środa, 24 kwietnia 2019

Płonące Kościoły - znak końca - inne spojrzenie dr Jerzy Jaśkowski


Co prawda w stosunku do Watykanu mam inne spojrzenie, ale warto posłuchać każdego, kto ma coś mądrego do powiedzenia.


czwartek, 18 kwietnia 2019

niedziela, 14 kwietnia 2019

POLSCY PIONIEROWIE NAUKI I TECHNIKI W OBCYCH KRAJACH cz. 2 - W CIENIU RAJSKICH JABŁONI dr Jan Ciechanowicz


                                     JÓZEF   MARIAN   MOROZEWICZ

                                                O  tajemnicach  kamieni

          Ten znakomity specjalista w zakresie petrografii uważany jest za klasyka nauki XX wieku zarówno w Polsce, jak i w Rosji. Urodził się w rodzinie szlacheckiej herbu Jelita 27 marca 1865 roku w Ziemi Łomżyńskiej. Jego matka z domu Puchalska herbu Ślepowron oraz ojciec August odeszli do wieczności, gdy chłopiec miał zaledwie kilka lat. Ale okres poprzedzający tę tragedię był jednak dość korzystny, a malec nie został obciążony jakimiś poważniejszymi wadami; co więcej, otrzymał po rodzicach predyspozycje raczej pozytywne. A nie  jest to sprawa bagatelna.  Zdrowie dziecka bowiem zależy od zachowania się matki, szczególnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy przed jego urodzeniem. Silna nienawiść np. odczuwana podczas ciąży wywołuje z reguły upośledzenie dziecka lub schorzenia organów znajdujących się w głowie: wady wzroku, słuchu, mowy.  Silne uczucie obrazy przeżywane przez matkę czyni dziecko obraźliwym. Postępki matki determinują    zdrowie i los przyszłego człowieka. Także ojciec ponosi odpowiedzialność za los dziecka, lecz w mniejszym stopniu. Rodzice przekazują dzieciom   pełną informację o zachowaniu własnym i swych przodków, z tej zaś informacji składa się charakter, ciało, duchowość dziecka.   
           Początkowo wcześnie osieroconym chłopcem zaopiekowali się bliscy krewni, a potem, gdy poszedł do gimnazjum, znalazł się pod opieką nauczycieli, lecz od tego też okresu dużą rolę w kształtowaniu się jego osobowości odgrywało świadome samowychowanie, jako rozumne i celowe dążenie do tego, by być w każdym calu człowiekiem godnym i prawym, a przy tym potrafiącym skutecznie przezwyciężać zarówno własne słabości, jak i złośliwy opór świata zewnętrznego. Idąc niejako za myślą Platona, wyrażoną w dialogu  Uczta”,   Józek Morozewicz uważał za ster życia i główny skarb młodego człowieka nie urodę, krzepę, zaszczyty czy bogactwo, lecz „wstyd i wstręt do postępków podłych i ambicję skierowaną do czynów pięknych”… Czy jednak takie świadome kształtowanie swej osobowości, a więc po części także swego losu, jest w ogóle możliwe? A jeśli tak, to w jakim stopniu? Arthur Schopenhauer był zdania, iż osoba ludzka jest w stanie przeciwstawić się np. swym wrodzonym złym skłonnościom przede wszystkim przez powstrzymywanie się przed czynieniem tego, co złe. Postawę zaś i rozumowanie fatalistyczne uważał za chybione. „Ponieważ – pisał w dziele „Świat jako wola i przedstawienie” – charakter nasz należy uznać za rozwinięcie w czasie pozaczasowego, a zatem niepodzielnego i niezmiennego aktu woli, czyli charakteru intelligibilnego, który w sposób niezmienny określa wszystko, co istotne, tj. etyczną treść naszego trybu życia i stosownie do tego musi się wyrazić w swym zjawisku, w charakterze empirycznym, podczas gdy tylko to, co w zjawisku tym nieistotne, to jest zewnętrzny kształt naszego życiorysu, zależy od postaci, w jakiej ukazują się motywy, zatem można by wyciągnąć wniosek, że praca nad poprawieniem własnego charakteru lub stawianie oporu złym skłonnościom jest daremnym trudem i dlatego byłoby bardziej wskazane podporządkować się temu, czego zmienić nie można, i pofolgować natychmiast każdej skłonności, nawet złej. – Sprawa przedstawia się jednak zupełnie tak samo, jak z teorią o nieuniknionym losie i wyciągniętym z niej wnioskiem, zwanym gnuśny rozum, a w naszych czasach turecką wiarą, którego słuszną krytykę, jaką rzekomo dał Chryzyp, przedstawia Cycero w księdze „De fato”…
        Mianowicie, chociaż można uznać wszystko za przesądzone nieodwołalnie przez los, to jednak dzieje się tak przecież tylko za pośrednictwem łańcucha przyczyn. Dlatego w żadnym wypadku nie można ustalić, by jakiś skutek nastąpił bez przyczyny. Przesądzone po prostu z góry nie jest więc zdarzenie, lecz zdarzenie jako skutek (wynik) poprzednich przyczyn; czyli nie sam skutek, lecz także środki, w wyniku których musi wystąpić, są zdecydowane przez los. Jeśli zatem środki się nie pojawiają, wówczas z pewnością nie będzie wyniku: jedno i drugie zawsze zgodnie ze zrządzeniem losu, my jednak dowiadujemy się o nim też tylko dopiero potem. (…) Jeśli charakter intelligibilny sprawił, że mogliśmy powziąć dobrą decyzję po długiej walce ze złą skłonnością, to walka ta musi najpierw nastąpić i trzeba na nią poczekać. Refleksja nad niezmiennością charakteru, nad jednością źródła, z którego płyną wszystkie nasze czyny, nie może skłonić nas do antycypowania rozstrzygnięć charakteru na rzecz tego lub tamtego; powzięta decyzja pokaże, ile sobą reprezentujemy, i w naszych czynach przejrzymy się jak w lustrze. To właśnie tłumaczy zadowolenie lub duchowy lęk, z jakimi spoglądamy wstecz na naszą drogę życiową: oba nie stąd się biorą, by owe minione czyny jeszcze istniały; przeszły, minęły, i teraz ich nie ma; lecz bardzo ważne są dla nas z powodu ich znaczenia, albowiem czyny te są odbiciem charakteru, zwierciadłem woli, a parząc na nie poznajemy głębiny naszej jaźni, jądro naszej woli. Ponieważ nie dowiadujemy się o tym przedtem, lecz dopiero potem, wypada nam więc tymczasem walczyć i dążyć, właśnie po to, aby obraz, jaki dają nasze czyny, tak wypadł, by widok jego możliwie nas uspokajał, a nie trwożył”…
       Samowychowanie polega w dużym stopniu m.in. na tym, by wyrobić sobie właściwe pojęcie o konkretnych ludzkich sprawach, a później, mocno trwać przy tym, co jest słuszne i dobre, a unikać tego, co złe i fatalne. Tak tedy Friedrich Wilhelm Foerster w książce „O wychowaniu obywatelskim” pisał: „Trzeba nauczyć się milczeć, wobec obcych stać bezwarunkowo u boku przyjaciela, plotko, posłuchu nie dawać. (…) Nie ma innej wyższej szkoły kształcenia charakteru ponad zwalczanie zdrajcy w samym sobie i budzenie we własnym sumieniu świadomości tych wszystkich sił, jakie są potrzebne, by dotrzymać prawdziwej wiary; ileż tu mocy milczenia potrzeba, ile odwagi w wyznawaniu, ile troskliwej opieki dla tego, co niewidzialne, ile walki z żądzą podobania się i z skłonnością do bratania się z byle kim… Trzeba słuchać więcej Boga niż ludzi. Religia daje człowiekowi najjaśniejszą świadomość celu, stamtąd dopiero uczy się człowiek i w życiu państwowym ponad obietnice i groźby chwili stawiać sprawy wyższe i ogólniejsze”…
           Także i Józef Morozewicz wyrobił w młodości i zachował do końca życia prawość, odwagę, prawdomówność, obowiązkowość, słowność, punktualność, nie mówiąc o ogromnej pracowitości i życzliwości w stosunku do ludzi. Gimnazjum klasyczne młodzian ukończył w Łomży (1874 – 1884), potem zaś wstąpił na wydział matematyczno – przyrodniczy rosyjskiego wówczas Cesarskiego Uniwersytetu Warszawskiego. Początkowo przykładał się do botaniki, następnie zwrócił uwagę przeważnie na mineralogię i petrografię. Studia uniwersyteckie ukończył w roku 1889, broniąc rozprawę kandydacką pt. „Opis mikroskopowo – petrograficzny niektórych skał wybuchowych wołyńskich i  grafitów tatrzańskich”, która została wydana drukiem w tymże roku, przynosząc autorowi przy okazji złoty medal. Znakomite uzdolnienia, sumienność  i pracowitość predysponowały młodego człowieka do robienia kariery akademickiej, pozostał więc na okres 1889 – 1891 w charakterze stypendysty przy katedrze mineralogii Uniwersytetu Warszawskiego, a następnie, aż do 1897, pełnił tamże funkcje kustosza uczelnianego gabinetu mineralogicznego. Prowadził w tym okresie intensywne badania laboratoryjne nad procesami tworzenia się skał i minerałów, uzyskując jako pierwszy naukowiec na świecie metodą syntezy sztucznej takie skały jak liparyt, bazalt nefelinowi, melitowy i in. ; zsyntetyzował też szereg minerałów: kordieryt, augit, sodalit, korund, sylimanit, enstatyt. Na cześć swego ukochanego profesora A. Lagorio nazwał jeden z otrzymanych przez siebie w procesie syntezy laboratoryjnej minerałów mianem lagoriolit.
          Dokonane w laboratorium geologicznym Uniwersytetu Warszawskiego odkrycia przyniosły Morozewiczowi rozgłos światowy. W 1894 roku, podczas obrad międzynarodowego kongresu geologicznego w Zurychu, młody uczony poznał wicedyrektora Państwowego Komitetu Geologicznego w Petersburgu F. Czernyszewa, który nie omieszkał zachęcić Polaka do współpracy z rosyjskimi kolegami i zaprosił go do wzięcia udziału w wyprawie naukowej na Nową Ziemię, która to wyprawa zrealizowana została w 1895 roku.
           Wkrótce po zakończeniu wyprawy na północne tereny podbiegunowe J. Mrozewicz został mianowany na etat geologa w Komitecie Geologicznym Cesarstwa Rosyjskiego, które to stanowisko piastował przez dziesięć lat, prowadząc badania geologiczne w Rosji Centralnej, na Uralu, w okolicy miast Czelabińsk, Magnitogorsk, Jekaterynburg. W trakcie swych poszukiwań dokonał licznych odkryć w zakresie mineralogii i petrografii, opisując m.in. po raz pierwszy w nauce powszechnej takie minerały jak kasztynit, mariupolit, taramit, fluorotaramit.  Wyniki swych odkryć publikował w licznych tekstach, zamieszczanych w rosyjskiej prasie fachowej.
          Niemało uwagi poświęcał Morozewicz zagadnieniom związanym z technologią produkcji i krystalizacji związków sylikatowych, sferolitów i szkieł. Dokonał w tej ważnej z gospodarczego punktu widzenia sferze szeregu istotnych ustaleń, korygujących dotychczasowe poglądy nauki europejskiej i posuwających znacznie do przodu technologię produkcji szkła. W 1897 roku ukazała się w Warszawie w języku rosyjskim książka Morozewicza „Opyty nad obrazowaniem minerałow w magmie. Eksperymentalnoje issledowanije”, poświęcone tym właśnie zagadnieniom. Swe liczne odkrycia i pomysły uczony formułował często na styku takich nauk, jak chemia, fizyka, petrografia, mineralogia, technologia produkcji szkła – a jego poglądy w tej mierze są do dziś przedmiotem badań i inspiracji dla odnośnych specjalistów i gałęzi wiedzy.
           W 1903 roku Morozewicz odbył podróż na Wyspy Komandorskie, położone na Dalekim Wschodzie; celem wyprawy były badania w zakresie mineralogii, wulkanologii oraz geologii, dotyczące m.in. pokładów rudy miedzi w tym regionie. Przy okazji uczony odkrył i opisał kolejny nieznany przedtem nauce minerał, któremu nadał nazwę stellerytu. Wracając z Wysp Komandorskich Morozewicz odwiedził Sachalin, gdzie przebywał wówczas na zesłaniu Bronisław Piłsudski (patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „W bezkresach Eurazji”, s. 256 – 270. Rzeszów 1997) i przyczynił się wybitnie do jego zwolnienia i do umożliwienia mu prowadzenia badań naukowych.
           Za prace i odkrycia dokonane w Rosji władze  tego kraju nadały  Józefowi Morozewiczowi rangę radcy stanu („gosudarstwiennyj sowietnik”),  ordery  Św. Anny i Św. Stanisława oraz honorowe członkostwo w Cesarskim Rosyjskim Towarzystwie Mineralogicznym.
                                                                    ***
         Od 1904   J. Mrozewicz pełnił funkcje kierownika Zakładu Mineralogii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie; po roku uzyskał stopień profesora zwyczajnego i gorliwie się zajął działalnością organizacyjną i dydaktyczną. Wyszkolił tu szereg znakomitych specjalistów w dziedzinie nauk geologicznych. Nie stronił zresztą nadal od prowadzenia samodzielnych badań naukowych, czego skutkiem stała się m.in. monografia „Granit tatrzański i problem jego użyteczności” (Lwów 1914). Pełnił też liczne funkcje w polskich organizacjach i towarzystwach naukowych.
         Po powrocie do kraju opisał swe badania z wcześniejszego okresu także w języku ojczystym; w 1925 roku ujrzała w Warszawie świat jego książka „Komandory – studium geograficzno – przyrodnicze”, w 1929 - „Mariupolit i jego krewniaki”, w 1937 – dzieło autobiograficzne pt. „Życie Polaka w zaborach i odzyskanej ojczyźnie (1865 – 1937)”.
         Józef Morozewicz został członkiem honorowym Wiedeńskiego Towarzystwa Mineralogicznego, Akademii Nauk Rumunii, Belgijskiego Towarzystwa Geologicznego. Wielokrotnie bawił na wyprawach naukowych w Finlandii, Belgii, Rosji, Hiszpanii, Afryce Południowej, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych. W późniejszym – już polskim – okresie swej działalności także odkrywał i opisywał nowe minerały, którym z reguły nadawał z polska brzmiące nazwy: grodnolit, lubeckit, staszicyt, miedzianki, bardolit i in. W 1924 roku został odznaczony przez rząd polski Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
        Uczony był żonaty z Walentyną Kruszewską i spłodził z nią córkę Zofię. Życie zakończył 12 czerwca 1941 roku w okupowanej przez Niemców Warszawie.

                                                                     ***



                                             WŁODZIMIERZ   KOTULSKI
                                 
                                              Z   Białegostoku   do  Norylska



              Należał do grona czołowych geologów praktyków Europy, był znakomitym organizatorem służby geologicznej w Rosji pierwszej połowy XX wieku. Jako nauczyciel akademicki wyszkolił liczny zastęp fachowców, którzy dobitnie się przyczynili do rozwoju nauk o Ziemi. Kotulski wniósł znaczny wkład w badanie struktury naszej planety i jej składu chemicznego. Ustalił m.in., że płaszcz Ziemi stanowi 82% objętości planety, jest gruby na 2 865 km i składa się głównie z krzemianów i glinokrzemianów. Skorupa Ziemi składa się w 46,6% z tlenu, w 27,7% z krzemu, w 8,1% z aluminium, w 3,6% z wapnia.  znajdujące się pod płaszczem jądro, stanowiące 16% objętości, składa się w 90% z ciekłego  żelaza z domieszką siarki, tlenu i niklu; skorupa ziemska ma w różnych miejscach niejednakową grubość, która się waha między 33 a 70 kilometrami; w samym środku planety, na głębokości prawie 5 000 km znajduje się 140-kilometrowy obszar przejściowy, osłaniający stałe żelazne jądro Ziemi. W płynnym jądrze temperatura oscyluje między 4 500 a 6 000 stopni Celsjusza, w dolnej zaś warstwie płaszczu około 3 200 stopni.
          W ten sposób okazuje się, że nasza „planeta ludzi” to albo żywa istota, albo misternie skonstruowany statek kosmiczny ze zdolnością  samoreprodukcji życia na nim, który ktoś kiedyś stworzył  i wysłał w nieznane i bezkresne przestworza Kosmosu. Jakie jest przeznaczenie i cel tej podróży,   nie wie nikt.
          Jako naukowiec był Kotulski zwolennikiem teorii głoszącej, że fałdowanie powierzchni Ziemi stanowi skutek nacisku, powodowanego ruchem płyt tektonicznych, a góry tworzą się w wyniku wybuchów wulkanów lub na skutek działania olbrzymiego nacisku bocznego, który wypiętrza oraz przemieszcza płaskie masy skalne. Poznanie tych procesów ma ważne znaczenie praktyczne dla życia ludzkości.
                                                            ***
          Jeśli mówić o pochodzeniu znakomitego geologa, to wypada stwierdzić, iż Kotulscy byli przez wieki starożytną szlachtą króla polskiego, wzmiankowaną  w   źródłach pisanych od XIV wieku, a pieczętującą  godłem rodowym Junosza. O rodzie tym dość pobieżnie wzmiankuje Adam Boniecki w dwunastym tomie swego „Herbarza polskiego”, na stronie pierwszej zaznaczając: „Stanisław i Agnieszka, Norbertanka w Strzelnie, zmarli w pierwszej połowie XVII wieku. Helena Kotulska za Janem Skirmuntem 1698 r. Antoni i Jan z synami: Józefem, Ludwikiem, Dominikiem, Leonem i Lucjanem, synowie Ludwika, wnukowie Walentego, prawnukowie  Stanisława, legitymowali się ze szlachectwa 1848 r. w guberni podolskiej. Otton zaś, Hipolit Feliks i Walenty Stanisław, synowie Ludwika, wnukowie Jana,  1864, a Kalikst, Bolesław Paweł i Konstanty Władysław, synowie Dominika, wnukowie Jana, 1865 i 1868”.
                                                                   ***
           W. Kotulski urodził się 3 lipca 1879 roku w rodzinie urzędnika kolei w Białymstoku. Rodzina była czysto polska pod względem biologicznym, lecz już zupełnie rosyjska pod względem kultury i języka. Przodkowie i krewni byli nieraz represjonowani za działalność patriotyczną, zsyłani na sybir za udział w powstaniach narodowych. Ta zaś gałąź zacnych panów Kotulskich, z której się wywodził wybitny geolog Włodzimierz, najwidoczniej w obawie przed represjami ze strony władz carskich, dość wcześnie przeszła na prawosławie i wybrała rosyjską opcję narodową. Dziad Włodzimierza Kotulskiego był kapłanem prawosławnym, a ojciec się ożenił z córką regenta chóru cerkiewnego, też zresztą polskiego pochodzenia. Gdy chłopczyk miał rok, ojca mianowano na stanowisko kierownika stacji kolei państwowych w Odessie i rodzina przeniosła się do tego wielojęzycznego i wielokulturowego miasta czarnomorskiego, w którym minęły jego dzieciństwo i młodość. Atmosfera w domu była kulturalna i życzliwa. Ojca nieraz odwiedzali miejscowi i tutejsi intelektualiści, pisarze, dziennikarze, nauczyciele, a chłopiec uważnie przysłuchiwał się ich interesującym dyskusjom, przejmował stereotypy dobrego tonu i właściwego zachowania w towarzystwie. Matka zresztą także go uczyła dobrych manier, a w domu potrafiła utrzymać idealny porządek i czystość. W pięć lat później po Włodzimierzu urodziła się w stadle państwa Kotulskich córka Nadzieja, która, nawiasem mówiąc, wyszła po latach za mąż za jednego z synów Lwa Tołstoja. W 1889 roku przyszła na świat także Helena Kotulska, najmłodsza z rodzeństwa, późniejsza solistka Teatru Bolszoj w Moskwie, nosicielka tytułu honorowego Artystki Ludowej ZSRR.
         W 1897 Włodzimierz błyskotliwie ukończył Odeską Szkołę Realną i natychmiast wstąpił na studia do Petersburskiego Instytutu Górniczego, w którym ze szczególną gorliwością uczęszczał na wykłady z zakresu mineralogii, petrografii i geologii praktycznej. Zadziwiał pedagogów i kolegów m.in. fenomenalnie rozwiniętą zdolnością do zapamiętywania łacińskich nazw tysięcy minerałów. Mając 24 lata Kotulski ukończył studia i został skierowany w charakterze inżyniera górnictwa do Niżnietagilskiego Okręgu Górniczego. Przez następne parę lat młody specjalista był zatrudniony na stanowisku wicedyrektora jednej  z kopalni na Kaukazie; natomiast w 1907 roku znalazł się w dyspozycji petersburskiego Komitetu Geologicznego, który skierował go do Syberii w celu zbadania regionów mogących zawierać złoża złota, a więc do okręgów: leńskiego, olekmińskiego i barguzińskiego. Po powrocie do stolicy w końcu 1907 roku Kotulski został zatrudniony na posadzie asystenta katedry mineralogii Instytutu Górniczego, która to posada była uważana za prestiżową, lecz nazbyt skromnie opłacaną – 25 rubli miesięcznie nie wystarczały nawet na skromne utrzymanie rodziny. Przez siedem kolejnych lat jednak musiano się z tym godzić, gdyż i tak żadnego lepszego wyjścia nie było. Musiano się zatrudniać na dodatkowych etatach, by jakoś  sobie z życiem radzić.
           Nie byłoby to możliwe, gdyby Kotulski nie pracował pilnie nad samokształceniem i samowychowaniem, nad rozwinięciem żelaznej siły woli, nad pokonaniem własnych słabości i ułomności, od których przecież nie jest wolny żaden człowiek. Ten ciągły wysiłek moralny pozytywnie oddziaływał na rozwój młodego człowieka, na jego dojrzewanie, a co za tym idzie,   na  jego charakter i drogę życiową. Normy i usiłowania etyczne oddziaływają w pewnym sensie terapeutycznie na każdą osobowość. „Trzeba próbować ćwiczyć zdrowe siły i dążności, które nawet zwyrodniałe dziecko posiada, celem usunięcia chorobliwych skłonności. Wszelki stały wysiłek woli, każde umocnienie charakteru oddziaływa w tym względzie w sposób leczniczy i ochronny. W ten sposób pobudza się energię ducha, zwalczającą cielesne i nerwowe dolegliwości. Czysty, nieskazitelny charakter jest pod wieloma względami najlepszym sanatorium dla chorych nerwów” (Fr. W. Foerster, Szkoła i charakter). Raz zaś wyrobione mocne strony usposobienia wspomagają człowieka w jego życiowej walce o godne miejsce pod słońcem.
         Wykazując duże umiejętności, takt pedagogiczny, sumienność, zaskarbił sobie Kotulski szacunek kolegów, studentów i przełożonych. W 1915 roku został obrany na stanowisko starszego geologa Komitetu Geologicznego, dość przyzwoicie płatne, umożliwiające rezygnację z zatrudniania się na dodatkowych etatach, jak też pozwalających na prowadzenie perspektywicznych badań naukowych w zakresie mineralogii i petrografii pod bezpośrednim kierownictwem dyrektora Komitetu geologicznego Karola Bohdanowicza (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz: Na styku cywilizacji, Rzeszów 1997,  str. 505 – 523). Jeśli chodzi o badania geologiczne w terenie,  to Kotulski poświęcał wiele czasu i sił poszukiwaniu złóż metali kolorowych i złota przede wszystkim na Ałtaju i w Zagłębiu Kuźnieckim, a wysiłki jego zaowocowały szeregiem doniosłych odkryć geologicznych.
          W 1917 roku wybuchła w Rosji rewolucja socjalistyczna, kraj pogrążył się w zamęcie wojny  domowej i ślepego terroru. Rok 1918 Kotulski razem z rodziną spędził na Syberii, gdzie akurat wybuchło powstanie Korpusu Czeskiego, sformowanego jeszcze przez rząd carski z pułków czeskich i słowackich, które w okresie 1914 – 1916 dobrowolnie przeszły na stronę rosyjską z wojska austrowęgierskiego. Zbuntowani Czesi i Słowacy przez kilka miesięcy trzymali z szachu cała zauralską część Rosji, aż wreszcie wymusili na W. Leninie zezwolenie na wyjechanie pociągami do Pragi z zachowaniem broni, ekwipunku, ogromnych ilości nagrabionych dóbr, w tym pokaźnej części rezerwy złota byłego Imperium Rosyjskiego.
          Zaledwie zdążyli Czesi wyjechać, a rozpoczęło się antybolszewickie powstanie admirała Kołczaka, którego rezydencja znajdowała się w Tomsku. Rząd Kołczaka, znakomitego naukowca zresztą, chętnie finansował prace geologiczne, a Włodzimierza Kotulskiego mianował na stanowisko wicedyrektora Komitetu Geologicznego (dyrektorem został J. Edelstein).
         W. Kotulski był przenikliwym obserwatorem nie tylko przyrody, ale i ludzi, potrafił skutecznie organizować pracę ich zespołów, toteż ceniła go każda władza i każda kolejna ekipa rządząca. Kadrę Komitetu Geologicznego wicedyrektor dobierał nie na podstawie czyichś prośb, rad czy poleceń, lecz wyłącznie po dłuższej rozmowie osobistej z kandydatami i odbyciu przez nich określonego okresu próbnego. Osobnicy, niesumienni, leniwi, cwani, niedołężni, mało kompetentni byli natychmiast zwalniani z pracy, nawet  jeśli brała ich w obronę jakaś wpływowa postać rządowa. Szczególnego poparcia ze strony Kotulskiego doznawali uzdolnieni, energiczni, pracowici, uczciwi, staranni i zdyscyplinowani młodzi specjaliści. W ciągu kilkunastu lat udało mu się w ten sposób na drodze pozytywnej selekcji dobrać do wydziału mineralogii Komitetu Geologicznego znakomicie funkcjonujący zespół rzetelnych pracowników, wśród których panowała twórcza i przyjazna atmosfera. Gdy zaś powstawała sytuacja konfliktowa, Kotulski cierpliwie dążył do jej załagodzenia, nie na drodze jednak kompromisu z zasadami etyki i nakazami sumienia. Tu był zawsze zasadniczy i jednoznaczny, choć przecie nie brakło mu łagodności i wyrozumiałości w stosunkach z ludźmi. Ogólnie rzecz ujmując, starał się w swych stosunkach zarówno z podwładnymi, jak i z przełożonymi, kierować się zasadą św. Augustyna: „Jeśli ludzie są źli, trzeba ich znosić w nadziei, że się poprawią; a jeśli są dobrzy, trzeba ich kochać z obawą, że staną się źli”…
            W późniejszym okresie, w latach trzydziestych XX wieku, W. Kotulski kierował pracami naukowo badawczymi na terenie zagłębia Norylskiego, był jednym ze współtwórców powstałego tam giganta metalurgii radzieckiej, zaproponował szereg nowatorskich rozwiązań technologicznych, które zostały wdrożone do praktyki produkcyjnej, znacznie usprawniając proces pozyskiwania żelaza i innych metali z rudy.
(Żelazo stanowi około 15% masy Ziemi i stanowi nad wyraz ważny metal dla przemysłu).
         Badania, odkrycia i konstrukcje techniczne Kotulskiego miały  szczególne znaczenie dla przemysłu zbrojeniowego ZSRR, który toczył wówczas zmagania na śmierć i życie z  Trzecią Rzeszą. 5 lutego 1942 roku podczas walk o Leningrad zginął śmiercią bohatera na froncie młodszy syn W. Kotulskiego, Aleksander. Wieść o tym była okrutnym ciosem w samo serce ojca, który tylko nadludzkim wysiłkiem woli potrafił zapanować nad rozpaczą, nie odebrał sobie życia i nadal pełnił swe obowiązki.
         Na początku 1943 roku Norylski Kombinat Metalurgiczny zaczął pracować z całą mocą, dostarczając przemysłowi zbrojeniowemu Związku Radzieckiego tysiące ton niklu i innych materiałów  strategicznych. W. Kotulski, jako najwybitniejszy wówczas w ZSRR specjalista w zakresie geologii rud metali kolorowych, został nagrodzony orderem Czerwonego Sztandaru Pracy. Od 1951 roku ponownie pracował w Leningradzie; opublikował tu m.in. dzieło „O proischożdienii magmaticzeskich miedno – nikielewych miestorożdienij”. Nie przerwał pracy także wówczas, gdy ewidentnie zaczął podupadać na zdrowiu, a sił pozostawało coraz mniej. Zmarł w trakcie trwania kolejnej swej geologicznej wyprawy w Krasnojarsku 24 lutego 1951 roku. Na jego cześć nadano nazwę „Kotulski” jednej z dzielnic w tym mieście, jak również szkole i ulicy w polarnym Norylsku.
                                                                      
                                                                      *** 


                                                       DYMITR   KORŻYŃSKI

                                                         Parageneza  minerałów



            D. Korzyński urodził się 1 września 1899 roku w Petersburgu, w rodzinie o polskich korzeniach. Niektórzy genealodzy (np. W. Łukomski i W. Modzalewski) twierdzą, że rosyjscy Korzyńscy herbu Strzemię wywodzili się od niejakiego Teodora Korża, szlachcica polskiego, notowanego w XVII wieku. Nie wykłuczone wszelako, iż mogą być w jakiś sposób spokrewnieni także z Korzyńskimi herbu Jelita, znanymi pierwotnie w Ziemi Lubelskiej. Ojciec Dymitra, Sergiusz Korżyński (1861 – 1900), był znanym botanikiem, absolwentem Uniwersytetu Kazańskiego, który w wieku 37 lat został członkiem rzeczywistym Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, autorem oryginalnej teorii o „podboju stepu przez las” oraz – niezależnie od De Friesa – „teorii heterogenezy”, jak również współtwórcą nauki zwanej fitocenologią. Profesorował na wszechnicach Kazania i Tomska, a synka osierocił, gdy ów miał zaledwie czternaście miesięcy.
            Wychowaniem dziecka zajęła się matka, która też aż do trzynastego roku jego życia nie pozwalała mu na uczęszczanie do szkoły, powiadając nie bez racji: „Gdy zbyt wcześnie rozpoczniesz tam naukę, po jej ukończeniu będziesz zupełnym idiotą”.  Szkoła  bowiem często ogłupia i zdusza wrodzone zdolności dziecka, zamiast tego, by je rozwijać. Ta dzielna pani zdawała sobie sprawę z tego, jak pustoszone, wyjaławiane i niszczone są umysły i serca dzieci przez nauczycieli, dla których ich praca jest tylko zawodem nie zaś powołaniem. Samodzielnie  więc uczyła syna, zanim nie osiągnął wieku, w którym, jak uważała, można było podjąć ryzyko posłania chłopca do gimnazjum. Nie wykluczone, że właśnie ta okoliczność rzeczywiście umożliwiła Dymitrowi Korzyńskiemu zachować wrodzone uzdolnienia i rozwinąć je do znakomitego poziomu. W każdym razie, gdy wstępował do gimnazjum, jego wiedza okazała się tak obszerna, że poszedł zamiast do pierwszej od razu do czwartej klasy i ukończył ośmioletni kurs nauk w ciągu zaledwie lat pięciu.
           W 1918 roku otrzymał również dyplom o ukończeniu szkoły realnej, a następnie przez dwa lata pracował w grupie geodetów, przygotowujących teren pod nitkę Północno – Zachodniej Kolei Uralskiej. W trudnych warunkach, w surowym klimacie młody człowiek zahartował się i uodpornił na trudy i niedostatki życiowe, co mu się miało w przyszłości nieraz jeszcze przydać. Dziwnym też sposobem zafascynował się pozornie martwym światem kamieni, jakby chłodnym i pozbawionym wszelkiego życia, faktycznie zaś wypełnionym ukrytymi procesami wymiany materii, energii, informacji i ruchu. Ten tajemniczy świat dopiero jest odkrywany przez naukę, choć przecież sztuka już dawno zwracała uwagę na cichy oddech życia  zaklętego  w kamień.  W swoisty sposób o magii minerałów napisze poeta Zbigniew Herbert w wierszu „Kamyk” :

„Kamyk jest stworzeniem
doskonałym

równy samemu sobie
pilnujący swych granic

wypełniony dokładnie
kamiennym sensem

o zapachu który niczego nie przypomina
niczego nie płoszy nie budzi pożądania

jego zapał i chłód
są słuszne i pełne godności

czuję ciężki wyrzut kiedy go trzymam w dłoni
i ciało jego szlachetne przenika fałszywe ciepło

- kamyki nie dają się oswoić
do końca będą na nas patrzeć okiem spokojnym
bardzo jasnym”.

Warto zresztą napomknąć o tym, że o potężnych energiach tkwiących w kamieniach byli przekonani starożytni Egipcjanie, Grecy, Chińczycy, Hindusi, Etruskowie, Rzymianie, Żydzi, Aztekowie, Majowie, Jakuci, inne narody. W Europie pisali o tym: Paracelsus (1493 – 1541), F. Bacon (1561 – 1626), J. W. von Goethe (1749 – 1832), Nikola Tesla (1856 – 1943). Aleksander Puszkin na długo przed swym tragicznym zgonem w pojedynku wyczytał swój los przyglądając się diamentowi w pierścieniu, który stanowił jego własność i na wiele lat przed śmiercią opisał ją w zagadkowym i proroczym wierszu „Talizman”. Niektórzy twierdzą, iż drogocenne (a może nawet wszystkie) kamienie zawierają w sobie  całokształt informacji o przeszłości i przyszłości, jednak tylko wybrani spośród ludzi są obdarzeni zdolnością odczytywania danych zaszyfrowanych w rozbłyskach minerałów. Po części byli ponoć tą zdolnością obdarzone osoby o wybitnej inteligencji, jak Pliniusz Starszy, Marek Tulliusz Cyceron, Napoleon I Bonaparte, Katarzyna II, Mikołaj Gogol, Michaił Lermontow, Lew Tołstoj, Wolf  Messing. Niektóre zaś ludy np. indiańskie (Amerindowie) w ogóle radzili się kamieni szlachetnych co do swego życia; uważali, że w tych kamieniach się przełamują i magazynują boskie energie kosmiczne, determinujące nie tylko całokształt, ale i każdy szczegół ludzkiego życia. Nie ma tu miejsca na rozważenie bardziej szczegółowe tego niezwykłego tematu, wystarczy, że ograniczymy się do stwierdzenia, że świat kamieni zwykłych, szlachetnych czy  półszlachetnych może wywierać zniewalający i oczarowujący wpływ na serce i umysł człowieka.
                                                                      ***
          Już we wczesnym okresie swego życia D. Korżyński głęboko zainteresował się zagadnieniami mineralogii, geomorfologii i petrografii. Impulsem do wielu przemyśleń posłużyła pierwotnie praktyczna praca geodety na terenie Kazachstanu, a w okresie późniejszym także na Syberii. Marzeniem młodego człowieka była kariera naukowa, lecz, jak to się rzecze, „nie od razu Kraków zbudowano”, a droga „od pomysłu do przemysłu” bywa nieraz daleka, trudna i ciernista. Lata 1920/21 spędził pan Dymitr na służbie wojskowej, ponieważ został powołany pod broń w charakterze telefonisty. W okresie zaś 1921 – 1925 pracował w Komitecie Geologicznym, studiując jednocześnie w Leningradzkim Instytucie Górniczym (do 1926). Po paru latach praktyki uzdolniony i pracowity, podający wielkie nadzieje młody inżynier został (1929) zatrudniony w charakterze asystenta w macierzystym Instytucie Górniczym, robiąc tam błyskotliwą karierę: w 1940 roku był już profesorem zwyczajnym i (od 1938) doktorem habilitowanym. A pierwszy jego tekst naukowy ujrzał świat w roku 1928.
           Obok zajęć dydaktycznych w instytucie D. Korżyński od 1937 roku pełnił funkcje starszego pracownika naukowego w Instytucie  Nauk Geologicznych Akademii Nauk ZSRR, a od roku 1956 – w Instytucie Geologii Pokładów Rud, Petrografii, Mineralogii i Geochemii w Moskwie. Jako badacza zasobów naturalnych cechowała D. Korżyńskiego niestereotypowość myślenia, skłonność nie tylko do logicznej analizy i syntezy danych faktograficznych, ale i do paradoksu, do improwizacji na pierwszy rzut oka sprzecznych z powszechnie przyjętymi wyobrażeniami. I się często okazywało, że właśnie takie „dziwaczne” rozwiązania i idee prowadziło do odkryć i wcale przydatnych w praktyce hipotez. Przecież wiadomo, że sama przyroda – jeśli można tak powiedzieć – rozmiłowana jest w paradoksach.
           W 1943 roku Korżyńskiego obrano na członka korespondencyjnego Akademii Nauk ZSRR, a w 1945 wyróżniono orderem Czerwonego Sztandaru Pracy za wybitne osiągnięcia w dziedzinie mineralogii. W 1946   znakomity uczony zdobył z kolei Nagrodę Stalinowską za monografię  Zakonomiernosti associacii minerałow w porodach archieja Wostocznoj Sibiri”, opublikowaną rok wcześniej. W 1949 Korżyński został również laureatem Nagrody im. A. P. Karpińskiego, nadanej mu przez prezydium AN ZSRR za książki: „Bimetasomaticzeskije fłogopitowyje i łazuritowyje miestorożdienija Pribajkalja”  oraz „Pietrołogija Turjinskich skarnowych miestorożdienij miedi”.
                 Kilka publikacji poświęcił  autor zagadnieniom związanym z globalnymi procesami geologicznymi, kształtującymi krajobrazowe oblicze naszej planety, czyli zagadnieniom geomorfologii. Dzisiejszy kształt oraz położenie kontynentów są efektem ruchów platform tektonicznych, czyli olbrzymich płyt, które tworzą skorupę ziemską. Przez około 4 600 000 000 lat swego istnienia Ziemia nieustannie zmieniała swe oblecze zarówno pod wpływem czynników wewnętrznych, jak i pochodzących z zewnątrz. Kontynenty pływające na ciekłej lawie nieustannie się poruszają. Kolizja platformy afrykańskiej z europejską spowodowała wypiętrzenie się Alp; gdy Indie zderzyły się z Azją, powstały Himalaje, a gdy platforma Antarktydy wsunęła się pod platformę Ameryki Południowej, strzeliły wzwyż Andy. Także wulkany i trzęsienia ziemi kształtują powierzchnię planety. Z kolei erozja powierzchni Ziemi, następująca pod wpływem rzek, fal morskich, wiatru, śniegu, deszczu, lodu, sił grawitacji, zmiany temperatur, również modyfikuje rzeźbę terenu. Dokładne zbadanie tych procesów i ich skutków umożliwia też wysnuwanie hipotez o pochodzeniu i lokalizacji rozmaitych pokładów bogactw naturalnych, mających bezpośrednie znaczenie gospodarcze.
          W 1953 roku D. Korżyński został wybrany na członka rzeczywistego AN ZSRR ora odznaczony orderem Lenina. Od 1954 pełnił funkcję przewodniczącego rady naukowej Sekcji Petrografii Instytutu Nauk geologicznych AN ZSRR. W 1958 został laureatem Nagrody leninowskiej za opublikowanie pracy pt. „Oczerk metasomaticzeskich processow”. W latach 1937, 1948, 1955, 1958 uczony był delegatem ZSRR na międzynarodowych kongresach geologicznych, prowadził wykłady gościnne na uniwersytetach amerykańskich.
         Jak trafnie ongiś stwierdził matematyk i filozof niemiecki Bernhard Bolzano (1781 – 1848), nie ma rzeczy bardziej praktycznej niż dobra teoria, a słuszność tego poglądu dokładnie uwidocznia się na przykładzie dzieł teoretycznych D. Korżyńskiego, które – po ich zastosowaniu w praktyce poszukiwań złóż naturalnych – pozwoliły odkryć, z zaoszczędzeniem bajońskich sum, ogromnych pokładów rud żelaza, niklu, ołowiu i innych metali strategicznych; a to z kolei posłużyło potężnym impulsem do rozwoju przemysłu i całej gospodarki ZSRR jako supermocarstwa. Jakaż to strata, że tak wybitni Polacy pracowali nie dla Polski, lecz dla jej sąsiadów! Nasz  rodak pisał swe teksty nie tylko w języku rosyjskim, ale też w angielskim i francuskim, która to okoliczność dobitnie poszerzała krąg jego czytelników w świecie nauki.
          W 1969 roku D. Korżyński został kawalerem honorowego tytułu Bohatera Pracy Socjalistycznej, a w 1975 laureatem Nagrody Państwowej ZSRR; w 1972 otrzymał złoty medal im. W. Wernadskiego, nadawany przez Akademię Nauk ZSRR za wybitne osiągnięcia w zakresie nauk o Ziemi. Do jego fundamentalnych dzieł naukowych m.in. należą: „Fiziko – chimiczeskije osnowy analiza paragenezisow minerałow” (1957); „Teoreticzeskije osnowy analiza paragenezisow minerałow” (1973); „Teoria metasomaticzeskoj zonalnosti” (1969, drugie wydanie 1982); „Metasomatizm i rudoobrazowanije” (1982); „Fluidy w magmaticzeskich processach” (1982); „Osnowy metasomatizma i metamagmatizma” (1993); „Petrologia metamorfizma” (1993).
                                                                  ***
               Profesor L. Pierczuk, kolega D. Korżyńskiego, w swych o nim wspomnieniach uwypuklał m.in. wyjątkową wręcz, jak na sowieckie stosunki, przyzwoitość moralną i odwagę cywilną swego przyjaciela. D. Korżyński potrafił  bowiem z trybuny zwrócić się do kilkuset obecnych na Sali naukowców z krytyką polityki KPZR, jak to uczynił np. w 1975 roku, powiadając: „Rzecz nie w partii, nie w jej sloganach i programach, lecz w ludziach, którzy nią kierują na wszystkich poziomach i którzy wyzyskują społeczną niedoskonałość kraju, rządzą narodem opierając się na potężny system terroru i zastraszania, stworzony przez Stalina… Jeszcze będziemy musieli się uczyć demokracji, i to nie przez jedno pokolenie. Nie dlatego, że ją się u nas łamie, a dlatego, że jej tu nigdy nie było i nikt tu nie wie, czym ona właściwie jest”. Ówczesnego szefa KGB Andropowa  ponoć aż skręciło, gdy mu doniesiono o takiej „bezczelności” Korżyńskiego, ale i on nie poważył się ruszyć wybitnego uczonego o sławie światowej i o olbrzymich zasługach dla rozwoju potencjału gospodarczego i naukowego ZSRR. Musiał tę gorzką pigułkę połknąć. Ale też znakomity geolog nie bawił się w politykę, nie wysuwał żadnych recept politycznych, ani też nie zaprzedawał się zachodnim służbom specjalnym. Uważał, że polityka to wielka sztuka i trudna nauka, a nie zajęcie dla przysłowiowych  kucharek czy niewydarzonych „autorytetów moralnych”, pozbawionych potencjału intelektualnego i etycznego. Rządzić jakimkolwiek krajem – jak uważał – powinni wyłącznie osoby o poważnym przygotowaniu merytorycznym w zakresie wiedzy o prawidłowościach rozwoju socjalnego, obeznane z tajnikami historii, psychologii społecznej, socjologii, aksjologii, politologii, posiadający wysoki poziom kultury ogólnej. Stąd – jako geolog, a nie socjolog -  D. Korżyński nigdy nie zabierał głosu w kwestiach sensu stricte politycznych, ograniczając się do sporadycznych wypowiedzi, mających, jak powyżej zacytowana, raczej charakter repliki, nie zaś imperatywu. Jakiż to kontrast w stosunku do realiów współczesnej pseudodemokraci, gdy byle prostak czy dureń bez najmniejszych zahamowań zabiera głos we wszystkich kwestiach, uważa, że zna się na wszystkim, na chama pcha się do polityki, a miliony nieodpowiedzialnych i pozbawionych rozumu  wyborców potrafią obrać  na urząd prezydenta  ciemniaka po podstawówce, który potem  na forum międzynarodowym z duma się przechwala, iż nie przeczytał w życiu żadnej książki, a przecież  został prezydentem!...
          Także w stosunkach osobistych z ludźmi cechowała profesora D. Korżyńskiego bezwzględna prawość, słowność i uczciwość. Wiązało się to widocznie z jego potężnym potencjałem intelektualnym, ludzie bowiem naprawdę mądrzy są tez zawsze przyzwoici i porządni. Te cechy bowiem należą do mądrości życiowej. Widocznie nie bez znaczenia była to wrodzona kultura, poczucie taktu, odziedziczone po tylu pokoleniach polsko – szlacheckich przodków.
          Jako znamienną  okoliczność  warto przypomnieć fakt, iż D. Korżyński nieraz ważył się wystąpić przeciwko prześladowaniom osób wierzących w ZSRR i – wbrew nakazom bezpieki – nie zwalniał z pracy swych podwładnych, naukowców, których konfidenci KGB przyłapali byli na chodzeniu  na nabożeństwa do świątyni lub na  potajemnym  chrzczeniu własnych dzieci. Ten mądry i przyzwoity człowiek w całej rozciągłości rozumiał i akceptował ogromną dodatnią rolę, odgrywaną przez religię w życiu jednostek i całych społeczeństw. Podzielał ideę sformułowaną jeszcze w starożytnym Rzymie, a dobitnie wyrażoną m.in. przez Niccolo Machiavellego w XVI wieku w  „Rozważaniach nad pierwszymi dziesięcioma księgami Tytusa Liwiusza”: „Książęta – w republice czy w królestwie – powinni bronić fundamentów religii i starać się o to, aby ich państwo było religijne i dzięki temu dobre i zjednoczone. I powinni popierać wszystkie takie rzeczy, które umacniają religijność, nawet jeśli są przekonani o ich fałszywości; czynić to powinni tym bardziej, im więcej maja rozumu i wiedzy”…
          Zmarły 16 grudnia 1985 roku Dymitr Korżyński pozostał w historii nauki jako wybitny uczony w dziedzinie teorii procesów minerałotwórczych, autor termodynamicznej teorii naturalnych układów mineralnych o ruchomych komponentach, wynalazca fizyczno – chemicznej analizy paragenezy minerałów oraz autor nauki o metasomatycznej stratyfikacji (tonalności). W ciągu pięćdziesięciu lat pracy naukowej opublikował 180 artykułów i kilkanaście monografii o dużym ciężarze gatunkowym. Na jego cześć jeden z nowo odkrytych minerałów nazwano „korżynskitem”, a nazwa ta figuruje w oficjalnej nomenklaturze międzynarodowej.

                                                                       ***


                                                  ALEKSANDER   SKOCZYŃSKI  

                                                     Wybitny  inżynier  górnictwa 


                Skoczyńscy, jako zacna i szanowana szlachta kresowa, znani byli zarówno w województwie wileńskim, jak też brzesko-litewskim (powiat wołkowyski), gdzie pieczętowali się godłem rodowym Bończa (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2702). Skoczyńscy natomiast herbu Rola od wieków siedzieli na Wołyniu i Podolu (Państwowe Archiwum  Obwodowe w Żytomierzu, f. 146, z. 1). Hipolit Stupnicki pisze o jednym z nich w swym „Herbarzu” (t. 3, s. 61): „Skoczyński Roman, kapłan grecko-katolicki w Bracławiu, odniósł śmierć męczeńską przez zamordowanie przez hajdamaków osławionego Gonty na Ukrainie roku 1768”. Z kolei „Spis szlachty Królestwa Polskiego” (Warszawa 1851, s. 222), jak też M. Paszkiewicz oraz J. Kulczycki w dziele „Herby rodów polskich” (London 1990, s. 460), donoszą o panach Skoczyńskich herbu Grzymała.
                                                                    ***
          Aleksander Skoczyński przyszedł na świat 14 lipca 1874 roku w siole Olekma guberni jakuckiej na Syberii. Był wnukiem Medarda Feliksowicza Skoczyńskiego, który wraz ze swymi synami brał czynny udział w Powstaniu Styczniowym 1863/64 roku i ze względu na to został skazany na wieloletnie prace katorżnicze w miejscowości Usolje. Jego zaś syn Aleksander, ojciec Aleksandra juniora, został wysłany na wieczne osiedlenie  do miejscowości Olekma Kraju Jakuckiego, gdzie przez szereg lat, jako człowiek względnie wykształcony (miał ukończone gimnazjum) pełnił obowiązki księgowego w jednym z tamtejszych magazynów państwowych. Tutaj się ożenił, a po latach rodzina miała w swym składzie dwie córki i czterech synów, jednym z których był właśnie przyszły znakomity uczony w dziedzinie górnictwa.
          Późne dzieciństwo i wczesną młodość chłopiec spędził w miejscowości Abakanskaja guberni jenisejskiej. Nauki podstawowe pobierał od ojca i matki, następnie uczył się w gimnazjum w Krasnojarsku. Jego pasją była w tym okresie lektura książek popularnonaukowych z różnych gałęzi wiedzy, od matematyki poczynając, poprzez fizykę, mineralogię, chemię, botanikę, aż do filozofii, historii, psychologii i medycyny. Ponieważ rodzina Skoczyńskich utrzymywała serdeczne kontakty z wieloma polskimi zesłańcami na Syberii, wspierała ich, pomagała przetrwać najtrudniejsze chwile, znaleźć zatrudnienie, przeboleć rozpacz rozstania z krajem ojczystym – oni także odwzajemniali się, jak mogli. Jedną zaś z tych form wdzięczności stanowiło udzielanie korepetycji dzieciom państwa Skoczyńskich. Zesłańcy, wszyscy bez wyjątku, byli ludźmi uduchowionymi, kulturalnymi, ideowymi, wykształconymi, ich wpływ na Aleksandra Skoczyńskiego był nader korzystny. Zesłańcy nauczyli go m.in. rozsądnego doboru lektur, czytania książek wyłącznie wartościowych, a pomijania złych. Należało to  ongiś do integralnych części składowych kultury osobistej osoby dobrze wychowanej, iż nie tylko była oczytana, ale zaledwie po przeczytaniu paru akapitów odróżniała tekst dobry od grafomańskiego kiczu. Tradycja ta sięgała zresztą starożytności, oto bowiem co pisał filozof chrześcijański Bazyli Wielki (329 – 379): „Poczynając od poetów, których mowa jest więcej urozmaicona, powiadam, żeśmy się nie powinni przywiązywać do wszystkiego, co oni mówią. Zachowajmy w pamięci czyny i słowa wielkich ludzi, o których oni nam mówią; podziwiajmy i starajmy się ich naśladować. Lecz kiedy poeci przedstawiają nam osoby bezecne, wtedy sobie uszy zatykajmy, dla zabezpieczenia się od podobnych przykładów… Nawykają ludzie do złych czynów, do złych mów, słuchając onych pilnie; zatem winniśmy strzec duszy naszej, aby przewrotne maksymy przez przyjemność i wdzięk wyrazów nie zakradły się do niej, i abyśmy z miodem nie połknęli trucizny. Zatem nie miejmy żadnego szacunku dla poetów, obmówców i satyryków… Nie słuchajmy ich, gdy zasadzają szczęśliwość na używaniu kosztownego i wystawnego stołu, przy którym rozbrzmiewają rozwiązłe piosnki”… Należy słuchać i czytać autorów mądrych a zacnych i, jak nektar, ciągnąć z ich dzieł najszlachetniejsze nauki. Ludzie poprzestają na podziwianiu kwiatów, ich barw i kształtów, „pszczoły zaś wydobywają z nich sok i z tego potem miód robią. Podobnie ci, co w swych czytaniach nie szukają przyjemności i rozkoszy, wybierają pożyteczne maksymy i w swym umyśle je składają… Pszczoły nie na wszystkich zatrzymują się kwiatach i z tych nawet, na których się sadowią, nie maja zamiaru wszystek sok wydobyć; to tylko biorą, co pożyteczne i do ich celu przydatne; resztę pozostawiają. My też podobnie, jeśli się chcemy okazać mądrymi i roztropnymi, bierzmy z ksiąg to tylko, co jest pożyteczne i z prawdą zgodne, a wszystko inne, co nie prowadzi do tego celu, pomijajmy. I jako zbierając róże, chronimy się cierni, tak też czytając księgi, z równą starannością składajmy w naszej pamięci to wszystko, co mają w sobie dobrego, a chrońmy się tego, co by  nam  zaszkodzić mogło”… Od książek – podobnie jak od rodziców czy innych ludzi – należy się uczyć tego, co dobre, odrzucając już na progu znajomości to, co złe.
                                                                  ***
        Gimnazjum krasnojarskie zostało ukończone ze złotym medalem i 19-letni Aleksander Skoczyński udał się „na Zachód”, do odległego o tysiące kilometrów Petersburga, by tu, w stolicy cesarstwa, stanąć w szranki z surowym losem. Tym razem zresztą – pomyślnie, gdyż młodzianowi szczęście się uśmiechnęło. Został studentem Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego i gorliwie poświęcił się studiom na wydziale fizyczno – matematycznym. Wszystko się układało po myśli, lecz młody człowiek  nie za bardzo był zadowolony ze swego wyboru: nauka wydała mu się przesadnie teoretyczna i oderwana od życia. A on przecież marzył o pracy w górnictwie, by mieć do czynienia z minerałami, samorodkami, skamielinami i innymi „cudami przyrody”. Ogromne wrażenie wywarły na nim np. zbiory minerałów i modeli maszyn górniczych, wystawione w Muzeum Górnictwa; został przez ten świat kamieni i węgla zupełnie zniewolony i zafascynowany, jak się miało okazać, dosłownie na całe życie.
         W 1893 roku młodzian postanowił przerwać studia na Uniwersytecie Petersburskim i przeniósł się do słynnego Instytutu Górnictwa, w którym ówcześnie wykładali takie znakomitości, jak A. Karpiński, G. Romanowski, M. Kocowski, I. Muszkietow, I. Thiehme. Mimo iż stracił przez to dwa lata życia, pan Aleksander nie żałował tego kroku, tym bardziej że wiedza teoretyczna w zakresie wyższej matematyki, chemii i fizyki, zdobyta przez parę lat studiów uniwersyteckich,  okazała się wcale przydatna także na uczelni technicznej. Wyrobiony poprzednio nawyk abstrakcyjnego myślenia teoretycznego przydał się Skoczyńskiemu w dalszych studiach i pracy zawodowej, gdy już był wybrał świadomie zawód geologa. Młody zapaleniec i w nowym miejscu studiów pochłaniał książkę za książką, nie opuszczał żadnego z wykładów znakomitych profesorów, gorliwie gromadził erudycję, w stu procentach wykorzystując szansę życiową, jaka zawsze stanowią  studia wyższe. Był jednym z najlepszych studentów, gdy kończył studia ze złotym medalem, a jego nazwisko wykute zostało na tablicy honorowej jako najlepszego absolwenta Instytutu Górnictwa w roku 1900.
          Po ukończeniu nauk młody specjalista pracował przez kilka miesięcy w jednym z przedsiębiorstw górniczych na południu Rosji, następnie profesor M. Kocowski zaangażował go do pracy w składzie komisji rządowej, wyjaśniającej potencjał produkcyjny Donbasu. W tym okresie Skoczyński zetknął się bezpośrednio z okropnymi warunkami pracy górników pod ziemią. Doznał przy tym   wstrząsu moralnego. Ludzie ci bowiem pracowali na głębokości około 500 – 700 metrów pod ziemią w warunkach tak trudnych, niebezpiecznych, że wręcz wydawało się, niemożliwych do wytrzymania. A przecież realnych. W wąskich norach wydrążonych w pokładach mineralnych nie sposób było nawet się wyprostować, górnicy poruszali się tylko na czworakach, jak zwierzęta. Ręcznie odbijali grudy węgla kamiennego, ładowali je do wózków, do których następnie się sami zaprzęgali i ciągnęli kilkadziesiąt metrów dalej, aby przeładować wyrób do wagonetek. Ciężki czarny kurz utrudniał oddech, mrok był zaledwie w ułamku rozpraszany przez światła cuchnących lamp naftowych i pochodni. Zaczadzone, smrodliwe powietrze było ciepłe i wilgotne, rozgrzane przez setki obnażonych do pasa ciał odłupujących bez przerwy specjalnymi toporami, kilofami i młotami tony czarnego węgla. Temperatura powietrza z reguły nie spadała poniżej 30 stopni Celsjusza. Podłoże zaś podziemnych korytarzy było mokre, z reguły pokryte kilkocentymetrową warstwą lodowatej wody zmieszanej z resztkami węgla. To straszliwe błoto było zabójcze dla zdrowia górników, którzy masowo zapadali na reumatyzm, który, jak wiadomo, „liże kości i gryzie serce”, oraz schorzenia przeziębieniowe. Umieralność  w tej grupie zawodowej była zastraszająca. Mężczyźni rozpoczynali pracę w wieku 17 – 18 lat, a gdy poszczęściło dożyć trzydziestki, prawie każdy był inwalidą. Niewielu dożywało lat czterdziestu. Do tego dochodziły bardzo częste wypadki, na skutek których co roku tysiące górników ginęło pod zwałami węgla i kamieni.
          Jako młody inżynier A. Skoczyński szczegółowo zapoznał się z warunkami pracy w górnictwie. Jego uwagę zwróciło na siebie m.,in. zagadnienie wentylacji szybów i  wietrzenia kopalń, jak też swego rodzaju rażąca dysproporcja między potencjalnymi możliwościami wydobycia węgla, a niedoskonałością urządzeń technicznych i warunków pracy górników. Było jasne, że droga do zwiększenia wydobycia węgla prowadzi wyłącznie przez doskonalenie środków technicznych oraz przez radykalne polepszenie warunków pracy pod  ziemią. Niezadowalające wietrzenie kopalń powodowało gromadzenie się w nich nie tylko kurzu zatykającego płuca, ale i szkodliwych, trujących gazów oraz obniżenie poziomu tlenu, tak koniecznego podczas wykonywania ciężkiej pracy fizycznej. Górnicy często zatruwali się siarkowodorem, gazem siarczanym, dusili się z powodu niedotlenienia. Spadała więc ich wydajność. Natomiast brak kontroli nad poziomem koncentracji metanu powodował często wybuchy, które pociągały za sobą tragiczne ofiary w ludziach. Tak np. w 1908 roku na skutek wybuchu pyłu węglowego i metanu w kopalni Rutczenkowskaja zginęło naraz 270 osób. Było też jasne, iż radykalne ulepszenie warunków pracy górników da się osiągnąć dopiero stosując najlepsze urządzenia techniczne, w tym służące do wentylacji podziemnych korytarzy, jak również planując w sposób bardziej przemyślany konstrukcje kopalń.
          Właśnie tym zagadnieniom poświęcił swą pierwszą pracę naukową młody inżynier i opublikował ją w periodyku „Izwiestija Obszczestwa Gornych Inżynierow”  w 1900 roku. Faktycznie był to pionierski tekst o bezpieczeństwie i higienie pracy w górnictwie. Już w tym młodzieńczym artykule dało się zauważyć dwie podstawowe cechy publikacji Skoczyńskiego: głęboką erudycję, świetną wiedzę w zakresie fizyki, chemii, matematyki, geologii i logiczne wykorzystanie  danych naukowych podczas omawiania tego czy innego tematu, jak również dokładne rozeznanie w dziedzinie światowej techniki górniczej i przemysłu wydobywczego. Umożliwiało to głębokie, konkretne i twórcze ujmowanie każdego podejmowanego tematu.
        W 1901 roku A. Skoczyński został na kilkanaście miesięcy oddelegowany kolejno do Niemiec, Belgii, Francji i Austrii  w celu zapoznania się z doświadczeniem funkcjonowania w tych krajach przemysłu górniczego. Po powrocie nasz rodak opublikował serię artykułów poświęconych zagadnieniom eksploatacji pokładów węgla zawierających gazy. W 1902 roku ukazała się w Petersburgu jego broszura  „Kratkij obzor  sowriemiennogo sostojanija wentylacji i iskusstwiennogo oroszenija podziemnych rabot na kamiennougolnych rudnikach Westfalii”. Od tegoż roku Skoczyński podjął pracę w Górniczym Komitecie Naukowym, w  Komisji Gazów Rudnych oraz rozpoczął wykłady w Cesarskim Instytucie Górniczym w Petersburgu w charakterze asystenta katedry sztuki górniczej. W 1904 ukończył rozprawę naukową pt. „Rudnicznyj wozduch i osnownoj zakon jego dwiżenija po wyrabotkam”. Ta książka, po której obronie autor uzyskał tytuł adiunkta w 1906 roku, jest uważana za pierwszą publikację w zakresie tzw. klimatologii podziemnej, zwanej inaczej aerologią górniczą lub rudniczą. Młody inżynier w dokładny, naukowo uargumentowany sposób szczegółowo tutaj przedstawił wszystkie procesy chemiczne, fizyczne, mechaniczne, zachodzące w atmosferze kopalni. W trakcie dalszych badań A. Skoczyński precyzyjnie opracował również takie tematy, jak wentylacja górnicza, ratownictwo podziemne, umocowania górnicze, pożary podziemne, odwadnianie korytarzy węglowych i in. Ułożył także programy odnośnych wykładów oraz opracował projekty pomocy metodycznych dla studentów. Wykłady z tych zagadnień prowadził aż do 1930 roku włącznie. Od 1908 był profesorem nadzwyczajnym, od 1915 zwyczajnym; jednocześnie prowadził rozległe badania w zakresie zabezpieczania kopalń przed wybuchami gazów rudnych i uchodził za jednego z najwybitniejszych specjalistów w tej materii w skali światowej; wielokrotnie reprezentował Rosję na kongresach międzynarodowych i zabierał głos jako jej przedstawiciel.
        Był też konstruktorem szeregu urządzeń technicznych dla przemysłu węglowego, jak również autorem projektów budowy dużych kopalń w Donbasie, na Uralu i w Syberii, funkcjonujących nawiasem mówiąc do dziś. Był organizatorem wielu laboratoriów specjalistycznych oraz pierwszego na świecie Naukowo – Badawczego Instytutu  Bezpieczeństwa Pracy w Przemyśle Górniczym (Makiejewka). Przemysł wydobywczy Rosji, Ukrainy, Kazachstanu zawdzięcza Skoczyńskiemu bardzo wiele jako wybitnemu teoretykowi, praktykowi i organizatorowi w dziedzinie BHP oraz jako inicjatorowi wprowadzenia do praktyki górniczej coraz wydajniejszej i bezpieczniejszej techniki. Dzięki niemu praca górników w tych krajach stawała się z biegiem lat coraz łatwiejsza i bezpieczniejsza.
                                                                      ***
          W 1925 roku ukazała się drukiem w Charkowie książka A. Skoczyńskiego pt. „Sowremiennyje ugolnyje rudniki Siewiernoj Ameryki i Wielikobritanii i problema mechanizacji proizwodstwa na rudnikach Donbassa”. W 1932 ujrzało świat pierwsze wydanie następnie wielokrotnie wznawianej monografii „Rudnicznaja atmosfera”, która przez  kilkadziesiąt kolejnych lat stanowiła podstawowy podręcznik i źródło informacji na terenie ZSRR z dziedziny aerologii i aerodynamiki górniczej. Od 1930 Skoczyński pracował w charakterze kierownika katedry wentylacji rudnicznej i techniki bezpieczeństwa, którą zresztą sam zorganizował w składzie Moskiewskiego Instytutu Górnictwa, znanego obecnie jako Moskiewski Instytut Radioelektroniki i Elektromechaniki Górniczej. Na tym stanowisku uczony dokonał szeregu wynalazków, obliczeń i odkryć w zakresie nowoczesnych technologii wydobycia węgla.
         W uznaniu imponujących zasług naukowych   został w 1935 roku członkiem rzeczywistym Akademii Nauk ZSRR, jak też członkiem honorowym kilkunastu międzynarodowych zrzeszeń inżynieryjnych i towarzystw naukowych. Od tegoż roku pełnił obowiązki  dyrektora Instytutu Górnictwa Akademii Nauk ZSRR, a od 1943 – prezydenta Zachodnio – Syberyjskiej Filii tejże akademii nauk; w 1945 objął dodatkowo kierownictwo Centralną  Komisją do Walki z Sylikozą, jedną z chorób zawodowych górników. Położył ogromne zasługi dla ZSRR jako jeden z najwybitniejszych organizatorów w zakresie mobilizacji potencjału przemysłowo – obronnego tego kraju podczas wojny z Niemcami.  
      W 1947 roku ukazała się monografia „Issledowanije o primienienii antipirogienow  pri borbie   s rudnicznymi pożarami” ; w 1949 – „Rudnicznaja wentylacja”;  w 1953 – „Aerodinamiczeskoje soprotiwlenije szachtnych stwołow i sposoby jego sniżenija”; w  1954 – „Rudnicznyje pożary”; w 1959 -  „Problema borby s pylju kak profwrednostju w gornoj promyszlennosti Sowietskogo Sojuza”.
          Niepospolite zasługi A. Skoczyńskiego na niwie badań naukowych i wynalazków technicznych, jak również w dziele organizowania przemysłu wydobywczego ZSRR były wielokrotnie nagradzane przez rząd tego kraju. Tak np. został on kawalerem czterech Orderów Lenina, dwóch Orderów Czerwonego Sztandaru Pracy oraz Nagrody Państwowej. Prócz tego nadano mu honorowe tytuły Bohatera Pracy Socjalistycznej oraz Zasłużonego Działacza Nauki i Techniki.  A. Skoczyński był jednym z najbardziej znanych i popularnych uczonych radzieckich, do końca życia cieszył się w kraju swego zamieszkania powszechnym szacunkiem. Zakończył życie 6 października 1960 roku w wieku 86 lat i pochowany został na Cmentarzu Nowodiewiczym w Moskwie. Założona zaś przez niego „szkoła Skoczyńskiego” w dziedzinie teorii i praktyki górniczej istnieje i pomyślnie rozwija się obecnie zarówno na Ukrainie, jak też w Kazachstanie, Rosji, republikach kaukaskich. Szereg instytucji naukowo – badawczych i kopalń węgla kamiennego w tych krajach nosi imię Aleksandra Skoczyńskiego, znakomitego wynalazcy, naukowca i humanisty.

                                                                   *** 


                                                       LEONID   LIBROWICZ
                                 
                                                         Geolog i paleontolog


             Jego ojciec, Zygmunt Librowicz (1855 – 1918) był wybitnym intelektualistą, wywodzącym się ze środowiska wysoce kulturalnego, a piszącym świetnie zarówno po polsku, jak i po rosyjsku. W języku polskim wydał szereg wartościowych studiów z zakresu historii kultury, a dla Rosjan zasłużył się m.in. jako redaktor czasopisma dla dzieci pt. „Zaduszewnoje Słowo” oraz autor kilku książek, m.in. „Istorija knigi w Rossii”, „Istorija miednogo wsadnika” i in. Jego żona była Eudoksia Fiodorowna Rusakowa (1863 – 1918), z zawodu pielęgniarka. W tym stadle przyszła na świat córka Klaudia oraz synowie Wiktor i Leonid.
           Ten ostatni urodził się w Petersburgu 28 stycznia 1891 roku. Obaj bracia zaczytywali się klasyczną literaturą europejską, szczególnie rozmiłowani byli w twórczości Michaiła Lermontowa; interesowali się historią, a później coraz bardziej matematyką. Leonid Librowicz nie należał w gimnazjum do prymusów uczył się, co prawda, nieźle, nigdy nie pozostawał na powtórkę, miał bardzo dobre oceny z filozofii i historii, ale słabsze z języków, do których powinno się (tak jak np. do matematyki czy muzyki) posiadać uzdolnienia wrodzone. Gimnazjum zostało ukończone w 1910 roku i młodzieniec spróbował szczęścia na egzaminach wstępnych do Instytutu Górniczego, w którym już studiował jego starszy brat. Niestety, próba skończyła się fiaskiem. Lecz Leonid Librowicz nie należał do tych, którzy łatwo dają za wygraną w walce, a czymże jest życie, jeśli nie walką. Wyrzucony przez drzwi młodzian podjął próbę wejścia oknem i niebawem wstąpił jednak na studia do wydziału metalurgii Politechniki Petersburskiej; w następnym zaś roku złożył pomyślnie powtórne egzaminy wstępne do Instytutu Górniczego i został studentem tej renomowanej uczelni. Od pierwszych tygodni pochłonęła go atmosfera wyrafinowanej kultury intelektualnej, twórczości, samodzielnych poszukiwań naukowych i merytorycznych dyskusji zawodowych. Oczywiście, towarzyszyły temu marzenia o dalekich wyprawach geologicznych, o dokonywaniu epokowych odkryć, a ulubioną zasadą młodego człowieka stało się łacińskie przysłowie: „Felix, qui potuit rerum cognoscere causus”. – „Szczęśliwy, kto może i poznawać przyczyny rzeczy”.
          W 1914 roku odbył Leonid Librowicz krótką podróż do Włoch, których kultura i przyroda wywarły na nim nieprzemijające wrażenie. Po ukończeniu pierwszego roku studiów nastąpiła wyprawa paleontologiczna do Azji Środkowej, relację  z której pan Leonid zdał następnie w opracowaniu, które stało się jego pracą dyplomowa. Znamienne, że obronił ją student trzeciego, nie zaś  piątego roku studiów, i że została ona opublikowana w specjalistycznym roczniku Komitetu Geologicznego Cesarstwa Rosyjskiego, co stanowiło oznakę wielkiego uznania dla uzdolnień i wiedzy zawodowej tak bardzo jeszcze młodego autora.
         Latem tegoż roku pan Leonid  odbył wyprawę badawczą do Persji, której plonem była opublikowana rozprawa pt. „Hydrogeologia Iranu”, napisana pod kierownictwem profesora A. Borsiaka, z którym współpracował także później, systematyzując amonity jurajskie Północnego Kaukazu. Latem 1918 student piątego roku udał się po raz pierwszy w swym życiu na Ural i tutaj pod kierownictwem profesora Mikołaja Tichonowicza (Ciechanowicza) prowadził badania terenowe w Zagłębiu Czelabińskim. Zgromadzony tu materiał został opublikowany dopiero w 1923 roku.
         Gdy Leonid Librowicz w 1919 roku wrócił do Piotrogrodu, nie zastał już rodziców, którzy zginęli z rąk bolszewików w zamęcie krwawej i okrutnej wojny domowej, zostali po prostu zatrzymani na ulicy przez patrol zrewoltowanych, pijanych marynarzy i zastrzeleni na miejscu ze względu na „inteligencki wygląd”. Nie posiadając żadnych środków utrzymania młody naukowiec przez kilka miesięcy był utrzymywany przez męża swej siostry W. Tomaszewskiego, bolszewickiego krytyka literackiego, pierwszego komunistycznego rektora tutejszego uniwersytetu. Lata 1920 – 1921 spędził L. Librowicz na Uralu; odkrył tu m.in. nieznany dotąd gatunek gąbek kopalnych, któremu nadał obowiązująca także obecnie w międzynarodowej nomenklaturze naukowej nazwę „Uralonema Karpinskii”, na cześć ówczesnego prezydenta Rosyjskiej Akademii Nauk , też Polaka, Aleksandra Karpińskiego. (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „W bezkresach Eurazji”, Rzeszów 1987, s. 142 – 157).
         W 1923 roku Leonid Librowicz ukończył swą pierwszą książkę pt. „Uralonema Karpinskii nov. gen. i  drugije  kriemniewyje gubki iż kamiennougolnych otłożenij wostocznogo skłona Urała”, za którą w 1928 roku otrzymał złoty medal Rosyjskiego Towarzystwa geologicznego i która została opublikowana jako monografia, ogłoszona przez analityków za wybitne dzieło w zakresie paleontologii.
          Jednak już od roku 1923 Librowicz rozciąga swe zainteresowania naukowe także na geologię, wyjeżdża na Kaukaz, gdzie omal nie umiera  na malarię, opracowuje kilka poważnych artykułów o minerałach  Dagestanu. Kolejne lata są zajęte nie kończącymi się wyprawami badawczymi na Ural, Kaukaz, Nową Ziemię, do Kazachstanu i gdzie indziej. Miesiące zimowe (od 1929), gdy badania w zaśnieżonym terenie podczas trzaskających mrozów są w praktyce niemożliwe, Leonid Librowicz poświęcał zajęciom  dydaktycznym  na Uniwersytecie Leningradzkim, prowadząc kilka specjalnych kursów z zakresu paleontologii i geologii. W 1927 został sekretarzem sekcji paleontologii Komitetu Geologicznego; 1929 wybrany na stanowisko starszego geologa tegoż komitetu. W tym okresie pod jego redakcją i przy jego współautorstwie ukazło  się w Leningradzie kilka fundamentalnych dzieł o charakterze monograficznym i encyklopedycznym, jak np. „Paleontologia SSSR”, „Atłas  rukowodiaszczich form iskopajemych faun SSSR”. W 1937 uczony obronił pomyślnie rozprawę habilitacyjną pt. „Ammonoidea iż kamiennougolnych otłożenij SSSR i ich biostratigraficzeskoje znaczenije”.
          Lata 1941 – 1944 Librowicz spędził na badaniach terenowych w Baszkirii, gdzie również dokonał wielu odkryć w dziedzinie mineralogii i paleontologii; później zaś powrócił na Uniwersytet Leningradzki,  objął kierownictwo gabinetem geologii Uralu i prowadził zajęcia ze studentami, z których jeden po latach wspominał: „Wysoki, wyprostowany, chudy, zawsze poważny, o głębokich przenikliwych oczach – ten profesor imponował słuchaczom. Wykładał nieco oschle, powściągliwie, ale klarownie i logicznie. Na egzaminach był surowy i bezlitosny”… Z tej oceny nie wynika, że profesor Librowicz w ogóle był sztywniakiem czy tzw. „sucharem”. Wręcz przeciwnie, jako typowy Polak był nieco lekkoduchem, chętnie uczestniczył w przyjęciach i balach towarzyskich, podczas których śpiewał i tańczył, zaprzeczając słowom Cycerona, że „aby tańczyć, trzeba być niespełna rozumu”… Generalnie jednak był człowiekiem poważnym i przyzwoitym, dobrym mężem i troskliwym ojcem.
                                                               ***
       W szeregu artykułów popularnonaukowych znakomity uczony potrafił w fascynujący sposób opowiedzieć szerokim rzeszom czytelników o rozmaitych interesujących i niezwykłych faktach z  zakresu m.in. mineralogii i petrografii. Tak w jednym z tekstów pisał, że niezwykła twardość diamentów symbolizowała w starożytności i średniowieczu moc charakteru i zdrowie; dlatego noszono je na zbrojach rycerskich jako talizman, mający dodawać odwagi na polu walki i chronić przed zranieniem. Wierzono, że diament  przynosi pomyślność i szczęście, jednak w poniedziałki i wtorki traci  swą moc, w środę i piątek staje się toksyczny, natomiast w czwartek i sobotę wzmaga hart ducha i ciała. Sądzono, iż diamentowy talizman potrafi zapewnić całkowitą odporność na wszelkie zarazy i choroby, chroni przed złymi duchami i czarami, pobudza i utrwala miłość między małżonkami. Zażyty w postaci sproszkowanej ma jakoby wracać młodość i utracone siły. Usiłowano też zażywać sproszkowane diamenty jako środek na choroby układu trawiennego, ze skutkiem oczywiście tragicznym; po takiej kuracji wyzionął ducha Medyceusz Wawrzyniec Wspaniały i otarł się o śmierć Benvenutto Cellini. Powszechnym było przekonanie, że nie wolno nosić diamentów ze skazą, taki bowiem nieczysty klejnot mógł ściągnąć na swego właściciela nieszczęścia losowe oraz takie schorzenia jak trąd, żółtaczka czy ciężkie kalectwo.
        Od roku 1952 Leonid Librowicz piastował stanowisko przewodniczącego Komisji Stratygraficznej Wszechzwiązkowego Instytutu Geologicznego w Leningradzie, uchodził słusznie za najwybitniejszego paleontologa ZSRR; opublikował w ciągu kolejnych piętnastu lat (zmarł w 1967 roku) szereg fundamentalnych dzieł naukowych, map geologicznych, atlasów   geograficznych, artykułów, jak np. „O niekotorych  nowych gruppach goniatitow iż kamiennougolnych otłożenij SSSR”  (1957), „Molluski gołowonogije” (1962). Znaczne miejsce w tekstach uczonego zajmował systematyczny opis takich gatunków flory kopalnej, jak porosty, mchy, wątrobowce, paprotniki, rośliny kwitnące. Wszystkie te gromady florystyczne istniały już przed setkami milionów lat i w dawnych pokładach geologicznych często znajdował profesor Librowicz ich skamieniałe resztki, z których kilkaset jako pierwszy w nauce światowej opisał, nadając im nazwy często nawiązujące do nazwisk zasłużonych uczonych polskich i obcych.

                                                                            *** 


                                               JERZY   MAKSYMOWICZ

                                                  Speleolog i  hydrogeolog

         Ten wybitny specjalista w dziedzinie geologii  i hydrogeologii był autorem 19 książek, a w sumie na liście jego publikacji w okresie lat 1927 – 1974 znajduje się 490 pozycji, od krótkich recenzji do obszernych tekstów o zagadnieniach speleologii, wulkanizmu, krasoznawstwa, hydrochemii. I to w języku nie tylko rosyjskim, ale również francuskim, angielskim, niemieckim, rumuńskim, czeskim, słowackim, serbskim, słoweńskim,  bułgarskim, litewskim.
         Jerzy     Maksymowicz  (Georgij Maksimowicz) urodził się 29 maja 1904 roku w Warszawie, w rodzinie inteligencko-szlacheckiej. Studia ukończył w  Dniepropietrowskim Instytucie Górniczym, a od 1934 objął kierownictwo katedrą geologii dynamicznej i hydrologii Uniwersytetu Permskiego. W 1947 roku wydał pierwszy w ZSRR fachowy periodyk w tej gałęzi geologii „Speleołogiczeskij Biulleteń”, który później ukazywał się pod nazwą „Pieszczery” (czyli  „Jaskinie”). Profesor Maksymowicz osobiście przygotował do druku siedemnaście pierwszych numerów tego do dnia dzisiejszego ukazującego się periodyku.
         W 1963 roku ukazało się pierwsze wydanie jego fundamentalnego dwutomowego dzieła „Osnowy karstowiedienija” („Podstawy krasoznawstwa”), stanowiące także obecnie podstawowe źródło wiedzy i podręcznik akademicki w Rosji. Autor przedstawił w nim uogólnione wyniki swych wieloletnich badań nad powstaniem, rozwojem i morfologią jaskiń krasowych, jak też nad występującymi  w nich pokładami złóż naturalnych; podał genetyczną typologię jezior podziemnych. Wiele z jego ustaleń miało charakter pionierski w skali światowej. Poszczególne publikacje profesora J. Maksymowicza dotyczą charakterystyki krasów Afryki, Australii, Ameryki Południowej, wysp Japonii, Balearów, Uralu, Ałtaju, niektórych krajów europejskich. Inne opracowania dotyczyły mocno wyspecjalizowanych nauk o ziemi, jak hydrogeochemia, geografia chemiczna, hydrogeologia. W 1955 roku ujrzała świat jego monografia „Chimiczeskaja geografia wod Suszi”, za którą Towarzystwo Geograficzne ZSRR nadało profesorowi złoty medal i nagrodę imienia F. P. Littke’go.
          W 1964 roku J. Maksymowicz był inicjatorem założenia  początkowo funkcjonującego na zasadach społecznych Instytutu Krasoznawstwa i Speleologii i został jego dyrektorem. Od 1975 jest to instytucja ogólnokrajowa, zatrudniajaca ponad 200 pracowników naukowych. Znakomity uczony i nauczyciel akademicki wyszkolił w przeciągu 50 lat pracy na Uniwersytecie Permskim ponad 2 000 geologów, geomorfologów, inżynierów nafciarstwa, z których około stu uzyskało z biegiem lat stopnie naukowe doktorów habilitowanych. Jest bezapelacyjnie uznawany za twórcę rosyjskiej szkoły krasoznawstwa, hydrogeologii i geografii chemicznej. Za wybitne osiągnięcia naukowe został wyróżniony kilkoma orderami i medalami ZSRR, jak też złotym medalem VI Międzynarodowego Kongresu Speleologów w Pradze (1973).
          Jednym z tematów, który J. Maksymowicz poruszał w swych publikacjach było zagadnienie kształtowania się geologicznego oblicza kuli ziemskiej z punktu widzenia ogólnej teorii geologii, jak też próby rozwikłania zagadki zjawienia się i chronologii rozwoju życia na naszej planecie. Wieloletnie badania wykazały, że skały powstałe wcześniej niż 590 lat temu zawierają bardzo niewiele skamieniałości. Wszystkie prehistoryczne formacje zostały przez naukowców podzielone na dwie grupy, odpowiadające dwóm okresom. Pierwszy z nich to „archaik”, w którego skałach nie ma żadnych śladów życia; drugi, charakteryzujący się bardzo skąpymi, pierwotnymi dopiero śladami życia, to „proterozoik”. I okres późniejszy, w którego skamielinach znajdujemy mnóstwo resztek istot żywych, nauka nazywa „fanerozoikiem”. Późniejsze okresy sa dzielone na poszczególne ery i tworza bardzo złożony system klasyfikacji. Okazało się również, iż skład chemiczny skał w różnych regionach planety, jak też  pochodzący z różnych okresów geologicznych, mocno się różni.
         Jerzy Maksymowicz, jako jeden z najwybitniejszych geologów XX wieku, dokonał szeregu odkryć i sformułował szereg hipotez, które miały istotne znaczenie także dla ustalania lokalizacji pokładów bogactw naturalnych, nie mówiąc o badaniu struktury Ziemi. W uznaniu jego zasług późniejsi badacze nadali jego imię licznym jaskiniom naturalnym na Uralu, Krymie, Kaukazie, Tien-Szanie; jak też olbrzymiej galerii podziemnej w Górach Sajańskich oraz grotom podziemnym w obwodzie permskim i archangielskim Rosji.
        Kilka pomniejszych publikacji profesor poświęcił zagadnieniom górotwórstwa i erozji gór. Warto zaznaczyć, że także obecnie dalece nie wszystkie zjawiska dotyczące tych procesów naturalnych zostały dokładnie opisane i jednoznacznie wyjaśnione. Wciąż powstają na ten temat mniej lub bardziej owocne hipotezy. Tak np. w 2006 roku kanadyjski geolog   Russel Piskliwiec (Pysklyvec) z Uniwersytetu Torontońskiego opublikował na łamach periodyku „Geology” wykładnię zaskakującej koncepcji dowodzącej, iż góry od erozji nie zmniejszają się, lecz rosną. Jak wiadomo,  zwietrzała powierzchnia skał wypłukiwana jest z szybkością około jednego centymetra rocznie. Jeśli tedy geologiczne zjawisko wypiętrzania gór trwa, erozja przyspiesza efekt końcowy spłaszczania się terenu górskiego. W myśl jednak hipotezy profesora R. Pysklyvca może być  inaczej. Badając zachowanie Alp Południowych na Nowej Zelandii, które powstały na skutek  powolnego ruchu dwóch płyt tektonicznych kilka kilometrów pod powierzchnią ziemi, z których jedna wcisnęła się pod drugą, wypychając ją ku górze. W tym procesie nadchodzi jednak moment, kiedy rosnąca góra zaczyna blokować swym ciężarem ruch płyty dolnej. Nagromadzony potencjał energetyczny musi nieuchronnie znaleźć wyjście, więc nieco dalej zaczyna wyłaniać się nowy łańcuch górski. Jednak po pewnym czasie stara góra ponownie zaczyna rosnąć; za sprawą erozji bowiem  traci na wadze tak dużo, że odciążone płyty tektoniczne znów zaczynają się poruszać i starą górę ponownie wypiętrzać. Tak okazało się, że zjawiska meteorologiczne na powierzchni ziemi mogą poważnie wpływać na to, co się dzieje w głębi naszej planety.   

                                                                 ***

         Powracając do właściwego tematu warto dodać, że w XX stuleciu zasłynęło na różnych polach działalności także kilku dalszych reprezentantów nader znakomicie uzdolnionego rodu Maksymowiczów. Jednym z nich był Stefan Maksymowicz, który urodził się 20 listopada 1877 roku w Kazaniu. Na tutejszej wszechnicy ukończył w 1901 roku wydział medycyny i tutajże został,   jako przejawiający znakomite uzdolnienia i rokujący nadzieję  młody specjalista, zatrudniony w charakterze laboranta (1902 – 1906), a nastepnie docenta prywatnego (1906 – 1910). Zanim wyjechał, opublikował w kazaniu kilka tekstów naukowych. Później słynął w Rosji jako znakomity lekarz i uczony.

        Z kolei Bolesław Maksymowicz był zasłużonym radzieckim uczonym w dziedzinie metalurgii; Mikołaj Maksymowicz – w elektrotechnice teoretycznej; jeszcze inny Mikołaj Maksymowicz – w hydrologii i hydrotechnice. Wszyscy trzech działali w stolicy Ukrainy  Kijowie.
                                                                  ***

                                              BRONISŁAW   GRĄBCZEWSKI. 

                                                Przez stepy, góry i burze.


            Przyszły wybitny badacz Azji Środkowej Bronisław Grąbczewski urodził się 15 stycznia 1855 roku w Kownatowie powiatu telszewskiego na Litwie. Dzieciństwo „sielskie i anielskie” spędził  w dobrach dziedzicznych Krepszty, często też odwiedzał z rodzicami miasteczko Telsze. Mroczny okres terroru carskiego po zdławieniu Powstania Styczniowego odcisnął swe piętno na psychice dziecka, tak iż później jakakolwiek walka przeciwko potwornej potędze Imperium wydawała się mu czymś zgoła pozbawionym sensu. Jako ośmioletni chłopiec został  Bronek świadkiem deportacji na Sybir swego ojca, jednego z najbardziej czynnych organizatorów ruchu rewolucyjnego na Litwie. Później Bronisław Grąbczewski wspominał: „Pamiętam, że gdy nas żegnał i błogosławił, drżały mu usta. Potem kazał nam uklęknąć, podnieść prawe ręce do góry i przysięgnąć, że będziemy słuchali matki, nigdy nie sprzeniewierzymy się naszej polskości, nie pozwolimy użyć się na szkodę własnej ojczyzny. Przysięgliśmy”. Zajście to wywarło na chłopcu „wrażenie piorunujące” i utkwiło w pamięci na całe życie.
          Gdy trudne do przewidzenia, a tym bardziej do świadomego kształtowania, okoliczności życiowe zmusiły go do służby w wojsku rosyjskim i gdy otrzymał szarżę oficera w jednym ze stacjonujących w Warszawie  pułków lejbgwardii cesarskiej, w obawie, by nie użyto go przeciwko rodakom, natychmiast wszczął starania o translokację na wschód, na tereny azjatyckie Imperium Rosyjskiego. Honor oficerski i złożona przysięga zobowiązywały bowiem do skrupulatnego wykonywania dyspozycji i rozkazów dowództwa, a polski patriotyzm i słowo dane ojcu nie pozwalałyby na wykonanie ewentualnego rozkazu strzelania do rodaków. Wyjazd na wschód stanowił tedy jakby próbę pogodzenia ze sobą sprzecznych zobowiązań moralnych.
          W rodzinie państwa Grąbczewskich zawsze były żywe tradycje patriotyczne i niepodległościowe, których duchem przesiąkało kazde kolejne młode pokolenie, co w burzliwym wieku XIX  przysparzało niemało kłopotów i zmartwień, a członkowie grona rodzinnego musieli nieraz przechodzić koleje losu godne odzwierciedlenia w powieści przygodowej. Po Powstaniu Styczniowym majątek Grąbczewskich na Litwie skonfiskowano, a rodzinę zmuszono do przeniesienia się do Kongresówki, która to okoliczność zresztą stanowiła swego rodzaju „szczęście w nieszczęściu”, gdyż alternatywą mogła być po prostu deportacja na tereny syberyjskie czy podbiegunowe. W ten sposób carat „oczyszczał” Litwę z niespokojnego elementu polskiego, skłonnego do ciągłego wichrzenia i buntowania się.
          Gimnazjum kończył Bronisław Grąbczewski w Warszawie, na studia zaś wstąpił do petersburskiego Instytutu Górniczego. Do końca jednak na uczelni nie wytrwał, lecz zaciągnął się na ochotnika do służby wojskowej, mianowicie do pułku ułanów gwardii cesarskiej stacjonującego na terenie Azji Środkowej. Po pięciu latach wszelako i z tej funkcji zrezygnował. „Polubiłem Turkiestan – wyznawał – przeszedłem do administracji wojskowej tego kraju i siedziałem tam w stopniu porucznika, więcej ceniąc swobodę włóczęgi myśliwskiej po przepięknym świecie Bożym niż wszelkie stopnie i awanse”. Jako urzędnik do specjalnych poruczeń przy gubernatorze Fergany odbył w 1885 roku podróż do Kaszgarii, Gumy i Chotanu na skraju pustyni Takla Makan. Jako owoc tej wyprawy została wydrukowana w nakładzie stu egzemplarzy pierwsza publikacja naukowa B. Grąbczewskiego w języku rosyjskim pt. „Otcziot o pojezdkie w Kaszgar i Jużnuju Kaszgariju w 1885 godu”. Rosyjskie Cesarskie Towarzystwo Geograficzne wyróżniło to opracowanie srebrnym medalem, a imię autora zaczęło być rozpoznawalne w świecie nauki i polityki.
           Latem 1888 roku najwyższe władze rosyjskie pilnie zawezwały młodego Polaka do stolicy Imperium. Dniem i nocą, konno, pieszo, na furmankach, prawie bez chwili snu i wytchnienia (w takich przypadkach obowiązywała żelazna dyscyplina i punktualność) Grąbczewski, dręczony najprzeróżniejszymi domysłami, podążał śpiesznie do Petersburga. Po przybyciu ku swemu wielkiemu zaskoczeniu otrzymał  od cesarza osobiście polecenie, które wprawiło go w stan głębokiego zakłopotania, które jednak, jako urzędnik państwowy, musiał wykonać. I wykonał znakomicie.
          Tereny Azji Środkowej były w tamtych czasach – jak zresztą i obecnie - widowiskiem wielkich rozgrywek polityczno – militarnych między potężnymi mocarstwami europejskimi. Rosja i Wielka Brytania drogą przekupstwa i prowokacji instalowały na tamtych ziemiach swych agentów wpływu, kaptowały zwolenników wśród feudalnych przywódców, rozdmuchiwały bunty, rozruchy, powstania w sferze wpływów swego rywala. Już wówczas technologie (socjotechniki) były szczegółowo opracowane i chodziło tylko o dość inteligentne osoby, które by potrafiły owe „pokery cesarskie” skutecznie rozkręcać. Jedną z takich osób po stronie rosyjskiej okazał się Bronisław Grąbczewski, odważny, wykształcony, przenikliwy, wierny  młody oficer, który, jak się okazało, potrafił wymierzyć bolesnego klapsa zbytnio rozigranemu lwu brytyjskiemu.
        Chodziło o to, że w roku 1885 agenci angielscy, podstępnie wykorzystując fanatyczne nastroje i aspiracje wolnościowe tamtejszej ludności, zaopatrzyli potajemnie w broń  mieszkańców wschodniej części Doliny Fergańskiej, znajdującej się ówcześnie pod zarządem carskim, i pchnęli Kirgizów oraz Kara-Kipczaków do rebelii antyrosyjskiej. Albionowi nie chodziło oczywiście o wolność narodów środkowoazjatyckich, lecz wyłącznie o poddanie ich angielskiej kurateli. Przedtem jednak należało wyrwać je spod kurateli Petersburga. Dokładnie zdawał  sobie z tego sprawę cesarz Wszechrosji Aleksander III i postanowił stawić czoło imperializmowi brytyjskiemu. Władze wiedziały, że porucznik B. Grąbczewski, mający aspiracje naukowe wiele włóczył się po górach, miał oddanych przyjaciół wśród wyższych sfer społeczności afgańskiej, uzbeckiej i kirgiskiej, był świetnie obeznany ze stosunkami i obyczajami ludności tych terenów.
         W ciągu dziesięciu dni Aleksander III, Grąbczewski i kilka dalszych absolutnie zaufanych osób spośród najwyższych sfer Imperium opracowali szczegółowy plan  zamierzonej akcji. Pan Bronisław wiedział, że w Samarkandzie mieszka Ischak – Chan, rodzony brat afgańskiego emira Abdurrachmana, żyjący ze skromnej pensji, wypłacanej mu przez rząd petersburski. Ongiś był on namiestnikiem swego brata w Północnym Afganistanie, lecz chcąc się uniezależnić od niego, obwołał się samodzielnym władcą. Został jednak przez brata pokonany, rozbity i zmuszony do ucieczki z kilkuset poplecznikami do Rosji, gdzie prowadził nędzny żywot wygnańca, śniąc o zemście i rewanżu. Takich ludzi po mistrzowsku wykorzystywali w swych imperialistycznych rozgrywkach zarówno Rosjanie, jak też Anglicy, Holendrzy, Francuzi, Belgowie, Niemcy, a jeszcze w XVII wieku na terenie Rusi także Polacy.
        Tak tedy może Grąbczewski w genach miał ową zręczną przebiegłość rasowego dyplomaty i spiskowca, co dostrzegli władcy Rosji i powierzyli mu zarówno opracowanie, jak i zrealizowanie przewrotnego planu, mającego na celu wyparcie Albionu z części Azji Środkowej. Młody porucznik uważał, że 1 000  karabinów, 100 000 ładunków i 10 000 rubli w zupełności wystarczą, by Ischak – Chan zdetronizował swego antyrosyjskiego brata Abdurrachmana, przejął władzę i wyprosił Anglików z tych terenów. Aleksander III po zapoznaniu się z projektem do każdej liczby dodał „0”. Tak więc Ischak – Chan miał otrzymać 10 tysięcy karabinów z demobilu, 1 milion ładunków do nich, 100 tysięcy rubli srebrem na rozpoczęcie „powstania ludowego” przeciwko „dyktatorowi”, czyli swemu bratu.
         B. Grąbczewski udał się niezwłocznie do Samarkandy i spotkał się potajemnie z  Ischak – Chanem, składając mu ofertę „bezinteresownej pomocy” w imieniu rządu rosyjskiego. Wygnaniec nie posiadał się z radości i natychmiast na propozycję przystał. Dalsze zdarzenia potoczyły się dokładnie i szybko według planu Polaka. Szczegółowo poinstruowani agitatorzy udali się po cichu na teren przyszłej akcji. Grąbczewski we wspomnieniach wyznawał: „Podałem króciutki telegram do Petersburskiej Agencji Telegraficznej, że pretendent do tronu afgańskiego Ischak – Chan zbiegł ze świtą nocy dzisiejszej w niewiadomym kierunku. Po paru dniach wysłałem nową depeszę, że pościg natrafił na ślady zbiega i dąży za nim energicznie, i na koniec trzecią, że Ischak – Chan zdołał zbiec przed pościgiem i przeprawił się na lewy brzeg Amu – Darii, na terytorium afgańskie. Na tym akcja oficjalna rządu rosyjskiego była zakończona”. Nieoficjalna zaś dopiero się rozkręcała. Ischak – Chan pod eskortą oddziału kozackiego, rzekomo goniącego za „zbiegiem”, a faktycznie go na teren Afganistanu przemycającego, został przerzucony  przez terytorium Buchary i stanął ze swymi zwolennikami nad granicą afgańską. W taki sam sposób odtransportowano tam również broń, amunicję i pieniądze. Grąbczewski po „nieudanym pościgu” za pretendentem do tronu afgańskiego wrócił na dawną placówkę do Margelanu. Po paru tygodniach organizowania, dozbrajania, szkolenia i wypoczynku oddziały Ischak – Chana przekroczyły granicę  i uderzyły znienacka na stolicę Północnego Afganistanu Mazar-i -Szarif, zdobywając ją.
          Przez kilka kolejnych miesięcy, dopóki starczało broni, amunicji i pieniędzy na zaopatrzenie, Ischak – Chan  odnosił zwycięstwa nad oddziałami Abdurrachmana, uzbrojonych zresztą w demobil brytyjski. Anglicy byli przerażeni, że olbrzymia Rosja sięgnie niebawem przez Afganistan do Indii, skąd flota brytyjska wywoziła codziennie do Londynu nieprzeliczone nagrabione bogactwa, a dokąd dostarczała i tam sprzedawała tysiące ton narkotyków. (Tak powstawała finansowa potęga rasy anglosaskiej). Dyplomacja brytyjska przez swych płatnych tajnych agentów w rządzie petersburskim usiłowała rosyjskiemu „marszowi na Indie”  zapobiec i zaoferowała „dobrą wolę” pójścia na te czy inne drobne ustępstwa wobec strony rosyjskiej, która też ten „kompromis”  zaakceptowała. Niejako wedle zasady „kruk krukowi oka nie wydziobie”.  Pomoc Ischak – Chanowi została zablokowana. W czerwcu 1889 roku wojsko emira Abdurrachmana, tym razem uzbrojone przez zatrwożonych Anglików w najnowsze działa i karabiny produkcji brytyjskiej, z impetem uderzyły na tereny „zbuntowane”. Po miesiącu krwawych walk sprawa została zamknięta. Ischak – Chan ponownie uciekł do Samarkandy, Anglicy znów rozpoczęli knucie intryg antyrosyjskich, a Abdurrachman sycił się nieubłaganą zemstą.  
          B. Grąbczewski ciągnący wówczas ponownie przez te tereny w składzie ekspedycji naukowej, której nieobce też były tajne cele  wywiadowcze, zanotował w dzienniku: „Trzy dni szliśmy drogą usłaną trupami ludzi i zwierząt, które gnijąc tak zatruwały powietrze, że wyprawa moja musiała zatrzymywać się na noclegi daleko od drogi. Wszędzie spotykaliśmy chorych, ranionych lub wycieńczonych drogą; długim sznurem ciągnęły kobiety z dziećmi u piersi lub na plecach. Ekspedycja moja opatrywała rannych, chorym dawała lekarstwa, dzieliła się skromnymi zapasami żywności, ale była to kropla w tym morzu okrutnej nędzy”. W słowach tych może pobrzmiewa jakaś nótka cynizmu, bo przecież ta nędza stanowiła  skutek działań rosyjskiego i angielskiego imperializmu, a czynnym aktorem tego teatru był sam autor owych gorzkich zdań. Kto wie jednak, czy doszłoby aż do tak straszliwych zdarzeń, gdyby cesarz Aleksander III nie dopisał był zer  do liczb sugerowanych ongiś przez Grąbczewskiego w Petersburgu. Skończyłoby się prawdopodobnie na drobnej rozróbie między pogniewanymi na siebie braćmi. Lecz „szczodrość” cara – „mirolubca”, jak go nazywała urzędowa propaganda, drogo kosztowała niewinny lud, wciągnięty podstępem do pokerowej partyjki, rozgrywanej przez światowe mocarstwa. Aleksander III zadał „bolesne ugryzienie” Anglikom, lecz z ran pozostawionych przez jego zęby, wyciekły rzeki krwi pusztuńskiej, tadżyckiej, uzbeckiej, turkmeńskiej, kirgiskiej.
         Wkrótce po tych zajściach odbył Grąbczewski swą pierwszą poważną podróż naukową do mało znanego chanatu Kundżutu (obecnie w składzie Kaszmiru). W trakcie tej trwającej prawie pięć miesięcy wyprawy przeciął z północy na południe Pamir, dotarł do stolicy chanatu Beltitu (Hunzy), zbadał z punktu widzenia nauki mineralogicznej góry Hindukuszu oraz dopływy górnego Indusu i Raskem – Darii. Na Pamirze odkrył i opisał m.in. złoża nefrytu; po raz pierwszy w historii zrobił zdjęcia topograficzne tych terenów. Prawdopodobnie gromadził również informacje wywiadowcze, mogące się przydać podczas realizacji testamentu Piotra Wielkiego, postulującego opoanowanie przez Imperium Rosyjskie Półwyspu Hindustanu. Za osiągnięcia naukowe tej wyprawy Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne wyróżniło Grąbczewskiego złotym medalem.
          Był to jednak tylko początek. W następnych latach Polak badał przyrodę Himalajów, Turkiestanu Wschodniego, Tybetu, pokonując pieszo ponad 12 tysięcy kilometrów. Rezultatem tych imponujących wędrówek były liczne odkrycia geograficzne, ułożone poraz pierwszy mapy, przebogate zbiory mineralogiczne, etnograficzne, botaniczne, zoologiczne, archeologiczne, jak też słowniki lingwistyczne. Osiągnięcia były imponujące, na miarę co najmniej europejską. Nazwiskiem i imieniem Bronisława Grąbczewskiego nazwano szereg gatunków fauny środkowoazjatyckiej (Carabus grombczewskii, Bronislavia robusta – chrząszcze; Tetraogallus himmallayensis grombczewskii – ptak i in.).
             Od roku 1896 nasz rodak przebywał na Dalekim Wschodzie, pełnił m.in. funkcje generalnego komisarza Kuantungu (Mandżurii Południowej), rezydując w Port Arturze. W 1903 podał się do dymisji na skutek zatargu z admirałem Aleksiejewem, namiestnikiem Dalekiego Wschodu. Poszło o to, że Grąbczewski przewidywał, iż Imperium Rosyjskiemu już niebawem zagrozi potęga militarna Japonii i postulował podjęcie należnych kroków natury finansowej i militarnej; Aleksiejew zaś, zadufany w siłę swej floty, nie tylko nie docenił ostrzeżeń Polaka, lecz uznawał je za wyraz tchórzostwa i braku stanowczości. Kto miał rację, w 1905 roku wykazała ciężka klęska wojsk rosyjskich, rozgromionych przez siły japońskie, m.in. zniszczenie całej Floty Dalekowschodniej admirała Aleksiejewa.
         Tymczasem Grąbczewski został na okres trzech lat  gubernatorem astrachańskim oraz atamanem tamtejszych wojsk kozackich. Wreszcie po kilku latach huśtawki kadrowej zamieszkał w 1910 roku, jak się wydawało,  na stałe w Warszawie. Ale okres 1914 – 1917 rzucał go do Anapy, Petersburga, Syberii, Suezu, Kolombo, Tokio, Londynu… Dopiero od 1920 zamieszkał na stałe w odrodzonej Polsce, został członkiem korespondencyjnym Polskiego Towarzystwa Geograficznego, pracownikiem etatowym Państwowego Instytutu Meteorologicznego. W 1924 roku ukazały się entuzjastycznie przyjęte przez publiczność czytającą trzy tomy „Podróży gen. Grąbczewskiego”, w 1925 – „Kaszgaria”, później – „Przez Pamir i Hindukusz do źródeł rzeki Indus”, „W pustyni Raskemu i Tybetu”, „Wspomnienia myśliwskie”, pisane nie bez talentu narracyjnego, a zawierające mnóstwo niezwykle interesujących informacji. Z pamiętników zdążył autor wykończyć literacko tylko część, opublikowaną w 1926 roku pt. „Na służbie rosyjskiej”.
          Zmarł wybitny uczony 27 lutego 1926 roku i pochowany został na warszawskich Powązkach. Obecnie jego imię zaliczane jest do najsławniejszych w dziejach nauk przyrodniczych XIX stulecia.

                                                                       ***
        
                                                              TECHNIKA  

                                      ALEKSANDER  SZPAKOWSKI
                                              Inżynier uniwersalny

           Był wybitnym inżynierem i konstruktorem urządzeń, elektrotechnicznych, pomp, kotłów parowych, lokomobili strażackich; autorem szeregu konstrukcji istotnie doskonalących technikę fotograficzną oraz wojskową (miny, mieszanki wybuchowe dla rakiet i pocisków artyleryjskich).  W 1866 roku A. Szpakowski skonstruował tzw. „pulweryzator”, z pomocą którego paliwo płynne było rozpylane w powietrzu i stawało się łatwopalne. Idea została natychmiast „kupiona” przez świat techniki i znalazła powszechne zastosowanie w Europie Zachodniej, USA, Rosji, Japonii. Z tym, że za ten genialny pomysł Szpakowski nie dostał nawet złamanego grosza, a w XXI wieku prawie nikt nie pamięta – nawet w Polsce – komu się w tej materii należy przysłowiowa palma pierwszeństwa.   
Ten znakomity uczony urodził się 1 września 1823 roku w dziedzicznych dobrach w byłym województwie smoleńskim. Rodzina stanowiła gałąź starożytnej szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego, pielęgnowała wzniosłe o dziejach rodu podania przekazywane z pokolenia na pokolenie, lecz w Połowie XVII wieku przeszła na prawosławie i powoli pod względem językowym się zruszczyła. Pierwotnie ród Szpakowskich wywodził się z terenów zachodnich WKL, pieczętował się herbem Zadora i siedział na rozmaitych posiadłościach ziemskich w powiecie brasławskim, szawelskim, telszewskim (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 1394, 1395). Duże siedlisko panów Szpakowskich istniało w Latgalii i stamtąd właśnie rozgałęziło się na Ziemię Pskowską, Twerską i Smoleńską.
W związku z perypetiami życiowymi Aleksander Szpakowski kończył gimnazjum (1839) w m. Nowgorod na północy Rosji. Jego ulubionymi przedmiotami były w szkole matematyka i fizyka, w których czynił zawrotne postępy i które zamierzał – w młodzieńczych marzeniach – studiować na uniwersytecie. Jednak bardzo uciążliwe   warunki materialne uniemożliwiły początkowo realizację ambitnych zamierzeń, zmuszając młodzieńca do samodzielnej pracy na rzecz utrzymania siebie i młodszego rodzeństwa. W 1840 roku A. Szpakowski zaciągnął się do zawodowej służby wojskowej jako szeregowiec Pernowskiego Pułku Grenadierów. Jego obowiązki służbowe polegały na pełnieniu funkcji pułkowego fotografika technicznego. Już wówczas bowiem, w połowie XIX wieku, fotografia techniczna zaczęła odgrywać istotną rolę szczególnie w konstruowaniu i budowie fortyfikacji, podczas planowania  działań bojowych, a dziś, jak wiadomo, stanowi integralną część wszelkich czynności wojskowych zarówno w czasie wojny, jak i pokoju. A. Szpakowski był jednym z pionierów tej wojskowej służby pomocniczej w armii rosyjskiej, opracował metodologię i technologię zarówno fotografiki technicznej, jak i – niejako na marginesie – artystycznej. Posostawał w służbie wojskowej przez ponad trzydzieści lat, a do dymisji się podał w 1870 roku w randze pułkownika. Przez cały ten okres uprawiał samokształcenie, szczególnie w dziedzinie nauk fizycznych i matematycznych. Od 1851 zresztą i przez kolejne dwadzieścia lat pełnił obowiązki wykładowcy fizyki w Pawłowskim Korpusie Kadetów w Petersburgu. Przez długi okres był również redaktorem naukowym czasopisma „Fotograf”, w którym zamiszczał teksty z zakresu fotochemii i techniki fotograficznej, majace przeważnie charakter konsultacji, porad praktycznych, instrukcji. Na zapleczu gmachu redakcyjnego Szpakowski prowadził laboratorium fotograficzne, w którym nieodpłatnie udzielał rad i wszelkiej pomocy licznym amatorom sztuki fotograficznej zamieszkałym  w mieście nad Newą. Dzięki działalności tego niezmordowanego i bezinteresownego entuzjasty niebawem powstały oddziały fotografii naukowej przy rosyjskim towarzystwie entomologów, geologów, botaników, geografów i in.
Jeszcze inną dziedziną aktywności A. Szpakowskiego była elektrotechnika, mianowicie jej dział, zajmujący się zagadnieniem wykorzystania prądu elektrycznego w celach oświetlenia ulic, placów i innych miejsc publicznych w miastach. W 1856 roku utalentowany inżynier-samouk skonstruował prototyp tak zwanego „słońca elektrycznego”,  czyli dużej lampy  oświetleniowej, którą zaczęto w Rosji produkować na szeroką skalę i używać w celu oświetlenia pałaców, gmachów ministerialnych, siedzib wielkich firm. Dziesięciu lamp Szpakowskiego użyto m.in. w 1856 roku w Moskwie przed Placem Lefortowskim podczas koronacji cesarza. Zarówno dygnitarze rosyjscy, jak i liczni reprezentanci korpusu dyplomatycznego, byli zachwyceni i nie szczędzili słów pochwały konstruktorowi lamp, które, i owszem, były nadal udoskonalane i odegrały istotną rolę w postępie technologii oświetleniowych. A. Szpakowski przeprowadzał także nowatorskie i budzące zainteresowanie eksperymenty z prądem elektrycznym, badał jego oddziaływanie na minerały, płyny, metale, związki organiczne. Wynalazł automatyczny przełącznik oraz skonstruował oryginalny silnik elektryczny, znany jednak obecnie tylko z ówczesnych reportaży prasowych; szczegółowe zaś wykresy i model działający silnika zaginęły i dotychczas odnalezione nie zostały.
W pewnej chwili A. Szpakowski zaprzestał badań w dziedzinie elektrotechniki, co było widocznie reakcją na fakt, że na krótko przedtem omal nie postadał życia w trakcie jednego z eksperymentem z prądem. Nieopatrznie chwycił ręcami za  dwie nieizolowane elektrody i został ciężko porażony energią; padł nieprzytomny, palce rąk zostały spalone do żywej kości, co równało się  - mimo pozostania przy życiu i wyleczeniu – kalectwu na wszystkie pozostałe lata. Zniechęcony tym przykrym wypadkiem zaprzestał przeprowadzania niebezpiecznych prób z prądem, choć przecież nadal pozostawał znakomitym specjalistą w tej dziedzinie, zasiadał w zarządzie Wydziału Elektrotechnicznego Rosyjskiego Towarzystwa Technicznego (obok F. Wieliczki, P. Jabłoczkowa, D. Łaczinowa i innych zasłużonych uczonych). W tym okresie Szpakowski skonstruował kilka aparatów świetlnych, w których nie używano, bardzo drogich ówcześnie, źródeł energii elektrycznej. Niektóre z nich zastosowano w służbach morskich nie tylko Cesarstwa Rosyjskiego, ale i Wielkiej Brytanii, która nabyła od Rosjan odnośne patenty.
W lutym 1866 roku inżynier zaprezentował na posiedzeniu Rady Naukowej Morskiego Komitetu Technicznego aparat spawalniczy własnej konstrukcji, działający na paliwie płynnym, a nadający się do wykonywania szeregu zabiegów na metalu. Był to znakomity wynalazek, który natychmiast wdrożono do produkcji i użytku powszechnego w przemysle ciężkim oraz budownictwie zarówno w Rosji, jak i za granicą. W tymże (1866) roku w Cesarstwie Rosyjskim i Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii wzięto na uzbrojenie marynarki wojennej i floty handlowej sygnalizacyjny przyrząd świetlny A. Szpakowskiego, który niebawem znalazł zastosowanie we flotach całego świata, tak iż opracowano nawet „Universal Code for Light Signals”, stosowany następnie przez wiele lat. W tymże czasie wdrożono do praktyki urządzenie Szpakowskiego służące do spalania pokryć drewnych na podkładzie metalowym, które okazało się przydatne do prac remontowych na statkach wszelkiego typu. Trzeba przyznać, iż konstruktor otrzymał za te wynalazki od Ministerstwa Morskiego Rosji dość pokaźne honorarium w wysokości 20 tysięcy rubli srebrem, które zresztą Szpakowski w całości wydał na prowadzenie dalszych badań naukowych. Wyniki swych dociekań publikował na łamach poważnych periodyków fachowych: „Morskoj Sbornik”, „Zapiski Russkogo Techniczeskogo Obszczestwa”.
W 1868 roku A. Szpakowski wybudował własnym sumptem strażacką łódź z silnikiem parowym własnej konstrukcji. Łódź miała 12 osób załogi, mogła bez przerwy gasić płonacy statek przez 24 godziny, wyrzucając na wysokość 60 metrów strumień wody o mocy ponad pół tony na minutę. Także jej szybkość sześć węzłów była na tamte czasy rewelacją.
A. Szpakowski był jednym z inicjatorów w zakresie opracowywania technologii służących do wykorzystania ropy naftowej jako paliwa w kotłach parowych statków morskich; opracował metody przemysłowego wykorzystywania węgla kamiennego. Temu ostatniemu zagadnieniu poświęcił m.in. książkę „”Racjonalnyj sposób polzowanija ziemlanymi uglami w Rossii” (Petersburg 1871). W tejże monografii autor dowiódł rentowności zamiany na okrętach paliwa twardego przez płynne.  Z biegiem czasu utalentowany inżynier wybudował własnym kosztem nieduże zakłady mechaniczne, w których następnie realizowano i wypróbowano jego projekty techniczne oraz eksperymentalnie sprawdzano różne nowe idee. Były one zresztą przejmowane i rozwijane przez innych twórców nowej techniki, m.in. przez inżynierów okrętownictwa, Polaków Kamieńskiego i Poreckiego. Znamienne, iż Szpakowski nigdy nie krył się ze swymi ideami, pomysłami i rozwiązaniami technicznymi, często przedstawiał je w trakcie swych wykładów publicznych zanim jeszcze opublikował drukiem. Obojętne mu było dbanie o autorstwo, o pierwszeństwo, o pieniądze, o prestiż osobisty. Najważniejsze było, by idea żyła, była rozważana przez specjalistów i wdrażana do praktyki ze względu na dobro ludzi, a nie na osobiste ambicje. Czego zaś jak czego, a oryginalnych pomysłów technicznych utalentowanemu inżynierowi nie brakowało. Stawały się one   zresztą integralną i bezosobową częścią globalnego postępu technicznego, tak jak dorobek innych konstruktorów, były opracowywane i doskonalone przez innych fachowców i znajdowały zastosowanie w transporcie morskim i kolejowym, w przemyśle elektrotechnicznym i energetycznym.
W ostatnich dziesięcioleciach swego życia A. Szpakowski  poświęcał się przeważnie wynalazczości w dziedzinie chemii i technologii chemicznych, opracował metody produkcji kilku gatunków laków i oliw, sztucznego cementu, sposoby przystosowywania brykietów torfu do celów budowlanych. W końcu naukowo-techniczne prace badawcze pochłonęły cały majątek  tego bezinteresownego pracownika nauki i zacny uczony stanął w obliczu nędzy i głodu. Ratunek przyniosło urządzenie się do pracy w Kronsztackich Zakładach Produkcji Min w 1878 roku, w których dokonał wynalezienia nowych odmian prochu, paliwa rakietowego czy wreszcie samoporuszających się min. Jego wynalazki były cenione, wdrażane do praktyki, upowszechniane w skali całego Imperium. Sukcesy zachęcały do jeszcze większych poświęceń i prac i do coraz to nowych osiągnięć. Dzielnośc to entuzjazm, a z entuzjazmu – i tylko z entuzjazmu – rodzą się znakomite dzieła ludzkiej cywilizacji. Często jednak pomyślność bywa niwelowana przez odwrócenie się fortuny od człowieka.
Wiosną 1881 roku podczas prób z kolejną konstrukcją miny nastąpiła niespodziewana eksplozja modelu. A. Szpakowski doznał ciężkiego wstrząsu mózgu, którego skutkiem była zupełna utrata zdolności do samodzielnego zachowania równowagi. Po kuracji uczony wrócił jeszcze na krótko do pracy, stał przy warsztacie podtrzymywany pod ręce przez dwóch marynarzy. Jednak coraz częściej tracił podczas pracy przytomność. Zmarł 7 lipca 1881 roku. Gazeta  Nowoje Wremia”  zanotowała: „Szpakowski zmarł w szpitalu, nie pozostawiając po sobie nie tylko żadnego majątku, lecz nawet pieniędzy na własny pogrzeb”. Człowiek ofiarny w końcu zawsze staje się ofiarą własnej ofiarności i obojętności tych, którym w ofierze swe życie składa.

                                                               ***     
                             

                                           GENADIUSZ  ROMANOWSKI 
                                              Współkonstruktor  windy       

Romanowscy to dawna rodzina szlachecka, używająca w róznych siedzibach i odnogach na Wileńszczyźnie, Witebszczyźnie, Grodzieńszczyźnie, Mińszczyźnie, Żmudzi,  w Ziemi Chełmskiej, na Polesiu i gdzie indziej takich herbów jak Bończa, Bożawola, Prawdzic, Przyjaciel. Nicolaus oraz Jacobus de Romanow Romanowscy , obaj określani  jako „subpincerna Leopolis”, figurują w zapisach do akt sądu ziemskiego lwowskiego w latach 1465 i 1469. Jan Romanowski, chorąży chełmski, był bliskim przyjacielem osobistym króla Jana III Sobieskiego. Spokrewnieni panowie Romanowscy – jak wynika z materiałów archiwalnych - byli m.in. z Mackiewiczami, Drzewieckimi, Klinowskimi, Ostrowskimi, Rudnickimi, Pruskimi, Świrskimi, czyli dobrą szlachtą polską. Od dawna zakorzenieni byli także w Cesarstwie Rosyjskim  i cieszyli się tam jak najlepszą opinią. „Obszczij Gierbownik Dworianskich Rodow Wsierossijskoj Impierii” (t. 5, s. 104) podaje: „Priedki familii Romanowskich nachodiliś w Polsze i władieli majetnośtiami.Potomki siego roda służyli Rossijskomu Priestołu dworianskije służby w raznych czinach i żałowany byli ot gosudariej w 1660 i drugich godach pomiestjami”.
Pochodzący od nich genadiusz Romanowski był dużego formatu inżynierem w dziedzinie techniki wiertniczej, jak też cenionym uczonym w zakresie geologii, petrografii, paleontologii. Urodził się w rodzinie lekarza Zakładów Miasskich guberni orenburskiej Daniela Romanowskiego 30 lipca 1830 roku. W ojczystym mieście ukończył gimnazjum, a następnie (1851) wstąpił na studia do Instytutu Korpusu Inżynierów Górnictwa w Petersburgu, który  po kilku latach pomyślnie ukończył. Po studiach młody człowiek przez pewien czas badał tereny guberni moskiewskiej i tulskiej pod katem widzenia występowania w nich pokładów węgla kamiennego. Już w tym wczesnym okresie swej kariery zawodowej dokonał kilku dość skutecznych ulepszeń w ówczesnej technice wiertniczej, co pozwoliło znacznie przyśpieszyć  tempo prac zwiadowczych. W 1857 roku ukazał się w pismie  „Gornyj Żurnał” pierwszy artykuł naukowy G. Romanowskiego pt. „O prowodie Podmoskowskoj burowoj  skważyny bliz Goroda Sierpuchowa”. Zwierzchnictwo dostrzegło talent, energię i gorliwość młodego inżyniera, który niebawem (1857) został oddelegowany do Francji i Niemiec, by się przyjrzeć dokładnie przemysłowi wydobywczemu w tych dynamicznych rozwijających się krajach.
Po powrocie do Rosji Romanowski został mianowany na posadę kierownika prac wiertniczych, zorganizowanych niedaleko Moskwy i Podolska w miejscach wskazujących na obecność tam pokładów węgla kamiennego. Minął zaledwie rok, a wysoce uzdolniony inżynier wynalazł nowy typ dłuta oraz po raz pierwszy w skali powszechnej użył siły pary podczas drążenia otworów pionowych. Nowe dłuta okazały się dziesięciokrotnie tańsze niż importowane dotąd z zagranicy, a przy tym dziesięciokrotnie trwalsze, co w sumie dawało olbrzymie oszczędności przemysłowi wydobywczemu. W 1859 roku Romanowski opisał swój wynalazek m.in. w opublikowanym w pismie „Gornyj Żurnal” tekście „Zapiski o diejstwii łowilnych instrumientow pri podjomie lezwija i ucha burowogo dołota”, skutkiem czego stał się ten wynalazek znany i został wdrożony do praktyki także w Niemczech, Francji, Anglii i innych krajach. W 1862 roku konstruktor zaprezentował dalsze swe wynalazki w opracowaniu pt. „O niekotorych sposobach i instrumentach, upotrieblajuszczichsia pri burienii szacht i skważyn bolszogo diametra”.
Genadiusz Romanowski był też pionierem cementowania szybów, którą to metodę opisał i zastosował w praktyce jeszcze w 1859 roku. Nawiasem mówiąc, w Rosji często uważa się, że palma pierwszeństwa w tej dziedzinie należy się inżynierowi Boguszewskiemu (1905), a na Zachodzie – że Perkinsowi (1918), co jest oczywistym nieporozumieniem. Inna rzecz, że istnieje kilkanaście różnych sposobów cementowania szybów górniczych, a każdy wynaleziony został przez innego inżyniera. Jeśli chodzi jednak o samą ideę i o chronologię, to wypada w tym względzie uznać bezdyskusyjne pierwszeństwo G. Romanowskiego.
Od 1861 roku kierował on pracami wiertniczymi koło Petersburga, gdzie drążono szyby na głębokośc do 137 metrów. Także tutaj Romanowski postarał się o udoskonalenie technik wiertniczych, a swe idee zreferował w publikacjach w periodykach fachowych. Przy okazji skonstruował w tym czasie bezpieczną windę dla górnictwa, wdrozony później w całym Imperium i innych krajach. [Wypada w tym miejscu przypomnieć, że w roku 236 przed nową erą grecki matematyk Archimedes skonstruował urządzenie dźwigowe z użyciem lin i bloków. Kilkaset lat później gladiatorzy rzymscy wjeżdżali na arenę Koloseum też na dźwigniach podnośnikowych. Przez szereg stuleci idea podnośnika była praktycznie wykorzystywana w najrozmaitszych celach. W roku 1743 król Francji Ludwik XV wjeżdżał do apartamentów swej kochanki na „latającym krześle”, a od początku XIX wieku w kopalniach złota górników opuszczano i podnoszono specjalnymi dźwigami. Lecz zawsze korzystanie z tego środka „lokomocji” było związane z ryzykiem dla życia. Toteż wielu konstruktorów w różnych krajach pracowało nad szczegółami, w których, jak to się mówi, „tkwi szatan”. W 1857 roku Amerykanin brytyjskiego pochodzenia Elisha Graves Otis zainstalował w jednym z nowojorskich bloków bezpieczną windę, a w 1889 roku otwarto wieżę Eiffla wyposażoną w lifty  konstrukcji tegoż znakomitego inżyniera. Szereg udoskonaleń wprowadził również Romanowski.  
Potrzeby rozwoju gospodarki paliwowej Rosji sprawiły, iż rząd tego kraju zwrócił większą uwagę na traktowane dotychczas marginalnie zagadnienia wydobycia ropy naftowej. Na ten odcinek skierowano grono najznakomitszych inżynierów, w tym Genadiusza Romanowskiego, którego w 1865 roku wysłano do Stanów Zjednoczonych w celu zapoznania się z tamtejszymi osiągnięciami w danej dziedzinie. Jak zawsze, zadanie zostało wykonane dokładnie i solidnie, a po powrocie  przekwalifikowany w międzyczasie inżynier stanął na czele ekspedycji poszukujących pokłady ropy naftowej w rozległym regionie uralsko-wołżskim, mianowicie na terenie guberni samarskiej i ufimskiej.  Wynikiem kilkuletnich poszukiwań było zlokalizowanie kilkunastu gigantycznych złóż węgla kamiennego, ropy naftowej oraz asfaltu. W publikacjach z tego okresu G. Romanowski wysunął hipotezę o konieczności występowania tych bogactw naturalnych w takich miejscach i na takich głębokościach, do których dotarcie było wówczas jeszcze niemożliwe. Istotnie, po kilku dziesięcioleciach natrafiono tam na przebogate złoża ropu naftowej, znajdujące się na głębokości ponad 1000 metrów. Ich zagospodarowywanie uczyniło potem z Rosji potęgę światową w tej dziedzinie.(Najgłębszy odwiert wydrążony przez G. Romanowskiego wynosił zaledwie 446 metrów, ponieważ ówczesna technika nie była zdolna sięgnąć głębiej. Od 1870 znakomity uczony, który wciąż dokonywał najrozmaitszych wynalazków w dziedzinie urządzeń wiertniczych, prowadził poszukiwania na terenie Kubani, lokalizując także tutaj olbrzymie pokłady rozmaitych paliw. Ułożył też szczegółową mapę geologiczną tych terenów, wykorzystywaną następnie przez wiele dziesięcioleci.
Później G. Romanowski dokonał takiegoż dzieła na terenie Tadżykistanu, został autorem pierwszej mapy geologicznej owych terenów, opublikował obszerną monografię pt. „Materiały dla gieołogii Turkiestanskogo Kraja” (1875, 1878), zawierając i tu szereg „proroczych” hipotez, potwierdzonych przez późniejszy rozwój przemysłu wydobywczego.
Przez pewien okres G. Romanowski pracował także na terenie Krymu i Kaukazu, wniósł istotny wkład do geologicznego poznania tych regionów.  1894 ukazała się w Petersburgu książka G. Romanowskiego „Gornoje iskusstwo” czyli „Sztuka górnictwa”; w 1903 – „Kratkij oczerk issledowanij wostocznoj czasti Kirgizskoj stiepi i Zapadnoj Sibiri”. Wkład tego uczonego do rozwoju nauk geologicznych i przemysłu paliwowego w Rosji był imponujący, a jednak rząd w 1896 roku zwolnił go z posady profesora Instytutu Górniczego (kierował tu katedrą sztuki górniczej) pod pretekstem „wysługi lat”. 65-letni wówczas profesor był w doskonałej formir fizycznej i umysłowej, posiadał olbrzymią, zdobytą w ciągu dziesięcioleci, wiedzę i kulturę intelektualną, którą nadal mógłby zaszczepiać młodzieży akademickiej, odczuł więc swą dymisję jako złośliwy afront. Cóż można na to powiedzieć? Tego rodzaju przypadki są regułą raczej niż wyjątkiem. Ludzie często odpłacają za dobrodziejstwo złośliwością i czarną niewdzięcznością, ciesząc się, że wreszcie mogą poniżyć i zdeptać kogoś, kto jest lepszy i mądrzejszy od nich.
Mimo to należał profesor G. Romanowski do osób, którym jednak udało się w życiu – dzięki pracowitości i zdecydowaniu – dokonać wielu wyczynów intelektualnych i zrealizować swój potencjał duchowy, co go szczęśliwie wyróżnia na tle dużego tłumu tych, o których z właściwą sobie  przenikliwością pisał Fryderyk Nietzsche w dziele „Poza dobrem i złem”: „Trzeba do tego szczęśliwych okoliczności i wielu rzeczy nieobliczalnych, aby człowiek wyższy, w którym śpi rozwiązanie jakiegoś problemu, we właściwą porę przystąpił do działania, aby w porę „wybuchnął”… Zazwyczaj to nie następuje, i we wszystkich zakątkach kuli ziemskiej siedzą oczekujący, którzy ledwie wiedzą, że oczekują, zaś prawie nie zdają  sobie sprawy, że czekają  napróżno.Niekiedy także pobudka, ów przypadek, który „zezwala” na działanie, przybywa za późno – kiedy bezczynność strawiła już najlepsze lata młodości i siły. A czyż to jeden – właśnie, gdy się „zerwał” – przekonał się z przerażeniem, że członki jego posnęły, a dusza już za ciężka! „Za późno” – powiedział, zwątpiwszy o sobie, i od tej chwili stał się na zawsze bezużytecznym. Czyżby w dziedzinie geniuszu „Rafael bez rąk”, powiedzenie pojęte w najszerszym znaczeniu, miał być wyjątkiem, lecz regułą? – Geniusz nie jest wszak taką rzadkością; rzadkimi są tylko owe pięćset rąk, których potrzeba, aby „stosowną porę” ujarzmić, aby przypadek wziąź za łeb!”… - Może zresztą ową „stosowną porą” jest każda chwila, w której zdobywamy się na natychmiastowy trwały wysiłek, zakasujemy rękawy i zabieramy się do twardej, długotrwałej roboty.
Profesor Genadiusz Romanowski zmarł 5 maja 1906 roku i został pochowany na cmentarzu Smoleńskim w Petersburgu.
                                                             ***               


                                                PAWEŁ   KUŹMIŃSKI   
                                         Twórca  silników okrętowych

Wybitnym inżynierem w zakresie budowy silników okrętowych był  Paweł Kuźmiński, urodzony 2 lipca 1840 roku w guberni chersońskiej na Ukrainie w rodzinie drobnoszlacheckiej. Kuźmińscy bowiem należeli dawniej do szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego, rozgałęzili się po całej Rzeczypospolitej, a później po Cesarstwie Rosyjskim i Austriackim. Jak podaje Stanisław Jastrzębski w książce „Kim jesteśmy? O szlachcie zagrodowej w Małopolsce Wschodniej?” (Przemyśl 1939), panowie Kuźmińscy pieczętowali się herbem rodowym Jastrzębiec. Natomiast w zbiorach Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego Litwy znajdujemy informacje o tym, że heroldia wileńska kilkakrotnie w ciągu XIX wieku potwierdzała rodowitość szlachecką licznych panów Kuźmińskich herbu Lubicz, zamieszkałych w powiecie trockim, szawelskim, telszewskim i upickim  (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1593; f. 391, z. 6, nr 7; f. 391, z. 7, nr 1853a; f. 391, z. 9, nr 17, 2892).
Paweł Kuźmiński tedy, jako latorośl rodziny szlacheckiej, ukończył w 1860 roku Woroneski Korpus Kadetów i wstąpił natychmiast na studia do Akademii Morskiej w Petersburgu na wydział mechniki okrętowej. Po czterech latach uczelnię opuścił z dyplomem inżyniera mechanika marynarki wojennej. Jednocześnie wysłuchał pełnego kursu wykładów z wyższej matematyki w Petersburskim Praktycznym Instytucie Technologicznym, co mu umożliwiło znaczące poszerzenie horyzontów umysłowych i głębsze przygotowanie do przyszłej pracy zawodowej. Gdy był słuchaczem drugiego roku studiów, ukazała się drukiem jego pierwsza praca teoretyczna pt. „Nieskolko słow o maszynach diejstwujuszczych sżatym wozduchom i gazom Szandora” („Morskoj Sbornik”, nr 7, 1862). Natomiast w jednej z publikacji z roku 1865 początkujący naukowiec jako jeden z pierwszych w skali powszechnej wysunął koncepcję silnika, w którego komorach jest spalane paliwo rozpylone.
Zgodnie z obowiązującymi przepisami Paweł Kuźmiński zaraz po studiach wyruszył w podróż dookoła świata na jednym z okrętów marynarki wojennej Imperium Rosyjskiego, zwiedził szereg krajów, poznając przy okazji obce obyczaje i kulturę. Po powrocie odbył praktykę inżynierską w dziedzinie budowy maszyn w Zakładach Żorskich, a w roku 1878 objął kierownictwo warsztatami budowy żelaznych okrętów na Wyspie Galernej w Petersburgu, został przyjęty w poczet członków Rosyjskiego Towarzystwa Technicznego.
Przez kilka dziesięcioleci Kuźmiński należał do wąskiego grona najbardziej utalentowanych konstruktorów silników okrętowych, samolotowych i parowozowych. Skonstruował m. in. oryginalny silnik turbinowy, który następnie wdrożono w całej marynarce wojennej Rosji. W 1895 r. skonstruował  pierwszą na świecie turbinę gazową o stałym spalaniu paliwa. Ważne miejsce w inżynieryjnej twórczości Kuźmińskiego zajmowało projektowanie najbardziej racjonalnych kształtów kadłubów statków, okrętów i łodzi podwodnych. W 1879 roku zaproponował projekt ostronosego okrętu, który, jak wynikało z obliczeń matematycznych, osiągałby szybkości najwyższe z możliwych w ówczesnej praktyce żeglarskiej. Warto zaznaczyć, że młody inżynier współpracował ze sławnym już wówczas wynalazcą i konstruktorem Stefanem Drzewieckim (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „Twórcy cudzego światła”, Toronto 1996, s. 215 – 233). W 1881 roku w Zakładach Bałtyckich w Petersburgu zbudowano za środki osobiste Drzewieckiego stalową szalupę konstrukcji Kuźmińskiego o kształcie tetraedra. Na wodowaniu tego niezwykłego modelu był obecny profesor D. Mendelejew, słynny autor tabeli pierwiastków chemicznych, który utrzymywał przyjazne stosunki zarówno ze Stefanem Drzewieckim, jak i z Pawłem Kuźmińskim, bardzo wysoko je sobie zresztą ceniąc i umacniając tę przyjaźń  podczas dość regularnych wspólnych wizyt w łaźni miejskiej, kończących się nadużywaniem znanego napoju 40-procentowego (ustalonego nawiasem mówiąc na tym poziomie właśnie przez zacnego profesora chemii, który przyjmował do pracy w swym laboratorium  wyłącznie tego adepta, który po wypiciu duszkiem z probówki 150 gram czystego spirytusu nie zakrztusił się). Z reguły po tych wizytach w „russkiej bani” dwaj policjanci delikatnie ujmowali pana profesora pod ręce i odwozili go dorożką do domu, a panowie Drzewiecki i Kuźmiński także niezbyt pewnym krokiem udawali się do swych pieleszy domowych.
Do ciekawszych pomysłów Kuźmińskiego należał m.in. projekt morskiego nosiciela min. Gdy zaś zaczęto budować lodołamacze, przez dłuższy czas uparcie ostrzegał Ministerstwo Morskie Rosji przed umieszczaniem śruby okrętowej w przedniej części kadłuba tego typu statków. Naraził się nawet w ten sposób swym zwierzchnikom, ale gdy pierwszy rosyjski lodołamacz z umieszczoną – wbrew sugestiom Polaka – na przodzie statku śrubą okrętową już w trakcie pierwszej wyprawy ją pogruchotał, okazało się, iż miał rację. Na remont zaś i rekonstrukcję „Jermaka” wydano setki tysięcy złotych rubli. P. Kuźmiński był w Rosji pionierem w dziedzinie konstruowania szybkich statków morskich, sporządził wykresy i modele prototypów szeregu okrętów, które wykorzystano dopiero po latach, w wielu przypadkach już po zgonie znakomitego inżyniera. Był też wynalazcą tzw. dynamometru, przyrządu umożliwiającego mierzenie w kompleksowy sposób szeregu wskaźników hydrodynamicznych podczas ruchu łodzi  i statków. Przy czym po opatentowaniu tego wynalazku konstruktor odmówił przyjęcia wynagrodzenia  oraz przywileju autorskiego. Wyniki swych badań upowszechnił w artykule pt. „Racionalnyj sposób issledowanija korabla”, opublikowanym w „Zapiskach Russkogo Tiechniczeskogo Obszczestwa” nr 3 1882, periodyku abonowanym przez akademie nauk i uniwersytety kilkudziesięciu krajów. 
Duże znaczenie posiadały swego czasu badania i publikacje Kuźmińskiego w zakresie lokalizacji silnika na statku, typów śrub okrętowych, pomiaru szybkości ruchu łodzi podwodnych. Imponujące dokonania twórcze tego wybitnego inżyniera były możliwe nie tylko ze względu na jego wrodzone uzdolnienia, pracowitość i wiedzę, ale również dzięki ogromnemu entuzjazmowi i oddaniu sprawie, której służył, czyli postępowi technicznemu. „Kochać coś bardziej niż życie – powiada Jean Rostand – to uczynić życie czymś więcej niż ono jest”.
I wreszcie warto zaznaczyć, iż szczególny dział aktywności twórczej P. Kuźmińskiego stanowią projekty aparatów latających oraz turbinowych silników do nich. W latach osiemdziesiątych XIX wieku, kierując zakładem budowy okretów i piastując wysokie stanowisko w Ministerium Morskim Rosji, usiłował wspierać wysiłki innego wybitnego konstruktora Aleksandra Możajskiego, wynalazcy (1883) pierwszego na świecie latającego samolotu. (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „Gońcy Ikara”, Mołodeczno 2002, str. 87 – 111). To właśnie dzięki Kuźmińskiemu udało się zdobyć pieniądze na budowę i dokonanie próbnego lotu słynnego „samolotu Możajskiego”, którego sylwetkę znajdzie się w każdej poważnej książce z zakresu historii lotnictwa. Nawiasem mówiąc rosyjskie Ministerstwo Wojny odmówiło (1893) sfinansowania budowy samolotu konstrukcji Pawła Kuźmińskiego, zaprzepaszczając w ten sposób szansę na bezdyskusyjny priorytet w tej jakże doniosłej dziedzinie techniki.
Wybitny konstruktor i inżynier zakończył swe twórcze i pracowite życie prawdopodobnie w okresie rewolucji bolszewickiej i wojny domowej w Rosji w latach 1917 – 19, kiedy to tysiące reprezentantów inteligencji petersburskiej zostały zapędzone na lichtugi i zatopione w otwartym morzu ogniem artyleryjskim.
                                                              ***


                             
                                           ALFONS  RZESZOTARSKI
                                               Zasłużony  metalograf

Był wybitnym specjalistą w dziedzinie metalurgii i metalografii. Urodził się w Radomiu 22 października 1847 roku w rodzinie szlacheckiej pieczętującej się godłem Junosza. Matka zaś wywodziła się z niemieckiej rodziny Sieglów. W Radomiu też minęło jego dzieciństwo i wczesna młodość. W 1867 roku Alfa ukończył klasyczne gimnazjum radomskie i bez zwłoki wstąpił na fakultet fizyczno-matematyczny   Szkoły Głównej w Warszawie, przemianowanej w 1870 roku na Cesarski Uniwersytet Warszawski. Po trzech latach nauki przeniósł się jednak na wydział mechaniczny Petersburskiego Instytutu Technologicznego, będącego największą uczelnią w Cesarstwie Rosyjskim, przygotowującą specjalistów w dziedzinie budowy maszyn. Właśnie tutaj młody człowiek poważnie zainteresował się tematem metalurgii i postanowił w niej się specjalizować.
                                                              ***
Trudno się tej decyzji dziwić, ponieważ ta gałąź wiedzy, jak każda inna zresztą, zawiera wiele tajemnic i tworzy szerokie pole do popisu dla umysłów ruchliwych i dociekliwych. Już sama długa historia metalurgii stanowi interesujący przedmiot badawczy. Tak na przykład kapłan i zakonnik katolicki z XI wieku zwany Teofilem (Theophilus) wiele uwagi w swym dziele „O sztukach rozmaitych ksiąg troje” (polskie wydanie  Kraków 1880) poświęca zagadnieniom obróbki metali. W rozdziale „De temperamento ferri” (O hartowaniu żelaza) powiada: „Dłutka hartują się tym sposobem. Gdy zostaną opiłowane i w swoje trzonki osadzone, wkłada się ich zakończenie do ognia i zaraz gdy zacznie się rozżarzać, wyciąga się i w wodzie gasi… Nadaje się też hart żelaziwom, któremi szkło i większe kamienie rznąć można, a to w taki sposób: weź trzechletniego kozła, uwiąż go w stajni i nie daj przez trzy dni żadnej paszy, czwartego zaś daj mu paproci na żywność i nic więcej. Gdy tak żywić go będziesz przez dwa dni, na noc następną zamknij go w beczce   przedziurawionej u spodu, zaś pod te dziury podstaw inne naczynie całe, w któryby się jego mocz zbierał. Gdy się już przez dwie lub trzy noce tym sposobem dostateczna ilość zbierze, wypuść kozła, a w jego moczu hartuj swoje żelaziwa. Także w moczu małego chłopczyka ryżego hartowane żelaziwa nabierają twardości większej niż w zwyczajnej wodzie”. Te dziwaczne przepisy były przez wiele stuleci uważane za absolutnie „naukowe” i, kto wie, czy czasem nie sprawdzały się w praktyce.
Tenże autor we fragmencie „De cupro” (O miedzi) notował: „Miedź tworzy się w ziemi. Gdy się na jej żyłę natrafi,  dobywa się ją z wielkim trudem przez kopanie i wyłamywanie. Jest bowiem bardzo twardym kamieniem zielonego koloru i naturalnie związanym z ołowiem. Kamień ten obficie nałamany kładzie się na stosie drew i wypala na sposób wapiennego; przez co jednak nie zmieni barwy, lecz tylko twardość utraci, aby mógł być potłoczonym. Potem drobno pokruszony kładzie się do pieca i przy użyciu węgla i miechów wypala się dniem i nocą bez przestanku. Winno się to uważnie i ostrożnie odbywać, aby, mianowicie, najprzód węgli nałożyć, potem na nie drobnego kamienia nasypać, i znowu węgli i na nie kamienia, tak powtarzając aż do napełnienia pieca. Gdy kamień topić się zacznie, ołów zeń przez pewne otwory wyciecze, a miedź wewnątrz pozostanie. Całość po dłuższym paleniu się ostudzi i wygarnie, a piec na nowo takimże sposobem napełni. Do miedzi tak stopionej domieszawszy piątą część cyny, pozyska się metal, z jakiego się dzwony odlewa”…
Jak można wnioskować choćby tylko z tego jednego tekstu, sztuka metalurgii nie była w XIX wieku ani nowa, ani prosta, lecz przebyła długą drogę rozwoju. Jeden ze znakomitych uczonych niemieckich tedy pisze: „Od początku istnienia człowieka towarzyszy mu technika, niesie więc ona ze sobą pierwotnie tyle inteligencji, ile ma on sam. (…) Do najdawniejszych świadectw ludzkiego rzemiosła należy produkcja broni, której wśród narządów człowieka brakuje; należałoby tu też wspomnieć o ogniu, skoro początkowo służył chronieniu ciepła. Byłby to przykład zastępowania narządów, obok którego występuje zasada odciążania narządów i zasada przekraczania ich wydolności. Kamień w dłoni odciąża i zarazem podnosi efekt bijącej pięści; wóz, dosiadane zwierzę odciążają nas w ruchu pieszym i znacznie przekraczają naszą wydolność. Zwierzę juczne może być namacalnym przykładem zasady odciążania. Samolot zastępuje skrzydła, które nam nie wyrosły, i przewyższa niepomiernie wszelką zdolność lotu organicznego… Stosujemy te zasady posuwając się coraz dalej na zewnątrz i obejmując techniką coraz większe obszary sfery organicznej. Prawdziwym progiem rozwoju kulturowego jest wyłączenie drewna (oraz kamienia) dzięki wynalazkowi obróbki metali, co już dawno znalazło wyraz w nazwach epoki brązu i epoki żelaza. Metal zastępuje i niezwykle efektywnie przewyższa możliwości materiałów bezpośrednio znajdowanych w przyrodzie, zwłaszcza w technice wytwarzania broni. Byłto pierwszy wielki krok na drodze uniezależnienia się od żywej przyrody, eliminacji własnych narządów i przewyższenia nie tylko ich możliwości, ale w ogóle tego, co organiczne. Drewno np. zostało w wielu dziedzinach wyparte przez żelazo, koks lub sztuczne tworzywa, skóra i konopie przez liny stalowe, światło woskowych świec przez gaz lub elektryczność, naturalne barwniki jak purpura i indygo przez barwniki syntetyczne itp.” (Arnold Gehlen, Antropologia filozoficzna). Bez wątpienia jednak podstawą  współczesnej cywilizacji technicznej stał się przemysł ciężki, czyli produkcja metali i wyrobów metalowych. Bez metali funkcjonowanie i rozwój nowoczesnych społeczeństw od kilku stuleci byłoby nie do pomyślenia. Dlatego też tak ważne miejsce w dziejach nauki i techniki zajmuje szeroko pojęta metalurgia, do której rozwoju przyczynili się liczni reprezentanci różnych państw i narodów zarówno europejskich, jak też pracujących  na kontynencie azjatyckim, afrykańskim czy amerykańskim.
Dzieje odkrycia i stosowania poszczególnych metali i ich stopów  bywały nieraz dość dramatyczne. Tak np. nikomu nieznany aptekarz Heinrich Klaproth wędrował latem 1789 roku po czeskich Rudawach, a po drodze natrafił na nieużyteczny wówczas minerał o nazwie blenda smolista. Zabrał też kilka kawałków tego bardzo ciężkiego materiału do domu i poddał w przyaptecznym laboratorium serii eksperymentów, otrzymując w końcu drobny ciemny proszek, stanowiący, jak   uznał, nieznany dotąd nauce pierwiastek chemiczny, któremu nadał miano „uran” – na cześć Uranosa, posępnego  boga z mitologii greckiej, ojca  tytanów. Faktycznie był to tlenek uranu, a nie czysty uran, lecz Klaproth opublikował kilka tekstów naukowych o swych badaniach nad tym metalem i w końcu został profesorem chemii na Uniwersytecie Berlińskim. Losy zaś wykorzystania uranu przez ludzi okazały się nad wyraz dramatyczne, jeśli nie powiedzieć tragiczne. Po wielu dziesięcioleciach, bo aż w roku 1896, Henri Becquerel spostrzegł, że uran promieniuje, a Maria Skłodowska dokładnie to zjawisko zbadała, nazwała je promieniotwórczością , a w blendzie smolistej odkryła jeszcze dwa pierwiastki – polon i rad. Później Enrico Fermi,  Albert Einstein, Władimir Kurczatow, szereg innych fizyków opisali zjawisko rozszczepialności uranu 238 i opracowali technologię produkcji broni nuklearnej. Jedynym krajem, który poważył się tej potwornej broni użyć, stały się USA, które zrzuciły w sierpniu 1945 roku bombę atomową na katolicką katedrę w japońskim mieście Hiroszima w momencie, gdy trwało tam nabożeństwo poranne. Gdy Albert Einstein o tym się dowiedział, miał jakoby rzec: „Gdybym tylko wiedział, do czego wykorzystają wyniki mych badań, zostałbym zegarmistrzem”…
                                                                 ***
Alfons Rzeszotarski został w 1875 roku, po ukończeniu studiów, za osobistym wstawiennictwem dyrektora Petersburskiego Instytutu Technologicznego Jana Wyszniegrodzkiego, zatrudniony w charakterze inżyniera metalurgii w słynnych Zakładach Putiłowskich. Jednak już na miejscu młody człowiek poprosił, aby zatrudniono go w charakterze zwykłego robotnika przy piecu martenowskim, aby mógł się od podstaw zapoznać z procesem „narodzin” metalu z rudy żelaznej. Ta uciążliwa, lecz jakże owocna, praktyka trwała pół roku, kiedy to pan Alfons został mianowany  na starszego piecowego, a potem na kierownika pieca martenowskiego. W 1876 roku młody specjalista opublikował swój pierwszy tekst naukowy pt. „O wyrabianiu stali według sposobu Martina”  w „Przeglądzie Technicznym” (nr 4 1876).
We wrześniu tegoż roku Rzeszotarski dostał ofertę pracy z Obuchowskich Zakładów Stali, gigantycznego ośrodka przemysłowego, produkującego nie tylko części metalowe (m.in. osie) do wagonów kolejowych czy okrętów, ale też doskonałe armaty i działa artyleryjskie. Młody inżynier przyjął ofertę i zaraz został współpracownikiem i zastępcą profesora Dymitra Czernowa, kierownika jednego z wydziałów produkcyjnych, specjalisty uważanego za bodaj najznakomitszego metalurga rosyjskiego, autora szeregu wynalazków i odkryć. Młody Polak tak zaimponował Czernowowi swą inteligencją, wiedzą, zaangażowaniem, kulturą osobistą, rzetelnością i obowiązkowością, że już wkrótce wziął bezpośredni udział w jego zaawansowanych pracach naukowo-badawczych, a po odejściu profesora (1880) objął kierownictwo odnośnego wydziału Zakładów Obuchowskich.
W 1878 r. ukazały się kolejne dwa teksty naukowe Alfonsa Rzeszotarskiego  wydrukowane w „Przeglądzie Technicznym”: „Łamliwość żelaza i stali w stanie ciepłym  (nr 7) oraz „Besemerowanie i sposób prowadzenia tej czynności”  (nr 8). W 1880 zamieszczono w tymże periodyku obszerny artykuł „Przegląd nowszych ulepszeń, doświadczeń i badań dokonanych w zakresie stali zlewnej”. W tymże czasie Rzeszotarski zaczął regularnie publikować swe opracowania w rosyjskich periodykach fachowych: „Artilleryjskij Żurnał”, „Wiestnik Technologów”, „Gornyj Żurnał”, „Zapiski Imperatorskogo Techniczeskogo Obszczestwa”.  
Najbardziej interesowały go dwa podstawowe zagadnienia:  mikrostruktura stali oraz sposoby jej hartowania. Już w 1881 roku miesięcznik „Morskoj Sbornik” opublikował pierwszy jego artykuł naukowy na ten temat pt. „Razlicznyje teorii otnositielno zakałki stali”, w którym autor ustosunkowywał się do rozmaitych metod hartowania stali, praktykowanych w uprzemysłowionych krajach Europy i w Stanach Zjednoczonych oraz zaprezentował kilka własnych nowatorskich idei dotyczących technologii hartowania stopów żelaza. W 1882 wydano w Petersburgu pierwszą książkę A. Rzeszotarskiego pt. „Teoria zakałki”  („Teoria hartowania”), a w 1884 drugą  „Metalurgia stali”, które to dzieła ostatecznie utwierdziły jego autorytet jako jednego z najbardziej kompetentnych fachowców  w skali międzynarodowej.
W 1884 roku zarząd artylerii morskiej Cesarstwa Rosyjskiego zamówił w Zakładach Obuchowskich armaty nowej konstrukcji, które miały być zainstalowane na okrętach marynarki wojennej tego kraju. Jasne jednak było, że aby te działa mogły funkcjonować, musiałyby być wykonane z nowego, szczególnie wytrzymałego gatunku stali, którego w Rosji wówczas jeszcze nie produkowano. Zadanie opracowania receptury i jej sprawdzenia w warunkach laboratoryjnych powierzono inżynierowi Alfonsowi Rzeszotarskiemu, który też znakomicie z niego się wywiązał, wynajdując nowy gatunek stali i opracowując sposób jej produkcji. W zakładach zorganizowano też nowy wydział, który miał pracować dla resortu wojskowego, a kierownictwo nim powierzono właśnie Polakowi. W późniejszym okresie (1892) Rzeszotarski opracował m.in. technologię produkcji stali pancernej dla krążowników, która w niczym nie ustępowała najlepszym materiałom produkowanym w Szwecji i Wielkiej Brytanii. Odkrycia i nowe technologie wymyślane przez polskiego naukowca goniły jedno za drugim, aż wywindowały Imperium Rosyjskie na pierwsze miejsce w skali światowej pod względem jakości i ilości stali artyleryjskiej, której dorównać w tym okresie nie potrafiła produkcja żadnego kraju europejskiego; odkrył m.in. doniosłą rolę niklu w nadawaniu stali większej sprężystości i mocy.
W 1895 roku Rzeszotarski założył pierwsze w Rosji i jedno z pierwszych w Europie laboratorium metalografii, w którym realizował rozległy program badań naukowych. Jego wynalazki w tej dziedzinie były prezentowane i nagradzane na wystawach w Londynie, Warszawie, Petersburgu, Moskwie. 1898 wydano w Petersburgu jego książkę „Mikroskopiczeskije issledowanija żeleza, stali i czuguna”, za którą Rada Naczelna Rosyjskiego Towarzystwa Technicznego przyznała mu złoty medal, było to bowiem dzieło nowatorskie w skali powszechnej i zostało przetłumaczone na język angielski, francuski i niemiecki.
Od 1902 Rzeszotarski pełnił obowiązki profesora zwyczajnego katedry metalurgii Petersburskiego Instytutu Technologicznego; w 1903 opublikował skrypt dla studentów z zakresu metalurgii stali.
Znakomity  inżynier  był żonaty z Polką, Marią Iwanowską. Z tego przykładnego stadła pozostało pięcioro dzieci, trzy córki i dwóch synów. Pan Alfons pełnił szereg funkcji w petersburskiej wspólnocie polskiej, zgromadzonej przy kościele św. Katarzyny. Często i hojnie wspomagał młodzież polską studiującą na wyższych uczelniach stolicy Cesarstwa. Zmarł na zapalenie płuc w styczniu 1904 roku w Petersburgu, lecz zgodnie z ostatnią wolą pogrzebany został na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Polskie serce chciało na zawsze spocząć w polskiej ziemi.
                                                                ***







                                          PAWEŁ    HOŁUBICKI
                                       Rywal  Alexandra  Bella

Był jednym z najzasłużeńszych uczonych europejskich w dziedzinie elektrotechniki i telefonii na przełomie XIX i XX wieku. W 1878 roku zademonstrował na posiedzeniu Cesarskiego Towarzystwa Przyrodoznawstwa, Antropologii i Etnografii telefony własnej konstrukcji, które słusznie są uważane za pierwsze rosyjskie projekty w tej dziedzinie techniki. Publikacje naukowe P. Hołubickiego w okresie około 1880 – 1910 ukazywały się regularnie na łamach zarówno polskich, rosyjskich, jak też brytyjskich, niemieckich, włoskich, francuskich periodyków fachowych.
Jeśli mówić o pochodzeniu znakomitego konstruktora i wynalazcy, to można powiedzieć, że urodził się 28 marca 1845 roku w mieście Tarusa guberni kałuskiej w rodzinie niezamożnego, aczkolwiek wykształconego i kulturalnego, urzędnika powiatowego. Rodzina mieszkała w Rosji dopiero od paru pokoleń.
 Trzeba bowiem przypomnieć, że Hołubiccy herbu Janina i Korsak byli pradawną szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, a stanowili odgałęzienie potężnego rodu panów Korsaków i pisali się początkowo „Korsak Hołubicki”; potem pozostał tylko przydomek odmiejscowy. Hołubiccy mieszkali początkowo na Wileńszczyźnie, Kowieńszczyźnie i Witebszczyźnie. Tak Stanisław Hołubicki przed rokiem 1584 piastował urząd podstarościego kowieńskiego. Wydaje się, że to jego syn Jan Stanisławowicz Hołubicki, „dworanin Jego Korolewskoje Miłosti”, figuruje w jednym z zapisów archiwalnych wileńskich z roku 1586 (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju dla Razbora Drewnich Aktow, t. 24, s. 419; t. 8, s. 411, 420). Panowie Hołubiccy około 1590 roku posiadali m.in. dobra Dzierzgańce i Preny w powiecie trockim; jeden z nich miał na imię Jan (Akty izdawajemyje, t. 18, s. 88; t. 30, s. 78).
Jan Stanisławowicz Hołubicki, jako ziemianin hospodarski powiatu orszańskiego, sądził się w 1596 roku z kniaziem Iwanem Łukomskim o nieoddanie długu przez tego ostatniego (Akty izdawajemyje, t. 32, s. 45). Stefan Hołubicki w 1599 pełnił obowiązki burmistrza połockiego. Pan Hrehory Hołubicki spod Mińska figuruje jako świadek na procesie w sądzie grodzkim mińskim 1600 (Akty izdawajemyje, t. 18, s. 172). Piotr Hołubicki, deputat wiłkomierski, 2 sierpnia 1610 roku podpisał jeden z wyroków trybunału wileńskiego (Lietuvos Tribunolo sprendimaj, s. 227, Vilnius 1988). Około 1650 generałem królewskim województwa mińskiego był Piotr Kazimierz Hołubicki (Akty izdawajemyje, t. 15, s. 44). Maciej Hołubicki, właściciel dóbr Łomazy koło Brześcia, około roku 1687 pełnił obowiązki namiestnika dworu Jego Królewskiej Mości.
Byli też Hołubiccy pochodzenia żydowskiego. „Wywód familii urodzonych Hołubickich herbu Janina”  z 21 września 1805 wywodzi tę rodzinę od Daniela Hołubickiego, który „przemieniając wiarę staro-zakonną żydowską przyjął na się Katolicką prawdziwą przy świadectwie wielu obywateli w roku 1758 novembra 2 dnia”… Z żony Anny Łabuciówny zostawił synów Franciszka (ur. 1780) i Jakuba (1789), chrzczonych w kościele w Janiszkach. Wszyscy trzej panowie w 1805 roku uznani zostali przez heroldię wileńską  „za aktualną szlachtę” i wpisani do klasy drugiej Ksiąg Szlachty Guberni Litewsko – Wileńskiej (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 992, s. 186 – 187).
Aryjscy Hołubiccy herbu Janina, właściciele Białegostoku w powiecie łuckim, jak też dóbr Dorohinie i Orzechów w województwie kijowskim, byli potwierdzani w rodowitości przez Wołyńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich 12 grudnia 1827 roku, oraz w latach 1829 i 1848; Departament  Heroldii Senatu Rządzącego Cesarstwa Rosyjskiego w Petersburgu zatwierdził ich szlacheckość 14 grudnia 1882. Ta właśnie gałąź rodu przeniosła się do guberni twerskiej i kałuskiej.
                                                              ***
Michał Hołubicki, ojciec Pawła, postarał się zaszczepić synowi zamiłowanie do książek, do zdobywania wszechstronnej wiedzy na własną rękę. Sam też przygotował go do gimnazjum w Twerze, podczas nauki w którym chłopiec należał do grona wybijających się uczniów i nieraz zadziwiał nauczycieli swą inwencją, niestandardowym stylem myślenia. Oceny miał bardzo dobre i niejako w sposób naturalny wstąpił po ukończeniu gimnazjum na studia wyższe na wydział fizyczno-matematyczny Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego. W 1870 roku zmarł ojciec Pawła, na skutek czego młody człowiek pozostał bez środków do życia, musiał przerwać studia i wrócić do osieroconego domu rodzicielskiego. Dobre imię ojca w Tarusie pomogło synowi rychło znaleźć zatrudnienie początkowo w charakterze pośrednika sądowego, a następnie (od 1876) sędzi powiatu taruskiego. Hołubicki zamieszkał w pobliskiej miejscowości Poczujew. Choć gros czasu był pochłaniany przez pracę zawodową, nic przecie wspólnego nie mającą ze sferą badań naukowych w zakresie elektrotechniki, to jednak młody człowiek nie porzucił swego zainteresowania tą dziedziną wiedzy. Zarobione pieniądze wydawał przeważnie na to, by we własnym domku urządzić laboratorium techniczne, regularnie nabywał czasopisma elektrotechniczne, ukazujące się w USA, Europie Zachodniej i Rosji, co umożliwiło mu osiągnięcie przyzwoitego poziomu naukowego i prowadzenie na własną rękę pionierskich badań naukowych, jak też publikację ich wyników. Prowincjonalny sędzia był jednocześnie cenionym i coraz bardziej znanym naukowcem!
W 1878 pan Paweł przyjął ofertę objęcia posady głównego inżyniera warsztatów remontowych Kolei Bendero – Gałackiej, co znowuż umożliwiło mu dokonywanie  szeroko pomyślanych doświadczeń w zakresie łączności, koniecznej w transporcie. Wbrew niesprzyjającym okolicznościom losowym trzydziestoparoletni inżynier potrafił postawić na swoim, mimo wszystko został czołowym w Rosji i jednym z najlepszych w Europie wynalazcą w dziedzinie techniki telefonicznej. Jego liczne modele aparatów łącznościowych były wdrażane do produkcji i umożliwiały oszczędzanie olbrzymich środków dzięki uniezależnieniu się od importu z takich potęg technologicznych jak Niemcy, USA, Wielka Brytania i Francja.
Warto podkreślić, że powstanie telefonii nowoczesnej, jak zresztą całego postępu technicznego, nie stanowiło jakiegoś jednorazowego zaskakującego odkrycia na skutek olśnienia któregoś z genialnych konstruktorów. W rzeczywistości każdy epokowy wynalazek techniczny dość powoli jakby wyłania się z całego dotychczasowego rozwoju danej dziedziny wiedzy, aż  wreszcie ktoś najbardziej szczęśliwy stawia w tym trudnym, opornym i zbiorowym  wysiłku przysłowiową kropkę nad „i” i… uchodzi za jedynego „sprawcę cudu”. Tak się działo również z długotrwałymi i skomplikowanymi narodzinami telefonu. W kierunku wynalezienia aparatu, który umożliwiałby przesyłanie na odległość wiadomości słownych pracowało wielu inżynierów amerykańskich i niemieckich, włoskich i szwedzkich, rosyjskich i brytyjskich, polskich i francuskich. Wyniki ich badań były w różnych językach publikowane, a następnie uwzględniane przez kolegów i rywali z różnych krajów. Jednak ostatni krok decydujący został poczyniony przez amerykańskiego fizjologa i fizyka Alexandra Grahama Bella (1847 – 1922), Szkota z  pochodzenia,  profesora uniwersytetu w Bostonie, który w 1876 roku skonstruował aparat uchodzący za pierwszy w dziejach ludzkości telefon z prawdziwego zdarzenia, a w 2013 roku udało się zrekonstruować i odtworzyć pierwsze zdanie nadane telefonicznie  przez jego konstruktora. Na aparat Bella składały się: mikrofon przetwarzający dźwięki na impulsy elektryczne, słuchawka przetwarzająca sygnały elektryczne na dźwiękowe. Przy tym mikrofon był elektromagnetyczny, węglowy bowiem został skonstruowany niezależnie od siebie przez Thomasa Alvę Edisona (1847 – 1931), wybitnego samouka, autora ponad tysiąca opatentowanych wynalazków technicznych, w 1876 roku oraz przez Anglika pracującego w USA Davida Edwarda Hughes’a (1831 – 1900) w roku 1878. (Nawiasem mówiąc Edison prócz tego wynalazł w 1877 fonograf, w 1879 – żarówkę elektryczną, a w 1882 zbudował w Nowym Jorku pierwszą na świecie elektrownię, w 1891 wynalazł kineskop, a w 1910 ostatecznie zbudował zasadowy akumulator  żelazo-niklowy. Był to jeden z największych geniuszy technicznych ludzkości, a jednak działał nie w próżni, lecz w kontekście globalnego procesu rozwojowego techniki, a w swych tekstach uwzględniał odkrycia i ustalenia m.in. Pawła Hołubickiego i lwowiaka Henryka Machalskiego (1835 – 1919), jak też innych inżynierów. 
   W 1878 roku pojawiły się w Wielkiej Brytanii i USA pierwsze napowietrzne linie telefoniczne. Wówczas to w jednej ze swych „Kronik” Bolesław Prus na łamach  Kuriera Warszawskiego” napisze: „Z szerszego widnokręgu wypadków zapisać należy szybkie upowszechnianie się telefonu, naczynia osobliwego nabożeństwa, które przenosi mowę ludzką na znakomite odległości. Wynalazek ten jeszcze w roku bieżącym wywołać może przewrót w stosunkach ludzkich, byle tylko elektryczność  staniała. Przy powyższym warunku każdy przyzwoity człowiek wychodząc na ulicę będzie mógł zaopatrzyć się w dostateczną liczbę drutów łączących go z najdroższymi sercu osobami. Żony wówczas staną się ideałem cnót, przyjaciele domu wynaleźć będą musieli nowe słowniki, obmowa i plotkarstwo przejdą w dziedzinę mitów.
Warszawa roztelefonowała się na dobre. Nawet zarząd wodociągowy urządził telefonowy  koncert, prawdopodobnie dla swoich urzędników i oficjalistów, którym na koncerty naturalne pensja nie wystarczy”… itd. Autor „Faraona” i „Lalki”, znakomity przecież intelektualista, tak jak wielu innych, ironicznie traktował nowo narodzone dziecko cywilizacji.
Gdy Herberta Wellsa poproszono, by wyjaśnił, co to jest telegraf, ów rzekł: Wyobraźcie sobie gigantycznego kota, którego ogon znajduje się w Liverpool, a głowa w Londynie. Gdy kota nadepnąć na ogon w jednym mieście, w drugim rozlega się miauczenie. Właśnie tak działa telegraf. – A co to jest telegraf bez drutu? – Jest to to samo, tylko bez kota, - miał ironicznie zauważyć Wells.
Jak widać więc i mądrze ludzie korzystają z  prawa do robienia głupich docinków.
Być może należy w tym miejscu także nadmienić, iż w słynących z geniuszu technicznego Niemczech doniosłą rolę w rozwoju technologii elektrycznej i telefonicznej odegrał uczony o polskim rodowodzie Adolf Karl Heinrich Słaby (1849 – 1913), który po ukończeniu w 1873 roku Akademii Technicznej w Jenie obronił pracę doktorską Űber die Bewegung eines schweren Punktes   auf einer rotierenden Bahn” , a następnie wykładał matematykę na uczelniach Potsdamu i Berlina. Od 1882 pełnił obowiązki profesora Wyższej Szkoły Technicznej Charlottenburg, gdzie założył i prowadził katedrę elektrotechniki. Od 1895 był członkiem Niemieckiej Akademii Przyrodników Leopoldina. Odegrał rolę pioniera techniki radiowej w Niemczech, wzniósł (1897) pierwsze w tym kraju urządzenie antenowe służące do telegrafu bezpośredniego pod Potsdamem. W 1903 założył Towarzystwo Telegrafii Bezprzewodowej (później znane jako „Telefunken AG”). Adolf Słaby opublikował szereg tekstów naukowych, a najważniejszym jego dziełem była wielokrotnie wznawiana (1897, 1901 i in.) „Die Funkentelegraphie”.
Postęp w zakresie technik gromadzenia, odtwarzania, przechowywania i przekazywania informacji trwa nadal w zawrotnym tempie. W 1902 roku Duńczyk Waldemar Paulsen jako pionier użył namagnetyzowanego drutu stalowego w celu przekazania informacji z pokolenia na pokolenie. Pierwsze plastikowe taśmy magnetyczne zostały opracowane w 1908 roku przez firmę niemiecką BASF. Na skutek pierwszej wojny światowej badania przerwano, wznowiono w 1928, ale dopiero w 1950 roku weszły one do użytku powszechnego, a to za sprawą amerykańskiej korporacji „Recording Associated”. Dyski kompaktowe powstały w Holandii w 1978 roku.
                                                                 ***
Rozwój łączności telefonicznej i innych nowoczesnych technologii w Rosji odbywał się jako część integralna razem i równolegle do innych krajów cywilizowanych i wcale nie był w stosunku do nich cofnięty, gdyż ten kraj od XIX wieku dysponował liczną, dobrze przygotowaną kadrą techniczną, w której łonie znajdowało się  bardzo wielu Polaków, a jednym z nich był właśnie Paweł Hołubicki.
Po pokonaniu oporu, jak zawsze i wszędzie nieufnego, ociężałego  i bezwładnego, aparatu biurokratycznego Hołubicki na przełomie lat 1880/81 przeprowadził szereg prób łączności telefonicznej na liniach Kolei Bendero – Gałackiej z wykorzystaniem aparatów własnej konstrukcji. W doniesieniu do Departamentu Kolei z września 1881 roku  inżynier komunikował: „W trakcie prób z czterema telefonami między Benderami a Skinosami (96 wiorst) rozmowa przebiegała wcale sprawnie, informacje oraz dźwięki były wyraziste i klarowne. Osoby uczestniczące w rozmowie wymieniły między sobą bez najmniejszych przeszkód  i błędów dziesięć służbowych depesz; w trakcie dalszych prób nawiązania łączności między Benderami a Trojanowym Wałem (205 wiorst) wynik był identyczny”…
Na ile trudne jest jednak torowanie nowych dróg w nauce i technice, świadczy werdykt ekspertów niemieckiej komisji rządowej, która w 1883 roku – bardzo aczkolwiek ostrożnie, lecz wbrew ewidentnym faktom – doszła w raporcie do wniosku, że – zacytujmy – „telefony nadają się do przekazywania dźwięku tylko na odległość nie przekraczającą dziesięciu kilometrów”. A przecież aparaty skonstruowane przez Hołubickiego wówczas okazywały się skuteczne na odległość powyżej 250 km. Co więcej, w 1885 roku elektrycy francuscy, wykorzystujący udoskonalone aparaty konstrukcji Hołubickiego zrealizowali łączność telefoniczną na linii między Paryżem a Nancy (353 km), co z kolei dało naszemu konstruktorowi powód do skrytykowania postawy swych monachijskich kolegów i ich aparatów: „Można się dziwić z powodu udanych prób na odległość 10 kilometrów z tak fatalnymi urządzeniami, lecz w żadnym razie nie powinno się powoływać na te doświadczenia jako na dowód rzekomej „niemożliwości rozmowy telefonicznej na większą  odległość”.
Mimo osiągnięcia wyników przodujących w skali światowej Hołubicki miał olbrzymie trudności z wdrożeniem do praktyki swych wynalazków. W 1881 roku prawo do telefonizacji całego rozległego, największego na ziemi kraju - wbrew zdrowemu rozsądkowi i intersom narodowym Rosji - uzyskała międzynarodowa kompania telefoniczna Bella. Hołubicki usiłował dopiąć tego, by właśnie jego aparaty telefoniczne, w tym komutatory, - najlepsze ówcześnie w skali globalnej – zostały wdrożone do produkcji i do użytku w Rosji, co by uczyniło ją potentatem w tej dziedzinie, przyniosło olbrzymie zyski, a autorowi konstrukcji zagwarantowało środki na prowadzenie dalszych badań naukowych. W tym celu wynalazca zorganizował własnym kosztem w swych dobrach Poczujew  warsztaty produkcyjne wytwarzające seryjnie kilka modeli aparatów telefonicznych. Od 1991 genialny konstruktor nieustannie molestował ministra spraw wewnętrznych prośbami o zezwolenie na telefonizację własnymi siłami choćby jednego miasta rosyjskiego. Lecz bez skutku. Na wszystkich podaniach wynalazcy widzimy rezolucję pana ministra: „Ostawit’ bez posledstwij”, czyli  pozostawić bez odpowiedzi… Dopiero apelacja do władz lokalnych zaowocowała względnie znaczącymi wynikami. W 1883 zezwolono Pawłowi Hołubickiemu na telefonizację szeregu urzędów w Jekatierinosławiu (obecnie Dniepropietrowsk), potem (1885) w Kałudze. W ten sposób nasz rodak znacznie wyprzedził Bella w dziele telefonizacji Rosji, tym bardziej, że jego aparaty pod każdym względem przewyższały konstrukcje amerykańskiej. Jednak niebawem władze petersburskie zablokowały twórcze wysiłki Hołubickiego, zmierzające do zdystansowania USA w dziedzinie postępu technicznego. Chodziło widocznie m.in. o to, że wśród wysokich urzędników Petersburga i Moskwy zbyt głęboko był zakorzeniony zabobon o domniemanej wyższości cywilizacyjnej Zachodu i o rzekomym skazaniu świata słowiańskiego na odgrywanie tylko roli epigona w stosunku do ludów germańskich i romańskich. Dużą rolę odgrywało też przekupstwo i korupcja, urzędasi rosyjscy łatwo dawali się przekupić amerykańskim firmom żydowskim, które korzystały m.in. z usług swych rodaków zamieszkałych w Cesarstwie i tworzyli dla nich warunki korzystniejsze niż wynalazcom i producentom rodzimym. Jedną z ofiar tych machinacji padł Paweł Hołubicki i jego znakomite wynalazki.
A jednak w okresie 1881 – 1885 inżynier skonstruował szereg aparatów telefonicznych (m.in. z wykorzystaniem magnesów dwu- i czterobiegunowych), które zyskały uznanie specjalistów z uniwersytetu petersburskiego, londyńskiego i paryskiego. Wystąpił z serią odczytów publicznych w szeregu krajów europejskich, a produkowane przezeń w zakładach poczajewskich aparaty uważano w Europie za bezkonkurencyjne. Trudno się temu dziwić, skoro gwarantowały idealną słyszalnośc na odległośc 1000 km, podczas gdy modele Bella czy Ericsona zawodziły częstokroć i na linii pięciokrotnie krótszej. W 1882 roku Hołubicki skonstruował m.in. telefon stołowy z urządzeniem służącym do automatycznego przełączania  łączy elektrycznych układu zależnie od położenia słuchawki. Jeszcze jedną jego zasługą było opracowanie naukowych zasad wprowadzania telefonii do przemysłu i transportu oraz realizacja pierwszej na świecie sieci stacjonarnych budek telefonicznych (na Kolei Kurskiej i Mikołajewskiej), jak też systemu telefonicznego w pociągach. Jeszcze większe bodaj znaczenie miało opracowanie projektu stacji telefonicznej z baterią centralną, kiedy to inni użytkownicy nie musieli już u siebie baterii instalować. Był to wynalazek, który posłużył niejako za fundament pod późniejszy rozwój zautomatyzowanych sieci telefonicznych. W ten sposób P. Hołubicki dobitnie się przysłużył rozwojowi kultury technicznej ludzkości.
                                                             ***
W 1880 roku Robert Mackenzie pisał w dziele „The Nineteenth Century”: „Historia człowieka jest historią postępu wyznaczanego przez akumulację wiedzy i mądrości, nieustanne przechodzenie z niższego na wyższy poziom inteligencji i dobrobytu. Kolejne generacje wzbogacają i pomnażają nowymi zwycięstwami otrzymane w spadku dobra, po czym przekazują je dalej swym następcom (…). Rozwój dobrobytu człowieka, wydarty egoistycznym manipulacjom książąt, pozostawiony dziś jest dobroczynnej regulacji wielkich praw opatrznościowych”. Wydaje się, że do tych „praw opatrznościowych” wypada policzyć także prawo postępu technicznego, który tworzy dla ludzkości wręcz nowe sposoby egzystencji. „Im doskonalsza technika, tym większa liczba jednostek zyskuje możliwość wyobrażenia sobie siebie samego jako kogoś innego. Po pierwsze, technika rozwija podział pracy, który z kolei otwiera możliwości większego zróżnicowania doświadczeń i charakterów. Po drugie, postęp techniczny zwiększa ilość czasu wolnego, co daje możliwość „przymierzania się” do zmiany nie tylko nielicznym rządzącym, lecz i szerokim kręgom. Po trzecie, kombinacja techniki i czasu wolnego pomaga ludziom zapoznać się z innymi rozwiązaniami, to znaczy oferuje im nie tylko większą ilość towarów i doświadczeń, lecz także większą różnorodność „modeli bycia” jednostkowego i społecznego” (David Riesman, Samotny tłum). W sposób szczególny te słowa dotyczą bodaj właśnie techniki z zakresu informatyki, do której też należy technika telefoniczna.
                                                           ***
W marcu 1892 roku na skutek podpalenia (sprawca nie został nigdy wykryty) spłonęły doszczętnie należące do Pawła Hołubickiego warsztaty produkcji telefonów w Poczujewie. Spaliły się też wszystkie papiery, cała dokumentacja poprzednich i najnowszych wynalazków – dziesiątki tysięcy stron tekstów, wykresów, rysunków, tablic, obliczeń. Może chodziło o niegodziwość konkurencji, może o ślepą ludzką zawiść czy mściwość. Niewiadomo. Tak ślepy przypadek nieraz marnuje i niszczy cały dorobek człowieka. W płomieniach zgorzała cała niezwykle droga narzędziownia, przebogaty różnojęzyczny księgozbiór z zakresu elektryczności, telefonii i telegrafii. Kilkadziesiąt wysoko wykwalifikowanych mistrzów swego fachu z dnia na dzień pozostało bez pracy i bez środków do życia. W prasie z żalem podkreślano, że inżynier Hołubicki budzi w tej chwili powszechne współczucie nie tylko jako człowiek, który stracił cały dorobek swego życia, ale przede wszystkim jako czynny, mądry, energiczny i niezwykle uzdolniony wynalazca, który odtąd nie będzie mógł kontynuować swych ulubionych badań w dziedzinie elektrotechniki i telefonii. I rzeczywiście, środków na odbudowę i rekonstrukcję warsztatów produkcyjnych on nie posiadał, rząd wyasygnować na ten cel nie chciał ani grosza. Hołubicki zaproponował przekazanie całej swej posiadłości (około 20 ha) skarbowi państwa pod warunkiem, że założy się tu szkołę techniczną dla dzieci miejscowych mieszkańców. Ale i tę inicjatywę skorumpowani urzędnicy zignorowali.
Dalsze lata wybitny uczony żył ze skromnej emerytury, poświęcając nieco czasu na kontynuowanie tylko teoretycznych rozwiązań w zakresie techniki łączności. W 1900 roku został zaproszony i wziął udział w charakterze gościa honorowego w Wystawie Światowej w Paryżu, na której nie bez satysfakcji stwierdził, że liczne jego wynalazki i konstrukcje są z powodzeniem wdrażane do produkcji we Francji, Niemczech, Szwajcarii. W okresie zaś około 1900 – 1910 w fachowej periodyce szeregu krajów europejskich ukazywały się publikacje, omawiające rozmaite wynalazki Pawła Hołubickiego. Widocznie gdyby tego formatu inżynier mieszkał w dowolnym kraju zachodnim, rząd lub firmy prywatne zapewniłyby mu nie tylko przyzwoity poziom życia, ale i sfinansowały prowadzenie dalszych badań naukowych. W Rosji pozostał jedną z wielu w tamtych stronach niezauważonych „kur znoszących złote jaja”… Podobnie zresztą jak np. Konstanty Ciołkowski, twórca naukowych podstaw teorii lotów kosmicznych i kosmofilozofii, bliski przyjaciel P. Hołubickiego. [Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia komizmu, t. I, Rzeszów 1997). Gdy pan Paweł w 1897 roku odwiedził był swego przyjaciela w Borowsku, po powrocie w dzienniku odnotował: „Pierwsze wrażenie było przerażające: malutki pokoik, w nim nieduża rodzina: mąż, żona, dzieci i bieda, bieda wyzierająca ze wszystkich szczelin i kątów, a pośrodku różne modele techniczne  oraz  stosy notatek i  książek”… Ciołkowski własnym kosztem wydawał w nakładzie po kilkadziesiąt egzemplarzy swe genialne książki i broszury i rozsyłał je pocztą do bibliotek Europy, Rosji i Ameryki. Tylko dlatego jego imię nie zostało zatracone, lecz na wieczne czasy złotymi zgłoskami wpisało się  do roczników nauki powszechnej i kultury ogólnoludzkiej, jako intelektualnego twórcy ery kosmicznej. Hołubicki, póki mógł, w miarę skromnych możliwości wspierał z własnej kieszeni Ciołkowskiego oraz uprosił jedno z towarzystw naukowych wypłacić wizjonerowi kosmosu razową zapomogę. Po pożarze 1897 roku sam jednak spadł na dno nędzy i potrzebował pomocy, która tak znikąd i nie nadeszła. Wybitny intelektualista zachował jednak w trudnej sytuacji przysłowiowy spokój olimpijski. Jak z godnością znosił okres względnego powodzenia i dobrobytu, tak też godnie dźwigał ciężar niepowodzenia, jakby w myśl słów filozofa: „Jeśli życie raz się obeszło z kimś prawdziwie po zbójecku i odjęło mu z czci, przyjaciół, zwolenników, zdrowia, co tylko odjąć mogło, w następstwie odkrywa się, być może, kiedy minie pierwsze przerażenie, iż się jest bogatszym niż przedtem. Albowiem dopiero wtedy wie się, co należy do nas tak, iż żadna zbójecka dłoń tknąć tego nie zdoła.A z łupiestwa i zamętu wychodzi się, być może, z wyniosłością wielkiego obszarnika” (Friedrich Nietzsche, Wędrowiec i jego cień). Dopiero bowiem gdy się wszystko utraci, ma się pańską i wyniosłą pewność, iż nikt nam niczego odebrać nie jest w stanie.
Paweł Hołubicki zmarł 9 lutego 1911 roku i w mroźny zimowy dzień pochowany został na wiejskim cmentarzu sioła Spas – Horodec  niedaleko Tarusy. Dziś nikt nie wie, gdzie się znajduje jego mogiła. Ludzie rzadko cenią, a często nienawidzą swych prawdziwych dobroczyńców.


                                                                     ***
  

                                                  JAN   JARKOWSKI
                                             Konstruktor  kolejnictwa

Wywodził się z mińskiej gałęzi pradawnego rodu szlacheckiego, pieczętującego się pierwotnie godłem Korczak, a pochodzącego z  Podgórza Krakowskiego. W dawnych przekazach archiwalnych można nieraz natknąć się na wzmianki o reprezentantach tej rodziny. Na przykład Krzysztof Jarkowski był jednym z oficerów polskich w oddziałach, które w 1612 roku okupowały Moskwę (Archeograficzeskij sbornik dokumentow, t. 4, s. 312). Andrzej Jarkowski w 1764 roku podpisał akt konfederacji generalnej warszawskiej (Volumina Legum, t. 7, s. 69). W tymże okresie źródła wzmiankują imię Michała Jarkowskiego, szlachcica województwa brzeskiego (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju dla Razbora Drewnich Aktow, t. 4, s. 570).
W zbiorach Narodowego Archiwum Historycznego Białorusi znajdują się obfite materiały dotyczące dziejów tego zacnego rodu (f. 319, z. 2, nr 3775, s. 1 – 310). Wykres drzewa genealogicznego tej rodziny sporządzony w 1838 roku wskazuje osiem pokoleń. Antoni, syn Macieja, Jarkowski w 1827 roku skierował „Prośbę z objaśnieniem” do „Prześwietnej Deputacyi Wywodowej Gubernii Mińskiej”, w której czytamy: „W pokoleniu pierwszym na linii za protoplastę położony Mikołaj Jarkowski był aktualnym Polskim Szlachcicem i w naturze mając ochotę zajęcia się służbą rycerską, tak to powołanie istotnie udowodnił. – Albowiem pomieniony Jarkowski, Samuel Dubikowski oraz dalsza szlachta, zostając w wojsku w rozprawach wojennych, nie oszczędzając zdrowia i życia, na niebezpieczeństwa narażali się. – Tę ich usilność nadgradzając Król Polski najjaśniejszy Zygmunt III, każdemu z osobna po włok 8 ziemi w uroczysku Broniuszy zwanym  w województwie Nowogrodzkim leżącym, przywilejem na wieczne czasy nadał. – Że w kolei następnej przez sukcesorów rzeczonego Mikołaja Jarkowskiego to  nadanie  w obce przeszło  ręce, o tem przekonuje dokument asekuracyjny między Piotrem Jarkowskim w piątym pokoleniu będącym, a Józefem Mośkiewiczem, skarbnikiem nowogrodzkim, nastałym w roku 1760 (…).
W pokoleniu drugim Wojciech po zejściu ojca swego Mikołaja Jarkowskiego, będąc naturalnym sukcesorem wszelkiej pozostałości, posesorem zostawszy, przedsięwziął z żoną swoją Krystyną z Laweckich Jarkowską nabyć zaścianek Domasławszczyzna łowiący się w powiecie oszmiańskim leżący od Daniela i Marianny z Niewiarowiczów Sieniawskich (…). W pokoleniu trzecim Samuel i Andrzej byli synami Wojciecha (…). W pokoleniu czwartym Samuel wydał na świat synów trzech: Adama, Zacharyasza i Pawła… Że jednak żona Samuela Zofia ze Świętorzeckich, mniej mając przywiązania do dzieci własnych, a więcej do rodzeństwa swojego, przed zejściem swoim z tego świata, stanowiąc testamentową dyspozycję, cały swój wniosek dla familii swojej przeznaczyła(… 1682).
Zacharyasz z żoną swoją Eufrozyną z Domienieckich Jarkowscy, małżonkowie, posiadając  folwark Wierebiowszczyzna w województwie Mińskim sytuowany, doświadczali wiele niespokojności przez Michała Woronowicza i żonę jego Jadwigę Makowiecką, również od Krystyny Małopieniawskiej Michałowej Woronowiczowej, nie mniej od Łukasza, Dominika i Michała Jarkowskich oraz Judyty Kuczukówny w bliskim sąsiedztwie mieszkających… Ci wszyscy pomienieni jedno rozumiejąc, ustawiczne czyniąc napadnienia, niemało krzywdy i szkody w zabieraniu gruntów i sianożęci czynili, z gromadą ludzi do boju usposobionych na folwark wyżej nadmieniony napadali, samych nadmienionych Zacharyasza z żoną Jarkowskich tyranizowali oraz dalsze bezprawia spełniali, a o te wszystkie krzywdy uczyniony w Grodzie Mińskim proces daje świadectwo roku 1699 (…)” etc, etc. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 3775, s. 4 – 5, 12).
Znanym w swoim czasie działaczem oświatowym był wykładowca prawa w Liceum Wołyńskiego Antoni Jarkowski (1760 – 1828); Paweł Jarkowski (1781 – 1843) zaś pełnił w tejże uczelni funkcje bibliotekarza; Wojciech Jarkowski (1767 – 1836) wykładał gramatykę i bibliografię  (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 17 – 18). Wszyscy trzej bracia byli absolwentami Akademii Wileńskiej. Jarkowscy siedzący na Wołyniu pieczętowali się herbem Jastrzębiec.
                                                              ***
Jan Tadeusz Julian Jarkowski (po rosyjsku pisany jako „Iwan Jarkowskij”) urodził się na Mińszczyźnie w 1844 roku. Jak można wnioskować z zachowanych listów i innych materiałów źródłowych dotyczących jego życiorysu, już we wczesnej młodości, a nawet w dzieciństwie, wyróżniał się konsekwentnym i skłonnym do perfekcjonizmu usposobieniem, zapamiętale rozczytywał się w rozmaitych lekturach, a jedną z najbardziej ulubionych jego książek w okresie gimnazjalnym było dzieło Tomasza a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa”, które czytywał w łacińskim oryginale jako „De imitatione Christi”, a którego duchem i mądrością do głębi się przejmował, z zachwytem chłonąc np. słowa: „Trudno jest pozbyć się złych nawyków, a jeszcze trudniej postępować wbrew własnej woli. Lecz jeżeli nie uda ci się w rzeczach drobnych i łatwych, jakże poradzisz sobie z trudniejszymi? Już na początku staraj się przezwyciężać swoje skłonności i pozbyć się złych nawyków, bo inaczej powoli zabrniesz w prawdziwe trudności... Jeżeli na początku zdołamy się trochę przełamać, to z czasem wszystko będzie nam przychodzić lekko i radośnie… Jeśli potrafisz opanować sam siebie, o, jaki spokój cię ogarnie, jaką radość sprawisz innym, ile przybędzie ci żarliwości w nieustannym duchowym doskonaleniu się”…
Przesiąknięty za młodu wzniosłymi ideałami chrześcijaństwa J. T. J. Jarkowski przez cały swój późniejszy żywot był szanowany przez ludzi ze względu na swe godne i życzliwe usposobienie, jak też uczciwy i rzetelny stosunek do zycia, który umożliwił mu zrealizowanie pięknych marzeń młodości, urzeczywistnienie ambitnych planów, w tym zdobycie doskonałego wykształcenia i dokonanie szeregu oryginalnych wynalazków inżynieryjnych, które są przecież zasadniczo czymś podobnym do dzieł sztuki czy literatury, ponieważ też stanowią wykwit twórczych poszukiwań i odkryć.
W 1870 roku młody człowiek ukończył Instytut technologiczny w Petersburgu, a potem przez parę lat pracował w swym zawodzie na Kolei Południowo – Zachodniej. W 1872 został oddelegowany    w celu doskonalenia kwalifikacji zawodowych  do Niemiec i Francji, przodujących ówcześnie potęg technicznych.
Po powrocie zza granicy osiadł na długie dwadzieścia lat w Moskwie jako pracownik Kolei Moskiewsko – Brzeskiej, pełniąc tu niezmiennie funkcje naczelnika Głównych Warsztatów Kolejowych Cesarstwa Rosyjskiego. Był nie tylko świetnym administratorem, ale też utalentowanym konstruktorem i wynalazcą w zakresie techniki kolejowej. W sposób szczególny interesował się w tym okresie technologią produkcji i wykorzystania paliw i metali. Opracował oryginalne projekty urządzeń technicznych, które opatentował; wiele publikował na temat ogólniejszych zagadnień technologicznych. Jako pierwszy w Europie zastosował ropę jako opał w piecach spawalniczych braci Gujon w Moskwie. Skonstruował i kierował produkcją pieców do spalania ekskrementów, nader przydatnych   w dużych zakładach pracy i w miastach nie posiadających kanalizacji. Opatentował oryginalną konstrukcję maszyny rotacyjnej, jak też przyrząd do badania jakości smarów i szereg dalszych wynalazków, które zostały wdrożone do praktyki technologicznej w Rosji, Francji i innych krajach. W 1894 został mianowany dyrektorem naczelnym Newskich Zakładów Mechanicznych w Petersburgu, którą to funkcję pełnił równie skutecznie, jak poprzednie. 
                                                                 ***
W listopadzie tegoż roku do Mińskiego Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich zwrócił się  inżynier – technolog Jan Tadeusz Julian, syn Józefa, Jarkowski z prośbą o potwierdzenie swego szlacheckiego pochodzenia, które to potwierdzenie niebawem uzyskał (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi, f. 319, z. 2, nr 3775, s. 275 – 277). Przy okazji potwierdzono przynależność do stanu szlacheckiego czterech jego synów: Aleksandra, Witolda, Jana i dwuimiennego Władysława Michała, zrodzonych z matki Heleny Szendzikowskiej. W 1898 zostawił służbę państwową i objął posadę dyrektora jednej ze spółek akcyjnych w Orle, co umożliwiło lepsze zarobki, które zresztą wydawał na  wypróbowanie rozmaitych wynalazków technicznych, których sam niejako seryjnie dokonywał. Jan Jarkowski był człowiekiem niesłychanie twórczym i pracowitym, a jego zainteresowania wybiegały nawet w sferę najbardziej oderwanych rozważań filozoficznych i kosmologicznych, którym poświęcił kilka książek. W 1888 w Paryżu opublikował „Hypothese cinematique de la gravitation avec la formation des elements chimiques”. W 1889 wydał w Moskwie dzieło pt. “Wsiemirnoje tiagotienije kak sledstwije obrazowanija wiesomoj matierii wnutri niebiesnych tieł”, które opublikował także po polsku pt. „Atrakcja we wszechświecie jako skutek formowania się materii ważkiej wewnątrz ciał niebieskich”.
Jan Jarkowski traktował Ziemię jako swoisty organizm ożywiony, który funkcjonuje, żyje, oddycha, rozwija się i rośnie. W jednym z tekstów, opublikowanych w 1888 roku uczony sformułował tezę o tym, że Ziemia powoli zwiększa swą masę i objętość na skutek tego, że siła grawitacji ściąga na planetę z kosmosu rozmaite obiekty materialne, od atomów do meteorytów i asteroid. Na skutek zaś ciągłego wzrostu masy ulega m.in. zwiększeniu siła grawitacji Ziemi.
W 1891 roku ukazał się „Pogląd nowy na przyczyny zjawisk meteorologicznych”, a w 1894 – „Budowa materii i siły molekularne”.
Zmarł J. Jarkowski w 1902 roku.
                                                               ***
Nieco później zasłynął w Europie jeszcze jeden przedstawiciel tej rodziny, mianowicie syn Jana, Witold Jarkowski. . Prasa krajowa na początku 1910 roku donosiła: „W Moskwie odbył się olbrzymi zjazd przyrodniczy, który zgromadził 5000 uczestników. Jedna z sekcji tego zjazdu zajęła się żeglarstwem powietrznym i obudziła szerokie zainteresowanie. Szczególne zaciekawienie i ożywioną dyskusję wywołało wystąpienie naszego rodaka inżyniera Witolda Jarkowskiego, znanego teoretyka lotnictwa, współpracownika „Revue Aerienne” i innych pism europejskich, poświęconych tej kwestii. U nas imię pana Jarkowskiego znane jest z doskonałych artykułów o wystawie we Frankfurcie nad Menem w „Gazecie Warszawskiej” i in., oraz z pracy drukowanej w „Poradniku Językowym” i ustalającej terminologię lotnictwa.
Pan Jarkowski zaproponował w swym referacie wprowadzenie stałej jednostki aerodynamicznej dla ilościowego porównania różnych systemów samolotów. Jest to nowy krok na drodze stwarzania teoretycznych podstaw lotnictwa, dotychczas nie dokonany przez Europę.
Przed wyjazdem, udając się do różnych miast na szereg  odczytów pan Jarkowski poświęcił jeden wieczór Domowi Polskiemu w Moskwie, gdzie wygłosił odczyt popularny z dziejów żeglarstwa powietrznego, ilustrowany mnóstwem modeli i rysunków na ekranie. Zgromadzeni witali prelegenta serdecznymi oklaskami”. [Na marginesie dodajmy, że w tym czasie autorem pomysłu lotniczego silnika odrzutowego był Polak Florian Grubiński, zmarły w 1910 roku].
Miesięcznik „Świat” we wrześniu 1911 roku pisał: „Rok ubiegły był dla nauki polskiego żeglarstwa powietrznego dobrym początkiem. Paryska Ecole Superieure d’Aeronautique et de Construction Mecanique obdarzyła dyplomami dwóch Polaków: Ziembińskiego i Króla. W roku bieżącym daje nam trzeciego, i tym razem siłę zgoła profesorskiego rozmachu, Witolda Jarkowskiego.
Inżynier Jarkowski nie jest nowicjuszem ani awiatyki, ani nauki w ogóle. Przed laty czternastu ukończył Instytut Technologiczny w Petersburgu; od lat kilku wybitne jego prace o żegludze powietrznej zyskuje powodzenie na kongresach naukowych, obiegają wydawnictwa naukowe francuskie; - co więcej, w lipcu zeszłego roku doczekały się przedstawienia na posiedzeniu Francuskiej Akademii Nauk. Kurs wyższej szkoły aeronautycznej, która jedynie skończonych inżynierów przyjmuje bez egzaminów – przebył pan Jarkowski z najświetniejszym wyróżnieniem”… Na pytanie dziennikarza  odnośnie wydania jego prac o lotnictwie w języku francuskim Jarkowski odparł, że chętnie by to uczynił, gdyby znalazł nakładcę, który „zdecydowałby się ponieść bodaj koszta druku i papieru”.
Kończy „Świat” swą korespondencję smutnym wnioskiem: „Niestety, to dola u nas wielu prawdziwych uczonych! Interesują nas, wzruszają, porywają nawet… Ale dopiero wówczas zazwyczaj, gdy tych „naszych” luminarzy zbyliśmy się lekkomyślnie, gdy możemy chełpić się Skłodowską, Drzewieckim, Nenckim w Paryżu, Brucknerem w Berlinie, Kowalskim w Szwajcarii. Miejmy nadzieję, że inżynierowi Jarkowskiemu los będzie lepiej sprzyjał”… Niestety, współczesne polskie opracowania z historii techniki i encyklopedie w ogóle o nim nie wspominają. Nie ma tu bowiem kultu i podziwu dla mistrzów pracy intelektualnej.

                                                                 *** 


                                             MICHAŁ   KURAKO  
                                            Inżynier hutnictwa

Urodził się w miejscowości Koziele powiatu krasnopolskiego, dobrach dziedzicznych swego dziadka po kądzieli, generała gwardii cesarskiej Wiktora Arcimowicza, na Mohylewszczyźnie 23 września 1879 roku. Ojciec jego, Konstanty Kurako, był pułkownikiem armii rosyjskiej w stanie spoczynku. Gdy chłopiec miał nieco ponad dwa lata, jego wychowanie bez reszty wziął na siebie dziadek, człowiek o usposobieniu samotniczym i filozoficznym, który po przejściu do rezerwy całą swą miłość skupił na ukochanym wnuczku. Ponieważ zaś dobrze wiedział, iż „żyć znaczy walczyć”, postanowił przygotować wnuka do walki życiowej tak, by poradził sobie z największymi nawet przeciwnościami losu, czyli po spartańsku. Na wszelkie sposoby kształtował i rozwijał w chłopczyku odwagę, męstwo, uczciwość, wytrwałość, skromność, jak też wytrzymałość fizyczną. W czasach, gdy za cechy pozwalające przetrwać powszechnie nieomal uznawano kundli spryt, chytrość, przebiegłość, brak wstydu i sumienia, kult złotego cielca – zaszczepianie powyższych cnót mogło się wydawać jakimś anachronicznym, zupełnie niecelowym nieporozumieniem i dziwactwem.
I rzeczywiście, w narzuconej światu europejskiemu w XIX – XX wieku „cywilizacji pieniądza” stare rycerskie cnoty byłyby mało przydatne w sensie praktycznym, choć przecież z punktu widzenia mądrości i prawego sumienia właśnie kultura merkantylna byłaby nie tylko  dziwactwem, ale i politowania godnym głupstwem. Lecz duże masy ludzkie, które pchnięto w kierunku zapamiętałej pogoni za dobrami konsumpcyjnymi, nie mają zrozumienia dla wartości duchowych, akceptują tylko to, co można zjeść, wypić, strawić i wydalić, czyli dobra „namacalne”. Wartości duchowych nie da się jednak ani połknąć, ani pomacać, i dlatego wielu uważa je po prostu za nieistniejące. „Człowiek masowy po prostu nie ma moralności, która zawsze z istoty rzeczy jest poczuciem podporządkowania się czemuś, świadomością służby i zobowiązania… Nie chodzi tu tylko o to, że ten typ człowieka odrzuca moralność, czuje się od niej wyzwolony. Od moralności w żaden sposób nie można się uwolnić. To, co określamy jako „amoralność”, które nawet gramatycznie nie jest poprawne, w rzeczywistości nie istnieje. Jeśli nie chcesz podporządkować się żadnej normie, to musisz velis nolis podporządkować się normie, jaką jest negowanie istnienia wszelkiej moralności, a to nie jest postawa amoralna, lecz niemoralna. Jest to moralność negatywna” (Jose Ortega y Gasset, Bunt mas). Ta moralność negatywna, będąca zaprzeczeniem klasycznej kultury europejskiej bazuje po prostu na ludowym, plebejskim przeświadczeniu, iż podstawą życia ludzkiego jest robienie,  posiadanie i wykorzystanie pieniędzy. To brudne przeświadczenie mas, stanowiące zresztą główny zabobon także naszych czasów, jest też ich najgłębszym błędem. Dobra materialne bowiem są dobrami pozytywnymi jedynie o tyle, o ile znajdują się w p[osiadaniu osób rozumnych i dobrych. Jak pisał Fryderyk Nietzsche w dziele „Der Wanderer  und sein Schatten”: „Tylko ten powinien posiadać majątek, kto ducha posiada; inaczej majatek jest niebezpieczeństwem publicznym. Albowiem człowiek majętny, który z czasu wolnego, jaki mu zapewnia majątek, nie umie uczynić użytku,będzie w ciągu dalszym natarczywie ubiegał się za majątkiem. To ubieganie się będzie jego rozrywką, jego podstępem wojennym w walce z nudą. W końcu z umiarkowanego majątku, któryby wystarczył człowiekowi duchowemu, powstaje właściwe bogactwo: zwodniczy wynik duchowego uzależnienia i ubóstwa. Przecież wydaje się ono czymś zupełnie innym, niż każe oczekiwać jego nędzne pochodzenie, ponieważ może się ukrywać za maską wykształcenia i sztuki: tę maskę właśnie może ono kupić. Przez to budzi zawiść biedniejszych i niewykształconych – którzy w gruncie rzeczy zazdroszczą zawsze wykształcenia i w masce nie widzą maski – i powoli przygotowuje przewrót społeczny: albowiem pozłacana dzikość  i komedianckie nadymanie się w rzekomym „rozkoszowaniu się cywilizacją” nasuwa tamtym myśl, iż „wszystko zależy tylko od pieniędzy” – podczas gdy bez wątpienia coś niecoś zależy od pieniędzy, lecz o wiele więcej rzeczy zależy od ducha (…) Do pewnego tylko stopnia majątek czyni człowieka niezależniejszym, swobodniejszym. Jeden stopień dalej, a majątek staje się panem, posiadacz zaś – jego niewolnikiem. Jako taki musi mu poświęcać swój czas, myśli i zobowiązuje się na przyszłość (…) – wszystko to, być może, wbrew swej najwewnętrzniejszej i najbardziej zasadniczej potrzebie”… Czyli że miał rację św. Antoni Pustelnik, który twierdził: „Umiłowanie pieniądza przynosi wiele szkody tym, co go lubią”…
Wydaje się, że generał Arcimowicz, człowiek nader majętny, lecz przede wszystkim szlachcic polski starej daty, niejako dziedzicznie obciążony wyrafinowaną kulturą i mądrością wielu pokoleń zacnego rycerstwa kresowego, doskonale zdawał sobie sprawę z powyżej wyłuszczonych prawd filozoficznych, wychowywał więc wnuka przede wszystkim w duchu poszanowania podstawowych wartości etycznych i w rezerwie wobec dóbr materialnych. Chłopczyk wyrastał więc na kogoś pozbawionego merkantylizmu, odważnie stawał do walki w obronie sprawiedliwości i prawdy. Bawiąc się na co dzień z dziećmi chłopskimi stawał często w obronie młodszych i słabszych; bił się na pięści ze starszymi i silniejszymi kolegami. Gdy wracał posiniaczony i skopany do dziadka, ów przytulał go do siebie i mawiał, że prawdziwy męzczyzna nigdy nie płacze i nigdy nie ustępuje. Aby Michaś nie zniewieściał, dziadek drastycznie ograniczył jego kontakty nawet z rodzoną matką i zachęcał chłopca do ćwiczeń fizycznych, do dalekich, całodniowych wypraw wędkarskich, do lektury książek o życiu i czynach Aleksandra Macedońskiego, Hannibala, Ryszarda Lwie Serce i innych znakomitych dowódców wojskowych, przewidywał bowiem dla wnuka karierę wojskową.
Takie wychowanie, i owszem, dało liczne pozytywne wyniki. Chłopiec wyrastał na człowieka pracowitego, sprawiedliwego, bezwzględnie przyzwoitego i odważnego. Lecz ujawniły się także skutki komplikujące życie młodego człowieka. Nie potrafił on zmilczeć tam, gdzie ostrożność nakazywała milczenie, był porywisty tam, gdzie byłaby wskazana daleko posunieta powściągliwość. Francis Bacon z Verulamu twierdził, iż w każdym człowieku tkwi coś w rodzaju „zmysłu niezależności”, jedna z najdostojniejszych sił natury ludzkiej, żywy płomień, świecący na drodze postępu i wolności. Zmysł niezależności dąży do wyłamania się z rutynowego biegu zdarzeń i myśli, kieruje losem ludzi, popycha ludy na barykady, na nieznane kontynenty i planety. Osoby obdarzone mocnym potencjałem tego instynktu są motorem postępu, lecz ich losy prywatne zawsze są trudne, a często tragiczne. Tak też stało się w przypadku Michała Kurako.
Gdy dziadek zmarł, prosząc przed śmiercią, by wnuk poiszedł do Korpusu Kadetów, zaczęły się dla chłopca czasy niełatwe. W Połockim Korpusie Kadetów miał młodzian, co prawda, dobre oceny ze wszystkich przedmiotów naukowych, ale nie z zachowania. Nie znosił bowiem musztry, formalizmu, narzucanej z zewnątrz sztywnej dyscypliny, ani też odrobiny czyjejkolwiek niesprawiedliwości w stosunku do kogokolwiek. Często więc porywał się na nauczycieli i przełożonych z ostrymi zarzutami, drwinami; nie słuchał  rozkazów. Po pół dnia stał za karę na kolanach, był zamykany do karceru, gdzie sypiał na kamiennej pryczy ubrany tylko w cienką koszulę. Karany na rozmaite, nieraz wymyślne i okrutne, sposoby, nie dał się złamać i nigdy nie posiadł w stosunku do ludzi „cnoty pokory”. W końcu wyrzucono go więc na zbity pysk z Korpusu Kadetów i kazano matce zabrać „małego drania” do domu. Tutaj przez kilka miesięcy krnąbrny chłopiec oddawał się namiętnej lekturze dzieł z dziedziny podróży geograficznych i historii wojskowości, obficie reprezentowanych w księgozbiorze pozostałym po ubóstwianym dziadku, a potem został oddany do szkoły rolniczej. Jak można było oczekiwać, także tu skutecznie zatruwał życie kierownictwu zakładu i nauczycielom, a gdy parokrotnie zastosowano wobec niego poniżającej kary chłosty, uciekł ze szkoły i udał się tym razem nie do domu, lecz do miasta Jekatierinosław, gdzie urządził się do pracy  w zakładzie metalurgicznym. Niespełna szesnastoletni młodzieniec musiał po 12 godzin dziennie tuyrać pchając przed siebie ważące ponad tonę wagonetki wypełnione rudą w halach fabrycznych, w których panowało nieznośne gorąco, zaduch i łomot metalu. Takiej katorgi nie wytrzymywali zbyt długo nawet dorośli, silni fizycznie mężczyźni, ale Michał Kurako rozumiał, że odwrotu nie ma i nieustępliwie trwał przy raz powziętej decyzji życiowej. Nie miał przecie żadnej alternatywy. Na szczęście hart ducha i ciała, nabyty ongiś pod kierunkiem dziadka Arcimowicza, pomógł mu przetrwać ten nad wyraz niełatwy okres jego życia. Co prawda, i w hucie żelaza ten młody człowiek zasłynął z niezależnego charakteru, ale wyniszczający wysiłek fizyczny pochłaniał cały zasób jego energii, tak iż na przysłowiową walkę z wiatrakami już sił witalnych nie starczało, a i refleksja poważniejsza po przebytych doświadczeniach  uczyła moderowania impulsów emocjonalnych.
Jakże jednak w tak trudnych warunkach życiowych zetknął się młody człowiek ze sferą wynalazczości technicznej, a nawet dokonał w niej szeregu nie lada osiągnięć? Pracując później jako tragarz próbek metalu i szlamu przy laboratorium zakładowym Michał Kurako często rozmawiał z laborantami, zainteresował się literaturą z zakresu chemii i metalurgii, zaczął ją uważnie na własną rękę studiować. A ponieważ czynił to powodowany niewymuszoną chęcią poznania tajników technologii hutniczej, nie zaś na mocy konieczności czy przymusu zewnętrznego, jego wiedza była nie tylko trwała, ale i twórcza. Po pewnym czasie spostrzegła to administracja zakładu i awansowała pana Michała do stanowiska hutnika, następnie przeznaczyła do pełnienia funkcji mistrza. A on wszędzie spisywał się znakomicie, był dokładny, zdyscyplinowany, pełen inicjatywy i inwencji. W okresie późniejszym przeniesiono go do zakładów hutniczych w Gdańcewie, następnie do Mariupola. W tym drugim zakładzie, wzniesionym przez inżynierów amerykańskich, M. Kurako odbył swego rodzaju staż pod kierunkiem gości zza oceanu, ale wkrótce prześcignął ich, dokonując kilku istotnych modyfikacji w konstrukcji hut, co pozwoliło zauważalnie zwiększyć wydajność  produkcji. Amerykanie zaproponowali samorodnemu talentowi wyjazd na stałe do USA i zatrudnienie w biurze konstruktorskim jednej z największych korporacji metalurgicznych tego kraju. M. Kurako jednak oferty nie przyjął. Od 1900 awansował na starszego mistrza, od 1903 na kierownika  cechu Kramatorskich Zakładów Metalurgicznych. Odtąd został też zawadowym konstruktorem hut, dokonał całej serii oryginalnych rozwiązań w dziedzinie konstrukcji hutniczych, wynalazł m.in. nowe typy żłobów, furm, chłodni; zaprojektował szereg pieców hutniczych, które potem doskonale sprawdziły się w praktyce, a jego idee i wynalazki zostały wdrozone w całej Rosji, jak również w USA, Niemczech i innych wysoko rozwiniętych pod względem technicznym krajach.
Jednak burzliwe wydarzenia roku 1905, rewolucja, zamieszki w całym kraju nie mogły nie wpłynąć na losy Michała Kurako, który nieopatrznie dał się wciągnąć do ruchu nielegalnego, wstąpił do bojówki robotniczej, gdy zaś ta została rozbita przez policję, wyjechał do dóbr rodowych na Białoruś. Tam również niezrównoważone usposobienie fatalnie determinowało postępowanie. Pan Michał nieodpłatnie rozdał chłopom należące od wieków do jego rodziny kilkaset hektarów gruntu uprawnego, lasów i łąk. Usiłował też sformować z byłych poddanych swego dziadka oddział partyzancki, majacy walczyć przeciwko Rosji carskiej. Te „knowania” zostały oczywiście ujawnione, ponieważ chłopi ochoczo donosili władzom o „niegodnym postępowaniu” swego dobroczyńcy, który został niebawem aresztowany, osądzony i zesłany do guberni wołogodzkiej. Po pięciu latach karę złagodzono, niedoszłemu dowódcy powstańców pozwolono powrócić do pracy w swym zawodzie.
Pracując w Zakładach Juzowskich Michał Kurako kierował cechem hutniczym, na podstawie którego zorganizował szkołę hutników, zwaną później „akademią Kurako”, w której przez pewien czas pobierali naukę późniejsi znakomici specjaliści, profesorowie, członkowie Cesarskiej Akademii Nauk: G. Kazarnowski, N. Kizimienko, J. Bardin, M. Ługowcew i in. Kurako był utalentowanym  organizatorem zespołów pracy, potrafił skupić wokół siebie i natchnąć wspólnym entuzjazmem i duchem pozytywnej rywalizacji, jak też utrzymać w idealnym porządku kilkotysięczne kolektywy pracownicze, oddane sprawie. Zawsze pochwalał i gratyfikował inicjatywę, inwencję, twórcze myślenie, co pozwalało permanentnie doskonalić proces technologiczny przez wprowadzanie licznych innowacji do praktyki hutnictwa. Gdy w życiu któregoś z członków zespołu zachodziły jakieś dramatyczne wydarzenia, mógł on zawsze liczyć na szczerą i skuteczną pomoc swego przełożonego oraz kolegów. To zaś tworzyło w olbrzymich fabrykach atmosferę wręcz rodzinną, gdy ludzie czuli się bezpiecznie i komfortowo.
W późniejszych burzliwych latach pierwszej wojny światowej, dwu rewolucji 1917 roku, krwawej wojny domowej M. Kurako pracował w różnych zakładach metalurgicznych Uralu, Sybiru, Rosji Południowej. Zdążył jeszcze zaprojektować pierwszą w Rosji całkowicie zmechanizowaną hutę, napisał, lecz nie zdążył wydać dzieło pt. „Konstrukcja domennych pieczej”, której rękopis spłonął podczas napadu na jego mieszkanie bandy złożonej ze zbolszewizowanego motłochu. Jedyną opublikowaną książką Michała Kurako była monografia pt. „Płan domiennogo cecha” (Jekaterinburg 1921. Liczne jego idee i pomysły techniczne zostały jednak pochwycone, przejęte i przedstawione w tekstach szeregu jego znakomitych uczniów. M. Kurako był człowiekiem wszechstronnie wykształconym, nie tylko doskonale znał światową literaturę fachową z zakresu metalurgii i hutnictwa, ale był oczytany w zakresie historii powszechnej, ekonomii; biegle posługiwał się nie tylko ojczystym polskim, ale również rosyjskim, angielskim i francuskim językiem.
Zmarł utalentowany inżynier na tyfusa plamistego 8 lutego 1920 roku i został pochowany na terenie obecnego Kuźnieckiego Kombinatu Metalurgicznego, czyli na zawsze spoczął wewnątrz zaprojektowanego przez siebie giganta przemysłu ciężkiego i zbrojeniowego. Na obelisku wzniesionym nad jego grobem znajduje się tablica z nierdzewnej stali z napisem „Wielikij master domiennogo dieła M. K. Kurako. 1872 – 1920”.

                                                                   ***



                                               WACŁAW   WOLSKI  
                                                Nowator nafciarstwa

Nazwisko „Wolski” od wielu wieków przysługuje setkom róznych rodzin polskich, wywodzących się z mnóstwa „Wól” i „Wólek”, gęsto przecież rozsianych po ziemiach całej ongiś jakże rozległej Rzeczypospolitej. Heraldycy podają, że rodziny te pieczętowały się godłami rodowymi Odrowąż, Belina, Gierałt, Gryf, Jelita, Junosza, Kościesza, Lis, Lubicz, Łabędź, Nałęcz, Nowina, Ogończyk, Ostoja, Pobóg, Pogoń, Pomian, Półkozic, Prus, Rawicz, Rola, Stemborg, Topór, Złotogoleńczyk. Johannes Wolski, jego syn Stanislaus  oraz   córka Anna figurują w aktach grodzkich lwowskich z roku 1611; Alexander Wolski odnotowany w roku 1636. Wydany w Paryżu (1858) „Herbarz starożytnej szlachty polskiej” podaje: „Najliczniejszą rodziną w Polsce są Wolscy… Między szlachtą litewską dopiero w XVI wieku natrafiamy na imię Wolskich jako przybyłych z Polski”… Niektórzy uważają, że ich pierwotne gniazdo znajdowało się niedaleko Łęczycy na Mazowszu, inni, że pochodzili z okolic Rawy w Wielkopolsce. Wszędzie jednak źródła archiwalne nagminnie wymieniają to nazwisko od XVI  wieku aż do czasów najnowszych.
Jednym z utalentowanych przedstawicieli tego rodu był Tomasz Stanisław Wolski, urodzony w Uniejowie Sieradzkim w 1770 roku, a wychowany na dworze Jana Czaplińskiego, kasztelana chełmskiego. Uczył się u ojców jezuitów i pijarów; w wieku zaś kilkunastu lat 0odbył podróż do Niemiec, nieco później do Włoch. Jak donosi jedno z źródeł: Napadnięty w drodze od korsarzy, stanął na czele 150 obsady okrętowej i nie tylko że ją obronił, ale nadto zdobył statek nieprzyjacielski. Po opuszczeniu Jerozolimy wzięty przez Arabów do niewoli, zapalił ich namioty, czym siebie i innych wyswobodził więźniów. Zwiedziwszy następnie Egipt i Aleksandrię przy końcu roku 1726 powrócił do Rzymu, gdzie został kawalerem maltańskim. Potem podróżował jeszcze po Francji, Anglii i Niemczech, gdy mianowany w roku 1730 przez Klemensa XIII admirałem floty papieskiej odniósł Wolski kilka nad Turkami zwycięstw. W roku 1733 z rozkazu papieża odprawił wjazd tryumfalny do Rzymu, przy czym papież obdarował go szablą drogimi kamieniami wysadzaną. Wojując na Węgrzech przeciwko Turkom w bitwie pod Raab ciężko ranny zmarł 1734 w Wiedniu. Po śmierci Wolskiego wyszły następujące jego dzieła: „Illustris peregrinatio Jerosolimitana” (Lwów 1765); „Praescriptiones novi Instituti Equitum Crucifererum”.
W XIX wieku panowie Wolscy licznie zamieszkiwali całą Litwę, Ruś i Polskę, a ich stan majątkowy oscylował między wystawną zamożnością a siermiężną biedą. Na Litwie historycznej brali gremialnie udział we wszystkich ruchach powstańczych i byli masowo deportowani na katorgi syberyjskie.
                                                                 ***
Jednym ze znakomitych reprezentantów tego wielkiego rodu był Wacław  Wolski, inżynier i konstruktor. W numerze 37 czsaopisma „Swiat” z roku 1907 czytamy oto notatkę pod tytułem „Wynalazek polskiego inżyniera”: „W świecie górniczym stał się głośny ostatnimi czasy wynalazek inżyniera Wacława Wolskiego ze Lwowa, który obmyślił nowy, udoskonalony system wiercenia pokładów naftowych, umożliwiający dotrzeć do takiej głębokości, jakiej dotąd żaden inny system nie był w stanie osiągnąć. Pan Wolski, znakomity inżynier i matematyk, niegdyś uczeń i przyjaciel Szczepanowskiego, pracował nad pomysłem swoim od wielu lat, poddając go ciągłym próbom i udoskonaleniom. W tym roku, ulepszony i skonstruowany ostatecznie, system Wacława Wolskiego odniósł niebywały tryumf przy wierceniu głośnego już obecnie szybu „Wilno” na terenach borysławskich, który wybuchnął z ogromnej głębi tak potężną ilością ropy, że przez pewien czas obawiano się w Borysławiu wprost katastrofy zalewu naftowego i trzeba było rzucić setki rąk do budowania tam, któryby temu zapobiegły, a cena ropy spadła niesłychanie na targu handlowym skutkiem bezprzykładnej obfitości wybuchu. System, obmyślany przez polskiego inżyniera, może, zdaniem znawców, sprowadzić przewrót w całej obecnej produkcji nafty.
Już dawniej zresztą, gdy rzecz znajdowała się w fazie prób, interesował się nią mocno świat techniczny za granicą, tym bardziej, że według wszelkiego prawdopodobieństwa ten sam system da się zastosować także w innych gałęziach górnictwa, a w szczególności przy wydobywaniu węgla. Przed kilku laty próby odnośne już podejmowane były pod kierunkiem wynalazcy w kopalniach westfalskich. Obecnie, gdy sukces Borysławski potwierdził praktycznie trafność obliczeń i zdatność narzędzi, zbudowanych przez pana Wolskiego, należy oczekiwać i na tym polu nowych powodzeń.
Przy sposobności warto przypomnieć, że nazwisko Wolskiego głośnym było przed siedmiu laty z innego powodu niż dziś. Było to wówczas, gdy po upadku Szczepanowskiego młody inżynier wraz z nieżyjącym już dziś swym wspólnikiem, przezacnej pamięci Kazimierzem Odrzywolskim, nie zawahał się przed ofiarą całej milionowej fortuny dla ocalenia czci przyjaciela i mistrza. Tym sympatyczniejszy też oddźwięk wywołał obecny sukces, że spotkał nie tylko znakomitego technika i wynalazcę, ale i szlachetnego człowieka”.
                                                            ***

          
                                           HLEB   KRZYŻANOWSKI  
                                       Elektrotechnik i rewolucjonista

Urodził się w nadwołżańskim mieście Samara 12 stycznia 1872 roku w rodzinie szlachecko-inteligenckiej. W domu żywa była polska tradycja i duch,   pamiętano o swym szlacheckim pochodzeniu, choć się z tym nie obnosiło i nie robiono z niego ani wielkiej sprawy, ani tym bardziej pretekstu do wywyższania się i uważania się za lepszych od reszty współobywateli. Zbyt wysoki był poziom kulturalny tej rodziny, by miała się ześliznąć w niemądrą megalomanię stanowo-rodową i tani snobizm. Nie herby rodowe i nie majątek, lecz rzetelną pracę na rzecz społeczeństwa uważano tu za powód do dumy. Lecz fakt pozostaje faktem: ideowy rewolucjonista i komunista Hleb Krzyżanowski pochodził z arystokratycznej rodziny polskiej.
Bartosz Paprocki w „Herbach rycerstwa polskiego” pisał w 1584 roku: „Dom Krzyżanowskich w sieradzkim województwie starodawny i zasłużony… Wspominają przywileje koronne za panowania Zygmunta Pierwszego w roku 1520 Macieja Krzyżanowskiego podsędkiem poznańskim, który był designatus corrector iurium et statutorum… Tegoż synowie Hieronim proboszczem, a potem op[atem tynieckim. Marcin, dworzanin króla Augusta. Jan, wojski poznański”…etc. Adam Boniecki w tomie trzynastym „Herbarza polskiego” podaje informacje o kilkunastu różnych rodzinach noszących to nazwisko, a pieczętujących się godłami Dębno, Jastrzębiec, Sulima, Świnka i in. W. Nekanda-Trepka, wydrwiwając w „Liber Chamorum” szereg „prostaków” tego imienia, zauważa, iż „wszyscy in genere Krzyża prości chłopi są” i zjadliwie dodaje: „Krzyżanowski (…) ten pojął był bękartkę Barzyckiego, co w Miechowie miasteczku był za urzędnika. Barzycki nie miał żony, z małką mieszkał, a że tę bękartkę jego pojął był ten Krzyżanowski, znać, że chłop…. Kupił był płacheć ziemi u Jełże w Krzyżanowicach i od tego nazwał się… Krzyżanowski zwał się też mieszczanek w Sobkowie. Był tam anno 1634, miał kilkoro dzieci, jak dorosną, będzie miał kto krzyże nosić; byle się w szlachectwo nie wnosić… Krzyżanowski Oleksy, miejski synek; ten pojął kucharkę abo raczej nałożnicę księdza Łubieńskiego”… etc.
Wbrew tym złośliwym sugestiom wypada podkreślić, iż liczni panowie Krzyżanowscy byli prawdziwą szlachtą, a ci, którzy używali godła Grzymała, siedzieli na Czombrowie w powiecie nowogródzkim. Jeden z nich, Zygmunt, otrzymał od króla Jana III Sobieskiego (1690) „za usługi okazane ojczyźnie” dobra Podbiele w powiecie surażskim województwa witebskiego. Miał on synów Karola i Michała, którzy nabyli również dobra Sulatycze  (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 1625). „Spis szlachty powiatu Wiłkomirskiego” z 1795 roku stwierdza: „Imię Krzyżanowskich pochodzące z Korony Polskiej osiadło Xięstwo Litewskie w różnych powiatach” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690). Stąd, z Litwy, odgałęzili się dalej na wschód, do Cesarstwa Rosyjskiego. Tamtejszy heraldyk A. Bobrinskij w drugim tomie swego herbarza donosi: „Familija Krzyżanowskich proischodit iż Polszi. Potomki siego roda pieriesieliliś w Rossiju i służyli Rossijskomu Priestołu dworianskije służby w raznych czinach”…
Rodzina ta dała kulturze polskiej, białoruskiej, ukraińskiej, rosyjskiej, francuskiej, amerykańskiej szereg utalentowanych działaczy w zakresie różnych dziedzin życia społecznego.
                                                              ***
W latach 1889 – 1894 Hleb Krzyżanowski studiował w Petersburskim Instytucie Technologicznym. Tutaj też dołączył do jednego z antycarskich ugrupowań socjaldemokratycznych i wspólnie z Włodzimierzem Leninem założył w stolicy imperium „Związek Walki o Wolność Klasy Robotniczej”. W 1895 został aresztowany i osadzony w więzieniu na Butyrkach. Przez 14 miesięcy czekając na definitywny wyrok sądowy uprawiałtwórczość literacką, przełożył m. in. na język rosyjski polskie pieśni powstańcze „Warszawianka”, „Czerwony Sztandar” i inne, niezwykle zresztą wówczas w Rosji popularne. „Warszawianka” w tłumaczeniu i interpretacji H. Krzyżanowskiego brzmi jak następuje:
„Wichri wrażdiebnyje wiejut nad nami,
Tiomnyje siły nas złobno gnietut,
W boj rokowoj my wstąpili s wragami,
Nas jeszczio subdy biezwiestnyje żdut.

No my podymiem gordo i smieło
Znamia borby za raboczeje dieło,
Znamia wielikoj borby wsiech narodow
Za łuczszij mir, za światuju swobodu.

Na boj krowawyj,
Swiatoj i prawyj,
Marsz, marsz wpieriod,
Raboczij narod!

Mriot w naszy dni s gołoduchi raboczij.
Staniem li, bratja, my dalsze mołczać?
Naszych spodwiżnikow junyje oczi
Moziet li wid eszafota pugać?

W bitwie wielikoj nie sginut biessledno
Pawszyje s czestju wo imia idiej,
Ich imiena s naszej piesniej pobiednoj
Stanut swiaszczenny milionam ludiej.

Nam nienawistny tiranow korony,
Ciepi naroda stradalca my cztim.
Krowju narodnoj zalityje trony
Krowju my naszych wragow obagrim.

Miest’ biesposzczadnaja wsiem supostatam,
Wsiem parazitam trudiaszczichsia mass,
Mszczenie i śmierć wsiem caram  płutokratam,
Blizok pobiedy torżestwiennyj czas”. (…)

W tym charakterystycznym tekście jak w soczewce skondensowało się bojowe usposobienie, cały patos i idealizm rewolucyjnej młodzieży przełomu  XIX – XX wieku. Spod pióra Hleba Krzyżanowskiego wyszły też słowa i nuty innych popularnych pieśni rewolucyjnych, jak „Biesnujtieś, tirany”, „Slezami zalit mir biezbrieżnyj” oraz szereg sonetów o dziwnej, politycznej I socjalistycznej, treści, dających świadectwo niewątpliwemu talentowi artystycznemu autora. W 1897 roku zapadł wyrok, opiewający na trzy lata zsyłki syberyjskiej do Okręgu Minusińskiego. Tam też, w miejscowości Tesinskoje, karę odbył. Oczywiście, zacietrzewił się przeciwko reżymowi carskiemu jeszcze bardziej, więzienia i zesłania bowiem tego rodzaju zawsze stanowią „szkołę rewolucji”. Wynika to z pewnych prawidłowości psychologicznych. Niccolo Machiavelli (1469 – 1527) w „Rozważaniach” zauważał: „Człowiek, którego spotka wielka obraza ze strony państwa lub jakiegoś obywatela, a który nie uzyska należnego zadośćuczynienia, szukać będzie zemsty nawet za cenę zguby Rzeczypospolitej (…), nie spocznie, póki (…) w jakiś sposób się nie zemści (…). Żadnego człowieka nie wolno cenić tak nisko, by uważać go za niezdolnego do zemsty, nawet kosztem własnego życia, jeżeli zostanie okrutnie znieważony”… Rządy zaś carskie przez dziesięciolecia całe lekceważyły psychologiczne prawidłowości walki politycznej, nie tyle karały winowajców, ile ich jątrzyły i napawały nie strachem, lecz nienawiścią. Tenże Machiavelli w dziele „Książę” wywodził: „Władca, który chce utrzymać swych poddanych w jedności i wierności, nie powinien dbać o zarzut srogości, gdyż będzie bardziej ludzki, ukarawszy kulku dla przykładu niż ci, którzy przez zbytnią litościwość dopuszczą do nieładu, skąd rodzą się zabójstwa i rabunki; te bowiem zwyczajnie krzywdzą całą społeczność, a tamte egzekucje prześladują poszczególne osoby… Atoli książę nie powinien być skorym do dawania wiary donosom i do uniesień i bać się własnego cienia, lecz ma w tym popstępować z umiarkowaniem, rozwagą i ludzkością, tak, aby zbytnia ufność nie uczyniła go nieostrożnym, a zbytnie niedowierzanie nie zrobiło go nieznośnym”… Od dwu ostatnich dekad XIX wieku i aż do roku 1917 carat zbytnio pobłażał swym zdeklarowanym wrogom, którzy odbierali tę okoliczność nie jako przejaw łagodności, lecz jako oznakę słabości,  i przez takie postępowanie wydał wyrok śmierci na Imperium.
Po odbyciu kary, od roku 1901 Hleb Krzyżanowski zamieszkał w ojczystej Samarze i, choć potajemnie, to jednak czynnie uczestniczył w działalności lewicowych organizacji socjaldemokratycznych, mających na celu obalenie monarchii i ustanowienie tzw. dyktatury proletariatu w Rosji. Należał do władz centralnych ruchu podziemnego, brał czynny udział w rewolucji 1905 – 1907 roku, i bardzo dużo pisywał pod pseudonimem w bolszewickich gazetach „Wołna” i „Myśl”. W 1905 zorganizował strajk kolejarzy w okręgu kijowskim. Czarnosecinna gazeta „Kijewlanin” opublikowała w tym czasie listę „najniebezpieczniejszych” wywrotowych wrogów narodu rosyjskiego, prawie wyłącznie Żydów i Polaków. Figurowało na niej także nazwisko   Krzyżanowskiego. Niebawem organizacje podziemne na skutek zdrady zostały zdemaskowane i rozbite przez policję; towarzysz Hleb stracił pracę i dostał „wilczy bilet”, czyli zakaz zatrudnienia na kolei i w przemyśle. Do aresztu nie doszło, gdyż faktycznie reżym carski był już do takiego stopnia moralnie zgniły i spróchniały, że nawet nie potrafił  bronić swego państwa, czego nie wolno powiedzić o obozie antyrosyjskim. Na terenie Cesarstwa działały setki dużych firm i przedsiębiorstw państw zachodnich, których głównym zadaniem było finansowanie wywrotowców, ich szkolenie i utrzymywanie jako „demokratów” oraz roztaczanie nad nimi parasola ochronnego w postaci propagandy i zabiegów dyplomatycznych. Celem końcowym zaś było zlikwidowanie państwa rosyjskiego, jego poćwiartowanie i zawładnięcie kolosalnymi zasobami naturalnymi. Także i Hleb Krzyżanowski niebawem został zatrudniony w jednej z prosperujących firm amerykańskich, produkującej sprzęt elektryczny w Moskwie, dostał pozazdroszczenia godne wyposażenie i kontynuował działalność rewolucyjną.
Jednocześnie należał do grona najznakomitszych inżynierów rosyjskich w zakresie eksploatacji sieci elektrycznych i od 1907 projektował siłownie elektryczne. Od 1910 zarządzał siecią elektrokablową całej Moskwy, a od 1912 roku pełnił funkcje kierownika centrali „Elektropieredacza” ; publikował liczne teksty fachowe z dziedziny elektrotechniki w periodece specjalistycznej Rosji i USA.
                                                                   ***
Od pierwszych dni po przewrocie bolszewickim 1917 roku Krzyżanowski rozpoczął prace naukowo-przygotowawcze nad planem odbudowy gospodarki narodowej Rosji zniszczonej przez wojnę domową i zdarzenia rewolucyjne. Był najbliższym przyjacielem i współpracownikiem Włodzimierza Lenina, niezwykle wysoko przez niego cenionym. Rewolucja socjalistyczna potrzebowała pomocy ze strony dziedzicznej arystokracji szlacheckiej, obdarzonej wrodzoną kulturą i dziedzicznym potencjałem moralno-intelektualnym. Bez niej ani klasa robotnicza, ani Żydzi stojący na czele wszystkich ruchów socjaldemokratycznych, nie potrafiliby ani pokonać ustroju kapitalistycznego, ani zbudować nowego społeczeństwa na zasadach równości socjalnej.  Tu byli potrzebni ludzie obdarzeni wyobraźnią, wykształceni, twórczo myślący; stąd tak wiele w rosyjskim ruchu rewolucyjnym było reprezentantów polskiej arystokracji. [Patrz o tym: Jan Ciechanowicz, Polonobolszewia, Boguchwała 2010). W 1920 roku H. Krzyżanowski opublikował pracę pt. „Podstawowe zadania elektryfikacji Rosji” (słynny plan GOELRO), która faktycznie została uznana za rządowy plan odbudowy ekonomiki kraju, a jej autora niebawem mianowano przewodniczącym Państwowej Komisji do Spraw Elektryfikacji Rosji. W okresie 1921 – 1930 Krzyżanowski pełnił dodatkowo funkcje prezesa Gosplanu, czyli Państwowego Komitetu Planowania, czołowej instytucji rządowej, pod której bezpośrednim nadzorem opracowywano, a następnie realizowano słynne plany pięcioletnie („pięciolatki”) rozwoju gospodarki narodowej, w wyniku urzeczywistnienia których Rosja wyrosła na mocarstwo światowe pod względem ekonomicznym, militarnym i oświatowym. Pierwszy z tych planów Krzyżanowski opracował osobiście, podobnie jak 200 ambitnych projektów energetycznych, które zostały zrealizowane i dzięki którym podęło produkcję 350 tysięcy zakładów przemysłowych, wytwarzających do ośmiu milionów rodzajów rozmaitych wyrobów. – Liczby niewyobrażalne! Aczkolwiek prawdziwe. (Na marginesie można zaznaczyć, że te olbrzymie osiągnięcia stały się możliwe m.in. dzięki potężnemu potokowi finansowemu płynącemu do władz bolszewickich ze Stanów Zjednoczonych, udzielających wsparcia zarówno rewolucji komunistycznej, jak i reżimowi Lenina - Trockiego).
          Hleb Krzyżanowski w latach dwudziestych wieku XX przewidywał, że nauka nauka nabierze w przyszłości ogromnego, niespotykanego dotychczas znaczenia, stanie się decydującym czynnikiem postępu ludzkości i potęgi państw. Moc intelektualna będzie decydowała o zaawansowaniu cywilizacyjno-technicznym narodów, a więc i o roli, jaka im, odpowiednio do tego potencjału, przypadnie do odgrywania na scenie stosunków międzynarodowych. Jeden zaś z kamieni węgielnych postępu  nauki stanowi rozwinięta sieć energetyczna, bez której nie może funkcjonować żadna instytucja naukowa, ani też żaden zakład przemysłowy, produkujący np. sprzęt i oprzyrządowanie techniczne dla pracowni badawczych i szkół wyższych. Stąd też logicznie wynikał wniosek, że należy w kraju jak najszybciej stworzyć potężny system energetyczny. Krzyżanowski osobiście na czele zespołu fachowców opracował plany tego rozwoju i kierował ich realizacją – ze skutkiem naprawdę fantastycznym: jedna szósta lądu ziemskiego została pod jego kierownictwem całkowicie zelektryfikowana. Energetyka radziecka już w 1947 roku, zaledwie dwa lata po zakończeniu pustoszącej wojny światowej, wyszła na drugie miejsce w świecie i na pierwsze w Europie. O ile w ciągu półwiecza 1917 – 1967 cały świat zwiększył wytwarzanie energii elektrycznej 40-krotnie, USA 31-krotnie, to ZSRR aż 250-krotnie. Od roku 1920, kiedy to zatwierdzono plan GOELRO, do roku śmierci H. Krzyżanowskiego w 1959, produkcja energii elektrycznej w Rosji zwiększyła się 1374-krotnie. Cztery zaś największe w skali światowej siłownie elektryczne Polak wybudował właśnie w ZSRR, tworząc w ten sposób energetyczne podstawy dynamicznego rozwoju nauki, techniki i przemysłu w tym rozległym kraju i przekształcił go w mocarstwo światowe. Jako znakomity inżynier i ekonomista brał udział w projektowaniu, a następnie kierował budownictwem szeregu gigantycznych siłowni wodnych, stanowiących podstawę potencjału gospodarczego ZSRR: Dnieprowskiej, Kaszyrskiej, Wołchowskiej, Swirskiej, Zujewskiej i innych. Dzięki niemu Związek Radziecki stał się posiadaczem potężnego zjednoczonego systemu energetycznego o ogromnym potencjale.
              Gdy w 1931 roku generał niemiecki Wilhelm Keitel odwiedził Rosję, po powrocie do Berlina wypowiadał się o tym kraju w samych superlatywach. Imponowało mu m.in., że ZSRR jest „jednym wielkim placem budowy” i że tam „tylko ten, kto pracuje, ma prawo do życia”. Szczególnie zaś urzekła go okoliczność, iż wojsko stanowiło tam trzon państwowości i odskocznię do osiągania najwyższych stanowisk w państwie, państwo zaś hołubiło armię i dbało o jej najlepsze wyposażenie techniczne.
           Hleb Krzyżanowski był pomysłodawcą i projektantem (wspólnie z drugim Polakiem Stanisławem Strumilinem) Kanału Białomorsko-Bałtyckiego, długiego na 227 km, który w 1933 roku połączył Morze Białe z jeziorem Onega, skracając drogę wodną między Leningradem a Morzem Białym o cztery tysiące kilometrów, a przez Wołżańsko – Bałtycką Drogę Wodną łączył to morze z dorzeczem Wołgi i południem kraju. Był to cyklopiczny projekt strategiczny o olbrzymim znaczeniu gospodarczym i wojskowym, którym dotychczas co roku przerzuca się miliardy ton rud metali, materiałów budowlanych, drewna, nawozów mineralnych, maszyn itp. Cały projekt zrealizowano w ciągu zaledwie 21 miesięcy, ale kosztem prawie stu tysięcy istnień ludzkich, tyle bowiem tam zginęło więźniów, którzy stanowili większość budowniczych. Dla porównia przypomnijmy, iż słynny Kanał Suecki (1869) liczy 195 km i został zbudowany w ciągu 11 lat, a Kanał Panamski (1914), długi na 81,6 km, budowano przez 28 lat; jeden i drugi nawiasem mówiąc pochłonęły życie dziesiątków tysięcy najemnych i przymusowych robotników. Imperializm brytyjski, amerykański, francuski różnił się od rosyjskiego tylko tym, że nadużywał kłamliwego gadania o „demokracji”.
                                                                   ***
          W okresie sprzed II wojny światowej Hleb Krzyżanowski pełnił szereg funkcji kierowniczych na najwyższych szczeblach zarządzanioa gospodarką narodową ZSRR, w szczególności energetyką i przemysłem ciężkim, które wywindował na pierwsze miejsce w skali globalnej. W latach 1933 – 1936 opublikowano trzytomowy wybór jego tekstów naukowych pt. „Soczinienija”. Część z nich wznowiono w 1957 roku w obszernym tomie zatytułowanym „Izbrannoje”.
           Wzniesione według projektów wzorowanych na konstrukcjach H. Krzyżanowskiego ciepłownie elektryczne oraz siłownie wodne dotychczas produkują energię w Algierii i Egipcie, Afganistanie i Tunisie, Iranie i Indiach, Iraku i Nepale, Syrii i Litwie, Ukrainie i Bułgarii, jak również w wielu innych krajach, był on bowiem pomysłodawcą i organizatorem ogromnego eksportu tanich, a pod względem jakości nie ustępujących zachodnim, technologii elektroenergetycznych, dzięki którym ZSRR zarobił wiele miliardów dolarów.
          Jako naukowiec Krzyżanowski był autorem szeregu wynalazków w dziedzinie lamp oświetleniowych i elektrotechniki. Był znakomitym organizatorem życia naukowego; przez trzydzieści lat, w okresie 1929 – 1959 pełnił funkcje wiceprezydenta Akademii Nauk ZSRR; w 1930 roku zorganizował i stanął na czele Instytutu Energetyki AN ZSRR; w latach 1957 – 1959 brał czynny udział w opracowaniu uwieńczonego sukcesem ambitnego planu pełnej elektryfikacji tego kraju. Za zasługi naukowe nadano mu w 1957 roku tytuł honorowy Bohatera Pracy Socjalistycznej, poza tym wyróżniono za rozmaite dokonanie pięcioma Orderami Lenina i dwoma Orderami Czerwonego Sztandaru Pracy.
          Hleb Krzyżanowski zakończył życie 31 marca 1959 roku, a w całym ZSRR ogłoszono trzydniowy okres żałoby narodowej. Inny wybitny Polak, profesor A. Starykowicz pisał w kilka lat po śmierci swego przyjaciela: „Życie i twórczość Hleba Krzyżanowskiego są zdumiewające. Swe gorące serce, nieujarzmioną energię i niepospolity talent bez reszty poświęcił swemu narodowi, socjalistycznej ojczyźnie. Rewolucjonista w polityce, był też twórcą nowego kierunku w nauce i technice, kojarząc w zaskakujący sposób zalety zarówno teoretyka, jak i praktyka”… Znane są również życzliwe wypowiedzi o Krzyżanowskim m.in.  takich luminarzy nauki światowej, jak S. Wawiłow i S. Czapłygin.
                                                                        ***
          Z przez długi czas niedostępnych badaczom źródeł archiwalnych, przechowywanych w zbiorach Moskwy i Petersburga, wynika, iż Hleb Krzyżanowski był zagrożony ze strony bezpieki sowieckiej; zarówno Henoch Jagoda (Jehuda), Jeżow, jak też  Wawrzyniec Beria zamierzali go aresztować i „unieszkodliwić”, ponieważ ten zacny człowiek wielokrotnie, i często skutecznie, brał w obronę prześladowanych w ZSRR Polaków, i nie tylko Polaków, niejednego z nich uratował przed więzieniem i rozstrzelaniem, interweniując zdecydowanie nawet osobiście u dyktatora Józefa Stalina. Choć te interwencje nie zawsze odnosiły pożądany skutek, to jednak psuły krew wszechwładnemu GPU (NKWD), podważając słusznośc decyzji podejmowanych przez kierownictwo tej instytucji terroru państwowego, przed którym drżało nawet najściślejsze kierownictwo Komitetu Centralnego KPZR. W rozmowie z autorem tych słów Polacy uratowani przez Krzyżanowskiego podkreślali fakt niespotykanej prawości i odwagi profesora, gdy trzeba było wciąż na nowo stawać w obronie polskich pisarzy, dziennikarzy, lekarzy, nauczycieli, aresztowanych przez siepaczy z bezpieki.
          Na marginesie warto, być może, zaznaczyć, iż nie zawsze osoby uratowane przez zacnego męża nauki  zachowywały się jako ludzie przyzwoici; jeden z nich nawet napisał w donosie, że odniósł podczas rozmowy ze  swym dobroczyńcą wrażenie, iż  Krzyżanowski to „polski nacjonalista burżuazyjny”. Na podstawie takich ideologicznie motywowanych donosów w owym okresie ludzi nie tylko zsyłano do podbiegunowych obozów pracy, ale i rozstrzeliwano – tak potworny był lęk oficerów sowieckiej bezpieki przed jakąkolwiek opozycją obywatelską. Nie wykluczone zresztą, iż ów „szlachetny Polak” został przez GPU nasłany, aby podstępem wrobić profesora w jakiś tam „antysowietyzm”, prowokując go do tych czy innych wypowiedzi. Był to często stosowany chwyt jeszcze przez policję carską, nie mówiąc o sowieckiej. Ale żeby ważyć się stosować tego rodzaju zagrania w stosunku do najbliższego przyjaciela Włodzimierza Lenina (zm. 1924), do autora niezwykle życzliwych wspomnień osobistych o twórcy ZSRR – to przekraczało wszelkie dopuszczalne granice. Widocznie także i sam wszechwładny „ojciec narodu radzieckiego” nieraz poczuł się zaskoczony, a może i zagrożony, przez tego rodzaju metody, stosowane przez bezpiekę. W każdym bądź razie Stalin nie dał się przekonać ani donosicielom, ani oficerom GPU (NKGB) i nie nakazał aresztowania Krzyżanowskiego, co więcej, nakazywał uwolnienie szeregu bronionych przez profesora tamtejszych Polaków. A po paru latach zarówno Jagoda, jak i Jeżow sami zostali rozstrzelani za nadużywanie władzy i mordowanie niewinnych ludzi.
           Liczne natomiast zdradzieckie podłości rodaków i balansowanie z ich powodu na skraju przepaści z pewnością przypomniały H. Krzyżanowskiemu słowa Mikołaja Reja: „Trzeba pierwej pilno w zęby patrzyć niż komu dobrodziejstwo uczynić. Albowiem złemu dobrodziejstwo uczynić, jakoby na złą szkapę pozłocistą uzdę włożyć, albo zachorzałemu żołądkowi zdrowe a chędogie jadło podać, które potem i brzuch nadmie, albo się w jakie guzy, albo wrzody obróci”… Nic dodać, nic ująć. Zły odpłaca złem za uczynność i pomoc. Przysługi sobie wyświadczonej nie użyje „pobożnie, pomiernie a poczciwie”, lecz się nadmie „jako choremu brzuch w onej szarej pysze swojej, a guzów na nim naroście onych rozmaitych wszetecznych wymysłów jego”. I chociaż jawnie nie zawsze będzie mógł szkodzić swemu dobroczyńcy, ale „wżdy po cichu uszczypować będzie”.nie mogąc się pozbyć owej „chutliwej chuci”, jaką jest niewdzięczność ludzka.”Bo złe przyrodzenie jest podobne ku gorzkiemu piołunowi. Bo cukruj go ty jako chcesz, on gorzkości swej trudno co odmienić może”. Co więcej, żaden człowiek – ani zły, ani dobry – nie może odmienić swej natury. Toteż i profesor Krzyżanowski przez całe swe życie  uchodził słusznie wśród inteligencji ZSRR za człowieka bezwzględnie przyzwoitego, który, narażając się na niebezpieczeństwo, ratował przed więzieniem i śmiercią różnych, często nie znanych mu osobiście reprezentantów świata nauki, sztuki, kultury, należących do różnych narodowości. Swą zaś wysoką pozycję w hierarchii nomenklaturowej wykorzystywał jako tarczę służącą obronie tych, którym groziło niebezpieczeństwo. Nawiasem mówiąc, należał do bardzo wąskiego grona tych reprezentantów „gwardii leninowskiej”, których stalinowskie GPU nie zlikwidowało fizycznie – towarzysz Stalin nie życzył sobie, by ci „zawodowi rewolucjoniści” zatruwali mu życie i przeszkadzali swym nonkonformizmem w kierowaniu nawą państwową.  
                                                                       ***
          H. Krzyżanowski był wcale utalentowanym i pełnym temperamentu publicystą, styl jego publikacji prasowych uderza klarownością narracji, wewnętrzną siłą i opanowaniem, choć jednak jest nieco egzaltowany, w głoszeniu rewolucyjnego przekształcania świata w królestwo wolności i sprawiedliwości na podstawie teorii komunistycznej. Niewątpliwie, szczerze wierzył, iż komunistom uda się urzeczywistnić głoszoną przez nich zasadę, iż „człowiek człowiekowi przyjacielem, towarzyszem i bratem”. Czuł się integralną częścią owego wielkiego ruchu odnowy społecznej, jakim był socjalizm przez pewien okres swego istnienia; wierzył w swe ideały, nie był ani cynikiem, ani konformistą, ani cwanym prostakiem, traktującym słowo pisane merkantylnie i instrumentalnie. Jego komunistyczny idealizm wywodził się widocznie z wewnętrznej potrzeby posiadania sensu życia, jakiegoś świetlanego ideału i świętego celu, któremu warto byłoby oddać swe życie. A może chodziło o tzw. „potrzebę nieśmiertelności”, o której jakże niebanalnie pisze Charles Taylor w dziele „Źródła podmiotowości”: „Owo dążenie do tej pełniejszej formy bytu, jaką jest nieśmiertelność, samo przyjmowało różne postaci: dążenie do sławy jest jedną z takich form, nieśmiertelność oznacza w niej, że imię człowieka będzie pamiętane, pozostanie na ustach ludzi. „grobem sławnych mężów jest cała ziemia”, jak mówi Perykles o poległych bohaterach. Życie wieczne jest inną z takich form. Gdy św. Franciszek opuszczał swoich towarzyszy, rodzinę i porzucał życie bogatego i popularnego młodzieńca z Asyżu, musiał na swój sposób odczuwać bezwartościowość tego życia i dlatego poszukiwał czegoś pełniejszego, aby bez reszty, całkowicie oddać się Bogu.
         Dążenie do  pełni  może zostać zaspokojone dzięki temu, że w życie człowieka wbudowany zostanie jakiś sens, jakiś wzór wyższego działania; może też zostać zaspokojone dzięki włączeniu życia jednostki w obręb jakiejś szerszej rzeczywistości. (…) Dla tych, którzy uznają etykę honoru, kwestia ta dotyczy miejsca w przestrzeni sławy i niesławy. Chodzi tu o dążenie do chwały lub przynajmniej do uniknięcia wstydu i hańby, które sprawiają, że życie staje się nie do zniesienia, a wtedy lepiej już wybrać nieistnienie. Dla tych, którzy definiują dobro jako opanowanie samego siebie za pomocą rozumu, idzie tu o dążenie do tego, by być w stanie zarządzać swoim życiem, tym zaś, co zagraża, jest ów nieznośny stan, w którym człowiek zostaje opanowany i poniżony przez pożądanie rzeczy niższych, któremu nie potrafi się oprzeć. Ci, którzy odwołują się do jednej z nowożytnych form afirmacji zwyczajnego życia, uznają za rzecz najistotniejszą samo prowadzenie tego życia, w obszarze swej pracy i rodziny na przykład. Ludzie, dla których ekspresja jest źródłem sensu w życiu, starają się doprowadzić do najpełniejszego wyrażenia swoich możliwości, jeśli nie w którejś z uznanych intelektualnych czy artystycznych form, to być może w samym kształcie swego życia. I tak dalej. (…)
          Na nieco być może banalnym poziomie niektórzy ludzie czerpią poczucie sensowności życia z faktu, że Się-Tam-Było, tzn. że byli świadkami wielkich, ważnych wydarzeń w świecie polityki, showbiznesu i tym podobnych. Na głębszym poziomie niektórzy niezaangażowani lewicowcy postrzegają samych siebie jako część Rewolucji socjalistycznej lub pochodu Historii ludzkości, to zaś nadaje ich życiu sens i pełniejszy Byt”… Tak było niewątpliwie w przypadku H. Krzyżanowskiego, który po wielokroć podkreślał w swej publicystyce i tekstach wspomnieniowych, że dopiero oddanie się bez reszty służbie ludzkości, jej postępowi i rozwojowi nadaje wyższy sens i urodę istnieniu jednostkowemu, które bez tej więzi i poświęcenia staje się banalną egzystencją roślinną, czymś niepotrzebnym, czy wręcz nieprzyzwoitym. Tak czuł i tak żył Hleb Krzyżanowski, poświęcając w dobrej wierze swą wiedzę, energię, talent sprawie budowy „pierwszego w dziejach ludzkości państwa robotników i chłopów”, które przestało istnieć w 1991 roku, kiedy to komuniści zdradzili własne ideały i z dnia na dzień przedzierzgnęli się w kapitalistów i rzekomych demokratów.

                                                                   ***


MICHAŁ  BONCZ - BRUJEWICZ
                                       Rewolucjonista i inżynier

            Brujewiczowie herbu Bończa należeli do starożytnych  rodów bojarskich Rusi i Litwy.  Od wieku XIX poszczególni reprezentanci tej rodziny deklarowali swą przynależnośc etniczną do różnych narodowości: białoruskiej, litewskiej, polskiej, rosyjskiej, ukraińskiej – choć mieli te same korzenie i byli szlachtą króla polskiego. Na Ukrainie używali podwójnego nazwiska: Bończa – Brujewicz vel (bardziej z rosyjska  Boncz- Brujewicz). Duma Brujewicz vel Brajewicz figuruje w zapisach do akt sądu ziemskiego lwowskiego z lat 1456 i 1460. Jak wynika z przekazów archiwalnych, zacni panowie Brujewiczowie zamieszkiwali również województwo mińsko-litewskie oraz mohylewskie. Tak np. niejaki Hapon Brujewicz pełnił w 1718 roku obowiązki burmistrza mohylewskiego (Archeograficzeskij sbornik dokumientow, t. 2, s. 111). Hrehory Brujewicz w 1745 roku był kapłanem kościoła unickiego w jednej z parafii powiatu kryczewskiego. Andrzej Brujewicz, prezbiter cerkwi sładzinieckiej, wzmiankowany jest w księgach grodzkich mohylewskich roku 1761.
         „Liber continens Nomina et Cognomina Studentium in Imperatoria Akademia Polocensi Societatis Jesu” podaje, że w roku akademickim 1815 – 1816 studiował tu logikę „Michael Brujewicz, annorum 18, filus Pauli ex districtu Surażensi”  (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 1083). Prawdopodobnie inny Michał Brujewicz, w 1822 roku  mający lat 60, zwracał się do mińskiej wywodowej deputacji szlacheckiej z prośbą o potwierdzenie rodowitości własnej i swych synów: Aleksandra, Mikołaja, Bazylego, Wiktora, Piotra, Pawła i Teodora, pełniących służbę wojskową w gwardii cesarskiej, oraz córek Anny, Elżbiety i Marii (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 279, s. 1 – 2). Jeszcze inny Michał Brujewicz został odnotowany w „Spisie szlachty Królestwa Polskiego”    w roku 1851.
         Gałąź rodu zakorzeniona na Ukrainie miała za protoplastę Włodzimierza Brujewicza herbu Bończa, znanego około roku 1561 (W. Łukomskij, W. Modzalewskij: „Małorossijskij Gierbownik, s. 13, Sankt Petersburg 1914). Genealog Seweryn Uruski („Rodzina. Herbarz szlachty polskiej”, t. 2, s. 14)  odnotowuje z kolei: „Jan, syn Jana, Brujewicz zapisany do ksiąg szlachty guberni kijowskiej 1815 roku. Aleksander, dziedzic dóbr Zbyszyn w guberni mohylewskiej 1880 r. Michał, syn Pawła, tajny radca rosyjski, dyrektor kancelarii namiestnika Królestwa Polskiego, następnie dyrektor Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych, dostał jako majorat dobra  rządowe Łaznów i Rokiciny w guberni piotrkowskiej, a w 1849 roku otrzymał przyznanie szlachectwa w Królestwie z zasady posiadanych dostojności. Z żony Teofili Palińskiej jego synowie Teodor, dziedzic dóbr Łanowa i Rokicin, sędzia gminny w powiecie brzezińskim, poślubił Leokadię Chudzyńską, córkę Władysława i Jadwigi Warszawskiej, syn Mikołaj i córka Maria”. 
         Z tego rodu wywodzili się m.in. Włodzimierz Boncz- Brujewicz (1873 – 1955), wybitny radziecki polityk i organizator życia kulturalnego, bliski przyjaciel i współpracownik W. Lenina, oraz Michał Boncz- Brujewicz (1888 – 1940), znany   wynalazca i inżynier w dziedzinie radiotechniki i elektroniki, autor projektu pierwszej w ZSRR rozgłosni radiowej, uruchomionej w Moskwie w 1922 roku.
                                                                   ***
          M. Boncz- Brujewicz przyszedł na świat w mieście Orioł na południu Rosji 9 lutego 1888 roku. Jego ojciec Aleksander, syn Jana, Boncz- Brujewicz należał do  szanowanej, kulturalnej rodziny ziemiańskiej, słynącej z tego, iż dała Imperium Rosyjskiemu szereg znakomitych działaczy w rozmaitych sferach życia społecznego. Jednak od pewnego momentu sytuacja materialna rodziny uległa  zachwianiu, tak iż w roku 1896 jej głowa podjął się pełnienia obowiązków technika sieci wodociągów w Kijowie. Do tego też miasta niebawem przeniosła się cała rodzina.
          Kochany i rozpieszczany przez wszystkich syn Michaś już w młodym wieku zaczął przyprawiać rodziców o ból głowy. Kilkunastoletni młodzieniec   wkrótce bowiem zasłynął w całym Kijowie z nieposłuszeństwa, konfliktowego usposobienia, sprzeczek z pedagogami w gimnazjum, z negatywnego stosunku do kleru, religii i tradycyjnych zasad moralnych. Był zagorzałym kontestatorem i w tym się nie różnił od  większości wybitnie uzdolnionych młodych ludzi, z reguły sprawiających mnóstwo kłopotów swym rodzicom i wychowawcom w szkole. Indywiduacja, czyli proces dojrzewania i wzrostu indywidualności, jest procesem naturalnym, właściwym każdej żywej istocie, który nieraz przebiega bez udziału świadomości i refleksji, biernie, automatycznie, żywiołowo i poniekąd autonomicznie. Jeśli nie jest to proces sterowany świadomie przez obdarzoną rozumem i sumieniem osobę, proces indywiduacji nieraz schodzi na manowce, a często też zamiera w pół drogi. Wówczas niedojrzali ludzie, a stanowią oni dużą część, jeśli nie większość, każdej populacji, znajdują tzw. „szczęście” w zaspokajaniu wyłącznie potrzeb biologicznych i materialnych, nie dorastając do prawdziwej kultury i choćby nieco wznioślejszego uduchowienia.
          Z młodymi ludźmi obdarzonymi niepospolitymi uzdolnieniami i niesfornym usposobieniem, bywa  inaczej, gdyż po okresie „prób i błędów”, będącym jednocześnie okresem „burzy i nacisku”, odnajdują oni z reguły – dzięki wrodzonej inteligencji i pomocy dorosłych – właściwą drogę życiową. Choć bywa to zwykle proces nader uciążliwy. Wybitny pedagog i filozof Friedrich Wilhelm Foerster na początku XX wieku pisał: „Stwierdzono oto u młodzieży (…) niezwykłą niechęć do religijnego duszpasterstwa i do kazań moralnych. Stąd jednak zupełnie mylnie wywnioskowano, że brak tam zainteresowania dla zagadnień człowieka wewnętrznego i sposobu prowadzenia życia… Bo nie o moralność, nie o konwenanse towarzyskie chodzi, lecz o coś całkowicie osobistego, a mianowicie o rozprawienie się osoby z jej popędami i namiętnościami, o jej uczucia w stosunkach z innymi ludźmi, o konflikty ze wszystkim, co ten charakter w życiu łamie i niszczy. Ileż stąd wypływa ożywczych tematów, jeśli się ma oczy otwarte na życie! Tu jednak przechodzimy do przyczyny, ze względu na którą tak trudno znaleźć referentów dla tego rodzaju omawiań. Dla człowieka nowoczesnego nie ma rzeczy trudniejszej, jak konkretne poradzenie sobie z rzeczywistością. Nie chciałoby się wręcz wierzyć, jak wielką jest – nawet u duszpasterzy – niezdolność mówienia prosto a mocno o codziennych konfliktach, zadaniach, przeszkodach i pokusach realnego życia. Człowiek mimowolnie zadaje sobie pytanie: czyż ci ludzie nie mają oczu w głowie, czyż nie byli sami młodymi, czy zupełnie już zapomnieli, co dla nich oznaczała młodość. Albo może przewaga książkowej uczoności stłumiła w nich wszystko i  do takiego stopnia pozbawiła odwagi, że są już niezdolni do tego, by to, co przeżyli i widzieli, zebrać, sformułować, wysnuć odpowiednie wnioski i dać świadectwo prawdzie?”   
         Jako interesujące i potencjalnie owocne, „żywe” tematy pogadanek z młodzieżą Foerster proponował m.in.: 1. Etyka życia rodzinnego (przodkowie i ich znaczenie; pietyzm i jego granice; indywidualna postawa wobec obciążenia dziedzicznego; konflikty w życiu rodzinnym; zwyrodniali członkowie rodziny; autorytet rodzicielski); 2. Kształcenie woli (ćwiczenie w energii czynnej i w energii ograniczającej); 3. Formy i maniery, ich wartość i niebezpieczeństwo; 4. Obchodzenie się z trudnymi do opanowania charakterami (przeczuleni, nerwowi, zawistni itp.); 5. Samobójstwo; 6. Klątwa pieniędzy; 7. Życie płciowe  a charakter; 8. Słowo – to człowiek; 9. Lojalność i męstwo w życiu codziennym; 10. Nałóg picia a charakter; 11. Wnioskowanie o charakterze z cech zewnętrznych; 12. Prawdomówność a kłamstwo z konieczności; 13. Istota i znaczenie rycerskości; 14. Charakter a los. Niewątpliwie tematy te i im pokrewne pomyślane w sposób życiowo znaczący i ważny, znalazłyby odbiorcę wśród młodzieży każdego społeczeństwa i każdej epoki. Lecz w każdym społeczeństwie i w każdej epoce bardzo niewielu znajdzie się ojców, nauczycieli czy kapłanów zdolnych w sposób rozumny, kompetentny i rzetelny podjąć i rozważyć  w rozmowie z młodymi ludźmi owe życiowo ważkie tematy. Fr. W. Foerster zaznacza: „Rozprawy sądowe nad młodocianymi przestępcami dostarczają licznych sposobności do omawiania z młodymi ludźmi obojga płci nie tylko zagadnień charakteru, lecz i konkretnych sytuacji w życiu, które wystawiają charakter na próbę”… Łatwo jednak zauważyć, że – jak zaznaczyliśmy powyżej – dalece nie każdy wychowawca jest pod względem merytorycznym i charakterologicznym  zdolny do poważnej, rozsądnej i partnerskiej rozmowy z młodzieżą. Natomiast powtarzane w kółko banalne frazesy lub zgoła amoralne „nauki” nauczycieli odpychają i zniechęcają młodzież i skazują ją na samodzielne poszukiwanie prawdy, co się kończy nieraz, niestety, właśnie w sądzie. A przecież chodzi o to, aby takich sytuacji uniknąć.
              Także tedy i w przypadku Michasia Boncz- Brujewicza nikt nie potrafił wyjść naprzeciw jego maksymalistycznej postawie życiowej i takimże oczekiwaniom moralnym i umysłowym. Nieraz więc stanął młody człowiek na krawędzi konfliktu z prawem. Lecz los chciał, aby najgorsze go ominęło, a mijające lata powoli wyprostowywały drogę życiową idealistycznie usposobionego młodzieńca. Jeden ze znakomitych profesorów ówczesnego Uniwersytetu św. Włodzimierza w Kijowie notował: „O ile słuchacz szkoły wyższej rozpoznaje i wyróżnia utalentowanego profesora, prawdziwego uczonego, o tyle uczniowie szkoły średniej i podstawowej są mniej przenikliwi w rozpoznawaniu dobrego, dającego się pokochać nauczyciela. I w pierwszym i w drugim przypadku ma miejsce szczera ocena; jest ona – w większości wypadków – również oceną trafną. Dobroć, szczerość, ideowość, czystość moralna nauczyciela mają ogromny wpływ na młodą duszę wychowanka. Te właściwości w nadzwyczajnym stopniu ułatwiają uczącemu się proces subtelnego i głębokiego odbioru i przyswajania wrażeń: u dobrego nauczyciela nie tylko przyjemniej uczyć się, ale i o wiele łatwiej – w tym właśnie się kryje głęboka przyczyna psychologiczna rozpoznawania i oceniania przez dzieci „dobrego nauczyciela” (Iwan Sikorski, Fizjognomika w wykładzie ilustrowanym).
         Także zresztą cytowany powyżej pedagog katolicki Fr. W. Foerster wielokrotnie uwypuklał w swych tekstach doniosłą rolę osobowości nauczyciela w kształtowaniu indywidualności ucznia. W książce pt. „O wychowaniu obywatelskim” m.in. zaznaczał: „Bardzo wielu naturom, zwłaszcza w latach rozwoju, potrzeba jakiejś  zewnętrznej   podpory, kogoś, w kim ucieleśniłyby się lepsze pierwiastki ich własnego sumienia, człowieka, którego by się wstydziły, który by w nie wierzył i czegoś po nich oczekiwał. A właśnie w latach poczynającej się samodzielności młodzieńczej dobrą jest taka pochodząca z zewnątrz pomoc wychowawcza,  nawet tam, gdzie są zacni i poważni rodzice, bo nawet tacy nie umieją często w przejściowych latach swych dzieci uderzyć w należyty ton, który by odpowiadał drażliwemu poczuciu honoru w człowieku dorastającym, nie potrafią wyzwolić się z nawyku bezpośredniego autorytarnego opiekuństwa i tracą dlatego wpływ wychowawczy, który właśnie w tym okresie byłby najpotrzebniejszy. Starożytna pedagogika, licząc się z tym faktem, ustanowiła „mentora”, którego przydawano młodemu człowiekowi w latach rozwoju, aby mu był pomocny radą i przykładem”.
                                                                     ***
          Nie dla nauczyciela, lecz dla siebie uczy się młody człowiek; nie dla szkoły, lecz dla swego własnego samodzielnego życia, najeżonego tysiącami pułapek i niebezpieczeństw. W końcu zrozumienie tej prawdy dociera do młodzieńca i jako skutek pojawia się w jego życiu więcej powagi, samoopanowania, wymogów stawianych samemu sobie a nie innym. Oczywiście nastał taki moment i w życiu Michała Boncz- Brujewicza; młodzieńczy nonkonformizm i maksymalizm ustąpiły miejsca rozsądkowi, poczuciu odpowiedzialności i samodyscyplinie, sprawy się zaś potoczyły właściwym torem. W 1905 roku młody człowiek ukończył Kijowską Szkołę Handlową, gdzie się też obudziły w nim dość wyraziste zainteresowania naukowe w zakresie techniki i fizyki, tak iż postanowił kontynuować naukę gdzie indziej. W 1909 roku ukończył Szkołę  Inżynierów w Sankt Petersburgu, zostając w ten sposób dyplomowanym, świetnie wykształconym specjalistą w dziedzinie elektrotechniki. Nawiasem mówiąc jednym z jego nauczycieli był Włodzimierz Lebiedziński, wybitny uczony i nauczyciel akademicki,  pod którego kierunkiem M. Boncz-Brujewicz wykonał swą pierwszą pracę naukową.
          W 1909 roku młody inżynier elektrotechniki i radiotechniki został awansowany do stopnia podporucznika i skierowany w charakterze oficera  do odbycia obowiązkowej służby wojskowej w kompanii łączności Piątego Syberyjskiego Batalionu Piechoty, stacjonującego w Irkucku. Tutaj poza godzinami służbowymi miał dość czasu, aby samodzielnie zgłębiać zagadnienia teorii elektromagnetyzmu i wyższej matematyki. Osiągnął niebawem imponujący poziom wiedzy, tak iż złożenie egzaminów wstępnych do Wojskowej Oficerskiej Wyższej Szkoły Elektrotechnicznej nie stanowiło dlań żadnego problemu, podobnie jak dalsze w niej studiowanie. Tutaj rozpoczął początkujący naukowiec swe samodzielne eksperymenty laboratoryjne. W 1913 roku w periodyku „Żurnał Russkogo Fiziko – Chimiczeskogo Obszczestwa” ukazała się jego pierwsza publikacja naukowa pt. „Ob  usłowijach razlicznogo diejstwija swieta na iskru i o sposobie regulirowanija iskry”. W tymże roku młody naukowiec na wniosek profesorów W. Lebiedzińskiego i W. Mitkiewicza został przyjęty w poczet członków Rosyjskiego Towarzystwa Fizyczno – Chemicznego, wygłaszając na jednym z jego posiedzeń, później opublikowany, referat    „O wlijanii ultrafioletowogo swieta na elektriczeskuju iskru”.
         Warto, być może, w tym miejscu zaznaczyć, że te badania Boncz-Brujewicza prowadzone były w kontekście globalnego postępu naukowo – technicznego, a Rosja obok Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Brazylii, Austrii, Szwajcarii należała do krajów kroczących na czele tego doniosłego procesu, w którym uczeni polskiego pochodzenia z kolei odgrywali rolę pierwszorzędną, a żaden inny kraj nie mógł się poszczycić tak liczną plejadą wybitnych Polaków, realizujących swój potencjał intelektualny w zakresie poszukiwań naukowych i dokonujących wielu doniosłych odkryć i wynalazków. Można zaryzykować twierdzenie, iż nauka rosyjska w ciągu XIX – XX wieku była wręcz zdominowana przez Polaków i to w ogromnym stopniu dzięki nim to państwo zostało supermocarstwem pod wieloma względami. W 1914 roku pan Michał wygłosił kolejny referat na posiedzeniu Towarzystwa Fizyczno – Chemicznego, przedstawiając wyniki swych najnowszych badań w zakresie elektrotechniki, za który został wyróżniony prestiżową Nagrodą imienia F. Pietruszewskiego. Kończąc studia w ciągu zaledwie dwu lat został skierowany początkowo do pracy na stacji łączności w Taszkiencie, następnie zaś, już po wybuchu pierwszej wojny światowej, do Tweru, gdzie zabezpieczał łączność radiową między sojuszniczymi wojskami rosyjskimi, brytyjskimi i francuskimi. Z obowiązków służbowych wywiązywał się znakomicie tym bardziej, że świetnie posługiwał się m.in. językiem francuskim, angielskim i niemieckim.
          Następnie, po krótkim przeszkoleniu we Francji, pracował w charakterze inżyniera wojskowego i konstruktora w zakresie techniki elektrycznej. Wszelkiej pomocy udzielał mu w tym okresie inny Polak, dyrektor Twerskiej Stacji Łączności W. Leszczyński. W 1917 roku periodyk „Wiestnik Wojennoj Radiotelegrafii i Elektrotechniki” opublikował kolejne ważne opracowanie Boncz-Brujewicza pt. „Primienienije katodnych rele w radiotelegrafnom prijomie”, mające duże znaczenie dla wojskowości. Niespełna trzydziestoletni naukowiec został więc w Rosji inicjatorem i pionierem badań i prac konstruktorskich w zakresie projektowania i produkcji lamp i żarówek elektrycznych. W latach 1916 – 1919 dokonał w tej dziedzinie szeregu wynalazków na światowym poziomie i potrafił wdrożyć je do produkcji. W 1918 roku stanął na czele tzw. Laboratorium Niżegorodzkiego, skupiającego kwiat inżynierów rosyjskich, pracujących w dziedzinie techniki radiowej. Na wniosek W. Lebiedzińskiego, W. Leszczyńskiego i M. Boncz-Brujewicza minister łączności W. Podbielski podjął decyzję o zorganizowaniu na terenie całego państwa sieci zakładów produkujących aparaturę radiową i elektrotechniczną, co też zostało pod kierownictwem tychże osób zrealizowane, wynosząc ten olbrzymi kraj do czołówki światowej obok takich potęg technicznych, jak Niemcy, Francja, USA, W. Brytania. W Niżnim Nowogrodzie zaś M. Boncz-Brujewicz założył radiowo – elektrotechniczną pracownię naukowo – produkcyjną i na wiele lat objął jej kierownictwo, dokonując w nim szeregu wartościowych wynalazków w zakresie techniki cywilnej i wojskowej. W 1919 roku ukazały się następujące jego publikacje: „Katodnyj wypriamitiel z pustotoj dla 15000 wolt”, „Usilitielnaja łampoczka Twerskoj radiostancii”, „Katodnyje rele bolszoj moszcznosti” (w periodyku „Telegrafia i Telefonia bez Prowodow” nr 6 1919); „Osnowanija techniczeskogo rasczota pustotnych katodnych rele małoju moszcznosti” (w czasopiśmie „Radiotechnik” nr 7 1919). W kolejnych latach badacz systematycznie publikował dalsze teksty naukowe oraz dokonywał coraz to nowych wynalazków i konstrukcji w dziedzinie techniki radiowej i elektronicznej.
           Według jego projektu i pod jego bezpośrednim kierownictwem wzniesiono w Moskwie pierwszą na świecie potężną rozgłośnię radiową, której fale odbierano niemal na całej kuli ziemskiej, co dawało ZSRR priorytet w dziedzinie globalnego propagowania swej doktryny ideologicznej w różnych językach. W. Lenin był zachwycony pracami M. Boncz-Brujewicza, a rząd radziecki na jego wniosek nagrodził znakomitego inżyniera Orderem czerwonego Sztandaru Pracy. W 1922 pan Michał został profesorem Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej, a od 1929 wykładał w Leningradzkim Instytucie Inżynierów Łączności.
             Jako naukowiec Michał Boncz-Brujewicz poświęcał niemało czasu i energii badaniom w zakresie fizyki górnych warstw atmosfery, badaniom jonosfery za pośrednictwem metody echa radiowego, falom ultrakrótkim i ich zastosowaniu praktycznemu, zachowaniu się energii elektromagnetycznej w jonosferze, wyładowaniom atmosferycznym, co niekiedy bywało dośc niebezpieczne. Wypada tylko nadmienić, że temperatura w środku błyskawicy sięga 30 000 stopni Celsjusza, czyli jest wyższa niż na powierzchni Słońca, a napięcie wynosi około 16 milionów woltów, siła zaś prądu 200 000 amperów. Jeszcze innym przedmiotem badań M. Boncz-Brujewicza było nadprzewodnictwo, odkryte w 1911 roku przez Holendra Heike Kamerlingha-Onnesa (w 1913 dostał za to nagrodę Nobla), które jest stanem fizycznym materii, w którym opór elektryczny coraz bardziej zanika, aż nawet znika.  Ta szczególna cecha niektórych pierwiastków i ich związków występuje jednak tylko poniżej pewnego poziomu temperatury, zwanego temperaturą przejścia nadprzewodzącego. Badania w tej dziedzinie miały i mają olbrzymie znaczenie m.in. w zakresie kosmonautyki, lotnictwa, hutnictwa, przemysłu wojennego.
          W latach 1924 – 1930 liczna grupa dobranych specjalistów badała w ZSRR pod   kierunkiem M. Boncz-Brujewicza prawidłowości rozpowszechniania się krótkich fal radiowych. Opracowano tu m.in. pionierskie w skali światowej typy anten i linie łączności krótkofalowej, którymi, nawiasem mówiąc, bardzo się interesowały zachodnie wywiady wojskowe. Za te prace M. Boncz-Brujewicz został został nagrodzony drugim Orderem Czerwonego Sztandaru Pracy.
            W tychże latach znakomity inżynier stworzył konstrukcję potężnej radiowej lampy generatorowej chłodzonej wodą oraz opracował schemat systemu stacji radiotelefonicznych, wdrożony następnie do praktyki i funkcjonujący w ZSRR do ostatnich dni  istnienia tego państwa. Jego prace teoretyczne i eksperymentalne dotyczące generatorów lampowych i ich roli w łączności odegrały pionierską rolę w skali międzynarodowej.  W 1932 roku konstruktor został obrany na stanowisko profesora ordynaryjnego Leningradzkiego Instytutu Inżynierów Łączności (obecnie: „imienia Michaiła Aleksandrowicza Boncz-Brujewicza”). Pełniąc tę funkcę opracował i wydał szereg fundamentalnych dzieł naukowych, tłumaczonych na liczne języki obce, jak np. „Korotkije wołny” (Moskwa 1932), „Priroda elektromagnitnoj wołny” (Leningrad 1933), jak też popularny podręcznik akademicki „Osnowy radiotechniki” (pierwsze wydanie 1936, następnie kilkanaście kolejnych).
          Profesor Michał Boncz-Brujewicz był człowiekiem o tytanicznej pracowitości i spotkało go w końcu to, co barszo często spotyka osoby o takim usposobieniu: w lutym 1940 roku zaskoczył go ostry zawał serca, a gdy 7 marca atak się powtórzył, nić życia wybitnego inżyniera, uczonego i działacza społecznego urwała się na zawsze. Prace jego jednak stanowiły olbrzymi wkład w rozwój potęgi ekonomicznej i militarnej Związku Radzieckiego.
                                                                      ***








                                           





                                         WŁODZIMIERZ  GRUMM - GRZYMAJŁO
                                           Kontynuator zacnej  tradycji

 

 Grum-Grzymajłowie od dawna stanowili potężne wschodnie odgałęzienie staropolskiego rodu Grzymałów i używali tegoż herbu szlacheckiego. Herb zaś Grzymała, mający kilka odmian, zwany inaczej Grzymalita lub Ślasa (w polu złotym czerwony mur z trzema wieżami o trzech cieniach każda i otwarta brama) występuje w polskich źródłach pisanych od 1377 roku, a wizerunek jego na zachowanych dotychczas pieczęciach rodowych odnotowywano jeszcze wcześniej, gdyż już około 1343 roku. Zawołanie bojowe „Grzymała!” pochodzi od imienia własnego Grzymisław lub Grzymek (Peregryn  -  Peregrinus). Staropolskie „grzymać” znaczyło tyle, co „grzmieć”, „grzmocić” np. pięścią.
W Wielkim Księstwie Litewskim używano (pod wpływem języka białoruskiego, urzędowego w tym kraju) nie tylko nazwiska Grzymała, ale też Grzymało, Grzymałło, Grzymajło, Grymajło, a nawet Gromyka lub Hromyka. W niektórych odgałęzieniach Grzymałowie pieczętowali się herbem Mora. Wszyscy wywodzili się z Mazowsza, lecz od XVI wieku notowani byli w powiatach: wileńskim, mohylewskim, kobryńskim, brzesko – litewskim, oszmiańskim. Bartosz Paprocki w „Herbiech rycerstwa polskiego” donosił o nich: „Grzymałowie w Mazowszu dom rozrodzony, z którego był jeden podstarościm przemyskim za Jana Spytka, kasztelana krakowskiego i starosty tamże; tegoż był syn Jakub, rotmistrz i mąż sławny, który w wielu potrzebach z nieprzyjacioły różnemi bywał, mężnie z nimi czynił”…
O kilku reprezentantach tej rodziny opowiada Tomasz Święcki w pierwszym tomie swego dzieła  „Historyczne  pamiątki  znamienitych rodzin i osób dawnej Polski”: „Grzymała Paweł herbu tegoż z zakonu kaznodziejskiego wzięty na biskupa poznańskiego 1209 roku, gdy upominał hrabiego Bożywoja z Śremu o jego zdrożności, wtrącony został do więzienia; uwolniony jednak wkrótce, a Bożywój na swym zamku pojmany i zabity został. – Przecław z Pogorzelca, biskup wrocławski, podpisał „Bullam auream incorporationis Silesiae Polonica Regno Bohemiae”  [„Bullę złotą o wcieleniu Śląska Polskiego do Królestwa Czeskiego”] 1355.  –  Grotków miasteczko od książąt Lignickich kupił i do biskupstwa wrocławskiego przyłączył, za co go „złotym” zwano. – Jan, z Strzelca, arcybiskup gnieźnieński, dla suchej postawy „suchy wilk” nazwany, w Strzelcach, niedaleko Szydłowca w Sandomierskiem, z Przecława, wojewody kaliskiego, i Bogoryi, siostry Skotnickiego, arcybiskupa gnieźnieńskiego, na świat wydany, za granicą w naukach wydoskonalony, od Kazimierza Wielkiego poważany, kanclerzem koronnym i exekutorem testamentu mianowany 1370 roku za nominacyą Ludwika króla na arcybiskupa gnieźnieńskiego wyniesiony. Synod w Kaliszu złożył; miał różne zatargi i skarb jego przez Bernarda z Grabowa w zamku uniejowskim zrabowany został. Umarł 1382 roku w Żninie, pochowany w Gnieźnie. – Domarad, kasztelan poznański; pod jego dowództwem Grzymalczykowie z Nałęczami toczyli zaciętą wojnę w Wielkiej Polsce, tak, że Władysław Jagiełło dla uśmierzenia zajeżdżać musiał. – Jan Grzymalczyk z Brogłowa, zasłużony w obozie Zygmunta cesarza, znacznemi od niego dobrami obdarzony. Gdy ten monarcha zaczął sprzyjać niesłusznej sprawie Krzyżaków, opuścił to wszystko i na dwór Władysława Jagiełły powrócił. – W Litwie Jan Bujwidowicz przyjął na swój dom herb Grzymała, stąd Niemirowie tego klejnotu używali; jakoż Niemira, starosta mielnicki, w przywileju Aleksandra 1501 roku Grzymalcem jest mianowany. – Jarosz Grzymała w Hiszpanii popisywał się w wojnie z Saracenami; z tych niektórzy osiedli w lidzkiem na Litwie i w bełzkiem na Rusi”.
Znakomity heraldyk Seweryn Uruski („Rodzina. Herbarz Polski”, t. 5) podaje: „Protoplastami rodziny Grzymalców byli bracia Grzymała (Grzymisław) i Wierzchosław, dziedzice na Zalesiu, wsi w północnym Mazowszu, którzy w 1400 roku otrzymali w nagrodę zasług od Janusza ks. Mazowieckiego dwadzieścia włók gruntu pod miastem Nowogrodem Mazowieckim… Obydwaj ci bracia zostawili liczne potomstwo, które w ciągu półtora stulecia tak się rozrodziło, że w 1558 roku przeszło trzydziestu podpisało pewną familijną transakcję, w grodzie łomżyńskim zawartą”… Także Adam Boniecki w „Herbarzu polskim” (t. 7, s. 175) odnotowuje: „Grzymałowie herbu Grzymała wyszli z Zalesia – Grzymały w powiecie zakroczymskim. Grzymisław vel Grzymała i Wierzchosław, dziedzice Zalesia, otrzymali 1400 roku od ks. Janusza Mazowieckiego 20 włok gruntu… Tenże książę nadał im 1411 roku dwadzieścia nowych włok pod Nowogrodem… Grzymała, podsędek płocki 1379 r. Feliks Grzymała z Kamionogrodu 1541 r… Wencesław Grzymała, burgrabia czerski 1535 r… Tomasz, właściciel Płaskosz i Pinek w Ziemi Nurskiej 1694 roku” etc.
W zapisach do akt sądu grodzkiego we Lwowie z roku 1386 figuruje Nicolaus Grzymała, prokurator królewski. „Grzimała, cubicularius dui regis”, z kolei figuruje w rachunkach dworu króla Władysława Jagiełły z roku 1394 („Pomniki dziejowe wieków średnich,  t. 15, s. 179. Kraków 1896). Jarosz Grzymała w składzie wojska krzyżackiego walczył w Hiszpanii przeciwko Arabom pod dowództwem komtura Kuchmeistra i „wsławił się tamże wielkim męstwem w wielu bitwach”. Jakub, rotmistrz królewski, także w XV wieku zyskał sławę walecznego żołnierza. Jego imiennik „Jacobus Grzymała, abbas Coprivniciensis”, notowany jest w zapisach archiwalnych w latach 1427 – 1429 („Kodeks dyplomatyczny Małopolski, t. 4, s. 242, 250. Kraków 1905. „Grzimała de Peczychwost” zanotowany w księgach sądowych Sanoka w roku 1433. Pan Niemira Grzymała, marszałek hospodarski, starosta mielnicki, potwierdził swym podpisem 24 sierpnia 1529 roku list sądowy  wojewody trockiego Konstantego Ostrogskiego do Janusza i Fiedora Sapiehów („Lietuvos Metrika”, t. 25, s. 210). Bojar pan Grzymajło z Wilna zapisany w 1539 roku w księgach grodzkich grodzieńskich jako świadek sądowy („Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 17, s. 47). „Generosus Faelix Grzymała, haeris in Lanionbrod” wzmiankowany w zapisie do ksiąg grodzkich drohiczyńskich 4 marca 1542 roku („Lietuvos Metrika”, t. 25, s. 260 – 261). Mikołaj Grzymała w 1648 roku w imieniu Ziemi Nurskiej podpisał aky elekcji króla Jana Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s. 111). Jan Grzymała był jednym z dowódców obrony Smoleńska przeciwko najazdowi Moskwy w 1654 roku. Łukasz Grzymała, piszący się jako „Grum-Grzymajło”, wyjechał do Moskwy z powiatu mohylewskiego w 1647 roku i dał początek potężnej i wybitnie utalentowanej gałęzi rosyjskiej tego rogu, ogromnie dla Cesarstwa zasłużonej w dziedzinie nauki i kultury.
W tomie IXa „Słownika Encyklopedycznego” F. Brockhausa i I. Efrona (s. 803) czytamy: „Grum-Grzymajło to polski ród szlachecki herbu Grzymała, pochodzący od chorążego petyhorskiego Łukasza Grzymały, który w 1647 roku posiadał dobra ziemskie. Jego potomstwo wniesione zostało do IV części ksiąg genealogicznych guberni mohylewskiej i symbirskiej”.
Wielu Grzymałów jednak nadal pozostawało na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej. Tak w 1799 roku heroldia wileńska wniosła liczne imiona panów Grzymałów do ksiąg szlachty guberni litewskiej (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 12, s. 210). Ignacy Kazimirowicz Grzymało od 1816 roku służył w Mitawskim Pułku Dragonów armii cesarskiej.   W tymże okresie   Grzymałowie posiadali m.in. dobra Grzymały w Ziemi Drohickiej. Potwierdzani byli w rodowitości szlacheckiej przez heroldię grodzieńską kilkakrotnie w ciągu XIX wieku   (Państwowe Archiwum Historyczne Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 2, nr 2, s. 117 – 119). Franciszek Grzymało w 1818 roku był członkiem Grodzieńskiego Zgromadzenia Szlacheckiego od powiatu wołkowyskiego (Dział rękopisów Biblioteki Naukowej AN Litwy, F. 150 – 95). Adam Mickiewicz  poświęcił mu aż trzy wiersze. Jeden z nich pt. „Raz Grzymała” po prostu streszcza wysiłki swego przyjaciela:
„Raz Grzymała na Taranie
Wzniósł projekt pod kreskowanie
I rzekł wymownemi usty:
„Obywatele oszusty!
Obywatele łajdaki!
Chcę z was mieć pożytek jaki:
Z hrabików, mędrków i popków
Chcę porobić polskich chłopków!”
Polska cała poklask dała –
Wziął się do pracy Grzymała.
Dotąd się mąż wielki trudzi
Z rąk mozołem, w pocie czoła –
I dotąd zrobić nie zdoła
Dobrych chłopków z kiepskich ludzi!”..
W tymże 1833 roku jedna z wizyt Franciszka Grzymały u Mickiewicza stała się powodem do napisania kolejnego wiersza, w którym jednak poeta nie tyle drwił z idealizmu swego przyjaciela, ile dawał wyraz własnej ambicji:
„Świeci się pomnik mój nad szklanny Puław dach,
Przetrwa Kościuszki grób i Paców w Wilnie gmach;
Ni go łotr Wirtemberg bombami mocen zbić,
Ni podły Austryjak niemiecką sztuką zryć.
Bo od Ponarskich gór i bliźnich Kowna wód
Szerzę się sławą mą aż po Prypeci bród;
Mnie w Nowogródku, mnie w Mińsku czytuje młódź
I nie leniwa jest przepisać wielekróć.
W folwarkach łaskę mam u ochmistrzyni cór,
A, w braku lepszych pism, czyta mnie nawet dwór.
Stąd mimo carskich gróźb, na złość strażnikom ceł,
Przemyca w Litwę Żyd tomiki moich dzieł”.
Zostawmy jednak te dość nieporadne, pisane niewątpliwie pod wpływem upojenia alkoholowego wiersze i przejdźmy do rzeczy.
                                                           ***
Zamieszkali w Rosji Grumm-Grzymajłowie nigdy nie zapominali o swym polskim pochodzeniu i, jak to było i jest w zwyczaju szlachty polskiej, dorabiali też sobie rozmaite fantazyjne genealogie, bazując na dośc kruchych i przypadkowych zbieżnościach fonetycznych. Tak np. muzykolog Tamara Grumm-Grzymajło pisała, że ród jej jest bardzo dawny i rozgałęziony po kilku krajach Europy: we Włoszech używający wersji nazwiska „Grimaldi”; w Polsce – „Grzymała” (pod Tarnopolem, jak zaznaczała, jest miasteczko Grzymałów); w Czechach – Grzymal  i Grzymek; na Litwie – Grzymajła. Nie wszystko w wywodzie pani Tamary jest prawdą, lecz jakież to ludzkie  – chcieć poczuć się wierzchołkiem olbrzymiego, jak tysiącletni baobab, drzewa genealogicznego.
Jakob Burckhardt w dziele „Kultura Odrodzenia we Włoszech” m.in. zauważał: „Kroniki poszczególnych miast od dawien dawna wskazywały na ich istotny lub fikcyjny związek z Rzymem, na bezpośrednie ich założenie lub kolonizację przez Rzym, od dawna też, zdaje się, uprzejmi genealodzy wywodzili poszczególne rodziny od sławnych rodów rzymskich. Brzmiało to tak przyjemnie, że nawet w świetle rozpoczynającej się w XV wieku krytyki zachowano utarte poglądy. Całkiem naiwnie opowiada Pius II rzymskim oratorom w Viterbo, proszącym go o rychły powrót: „Rzym jest przecież tak samo moim miejscem rodzinnym jak Siena, gdyż moi przodkowie, Piccolomini, przesiedlili się niegdyś z Rzymu do Sieny, o czym świadczą powtarzające się często w naszej rodzinie imiona: Eneasz i Sylwiusz. Byłby się też zapewne chętnie przyznał do pochodzenia z rodu Juliuszów. Postarano się również o protoplastów dla Pawła II – Barbo z Wenecji – mimo jego niemieckiego pochodzenia, wywodząc go od rzymskiego rodu Ahenobarbus, który z innymi kolonistami przybył do Parmy, a którego potomkowie wskutek walki stronnictw wywędrowały do Wenecji. Nie może dziwić, że Massimo uważali się za potomków Quintusa Fabiusa Maximusa, a Cornaro wywodzili się od Korneliusów. Uderzający natomiast wyjątek w wieku XVI stanowi nowelista Bandello, usiłujący wykazać swe pochodzenie ze szlacheckiego rodu Gotów wschodnich”… Cóż, naturalną jest rzeczą usiłowanie nadania sobie większej wagi choćby przez dodawanie bardzo lekce ważących dawnych genealogii. Prawdą natomiast jest, że z rodu Grumm-Grzymajłów pochodził szereg znakomitych intelektualistów Imperium Rosyjskiego i późniejszego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, jedynego zresztą imperium słowiańskiego w dziejach ludzkości, jeśli nie liczyć merkurialnego przemknięci w dziejach Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej, której upodlenie i upadek robią większe wrażenie niż chimeryczny wzlot.  
W jednej z encyklopedii znajdujemy interesujące nas informację: „Grumm-Grzymajło. Kondratij Iwanowicz [czyli; Konrad, syn Jana!], 1794 – 1874, jeden z pierwszych rosyjskich lekarzy pisarzy; uczył się w seminarium duchownym i w gimnazjum; ukończył kurs na uniwersytecie wileńskim w 1817 roku z tytułem kandydata filozofii i w 1819 – lekarza; w 1823 roku uzyskał stopień doktora medycyny i chirurgii. Ze znaczną pomocą rządu wydawał pierwszą w Rosji gazetę medyczną „Drug Zdrawija” w okresie od 1833 do 1866. Pisał bardzo dużo o najbardziej różnorodnych zagadnieniach, przeważnie w swojej gazecie oraz w periodykach „Wojennyj Medycynskij Żurnał” i „Trudy Russkich Wraczej”. Wydawał osobne popularne książki z zakresu higieny, które zyskały nader szerokie rozpowszechnienie, jak np. „Poradnik szczepienia przeciwko ospie”, „O powtórnym szczepieniu krów przeciw ospie”, „Podręcznik wychowania i zachowania zdrowia dziecka” (1843 – 1845 i in.”
                                                                ***
Jednym z najwybitniejszych reprezentantów tego zacnego rodu był Włodzimierz Grumm-Grzymajło; urodzony 12 lutego 1864 roku w Sankt Petersburgu, zmarł 30 października 1928 roku w Moskwie. Po gimnazjum ukończył, jak setki innych Polaków,  słynny Instytut Górniczy w 1885 roku, a następnie  przez całe półwiecze pracował w dziedzinie teorii i praktyki metalurgii; był czołowym w Rosji projektantem, konstruktorem i budowniczym hut, piecy martenowskich, konwertorów i szeregu innych urządzeń należących do sfery przemysłu ciężkiego. Opracował nowatorskie dla swego czasu metody obróbki termicznej stali i innych stopów, kalibrówki oraz stworzył naukowe podstawy teorii ruchu gazów w konstrukcjach hutniczych. Swój olbrzymi dorobek podsumował w fundamentalnym dziele pt. „Płamiennyje pieczi”, do dziś stanowiącym jedno z najważniejszych w tej dziedzinie przemysłu.  
Wyniki działalności naukowej Włodzimierza Grumm-Grzymajły i jego kolegów były imponujące: Rosja została na wiele dziesięcioleci pierwszą potęgą w skali światowej w dziedzinie produkcji metali. Choć przecież jeszcze w 1894 roku Wielka Brytania wytwarzała surówki żelaza 5,5 razy, USA – 5, Niemcy – ponad 4,   Francja zaś – półtora razy więcej niż Rosja. A przecież ciemne metale, szczególnie rozmaite stopy żelaza, stanowią podstawy technicznej cywilizacji materialnej. To w większości z nich produkuje się ciągniki, auta, samoloty, statki, czołgi, armaty, rakiety, pługi, noże, patelnie, igły oraz setki tysięcy innych, koniecznych do cywilizowanego życia współczesnego człowieka wyrobów.
W 1915 roku założono w Piotrogrodzie „Biuro Metalurgiczne Włodzimierza Grumm-Grzymajły”, które funkcjonowało przez kilkadziesiąt lat i w którym w sumie opracowano około trzech tysięcy nowoczesnych projektów technologicznych. I choć w 1918 roku na skutek strat poniesionych w w wojnie światowej i domowej Rosja produkowała tylko trzy procenty od ilości metali wytopionych w przedwojennym roku 1913, to jednak dalsze dziesięciolecia spowodowały radykalne w tej dziedzinie zmiany na lepsze. W okresie po drugiej wojnie światowej, na skutek realizacji założeń pięcioletnich planów ZSRR wyprzedził USA i wywindował na pierwsze miejsce w świecie w zakresie produkcji stali i innych stop[ów żelaza, jak też w sferze wydobycia ród żelaza czy produkcji urządzeń metalurgicznych, zostając ich czołowym eksporterem w skali globalnej. W dziesiątkach krajów na całej kuli ziemskiej funkcjonują kombinaty metalurgiczne zaprojektowane przez Włodzimierza Grumm-Grzymajłę
 Od 1907 roku znakomity uczony pełnił funkcje adiunkta na Politechnice Petersburskiej, a od 1911 do 1918  był tam profesorem zwyczajnym. Następnie, do roku 1924 piastował posadę profesora Uralskiego Instytutu Górnictwa. Publikował w tym czasie mnóstwo artykułów naukowych i popularnonaukowych z rozmaitych gałęzi wiedzy, jak też poświęcone historii techniki i cywilizacji. Stał się jednym z najbardziej znanych i szanowanych uczonych mężów tego kraju.
W 1949 roku wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR opublikowało obszerny tom jego dzieł pod tytułem „Sobranije soczinienij”.
                                                              ***
Warto zaznaczyć, iż z rodu Grumm-Grzymajłów wywiodło się także kilku innych wybitnych reprezentantów różnych dziedzin wiedzy w ZSRR i Rosji. Przy tym przywiązywali oni dużą wagę moralną do swych korzeni genealogicznych i prowadzili ze sobą interesującą na ten temat korespondencję, przechowywaną obecnie m.in. w Archiwum Rosyjskiej Akademii Nauk w Moskwie i Sankt Petersburgu. Tak np. Aleksy Grumm-Grzymajło w jednym z listów  do swego stryjecznego brata Włodzimierza, o którym była mowa powyżej, pisał: „Po raz pierwszy Grzymałowie pojawili się na widowni dziejów w II wieku nowej ery. Na północ od granic ogromnego Imperium Rzymskiego na terenie obecnej Niziny Środkowodunajskiej znajdowała się starożytna Panonia, zasiedlona wówczas przeważnie przez Wendów, to jest Słowian, należących do gałęzi zachodniosłowiańskiej. W Panonii nad brzegiem Dunaju stała twierdza Windebon, jak nazywali ją Rzymianie. W cieniu jej grubych murów z kamienia zbudowano świątynię z idolami, którym oddawali cześć Słowianie tego regionu. Windebórz, późniejszy Wiedeń, zajmował   dominujące położenie nad Dunajem. Kto tę twierdzę posiadał, ten też mógł korzystać z dorzecza Dunaju w celu rozwijania stosunków handlowych i innych. Rzymianie usiłowali za wszelką cenę zawładnąć Windeborzem i prowadzili w latach 167 – 180 zawzięte boje za Panonię i jej główną cytadelę. Armią rzymską dowodził osobiście cesarz filozof marek Aureliusz. Udało mu się, co prawda,  powstrzymać nacisk „barbarzyńców Północy”, lecz podbić Windeborza nie potrafił i dokonał żywota pod jego murami w 180 roku.
Obrońcą zaś tej twierdzy, dowódcą jej załogi był wódz Wendów, rycerz mający przezwisko „Grzymała”. „Grzym” zaś to prastary  rdzeń słowiański, zawierający w sobie pierwotne znaczenie „grzmotu”, a w przenośni – siły, mocy, potężnego uderzenia, zwycięstwa. A więc „Grzymała” – to ten, kto „razi” i „zwycięża”. Na naszym herbie rodowym przedstawiona jest twierdza Windebórz, a nie Grób Pański, rycerz zaś w hełmie, stojący w bramie z tarczą i podniesionym do zadania ciosu mieczem, to właśnie nasz przodek Grzym czyli Grzymała”.
Tak czy inaczej zainteresowanie i szacunek dla własnej przeszłości rodowej stanowią ważną część składową usposobienia ludzi godnych i szlachetnych, którzy nie tylko szczycą się dokonaniami przodków, ale i honorowo dbają o odpowiednią kontynuację ojczystej tradycji. Tak, jak czynili to zacni panowie Grumm-Grzymajłowie czyli Grzymałowie.
                                                              ***







                                              DYMITR  RÓŻAŃSKI  
                                             Radio, plazma, kwanty

Różańscy herbu Świeńczyc od dawna byli znani w Cesarstwie Rosyjskim, ponieważ po rozbiorach Rzeczypospolitej w końcu XVIII wieku tereny, na których mieszkali (powiaty: wileński, trocki, dziśnieński, słucki, brasławski, szawelski) znalazły się własnie w składzie tego mocarstwa (Por. Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 110, 265, 707, 1623; f. 391, z. 1, nr 91, str. 1 – 227). W XIX wieku notowani także w Guberni Kijowskiej i Charkowskiej. Na Podolu w obliczu pożogi, mordów, bezwstydnej propagandy, konfiskat oraz innych prześladowań i nacisków  zrusyfikowały się i niekiedy nawet nabrały ukierunkowania antypolskiego poszczególne gałęzie takich polskich domów szlacheckich, jak Terlecki, Połoński, Romanowski, Paszkiewicz, Jagodziński, Dembiński, Łastowiecki, Łukaszewicz, Kropiwnicki, Krasowski, Lubecki, Lubieniecki, Sanguszko, Czetwertyński i in. Nawiasem mówiąc historyk rosyjski P. Batiuszkow (rosyjscy Batiuszkowowie wywodzili się z polskich Baciuszkiewiczów) nazywał ich: „russkije renegaty, pokinuwszije otcowskuju wieru”, a rusyfikację interpretował jako powrót na łono swego narodu i swej wiary. Carat nie ograniczał się do deportacji Polaków z Podola na Sybir, ale też pozakładał na Podolu liczne sioła rosyjskie, jak Muchojedy, Mokryje Starcy, Żarenyje Bugry itp. Wielu Polaków przyjmowało tu więc w obawie o swe życie wyznanie prawosławne. (O naporze rusyfikatorskim może świadczyć tak zabawny fakt, że np. Johann Strauss, wybitny austriacki kompozytor i dyrygent, gdy w 1856 roku występował w Petersburgu, zapowiadany był na afiszach i w prasie jako „Iwan Iwanowicz Sztraus”).
Dymitr Różański przyszedł na świat 20 sierpnia 1862 roku w Kijowie, w rodzinie inteligenckiej. Jego ojciec Apolinary Różański pełnił obowiązki inżyniera technologa w jednym z kijowskich zakładów przemysłowych. Po ukończeniu gimnazjum klasycznego w 1899 roku młody człowiek wstąpił na wydział fizyczno – matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego, a studia na kierunku „Fizyka” pomyślnie ukończył w roku 1904.
Jak wynika z treści zachowanych młodzieńczych listów pana Dymitra do rodziny, wiele uwagi poświęcał on samokształceniu i samowychowaniu, jakby według zdań Gabriela d’Annunzio z „Rozkoszy”: „Musisz sam stworzyć swoje życie, tak, jak się tworzy dzieło sztuki. Życie człowieka światłego musi być jego własnym, wyłącznie jego dziełem”… Ponieważ zaś podczas studiów młody człowiek wykazał się znakomitymi uzdolnieniami, twórczą postawą życiową, pilnością w opanowywaniu wiedzy, co pozwalało przypuszczać, iż może zostać w przyszłości znakomitym naukowcem, pozostawiono go na uczelni, aby mógł dalej podnosić kwalifikacje i szykować się (jak w dzisiejszych doktoranturach) do uzyskania posady wykładowcy. W tymze czasie Różański zatrudnił się dodatkowo w charakterze laboranta w Petersburskim Instytucie Elektrotechnicznym, gdzie pracował pod kierunkiem A. Popowa, słynnego współwynalazcy radia. Lata 1906 – 1908 początkujący naukowiec spędził na delegacji w Getyndze, gdzie z kolei pracował w laboratorium uniwersyteckim profesora N. T. Simona. Tutaj powstała jedna z pierwszych publikacji naukowych pana Dymitra „Przyczynek do zagadnienia o oporze iskry” oraz projekt konstrukcji elektronicznego oscylografu, który jest dotychczas stosowany   w zasadniczo tym samym kształcie. Ten wynalazek spowodował, że D. Różański stał się dosłownie z dnia na dzień znanym i cenionym specjalistą w zakresie elektrotechniki. Nie zaskakuje tedy, iż otrzymał natychmiast kilka interesujących ofert pracy z firm  i zakładów przemysłowych Francji, Niemiec i Szwajcarii, z których jednak nie skorzystał.
W swoich pierwszych publikacjach młody badacz, niejako uogólniając wyniki poprzednich eksperymentów laboratoryjnych, dowiódł, że iskra elektryczna, powstająca podczas wyładowania kondensatora, stanowi łuk woltowy prądu przemiennego między elektrodami metalowymi.Opisał również prawidłowości zmiany napięcia w iskrze, które jest w nader złożony sposób skorelowane z siłą prądu. Wyniki tego etapu badań zebrał i uogólnił w rozprawie magisterskiej pt. „Wpływ iskry na zmienny ładunek kondensatora”, opublikowanej i obronionej w 1911 roku. Ta młodzieńcza bądź co bądź rozprawa stała się jednak swoistym tekstem klasycznym, to jest, mającym znaczenie zasadnicze, dla elektrotechniki XX wieku. Autor został za to opracowanie wyróżniony prestiżową nagrodą naukową imienia A. S. Popowa. W tymże roku utalentowany badacz objął stanowisko docenta prywatnego katedry fizyki Uniwersytetu Charkowskiego. Obecnie się uznaje, iż był on bodaj najwybitniejszym specjalistą w zakresie fizyki i radiofizyki na tej zasłużonej uczelni.
                                                            ***
Od samego początku pracy na uczelni charkowskiej Dymitr Różański, jako fachowiec o wszechstronnym wykształceniu encyklopedycznym, prowadził wykłady nie tylko z fizyki, teorii i praktyki elektryczności, ale też z meteorologii i geografii fizycznej. Był kierownikiem uniwersyteckiej pracowni magnetometeorologicznej oraz stacji meteorologicznej. W okresie 1912 – 1914 pełnił obowiązki profesora nadzwyczajnego, później zaś, do 1921 roku, kierownika katedry fizyki. Robił nacisk przede wszystkim na rozwój twórczego myślenia technicznego i samodzielność umysłową studentów. Jak to bowiem w zwoim czasie zauważył Albert Einstein: „Ważne jest, by nigdy nie przestać pytać. Ciekawość nie istnieje bez przyczyny. Kontemplując tajemnice wieczności, życia i cudownej struktury rzeczywistości, nie można uniknąć lęku. Wystarczy więc, jeśli spróbujemy zrozumieć choć trochę tej tajemnicy każdego dnia. Nigdy nie należy tracić tej świętej ciekawości”. Piękne słowa! Lecz głupcy, których nie brak także wśród doktorów habilitowanych i panów profesorów, nigdy nie posiadają tej – wyższego rzędu – ciekawości, o której pisze wielki uczony. Człowiek zaś wybitny nie traci jej nigdy, także wówczas, gdy nie posiada żadnego dyplomu, ponieważ stanowi ona cechę konstytutywną każdego talentu i każdego umysłu twórczego. Trzeba jednak umieć ów twórczy pierwiastek w na pozór „zwykłym” młodzieńcu odkryć, wydobyć go i rozwinąć, zachęcając do dalszej samodzielnej pracy nad sobą i nad fascynującymi zagadnieniami poznania.
Aby ten cel osiągnąć, D. Różański zachęcał młódź akademicką do lektur, do studiowania periodyki fachowej i do zapoznawania się z najnowszymi publikacjami z zakresu fizyki; organizował zajęcia, podczas których studenci wygłaszali referaty o najnowszych osiągnięciach nauki europejskiej. Dużą role w procesie dydaktycznym odgrywała też praca eksperymentalna w laboratorium, konstruowania i wypróbowywanie nowych przyrządów i mechanizmów technicznych. Widocznie nie było sprawą przypadku, że kilkunastu wychowanków profesora D. Różańskiego z Uniwersytetu Charkowskiego zdobyło później wawrzyny znakomitych fachowców, tytuły profesorskie, obroniło rozprawy habilitacyjne.
W okresie 1913 – 1922 uczony nadal prowadził intensywne, a oryginalne badania w zakresie fizyki elektryczności i radiofizyki. Owocem tych wysiłków był szereg doniosłych publikacji jego autorstwa w periodyce specjalistycznej, wznawiany ponad dwadzieścia razy podręcznik  „Uczenije o elektromagnitnych kolebanijach i wołnach”, jak też fundamentalna monografia pt. „Elektriczeskije łuczi”. Wypada zaznaczyć, iż w latach 1917 – 1922, czyli w okresie rewolucji i wojny domowej w Rosji i na Ukrainie, życie profesora było wyjątkowo niełatwe. Lecz nikt nie słyszał skarg i narzekań z ust tego zacnego człowieka, który, jako fizyk, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, po pierwsze, że wszystko, co się dzieje, odbywa się na mocy działania prawa przyczynowości, czyli z konieczności, i po drugie, jako osoba myśląca, - że żadne skargi niczego w losie na lepsze nie zmieniają, są więc zachowaniem jałowym, pozbawionym sensu i bezowocnym (co nie zmienia faktu, iż wielu ludzi chętnie się im oddaje). I wreszcie dobrze jest pamiętać zjadliwą, lecz trafną myśl La Rochefaucauld: „Mało trzeba, aby mędrca uczynić szczęśliwym; nic nie może głupca uczynić zadowolonym; dlatego prawie wszyscy ludzie są niezadowoleni”.  
Profesor Różański niewiele potrzebował do szczęścia, na które w jego przypadku składała się usensowiona praca zawodowa na uczelni oraz uporządkowane życie rodzinne.   W okresie, gdy uniwersytet był sparaliżowany, pensji pracownikom nie wypłacano i profesor żył z tego, że na wsi, 40 km od Charkowa, własnoręcznie uprawiał z rodziną kilkanaście arów ziemi, co pozwalało zapewnić wszystkim półgłodową egzystencję, podtrzymując życie żywnością złożoną z ziemniaków, kiszonych ogórków i kapusty oraz suszonych  jagód leśnych i grzybów. Jednak osłabiony przez chroniczne niedożywienie organizm gwałtownie tracił na sile i odporności, aż wreszcie w roku 1920 pan Dymitr zapadł na dur brzuszny, z którego jakimś tylko cudem udało się go uleczyć. Mimo nieznośnie trudnych warunków życia uczony nadal kontynuował, na ile pozwalały okoliczności, prace badawcze nad projektem generatora magnetotronicznego, które później były rozwijane przez pracowników Akademii Nauk Ukrainy i skończyły się wdrożeniem do produkcjiaparatury technicznej o wysokim poziomie i ważnym znaczeniu dla elektroniki wojskowej, kosmicznej i in.
W 1921 roku zaczął się drugi etap działalności D. Różańskiego, tym razem w Laboratorium Niżegorodskim, zorganizowanym na osobiste polecenie W. Lenina w celu możliwie najbardziej radykalnego pchnięcia do przodu rosyjskiej techniki łączności radiowej. W tym czasie uczony zaprojektował kilka systemów złożonych anten ukierunkowanych, które następnie były produkowane i wykorzystywane w stacjach nadawczych o przeznaczeniu cywilnym i wojskowym. W końcu 1923 roku profesor został przeniesiony do Piotrogrodu, gdzie pracował w różnych instytucjach naukowych i biurach konstruktorskich, przeważnie zaś w Centralnym Laboratorium Radiotechnicznym, głównym ówcześnie osrodku projektowania techniki łącznościowej w ZSRR; stał też na czele wydziału fal krótkich Leningradzkiego Państwowego Laboratorium Fizyczno – Technicznego, kierowanego przez Abrama Joffe, z którym Różański się zaprzyjaźnił i przez kilka lat wynajmował dwa pokoje w jego mieszkaniu. Ówczesne notatki różnych osób świadczą, iż profesor był człowiekiem powściągliwym i rzeczowym, nigdy nie zachowywał się impulsywnie i raczej trzymał wszystkich nieco na dystans. Był raczej milczkiem niż gadułą; wiedział, iż wszystkie ściany „mają uszy”. Wizytując codziennie poszczególne ogniwa kierowanego przez siebie wydziału, spokojnie wysłuchiwał relacji i wyjaśnień, dotyczących odnośnych zagadnień technicznych, oglądał urządzenia laboratoryjne, coś pytał, do końca wysłuchiwał odpowiedzi i wychodził. Następnego dnia zjawiał się dokładnie o tej samej porze i w równie beznamiętny sposób sugerował z najmniejszymi szczegółami, jak należy rozwiązać ten czy ów trudny problem techniczny lub organizacyjny. Nie był apodyktyczny, lecz jego olimpijski spokój, powaga i logika wywierały takie wrażenie, że był słuchany bezwzględnie i cieszył się niepodważalnym autorytetem. Co z kolei sprawiało, iż powierzone mu jednostki organizacyjne funkcjonowały rytmicznie, sprawnie i bez zakłóceń.
Pod kierownictwem D. Różańskiego skonstruowano pierwsze w ZSRR nadajniki krótkofalowe o dużej mocy, mechanizmy automatycznej regulacji nadajników i odbiorników radiowych, generatory krótkofalowe. Zorganizował też ścisłą współpracę w tej dziedzinie ze specjalistami niemieckimi. Nieraz gościł również w pracowniach radiotechnicznych na terenie Wielkiej Brytanii, Francji, innych krajów europejskich. Znał języki obce, nawiązywanie współpracy i międzynarodowej wymiany naukowej nie sprawiało więc mu najmniejszej trudności. W latach 1928 – 1930 pod kierunkiem D. Różańskiego opracowywano konstrukcje krótkofalowych generatorów ze stabilizatorami kwarcowymi, które następnie instalowano na stacjach radiowych całego państwa. Opublikował w tym okresie kilkanaście prac teoretycznych, dotyczących zarówno fizyki fal krótkich, jak i długich (decymetrowych i centymetrowych). Niektóre z tych tekstów zostały przedrukowane przez pisma specjalistyczne we Francji, Niemczech i USA. Duże znaczenie miały również publikacje Różańskiego poświęcone fizyce plazmy i fizyce kwantów. W obliczu tak imponujących osiągnięć uczony został w 1933 roku wybrany na członka korespondencyjnego Akademii Nauk ZSRR. W tym ostatnim okresie swej działalności naukowej profesor poświęcił się badaniom nad radiolokacją i jako pierwszy w Związku Radzieckim konstruktor opracował projekty urządzeń, które umożliwiały lokalizowanie lecących samolotów za pomocą fal radiowych. Pierwsze jego konstrukcje tego rodzaju zostały przetestowane w warunkach polowych latem 1936 roku. W 1941 roku pierwsze aparaty radiolokacyjne „Redut” (RUS – 2) zostały przekazane wojsku. Profesor Różański jednak w tym czasie już nie żył.
W schyłkowym okresie swego życia był równie życzliwym, łagodnym i skorym do niesienia pomocy człowiekiem, jak w czasach młodości i w wieku średnim. Nadal poświęcał wiele uwagi promowaniu młodych talentów, a wśród jego uczniów byli późniejsi członkowie AN ZSRR A. Szczukin i I. Kobzarew, jak również profesorowie M. Nejman, G. Braude, M. Grechowa, W. Bunimowicz, A. Słuckin. Jak ongiś na Uniwersytecie Charkowskim, także i w Leningradzie stawiał przede wszystkim na rozwój samodzielnego myślenia twórczego młodej kadry naukowej, nie zaś na uległość jakimkolwiek autorytetom czy teoriom. Na tej też zasadzie pedagogicznej zbudował swe wielokrotnie wydawane podręczniki akademickie, przede wszystkim „Akustyka i optyka”. W ostatnich miesiącach życia zacny profesor, nic nie przeczuwając, jeszcze intensywnie pracował, snuł plany, choć egzystencjalne zmęczenie już się dawało we znaki. W obliczu kresu nikomu nie pomaga ani wrodzony optymizm, ani prospołeczna postawa życiowa.
Jak powiadał Menekratos:
 „Starości chcą, dopóki nie ma jej,
A przyjdzie, przeklinają.
Dla każdego najlepsze jest to,
Co jeszcze nie przyszło”.

Są wszelako w życiu ludzkim pewne rzeczy nieuchronne. A najpewniejszą z nich jest śmierć. Profesor Dymitr Różański zakończył zycie 27 września 1936 roku w Leningradzie. Nie wiemy, czy bał się śmierci, jak wszyscy ludzie, czy też umierał z „naukową” nadzieją, że kiedyś – jak to wyraził w „Doktrynie” czasu cyklicznego Jorge Luis Borges – jeszcze się odrodzi: „Liczba wszystkich atomów tworzących świat, mimo iż jest niezmienna, jest skończona, a tym samym możliwa jest tylko skończona (aczkolwiek również niezmierzona) liczba permutacji. W nieskończonym czasie liczba permutacji możliwych powinna być osiągnięta i wszechświat musi się powtórzyć. Znowu poczęty będziesz z czyjegoś łona, znowu urośnie twój szkielet, znowu ta sama stronica trafi do rąk twoich, tych samych, znowu przeżyjesz wszystkie godziny aż po godzinę twojej  niewiarygodniej śmierci”. Może zresztą ta tragikomiczna farsa już się nieraz powtarzała. Nie wiadomo wszelako, po co i komu było to potrzebne.
                                                                ***
Nie gubiąc się wszelako w  metafizycznych fantazmatach dodajmy, iż dzieła profesora Różańskiego były wielokrotnie w Rosji i na Ukrainie wznawiane, a były to: „Elektriczeskije łuczi. Uczenije o kolebanijach i wołnach”  (pierwsze wydanie Petersburg 1913); „Fiziczeskije osnowanija teorii rasprostanienija korotkich wołn” (Leningrad – Moskwa 1934); „Fizika  gazowogo razriada” (Leningrad – Moskwa 1937).
                                                            ***










                                   LEONID  WOŁCZKIEWICZ   
                             Przeciwko partyjnemu  zacofaniu

Podczas jednej z kwerend w dziale rękopisów Biblioteki im. Lenina w Moskwie autor tej książki zapoznał się z człowiekiem, którego oblicze w jakiś nieuchwytny sposób robiło wrażenie odmienności na tle antropologiczno – fizjonomicznym tego wielkiego miasta eurazyjskiego i przypominało raczej wygląd oraz charakter gestów, mowy i poruszania się mieszkańców ongisiejszego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Właśnie ta okoliczność skłoniła mnie, badacza z Wilna, do przeproszenia i uprzejmego przedstawienia się temu nieco nietypowemu moskwianinowi. I cóż, moim nowym znajomym  rzeczywiście okazał się Leonid Iwanowicz Wołczkiewicz, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego, pochodzący istotnie z Mińska, stolicy Białorusi. Był rok 1991, rok wielkich nadziei na wolność, demokrację, nieskrępowany rozwój kultur narodowych na terenie byłego Związku Radzieckiego, odgórnie demontowanego przez elity komunistyczne i sowiecką bezpiekę. Żenujący widok sprawiała nomenklatura partyjna, spazmatycznie i sztucznie przepoczwarzająca się w „demokratów”, „biznesmenów”, „oligarchów” i „kapitalistów”, rozszarpujących majątek narodowy republik związkowych. Tylko najbardziej powściągliwi i przenikliwi obserwatorzy tego, co wówczas zachodziło w ZSRR, nie poddali się propagandzie i owczemu pędowi, lecz słusznie dostrzegali w tym, co zachodzi, nie enigmatyczną „przebudowę” i demokratyzację, lecz istotny rozkład, upadek i kryminalizację olbrzymiego mocarstwa, mimo iż komunistyczno – demokratyczne media robiły wiele hałasu wokół „odnowy” i „odrodzenia”, coraz otwarciej przybierających postać cynicznej grabieży, rozboju i destrukcji.
Profesor Wołczkiewicz opowiadał o trudach codziennej pracy kadry akademickiej, spychanej na margines życia społecznego, o obcinaniu dotacji na naukę i oświatę przez przemalowanych na demokratycznie agentów komunistycznej bezpieki, przejmujących pełnię władzy w agonizującym i ogołoconym z ludzi sumienia kraju. Mówił, że trzeba za wszelką cenę zachować kadrę naukową i chlubne tradycje akademickie w sytuacji, gdy o ich rozwoju – wbrew poprzednio obudzonym nadziejom – nie mogło nawet być mowy… Ze słów mego rozmówcy można było wnioskować, iż był to człowiek nie tylko obdarzony głęboką inteligencją, erudyta i uczony z prawdziwego zdarzenia, lecz też osoba zacna, szczera i przyzwoita do szpiku kości.
Kończąc pierwszą rozmowę ustaliliśmy, że podczas mojej ewentualnej następnej delegacji naukowej do Moskwy wpadnę do pana Włodzimierza do domu i omówimy sobie interesujące nas tematy. Mój nowy znajomy był wyraźnie podekscytowany po tym, gdy się dowiedział, że od lat pracuję nad tematem, poświęconym roli „pierwiastka polskiego” w rozwoju kultury i nauki innych krajów, w tym Rosji. Nie bez kozery też wyznał w odpowiedzi na moje pytanie, że, i owszem, wie o swych „polskich korzeniach” zarówno po mieczu, jak i po kądzieli, choć jednak czuje się uczonym rosyjskim, a po polsku umie powiedzieć zaledwie kilka prostych zdań.
Nazajutrz odleciałem samolotem do Wilna i, jak się okazało, nigdy więcej do Moskwy nie miałem trafić. Rozpad ZSRR stał się faktem dokonanym, zagraniczne zaś podróże stały się dla utora tych słów zbyt drogie i ze względów finansowych niemożliwe, a to tym bardziej, że niebawem pozostał bez pracy, został zwolniony z etatu docenta katedry filozofii Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, ponieważ osoby niezależne, nonkonformistyczne i myślące samodzielnie, a przy tym nie merkantylne, budziły w przemalowanych lisach nomenklatury sowieckiej jeszcze większą wrogość niż w czasach niedawnej totalitarnej przeszłości… Zdążyłem jeszcze napisać list do profesora Leonida  Wołczkiewicza, prosząc go o spisanie na kilku stronach swego życiorysu z zaznaczeniem,  iż prawdopodobnie wykorzystam ew. nadesłany materiał w jednej z planowanych książek o wybitnych Polakach i osobach polskiego pochodzenia na obczyźnie, w tym też w Rosji. Aby zmylić czujność bezpieki, wysłałem list pocztą zwykłą, nie poleconą, i w napięciu oczekiwałem na wynik. Po kilku tygodniach okazało się, że list do adresata dotarł, a ten bez zwłoki ułożył i wysłał tekst, o który prosiłem, i mi go drogą pocztową wysłał.
Swój luźny życiorys profesor L. Wołczkiewicz napisał oczywiście w języku rosyjskim, a ponieważ był to tekst zwięzły, logiczny i przejrzysty, stanowiący zresztą interesujący, autentyczny dokument ludzki, postanowiłem przetłumaczyć go możliwie dokładnie na język polski i zamieścić w całości na łamach przyszłej książki o wybitnych technikach i inżynierach polskiego pochodzenia. Minęło, co prawda, dwadzieścia kilka lat, zanim udało się ten tekst opublikować, temat bowiem u wielu mocnych tego świata budzi gwałtowny sprzeciw i przeciwdziałanie, ale i tak „scipta manent”. Profesor nazwał swoje „curriculum vitae”  „O sobie”, a brzmi ono jak następuje:  Ja, Wołczkiewicz Leonid Janowicz, urodziłem się w 1930 roku w Mińsku w rodzinie nauczycieli. Ojciec, Wołczkiewicz Jan Stefanowicz, i matka, Jezierska Helena Janowna, pochodzili oboje z miasteczka Kopyl (obecnie miasto i ośrodek rejonowy w obwodzie mińskim, 100 km na południe od stolicy Białorusi). Podań rodzinnych nie było w naszym domu zbyt wiele, gdyż ich pielęgnowanie nie było w ZSRR bezpieczne, ale często po cichu powtarzano, że moi przodkowie zarówno po mieczu, jak i po kądzieli, pochodzili z podupadłej szlachty polskiej i że przenieśli się na Mińszczyznę z bardziej na zachód wysuniętych terenów Ziemi Grodzieńskiej niedawno, w pierwszej połowie XIX wieku. To przypuszczenie wydaje się potwierdzać okoliczność, że w ówczesnym Kopylu, liczącym w połowie XX wieku nieco ponad trzy tysiące mieszkańców, wszyscy Wołczkiewiczowie, jak i wszyscy Jezierscy, znajdowali się ze sobą w pokrewieństwie nie dłużej niż od trzech pokoleń, i nigdzie w bliższej i dalszej okolicy tych nazwisk poza nami nie spotykano.
Z biegiem czasu te rodziny ulegały procesowi powolnego kulturowego i językowego „ruszczenia się”, przechodziły na prawosławie, ponieważ kościoły katolickie zamykano lub zamieniano na cerkwie, a na co dzień w Kopylu używano języka, będącego swoistym zlepkiem wyrazów rosyjskich, białoruskich, polskich z dodaniem „narzecza kopylskiego”, zwanego tu ironicznie żargonem „krawieckim”, nie rozumianym nigdzie poza granicami tego miasta. Korzenie tej gwary tkwiły ponoć w zamierzchłej przeszłości, lecz temat ten nie stanowi w tej chwili przedmiotu naszego zainteresowania. O naszym polskim pochodzeniu pośrednio świadczy m.in. stała tendencja do wymawiania naszych imion na polski ład. Moją mamę zwano w Kopylu jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku wyłącznie z polska „Helą”, nie zaś z rosyjska „Leną” czy „Jeleną”; powiadała mi, iż tak się do niej zwracano od samego dzieciństwa. Odpowiednio jej siostrę zwano zawsze „Marylą”, nie zaś „Marusią” czy „Mariją”. Do kuzynów ojca także zwracano się jako do Kostusia, Stefusia, Bolesia i Gabrysia – a  nigdy inaczej. I jeszcze jedno: w rodzinie naszej używano jako trwałych  zwrotów  emocjonalnych „Matka Boska Ostrobramska!” lub „Częstochowska!”, „Matko Najświętsza!”, lecz nigdy np. „Preswiataja Bogorodzica!” czy „Preswiataja Diewa Marija!” – nawet gdy dopiero wrócono z cerkwi prawosławnej.
Krewni opowiadali mi, że szczególnie drastyczna rusyfikacja zaczęła się po roku 1919, kiedy to powstała niepodległa Polska (granica polsko – sowiecka przebiegała w kilku kilometrach od Kopyla), gdy nawet samo przyznanie się do polskości niosło w sobie śmiertelne niebezpieczeństwo.
Sam Kopyl zaś w ogóle był miastem zadziwiającym. Wzdłuż rzeki po terenie pochyłym szły jeden po drugim cztery cmentarze: białoruski, polski, tatarski i żydowski, a za rzeką również niemal w szeregu stały – cerkiew prawosławna, kościół katolicki i synagoga żydowska. Ongiś znajdował się tu również zamek Radziwiłłów, lecz do dziś zachowała się po nim jedynie góra zwana Zamkową. Jak głosi jedno z podań, któryś z książąt osadził tu w celach obronnych oddział Tatarów z rodzinami, którzy zamieszkiwali teren bezpośrednio wokół góry Zamkowej, nie asymilując się z ludnością autochtoniczną i trwając w swej wierze w ciągu 500 czy 600 lat! W małym mieście, w którym mieszkały niecałe cztery tysiące osób reprezentujące cztery narodowości (nie wliczając w to Rosjan, których w Kopylu przed pierwszą wojną światową prawie nie było), nikt nie pamiętał o jakimkolwiek zatargu na tle narodowościowym. Dzieci zawsze rosły i bawiły się razem, posługiwały się biegle trzema językami, ja zaś wielokrotnie byłem świadkiem tego, jak moja matka prowadziła sąsiedzkie konwersacje zarówno po polsku, jak też po białorusku, rosyjsku, a nawet po żydowsku.
Mój zaś los osobisty ułożył się jak następuje. Przed drugą wojną światową mieszkaliśmy w Mińsku, gdzie rodzice byli zatrudnieni w charakterze nauczycieli. Tam poszedłem do szkoły i przed 1941 rokiem zdążyłem ukończyć cztery klasy. W pierwszych dniach wojny wszystko runęło: już 24 czerwca 1941 w gigantycznym pożarze Mińska [spowodowanym przez potworne bombardowanie  całego miasta przez lotnictwo sowieckie – przyp. J.C.] spłonął nasz dom i cały dobytek; zaledwieśmy zdążyli w ostatniej chwili wyskoczyć z ognia, ubrani w pidżamy. Usiłowaliśmy jakoś się urządzić w zniszczonym mieście, lecz po kilku dniach panoszyli się już tu Niemcy. Pędzeni przez głód, udaliśmy się do Kopyla. Miałem wówczas lat 11, siostra – 5, brat – 3. Tam też przebiadowaliśmy okupację niemiecką i cały okres  powojenny.
Przez trzy lata nigdzie się nie uczyłem, dopiero w 1944 roku, po zakończeniu okupacji, dałem się ojcu przekonać i poszedłem od razu nie do piątej, lecz do siódmej klasy szkoły powszechnej. „Wszyscy wszystko zapomnieli – powiadał tato – póki będą sobie przypominali, dogonisz ich”. Tak też się stało. Nadrobiłem dwa lata i w 1948 roku ukończyłem szkołę średnią w Kopylu ze złotym medalem.
Po tym przyjechałem do Moskwy, aby wstąpić na studia, jak postanowiłem, do Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej [MWTU] imienia Baumana. Dotychczas się dziwię, że zostałem przyjęty, ponieważ jeszcze przez wiele lat nosiłem na sobie hańbiące piętno „osoby, która była pod okupacją” [„bywszij w okkupacii”], co niemalże przyrównywano do kategorii „zdrajców ojczyzny” [„izmiennikow rodiny”] – choć przecież nikt z moich bliskich, ani tym bardziej ja, jako dziecko, niczym takim podczas okupacji niemieckiej się nie splamiło; w przeciwnym razie na pewno bym do Moskwy nie dojechał… A raczej pojechałbym znacznie dalej na wschód czy północ, do Kołymy lub na Sachalin…
Po kilku latach ukończyłem z wyróżnieniem moją uczelnię i pozostałem na katedrze, rozpoczynając karierę zawodową na posadzie laboranta, a kończąc obecnie rangą profesora zwyczajnego, doktora habilitowanego i funkcją  kierownika katedry. Podstawowym kierunkiem moich badań naukowych była automatyzacja procesów produkcyjnych w dziedzinie budowy maszyn: zagadnienia wydajności, niezawodności, efektywności  sprzętu zautomatyzowanego, optymalizacji jego projektowania i eksploatacji.
Za jedno ze swoich osiągnięć uważam fakt, że w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych (1981 – 1985) pełniłem funkcje przewodniczącego Komitetu do Spraw Automatyzacji Rady Towarzystwa Naukowo – Technicznego ZSRR i na podstawie własnych badań opracowałem obszerny tekst, w którym demaskowałem jako zgubne dla kraju metody sterowania postępem naukowo – technicznym na poziomie partyjno – rządowym,  kiedy to autentyczny postęp technologiczny zastępowano pozorami postępu i tanią propagandą. Udało mi się ten bardzo ostry tekst opublikować w postaci serii artykułów na łamach periodyki centralnej, co w końcu spowodowało zmiany w stylu zarządzania i natychmiast zaowocowało miliardowymi oszczędnościami. Artykuły ukazały się w tak wpływowych pismach jak „Izwiestija”, „Trud”, „Socialisticzeskaja Industrija” i innych, otwierając milionom obywateli oczy na realia społeczeństwa, przygniecionego dyktaturą KPZR. Przytaczałem jako argumenty liczby i wykresy, dlatego nie sposób było obalać moich tez stosując propagandową demagogię. Byłem jednak wielokrotnie „zapraszany” do KC KPZR oraz  innych „instancji” i „komitetów”, gdzie usiłowano mnie „odwieść od niesłusznych poglądów”, lecz wytrwałem przy prawdzie.
Także obecnie kontynuuję swe badania nad zagadnieniami stanu i perspektyw rozwoju nauki i techniki. Wielokrotnie bawiłem z wykładami poza granicami ZSRR, a moje książki były tłumaczone i wydawane m.in. w Polsce i Czechosłowacji. W sumie opublikowałem ponad 300 prac naukowych, w tym dwadzieścia kilka książek, oraz opatentowałem około 80 wynalazków”.
Ten tekst powstał w sierpniu 1991 roku. Na jego marginesie dodajmy, że profesor Leonid Wołczkiewicz, uczony dużego formatu międzynarodowego, przepracował na polu postępu naukowotechnicznego 40 lat, zapisując na swe konto imponujące dokonania w tej sferze, które, nawiasem mówiąc, nigdy nie zostały dostrzeżone przez władze ZSRR, które nie raczyły go za to wyróżnić choćby jakimś skromnym medalem. Twórcze i nonkonformistyczne charaktery nie były pod koniec istnienia tego państwa mile widziane, i to nawet wówczas, gdy wybitnie przyczyniały się do jego rozwoju i postępu.
                                                                  ***
Spośród wielu publikacji naukowych profesora Leonida Wołczkiewicza przypomnijmy poniżej tylko część z nich o charakterze monograficznym, zaznaczając, iż wszystkie one są poświęcone niezmiennie aktualnym zagadnieniom automatyzacji procesów technologicznych w przemyśle budowy maszyn: 1. „Awtoopieratory” (1965, 1974, wydanie polskie 1977); 2. „Awtomatizacija proizwodstwiennych processow” (1967, 1978); 3. „Nadieżnost awtomaticzeskich linij” (1969, wydanie polskie 1972); 4. „Awtomaty i awtomaticzeskije linii”  (1976); 5. „Grigor Arutiunowicz Szaumian. Biografia”  (1978); 6. „Mietałłoreżuszczije stanki i awtomaty” (1982); 7. „Naucznyje osnowy progressiwnoj technologii” (1982); 8. „Kompleksnaja awtomatizacija w maszinostrojenii” (1982); 9. „Awtomaticzeskije linii w maszinostrojenii” (1984); 10. „Awtomatizacija diskretnogo proizwodstwa” (Sofia 1988); 11. „Awtomatizacija proizwodstwa elektronnoj techniki” (1988); 12. „Transportno – nakopitielnyje sistiemy gibkich proizwodstwiennych sistiem” (1990). W późniejszym okresie widocznie ukazały się także dalsze dzieła Leonida Wołczkiewicza, lecz nie udało się nam tego ustalić. Wiemy natomiast, że znakomity inżynier zakończył życie w kwietniu 2013 roku.
                                                                 ***
Syn Leonida Wołczkiewicza Ilja, utalentowany poeta i historyk nauki, zrobił błyskotliwą karierę naukową w charakterze profesora katedry technologii budowy maszyn Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej imienia Baumana. W roku 1999 moskiewskie wydawnictwo „Akademia” wydało tom jego wierszy w języku rosyjskim, zawierających liczne akcenty polskie, pt. „My silence laughs”. W 2000 roku oficyna wydawnicza „Maszinostrojenije” opublikowała jegoż „Oczierki istorii Moskowskogo Wyższego Tiechniczeskpgo Ucziliszcza”. Wnuk zaś pana Leonida, także Ilja, jest utalentowanym pianistą, laureatem kilku konkursów międzynarodowych i zapalonym komputerowcem o poważnych zainteresowaniach technicznych.
                                                               ***
  Na marginesie powyższego tekstu warto przypomnieć, ze panowie Wołczkiewiczowie herbu Olizar, czyli Chorągwie Kmitów, przez kilka wieków byłi szanowaną szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, posiadali m.in. dobra ziemskie na Żmudzi w powiecie rosieńskim (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 546, 707; f. 708, z. 2, nr 612).  Balzer von Vyltzkowitz figuruje na liście uczestników bitwy pod Grunwaldem 1410 po stronie krzyżackiej (Johannes Voigt, Namen – Codex der Deutschen Ordens Beamten, Koenigsberg 1843, S. 124). Ludwik Olizar Wołczkiewicz, poseł województwa kijowskiego, w 1632 roku podpisał akt konfederacji generalnej warszawskiej, jak też akt elekcji króla Władysława IV (Volumina Legum,  t. 3, s. 352, 366). Hrehory Jan Januszków Wołczkiewicz przed rokiem 1664 był właścicielem sianożęci nad rzeką Waką w województwie trockim. W 1798 roku Jan Wołczkiewicz pełnił funkcje proboszcza kościoła unickiego we wsi Małe Żuchowicze dziekanatu nowogródzkiego.
Z kolei wiadomo, że panowie Jezierscy byli znacznie rozgałęzieni po wszystkich prowincjach Rzeczypospolitej i pieczętowali się herbami Jezierza, Lewalt, Nowina, Rogala, Topór. „Wywód familii urodzonych Jezierskich herbu Nowina” zatwierdzony w heroldii wileńskiej 13 grudnia 1819 roku donosi iż „dom imienia urodzonych z Gołąbka Jezierskich starożytny, od najdawniejszych czasów w Koronnych Krajach Polskich klejnotem szlacheckim zaszczycony, w biegu swoim używając prerogatyw stanowi szlacheckiemu przyzwoitych, possydował i dziedziczył ziemskie majątki i piastował samej szlachcie przyzwoite urzędy. Z tych Jezierski był kasztelanem łukowskim… Józef Jakub Jezierski, wprzód pułkownik Wojsk Polskich, potem pisarz ziemski łukowski, przybywszy z Koronnych Krajów do Xięstwa Litewskiego (…) nabył dobra ziemskie Wielatycze, w powiecie pińskim leżące” etc. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 993, s. 250 – 251).
                                                              ***













                                         BUDOWNICTWO

                                  ARKADIUSZ  TELAKOWSKI  
                                      Mistrz  fortyfikacji


Niekiedy się powiada, iż Polacy rzekomo – np. w przeciwieństwie do Niemców – nie posiadają  geniuszu technicznego. Nic bardziej mylnego. Po prostu  wybitne polskie  osiągnięcia, będące dziełem całej plejady  znakomitych inżynierów w najrozmaitszych dziedzinach techniki i przemysłu, dokonanych w dziesiątkach krajów całego globu ziemskiego nie są zbyt dobrze znane. Któż w Polsce dziś pamięta, że np. w XIX wieku najlepsze w Niemczech i całej Europie prasy drukarskie do litografii kolorowej konstruował i produkował w Lipsku inżynier Świderski; że M. Jastrzębski (1808 – 1874) był najznakomitszym profesorem mechaniki teoretycznej i stosowanej na wyższych uczelniach Sankt Petersburga; że Bronisław Rymkiewicz wybudował najnowocześniejszy dla swego czasu port i miasto Manaus (stolicę brazylijskiego stanu Amazonas) z pływającymi nabrzeżami, zelektryfikowane wcześniej niż Londyn, a przedtem jako jeden z czołowych inżynierów budował Kanał Panamski, został wreszcie założycielem i prezesem wielkiej spółki przemysłowej, do dziś działającej w Brazylii; że Floreston Rozwadowski, wybitny topograf, pierwszy sporządził fachowe mapy Amazonii; że pionierami rozwoju nowoczesnej cywilizacji technicznej w Turcji, profesorami tamtejszych wyższych uczelni, autorami i realizatorami najśmielszych projektów transportowych i urbanistycznych tego kraju byli: J. Baranowski, E. Wrześniewski, I. Grzybiński, A. Przeździecki, K. Kalita, J. Wrześniowski, A. Antonowicz, B. Bończa-Tomaszewski, L. Korwin-Sakowicz, W. Dobrowolski, T. Wańkowicz, I. Radziwonowicz, J. Romer, W. Milewicz, J. Grekowicz, a także Sokulski, Gębka, Surtylewski, Kurkiewicz, Słotwiński, Liczbiński, Mokrański, Brzozowski, Żmijewski? - Że wymienimy tylko tych, których nazwiska kojarzymy bez specjalnego wysiłku pamięciowego...
6 kwietnia 1857 roku dowódca Głównego Sztabu Cesarskiej Armii Kaukaskiej informował namiestnika Kaukazu generała adiutanta, feldmarszałka, księcia Aleksandra Baratyńskiego: „Po wsiepoddanniejszemu dokładu Gosudara Imperatora chodatajstwa gospodina gławnokomandujuszczego Jego Wieliczestwo Wysoczajsze soizwolili na komandirowanije inżyniera kapitana Statkowskogo i sztabs – kapitana Bohuszewicza za granicu, w Szwejcariju, Franciju, Bielgiju, i Angliju, srokom na odin god, dla osmotra rabot po ustrojstwu tonnelej i gornych dorog i dla izuczenija na miestie sposobow, orudij i prijomow, pri tiech rabotach upotreblajemych”… (Akty sobrannyje Kawkazskoj Archeograficzeskoj Komissijeju, t. 12, Tyflis 1893). List kończyła prośba dotycząca wydania oficerom wojsk inżynieryjnych, Polakom Statkowskiemu i Bofguszewiczowi paszportów zagranicznych. Nieco później, po powrocie z delegacji zagranicznej obaj panowie budowali w niesłychanie złożonych warunkach przyrodniczych do dziś funkcjonujące żelazne koleje kaukaskie.
                                                             ***
Jednym z całego szeregu wybitnych inżynierów polskiego pochodzenia w Cesarstwie Rosyjskim był Arkadiusz Telakowski, specjalizujący się w dziedzinie sztuki fortyfikacji. Urodził się prawdopodobnie 6 listopada 1806 roku. Ród szlachecki zacnych panów Telakowskich, używających herbu Śreniawa, dobrze był znany w Rzeczypospolitej jeszcze w XVII wieku (nazwisko wywodziło się z nazwy gniazda rodowego Telaki w powiecie sokołowskim). Po rozbiorach rozsiedlili się, jak wiele innych rodzin, po różnych prowincjach rozległego imperium.
Chłopak manifestował nadzwyczajne uzdolnienia i Główną Szkołę Inżynieryjną w Petersburgu ukończył mając zaledwie dziewiętnaście lat. Jego nazwisko zostało wykute w marmurowej tablicy uczelni ku czci najznakomitszych absolwentów. Po otrzymaniu wojskowej rangi porucznika i dyplomu inżyniera polowego, jak wówczas zwano inżynierów wojskowych, przez pewien czas pracował w Departamencie Inżynieryjnym Ministerstwa Wojny. Wówczas to według jego projektu przebudowano monumentalny gmach Akademii Artylerii nad brzegiem Newy.
Lata 1828 – 1829 młody oficer spędził na froncie rosyjsko – tureckim, brał bezpośredni udział w oblężeniu szeregu tureckich twierdz. Pod jego dowództwem i według jego projektów wybudowano szereg konstrukcji oblężniczych, umocnień polowych, obozów, szpitali, jak też prowadzono na bieżąco operacje wywiadowczo – rozpoznawcze na terenie działań wojennych. Wśród jego nagród już wówczas znalazły się ordery św. Włodzimierza i św. Jerzego, najwyższe odznaczenia wojskowe Imperium Rosyjskiego, nadawane wyłącznie za wyjątkowe zasługi i wyjątkową odwagę.
Po zakończeniu wojny A. Telakowski przez pewien okres kierował pracami fortyfikacyjnymi podczas budowy twierdzy Bendery na terenie obecnej Mołdawii. Następnie, od 1832, rozpoczął wykłady z zakresu teorii i praktyki w Pawłowskim Korpusie Kadetów, kierując na tej uczelni odnośną katedrą. Te funkcje kontynuował aż do 1863 roku, czyli ponad trzydzieści lat. Ówcześnie jeszcze nie było oryginalnych podręczników rosyjskich dotyczących dziedziny fortyfikacji, podczas nauki kadeci korzystali z odnośnych źródeł niemieckich i francuskich, z reguły zresztą zdezaktualizowanych i będących na niezbyt wysokim poziomie, jak też nie pasujących do realiów Cesarstwa Rosyjskiego. Na zlecenie więc rządy Arkadiusz Telakowski podjął się przygotowania do druku pierwszego w języku rosyjskim podręcznika akademickiego w zakresie sztuki fortyfikacji. Przestudiowanie odnośnych książek w kilku językach obcych stanowiło wstęp do właściwej pracy, która polegała na tym, że przyszły autor odbył serię wypraw do kilkudziesięciu dawnych twierdz na terenie imperium, wzniesionych ongiś (przeważnie pod kierunkiem architektów włoskich, nawiasem mówiąc), by na miejscu zapoznać się z tym, gdzie i jak były one wznoszone oraz jak potem służyły obronności kraju. Kilkoletnie prace przygotowawcze zostały wreszcie skończone i uczony przystąpił do ostatecznego opracowania i systematyzacji zgromadzonego materiału, aż wreszcie wysiłek został uwieńczony ukazaniem się dzieła jednego z najlepszych w Europie. W 1839 roku ukazał się pierwszy tom wielkiego dzieła A. Telakowskiego pt. „Fortyfikacja” z podtytułem „Fortyfikacja polewaja”. Drugi tom miał podtytuł „Fortyfikacja dołgowriemiennaja” , a ujrzał światło w 1846 roku.
Za to pod każdym względem znakomite dzieło autor otrzymał nagrodę Cesarskiej Akademii Nauk, a w ciągu kolejnych piętnastu lat dzieło było wznawiane jeszcze czterokrotnie, przy czym autor na bieżąco wprowadzał do kolejnych edycji te czy inne poprawki i uzupełnienia, konieczne ze względu na zachodzący w dziedzinie sztuki wojennej postęp i rozwój wiedzy. „Fortyfikacja” Arkadiusza Telakowskiego trafiła do tysięcy bibliotek publicznych, prywatnych, wojskowych, a korzystali z niej nie tylko kadeci, lecz i doświadczeni oficerowie i inżynierowie cywilni. Książka została napisana językiem dokładnym, a jednocześnie barwnym i dynamicznym, była utrzymana w wytwornym, klarownym stylu, dającym chlubne świadectwo talentowi autora. W wojskowych czasopismach  niemieckich, angielskich, francuskich ukazały się nader pochlebne recenzje i omówienia poświęcone „Fortyfikacji”. Minęło parę lat, a dzieło ukazało się nie tylko w tłumaczeniu na trzy powyższe języki, lecz  również w wersji szwedzkiej, włoskiej, hiszpańskiej, duńskiej, nieco później również japońskiej. We Francji zaś zostało zatwierdzone jako oficjalny, zaakceptowany przez ministerstwo wojny podręcznik obowiązkowy dla słuchaczy wojskowych szkół technicznych wszystkich poziomów. Zresztą także wykłady Telakowskiego cieszyły się dużą popularnością w Sankt Petersburgu, tak iż pan profesor od 1847 roku dość regularnie prowadził zajęcia również w siedzibie Sztabu Generalnego dla oficerów i generałów Petersburskiego Okręgu Wojskowego. Miał w tym czasie rangę wojskową generała artylerii.  
Nasz rodak jako pierwszy w nauce europejskiej dokładnie i szczegółowo opracował zasady i metody „przywiązywania” budowli fortyfikacyjnych do określonej rzeźby terenu, wskazując zresztą na zgubność w tej materii dogmatyzmu i na konieczność każdorazowego twórczego podejścia do planowania umocnień na tym czy innym specyficznym terenie. Jako jeden z pierwszych Telakowski opracował projekty schronów antyartyleryjskich, systemy podziemnych pomieszczeń, korytarzy i komunikacji, służace np. do skrytej koncentracji żywej siły, szykującej się do ataku na przeciwnika z wykorzystaniem czynnika zaskoczenia. Był też pomysłodawcą wznoszenia tzw. „dużych twierdz”, tak chętnie i często budowanych w XX wieku przez Niemców, Brytyjczyków, Francuzów, Finów, Rosjan, funkcje których to obiektów polegałyby nie tyle na obronie, ile na prowadzeniu czynnych działań zaczepnych i nieustającym nękaniu znajdujących się na odnośnym terenie oddziałów przeciwnika. Twierdza ufortyfikowana, jako obiekt strategiczny, wynaleziona przez A. Telakowskiego, znalazła później zastosowanie w wielu armiach całego świata; Rosjanie np. wykorzystali jego idee wznosząc słynną twierdzę Sewastopol na Krymie.
Fortyfikacja” zresztą nie stanowiła jedynej fundamentalnej publikacji tego uczonego. W 1849 roku w Sankt Petersburgu wydano w języku francuskim jego „Manuel de fortification permanente”.
                                                                ***
Rozległa wiedza, zasługi, talent i popularność A. Telakowskiego nie wszystkim, że tak powiemy, dobrze smakowała. Niektórym wysoko postawionym wojskowym i dygnitarzom wręcz spędzała sen z oczu i zatruwała życie. Ludzie nie lubią uwielbiać, wolą się podobać sami, a jeśli ktoś ich w czymś przewyższa, nie mogą tego znieść. Zaczęto więc i Telakowskiemu po cichu  na różne sposoby doskwierać, siejąc zmyślenia, pomówienia, plotki, knując intrygi i prowokacje. Aż zirytowany profesor demonstracyjnie podał się w 1868 roku, porzucając wszelką działalność naukową, pedagogiczną i społeczną. Odtąd prowadził wyłącznie prywatny tryb życia na ustroniu, uchylając się zdecydowanie od powrotu na szerszą arenę aktywności zawodowej.
Miał po prostu raz i na zawsze dość ludzkiej wokół siebie zawiści i niegodziwości, dotykających zresztą każdego co wybitniejszego człowieka.  Johann Wolfgang von Goethe mówiąc o osobach, z których strony spotykały go niezrozumienie i wrogość, wymieniał tych, których nazywał „przeciwnikami z głupoty”. „Są to tacy – wywodził – którzy mnie nie zrozumieli i ganili nie znając mnie wcale. Ich pokaźna liczba bardzo mnie w życiu znużyła, ale należy im przebaczyć, gdyż nie wiedzieli, co czynili.
Drugą, równie liczną grupę tworzą ci, co mi zazdroszczą. Ludzie ci nie mogą mi darować mojego szczęścia i zaszczytnego stanowiska, które uzyskałem dzięki talentowi. Szarpią oni moje dobre imię i chętnie by mnie zniszczyli. Gdyby mi się jednak noga podwinęła lub gdybym zbiedniał, daliby mi spokój”. [Nie koniecznie, wielu rzuciłoby się zawzięcie kopać leżącego! – J.C.].
„Potem następuje wielka liczba tych, którzy z braku własnych sukcesów stali się mymi przeciwnikami. Są wśród nich wysoce utalentowani ludzie, ale nie mogą mi przebaczyć, że ich zaćmiewam.
Po czwarte, chciałbym wymienić tych przeciwników, którzy mają po temu specjalne powody. Ponieważ jestem tylko człowiekiem i jako taki mam ludzkie wady i słabostki, to i moje dzieła nie mogą być od nich wolne. Zważywszy jednak, że traktowałem moje wykształcenie poważnie i stale starałem się uszlachetnić mój charakter, czyniłem stałe postępy i nieraz zdarzało się, że ganili we mnie błąd, którego już się dawno wyzbyłem. Ci poczciwcy najmniej mi dokuczyli, strzelali do mnie wówczas, kiedy już o wiele mil się od nich oddaliłem…
Inną, również wielką liczbę moich przeciwników stanowili ci, którzy stali się nimi z powodu różnicy w poglądach i sposobie myślenia. Mówi się o liściach  jednego drzewa, że nie ma chyba dwóch całkiem jednakowych: tak samo i pośród tysiąca ludzi trudno znaleźć dwóch, którzy w swych poglądach i sposobie myślenia zupełnie by się ze sobą zgadzali. Jeśli uznam to za aksjomat, to powinieniem się o wiele bardziej  dziwić temu, że mam jeszcze tylu przyjaciół i  zwolenników”…
Te słowa mogliby za niemieckim poetą powtórzyć setki innych znakomicie utalentowanych ludzi pióra, nauki i sztuki, a wśród nich musiałby się znaleźć także Arkadiusz Telakowski. Nie wrócił już nigdy do marnej krzątaniny wśród miernot i zawistników; wolał hodować przysłowiową kapustę niż rządzić cesarstwem; życie zakończył po wielu latach samotnego przebywania „w stanie spoczynku” 19 września 1891 roku.
                                                                    ***




                               KAZIMIERZ  STANISŁAW  GZOWSKI
                          Współtwórca cywilizacji kanadyjskiej  

Twórcą słynnego, znanego całemu światu  mostu nad Niagarą tuż przy granicy amerykańsko – kanadyjskiej był Kazimierz  Stanisław Gzowski, wybitny uczony, inżynier, organizator życia gospodarczego Kanady, współzałożyciel i pierwszy prezes Kanadyjskiego Stowarzyszenia Inżynierów Cywilnych, prekursor nowoczesnej polityki ochrony środowiska naturalnego, honorowy adiutant Jej Królewskiej Mości Wiktorii, królowej  Anglii.
Była pierwsza połowa wieku XIX. Po cóż, spyta ktoś, przypominać dziś te przebrzmiałe dzieje, ludzi może i zasłużonych, ale przecie już należących do przeszłości, do innego świata, do innej epoki. Odpowiedź na to retoryczne pytanie byłaby jednak bardzo prosta: warto to czynić, ponieważ usposobienie owych szlachetnych ludzi, ich postawa względem świata, ich siła ducha, upór, pracowitość stanowią do dziś i chyba na zawsze pozostaną wzorcem godnym nie tylko pamięci, ale i naśladowania. Co jest szczególnie ważne w czasach bezideowości, kiczu moralnego, głupoty, cynizmu i chamstwa krzewionego przez tzw. masową kulturę.
K.S. Gzowski był bodaj najbardziej błyskotliwym i utalentowanym reprezentantem starożytnej i sławnej rodziny szlacheckiej, już przed wiekami rozgałęzionej szeroko po wszystkich niemal prowincjach dawnej Rzeczypospolitej, a dla szerokiego rozsiedlenia i rozmaitych pokrewieństw pieczętującej się w różnych odnogach herbami Dołęga, Grabie, Junosza, Tępa Podkowa. Ignacy Kapica Milewski w swym „Herbarzu”  podaje: „Dom Gzowskich z domu Rosperskich z Klińskimi, Kurnickimi, Kuszyckimi czy raczej Kuszkowskimi pochodzi”. Adam Boniecki w „Herbarzu polskim” (t. 7, s. 218 – 221) pisze o Gzowskich herbu Grabie i Junosza, przy tym zdaje się twierdzić, że był to jeden dom; mianowicie Gzowscy Junoszowie gnieździli się na Litwie i stanowili jakoby odgałęzienie Gzowskich Grabiów. Czytamy tedy u tego autora: „Gzowscy herbu Grabie pochodzą z Gzowa i Śmieszewa, zwanego Małym Gzowem, pod Pułtuskiem. Jak się zdaje, do domu tego należały i Gzy, obok Pułtuska leżące, gdyż 1474 roku Piotr z Kroczewa, także herbu Grabie, dopełnił działu z bratem swoim Janem z Gzowa. Pierwszy wziął Kroczewo, drugi Gzy. Gzowscy się parę razy Gzińskimi nazwali. Bartosz z Gzowa świadczył 1403 roku w Brześciu”… Notowani w ciągu wieków w różnych miejscach, spokrewnili się poprzez kojarzenie małżeństw z Palczewskimi, Szydłowskimi, Dziewanowskimi, Biejkowskimi, Góreckimi, Remiszewskimi, Głębockimi, Łochińskimi, Ciborowskimi, Jarnutowskimi, Grudowskimi.
Gzowscy, którzy  (według Bonieckiego) z Mazowsza mieli się   przenieść na Litwę,    zamieszkiwali   w powiatach grodzieńskim, nowogródzkim, mohylewskim, smoleńskim, lidzkim, oszmiańskim, mińskim, wileńskim, wołkowyskim. Nie koniecznie zresztą mieli pochodzić z Mazowsza ci Gzowscy, mogli też nazwisko swe wziąć nie   od Gzowa, lecz od dóbr Gzowla w powiecie nowogródzkim. Zygmunt Gzowski spośród nich, wojski grodzieński, zginął w wojnie przeciw Moskwie w 1660 r. Albertus Gzowski, nobilis, 31 sierpnia 1668 roku podpisał „manifestację szlachty trembowelskiej z powodu okazowania”  (Akta grodzkie i ziemskie z archiwum ziemskiego we Lwowie, t. 24, s. 278. Lwów 1931). Andrzej i Jan Gzowscy w 1674 roku podpisali w Warszawie sufragację króla Jana III Sobieskiego (Volumina Legum, t. 5, s. 149). Tadeusz i Józef Gzowscy z województwa mińskiego w 1764 roku złożyli podpisy pod aktem elekcji ostatniego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 131). Stanisław Gzowski, stolnik orszański, około 1677 posiadał kamienicę w Mińsku. Franciszek był kanonikiem smoleńskim i wileńskim, sufraganem trockim około 1776 – 1782. Stanisław i jego syn Maciej Gzowscy legitymowani we Lwowie około 1783 roku.
„Wywód familii urodzonych Gzowskich”, zatwierdzony w Mińsku 11 października 1817 roku zawiadamia, że „od najdawniejszych czasów poprzednicy dziś wywodzącego się (Hieronima Gzowskiego, byłego prezydenta powiatu lidzkiego, kapitana wojsk polskich, dziedzicznie osiadłego w powiecie lidzkim w dobrach Sokoleńszczyzna, czyli Stare Soleczniki, a używającego herbu Junosza) szczycili się prerogatywami właściwemi stanowi szlacheckiemu, posiadali urzęda i dziedziczyli wiecznością ziemne majątki, jak o tem list Króla Polskiego Zygmunta Augusta w roku 1560 julii 1 dnia do jaśniewielmożnego Ilgowskiego, dworzanina, pisany, aby uczynił rozgraniczenie dóbr skarbowych Suchowicz z majątkiem dziedzicznym Stanisława Junoszy z dziedzic na Gzowli i Lampiczach Gzowskich (…), dworzanina Jego Królewskiej Mości w województwie nowogródzkim położonym, Wiedźma zwanym”… Dowiadujemy się z dalszego tekstu wywodu, iż archiwum rodzinne panów Gzowskich spłonęło podczas wojny  1812 roku, że Wincenty Gzowski posiadał majętność Laspol  w Guberni Mohylewskiej, przed nim zaś Jan Gzowski siedział na Burolewszczyźnie (alias Studach) w Województwie Mińskim (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 700, s. 13 – 14).
Z kolei z wywodu genealogicznego, zatwierdzonego przez heroldię grodzieńską w 1832 roku, wynika, iż rodzina ta została uznana za starożytną szlachtę i wpisana do szóstej części „dworianskoj rodosłownoj knigi” Guberni Grodzieńskiej. Ta gałąź także brała za protoplastę Stanisława, dziedzica na Gzach alias Gzowli i Lampiczach, Gzowskiego herbu Junosza, właściciela dóbr Wiedźma,  wymienionego w liście Zygmunta Augusta w roku 1560. Z tej gałęzi Tadeusz Gzowski był podczaszym województwa mińskiego; wzmiankowany już powyżej Franciszek – biskupem mińskim, sufraganem trockim, kanonikiem katedry wileńskiej; Józef – podczaszym wołkowyskim; Tomasz – szambelanem dworu polskiego; Stanisław – mostowniczym starodubowskim; Teofil – chorążym wojsk litewskich; Onufry – kanonikiem wileńskim itd. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 191).
Jedna z gałęzi dziedziczyła na Sokołowszczyżnie w późniejszym powiecie wileńsko – trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 129, s. 16). Przed rokiem 1840 sprytna szlachcianka Dorota Gzowska nabyła w Wilnie kamienicę za 800, a następnie sprzedała ją za 1333 rubli jednemu z mieszkańców tegoż domu. Nie potrafiła jednak należności od Żyda  wyegzekwować i zwróciła się z odpowiednią prośbą do urzędu generał-gubernatora (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 176). 25 czerwca 1848 roku Hieronim Gzowski został  potwierdzony w rodowitości szlacheckiej przez heroldię wileńską (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 182, s. 203).
Panowie Gzowscy posiadający od 1751 roku dobra Micki w powiecie mozyrskim (nabyte od Gorbaniewskich) w Ziemi Mińskiej, odgałęzili się również na powiaty wołkowyski, wileński i żytomierski. Spokrewnili się m.in. z Ejsmontami, Walentynowiczami, Dzierżyńskimi, Ciechanowiczami, Hołowniami. W 1851 roku zostali potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 2, nr 2, s. 48 – 50). Nieznany z imienia szlachcic Gzowski pełnił podczas Powstania Styczniowego funkcje powstańczego egzekutora kary śmierci („wieszatiela”) na zdrajcach w oddziale Lenkiewicza na Grodzieńszczyźnie; został ujęty przez Rosjan i powieszony (Archiwnyje materiały Murawiewskogo Muzieja, t. 2, s. 394. Wilno 1915).        
W ogóle zaś ta rodzina była przez cały XIX wiek poddawana  prześladowaniom i wywłaszczeniom przez władze rosyjskie, tak iż niektórych Gzowskich zamordowano, drugich deportowano na Sybir, inni musieli uchodzić na obczyznę, a tylko niewielu pozwolono mniej więcej spokojnie gospodarować na swych zagrodach.
                                                                ***
Kazimierz Stanisław Gzowski nie był pierwszym Polakiem, który się zasłużył w dziedzinie naukowego badania kontynentu północnoamerykańskiego. Na długo przed nim, w roku 1476 Jan z Kolna, kapitan polski w służbie króla Danii Krzysztofa II, odkrył Labrador, kraj Baffina, cieśninę nazwaną później cieśniną Hudsona, itd. Ale to są dawne, i nie tak pewne dzieje.
Czymże był kraj, któremu Gzowski tak znakomicie się zasłużył? Według danych współczesnych Kanada to olbrzymie państwo, ponad trzydziestokrotnie rozleglejsze od Polski, rozciągający się „od morza do morza” („a mari usque ad mare”), od Oceanu Spokojnego na zachodzie do Oceanu Atlantyckiego na wschodzie, liczące 9976,1 tysięcy km kw, zajmujące pod względem wielkości terytorium drugie miejsce w świecie po Rosji (17,1 mln km kw). Kraj w większości jest niezamieszkały, skalisty, pokryty wiecznym lodem, poprzecinany dużymi rzekami, jak Mackenzie, Saskatchewan, Frazer, Jukon czy Rzeka Swiętego Wawrzyńca, długa na 1200 km. Appalache, Kordyliery, Góry Nadbrzeżne i Góry Skaliste wznoszą się nieraz na ponad 5 – 6 tysięcy metrów nad poziomem morza. Liczne są olbrzymie, bogate we florę i faunę jeziora: Ontario, Erie, Wielkie Niedźwiedzie, Winnipeg, Wielkie Niewolnicze oraz tysiące pomniejszych. Pod wieloma względami Kanada była i pozostaje krajem niezwykłym, zamieszkałym przez ludzi o wysokiej kulturze życia codziennego, pracowitych, przyjaznych i uczciwych, mniej więcej co sześćdziesiąty z których to Polak.
                                                                   ***
K.S. Gzowski urodził się 5 marca 1813 roku w Petersburgu z ojca Stanisława, oficera gwardii cesarskiej, i matki Heleny z domu Pacewicz. Zarówno ojciec, jak i matka, pochodzili z  ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego. W domu panowała atmosfera gorącego patriotyzmu polskiego. Być może dlatego rodzice początkowo wysłali syna do pobierania nauk w Liceum Krzemienieckim, wchodzącym w skład Wileńskiego Okręgu Naukowego, jednej z najlepszych szkół tego typu w całym imperium, przygotowującej specjalistów formalnie na poziomie dzisiejszego licencjatu, a faktycznie przekazującej (w języku polskim) wiedzę dorównującą uniwersyteckiej.
W 1830 roku młody Gzowski uzyskał szarżę oficerską sapera armii rosyjskiej i został skierowany do garnizonu na terenie Polski Centralnej. Gdy w Warszawie wybuchło Powstanie nazwane później Listopadowym, bez wahania przyłączył się do ruchu, zdezerterował, łamiąc przysięgę złożoną przedtem na wierność cesarzowi Rosji i w ten sposób podpisał sam na siebie wyrok śmierci. Walczył pod dowództwem generała Dwernickiego przeciwko wojskom rosyjskim.  Gdy zaś powstanie upadało, m.in. na skutek niekończących się niesnasek i wzajemnych morderstw w obozie polskim, resztki oddziałów przeszły przez granicę austriacką i zostały tam internowane. Po paru latach cała Europa, która początkowo serdecznie witała polskich rozbitków, miała dość u siebie ich wichrzenia, pretensji, pijaństwa, skandali, a nawet kradzieży i napadów na spokojnych obywateli.  Zaczęto więc  dokuczliwych gości wypychać jak najdalej: z Anglii do Australii, z Francji – na Haiti, z innych krajów też za ocean, do Stanów, Kanady itd., byle najdalej od cywilizowanego świata.  Wszyscy w Europie mieli po dziurki w nosie tych niespokojnych ludzi, ciągle niezadowolonych, czegoś bardzo chcących, lecz nie wiedzących   czego,  i nie mających żadnych logicznych pomysłów politycznych, a siejących wokół siebie – jak pisał A. Mickiewicz, „huk, stuk”, zamieszanie i niepokój. Postanowiła tedy Europa  umożliwić im „wyżywanie się” na bezludnych terenach Nowego Świata. K. S. Gzowski razem z 234 innymi powstańcami został w listopadzie 1833 roku przez port w Trieście deportowany do USA, do Nowego Jorku.
Młody Gzowski w Nowym Jorku utrzymywał się początkowo z udzielania prywatnych lekcji języków obcych i fechtunku, przy okazji doprowadzając do perfekcji własną wiedzę języka angielskiego, co pozwoliło mu na bardziej skuteczne funkcjonowanie w państwie pobytu. Już wkrótce został praktykantem w biurze adwokackim w mieście Pittsfield stanu Massachusetts i podjął studia prawnicze, uzyskując w 1837 roku dyplom prawnika, a w 1838 wraz z obywatelstwem amerykańskim uprawnienie do wykonywania zawodu adwokata, któremu to zajęciu, aczkolwiek bez specjalnego entuzjazmu, się poświęcał. Prawdziwym jego powołaniem byłyby prace inżynieryjno – budowlane, na podstawie kwalifikacji uzyskanych w Rosji; wiedział o tym i czekał na okazję, by do nich jakoś wrócić. Taka zaś okazja  nadarzyła się w roku 1841, kiedy to rozpoczęto szeroko zakrojone prace, mające na celu budowę sieci komunikacyjnych na północy Stanów Zjednoczonych. Wkrótce pan Kazimierz przeniósł się do Kanady, gdzie rząd kolonialny powierzył mu nadzór nad rozbudową sieci dróg lądowych i wodnych, w tym wiaduktów, mostów, tam wodnych na terenie prowincji Ontario. Urzędował przeważnie w Toronto i w tamtejszym London w charakterze „inżyniera dróg i mostów”, zostając w tej materii ekspertem z prawdziwego zdarzenia.
Gzowski był zapalonym sportowcem, człowiekiem o rzadko spotykanej odwadze, graniczącej z desperacką zuchwałością. Nieraz wspinał się po urwistych skałach Niagary i nosił się z zamiarem przekroczenia rzeki na linie. Choć trzeba przyznać, że jako pierwszy przeszedł nad Niagarą po linie grubej na 77 mm, długiej na 335 metrów, a zawieszonej na wysokości 48,75 m w dniu 30 lipca 1859 roku francuski linoskoczek Jean Francois Gravle czyli Charles Blondin (1824 – 1897). Właściwie niewielki to wyczyn, jeśli zważyć, iż rekord wysokości chodzenia po linie wynosi obecnie 3150 m, długość – 11,57 km, przebyty w ciągu 3,5 godzin, jeden zaś z mistrzów w tej dziedzinie spędził bez przerwy na linie 185 dni (od 28 marca do 29 września 1973 roku na drucie długim na 120 m, naciągniętym na wysokości 25 m). Ale przecież i tak widok drobnej ludzkiej figurki balansującej na niewidocznym z daleka sznurku nad rwącym potężnym potokiem przyciągał wielu widzów, a tego rodzaju imprezy nad Niagarą były organizowane wielokrotnie. Jednym zaś z inicjatorów tych dziwacznych widowisk był K.S.Gzowski. Stanowiło to jednak tylko dalszy, zupełnie marginalny wątek jego aktywności.
W 1849 roku został pan Kazimierz przeniesiony służbowo do prowincji Quebec i pracował tam aż do 1853 roku jako inżynier główny na budowie pierwszej kanadyjskiej kolei żelaznej, łączącej Montreal ze Stanami Zjednoczonymi. Jednocześnie brał udział w rozbudowie portu montrealskiego i kanałów żeglugowych na Rzece Świętego Wawrzyńca. Cieszył się  dużym autorytetem w kołach przemysłowych i rządowych Kanady, toteż nie miał trudności z pozyskaniem kapitału na założenie w 1853 roku własnej firmy budowy dróg żelaznych pod nazwą  „Gzowski and Co”. W następnych latach wybudował setki kilometrów kolei, które sam projektował i nadzorował wykonanie. Był autorem i realizatorem kilku projektów do dziś uchodzących za arcydzieła sztuki inżynieryjnej, jak np. mostu zwanego International Bridge, łączącego nad rzeką Niagarą Fort Erie w Kanadzie i Buffalo w USA.
Nasz rodak był założycielem Engineering Institute of Canada, brał udział w działalności analogicznych towarzystw naukowych Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Opracował w tym okresie szereg projektów budowy dróg na terenie tych krajów.
Na marginesie zajęć zawodowych Kazimierz Gzowski poświęcał się organizowaniu na terenie Kanady tzw. „Riffie Associations”, czyli związków strzeleckich, swoistej samoobrony terytorialnej, co czynił z wielkim poświęceniem i znakomitymi wynikami.
W 1879 roku królowa Wielkiej Brytanii Wiktoria, doceniając jego oddanie tronowi i olbrzymie zasługi, nadała panu Kazimierzowi tytuł swego adiutanta honorowego; w 1882 Gzowski został pułkownikiem milicji kanadyjskiej, a w 1890 nadano mu komandorię Orderu Św. Michała i Św. Jerzego oraz tytuł „sir’a”, czyli szlachcica Wielkiej Brytanii. Stanowiło to godne wyróżnienie dla tak zacnego, mądrego, twórczego, pracowitego, pełnego poświęcenia i gotowości służenia innym ludziom człowieka.
                                                               ***
„Żyć to nie znaczy żyć tylko dla siebie” (Menander). Człowiek prawdziwie rozumny i szlachetny odczuwa głęboką satysfakcję, gdy może uczynić coś dobrego dla innych. Czyni to nie dla osiągnięcia zysku lub poklasku, lecz z bezpośredniego odruchu serca, i jest w tej mierze zaprzeczeniem owego patologicznego „człowieka próżnego”, opisanego przez Maxa Schelera w dziele „Istota i formy sympatii”: „Reaktywne zachowanie w stosunku do społeczeństwa jest charakterystyczne dla odbiegającego od normy „człowieka próżnego”, który w przeciwieństwie do „człowieka dumnego” jest całkowicie niewolnikiem cudzej uwagi, cudzego sądu, który dopiero jako „widziany, zauważony, wzięty pod uwagę” czuje się moralnie „istniejącym”, i któremu jego „rola”, jaką odgrywa, zupełnie zasłania własną jaźń, własne życzenia i uczucia. Jest ono także charakterystyczne, ale z całkiem innymi modalnościami, dla typu, który chciałbym nazwać typem psychicznego „pasożyta”. Ten typ homo żyje psychicznie tylko kosztem otoczenia, względnie kosztem jednego człowieka  ze swego kręgu, w tym sensie, że jego przeżycia współprzeżywa „jako swoje własne”, jego myślom i sądom nie „przytakuje”, lecz myśli i wypowiada je jako swoje własne. Tym, co prowadzi do tego typu, jest świadomość własnej „pustki”, własnej „znikomości”. Owa pustka wygania go „z  siebie samego”, by napełnił sobie próżny brzuch cudzymi przeżyciami. W końcu typ ten (jako pasywistyczny) przekształca się w daleko niebezpieczniejszy, aktywistyczny przypadek takiego zachowania, w jakiś psychiczny „wampiryzm”, w którym własna pustka życiowa, związana z silnym pragnieniem przeżywania, skłania do nieograniczonego aktywnego wdzierania się w najintymniejszą jaźń drugiego człowieka – i to jednego indywiduum po drugim, a nie, jak w pasywistycznym przypadku, jednego człowieka – aby czerpiąc z przeżyć drugiego wieść własne życie oraz wypełnić ową „pustkę”…
Pewna widowiskowa odmiana scharakteryzowanego wyżej ogólnego zachowania kształtuje się także często w pewnych psychozach: ogromne uzależnienie całego zachowania, myślenia, działania od „widza” i domniemanego wrażenia na nim wywieranego, co szczególnie rzuca się w oczy w historii. Obecność widza natomiast tłumi tutaj naturalne „bycie sobą”…
Człowiek próżny, człowiek o aktorskim usposobieniu, kokietka zawsze jeszcze, obok obrazu, którego dostarczają, że oni są tymi, którzy go dostarczają, poniekąd kursują tam i z powrotem między swoim „Ja” i swoimi realnymi przeżyciami a owym obrazem. Chory natomiast żyje w tym obrazie; możliwy obraz jego „Ja” wysuwa się dla niego w miejsce własnego „Ja”…
Kazimierz S. Gzowski nic nie czynił z pobudek próżnych i marnych, lecz, jak się wydaje, wyłącznie kierując się motywacją perfekcjonistyczną i tymotejską. Wewnętrzną zaś pobudkę  jego prac stanowił  chrześcijański ideał czynnego urzeczywistniania dobra w świecie. Stąd jego wielka aktywność i olbrzymie osiągnięcia.
W 1885 roku rząd prowincji Ontario powierzył mu organizowanie parku narodowego nad wodospadami Niagary. Przez osiem lat był prezesem zarządu tegoż parku, a w okresie 1896 – 1897 administratorem prowincji Ontario. Wykazał się również jako świetny organizator szkolnictwa, przez wiele lat stał na czele Wycliff College (seminarium duchownego ewangelistów) oraz pełnił obowiązki prezesa Society of Canadien Chuch of England. Zmarł 24 sierpnia 1898 roku w Toronto i został pochowany na cmentarzu Św. Jakuba.
Z żony Mary Beebe, Amerykanki, pozostawił troje dzieci i doczekał się też dość pokaźnego stadka wnuków, spośród których na pierwsze miejsce wybił się dzięki niepospolitym zaletom umysłu i charakteru Piotr Gzowski, wpływowy intelektualista, publicysta, dziennikarz, organizator życia kulturalnego Kanady.
                                                                ***
                                                              



                                       ERNEST  MALINOWSKI   
                                     Geniusz  sztuki  budowlanej

Sylwetkę tego wybitnego inżyniera przedstawiliśmy w naszej książce „Dzieci żelaznego wilka” (Rzeszów, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE 2005, s. 265 – 274). Ponieważ jednak wkrótce po wydaniu cały nakład książki został przez służby specjalne Rzeszowa skonfiskowany, przedstawiamy poniżej ten temat ponownie w zmienionym  opracowaniu.
A więc Adam Stanisław Hipolit Ernest Nepomucen Malinowski przyszedł na świat w miejscowości Różyczne powiatu płoskirowskiego na Podolu, w zacnej i patriotycznej rodzinie szlacheckiej herbu Pobóg. Szczególnie gęsto rozsiedleni byli panowie Malinowscy w Małopolsce; tak w roku 1745 akta ziemskie lwowskie wzmiankuja imię niejakiego Petrusa Malinowskiego. A i zapisy w innych dzielnicach Rzeczypospolitej częstokroć wspominają o licznych reprezentantach tego rodu.
Tak tedy Ernest Malinowski ochrzczony   został w kaplicy dworskiej w Sewerynach. Jako rok urodzenia historycy podają 1815. Ojciec chłopca  Jakub Malinowski (1780 – 1850) służył w wojsku Księstwa Warszawskiego, w 1809 roku został odznaczony Orderem Virtuti Militari, a w 1831 posłował na sejm powstańczy z powiatu radomyślskiego. Z tego też powodu po klęsce insurekcji listopadowej musiał z synami Ernestem i Rudolfem emigrować do Francji, a życie zakończył w tamtejszym Homburgu.
Zanim jednak doszło do wyjazdu Ernest zdążył ukończyć słynące ze znakomitego poziomu nauczania Liceum Krzemienieckie, należące do Wileńskiego Okręgu Naukowego, jak też wziąć udział w Powstaniu Listopadowym. Zaledwie 16-letni młodzieniec zaciągnął się pod sztandary pułku „czwartaków” i walczył w polu przeciwko oddziałom rosyjskim. Jego zaś starszy brat pełnił obowiązki adiutanta u boku generała Henryka Dembińskiego. Nic więc dziwnego, że obaj bracia razem z ojcem musieli po zakończeniu insurekcji uchodzić za granicę.
We Francji w latach 1834 – 1838 Ernest Malinowski studiował sztukę inżynieryjną w słynnej paryskiej Ecole des Ponts et Chaussees. Zamiast spokojnie pracować w wyuczonym zawodzie wplątał się jednak ponownie w ruchy rewolucyjne, inspirowane przez ukryte czynniki, tym razem na terenie Badenii i obok tysięcy innych Polaków walczył przeciwko legalnym władzom tego, jak też innych, krajów europejskich. Tym zaś w końcu cierpliwość się skończyła i podczas tzw. Wiosny Ludów 1848/49 roku władze Belgii, Francji, szeregu państw niemieckich, Hiszpanii i in. nakazały wszystkich Polaków  podejrzanych o udział w ruchach wywrotowych rozstrzeliwać na miejscu bez śledztwa i sądu. Co też bez skrupułów czyniono, tak się dało  państwom europejskim we znaki rzekome polskie „umiłowanie wolności”, manifestujące się w  nie kończacych  się burdach i zamieszkach  pod obłudnym hasłem domniemanej walki „o wolność waszą i naszą”. W tej sytuacji, póki nie  za późno, należało salwować się ucieczką choćby tam, gdzie pieprz rośnie, byle najdalej od salw plutonów egzekucyjnych, kładących trupem nie tylko „bojowników wolności”, lecz i zupłnie przypadkowe, nieszkodliwe osoby.
W 1852 roku pan Ernest wyniósł się do Peru, na kontynent łacinoamerykański, gdzie nic mu już nie groziło. W tym czasie zresztą bawili już tutaj dwaj inni polscy ekspowstańcy, też pochodzący z Kresów, botanik Józef Warszewicz (z powiatu wileńskiego) oraz inżynier Edward Habich (z powiatu oszmiańskiego). [Do dziś główny plac Limy, miasta stołecznego Peru, ozdobiony jest pięknym pomnikiem ku czci E. Habicha, założyciela (1876) i przez 33 lata rektora pierwszej w Ameryce Łacińskiej politechniki (Wyższej Szkoły Inżynieryjno – Górniczej), noszącej także obecnie jego imię.  
W Peru E. Malinowski, mający na szczęście wyższe wykształcenie inżynieryjne, zaciągnął się do państwowej służby technicznej w charakterze projektanta obiektów hydrotechnicznych, które też pod jego bezpośrednim kierunkiem realizowano. Zanim jednak to się stało, przez pewien okres dokonywał modernizacji mennicy państwowej w Limie, nadzorował porządkowanie jednego z najpiękniejszych (dzięki niemu) miast Ameryki Południowej – Arequipy, organizował szkolnictwo i nadzorował budowę   linii kolejowych z portu Chimbote do Huaras, z portu Pacasmayo do Cajamarca oraz z Cuzco przez Puno nad jeziorem Titicaca do portu Mollendo. 
                                                                  ***
Podczas wojny peruwiańsko – hiszpańskiej w 1866 roku   rząd Republiki Peru powierzył E. Malinowskiemu dowództwo obroną wybrzeża, w szczególności odcinka przylegającego do stolicy kraju portu Callao. Polak sprowadził ze Stanów Zjednoczonych w trybie pilnym armaty dalekiego zasięgu oraz odpowiednie wieże pancerne, umieścił je na podwoziach kolejowych i stworzył w ten sposób pierwsze na świecie pociągi pancerne, które zmasowanym ogniem artyleryjskim raziły flotę hiszpańską na odległość, same, ciągle zmieniając położenie,  pozostawały  niedosiężnymi dla ognia dział okrętowych. Większość armady została w ten sposób wyprawiona na dno, a resztki w popłochu się rozproszyły. Rząd młodej Republiki Peru z wdzięcznością uznał wielkie zasługi Malinowskiego dla sprawy niepodległości i nakazał umieścić płaskorzeżbę z jego podobizną na specjalnym pomniku w stolicy kraju.
Władze darzyły odtąd wygnańca z Polski bezwarunkowym zaufaniem i szacunkiem, powierzyły mu więc zaprojektowanie strategicznej kolei transandyjskiej, łączącej kopalnie srebra w Cerro de Pasco z centrum kraju oraz z górnym dorzeczem Amazonki. Jednocześnie przygotowanie takichże projektów powierzono kilku innym zespołom inżynieryjnym, w tym amerykańskiemu, niemieckiemu i francuskiemu. W otwartym konkursie zwyciężyła jednak koncepcja E. Malinowskiego; w 1869 roku przyznano należne fundusze, a w 1872 rozpoczęto prace budowlane.
Teoretycznie rzecz biorąc projekt był nie do zrealizowania, w tak niesamowicie trudnych warunkach przyrodniczych miano go materializować. Kolej miała przebiegać częściowo wąwozem rzeki Rimac, gdzie ściany skalne stoją niemal pionowo, a rzeka w wielu miejscach spada w dół kaskadami. Nawet dokonanie pomiarów topograficznych i sporządzenie map terenu okazało się zadaniem wręcz karkołomnym. A jednak E. Malinowski stworzył ten „cud techniki” nie tylko XIX wieku: Kolej Transandyjska na dystansie około 220 km wznosi się aż do   4768 metrów nad poziomem morza, przebywa 50 mostów i 63 tunele; a nachylenie linii na niektórych odcinkach wynosi 45 stopni.  Szereg konstrukcji montowano z zawczasu przygotowanych fragmentów, które na linach spuszczano ręcznie na trasę z wierzchołków gór.
Warto pamiętać, że na wysokości powyżej 3500 metrów ludzie Malinowskiego (dziesiątki tysięcy zwerbowanych Chińczyków, tysiące tutejszych Amerindów, setki Polaków, których Malinowski celowo tu ściągnął, aby dać im nieźle zarobić) wszystko musieli dźwigać na plecach, dokonując w pełnym tego słowa znaczeniu wyczynów alpinistycznych. Ich kierownik nieraz się spuszczał w koszu w głębokie przepaście i omal nie stracił życia, gdy pewnego razu lina przetarła się o skałę. Innym znów razem z trudem go wyłapano z rwącego potoku górskiego. Mniejsza zresztą o te banalne i nieuniknione wypadki. Jak wszelako wyjaśnić tajemnicę genialnej intuicji inżynierskiej Malinowskiego, która umożliwiła prawie bez niezbędnych obliczeń matematycznych (nie było przecież jeszcze ani nauki o wytrzymałości materiałów, ani teorii o reakcjach konstrukcji na parcie wiatru etc.) po prostu tak, na oko, zaprojektowanie i wykonanie dziesiątków mostów, tuneli, wiaduktów kolejowych, stojących niezachwianie na urwistych skałach i nie wymagających napraw po ponad 150 latach eksploatacji? A sam wybór trasy! Do dziś żadne kamienne czy śnieżne lawiny, tak pospolite w tamtych stronach, ani huraganowe wiatry nie zawaliły żadnego odcinka linii. Również żaden z kilkudziesięciu tuneli nie runął mimo niesłychanie ruchliwego reżimu eksploatacji. Dotąd sresztą nigdzie na świecie nie zbudowano linii kolejowej o takiej wysokości i takim stopniu trudności w budowie i wykorzystaniu.
Jeden z ówczesnych po obejrzeniu tego arcydzieła sztuki budowlanej napisał: „Linia Kolei Transandyjskiej przedstawia tak w swej całości, jak i w wielu szczegółach, tyle osobliwości, że inżynierowie europejscy długo w nią wierzyć nie chcieli, uważając ją za amerykański humbug. Trzeba było dopiero każdego z ministrów europejskich, każdego z admirałów francuskich lub angielskich (…) zapraszać po kolei na jednodniową wprawdzie, lecz pełną osobliwości przejażdżkę, by wreszcie w Europie uwierzono w istnienie tego nadzwyczajnego dzieła i dano mu w specjalnych publikacjach miejsce między najznakomitszymi dziełami sztuki inżynierskiej”…
W trakcie budowy Kolei Transandyjskiej padały imponujące rekordy; np. most Verrugas na wysokości 1670 metrów zawisł nad głęboką przepaścią i także dziś samo spojrzenie na zdjęcie tego obiektu powoduje mdłości; najdłuższy zaś tunel Galera, długi na 1173 metry leży na wysokości ponad 4,5 km.  
Niestety, takie osiągnięcia kosztują bardzo drogo: podczas budowy Kolei Transandyjskiej straciło zycie na skutek chorób i wypadków ponad dziesięć tysięcy ludzi. Dwa razy wojny południowo-amerykańskie przerywały roboty; w 1879 musiał Malinowski na skutek  brutalnej  inwazji chilijskiej (armią Chile dowodzili oficerowie niemieccy) uchodzić  z Peru do Ekwadoru, gdzie przy okazji wybudował setki kilometrów kolei, w tym główną linię kolejową tego kraju, prowadzącą ze stolicy Quito do portu Guayaquil. W 1886 wrócił do Peru i pomyślnie doprowadził do końca budowę wiekopomnej Kolei Transandyjskiej, jednego z kilku największych cudów technicznych świata.
                                                                   ***
Oczywiście, historia zna także szereg innych cudów tego rodzaju o nie mniejszej wadze gatunkowej. Na przykład, król Żydów  Herod Wielki (73 p.n.e. – 4 n.e.) w trakcie budowy Świątyni używał megalitów (kamieni wapiennych), z których każdy ważył od 200 do 415 ton. Dla porównania: budowniczowie egipskich piramid używali „cegieł”  ważących „tylko” po 15 ton, co jest i obecnie uważane za rzecz nie do pojęcia. Budulec świątyni żydowskiej nie mógł być transportowany na powozach drewnianych, które zostałyby przez taki ciężar zgniecione i zdruzgotane.; stalowych zaś Hebrajczycy nie posiadali. Może więc żydowscy kapłani i czarownicy używali sztuki lewitacji, czyli podnosili i przemieszczali gigantyczne bloki z pomocą siły myśli, potęgi ducha? Przecież filozof hebrajski Szymon Czarnoksiężnik twierdził: „Nie ma żadnej różnicy pomiędzy siłą a myślą”.  Nic jednak konkretnego na ten temat powiedzieć się nie da.  
Z Koleją Transandyjską sprawa nie jest aż taka skomplikowana. Budowano ją na oczach tysięcy i tysięcy ludzi przez kilka lat. Ale i tak jest ona jednym z cudów cywilizacji technicznej.
                                                                 ***
E. Malinowski był niewątpliwie człowiekiem genialnym o wszechstronnych zainteresowaniach i uzdolnieniach. Płynnie władał sześcioma językami (polskim, rosyjskim, hiszpańskim, angielskim, francuskim, niemieckim); opublikował książki „La moneda en El Peru” (Lima 1856) oraz „Ferrocavil Central Transandino” (Lima 1869). W 1888 roku objął kierownictwo katedrą matematyki uniwersytetu w Limie, a rok później został obrany na stanowisko dziekana wydziału matematyczno – przyrodniczego tejże uczelni.
O jego życiu prywatnym wiadomo niewiele. Był zapalonym numizmatykiem i zatwardziałym starym kawalerem; wyróżniał się nienagannymi arystokratycznymi manierami, wyniesionymi z domu rodzicielskiego. Był towarzyski, łagodny i życzliwy, zawsze  skory do pomocy, w tym, jeśli idzie o rodaków. Ale też miał twardy i nieugięty charakter i żelazną siłę woli, co mu umożliwiło dokonanie wielu niezwykłych czynów.
Peruwiańczycy zadbali o godne uwiecznienie imienia E. Malinowskiego. Ku jego czci nazwano „Malinowka” jedną z dużych rzek w departamencie Madre de Dios, szereg placów i ulic w całym kraju oraz kilkanaście gatunków południowoamerykańskiej flory i fauny, a jego wizerunek widnieje na peruwiańskich (i polskich) monetach i znaczkach pocztowych.
Zmarł genialny inżynier 25 kwietnia 1899 roku w Limie i tutaj też został pochowany. 
                                                              ***

                                       DYMITR  ŻURAWSKI
                                    „Mostowniczy”  cesarski  

          Ten wybitny specjalista w dziedzinie teorii i praktyki budowy mostów urodził się 29 grudnia 1821 roku w miejscowości Biełoje Guberni Kurskiej, dokąd jego przodkowie trafili ongiś na mocy niezbadanych wyroków Opatrzności. Pochodził wszelako z polskiej rodziny szlacheckiej, o czym opowiadał mu dziadek, pieczętującej się herbem Godziemba (byli też, zaznaczmy na marginesie panowie Żurawscy herbu Nałęcz, jedni widocznie z poprzednimi). Nauki gimnazjalne kończył w słynnym liceum w Nieżynie (1838), przy tym ujawnił tu  błyskotliwe uzdolnienia w zakresie matematyki, co mu z kolei umożliwiło wstąpienie na studia do  Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacyjnych i zostanie studentem m.in. dwu wybitnych profesorów, o których opowiedzieliśmy powyżej w tej książce, Buniakowskiego i Ostrogradzkiego. W murach tej uczelni, pod kierunkiem znakomitych nauczycieli Dymitr Żurawski otrzymał wszechstronne, głębokie i rozległe wykształcenie inżynieryjne i matematyczne.
                                                                      ***
Warto zaznaczyć, iż z murów tej szkoły wyższej wyszła cała plejada wybitnych polskich fachowców. Tak np. Wacław Łupuszyński, który ukończył instytut w 1878 roku, był autorem projektu elektryfikacji górskiego odcinka Kolei Kaukaskiej oraz twórcą i wykonawcą pierwszego udanego parowozu rosyjskiego serii „0 – 5 – 0 (F). Baltazar Suszyński był czołowym ekspertem specjalnej komisji cesarskiej, kierującej produkcją pociągów w Rosji. Henryk Kozłowski wsławił się na Kaukazie i w Persji, a od 1921 roku w niepodległej Polsce kierował budową linii kolejowych  Kalety – Podzamcze oraz Herby – Gdynia. Z budową słynnego Mostu Poniatowskiego w Warszawie związane jest imię Mieczysława Marczewskiego, projektanta tej znakomitej inwestycji; a współpracował z nim zarówno Rosjanin Aleksiej Lubikin, jak i drugi polski absolwent Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji Bronisław Plewiński. Mieczysław Bartoszewicz budował magistralę węglową Śląsk – Gdynia, podobnie jak Kazimierz Kamocki, który prócz tego zbudował kolejkę na Kasprowy Wierch.  Teodozjusz Nosowicz zaś (absolwent 1906 roku) wsławił się zbudowaniem tunelu pod rzeką Hudson w USA, stoczni marynarki wojennej w Nikołajewsku i Petersburgu (Rosja) oraz przy budowie portu w Gdyni.
                                                                   ***
W 1842 roku D. Żurawski ukończył studia z wyróżnieniem, tak iż jego imię i nazwisko zostały wykute w marmurowej tablicy ku czci najbłyskotliwszych absolwentów uczelni. I wcale słusznie, po latach się bowiem okazało, iż to nazwisko samo się wpisze złotymi zgłoskami do dziejów nauki i techniki europejskiej. Ze względu na postępy, gorliwość i energię tego studenta zwierzchnictwo instytutu na własną rękę zadbało o jego natychmiastowe godne zatrudnienie: pan Dymitr został skierowany do prowadzenia prac przygotowawczych pod budowę kolei żelaznej na linii Sankt Petersburg – Moskwa, priorytetowej w ówczesnym okresie. Mimo iż zatrudniano tam wyłącznie najlepszą kadrę fachową, zdolny młodzieniec bardzo szybko wybił się na pozycję jednego z najbardziej cenionych inżynierów.  Zawsze czynny i ruchliwy, dokładny i zdyscyplinowany, słowny, punktualny i obowiązkowy, a przy tym inteligentny i wręcz emanujący twórczymi pomysłami – już niebawem mianowany został na stanowisko naczelnego projektanta mostów Kolei Petersbursko – Moskiewskiej i objął kierownictwo budową jednego z najważniejszych na tej linii Mostu Werebińskiego przez rzekę Mstę.
Był w tej dziedzinie pionierem; działo się to bowiem w okresie, gdy państwo rosyjskie w ogóle nie posiadało żadnego doświadczenia w zakresie wznoszenia dużych mostów żelaznych, a i w Europie Zachodniej  czy Ameryce dopiero trwał okres prób i błędów w tej części sztuki inżynierskiej.
                                                              ***
Wypada może w tym miejscu zaznaczyć, iż sztuka budowania mostów jako taka jest równie strara, jak sama ludzkość. Już przecie człowiek pierwotny umiał przerzucić przez nieduży potok pień leżącego na ziemi drzewa i po nim przedostać się na drugi brzeg. Później, gdy nauczył się obróbki drewna, robił wygodniejsze i bezpieczniejsze kładki. Nieco później na terenach lesistych i górskich Persji, Chin, Indii, Ameryki Południowej i Afryki nauczono się budować mosty wiszące. Majstrowie Sumeru, Babilonii, Asyrii, Egiptu, Izraela budowali duże mosty nie tylko z drewna, ale też ze specjalnie w tym celu produkowanej „cegły mostowej”. W V zaś wieku p.n.e. Persowie potrafili budować mosty pontonowe długie na prawie tysiąc metrów, a Grecy w tymże czasie używali jako budulca olbrzymich, ociosanych brył kamiennych. W okresie Imperium Romanum sztuka budowania mostów, wiaduktów, tuneli, dróg rozkwitła jak nigdy i nigdzie dotąd, a obiekty zbudowane przez Rzymian przed ponad dwoma tysiącami lat w całej niemal Europie służą dotychczas i są w dobrym stanie. Rzymianie, jako naród imperialistyczny, prowadzący nieustannie wojny musieli doskonale opanować tę sztukę, bez znakomitych bowiem szlaków komunikacyjnych wojska gigantycznego imperium nie potrafiłyby utrzymać w posłuszeństwie dziesiątków podbitych ludów. Wypracowane w starożytności umiejętności w zakresie sztuki mostowniczej zachowały się i zostały rozwinięte w średniowieczu i w czasach nowożytnych, a wiele w tym zakresie osiągnięć zapisali na swe konto Włosi i Niemcy, Arabowie i Hiszpanie, Aztekowie i Majowie, Francuzi i Anglicy, Rosjanie i Czesi, Amerykanie i Japończycy. Pod koniec XVIII wieku w Anglii zbudowano pierwszy żeliwny most  łukowy. Także obecnie powstają wspaniałe obiekty tego rodzaju, imponujące rozmiarami, funkcjonalnością i pięknem konstrukcji. Lecz należy pamiętać, iż nic w tej materii nie wyrasta na gołym miejscu, lecz stanowi kontynuację wynalazków oraz rozwiązań technicznych i architektonicznych, dokonanych przez poprzedników dzisiejszych mistrzów.
                                                          ***
O ile obecnie budowniczowie mostów mają do swej dyspozycji szereg doskonale znanych pod względem swych właściwości materiałów, takich jak stal, beton, cement, drewno, cegła, kamień, sztuczne masy plastyczne, nie mówiąc o wspaniałej technice i narzędziach budowlanych, których można używać intencjonalnie po dokonaniu względnie prostych obliczeń, o tyle w połowie XIX wieku prawie nic z tego znajdowało się w zasięgu ręki Dymitra Żurawskiego. Musiał więc we własnym zakresie i na własną  odpowiedzialność dokonywać żmudnych pomiarów, obliczeń, porównań, wywodów.  W tamtym okresie projektowanie i wznoszenie dużych mostów powierzano wyłącznie specjalistom najwyższej klasy, obdarzonym twórczą intuicją, jak też posiadającym głęboką, wszechstronną erudycję w zakresie geometrii, algebry, fizyki, chemii, hydrografii, geologii, meteorologii, metaloznawstwa i innych pokrewnych nauk. Niewątpliwie takim znakomitym specjalistą w zupełnie młodym wieku został D. Żurawski, który nie tylko dokładnie obliczył parametry techniczne projektowanego mostu nad rzeką Mstą, ale również przy okazji odkrył i opisał nowe sposoby i metody dokonywania obliczeń i wstępnych badań. Zaproponował m.in. szereg oryginalnych rozwiązań co do stosowania siatkowych nierozkrajanych ferm w trakcie budowy mostów, a pomysły swe przedstawił w monografii pt. „O mostach raskosnoj sistiemy” (1855), za którą otrzymał specjalną nagrodę Cesarskiej Akademii Nauk. Autor przedstawił w tej książce m.in. nową metodę określania sił ściągających lub rozciągających każdą ukośną rozporkę podczas przejeżdżania pociągów, opracował teorię obliczania ferm przelotowych, która później rozwinęła się w  samodzielną gałąź mechaniki budowlanej.  Ustalenia Żurawskiego nie tylko wyprzedzały podobne publikacje inżynierów  brytyjskich, niemieckich, francuskich, ale też obalały szereg rzekomo „niepodważalnych” dotąd „dogmatów”, wyznawanych m.in. przez specjalistów od budowy mostów z USA, którzy uchodzili w owym czasie za najlepszych na świecie i niemalże za „nieomylnych”. D. Żurawski zarówno za pomocą równań  matematycznych, jak i badań eksperymentalnych, dowiódł np., że ukośnice bliższe do środka wylotu są mniej obciążane niż części znajdujące się dalej, obok opór zewnętrznych. Młody inżynier również ustalił, że „obliczenia pozbawione eksperymentalnego sprawdzania mają tendencję do uciekania w sferę fantazji” i jako jeden z pierwszych w skali powszechnej zastosował metodę budowania zmniejszonych modeli mostów i ich sprawdzania w procesie przygotowywania dokumentacji technicznej do tej czy innej konstrukcji metalowej.
Idee D. Żurawskiego stały się przedmiotem zagorzałej dyskusji międzynarodowej na łamach pism fachowych, a głos w niej zabierali inżynierowie francuscy, rosyjscy, angielscy, amerykańscy, niemieccy, którzy jednak w końcu musieli uznać argumenty młodszego kolegi. Ostatecznie koncepcje naszego rodaka stały się po prostu organiczną częścią składową zarówno teorii jak i praktyki powszechnej w dziedzinie budowy mostów. Oczywiście, w dużym stopniu młody talent dokonywał swych odkryć i ustaleń na drodze „prób i błędów”, co w sztuce budownictwa bywa bardziej niż niebezpieczne. Ale cóż robić, jeśli jest to w ogóle najbardziej uczęszczana droga w sferze badań naukowych i technicznych. Jak powiadał Arystoteles, „tego, co musimy robić uprzednio się nauczywszy, uczymy się dopiero, robiąc to właśnie”… Nie ma innego sposobu. Nawet bowiem najdokładniejsze kalkulacje teoretyczne są tak naprawdę sprawdzane dopiero, gdy się je wypróbowuje w praktyce. I sprawdzian ten wcale nie zawsze musi wypadać pomyślnie. W każdym bądź razie żaden most, żaden gmach użyteczności publicznej czy prywatnej, wzniesiony przez D. Żurawskiego w połowie XIX wieku, dotychczas, po prawie dwustu latach nie runął, czyli że jego dzieła wytrzymały próbę czasu.
Za bardzo istotny jest uważany jego wkład do teorii obliczania wytrzymałości materiałów budowlanych, przede wszystkim żelaza i drewna. Inżynier na własną rękę zaprojektował i własnym sumptem zbudował szereg urządzeń technicznych, mających służyć doświadczalnemu sprawdzaniu wytrzymałości zarówno materiałów, jak i poszczególnych ogniw mostu. Własne obliczenia i eksperymenty pozwoliły Żurawskiemu opracować teorię odłupywania przy wygięciu oraz formuły obliczania nośności ferm zastrzałowych, którym nadano zresztą jego imię. Początkowo w Rosji, a po pewnym czasie także w innych krajach teorie i metody Dymitra Żurawskiego zaczęto powszechnie stosować w praktyce budowy mostów wszelkich konstrukcji. W 1856 roku we Francji wydano specjalny numer „Annales des Ponts et Chaussies”, poświęcony wyłącznie jego ideom i odkryciom, a kilku najznakomitszych inżynierów tego kraju z uznaniem pisało o zasługach młodszego kolegi z Rosji. Do dziś zresztą każdy poważny podręcznik w dziedzinie budowy mostów zaznajamia studentów – niezależnie od kraju – także z „teorematem Żurawskiego”… Chociaż jest też oczywistością, że dalszy rozwój wiedzy naukowej w tym zakresie nie tylko musiał precyzować i uzupełniać, ale też w naturalny sposób niekiedy dezaktualizować te czy inne twierdzenia. Lecz dla swojego czasu koncepcje Żurawskiego stanowiły duży krok do przodu  w rozwoju technologii budowlanych.
W 1874 roku zlecono mu zaprojektowanie i wzniesienie metalowej szpicy Twierdzy Petropawłowskiej w Sankt Petersburgu, czego też z powodzeniem dokonał, uzyskując za ten wyczyn stopień wojskowy pułkownika. Żurawski nieraz bawił w celach naukowych w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, w których to krajach cieszył się wielkim autorytetem w swej gałęzi wiedzy. W Imperium Rosyjskim zaś pełnił obowiązki wiceprezydenta Cesarskiego Towarzystwa Kolei Żelaznych, od 1877 – dyrektora Departamentu Dróg Żelaznych, które to funkcje zresztą coraz bardziej utrudniały mu prowadzenie ulubionych badań naukowych w ramach Rosyjskiego Towarzystwa Technicznego, którego czynnym członkiem pozostawał przez wiele lat. Był jednak znakomitym organizatorem, w okresie  kierowania przezeń zarządem kolei żelaznych (1877 – 1884) sieć ich w Rosji powiększyła się o dalsze pięć tysięcy kilometrów. Pod jego kierownictwem zbudowano port w Libawie, petersburski kanał morski, szereg innych obiektów o przeznaczeniu cywilnym i wojskowym.
Do rezerwy generał Dymitr Żurawski podał się dopiero w 1889, życie zaś zakończył 30 listopada 1891 roku w wieku siedemdziesięciu lat. W 1897 roku w sali kolumnowej Petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji ustanowiono marmurowe popiersie tego wybitnego uczonego. Podpis pod nim brzmi: „Dmitrij Iwanowicz Żurawskij (1821 – 1891). Sozdatiel rascziota raskosnych fierm i teorii skaływanija pri izgibie. Znamienityj stroiciel mostow. Żeleznodorożnyj administrator”. W Federacji Rosyjskiej imię tego znakomitego inżyniera nosi szereg mostów, ulic, statków. Koncepcje teoretyczne D. Żurawskiego oraz liczne zaprojektowane i wybudowane pod jego kierunkiem gigantyczne mosty i inne obiekty strategiczne stanowiły istotny wkład do rozwoju systemu transportu kolejowego na rozległych obszarach Imperium Rosyjskiego, jak i do rozwoju powszechnej cywilizacji technicznej.
                                                                   ***
Jednym z bliskich współpracowników i przyjaciół  D. Żurawskiego był inny Polak,  inżynier, podpułkownik armii rosyjskiej A. Augustynowicz, autor wydanej w 1857 roku rozprawy  „Wyczislenije napriażenij raskosnych mostow”. To on w grudniu 1855 roku przedstawił trzy projekty kamiennego mostu przez rzekę Moskwę, z których jeden został zaakceptowany i zatwierdzony  przez cesarza, a zrealizowany pod bezpośrednim kierownictwem A. Augustynowicza, którego awansowano do stopnia pułkownika. Nowy most nazwano Kamiennym; stoi niewzruszenie i służy do dziś, choć ruch po nim otwarto 30 sierpnia 1859 roku.
                                                                   ***
Sztuka budowy mostów nadal się dynamicznie rozwija. W latach 2000 – 2003 w Szanghaju wybudowano most przez rzekę Huan-pu, który jest najdłuższym mostem łukowym, mierzącym 3900 metrów, w tym 750 metrów bezpośrednio nad rzeką. Odległość między łukami wynosi 550 metrów (przedtem najdłuższa była w stanie Wirginia (USA), liczaca 518 m). Konstrukcja żelazna mostu szanghajskiego waży 45 tysięcy ton, a sześciopasowy ruch pozwala w ciągu doby na przejazd 85 tysięcy samochodów. Prawdopodobnie nie jest to ostateczny rekord, a budowniczowie mostów postarają się w przyszłości o kolejne arcydzieła techniki budowlanej w tej dziedzinie.
                                                           ***






                                         RALPH  MODJESKI  (MODRZEJEWSKI)
                                                  Bohater  Ameryki


        Rudolf Modrzejewski, urodzony w Bochni 21 stycznia 1861 roku był synem słynnej aktorki Heleny Modrzejewskiej oraz – jak twierdzą polscy biografowie – jednego z jej licznych kochanków. W gruncie rzeczy zarówno pochodzenie jego, jak i jego znanej ze swobody obyczajów matki (z domu Misel, po mężu Benda) jest dotychczas niejasne. Wiadomo, że gdy chłopak miał cztery lata, matka porzuciła swego męża i osiedliła się w Krakowie. Po roku niejaki Sinnmayer, uważający, iż to jest jego syn, wykradł malca i przez trzy lata ukrywał go przed matką, aż wreszcie zwrócił chłopca za cztery tysiące guldenów, zrzekając się wszelkich praw do niego. Jak można przypuszczać, tego rodzaju niesnaski rodzinne, niechciane przygody w tak młodym wieku pozbawiły Rudka poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji, tak ważnych dla harmonijnego rozwoju psychiki dziecięcej.
W 1868 roku pani Helena po raz kolejny wyszła za mąż, tym razem za generała Karola Chłapowskiego. Była wówczas uważana za czołową artystkę teatrów cesarskich w Warszawie. Dla syna jednak nie miała ani serca, ani czasu. Wyprawiła więc go do babci do Krakowa, gdzie chłopczyk zaczął uczęszczać do szkoły, a matkę widywał parę razy w roku, podczas ferii zimowych i wakacji letnich. Z pewnością koledzy mu dokuczali i musiał to jakoś rekompensować. Zagłębił się tedy w naukę; a był bardzo zdolny; i to w zakresie zarówno nauk ścisłych, jak też w dziedzinie literatury i muzyki.   
Gdy miał piętnaście lat, matka zabrała go ze sobą do Stanów Zjednoczonych, gdzie grywała na scenach tamtejszych teatrów i cieszyła się coraz większą sławą, jak też dostawała bardzo poważne honoraria. W 1878 roku Rudolf wyjechał do Paryża, aby podjąć tam studia. Wybrał Wyższą Szkołę Mostów i Dróg, którą ukończył z wyróżnieniem w 1885 roku. W międzyczasie zarówno matka, jak i on (1883) otrzymali obywatelstwo amerykańskie. Po studiach początkujący pan inżynier powrócił do USA, zmodyfikował nazwisko „Modrzejewski” na krótsze i sprawniejsze dla Anglosasów „Modjeski” i został zatrudniony w firmie budowlanej Georga S. Morisona w charakterze projektanta.   Utrzymywał z matką serdeczny kontakt listowny, która w jednym ze swych, pisanych oczywiście po polsku,  listów pisała do syna: „Dolku Mój Kochany! Chciałabym bardzo mocno, żebyś, podobnie jak Mamuś twoja, w skromnym naszym zakresie wszędzie, gdzie pracujesz i działasz na świecie, uczył obcokrajowców wymawiania polskiego imienia z szacunkiem”… Co też pan Rudolf zawsze czynił, wiadomo bowiem, iż nigdy nie sprzeniewierzył się polskości i był ze swego pochodzenia polskiego dumny.
Od roku 1893  Rudolf Modrzejewski prowadził w Chicago własne biuro konstruktorskie, a jego pierwszą samodzielną pracą była budowa mostu szosowo – kolejowego przez rzekę Missisipi z Davenport do Rock Island.  Zaraz potem powierzono firmie zbudowanie trzech kolejnych mostów przez tę ogromną rzekę. Były to konstrukcje łukowe długie na ponad 830 metrów każda, z wiaduktami, kratowniczymi przęsłami i innymi nowoczesnymi rozwiązaniami inżynierskimi. Jako budulec Modrzejewski zastosował m.in. beton, konstrukcje stalowe i cement. Jak wiadomo, cement jest wytwarzany z rozgrzanego wapienia i gliny, które się rozdrabnia na najdrobniejsze cząstki, kompletnie wysusza i uzyskuje w ten sposób suchy, miałki, szary proszek, który po zetknięciu się z wodą szybko twardnieje. Tę jego cechę wykorzystuje się w procesie produkcji betonu, który z kolei stanowi mieszaninę cementu, piasku i żwiru. Beton przez około 50 lat coraz bardziej twardnieje, natomiast przez kolejne półwiecze coraz bardziej traci na trwałości, aż w końcu przekształca się w kupę piasku, żwiru i gliny.
Firma Modrzejewskiego ze startu zdobyła mocne pozycje i pozyskała mnóstwo zamówień, które pomyślnie realizowała na terenie całych Stanów Zjednoczonych i Kanady. Za majstersztyk jest m.in. uważany most łukowy nad kanionem rzeki Crooked (rozpiętość 107 metrów, głębokość 104 m), który był montowany bez rusztowań z obu brzegów jednocześnie.
Jeszcze jednym wielkim dziełem sztuki inżynierskiej, stworzonym przez naszego rodaka był most przez rzekę Św. Wawrzyńca w kanadyjskim mieście Quebek,  będący największą tego rodzaju konstrukcją w ówczesnym świecie. 22 sierpnia 1919 roku brytyjski następca tronu (później Edward VIII), bawiący  aktualnie z wizytą w Kanadzie, w otoczeniu licznej grupy dyplomatów, dziennikarzy, techników dokonał uroczystego otwarcia mostu i ściskając dłoń Rudolfa Modrzejewskiego gratulował mu znakomitego osiągnięcia, jak też za nie w imieniu tronu dziękował. Prasa nie omieszkała okrzyknąć to dzieło za ósmy cud świata, za powód Kanady do dumy przed tymże światem. Przez ponad dziesięć lat, aż do otwarcia w Detroit Mostu Ambasadorów w 1929 roku był to najdłuższy most na kuli ziemskiej. Zresztą do dziś pozostaje najdłuższym mostem wspornikowym. W 1987 roku uznano   Most Modrzejewskiego za obiekt historyczny, podlegający ochronie prawnej; w 1996 ministerstwo kultury Kanady ogłosiło go za tzw. Narodowe Miejsce Historyczne. Obecnie to wielkie dzieło sztuki budowlanej jest nieustannie monitorowane, rehabilitowane i chronione; jest zresztą nadal czynne.
W pierwszych dziesięcioleciach XX wieku Modrzejewski zaprojektował i zbudował szereg kolejnych dużych mostów w USA i Kanadzie, których konstrukcja i jakość zachwycały współczesnych, a autorowi zyskały sławę ogólnoświatową. Za jedną z najsłynniejszych budowli pana Rudolfa uważa się 533-metrowy wiszący Most Franklina , którego dwie stalowe wieże nośne mierzyły po 110 metrów) przez rzekę Delaware między Filadelfią a Camden, oddany do użytku w 1926 roku.
W 1929 zaczęto eksploatację 564-metrowego mostu w Detroit na rzece o tejże nazwie, łączącego USA i Kanadę. Za perły sztuki mostowniczej do dziś uchodzą także nie tylko funkcjonalne, ale i budzące zachwyt swą sylwetką estetyczną mosty Modrzejewskiego na Hudsonie w Pougkeeps, na Ohio w Evansville (606 m!), na Missisipi pod Nowym Orleanem (New Orleans).
W sumie Rudolf Modrzejewski zaprojektował i zbudował ponad trzydzieści olbrzymich mostów na terenie Kanady i Stanów Zjednoczonych. Był w tej dziedzinie przez szereg dziesięcioleci najwybitniejszym, niekwestionowanym autorytetem w skali światowej, doktorem honorowym wielu polskich, francuskich, amerykańskich i innych uniwersytetów. Należał do grona kierowniczego kilku międzynarodowych towarzystw technicznych. Chociaż sam genialny inżynier  nie żyje od 26 czerwca 1940 roku, założona przezeń w 1893 roku firma  „Modjeski and Masters” nadal działa, a funkcjonujące do chwili obecnej wszystkie mosty przez niego wzniesione, nadal budzą zachwyt i są dumą Amerykanów i Kanadyjczyków. Rządy obu państw nie szczędzą zresztą grosza na konserwację i remonty tych wspaniałych pomników ogólnoświatowej myśli technicznej.
                                                                  ***





                                            STANISŁAW  KIERBIEDŹ   
                                         Nestor inżynierów rosyjskich

Był wychowankiem, jak bardzo wielu Polaków, Cesarskiego Instytutu Inżynierów Dróg Komunikacji w Petersburgu. Został członkiem korespondencyjnym Cesarskiej Akademii Nauk, autorem projektu i budowniczym pierwszego stałego mostu przez Newę w stolicy Imperium (1850), zwanego Błagowieszczenskim; pierwszego w Rosji mostu metalowego przez rzekę Ługę na linii Kolei Petersbursko – Warszawskiej, jak też największego mostu przez Wisłę w Warszawie oraz szeregu innych konstrukcji kolejowych i hydrotechnicznych, należących do szczytowych osiągnięć techniki i budownictwa w XIX wieku. Był również autorem kilku fundamentalnych dzieł naukowych, dotyczących technologii budowy mostów, kolei żelaznych, kanałów, które są jednak znane tylko wąskiej grupie specjalistów, ponieważ nie zostały wydane, a rękopisy są przechowywane w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Federacji Rosyjskiej w Moskwie oraz w Petersburskim Państwowym Archiwum Historycznym, jak też w kilku innych zbiorach archiwalnych Rosji.
  Rosyjscy biografowie Stanisława Kierbiedzia Michał i Małgorzata Woroninowie (1982) piszą: „Wiadomo, że liczni Polacy otrzymali wyższe wykształcenie w Instytucie Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji i zostali znakomitymi naukowcami oraz budowniczymi kolei, mostów i konstrukcji hydrotechnicznych. Wszyscy oni, twórczo wzbogaceni przez naukę, sztukę i technikę  rosyjską, zostali prawdziwymi bojownikami o rozwój przemysłu i transportu w naszym kraju. Należeli do nich Stanisław  Kierbiedź, jego brat Hipolit oraz ich dzieci: Michaił Stanisławowicz, Stanisław Hipolitowicz, Michaił Hipolitowicz Kierbiedziowie, którzy zostali inżynierami dróg komunikacji oraz energicznymi działaczami w zakresie sztuki budowlanej… Posiadali dużą energię, siłę woli, niespożytą pracowitość, głęboką wiedzę matematyczną, zawsze przecież stanowiącą podstawę sztuki inżynierskiej. Byli nowatorami w rozwoju nauki, techniki i mocy wytwórczych w kraju, nie ignorowali osiągnięć nauki i kultury w obcych krajach oraz ucieleśniali swe idee naukowe w konstrukcjach inżynieryjnych, które krzewiły chwałę sztuki budowlanej. Wielka i owocna praca dydaktyczna Kierbedzia w zakresie mechaniki budowlanej i stosowanej na różnych uczelniach Petersburga dała podstawy do nazywania go Nestorem inżynierów rosyjskich…
Imię S. Kierbiedzia zostało wpisane do historii powszechnej nauki o transporcie i technice. Zachowując prawdziwą miłość do swej ojczyzny Polski, jednocześnie szczerze kochał Rosję, której postępowi naukowemu i technicznemu poświęcił swe najlepsze lata”… Należał – obok J. Głuszyńskiego, F. Jasińskiego, S. Bełzeckiego, S. Kunickiego, G. Merczynga, A. Wasiutyńskiego, A. Czeczotta, A. Pszenickiego, J. Stecewicza i innych – do plejady wybitnych uczonych i projektantów polskich, pracujących dla Cesarstwa Rosyjskiego w dziedzinie dróg komunikacji. Polscy wychowankowie petersburskiego Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacyjnych i jego profesorowie projektowali i budowali mosty na Wołdze, Amu-Darii, Wiśle, Jeniseju, Newie; kierowali budową kolei, szos, akweduktów ; zbudowali ponad 50 portów nie tylko w Rosji, lecz na całym szerokim świecie.
                                                                  ***
Stanisław Kierbedź urodził się 24 lutego 1810 roku w miasteczku Nowy Dwór (obecnie Naujadvaris) w powiecie poniewieskim Guberni Kowieńskiej. Była to jedna z posiadłości dziedzicznych rodu Kierbiedziów, licznie rozmnożonych w Wielkim Księstwie Litewskim. Jego ojciec miał prócz Stanisława ośmioro innych dzieci. W Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Federacji Rosyjskiej w Moskwie (f. 1343, 1832, z. 23, nr 2850) przechowywany jest własnoręczny tekst Stanisława Kierbiedzia dotyczący jego rodowodu, w którym uczony w języku rosyjskim pisał: „Ród nasz pochodzi ze starożytnej szlachty polskiej, zawsze też używał i dziś używa wszystkich praw i przywilejów temu stanowi łaskawie darowanych; na mocy tego, gdy od familii naszej wniesione zostały do Wileńskiego Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich dowody, ono, po rozważeniu przedłożonych dokumentów, na mocy swej decyzji z dnia 5 stycznia 1799 roku, postanowiło wpisać nasz ród do części pierwszej ksiąg genealogicznych, o czym wydano nam zostało stosowne zaświadczenie”. 
Istotnie, heroldia wileńska wielokrotnie potwierdzała rodowitość szlachecką zacnych panów Kierbiedziów herbu Ślepowron. W dawnych przekazach archiwalnych częstokroć i w różnym kontekście są wzmiankowani różni reprezentanci tego znakomitego rodu szlacheckiego. W okresie wojny z Moskwą około roku 1608 nieznany z imienia pan Kierbiedź – jak się uskarża pisarzyk rosyjski – samowolnie zajął wieś Nowosiółek w powiecie perejasławskim. W 1785 roku Antoni syn Kazimierza Kierbiedź został potwierdzony w starożytnym szlachectwie podcza sesji wyjazdowej w Oszmianie przez Komisję Heraldyczną i wpisany do pierwszej części ksiąg genealogicznych Guberni Wileńskiej. „Wywód familii urodzonych Kierbiedziów herbu Ślepowron” zatwierdzony w Wilnie w 1798 roku podaje, iż „familia ta dawno w Wielkim Księstwie Litewskim mająca swoje siedlisko, zawsze szczyciła się rodowitością szlachetną, z której Aleksander Kierbedź, posiadając dobra Kucki Pojakunie w powiecie oszmiańskim położone, za prawem nabycia od Molskich w roku 1689 (…), spłodził synów pięciu: Michała, Józefa, Stefana, Mateusza i Dominika… Z tych Mateusz Aleksandrowicz Kierbedź miał synów dwóch, Stanisława, bezpotomnie zeszłego, i Macieja, ojca dziś wywodzącego się Józefa Kierbedzia, rotmistrza powiatu oszmiańskiego… Brat zaś Mateusza, Dominik Aleksandrowicz Kierbiedź, miał synów dwóch, pierwszego, Tomasza, ojca dziś wywodzących się Kazimierza, Macieja i Stanisława; drugiego, Kazimierza, ojca także wywodzących się Józefa i Antoniego, komornika powiatu oszmiańskiego”… Na mocy udokumentowanych dowodów 1 grudnia 1798 roku wszyscy wyżej wymienieni panowie Kierbiedziowie zostali uznani „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 991, str. 15 – 16).
Z kolei „Wywód urodzonego Kierbiedzia herbu Ślepowron” z 26 maja 1800 roku donosi, że „Jan Kierbedź, pradziad dziś wywodzącego się, będąc zaszczycony z przodków rodowitością szlachetną, dziedziczył possessyą ziemską w okolicy Kierbedziach powiatu lidzkiego będącą, którą iż pozostały syn Andrzej Janowicz Kierbiedź, jako naturalny z krwi sukcesor, odziedziczył, o tym pomieniło prawo na Kierbedzie od Zapaśnika Andrzejowie Kierbedziowi roku 1709 miesiąca oktobra 10 dnia wydane. Andrzej Janowicz Kierbedź, dziedzic majętności Kierbiedź, miał syna takoż imieniem Andrzeja… Koleją zaś Andrzej Andrzejewicz Kierbiedź pozostawił syna Jana”… On też został przez heroldię wileńską uznany i ogłoszony „za rodowitego i starożytnego szlachcica polskiego”  (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 948, str. 882 – 883).
I wreszcie obszerny „Wywód familii urodzonych Kierbiedziów herbu Ślepowron”, ułożony w Wilnie w 1819 roku m.in. wykazuje, iż „familia ta starożytna, zaszczycona przywilejami Królów Polskich na dostojeństwo stanu szlacheckiego, posiadając od lat kilkuset dobra ziemskie w Kraju Polskim, pełniła dla swej Ojczyzny usługi publiczne… Przychylność ku Tronowi była u niej zawsze godną imienia swego stanu, klejnot szlachecki w świetności starała się utrzymać… Taż familia przykładnem postępowaniem swojem nieprzerwanie jednała miłość u Królów Polskich, szacunek u narodu i usiłowała odznaczyć się w gorliwych swoich usługach Ojczyźnie. Niejednokrotnie pomoc wszelką z ruiną życia i majątku niosła w ofierze, , przeto okazywała troskliwość o dobro ogólne krajowe. Waleczność, męstwo i wytrwałość w stanie rycerskim wiekopomnej pamięci to imię podały. Od tych z dzieł i cnót wsławionych przodków pochodzi wzięty do niniejszego wywodu za protoplastę Tadeusz Kierbiedź, chorąży Jego Królewskiej Mości, dziad wywodzących się, ten bowiem, spędziwszy swój wiek na usługach Ojczyźnie, przy posiadaniu dóbr po różnych województwach, a mianowicie majętności Jankiszowe zwanej w powiecie oszmiańskim leżącej, zostawił synów Gracjana i Michała, a swoją testamentową dyspozycją rozdzielił na onych wszelką własność… Przekonał o tym 1778 junii 15 testament przez Tadeusza Kierbiedzia czyniony i tegoż roku junii 19 w grodzie Postawskim aktykowany (…)
Pomienieni dwaj bracia Gracjan i Michał, poświęceni wojskowości dosłużyli się rang, pierwszy, chorążego Wojsk Polskich, drugi, majora Wojsk Rosyjskich. Gracjan syna teraz wywodzącego się spłodził Ignacego. Michał zaś oddalony w obce kraje, zabity został w roku 1813 w czasie wojny pod Lipskiem i zostawił żonę z dwojga dziećmi, lecz z powodu odległego ich mieszkania, jak wieść dochodzi, w Guberni Wołyńskiej  upominaja się ich imiona”. Stwierdzając te fakty, Zgromadzenie Wywodowe Szlacheckie Guberni Litewsko – Wileńskiej postanowiło: „familię urodzonych, a mianowicie wywodzącego się Ignacego syna Gracjana Kierbiedzia za rodowitego i starożytnego szlachcica polskiego uznajemy, ogłaszamy i Onego do księgi szlachty klassy pierwszej zapisujemy” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1008, str. 201 – 202).
W 1816 roku heroldia wileńska stwierdziła, że Walerian Kierbiedź z żoną Wiktorią Eydrygiewiczówną, synami Teofilem, Stanisławem, Michałem, Maksymilianem oraz córkami Anielą i Marianną mieszka we własnych dobrach Giniuny w powiecie upickim na Żmudzi. Z tej właśnie gałęzi rodu pochodziła dynastia słynnych architektów i budowniczych (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4098, str. 142). Po śmierci pierwszej żony Walerian Kierbiedź ponownie się ożenił i z drugą małżonką spłodził m.in. synów Hipolita Ludwika, Tadeusza, Wawrzyńca. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 83, str. 11).
                                                              ***
Stanisław Kierbiedź ukończył gimnazjum w Kownie, to samo zresztą, w którym parę lat wcześniej profesorował Adam Mickiewicz. W 1826 wstąpił na studia na wydział fizyczno – matematyczny Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego, który ukończył w ciagu zaledwie dwu lat. Będąc studentem zainteresował się sztuką budownictwa i mechaniką stosowaną. Widocznie wpłynął na to bliski krewny pana Stanisława, Ignacy Kierbiedź, który w charakterze rysownika brał udział (1820 – 1823)   w projektowaniu szos, kanałów, mostów, przejść komunikacyjnych m.in. przez rzekę Soż w Homlu i był zagorzałym entuzjastą sztuki budownictwa drogowego. W 1823 roku Ignacy Kierbiedź złożył eksternem egzaminy za Wojskową Szkołę Budowy Dróg Komunikacji i otrzymał stopień podoficera służby inżynieryjnej wojsk rosyjskich. Prawdopodobnie jego entuzjazm niejako w trybie zakażenia psychicznego zainfekował i Stanisława, który w 1828 roku pozyskał od rektora i senatu Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego dyplom o następującej treści: Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (…) Cum nobilis Stanislaus Valeriani filius Kierbiedź studiorum curriculo in Schola publica Caunensi emenso, die X Septembris Anni MDCCCXXV in Civium huius Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine Professorum scientiarum Physico – mathematicarum Physicae, Chemiae, Botanicae, Zoologiae, Mineralogiae, Mathesi sublimiori purae et applicatae, Geometriae desciptivae, Astronimiae, Geodesiae, Agronomiae et Logicae, nec non Linguae et Litteraturae Rossicae, trium annorum spatio multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus Praeceptoribus suis adeo probaverit. (…) Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate, eumdem Stanislaum Kierbiedź Candidatum in Ordine Physico – mathematico renuntiamus ac declaramus, atque X-ae Civium Classi adsciptum cunctis iuribus atque commodis huic loco et ordini propriis eumdem gaudere testamur. In cuius rei fidem Litteras has Patentes Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis sigillo munitas subscipsimus.
PP. Vilnae in Aedibus academicis Anni MDCCCXXVIII die V mensis decembris”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 835, str. 133).
Studia zostały więc pomyślnie ukończone, a 18-letni młodzieniec stanął na rozdrożu życia: jaką drogę obrać, w którym kierunku, jaką ścieżką kroczyć w nieznaną i nieprzewidywalną przyszłość? Zainteresowania i zamiłowania techniczne sprawiły, że młody specjalista, jakbyśmy dziś go nazwali, wstąpił na trzeci rok (jako osoba już majaca wykształcenie uniwersyteckie) petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji. Poznał tu tajniki robót budowlanych, projektowania szos, mostów itp. W 1829 roku, po złozeniu egzaminów za trzeci rok studiów, S. Kierbiedź otrzymał stopień wojskowy chorążego i technika. Odtąd też został oficjalnie zarejestrowany jako urzędnik znajdujący się w służbie rządu. W 1830  awansowany do stopnia podporucznika, 14 zaś czerwca 1831 roku po złożeniu egzaminów z 18 przedmiotów i uzyskaniu 174,68 punktów z 180 możliwych uzyskał rangę porucznika i dyplom z wyróżnieniem. Jego nazwisko zostało wniesione do specjalnego albumu honorowego, w którym rejestrowano najznakomitszych absolwentów uczelni. (W 1841 roku wprowadzono deski marmurowe, na których złotymi literami wybijano nazwiska trzech najlepszych absolwentów każdego rocznika). Ani albumy pamiątkowe, ani marmurowe tablice nie zachowały się, gdyż uległy zniszczeniu podczas wydarzeń rewolucyjnych 1917/18 roku.
Na wniosek profesora M.S. Wołkowa, który dostrzegł w młodym Polaku „szczególną skłonność do nauk”, pana Stanisława pozostawiono przy uczelni w charakterze repetytora i umożliwiono natychmiastowe rozpoczęcie prowadzenia wykładów z teorii budownictwa i mechaniki stosowanej. A miał wówczas dopiero 21 lat! Od 1835 młody wykładowca rozpoczął także prowadzenie zajęć z mechaniki stosowanej w Petersburskim Instytucie Górnictwa, a w 1836 – w Szkole Głównej Inżynierskiej Ministerstwa Wojny. Kolegą i przyjacielem S. Kierbiedzia był w tej uczelni kapitan Mikołaj Jastrzębski, autor pierwszego oryginalnego podręcznika rosyjskiego z mechaniki stosowanej (1838). 
Od 5 czerwca 1837 do 5 września 1838 pan porucznik wspólnie z profesorem P. Mielnikowem bawił na delegacji zagranicznej w celu zapoznania się ze sztuką budowlaną Niemiec, Belgii, Francji, Anglii, Austrii i innych krajów zachodnioeuropejskich. Zgromadzone informacje (1673 strony tekstu i 190 kartek wykresów!) usystematyzowano w sprawozdaniu pt. „Otcziot o pojezdkie po Jewropie”, zapoznającym kierownictwo uczelni z dorobkiem Zachodu w zakresie budowy dróg oraz przekazano do zbiorów biblioteki kilkadziesiąt tomów zakupionej literaturu fachowej w językach europejskich. W sprawozdaniu znalazło się niemało informacji o charakterze poufnym, mających znaczenie dla sfery wojskowości; dziś by to nazwano „wywiadem technicznym” lub „przemysłowym”.
W 1841 roku S. Kierbiedź na własną rękę opracował i przedstawił kierownictwu Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji projekt mostu wiszącego przez Newę w stolicy Imperium. Na marginesie zaznaczmy, iż pomagał mu w tym kończący właśnie studia inny Polak z Litwy P. Sobko. Z kolei Francuz A. de Fontanais opracował (na zamówienie rządu rosyjskiego) projekt konkurencyjny, lecz komisja zaaprobowała dzieło S. Kierbedzia jako doskonalsze. Co prawda, cesarz nie zatwierdził tego projektu do wykonania, gdyż uważał, że ze względów technicznych byłby on raczej trudny do wykonania, ale powszechnie uważano, że samo opracowanie planu tego mostu na setkach kart tekstu i wykresów stanowiło olbrzymi wkład do teorii budowy mostów, toteż 31-letni inżynier został awansowany do rangi majora Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji, a P. Sobko, który już studia ukończył, uzyskał nagrodę pieniężną. Choć tego projektu nigdy nie zrealizowano, to jednak posłużył on impulsem ku temu, aby rząd Rosji zamówił u Stanisława Kierbiedzia zaprojektowanie nowego stałego mostu przez Newę. Już 15 października 1842 roku projekt techniczny mostu, złożony z 126 wykresów, został zatwierdzony do realizacji, choć dalsze szczegóły były precyzowane na bieżąco w trakcie budowy. Warto zaznaczyć, że gdy młodemu inżynierowi powierzono opracowanie tego projektu, atmosfera wokół tego tematu ewidentnie się zagęściła. Newa bowiem była nieujarzmioną, lubiącą płatać okrutne figle mieszkańcom rzeką, a przypływy z morza nieraz czyniły z Petersburga przysłowiową Wenecję. Jak to opisał A. Puszkin:
„… od zatoki odgrodzony
wichury siłą, Newy prąd
prze wstecz, burzliwy i szalony,
zalewa wyspy, topi ląd”…
Nic tedy dziwnego, iż żaden drewniany most nie mógł się oprzeć naporowi wściekłego żywiołu i trzeba było je raz po raz budować na nowo. Opinia zaś była przekonana, że wzniesienie stałego mostu przez Newę jest w ogóle niemożliwe, toteż nic dziwnego, iż wokół projektu odważnego inżyniera zagęściło się od sceptycznego szeptu i złośliwego chichotu. Książę Mienszykow z iście polską ironią rozpowiadał na salonach, że specjalnie wynajął mieszkanie nad Newą, aby oglądać zerwanie się konstrukcji…
Budowę jednak pod kierunkiem S. Kierbiedzia rozpoczęto, a pracowało przy niej ciągle 1500 osób, w tym 795 kamieniarzy. Za budulec służyły granit, marmur, stal, żelazo i żeliwo. 130 przęseł ciągnęło się na 562 metry; samych tylko lamp gazowych ustanowiono na moscie 22. Szerokość jezdni przekroczyła dziesięć metrów, a chodników – trzy metry. Współpracownikiem majora Kierbiedzia był w tym czasie Karol Bętkowski, który kierował budową bulwarów na wyspie Wasilewskiej. W 1850 roku prace ukończono. Uroczystego otwarcia dokonał osobiście cesarz Mikołaj I, przechodząc przez cały most w towarzystwie S. Kierbedzia i świty, a w końcu z uściskiem dłoni pogratulował 40-letniemu inżynierowi wspaniałego dzieła. Przez następne 86 lat most służył bez rekonstrukcji i remontów. Dopiero w 1938 roku został przebudowany wg projektu G. Perederia i L. Noskowa, z zachowaniem jednak większości elementów konstrukcji pierwotnej. Most Kierbiedzia służy mieszkańcom Petersburga do dziś.
                                                           ***
Jednym z wielkich osiągnięć twórczych generała Stanisława Kierbiedzia było zaprojektowanie i zbudowanie kanału morskiego na linii Kronsztadt – Petersburg, który od ponad 170 lat jest bez przerwy eksploatowany i wciąż znajduje się w doskonałym stanie.
W 1852 roku znakomity inżynier spędził pięć miesięcy na delegacji zagranicznej, zapoznając się m.in. z teorią i praktyką budowy dużych mostów w Wielkiej Brytanii. W latach 1857/58 opracował projekt stałego mostu przez Wisłę w centrum Warszawy. Położenie obiektu zostało tak wybrane, aby z mostu można było bezpośrednio i wprost trafić na Krakowskie Przedmieście. Wisła w tym miescu biegła równo, bez zakrętów, co odpowiadało wymogom bezpieczeństwa, choć była   wówczas także rzeką niesforną; prąd mknął tu przeciętnie z szybkością trzech metrów na sekundę i wciąż   drążył dla siebie nowe  koryta, przenosząc z miejsca na miejsce miliony ton piachu i zalewając wiosną lub podczas obfitych ulew ogromne prawobrzeżne tereny. Przed rozpoczęciem budowy 20 października 1859 roku Kierbiedź został oddelegowany do Bordeaux nad Garonne i do Strassburga nad Renem, aby się przyjrzeć tamtejszej praktyce  budowy mostów. Poczynione tam obserwacje okazały się w Warszawie przydatne. Naczelny inżynier, generał Kierbiedź jeszcze przed rozpoczęciem budowy oraz w czasie jej trwania opracował szereg nowatorskich rozwiązań technologicznych, które pomyślnie złożyły egzamin nie tylko w Warszawie, ale też zostały przejęte przez wielu zachodnich i rosyjskich inżynierów oraz były przytaczane jako wzór genialnej inwencji technicznej w monografiach i podręcznikach akademickich z zakresu sztuki budowlanej.
W końcu 1863 roku S. Kierbiedź został odwołany do Petersburga, gdzie objął wysokie stanowisko w Ministerium Dróg Komunikacji Rosji, lecz do końca nadzorował jeszcze prace wykończeniowe swego mostu w Warszawie.
Każdy z murowanych filarów mostu został oparty na czterech cylindrach żelaznych o średnicy 2,75 metra i 5,5 metra, które opuszczono na głębokość kilkunastu metrów poniżej zera czyli najniższego poziomu Wisły. Po wykonaniu filarów, które po nieistotnych przeróbkach służą dotychczas mostowi Śląsko – Dąbrowskiemu, przystąpiono do montażu przęseł za pomoca roboczego pomostu drewnianego. Prace prowadziła francuska firma Gouin et Co., a stali i żelaza dostarczały zakłady Schneider – Creusot. Most składał się z trzech podwójnych  przęseł; całkowita długość wynosiła 475 metrów; szerokość jezdni 10,5 metra, chodników 3,25 m. Dworcy kolejowe na obu brzegach rzeki połączono linią tramwajową, co znakomicie ułatwiło życie gościom przyjeżdżającym do Warszawy.
        22 listopada 1864 roku ksiądz kanonik Zwoliński poświęcił pierwszy most żelazny przez Wisłę w Warszawie. Na uroczystości byli obecni członkowie zarządu miasta, budowniczowie, mieszkańcy miasta. Trzy godziny później namiestnik hr. Aleksander Berg dokonał uroczystego otwarcia mostu, a w wygłoszonym po francusku przemówieniu m.in. powiedział: „Utworzenie stałej i pewnej komunikacji z prawym brzegiem Wisły jest przedmiotem wielkiej uwagi dla miasta Warszawy.Nasz Najdostojniejszy Monarcha w swej nieustającej troskliwości o pomyślność tego miasta położył swą Monarszą ręką kamień węgielny do tej pożytecznej budowli. Doznaję, panowie budowniczowie tego mostu, prawdziwego zadowolenia, kierując do was należne pochwały, na jakie zasługujecie. Nie zawiedliście zaufania Cesarza, wykonując to wielkie dzieło z sumienną dokładnością i ogromną umiejętnością techniczną. Potrafiliście przezwyciężyć wszystkie liczne trudności, jakie stoją na przeszkodzie tego rodzaju przedsięwzięciom. Wasze nazwiska zostaną wyryte na tym pomniku, aby służyły za przykład przyszłym pokoleniom i aby zachęcały mieszkańców tego miasta do podejmowania dalszych przedsięwzięć użytku publicznego.
Podziękujmy Cesarzowi, że raczył zezwolić na przyłączenie do nazwy tego pięknego pomnika imię Wielkiego Monarchy, który tworząc Królestwo Polskie i przyłączając go do Cesarstwa Rosyjskiego, dał ludowi polskiemu trwałą rękojmię bytu spokojnego i szczęśliwego. Prośmy Boga, aby mieszkańcy tego miasta i tego kraju przejęli się ową prawdą, aby zrzekli się na zawsze unoszenia się do owych zbrodniczych obłędów, które za każdym razem pogrążają Polskę w przepaści nieszczęść. Błogosławmy usiłowania najdostojniejszego Monarchy, który zaznacza  lata swego panowania licznymi dobrodziejstwami”.
Po tej propagandowej oracji przez most kłusem przejechali w szyku defiladowym ułani, husarzy oraz artyleria konna cesarskiej gwardii przybocznej, a namiestnik z orszakiem przeszedł pieszo przez most; towarzyszyły mu zaś pododdziały piechoty z rozwiniętymi sztandarami  i orkiestrą. Na dworcu zwanym obecnie Wileńskim komitet budowy  wydał uroczyste przyjęcie, w czasie którego wznoszono toasty za zdrowie cesarza, jego namiestnika oraz budowniczych; potem zaś pito bez toastów.  W grudniu 1864 za wybudowanie mostu warszawskiego jego konstruktor został wyróżniony Orderem św. Włodzimierza II stopnia oraz premią 1500 rubli srebrem. Ostatecznie obiekt wykończono w 1866 roku i nazwano go Aleksandrowskim ku czci cesarza; w 1918 przemianowano na most Kierbiedzia.
13 września 1944 roku Niemcy we właściwy sobie barbarzyński sposób wysadzili w powietrze wszystkie mosty warszawskie, w tym osiemdziesięcioletni wówczas most Kierbiedzia. Panicznie bali się rosyjskiego natarcia. Ale także ten akt barbarzyństwa im nie pomógł, radzieccy żołnierze oraz I Armia Wojska Polskiego niebawem pognały dzikusów dalej na zachód, do barłogu, z którego wynurzyli się w 1939 roku.
                                                          ***
5 grudnia 1858 roku oddział fizyczno – matematyczny Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu na wniosek akademików M. Ostrogradzkiego, W. Buniakowskiego i B. Jacobi’ego wybrał S. Kierbiedzia na członka honorowego tej szacownej instytucji naukowej. Był on bowiem wybitnym intelektualistą, znał kilka języków obcych, a jego hobby stanowiło nabywanie i lektura dobrych książek z najprzeróżniejszych dziedzin wiedzy. Ta szlachetna pasja pochłaniała znaczną część, co prawda, bardzo przyzwoitej, pensji i stanowiła – ku niezadowoleniu pani domu – dość dotkliwe obciążenie budżetu rodzinnego; a to szczególnie w okresie 1891 – 1899, kiedy to pan generał w stanie spoczynku, mieszkając  w Warszawie zafascynował się homeopatią i zgromadził poważny księgozbiór w różnych językach z zakresu medycyny. Jak wynika ze wspomnień rosyjskich przyjaciół i kolegów, cechą szczególną usposobienia  S. Kierbiedzia była rzadko spotykana pracowitość. Uczony uważał, iż żyć znaczy pracować („vivere est labore”), a z czynnej działalności zawodowej wycofał się dopiero w wieku 81 lat, gdy staż jego pracy przekroczył lat 60! Po zgonie uczonego męża jego żona ofiarowała pół miliona rubli oraz przebogaty księgozbiór zmarłego na Warszawską Szkołę Sztuk Pięknych oraz na Bibliotekę Publiczną w Warszawie
                                                                  ***
O życiu osobistym wybitnego inżyniera wiadomo, że był dwukrotnie żonaty. Z pierwszej małżonki Pauliny Montrymowicz pozostawił córkę Paulinę; z drugiej – Marii Janowskiej – sześciorgo dzieci: Michała, Stanisława, Waleriana, Mikołaja, Eugenię i Zofię. Spośród nich Michał Kierbiedź (1854 – 1932) po ukończeniu w 1876 roku Instytutu Inżynierów Dróg Komunikacji brał udział w rekonstrukcji Kolei Petersbursko – Moskiewskiej oraz w budowie Kolei Władykaukaskiej i Noworosyjskiej. Jego żona była z narodowości Gruzinką; to stadło pozostało bezdzietne. W 1900 roku M. Kierbiedź złożył w darze Petersburskiemu Instytutowi Inżynierów Dróg Komunikacji marmurowe popiersie swego ojca wykonane we Włoszech. Uroczyste odsłonięcie odbyło się 21 listopada 1900 roku, w 50 rocznicę otwarcie mostu Mikołajewskiego, o którym pisaliśmy powyżej, a który stanowił w owym czasie jedno z najbardziej imponujących osiągnięć sztuki budowlanej.
                                                                ***
W 1837 roku Stanisław Kierbiedź zwrócił się do zwierzchności Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji z prośbą o przyjęcie na studia jego młodszego brata: „Mam przy sobie brata rodzonego Hipolita, którego chciałbym zapisać do pocztu kadetów instytutu, w którym to celu załączam zaświadczenie o szlacheckim pochodzeniu, świadectwo urodzenia i chrztu, wydane przez heroldię  Senatu Rządzącego 3 września 1832 roku”. Istotnie, Hipolit Kierbiedź również pomyślnie ukończył tę uczelnię i poświęcił swe życie służeniu sztuce budowlanej. W latach 1837 – 1841 kierował budową szosy Niżegorodzkiej; nieco później (1842) współpracował z bratem podczas wznoszenia mostu Błagowieszczeńskiego (Mikołajewskiego) przez Newę. Był autorem projektu sieci ulic i promenad w tym regionie Petersburga, który sąsiaduje z mostem. Następnie kontynuował pracę twórczą w Kijowie, gdzie zaprojektował i zbudował szereg funkcjonujących do chwili obecnej arterii komunikacyjnych.
Pan Hipolit pozostawił trzech synów: Stanisława, Michała i Maksymiliana, z których dwaj pierwsi również zostali słynnymi inżynierami dróg komunikacji w Rosji. Stanisław Kierbiedź junior uchodził za wyjątkowo utalentowanego inżyniera, kierował okresowo budową Kolei Władykaukaskiej i Wschodnio-Chińskiej, dla  których zaprojektował serię mostów i tuneli. W czasie kierowania budową portu handlowego w Noworosyjsku został oskarżony o przekroczenie kompetencji służbowych. Mianowana przez cesarza komisja rządowa rzeczywiście stwierdziła tego rodzaju nadużycia, lecz z zaznaczeniem, iż zostały one popełnione nie z myślą o korzyści własnej inżyniera, ale „z pożytkiem dla państwa, w związku z czym Stanisław Kierbedź starszy powinien zostać wyróżniony nagrodą” za inwencję i gorliwość. Tak się też stało… Żoną tego wybitnego inżyniera była jego  kuzynka Eugenia Kierbiedziówna (1855 – 1946), córka generała Stanisława Kierbiedzia; z tego stadła pozostała córka Felicja.
                                                              ***

                                                STANISŁAW  JANICKI
                                    Budowniczy  Kanału  Sueskiego

Ten wybitny inżynier uchodzi za wspaniałą osobowość twórczą zarówno w Polsce, jak też w Rosji, Francji i innych krajach. Pochodził z dobrze słynącej rodziny szlacheckiej, która w różnych gałęziach pieczętowała się herbami Jelita, Nałęcz i Rola.  Klemens Janicki (1516 – 1543) był wysoce utalentowanym poetą, autorem wierszy w „polskiej łacinie” („De se ipsum” i in.).  Liczni Janiccy służyli wojskowo Rzeczypospolitej. W 1651 roku Stanisław Janicki próbował skłonić pułkownika kozackiego do zgody z Polakami, zwracając się do niego z dość dwuznacznymi słowy: „po trzosze łaskawy panie kumie”, i ostrzegając już jednoznacznie: „Chmielnickiego buława i hetmaństwo utonęły w błocie pod Beresteczkiem, patrz, aby i twe pułkownictwo nie utonęło w gówniech” itp. (Akty otnosiaszczyjesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii, t. 3, str. 459). W Wielkim Księstwie Litewskim panowie Janiccy siedzieli w powiecie przede wszystkim słuckim (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 8, 1621, 1626, 2755).
Ojciec Stanisława Janickiego był profesorem uniwersytetu, matematykiem, człowiekiem roztropnym i przewidującym. Jeszcze więc wówczas, gdy syn uczęszczał do gimnazjum realnego, skłonił go do tego, aby nauczył się paru rzemiosł praktycznych, gdyż życie nie tylko jest nieprzewidywalne, ale i lubuje się w płataniu ludziom nieraz okrutnych figli. Należało coś umieć robić, aby w razie czego nie pozostać bez chleba. Kilkunastoletni tedy chłopiec, syn pana profesora, codziennie przez dłuższy okres czasu odbywał praktykę w warszawskich warsztatach stolarskich, jak też specjalizujących się w obróbce metali. W ten sposób jakby się zabezpieczał przed przykrymi niespodziankami losowymi, bo gdyby np. nie udało się wstąpić na studia, czy przedwczesnie zmarli rodzice,  miał kilka wyuczonych zawodów rzemieślniczych i w razie potrzeby potrafiłby samodzielnie się utrzymać z pracy własnych rąk. To należy do mądrości życiowej. Okazało się jednak, iż w tym przypadku aż taka zapobiegliwość nie była konieczna, choć przecie w zawodach praktycznych wybitny pan inżynier bardzo się później wykazał znakomitym poziomem.
Warszawscy nauczyciele Janickiego, obdarzeni inteligencją, dowcipem, wyrobieniem społecznym i kulturalnym, korzystnie wpływali na proces kształtowania się postawy życiowej utalentowanego chłopca. Potrafili tak ukazać zalety tego czy innego rzemiosła, że uczeń traktował zajmowanie się nim jako fascynującą grę i twórczą zabawę, nie zaś jako uciążliwy i wymuszony trud, wykonywany pod pejczem. Tylko taka nauka i tylko takie wychowanie przynoszą piękne owoce. Jak pisał jeszcze Platon w dziele „Państwo” (ks. 7, XVI), nauka dziecka w szkole nie powinna mieć cech przesadnego przymusu. Wychowawca ma obowiązek „nadać nauczaniu taką postać, jakby się tego nie trzeba było uczyć przymusowo… Żadnego przedmiotu nie powinien się człowiek wolny uczyć, jakby roboty przymusowe odrabiał. Bo trudy fizyczne znoszone pod przymusem wcale ciału nie szkodzą, lecz w duszy nie ostanie się żaden przedmiot nauczania, jeśli go gwałtem narzucać… Zatem nie zadawaj dzieciom gwałtu nauczaniem, tylko niech się tym bawią; wtedy też łatwiej potrafisz dostrzec, do czego każdy zdolny z natury”… Tak się stało w przypadku Stanisława Janickiego, którego już w szkolnym wieku podziwiano za wyobraźnię, polot myśli, inwencję i pomysłowość.
W 1856 roku 18-letni młodzian zapisał się na wydział inżynierii politechniki w Hanowerze, stolicy Dolnej Saksonii i dużym porcie nad rzeką Leine. Tutaj miał możność dokładnie się przyjrzeć świetnym dziełom techników i budowniczych niemieckich; szczególnie często przychodził do portu i uważnie przyglądał się potężnym murom i sprawnym urządzeniom technicznym. Dwa lata spędzone w Niemczech wywarły silny wpływ na mentalność, usposobienie i rozwój umysłowy młodego Polaka, który udał się następnie do Paryża, gdzie się zaangażował do pracy w wytwórni parowozów i mostów żelaznych. Także tutaj, w kraju równie jak Niemcy słynącym ze wspaniałej myśli technicznej i naukowej, wiele się mógł nauczyć i szansy tej nie przegapił. Kilka lat pracy w Paryżu w wieku, gdy się ostatecznie kształtuje osobowość człowieka, jego oblicze duchowe i postawa życiowa, stały się swoistym darem losu dla młodego człowieka. „Lata bowiem dwudzieste i początek trzydziestych są dla umysłu tym, czym maj dla drzew; dopiero teraz rozkwitają kwiaty, a ich dalszy rozwój rodzi wszystkie późniejsze owoce. Świat naoczny wywarł już swój wpływ i w ten sposób położył podwaliny pod wszystkie późniejsze myśli jednostki. Może ona dzięki przemyśleniu dojrzeć wyraźniej to, co uchwyciła, może nabyć jeszcze wiele wiadomości – będzie to pokarm dla owocu, który się już zawiązał – może rozszerzyć swoje poglądy, sprostować swe pojęcia i sądy, zapanować w pełni nad uzyskanym materiałem przez nieskończone kombinacje, co więcej, najlepsze sqwe dzieła stworzy przewaznie znacznie później, tak jak największy upał następuje wtedy dopiero, kiedy dzień chyli się już ku końcowi; ale niech nie żywi już nadziei, że uzyska nowe poznanie pierwotne z jedynie żywego źródła naoczności” (Arthur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 2).  
W okresie późniejszym, gdy był już osobowością w pełni ukształtowaną i dojrzałą, został S. Janicki oddelegowany przez francuską firmę budowlaną do rodzinnej Warszawy w celu wzięcia udziału w wykonaniu mostu żelaznego przez Wisłę według projektu i pod kierownictwem  Stanisława Kierbiedzia.  Został zastępcą generała z ramienia francuskiego podwykonawcy i przez dłuższy czas czynnie współpracował z tym doświadczonym inżynierem, ucząc się od niego wielu ważnych umiejętności.

           W 1864 roku Stanisław Janicki został wysłany przez francuskie konsorcjum budowlane Borel – Lavalley na teren budowy Kanału Sueskiego, gdzie już od kilku lat kierował pracami przygotowawczymi inżynier F. M. Lesseps. Wykonawcą całokształtu robót była międzynarodowa spółka akcyjna z przewagą kapitału francuskiego – Compagnie Universelle du Canal Maritime de Suez. Następnie współpracowało z nią niemało innych firm francuskich. S. Janicki został najbliższym współpracownikiem F. M. Lessepsa i zaprojektował wiele elementów Kanału Sueskiego, łączącego Morze Śródziemne z Czerwonym w najwęższej części Przesmyku Sueskiego. Długość kanału wynosi 161 km, szerokość przeciętnie 300 m, średni czas przepływu statku 10 – 15 godzin. Kanał Sueski odgrywa ogromną rolę w żegludze i gospodarce światowej; rocznie przewozi się przezeń setki milionów ton rozmaitych towarów i ładunków oraz miliony pasażrów. Dzięki temu urzadzeniu np. droga z Londynu do Jokohamy skraca się z 26 tysięcy kilometrów (wokół Afryki) do 20 tysięcy km; z Marsylii do Bombaju z około 16  tysięcy do 7,3 tysięcy km; z Londynu do Kuwejtu  z 22 do 12 tys. km; z Odessy do Bombaju z 22 tys. km do 7,7 tys. km. Oszczędności więc czasu, energii i środków są ogromne. W okresie 1882 – 1956 strefa Kanału Sueskiego znajdowała się pod okupacją brytyjską, a obecnie przynosi olbrzymie zyski Egiptowi. Jest więc sprawą dużej wagi moralnej, iż jednym z najzasłużeńszych współtwórców tego wspaniałego wytworu ludzkiej myśli technicznej był Polak Stanisław Janicki.

          W 1870 roku, wspólnie z dwoma inżynierami francuskimi założył własną firmę budowlaną, specjalizującą się w budowie mostów, kolei żelaznych, portów, jak też wykonującą inne roboty publiczne. Na zlecenie rządu Austrii firma S. Janickiego w ciągu ośmiu lat wybudowała nowoczesny port w miejscowości Fiume (Rieka) na terenie obecnej Chorwacji. W tym też okresie nasz wybitny inżynier zrealizował szereg dalszych projektów i opatentował kilkadziesiąt wynalazków do dziś mających zastosowanie w portach oraz w stoczniach budowy i remontu statków oceanicznych.
           Okres 1876 – 1883 Stanisław Janicki spędził w Cesarstwie Rosyjskim, gdzie wybudował wiele obiektów komunikacyjnych. Jako pierwszy w tym kraju zastosował ruchome jazy między Moskwą a Kołomną, jak też kanały obchodowe i śluzy oraz holowanie statków przy użyciu liny metalowej ułożonej na dnie rzeki Moskwy. Profesor Feliks Koneczny w pierwszym tomie dzieła „Polskie Logos a Ethos” odnotował: „Stanisław Janicki zasłynął od Rosji do Francji tak jako praktyk-wykonawca, jako też w teorii. W roku 1876 objął kierownictwo robót przy kanalizowaniu rzeki Moskwy, przy czym robił doświadczenia, które doprowadziły go do sceptycznego zapatrywania się na niemieckie wywody o warunkach żeglowności rzek. Rutyna hydraulików niemieckich obstawała przy tym, jakoby ścieśnienie koryta rzeki powiększało jej spławność, pogłębiając koryto. Zaprzeczył temu Janicki w roku 1879. Wnet przyłączył się do niego i uwzględnił jego zasady inżynier Pasqueau w projekcie skanalizowania Rodanu, poparł je zaś rachunkiem analitycznym inżynier Okołow. Janicki pierwszy uwzględnił należycie naturę gruntu dna rzeki, co zdaniem jego winno decydować o systemie robót rzecznych. Polemizował długo o to niemiecki profesor Schlichting, ale wreszcie spostrzeżono się w Niemczech, że uspławnienie rzek nie zawsze da się osiągnąć regulacją, i zaczęto się coraz częściej zwracać do francuskiego systemu kanalizowania rzek. Janicki zaś przyczynił się walnie do rozwoju hydrauliki nowoczesnej.
         Kierunek Janickiego w hydraulice jest znamienny, bo ma w sobie coś zasadniczo polskiego. Z jednej strony niemiecka „reguła”, nie uwzględniająca natury gruntu, aplikująca swój rutyniczny szablon, narzucany wszędzie z góry, - z drugiej strony zasada, że główną regułą właśnie jest  uwzględnienie natury gruntu”…
        W czasie pobytu w Cesarstwie Rosyjskim Stanisław Janicki przyczynił się również do rozwoju kopalń węgla i rud żelaza w tym kraju. W 1883 powrócił do Polski. Kilka lat późnie zaproponowano mu współpracę w budowie Kanału Panamskiego, z której oferty jednak nie skorzystał. Życie zakończył w Warszawie 9 czerwca 1888 roku, o  wiele za wcześnie,   w wieku zaledwie 52 lat, w okresie apogeum siły umysłu i twórczości intelektualnej.

                                                                   ***
  

                                                      FELIKS   JASIŃSKI
                                                     Mechanik   budowlany

         Jeden z rosyjskich biografów pisze: „Feliks Stanisławowicz Jasiński, Polak z pochodzenia, urodził się 27 września 1856 roku jako trzeci syn w rodzinie notariusza ziemskiego w  Warszawie. Na mocy zwyczaju staropolskiego nadano mu imię potrójne: Feliks Antoni Michał. F. Jasiński miał trudne dzieciństwo; za jego przyjście na świat matka zapłaciła własnym życiem, nienormalne zaś stosunki z macochą zmusiły go po ukończeniu gimnazjum warszawskiego w 1872 roku na zawsze zostawić rodzinne miasto i przenieść się do Rosji Centralnej, gdzie miał uzyskać wyższe wykształcenie i gdzie miało upłynąć jego twórcze życie.
      W podobny sposób ułożył się los jego brata Stanisława Stanisławowicza Jasińskiego, który po ukończeniu Twerskiej Szkoły Kawalerii został oficerem armii rosyjskiej, a życie zakończył w 1916 roku w randze generała. I tylko najstarszy z braci, Roman Stanisławowicz Jasiński, po ukończeniu Uniwersytetu Warszawskiego pozostał w rodzinnym mieście i tam pracował. Podobnie jak jego bracia wykazywał również niepospolite uzdolnienia i został wybitnym chirurgiem”…
                                                                       ***
          Są to słowa zgodne z rzeczywistością. Roman Jasiński (1854 – 1898) w 1876 roku ukończył wydział medyczny Uniwersytetu Warszawskiego, doskonalił swe umiejętności w Paryżu i Wiedniu. Od 1879 był ordynatorem w szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie. Później obok praktyki lekarskiej współredagował „Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego”, był współwłaścicielem i współredaktorem „Gazety Lekarskiej”, na której łamach ogłaszał liczne artykuły o higienie życia codziennego, antyseptyce, gimnastyce leczniczej, pielęgnowaniu niemowląt, dławcu, pozornej śmierci, tamowaniu krwotoków, pogotowiu ratunkowym, dietetyce, ziołolecznictwu.
         Jako istotny przyczynek do fenomenu wybitnych uzdolnień tej rodziny wypada nadmienić fakt, iż dziadek tych trzech braci, Jakub Jasiński (1791 – 1855) był znakomitym lekarzem, studiował w Berlinie i Wiedniu, podczas Powstania Listopadowego 1830/31 kurował w szpitalu ujazdowskim rannych insurgentów. Zasłużył się szczególnie ofiarną pracą w okresie panoszenia się epidemii cholery. Pozostawił po sobie kilka drobniejszych tekstów dotyczących diagnostyki lekarskiej, lecz był przede wszystkim znakomitym lekarzem praktykiem. W 1823 roku uzyskał od władz Imperium Rosyjskiego tytuł szlachectwa dziedzicznego z nadaniem odnośnego herbu za zasługi. Tekst postanowienia rządu, opublikowany w „Dzienniku Praw Królestwa Polskiego” (t. 8, str. 435) brzmiał jak następuje: „Jasiński Jakub, doktor medycyny, za gorliwość i bezinteresowność w praktyce lekarskiej dla ludu ubogiego, otrzymał na mocy dekretu z dnia 14 stycznia roku 1823 szlachectwo i herb Złotowąż: „na tarczy o naramiennikach, nad którą pół księżyca z gwiazdą sześciokrotną złotą i koroną również złotą o pięciu liściach, trzema białymi strusimi piórami ozdobną, w polu błękitnym pomiędzy dwoma wężami złotą łuską pokrytymi, których głowy wznoszą się ku wierzchniej części tarczy, pałasz końcem ostrym do góry obrócony”. Niektórzy heraldycy twierdzą, że wizerunek sześcioramiennej gwiazdy w herbie rodowym nowo nobilitowanych osób może być aluzją moich żydowskiego pochodzenia. Istotnie  - może, ale nie zawsze tak było. Byłoby to twierdzenie mijające się z prawdą, dokładnie tak, jak błędne było ongiś twierdzenie (niby to „przenikliwe”) Adama Mickiewicza, że wizerunek krzyża w nadawanym godle stanowił jakoby nawiązanie także do żydowskiego pochodzenia i do chrztu świeżego. Zarówno bowiem wizerunek sześcioramiennej gwiazdy, jak i krzyża jest spotykany w setkach herbów aryjskiej szlachty polskiej i francuskiej, niemieckiej i portugalskiej, węgierskiej i hiszpańskiej, czeskiej i rosyjskiej itd.
                                                                  ***
         Powracając tedy do właściwego tematu niniejszego tekstu przypomnijmy, iż Feliks Jasiński  w 1872 roku wstąpił na studia do petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji (założonego nawiasem mówiąc w 1802 r.), który był przysłowiową kużnią wykuwającą znakomicie przygotowaną kadrę techniczną dla ogromnego imperium, jak też jednym z najpoważniejszych w skali europejskiej ośrodków naukowo – badawczych. Na tej uczelni zawsze studiowało i wykładało liczne grono Polaków, a jednym z nich był właśnie Feliks Jasiński. Błyskotliwe uzdolnienia matematyczne młodego warszawiaka natychmiast zwróciły na siebie uwagę wykładowców, którzy postarali się o umożliwienie mu samodzielnych poszukiwań naukowych pod ich uważną i życzliwą opieką.  Tak powstał pierwszy tekst teoretyczny F. początkującego badacza, który się ukazał w 1878 roku w poważnym periodyku „Żurnal Ministerstwa Putiej Soobszczenija”. Był to dobry początek i pierwszy krok we właściwym kierunku, gdyż młody człowiek ukończył był właśnie studia i został skierowany do pracy w charakterze inżyniera kolejnictwa na odcinek pskowski Kolei Petersbursko – Warszawskiej. Po kilku miesiącach został przerzucony na stanowisko pomocnika inżyniera kontrolera kolei na terenie Wileńszczyzny. Do jego obowiązków służbowych należało projektowanie i budowa obiektów kolejowych na odcinku prowadzącym z Wilna do granicy pruskiej (kolej biegła dalej zarówno do Królewca, jaki i do Berlina).
          Mieszkając i pracując w Wilnie (1878 – 1888) Feliks Jasiński położył duże zasługi dla rozbudowy infrastruktury kolejnictwa na tym terenie; zaprojektował i zrealizował przebudowę stacji kolejowej tego miasta, zaopatrując ją w urządzenia wodne, dworzec w Landwarowie oraz gmach Wileńskiej Szkoły Kolejnictwa. Od 1885 pełnił funkcje kierownika wileńskiego odcinka kolei, a jednoczesnie inżyniera głównego miasta Wilna. Piastując tę posadę zaprojektował dwa duże,funkcjonujące do dziś, mosty przez Wilię, zrealizował prace, mające na celu umocnienie brzegów tej dość kapryśnej, szczególnie podczas roztopów wiosennych, rzeki; założył w Wilnie sieć wodociągów i kanalizację, jak też dokonał szeregu innych przedsięwzięć, czyniących z dotąd zacofanego miasta prowincjonalnego perłę urbanistyczną tzw. Kraju Północno – Zachodniego, jak zwano wówczas urzędowo Litwę. Swe projekty inżynier Jasiński realizował bazując na informacji o najnowszych tendencjach rozwojowych i osiągnięciach w tej czy innej dziedzinie krajów Europy Zachodniej. Takim był m.in. zaprojektowany przez niego i wzniesiony pod jego nadzorem kompleks rzeźni w Wilnie, który uchodził w swoim czasie za jeden z najnowocześniejszych w Europie, był zaopatrzony w liczne urządzenia techniczne i higieniczne, stał się wzorcem dla budowy tego rodzaju obiektów w całym Imperium Rosyjskim. W tym czasie ukazała się też jego książka o projektowaniu i budowie rzeźni, pierwsza w języku rosyjskim monografia na ten temat.
         Za całość tych prac znakomity inżynier otrzymał od rządu Order św. Stanisława. Pracując w Wilnie Jasiński nie zaniedbywał prowadzenia badań naukowych w zakresie matematyki, teorii prężności, techniki budowlanej, oporu materiałów. Prowadził też lekcje z zakresu kolejnictwa w Wileńskiej Szkole Techniki Kolejnictwa.
         Pod względem usposobienia pułkownik Jasiński, jak to wynika ze wspomnień osób, które go znały w okresie pracy w Wilnie, był człowiekiem o dużej kulturze osobistej. Podczas dyskusji nad tą czy inną kwestią nigdy nie był apodyktyczny, nie nadużywał władzy, uważnie wysłuchiwał argumentów, szczególnie tych, które przeczyły jego własnemu rozumowaniu. A przecież jest to cecha niesłychanie rzadko występująca, jak bowiem zauważył jeszcze św. Augustyn w „Solilokwiach”: „Trudno znaleźć człowieka, który nie wstydzi się ulec w dyskusji; dlatego też prawie zawsze bezładne krzyki uporu zagłuszają rozumowanie, które miało już doprowadzić do wyjaśnienia prawdy, a pokonany odczuwa wielką przykrość, którą najczęściej stara się ukryć, ale niekiedy też jawnie okazuje”… F. Jasiński ponoć chętnie się zgadzał i dawał przekonać argumentom, o ile prowadziły do podjęcia optymalnych decyzji, niezależnie, od kogo one pochodziły. Logice dawał pierwszeństwo przed ambicją, był zwolennikiem i mistrzem wykorzystywania potencjału intelektualnego swych podwładnych dla dobra sprawy. 
          W 1888 roku został  przeniesiony do Petersburga na posadę kierownika linii Kolei Warszawskiej. Zaprojektował wówczas i zrealizował m.in. konstrukcję słynnego przejścia pieszego nad stacją kolejową w Gatczynie. Podczas opracowywania tego projektu zastosował swe oryginalne metody obliczeń. Jego gorliwość, wiedza i talent były zauważane i F. Jasiński co parę lat był awansowany na coraz to wyższe stopnie i odpowiedzialne stanowiska. W tym okresie opublikował szereg artykułów, w których  dociekał przyczy słynnych katastrof kolejowych i dochodził do wniosku, że były one przeważnie skutkiem wadliwej konstrukcji odnośnych mostów kolejowych, np. przez Nidę koło Frankfurtu nad Menem czy przez Morawę pod Belgradem. Szczegółowo omówił też katastrofę z 1891 roku pod miasteczkiem Moenchenstein w Szwajcarii, kiedy to przez most o długości 42 metrów przejeżdżał pociąg złożony z parowozu i 12 wagonów. Gdy parowóz znajdował się już na drugim brzegu, most się połamał i spadające w  dół wagony pociągnęły go z powrotem do rzeki. Siedem wagonów spadało po kolei na siebie i rozbijało się w kawałki, tworząc ogromne złomowisko, z którego rozbrzmiewały jęki umierających i ciężko pokaleczonych ludzi, wołanie o pomoc, płacz dzieci. Zginęły 74 osoby, a ponad 200 zostało rannych. F. Jasiński doszedł do wniosku, iż przyczyną awarii stało się zachwianie równowagi jednej z centralnych ukośnic, która po zruszeniu z miejsca pociągnęła za sobą destrukcję całego obiektu. Ta hipoteza została uznana także przez innych fachowców i przykuła ich uwagę do zagadnienia stabilności poszczególnych części nośnych konstrukcji mostowych. Jasiński zaproponował ze swej strony szereg naukowo ugruntowanych twierdzeń wnoszących jasność w niezwykle złożone zagadnienie stabilności opór mostowych. Zostały one opublikowane w kilku językach europejskich (m.in. w pismie „Schweizerische Bauzeitung”) i znalazły powszechne zastosowanie w praktyce budowy mostów.
          Szczególnie ważki okazał się wkład Jasińskiego do teorii wygięć oraz do teorii równowagi budowli, w tym o rozkładzie sił w przestrzeni. W artykule „Rascziot szarnirnogo mnogougolnika s wierszynami skolziaszczymi po niepodwiżnym priamym”  uczony zaproponował kilka teorematów o pierwszoplanowym znaczeniu dla mechaniki budowlanej jako takiej. Spośród ponad 50 opublikowanych prac znakomitego inżyniera niektóre były poświęcone zagadnieniom wybrzuszania się szyn pod wpływem czynników klimatycznych, antropogenicznych i pogodowych. Ze względu na nowatorski i solidny charakter swych publikacji cieszył się w drugiej połowie XIX wieku sławą światową jako jeden z najwybitniejszych teoretyków w zakresie mechaniki budowlanej, był autorem fundamentalnych w tej materii odkryć i koncepcji obowiązujących do chwili obecnej. Podstawowe spośród nich to: „Opyt razwitija teorii prodolnogo izgiba” (1892, 1893); „Gławniejszije primienienija nowych issledowanij prodolnogo izgiba k rascziotam mietalliczeskich soorużenij” (1892, 1893); „O soprotiwlenii prodolnomu izgibu” (dwa wydania w 1894 roku); „Put’, zdanija, soorużenija” (1894); „Ustojcziwost’ deformacij i statika soorużenij” (dwa wydania w 1902 roku). W latach 1902 – 1904 wydano w Petersburgu pod redakcją profesora M. Micińskiego trzytomowy zbiór tekstów naukowych Feliksa Jasińskiego pt. „Sobranije soczinienij”, a w 1952 ukazały się nakładem Wydawnictwa Akademii Nauk ZSRR w Moskwie „Izbrannyje raboty po ustojcziwosti sżatych stierżniej” – czyli że przez ponad 60 lat prace naszego rodaka stanowiły podstawę technologii budowlanych w tym wielonarodowym kraju. Ukazało się tam również kilka obszernych studiów biograficznych, poświęconych życiu i twórczości F. Jasińskiego, pióra m.in. profesorów S. Bernsteina, A. Micińskiego, S. Timoszenki.
       Od roku 1895 Jasiński prowadził wykłady w dziedzinie stałości deformacji, statyki budowli i teorii prężności w katedrze mechaniki budowlanej petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji. Miał godziny zlecone również w Instytucie Górnictwa. Słynął jako znakomity mówca i nauczyciel, mistrz solidności i improwizacji. Jak wiadomo bowiem, dobre są tylko improwizacje dokładnie przygotowane. O poziomie wykładów profesora Jasińskiego świadczy fakt, że uczęszczali na nie gremialnie nie tylko studenci, ale i wykładowcy uczelni.
          Przez długie lata wybitny uczony borykał się z ciężką chorobą, jaką stanowiła gruźlica płuc. Nie było wówczas na nią rady. Jesienią   1899 choroba zaatakowała ze wzmożoną siłą i uczony, wycieńczony zresztą tytanicznym, wieloletnim wysiłkiem intelektualnym,  zmarł w nocy z 29 na 30 listopada tegoż roku.
                                                                    ***

  
                                                   GABRIEL  NARUTOWICZ
                    
                                                   Między  nauką  a  polityką


            Panowie Narutowiczowie byli pradawną szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, zamieszkiwali zarówno Ziemię Wileńską, jak też Kowieńską. Pieczętowali się własnym herbem „Narutowicz”, zwanym „Trzy Strzały i Podkowa” (por. Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. IV, str. 228. Rzewzów 2001). Gabriel Narutowicz urodził się w litewskich Telszach (Telsai) 17 marca 1865 roku. Jego ojciec Jan brał udział w Powstaniu Styczniowym i wychował syna w duchu patriotycznym. Matka Wiktoria wywodziła się ze szlacheckiej rodziny panów Szczepowskich herbu Ślepowron. Dzieciństwo chłopca i jego brata Stanisława (1862 – 1932) minęło w dziedzicznych dobrach Brewki (Brevikai). Polskie szkoły były w tym czasie na Litwie zakazane, kraj na gwałt rusyfikowany, musiał wię Gabryś Narutowicz kończyć (1883) gimnazjum niemieckie w Lipawie (Liepaja) na Łotwie – uważano, że zawsze jest to lepsze niż szkoła rosyjska w Kownie czy Wilnie.
      Na studia wszelako wstąpił do Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego, na wydział fizyczno – matematyczny. Tutaj jednak ze względu na surowy klimat nabawił się gruźlicy i wiosną 1886 roku rodzice wysłali go  na kurację do uzdrowiska Davos w Szwajcarii. Tam silny z natury organizm szybko powrócił do zdrowia i młody człowiek podjął studia na wydziale inżynieryjno – budowlanym w zasłużonej politechnice   (Eidgenoessische Technische Hochschule) w Zurychu. Język niemiecki znał perfekcyjnie, tak iż „bariera językowa” dla niego po prostu nie istniała.
      Wydaje się, że właśnie podczas studiów w Zurychu został Gabriel Narutowicz wciągnięty do loży masońskiej, co mu wybitnie ułatwiło robienie zawrotnej kariery zawodowej i w ogóle całe życie. Natychmiast po studiach dostał bardzo wysoko płatną posadę inżyniera projektanta w wielkiej firmie budowlanej, w roku zaś 1895 uzyskał bez przeszków obywatelstwo szwajcarskie. Trzeba jednak przyznać, iż był specjalistą nad wyraz uzdolnionym, któremu powierzano przygotowanie bardzo poważnych projektów, z których to zadań wywiązywał się znakomicie. Zaprojektował i wykonał wodociągi i linie kolejowe w St. Gallen, a potem kanał powyżej jeziora Bodeńskiego. Następnie zabłysnął i zdobył renomę  międzynarodową jako wybitny projektant elektrowni wodnych. Jako ekspert w tej dziedzinie był aranżowany do pracy w prusiech, Włoszech, Austrii, Finlandii, Algierii, Portugalii. W 1900 roku jeden z projektów Narutowicza został wyróżniony złotym medalem na wystawie międzynarodowej w Paryżu. Według jego projektów i pod jego bezpośrednim nadzorem wybudowano szereg elektrowni wodnych pod St. Gallen, Andelsbach, Refrain, Monthey, Muehlberg. Niektóre z projektów znakomitego inżyniera zrealizowano w Szwajcarii dopiero w drugiej połowie XX wieku, tak dalece nowatorskie i wyprzedzające swój czas one były.
        W 1906 roku G. Narutowicz został zatrudniony w charakterze wykładowcy na macierzystej politechnice w Zurychu. Po roku uzyskał stopień profesora i objął katedrę budownictwa wodnego, wykłady zaś z tego prz4edmiotu rozpoczął w kwietniu roku 1908. W okresie 1913 – 1920 pełnił obowiązki dziekana wydziału inżynierii tejże uczelni. W latach 1915 i 1919 przewodniczył międzynarodowej komisji do spraw regulacji Renu, reprezentując w tej organizacji rząd szwajcarski. Jednocześnie był czynny w szeregu stowarzyszeń zrzeszających inżynierów budownictwa i architektów.
         Niektórzy uważają, iż Gabriel Narutowicz był polskim patriotą i działaczem niepodległościowym, pracował m.in. w zorganizowanym przez siebie społecznym Polskim Komitecie Samopomocy w Zurychu, a współpracował także z Komitetem Polskim w Vevey. Pracując w Szwajcarii kilkakrotnie odwiedzał Polskę, zwłaszcza zabór austriacki. Był autorem szeregu pomysłów, dotyczących wykorzystania Dunajca, Wisły i innych rzek w celu elektryfikacji Polski.
         W 1919 roku Politechnika Warszawska zaproponowała G. Narutowiczowi objęcie katedry budownictwa wodnego, lecz nie załatwione do końca zobowiązania służbowe i rodzinne w Szwajcarii uniemożliwiły przyjęcie tej oferty. Znakomity inżynier został jednak konsultantem   Ministerstwa Robót Publicznych odrodzonego państwa Polskiego. W 1920 postanowił jednak (prasa narodowa pisała, że na wyraźne polecenie masonerii, która wówczas gorączkowo obsadzała swoimi ludźmi kierownicze stanowiska w całej powojennej Europie, a szczególnie w młodych państwach, powstałych po demontażu Imperium Austro-Węgierskiego i Rosyjskiego) na stałe osiedlić się w kraju nad Wisłą. W 1920 roku pan Gabriel objął tekę ministra robót publicznych i zainicjował na wielką skalę ogólnokrajową akcję budowy mostów i gmachów użyteczności publicznej. Jednocześnie brał czynny udział w życiu politycznym, dążył m.in. do złagodzenia napięć w stosunkach polsko – litewskich. Był przecież zwolennikiem (i krewnym) Józefa Piłsudskiego i godził się na daleko idące ustępstwa względem Litwinów, przez co naraził się wysoce wówczas patriotycznej ludności Ziemi Wileńskiej, która dążyła do zupełnego zlania się z Macierzą w obrębie jedynej i zjednoczonej Rzeczypospolitej Polskiej. Tendencjom inkorporacyjnym sprzeciwiły się wszelako instytucje międzynarodowe i prasa żydowska na całym świecie, które za wszelką cenę dążyły do tego, by nie dopuścić do powstania Państwa Polskiego, a gdy to się nie powiodło, do umocnienia państwowości polskiej. Instrumentalnie wykorzystywano w tym celu m.in. mniejszości narodowe, zamieszkujące ówczesną Polskę, na siłę tworzono zjednoczony antypolski front antypaństwowy, a to z kolei powodowało radykalizację nastrojów ludności polskiej, prasa zaś narodowa okrzyknęła Piłsudskiego i Narutowicza za „pachołków żydowskich”, a nawet „Żydów”! Opinia publiczna uległa krańcowej polaryzacji antagonistycznej.
        Zarówno Żydzi, których kilkomilionowa rzesza mieszkała w Polsce, jak i sami Polacy już w 1918/19 roku wyzbyli się wszelkich złudzeń. Wiedzieli, że nie ma między nimi punktów stycznych, że wolność żydowska jest czym innym niż wolność polska. Polacy byli przez Żydów postrzegani jako nałogowi antysemici, Żydzi przez Pol;aków – jako krwiopijcy, pasożyci i nieubłagani wrogowie narodu polskiego. Narodowcy dążyli do odsunięcia Żydów od polskiej bankowości, dyplomacji, gospodarki, do pozbycia się z kraju tak przykrych sublokatorów choćby zmuszając ich do wyjazdu do Palestyny.
          Żydzi jednak ani myśleli dawać za wygraną. W 1920 roku, kiedy Polska spływała krwią w zmaganiach z nawałą bolszewicką Izaak Grunbaum w imieniu legalnie działającego Związku Polaków Narodowości Żydowskiej wystąpił z oficjalnym żądaniem przekształcenia dzielnic żydowskich w miastach polskich w tzw. „prowincje autonomiczne”, kierujące się własnym prawem i niezależne od władz Rzeczypospolitej. Snuto też nadal mrzonki o Judeopolonii, czyli państwie żydowskim na terenie Lubelszczyzny i terenów przyległych. Te plany żydostwa czynnie wspierały Niemcy, jak też żydowska diaspora Francji, Anglii i innych krajów europejskich. (Po klęsce 1939 roku Żydzi masowo współpracowali z sowieckim aparatem terroru państwowego, aresztowywałi i zabijali razem z NKWD tysiące Polaków, współuczestniczyli w popełnieniu zbrodni w Katyniu, Charkowie i Miednoje w 1940 roku, a hitlerowcy w porozumieniu z polskimi Żydami planowali utworzyć „Lublinland”, czyli autonomiczne państwo żydowskie w składzie III Rzeszy Niemieckiej).  W oczach Żydów dobre było wszystko, co mogłoby zaszkodzić Polsce; mając kapitał i media w swym ręku podszczuwali więc inne narodowości przeciwko Polakom i organizowali wszelkiego rodzaju antypolskie prowokacje, przy okazji oczerniając i zwalczając co bardziej inteligentnych Polaków w oczach opinii publicznej. Nic tedy dziwnego, że i co światlejsi Polacy płacili im dobrym za nadobne.
       Gabriel Narutowicz cieszył się u Żydów dobrą opinią jako mason i kosmopolita. Dzięki zmasowanej propagandzie w prasie został też wybrany na stanowisko pierwszego prezydenta odrodzonej Rzeczypospolitej, przeważnie głosami mniejszości narodowych i antypatriotycznego ciemnogrodu polskiego. Miał poczucie posłannictwa i, jak się wydaje,  – mimo pewnych dwuznacznych uwikłań międzynarodowych – prawdopodobnie zamierzał szczerze i wiernie służyć Polsce, nawet wbrew sugestiom płynącym z centrów dyspozycyjnych masonerii.
      Ugrupowania narodowe jednak, rozgoryczone porażką w wyborach, uważały G. Narutowicza za obcego agenta wpływu i kreaturę  żydowskiego kapitału. Prowadziły toteż zmasowaną, agresywną propagandę, skierowaną przeciwko nowo obranemu prezydentowi. Wielu Polakom ta propaganda trafiała do przekonania. A jednym z nich był utalentowany artysta malarz Eligiusz Niewiadomski, który w dniu 16 grudnia 1922 roku dokonał zamachu na prezydenta podczas otwarcia dorocznej wystawy w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie.
         Pierwszy prezydent odrodzonej po 123 latach niewoli i rozbiorów Polski pochowany został,  po zabalsamowaniu zwłok, w podziemnej krypcie katedry św. Jana w Warszawie. Żydowscy poeci Antoni Słonimski i Julian Tuwim pisali o G. Narutowiczu wiersze, a w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nakręcono i wyświetlano o nim trzy filmy fabularne.
         Zamachowiec Eligiusz Niewiadomski został przez sąd skazany na rozstrzelanie, a wyrok wykonano w trybie natychmiastowym.

                                                                ***

  
                                            KONSTANTY  WIELICZKO

                                             Mistrz  sztuki  oblężniczej     
     

          Żył w latach 1856 – 1927 i należał do wąskiego grona najznakomitszych w skali europejskiej inżynierów w dziedzinie fortyfikacji. Przyszedł na świat w rodzinie szlacheckiej 20 maja 1856 roku  w miejscowości Korocza powiatu biełgorodzkiego.
         Ród zacnych panów Wieliczków herbu Syrokomla jest wymieniany przez źródła pisane od połowy XV wieku w księgach sądowych, kościelnych i innych Wilna, Nowogródka, Pińska, Staroduba,  Rygi, Mścisławia. Heraldyczne publikacje rosyjskie zawsze szeregowały ten ród jako „starożytną szlachtę polską”. Bierzemy oto do rąk „Metrykę Litewską” i z zapisu dokonanego w  roku 1489 dowiadujemy się, iż swirenny trocki Wieliczko otrzymał wóz soli z klucza brzeskiego. Następnie odnotowujemy to nazwisko w księgach grodzkich i ziemskich Grodna, Mińska, Mołodeczna, Oszmiany. Pan Krzysztof Wieliczko, szlachcic z Lidy, został 20 listopada 1643 roku skazany „na sześć niedziel siedzenia w zamek lidzki” za obrazę podczas procesu sędziego Jana Szkleńskiego, którego zwymyślił od „nieuczciwej matki syna”.
          9 maja 1657 roku do ksiąg grodzkich powiatu brasławskiego wniesiono skargę o następującym brzmieniu: „Żałował i opowiadał ziemianin Jego Królewskiej Mości przedtym województwa witebskiego i powiatu orszańskiego, a na ten czas rezydujący w powiecie brasławskim, wygnaniec pan Krzysztof Wieliczko na ziemianina województwa połockiego powiatu siebieskiego, na jegomość pana Kazimierza Pawła Belka, za daniem sobie sprawy i takowej wiadomości od bliskich sąsiad swoich i różnych ludzi o tym, iż jegomość pan Belk z kompanią swą powracający w Kraj zawojowany z obozu jaśniewielmoznego pana Wincentego Korwina Gosiewskiego, podskarbiego Wielkiego Księstwa Litewskiego i hetmana polnego z  pod  chorągwi jegomość pana Kroszyńskiego, ku rodzicowi swemu jegomość panu Pawłu Belku do województwa połockiego w Trakcie Siebieskim, który jadący przez powiat brasławski i przez wieś jaśniewielmoznego jegomość pana Pawła Sapiehy, wojewody wileńskiego, hetmana Wielkiego Księstwa Litewskiego, Zamosze, nieopodal stajni żałującego pana Wieliczka w roku 1657, miesiąca maja 2 dnia, wyjechawszy z pomienionej wsi Zimosza upatrzywszy na polu konia jegomości żałobliwego własnego, sierścią karego, który kosztował złotych sześćdziesiąt, rozkazał go na tymże poli wziąć gwałtem i pograbić czeladnikowi swemu Samuelowi Warpachowskiemu, a uwodzić go co najprędzej do domu rodzica swego w kraj zaprzysięgły za Dźwinę do województwa połockiego w Trakcie Siebieskim mieszkającego (…) i nie czyniąc sprawiedliwości z czeladnikiem ujechał (…) i konia tego do domy ojca swego zaprowadził i na swój pożytek obrócił, a żałującemu wygnańcowi gwałt, grabież i szkodę uczynił” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f., 391, z. 4, nr 3243, str. 1 – 2). Był to jeden z wielu nierzadkich przypadków ograbienia uchodźcy polskiego, uciekającego, zwykle z mizernym dobytkiem lub zgoła bez niego,    od najazdu moskiewskiego, przez chciwych rodaków. W tymże czasie Aleksander Wieliczko był podstolim starodubowskim.
         Około 1713 archiwalia wspominają o Klarze z Wieliczków i jej mężu Stanisławie Poniatowskim, cześnikostwie lubelskim. W 1765 jegomość pan Józefat Antoni Wieliczko pełnił funkcje regenta grodzkiego inflanckiego, a Mikołaj Wieliczko – kanonika inflanckiego, rektora szkół wydziału żmudzkiego, proboszcza kościoła pojezuickiego w Kownie. Na liście szlachty powiatu wileńskiego z 1809 roku widzimy imiona Ignacego i Stanisława Wieliczków, a Atanazego w powiecie borysowskim. Stanisław Wieliczko, były chorąży powiatu kowieńskiego, zamieszkujący w dobrach Poszumerle, od sierpnia 1834 roku znajdował się pod tajnym nadzorem policji z powodu sympatii popowstańczych (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 174, str. 49).
       „Herbarz Orszański” z 1774 roku  uznawał za starożytną szlachtę polską Stefana, Nikodema, Ignacego, Pawła, Swiryda, Zacharyasza, Jakuba, Wasyla, Awłasa, Heliasza, Hrehorego, Kondrata, Antoniego i dalszych panów Wieliczków z Zabołotnia. „Lista familii szlachcica Joachima Wieliczki w powiecie wiłkomierskim żyjącego” wymienia z imienia kilkadziesiąt reprezentantów tej linii ogromnie rozmnożonego rodu (CPAH Litwy w Wilnie, f.391, z. 1, nr 1690, str. 355).
          „Wywód familii urodzonych Wieliczków herbu Syrokomla”, zatwierdzony przez heroldię mińską 3 maja 1799 roku podaje, iż rodzina „od dawnych czasów klejnotem szlachectwa będąc  zaszczycona, używała tych wszystkich przywilejów i prerogatyw, jakie tylko dla stanu szlacheckiego są dozwolone, urzęda w kraju cywilne i rangi wojskowe oraz posesje ziemskie dziedziczne posiadała, a koleje dostojności na liczne rozgałęzione potomstwo przeniosła”. Za protoplastę tej linii został wzięty Jan Wieliczko, podstoli oszmiański, dziedzic dóbr Roczyn i Jakientany w tymże powiecie, „istotny i niekwestionowany szlachcic”, który zostawił po sobie synów: Samuela, Jana, Andrzeja, Albrychta  i Aleksandra, którzy zostali przez urząd heroldii uznani za „starożytną szlachtę polską” (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 475, str. 142).
        I wreszcie „Produkt  rodowitości  szlacheckiej urodzonych Wieliczków herbu Oghińczyk albo Jastrzębiec z powiatu brasławskiego” ułożony w 1800 roku podaje, iż „dom Wieliczków w Xięstwie Litewskim zamieszkały, z dawna i od  wieków zaszczycony prerogatywą szlachecką, pełnił zawsze obowiązki stanowi szlacheckiemu przyzwoite, posiadał dobra ziemskie, odbywał służby wojenne, cnotliwie, nie szczędząc krwi swojej za monarchów i Ojczyznę. A dosyć w dzieła znakomite będąc zamożny, kiedy później przez zrządzenie nieprzyjaznej fortuny schylony został do ubóstwa, familia z niego rozeszła się po różnych miejscach i panach, służbę przyjmować i zarabiać na chleb zmuszona została. Ponownie zatem urodzeni Wieliczkowie przez uczciwe staranie i pracę dorobili się majątku i posiadali dobra w powiatach mińskim i oszmiańskim, a lękając się, ażeby upadek pierwszy, który zniszczył ślady przodków, stanu ich szlacheckiego później jakiej wątpliwości nie poddał – Jan Wojciechowicz Wieliczko w imieniu brata rodzonego i w imieniu synowców swoich (między któremi Tomasz Janowicz Wieliczko, pra-pra-pradziad wywodzących się umieszczony) prosił   Zygmunta III-go, Króla Polskiego, o utwierdzenie sobie przywileju szlachectwa na sejmie walnym roku 1593 10 dnia junii w Warszawie zebranym, na co Król Zygmunt III utwierdził przywilejem swoim prerogatywę szlachectwa Jaśnie Wielmożnych Panów Wieliczków w przytomności zebranych senatorów i posłów, dozwolił herbu Oghińczyk czyli Jastrzębiec używać, któren wyrysować i dać Wieliczkom zalecił oraz swobodami szlacheckimi cieszyć się dopuścił”  etc. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1660, str. 19 – 21).
         W XVIII – XIX wieku, gdy rozległe połacie ziem byłej Rzeczypospolitej znalazły się w obrębie Państwa Rosyjskiego, liczni Wieliczkowie zaczynają i tam odgrywać zauważalną rolę, a heraldycy rosyjscy uważają   ich zupełnie słusznie za należących do tradycji polsko – litewskiej nawet wówczas, gdy zapuszczali nowe korzenie  daleko na wschód od ziem ojczystych.
                                                                        ***
         Tak tedy Konstanty Wieliczko, jako „dobrze urodzony”, wstąpił na studia i ukończył Mikołajewską Szkołę Inżynierów, a w 1881 – Akademię Inżynieryjną, w której, ze względu na znakomite predyspozycje intelektualne, został pozostawiony w celu przygotowania się do pełnienia funkcji wykładowcy. W latach 1877/78 brał udział w wojnie przeciwko Turcji w składzie Pierwszego Batalionu Saperów, później 2 Taboru Wojskowo – Telegraficznego. Nabyte w tym okresie doświadczenie wojskowe stało się podstawą do opracowania podstawowych zasad wznoszenia i maskowania umocnień fortyfikacyjnych. Z jego inicjatywy powstał w Rosji pierwszy Instytut Inżynierów Wojskowych, w którym objął kierownictwo katedrą fortyfikacji.
         Po wojnie, przegranej przez Rosję w starciu nie tylko przecie z Turcją, lecz faktycznie ze wszystkimi mocarstwami europejskimi, przede wszystkim z Anglą, Konstanty Wieliczko powrócił z frontu na macierzystą uczelnię i w 1890 roku został awansowany do rangi profesora. W swych tekstach naukowych, których w sumie opublikował ponad siedemdziesiąt, opracował m.in. zasady obrony inżynieryjnej przed niespodziewanymi atakami z zaskoczenia, był autorem koncepcji tzw. „regionów umocnionych”, którą później skutecznie stosowała nie tylko Rosja i ZSRR, ale też Francja, Niemcy, Finlandia, Japonia.
         Najważniejsze dzieła naukowe K. Wieliczki ukazały się drukiem na przełomie XIX – XX wieku: „Issledowanije nowiejszych sredstw osady i oborony suchoputnych krepostiej” (Sankt Petersburg 1890); „Oboronitielnyje sredstwa krepostiej protiw uskoriennych atak” (Sankt Petersburg 1892); „Kreposti i krepostnyje żeleznyje dorogi” (Sankt Petersburg 1898); „Usłowija rabot i żizń wojsk na Kwantunie” (Moskwa 1900); „Inżeniernaja oborona gosudarstw i ustrojstwo krepostiej. Cz. I. Suchoputnyje kreposti” (Sankt Petersburg 1903); „Maniewrennaja krepost’” (Moskwa 1914); „Kreposti do i posle mirowoj wojny 1914 – 1918 gg” (Moskwa 1922); „Russkije kreposti w swiazi s operacjami polewych armij w mirowoj wojnie” (Leningrad 1926). W wielu swych publikacjach, jak np. „Dwie nowiejszych sistiemy broniewych ustanowok orudij dla suchoputnych krepostiej i ispytanije ich w Bucharestie”, „Wraszczajuszczijesia broniewyje ustanowki w suchoputnych krepostiach”, „Za i protiw broniewych zakrytij w fortifikacionnych soorużenijach” profesor K. Wieliczko występował w roli zdecydowanego przeciwnika chowania broni w pancerze, co, jego zdaniem, pozbawiało technikę wojskową zdolności manewru i ruchliwości. Późniejszy rozwój sfery zbrojeniowej, i to aż do doby obecnej, poszedł w obu kierunkach, zarówno w kierunku opancerzania broni strzeleckiej, jak i zwiększania manewrowości przez nieobciążanie jej płytami stali.
          Podczas wojny z Japonią 1905 roku profesor Wieliczko  kierował pracami fortyfikacyjnymi wojsk rosyjskich na terenie Mandżurii. Według jego projektów i pod jego bezpośrednim nadzorem zbudowano słynne forty w Port Arturze, Władywostoku, Nowogeorgijewsku, jak też na innym krańcu Imperium w Kownie. Przez wiele lat   Wieliczko był członkiem komisji państwowej do spraw inżynieryjnej obrony Państwa Rosyjskiego; w randze generała brał udział w pierwszej wojnie światowej. W 1918 roku dowodził obroną inżynieryjną Piotrogrodu i uniemożliwił zajęcie tego miasta przez Niemców (także podczas drugiej wojny światowej i trwającej 900 dni blokady Leningradu umocnienia zbudowane przez Wieliczkę stały się zaporą nie do przebycia dla wojsk niemieckich). W maju 1918 roku W. Lenin mianował go na przewodniczącego kolegium do spraw inżynieryjnej obrony zrewoltowanego kraju. Aż do 1923 roku włącznie wybitny uczony   pracował w Głównym Zarządzie Inżynieryjnym ZSRR. Według jego projektów zrealizowano linie umocnień i fortyfikacji na wszystkich granicach tego kraju.
         W okresie 1923 – 1927, aż go swego zgonu, Konstanty Wieliczko pełnił obowiązki profesora fortyfikacji w Akademii Wojskowo – Technicznej w Moskwie; pod jego kierownictwem wyszkolono tutaj setki specjalistów w zakresie inżynierii obronnej dla sił zbrojnych ZSRR. 

                                                                  ***
  
                                                  ANDRZEJ   PSZENICKI

                                          Pionier przyjaznej architektury


          Jeszcze w średniowieczu zrodził się w Europie zapał przeobrażania przyrody w solidny i przytulny dom mieszkalny człowieka przez przyjazne zagospodarowywanie środowiska naturalnego i czynienie go życzliwym dla coraz to kolejnych pokoleń ludzkości. Odbywa się zaś ten proces m.in. przez budowę domów mieszkalnych i gmachów użyteczności publicznej, szos i mostów, tuneli i kolei żelaznych w taki sposób, aby nie szkodzić naturze, co swoją drogą przyspiesza ogólny rozwój cywilizacji i kultury. „Podstawy dla nowoczesnej nauki zostały stworzone przez wynalazki późnego średniowiecza, takie jak proch, kompas, zegar. Rozwój nauki jest w pierwszej kolejności podbudowany przez problemy techniczne, tkwiące w ekonomicznych i społecznych zagadnieniach ich otoczenia” (J. Lenzen, Science and Social Context, in: „Civilization”, Berkeley and Los Angeles, 1959, p. 16, 24). Rozwój struktury transportowej, technicznej, budowlanej stanowi jeden z filarów rozwoju społecznego jako takiego, dlatego też w Europie XIX – XX wieku tak wielką wagę nadawano tym właśnie sferom, w których ogromną rolę odegrały osoby polskiego pochodzenia, szczególnie te, związane z działalnością Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji w Sankt Petersburgu, najwazniejszą kuźnią kadr technicznych dla rozległego Imperium Rosyjskiego i jedną z najważniejszych w skali europejskiej i globalnej.
          Jak już zaznaczaliśmy powyżej, pisząc o D. Żurawskim, S. i H. Kierbiedziach, F. Jasińskim, tę wyższą uczelnię kończyła cała plejada wybitnie uzdolnionych młodych Polaków. Najwyższe stopnie kariery naukowej osiągnął tu np. Stanisław Kunicki, którego nazwisko widnieje na marmurowej tablicy honorowej, upamiętniającej imiona najwybitniejszych absolwentów instytutu. Kunicki po ukończeniu studiów pozostał na uczelni jako pracownik naukowy, specjalizując się w zakresie statyki budowlanej. Tutaj zdobył tytuł profesora nadzwyczajnego, i został członkiem specjalnej Rady Ministerstwa Komunikacji jako wybitny ekspert w dziedzinie budowy mostów. W latach władzy radzieckiej objął posadę rektora i wybitnie się przyczynił do rozwoju zarówno instytutu, jak i techniki budowlanej w tym kraju.
         Józef Fedorowicz, doktor habilitowany i profesor zwyczajny instytutu,  zasłynął na arenie międzynarodowej jako wynalazca specjalnych wózków, stosowanych w celu przesuwania całych dużych obiektów; czyli konstrukcji obecnie produkowanych i używanych na całym świecie.
           Absolwent tejże uczelni Antoni Dunin początkowo pracował na Kaukazie, później w Carycynie (obecny Wołgograd), zbudował port wojenny w Lipawie, porty handlowe w Batumi i Noworosyjsku nad Morzem Czarnym.
           Franciszek Skąpski będąc jeszcze studentem trzeciego roku studiów rozpoczął pracę zawodową w firmie petersburskiej „Stroiciel”, a po ukończeniu kursu nauk został natychmiast jednym z czterech dyrektorów tegoż przedsiębiorstwa. Bezpośrednio kierował budownictwem stoczni pod Tallinem i w Taganrogu. Do najbardziej interesujących inwestycji, które zaprojektował i którymi kierował F. Skąpski, należał cyklopiczny zakład o przeznaczeniu wojskowym, złożony z 240 obiektów, 36-kilometrowej kolei żelaznej, sześciu specjalnych magazynów podziemnych, do których mogły wjeżdżać całe zestawy towarowe, a w których pracowało nad produkcją broni masowego rażenia jednocześnie ponad osiem tysięcy robotników i inżynierów. Do dziś, oczywiście po należnej modernizacji, ten utajniony zakład   jest czynny.
                                                                       ***
         Jedną z najwybitniejszych polskich postaci związanych z Instytutem Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji jest Andrzej Pszenicki, który przyszedł na świat w 1869 roku w województwie piotrkowskim na terenie Polski. W 1894 ukończył wydział fizyczno – matematyczny cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego, a w 1898 także powyżej wymieniony instytut, gdzie szczególny wpływ na rozwój jego zainteresowań i uzdolnień wywarł profesor Leopold Nicolai.
         A. Pszenicki od początku poświęcił się działalności w zakresie projektowania i budowy mostów. W pierwszych latach po studiach miał możliwość odbycia owocnej praktyki wstępnej biorąc udział w charakterze młodego specjalisty w budowie Mostu Troickiego przez Newę oraz Ryskiego przez rzekę Jekatieringofkę w Sankt Petersburgu. Następnie kierował budową szeregu pomniejszych mostów w tymże mieście, przerzucanych z myślą o zakładaniu linii tramwajowych. Jeszcze później wspólnie z profesorem N. Bielelubskim projektował i budował wiele mostów w całej Rosji, w tym przez Wołgę w miastach  Kazań, Saratow, Symbirsk. W każdym przypadku, jak podkreślają rosyjscy historycy nauki, dbał szczególnie o to, aby (niekiedy konieczne i nieuniknione) straty zadawane środowisku naturalnemu podczas prac budowlanych, były minimalne, a ludzie mieli zapewnione maksimum komfortu i wygody w korzystaniu ze wznoszonych obiektów.
         Andrzej Pszenicki przede wszystkim zasłynął jako twórca, projektant i kierownik budowy  prawdziwego arcydzieła sztuki architektonicznej, jakim jest most przez Newę zwany Pałacowym (po rosyjsku Dworcowyj). Prace nad nim rozpoczęto w 1912 , a skończono w 1916 roku, ponieważ wybuch pierwszej wojny światowej drastycznie zahamował, choć nie uniemożliwił,  realizację projektu. Powszechnie uważano wówczas i uważa się dziś, iż sylwetka tego mostu, jego funkcjonalność i bezpieczeństwo są arcydziełem w skali europejskiej. Nie przypadkiem nadano za niego inżynierowi Pszenickiemu złoty medal imienia Leopolda Nicolai. Most Dworcowyj znajduje się w pobliżu Pałacu Zimowego, Admiralicji i Twierdzy Pietropawłowskiem, tworząc razem z tymi obiektami harmonijną całośc i swego rodzaju logo dawnej stolicy Cesarstwa Rosyjskiego. Dopiero w latach 1936 i 1976 niektóre elementy tej przepięknej budowli monumentalnej zostały uzupełnione  i poddane lekkiemu makijażowi.
          Innym arcydziełem Pszenickiego był wspomniany powyżej olbrzymi i również wspaniały pod względem estetycznym most przez Wołgę w mieście Saratowie, długi na 2250 metrów.   
          Od roku 1901 znakomity inżynier wykładał i prowadził badania naukowe w petersburskim Instytucie Dróg Komunikacji, obronił tu doktorat i został adiunktem katedry budowy mostów. W  swych licznych publikacjach z tego okresu nieustannie uwypuklał konieczność dbania o ekologię, o środowisko naturalne podczas realizacji tych czy innych projektów architektonicznych. Był pod tym względem jednym z pionierów w skali europejskiej.
          W 1918 roku został mianowany profesorem. Tragiczne i trudne lata 1918/19 spedził w zrewoltowanej i zbuntowanej przez międzynarodową propagandę komunistyczną Rosji, spływającej krwią w bratobójczej wojnie domowej. Przeżył tu nieraz chwile potwornej grozy, gdy pijane tłumy ogłupionych marynarzy i robotników plądrowały  mieszkania „burżuazji”, wymordowując bezlitośnie całe rodziny inteligenckie, jeśli wystrój mieszkania, ubiór, gesty lub choćby wyraz twarzy właścicieli wskazywał na ich przynależność do wyższych, kulturalnych klas społecznych. Wówczas to wyraz „profesor” nabrał w Rosji zabarwienia niecenzuralnego i godnego pogardy, tak silna była nienawiść otumanionego motłochu do kultury. Jak bowiem trafnie zaznaczał Gustave Le Bon w „Psychologii tłumu”, „w duszy zbiorowej zacierają się umysłowe właściwości jednostek oraz ich indywidualności. Różnorodność stapia się w jednorodność, a decydującą rolę odgrywają cechy nieświadome. To właśnie, że cechami wspólnymi tłumów są owe cechy pospolite, tłumaczy nam, dlaczego tłum nie może dokonać czynu wymagającego wysiłku umysłowego.Każda decyzja podjęta w sprawach ogółu przez zgromadzenie osób wybitnych, ale pracujących w różnych zawodach, nie stoi wyżej od decyzji grupy przeciętnych głupców, w zgromadzeniu bowiem główną rolę odgrywają tylko zwyczajne cechy, które posiada każdy człowiek. Tłum to nagromadzenie miernoty, nigdy zaś inteligencji”. I jeśli zgromadzenia parlamentarne, o którym pisze Le Bon, złożone bądź co bądź – choćby teoretycznie – z osób względnie niezupełnie głupich, to cóż dopiero mówić i oczekiwać, że jakiś przebłysk rozumu i szlachetności znajdziemy w zgromadzeniach złożonych z prymitywnych a uzbrojonych roboli, chorych na wściekliznę polityczną komisarzy i rozbestwionych, rozpijaczonych, kompletnie otumanionych przez propagandę mas?
           Widząc, że w schaotyzowanej Rosji „socjalistycznej” raczej nie znajdzie możliwości zastosowania swej wiedzy i realizacji pomysłów, postanowił Pszenicki na zawsze ten kraj opuścić. W 1920 roku wyjechał z Sankt Petersburga, miasta, któremu tak wiele zawdzięczał, a które mu zawdzięczało jeszcze więcej.
         Cały późniejszy okres wybitny inżynier spędził pracując na Politechnice Warszawskiej, gdzie kierował katedrą budowy mostów, a potem pełnił funkcje rektora. Także w Polsce w ciągu dwudziestu lat rzetelnej pracy dla ojczyzny zaprojektował i zbudował wiele służących ludziom do chwili obecnej mostów. Żyje więc i po śmierci w swych dziełach i we wspomnieniach kolegów, przyjaciół, rodziny.
          W wierszu „Ballada o tym, że nie giniemy” Zbigniew Herbert napisze:
„Którzy o świcie wypłynęli
Ale już nigdy nie powrócą
Na fali ślad swój zostawili –

W głąb morza spada wtedy muszla
Piękna jak skamieniałe usta

Ci którzy szli piaszczystą drogą
Ale nie doszli do okiennic
Chociaż już dachy było widać –

W dzwonie powietrza mają schron

A którzy tylko osierocą
Wyziębły pokój parę książęk
Pusty kałamarz białą kartę –

Zaprawdę nie umarli cali

Szept ich przez chaszcze idzie tapet
W suficie płaska głowa mieszka

Z powietrza wody wapna ziemi
Zrobiono raj ich anioł wiatru

Rozetrze ciało w dłoni
Będą
Po łąkach nieść się tego świata”.
    Znakomity uczony i inżynier Andrzej Pszenicki zmarł 5 sierpnia 1941 roku i został pochowany na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.


                                                                *** 


                                                     STEFAN  KRYCZYŃSKI

                                                      Utalentowany architekt



             Ten znany i ceniony w Rosji, na Białorusi i   Litwie architekt urodził się 20 stycznia 1874 roku w dobrach rodzinnych Kaskiewicze powiatu oszmiańskiego, położonych w tej części Ziemi Wileńskiej, która dziś wchodzi w skład Republiki Białoruskiej. Kryczyńscy byli rodziną szlachecką, po części zaliczanych do tzw. „Tatarów litewskich”, pieczętowali się  herbem rodowym Radwan odmienny. Nie różnili się wszelako zbytnio od innej szlachty zagrodowej Wileńszczyzny, czyli żyli dość skromnie, lecz nie biednie, byli po wielokroć potwierdzani w rodowitości szlacheckiej przez Wileńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1526; f. 391, z. 6, nr 8, 110, 707, 1623, 2754, 2778, 2779; f. 391, z. 7, nr 427, 4024, 4096; f. 391, z. 8, nr 83, 86, 129, 1076, 2558).
          O zacnych panach Kryczyńskich pisze profesor Stanisław Dumin w opracowaniu pt.  „Herbarz rodzin tatarskich Wielkiego Księstwa Litewskiego” (Gdańsk 1999), że gnieździli się w guberni wileńskiej i byli uważani za murzów, czyli książąt tatarskich: „według wywodu 1819 roku „z książąt krymskich”, w rzeczywistości pochodzą z rodu kniaziów Najmanów-Piotrowiczów, wywodzących się od ordyńskich kniaziów ułusu Najman, którzy w Wielkim Księstwie Litewskim dziedzicznie piastowali urzędy chorążych i marszałków tatarskich ściahu [z białoruskiego – „chorągwi”]  województwa wileńskiego, zwanego w aktach urzędowych również chorąstwem najmańskim. Nazwisko Kryczyńskich przyjęli na początku XVII wieku od dóbr Kryczyna w powiecie orszańskim (nad Berezyną, przy granicy województwa mińskiego), których część nabyli od dziedziczącej na tychże dobrach innej rodziny tatarskiej kniaziów Kondratów. (…) Dziedziczyli również liczne majętności w województwie wileńskim, w powiecie oszmiańskim, m.in. część Dowbuciszek. Mieszkali również w okręgu białostockim … Przez jedną z gałęzi rodu na Wileńszczyźnie tytuł książęcy był używany w Rosji aż do rewolucji 1917 roku”…Bardzo wielu spośród tych Tatarów wileńskich, w tym spośród panów Kryczyńskich, spolszczyło się pod względem językowym i kulturowym, przyjęło katolicyzm (jak np. Giniatowiczowie-Piłsudscy),  lecz do dziś łatwo rozpoznać ich rodowód z samego oblicza twarzy, a nieraz i z usposobienia.  
       Rodzina Kryczyńskich, z której pochodził późniejszy znany architekt, była bardzo liczna, a więc i niezbyt zamożna. Tylko dzięki wydatnej pomocy starszego brata Józefa udało się Stefanowi w 1897 roku ukończyć pomyślnie petersburski Cesarski Instytut  Inżynierów Cywilnych. Lata 1898 – 1900 S. Kryczyński spędził w Europie Zachodniej, gdzie się doskonalił w swym zawodzie. Następnie, już w charakterze etatowego architekta, pracował w zarządzie straży granicznej Cesarstwa Rosyjskiego, projektując dla swej instytucji szereg obiektów cywilnych i sakralnych.
          Do najciekawszych i najbardziej znanych gmachów, zaprojektowanych i wzniesionych przez S. Kryczyńskiego, należą w Sankt Petersburgu, tej architektonicznej „perły Północy”, dom wielkiej księżny Olgi Aleksandrowny przy ulicy Czajkowskiego, siedziba Instytutu Medycyny Eksperymentalnej, Dom Handlowy na ulicy Bolszoj Koniuszennoj, dom emira Buchary przy alei Kamiennostrojewskiej, dom „eksperymentalny” artysty malarza Piotra Szczerbowa w Gatczynie, kilka przecudnych pałaców na przedmieściach.
          W 1910 roku ukończono budowę Meczetu Soborowego w stolicy Imperium, zaprojektowany wspólnie przez Kryczyńskiego, Hohena i Wasiliewa. Jest to imponująca pod każdym względem świątynia, której długość wynosi 43 metry, szerokość 31 m, wysokość kopuły 38 m, a  wysokość dwóch minaretów po 52 metry. W celu zapoznania się ze stylem architektonicznym islamu Stefan Kryczyński w okresie poprzedzającym projektowanie odbył podróż do Samarkandy, aby naocznie zobaczyć tamtejsze budowle sakralne i bezpośrednio z tą niezwykłą sztuką się zapoznać. Widocznie też odegrały swą rolę jakieś genetycznie zakodowane czynniki, jakaś pamięć pokoleń, bo przecież i sam Kryczyński i wszyscy jego przodkowie byli mahometanami. Toteż nie dziwi, iż petersburski Meczet Soborowy stał się na owe czasy bodaj najciekawszą świątynią należącą do mahometańskiej cywilizacji, lecz leżącą poza jej obrębem. Meczet służył wiernym w okresie  1910 – 1939; następnie na skutek sowieckiej paranoi ateistycznej zamknięty i przekształcony w magazyn medykamentów, i wreszcie od roku 1956 ponownie pełnił i do dziś pełni właściwe sobie funkcje religijne.
        Trafne bodaj są słowa Mikołaja Gogola o tym, że architektura jest swoistą kroniką świata: przemawia wówczas, gdy już zamilkły pieśni i podania… Cóż bowiem pozostanie po naszej „cywilizacji papierowej”, jeśli nie resztki dzieł architektonicznych, według których „barbarzyńcy”, co to przyjdą po nas, będą kilka tysięcy lat później wnioskować o naszej „prymitywnej” kulturze. O wirtualnej zaś „rzeczywistości” komputerowej nie pozostanie nic, nawet wspomnienie, gdyż aby ją unicestwić, wystarczy jedna porządna, sztucznie zaaranżowana „burza magnetyczna”. Nasze czasy będą się więc przez dalekie pokolenia z przyszłości  postrzegane jako „ciemne wieki”, ponieważ budowle betonowe o wiele wcześniej rozsypią się w pył, a nic po nich nie pozostanie prócz garści zwykłego piachu.
        Należy wszelako w tym miejscu zaznaczyć, że Kryczyński używał jako budulca przeważnie kamienia łupanego, może więc jego dzieła przetrwają wiele stulecia i tysiąclecia. Tego nie wiemy. Ale wiemy dokładnie, iż znakomity architekt od 1917 roku stał na czele Komitetu Technicznego w Ministerstwie Oświaty Ludowej, a nieco później pełnił funkcje inżyniera w Komisariacie Ludowym Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Rok 1920 spędził na Politechnice Kubańskiej, 1921 – w Petersburskim Instytucie Inżynierów Cywilnych. Następnie, aż do zgonu, czyli do 9 sierpnia 1923 roku, kierował służbą architektoniczną Piotrogrodu.
        Warto być może  jeszcze napomknąć, iż za życia swego twórcy arcydzieła Stefana Kryczyńskiego, ani on sam,  nie cieszyły się przesadną sławą, doceniono te dzieła i ich autora dopiero znacznie później, po upływie wielu lat; jakby dokładnie wedle słów filozofa: „Kto poważnie traktuje i uprawia jakąś sprawę, która nie służy korzyści materialnej, ten nie może liczyć na zainteresowanie współczesnych… Trzeba wiele czasu, by coś wartościowego zyskało uznanie” (Arthur Schopenhauer). Szereg budowli zaprojektowanych i wzniesionych przez Stefana Kryczyńskiego znajduje się obecnie  pod ochroną prawa na terenie Rosji jako znakomite pomniki sztuki architektonicznej. Natomiast jego ongiś słynne, a nigdy nie zrealizowane projekty „miast – sadów”, czyli tzw. zielonych miast, wywarły olbrzymi wpływ na rozwój tej dziedziny urbanistyki w wielu krajach. Według tych pomysłów odbudowano po wojnie Mińsk, przepiękną stolicę Białorusi, zbudowano od podstaw kilkadziesiąt nowych miast, jak Elektrenai na Litwie, Asłana w Kazachstanie itd.
                                                                    ***


                                                                ROLNICTWO



                                                         MICHAŁ  CZYŻEWSKI
                                      
                                                           Znakomity agrotechnik

          Byli bardzo liczni panowie Czyżewscy, zacna szlachta królewska, zasiedlająca różne prowincje dawnej Rzeczypospolitej i pieczętująca się rozmaitymi herbami rodowymi. Na przykład  Leszek Zalewski (Szlachta ziemi liwskiej, Warszawa 2005) podaje informację o Czyżewskich herbu Pobóg z Czyżewa położonego w Ziemi Nurskiej, a wzmiankowanych w zapisach archiwalnych z roku 1422: „W roku zaś 1462 Maciej Czyżewski był sędzią nurskim. W roku 1653 Jan czyżewski został wybrany do współpracy z rotmistrzem Janem Oborskim”. [Obszerne informacje o tym rodzie można znaleźć w edycjach: Jan Ciechanowicz, Filozofia komizmu,  Rzeszów 1999, str. 9 - 25; Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, Rzeszów 2001, t. 2, str. 291 – 298; Jan Ciechanowicz, Herbarz polsko – rosyjski, Warszawa 2006, t. 1, str. 320 – 329.]  
          Zasłużony i znany w wielu krajach specjalista od spraw gleboznawstwa i rolnictwa Michał Czyżewski urodził się w miejscowości Dobruż Guberni Mohylewskiej 12 stycznia 1896 roku w rodzinie należącej do niezamożnej szlachty zagrodowej, jakimś cudem nie wypędzonej na Sybir przez reżim carski. Ziemie białoruskie bowiem w ciągu XIX stulecia stały się terenem bezwzględnych czystek etnicznych, w trakcie których setki tysięcy rodzin polskich, białoruskich, litewskich, ukraińskich, o ile nie zamordowano, to  pozbawiono wszelkich praw obywatelskich, ograbiono z mienia i deportowano na bezludne tereny azjatyckie. Tych mieszkańców, którzy na razie pozostawali w gniazdach ojczystych, często ogałacano z wszelkich dóbr i zmuszano do zaledwie   roślinnej egzystencji na skraju nędzy, pozbawiając szlachectwa i wpisując do stanu „odnodworców”, czyli wolnych chłopów, którym jednak nie przysługiwały jakiekolwiek prawa polityczne.
        Ojciec tedy Michała Czyżewskiego był zwykłym robotnikiem w zakładzie produkcji papieru w Dobrużu. Po ukończeniu dwuletniej szkoły fabrycznej w 1910 roku kilkunastoletni chłopiec aż do roku 1915 pracował w tymże zakładzie w charakterze robotnika, zanim nie został powołany pod broń na okres czterech lat, i walczył na froncie  aż do zakończenia pierwszej wojny światowej.
         W 1919 roku po demobilizacji z wojska wstąpił na studia do Akademii Rolniczej im. Timiriaziewa w Moskwie, której sekcję agrochemii i gleboznawstwa ukończył w roku 1923. Podczas studiów zwrócił na siebie uwagę wykładowców dzięki ponadprzeciętnym uzdolnieniom, pracowitości, sumienności i wyrazistej skłonności  do prowadzenia badań naukowych. Dlatego też po otrzymaniu dyplomu pozostawiono go na jeden rok próbny jako praktykanta wydziału doświadczalno – selekcjonerskiego, po upłynięciu zaś tego okresu zatrudniono jako etatowego pracownika w laboratorium gleboznawstwa słynnego wówczas profesora W. Wiliamsa.
        W kolejnych latach M. Czyżewski pracował w charakterze asystenta na wydziale gleboznawstwa, a od 1929 był już docentem tegoż wydziału. Pod wpływem doświadczeń profesora Konstantego Giedrojcia [patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Z rodu polskiego, t. 1, str. 160 – 180, Rzeszów 1999] przystąpił do realizacji szeroko zamierzonych badań nad zdolnością gleby do fizyczno – chemicznego wchłaniania anionów, nie  nie tworzących trudno rozpuszczalnych związków chemicznych w glebie. W wyniku tych badań, uogólnionych w książce „Intensywność rozkładu materii organicznej w glebie w zależności od rodzaju wchłoniętego kationu” (Moskwa 1933), dokonano kilku odkryć mających istotne znaczenie dla praktyki rolniczej. W tymże roku młodu uczony otrzymuje tytuł profesora wydziału gleboznawstwa Akademii Rolniczej im. Timiriaziewa; jednocześnie prowadzi wykłady w Moskiewskim Państwowym Instytucie Agrochemii i Gleboznawstwa. Od 1938 jest kierownikiem katedry uprawy roślin w tejże Akademii Rolniczej. W 1950 broni rozprawę habilitacyjną, opartą na własnych oryginalnych badaniach agrotechnicznych i agronomicznych, a jego teksty były w tym czasie tłumaczone już m.in. na język czeski,   litewski, estoński, uzbecki, ormiański, gruziński, białoruski, ukraiński, rumuński, niemiecki.  
        W tym miejscu warto na marginesie zaznaczyć, że badania i odkrycia naukowe w zakresie rolnictwa stanowią bardzo istotną część składową postępu cywilizacyjnego. Umożliwiają produkowanie tak dużej ilości żywności, że nikt już nie cierpi głodu, jak też permanentnie sprzyjają wzrostowi jakości produktów spożywanych przez ludność danego kraju czy kontynentu. Postęp zaś w tej dziedzinie odbywa się wyłącznie dzięki wysiłkom elitarnej, względnie wąskiej  warstwy zawodowych uczonych, opracowujących nowe metody uprawy roślin i hodowli bydła, projektujących nowe mechanizmy i maszyny rolnicze o wysokiej wydajności, selekcjonujących nowe gatunki zbóż, owoców i  warzyw,
wynajdujących nieistniejącer dotychczas odmiany nawozów sztucznych, opracowujących coraz to skuteczniejsze metody zarządzania procesami gospodarczymi i ekonomicznymi w tej dziedzinie  itd.  „Kultura ludowa – bardzo słusznie pisał ongiś profesor Feliks Koneczny – powstaje przez opóźnione naśladownictwo kultury warstw bardziej ukształconych… Zadajmy sobie pytanie, czemuż to nie wymyślił lud nic a nic w tej dziedzinie,   której   oddaje się w całości i wyłącznie, mianowicie w zakresie rolnictwa? Wiemy wszyscy, że rolnictwo ludowe to rolnictwo złe, zacofane, pogrążone w przeżytkach; chłop jest najgorszym rolnikiem… Czy słyszał kto kiedy o jakimś najmniejszym udoskonaleniu rolnictwa, któreby wyszło od ludu?”… Dopiero gdy nowe odkrycia naukowców trafiają do wielkich gospodarstw rolnych, czy to prywatnych, czy państwowych, czy spółdzielczych, i są tam stosowane i wykorzystywane, -  stamtąd  wreszcie trafiają także do wytwórcy drobnego i ułatwiają los także jemu. Jest to prawidłowość socjologiczna dająca się zaobserwować we wszystkich krajach świata.     Stąd też każdy rząd dobrze funkcjonujący i dbały o swych obywateli przywiązuje dużą uwagę do rozwoju nauk rolniczych, które stają się wręcz bezpośrednią siłą wytwórczą danego społeczeństwa.  
            Jeden z kierunków prac badawczych Michała Czyżewskiego stanowiło konstruowanie nowych modeli pługów, jak również organizowanie sieci stacji selekcjonerskich, technicznych, naukowo – eksperymentalnych na terenie całego Związku Radzieckiego. Ponad trzydzieści lat działalności naukowej i dydaktycznej tego znakomitego uczonego i organizatora stanowiły okres najwyższych osiągnięć nauk o glebie w tym kraju, osiągnięć nie ustępujących takowym w najbardziej rozwiniętych krajach Europy i obu Ameryk. Inna rzecz, że drętwy i skostniały system sterowania gospodarką radziecką nie pozwalał na szybkie i skuteczne wdrażanie do praktyki rolniczej odkryć i rozwiązań inżynieryjnych, dokonywanych przez uczonych.
      Michał Czyżewski był przez szereg lat członkiem Rady Technicznej Ministerstwa Rolnictwa ZSRR i Ministerstwa Gospodarstw Rolnych ZSRR. Opublikował drukiem około 150 tekstów naukowych, z których połowa miała charakter nowatorskich publikacji opartych na własnych badaniach laboratoryjnych i terenowych. Spośród książek znakomitego badacza i konstruktora techniki rolniczej warto wymienić prace, które zostały wydane nie tylko w oryginale rosyjskim, lecz i przetłumaczone na inne języki: „Agrotechnika kultur polowych” (wydania rosyjskie  1945, 1946; następnie ukazały się tłumaczenia na języki: kirgiski, tatarski, mołdawski, turkmeński); „Uprawa roli i walka z chwastami” (1949 po rosyjsku, później w językach: łotewskim, maryjskim, białoruskim, litewskim); podręcznik akademicki „Uprawa roli” (1950 po rosyjsku, następnie – w języku łotewskim, kazachskim, estońskim, gruzińskim, ormiańskim, kabardyńskim). Jak zaznaczyliśmy powyżej, dzieła profesora Michała Czyżewskiego były wydawane również w szeregu innych języków, i to nie tylko europejskich.
          Za swą owocną działalność i publikacje naukowe wybitny uczony polskiego pochodzenia został odznaczony Orderem Lenina, dwoma Orderami Czerwonego Sztandaru Pracy, kilkoma medalami. Jest też uważany za klasyka nauk o rolnictwie w szeregu niepodległych państw powstałych po demontażu ZSRR.
                                                                    ***
         Spróbujmy jeszcze raz oddać głos profesorowi Feliksowi Konecznemu, który w pierwszym tomie dzieła „Polskie Logos a Ethos” notuje: „Polskie piśmiennictwo rolnicze zaczyna się od roku 1549, a więc bardzo wcześnie. W najgorszym okresie dziejów polskich, w wieku XVIII, wyszło 146 dzieł polskich o treści rolniczo – technologicznej. Szkolne nauczanie rolnictwa zaczęło się u nas w 1774 roku. Wiekopomna Komisja Edukacyjna, owo pierwsze w Europie ministerstwo oświaty, kazała nauczać rolnictwa i ogrodnictwa praktycznie w szkołach elementarnych, a w wydziałowych także w formie wywodów wykładowych po dwie godziny tygodniowo, począwszy od klasy trzeciej. Wyprzedziła tym Polska inne organizacje nauczania publicznego w całej Europie. Na ogół sprawy rolnicze nie stały u nas ni gorzej, ni niżej niż we Francji lub w Niemczech; zresztą kiedy roku 1783 ustalono ostatecznie program wykładów rolniczych, wciągnięto do tych prac także współpracowników obcych… Dopiero od początku XIX wieku zaczynają się w Europie studia rolnicze teoretyczne, istotnie naukowe. Nie spóźniła się w tym Polska”…
        Nie spóźniła się. Ale po rozbiorach wiele wybitnych polskich umysłowości w różnych gałęziach wiedzy, w tym wiedzy o rolnictwie, funkcjonowało już w obcych kulturach, językach i państwach. I tam w kontekście powszechnego postępu ludzkości wnosiło swój znaczący i istotny wkład w dzieło rozwoju nauk i technologii.
                                                                   ***
         
                

                                                   MIKOŁAJ   CZYRWIŃSKI

                                                      Zasłużony    zootechnik

Był jednym z inicjatorów nauki zootechnicznej na terenie Rosji i Ukrainy oraz jednym z najznakomitszych tejże nauki reprezentantów w skali ogólnoeuropejskiej. Spod jego pióra wyszedł szereg tekstów do dziś zachowujących swą aktualność dla gospodarki hodowlanej, jak np. „Wlijanije wozrasta na sposobnost’ pieriewariwat’ korma owcami” (1874); „Znaczenie mineralnych wieszczestw korma dla żiwotnogo organizma” (1875); „Kajko skot razwodit’ w naszych choziajstwach – miestnyj, inostrannyj Ili mietisnyj?” (1886); „Prostaja owca i jejo sposobnost’ k ułuczszeniju” (1889); „Ob  owcewodstwie” (1889); „Razwitije kostiaka u owiec i krupnogo rogatogo skota wo wtoruju połowinu embrionalnoj żyzni i w postembrionalnyj period” (1890); „Izmienienije sielskochoziajstwiennych żywotnych pod wlijanijem obilnogo i skudnogo pitanija w mołodom wozrastie” (1894); „Położenie skotowodstwa w Rossii” (1905); „Razwitije kostiaka u owiec pri normalnych usłowijach, pri niedostatocznom pitanii i posle kastracji samcow w samom ranniem woztastie” 1909). W latach 1949 – 1951 Wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR w Moskwie opublikowało dwutomowy wybór dzieł Mikołaja Czyrwińskiego pod tytułem „Izbrannyje proizwiedienija”. Ten zasłużony uczony jest obecnie uważany na Ukrainie i w Rosji za klasyka nauk rolniczych, w szczególności dotyczących hodowli trzody chlewnej, przede wszystkim – owiec.
                                                                 ***
          Droga życiowa M. Czyrwińskiego była dość charakterystyczna dla uczonych z przełomu XIX – XX wieku. Pochodził z zagrodowej szlachty Ziemi Czernihowskiej, która to ziemia dała Imperium Rosyjskiemu plejadę utalentowanych twórców nauki i kultury polskiego pochodzenia. Wydaje się jednak, że pierwotnym miejscem zamieszkania panów Czyrwińskich herbu Lubicz była Litwa, tutaj bowiem  byli notowani w księgach ziemskich i grodzkich kowieńskich w połowie XVI wieku. Widocznie któryś z reprezentantów tej szlacheckiej rodziny przeniósł się w czasie późniejszym na tereny ukrainne i dał początek jeszcze jednej, prężnej i znakomicie uzdolnionej, gałęzi dawnego rodu polsko – litewskiego.
          Tak czy inaczej, ale Mikołaj Czyrwiński przyszedł na świat 28 kwietnia 1848 roku w Czernihowie. Po gimnazjum wstąpił na studia do Petersburskiego Instytutu Uprawy Roli (Instytut Ziemledielija), który pomyślnie ukończył w 1872 roku. W ciągu następnych pięciu lat początkujący naukowiec pracował na etacie laboranta w Akademii Wojskowo – Medycznej, jednocześnie zaś był wolnym słuchaczem wydziału anatomii i fizjologii tej renomowanej uczelni. Był wnikliwym, pracowitym, nie pozbawionym głębokiej intuicji badaczem; toteż już po paru latach zaczęły dość często ukazywać się w periodyce fachowej jego opracowania naukowe, poczarkowo w postaci artykułów, a nieco później również w formie bardziej rozległych tekstów. Obok publikacji z zakresu zootechniki poruszał także tematy z dziedziny medycyny; tak np. w roczniku „Protokoły  Obszczestwa Russkich Wracziej” z lat 1876 – 1877 ukazał się obszerny referat M. Czyrwińskiego „Kistiewidnoje nowoobrazowanije w wierzchniej czasti briusznoj połosti”, poświęcony pewnemu kazusowi z dziedziny onkologii. Trudno się dziwić, że młody naukowiec fascynował się w tym okresie zagadnieniami fizjologii człowieka, nauka ta bowiem czyniła wówczas zawrotne postępy, budząc powszechne zainteresowanie i entuzjazm, jak również nieco naiwną wiarę w to, że ludzkości już niebawem uda się odkryć wszystkie tajemnice funkcjonowania organizmu ludzkiego i, co za tym idzie, uwolnić się od zmory chorób, cierpień i przedwczesnej śmierci.
           Badacze życia Mikołaja Czyrwińskiego zwracają uwagę m.in. na jego imponującą pracowitość, na spędzanie po kilkanaście godzin dziennie w laboratorium, a dni wolnych – na sporządzaniu notatek i wniosków z poprzednio przeprowadzonych eksperymentów. Godny uwagi symptom… Jest bowiem znamienną cechą wszystkich ludzi utalentowanych i genialnych, że nigdy nie bywają leniwi, lecz zawsze ruchliwi i czynni, jakby spieszący się żyć, niejako w myśl słów goethowskiego Fausta:

„Niezwłocznie się do pracy bierz,
Warz jeden z drugim gęste młóto,
A wiedz, że nie dokonasz jutro,
Czegoś nie zrobił dziś, więc spiesz!”

Stąd też okoliczność, iż robią nader przyjemne wrażenie na tych, którzy się z nimi stykają, w przeciwieństwie do nierobów, którzy budzą odrazę. Nie przypadkiem mądrość buddyjska powiada, że „jeden dzień życia osoby czynnej jest więcej wart niż stuletnia egzystencja osobnika leniwego i bezwładnego”, a w II wieku p.n.e. mędrzec żydowski Joszua ben Syrach trafnie konstatował: „Człowiek leniwy jest podobny do skalanego kamienia, każdy zagwiżdże nad jego upodleniem. Człowiek leniwy jest podobny do kupy gnoju, każdy, kto go dotknie, otrząsa rękę”.
         Mniej więcej od roku 1877 M. Czyrwiński postanawia jednak poświęcić się wyłącznie dziedzinie zootechniki i weterynarii, aby się nie zanadto rozpraszać. Zaczyna coraz więcej publikować tekstów z tego zakresu. W tymże roku zostaje niemal na dwa lata zostaje oddelegowany za granicę w celu gromadzenia danych dotyczących tego, jak w Europie zachodniej są organizowane agronomiczne stacje doświadczalne oraz zootechniczne laboratoria naukowe. Odwiedza szereg szkół rolniczych Belgii, Niemiec, Francji, Holandii, zapoznając się w najdrobniejszych szczegółach z ich funkcjonowaniem, reżymem pracy, celami i wynikami działalności. Po powrocie do Rosji publikuje obszerny tekst pt. „Agronomiczeskije stancji”, stanowiący coś w rodzaju szczegółowego i bardzo dokładnego ni to sprawozdania z dopiero co zakończonej delegacji zagranicznej, ni to instruktażu, jak należy prowadzić prace w odnośnym zakresie. W tymże 1879 roku Czyrwiński dostaje ofertę objęcia funkcji  docenta prywatnego katedry zootechniki ogólnej w Akademii Uprawy Roślin i Lasów imienia Piotra Wielkiego. Przyjmuje ją iż właściwym sobie entuzjazmem poświęca się badaniom naukowym. W 1882 roku broni pomyślnie rozprawę magisterską  „Ob  obrazowanii żira w  żiwotnom organizmie”, która następnie została opublikowana w postaci książki. Był to poważny tekst naukowy, który spowodował, że autora mianowano profesorem nadzwyczajnym macierzystej Akademii, a w 1891 – profesorem zwyczajnym.
            Przez cały ten okres młody naukowiec szczegółowo i wszechstronnie bada zagadnienie żywienia zwierząt hodowlanych, zagadnienie, dodajmy, wówczas prawie zupełnie niezbadane z naukowego punktu widzenia. W ciągu wielu lat badaczowi udaje się wykryć i opisać prawidłowości, związki przyczynowo – skutkowe i współzależności w funkcjonowaniu organizmów zwierzęcych odpowiednio do reżymu żywienia, co w końcu prowadziło do opracowania dokładnych podstaw naukowych tego istotnego z punktu widzenia gospodarki narodowej tematu. M. Czyrwiński świadomie unikał zbyt pospiesznych i łatwych uogólnień, wnioski końcowe formułował dopiero po dogłębnym i wielokrotnym zbadaniu i sprawdzeniu wyników eksperymentów laboratoryjnych i obserwacji terenowych. W tekście pt. „Stan nauki o żywieniu zwierząt domowych” pisał: „Kto w naszych czasach szuka w nauce o żywieniu zwierząt prostych recept, które można byłoby stosować w praktyce, ten nie zostanie usatysfakcjonowany; jeśli zaś mu się nie uda zgłębić strony fizjologiczno – chemicznej, to jest jądra tej nauki, to wszelkie dzieło poświęcone temu przedmiotowi wyda mu się księgą pod siedmioma pieczęciami”. Temat żywienia zwierzat tylko na pozór może wydawać się prosty, w rzeczy samej było to i nadal pozostaje, niesłychanie złożonym, wieloaspektowym i najeżonym przykrymi niespodziankami zagadnieniem. Wystarczy tylko napomknąć o groźnej epidemii BSM, czyli encefalopatii gąbczastej, zwanej też  chorobą Creutzfeldta – Jacoba, wirusowego schorzenia mózgu zarówno rogacizny, jak i ludzi, którego okres inkubacyjny trwa do trzydziestu lat i prowadzi w końcu do śmierci w ciągu kilku do kilkunastu miesięcy, czy np. o epidemii pryszczycy w wielu krajach Europy na samym początku XXI wieku, albo pomoru afrykańskiego trzody chlewnej, który dotknął Białoruś i kraje Unii Europejskiej w 2014 roku, aby się o tym przekonać.     Konieczność zaszlachtowania i spalenia dziesiątków milionów krów i świń w takich krajach jak Belgia, Litwa, Wielka Brytania, Holandia, Francja – to przede wszystkim był skutek niewłaściwego  chowu i żywienia zwierząt hodowlanych. Zachodni hodowcy, zbyt dufni w potęgę i skuteczność swych nowoczesnych biotechnologii, padli ofiarą własnej naiwności i pychy. Okazało się bowiem, że przyrody nie da się tak łatwo wywieść w pole, jak konsumentów, a ci, którzy stosują sprzeczne z naturą metody hodowli, powinni się liczyć z nieprzewidywalnymi przykrymi konsekwencjami; np. karmienie rogacizny mączką wyprodukowaną ze zmielonych kości tejże rogacizny, a więc karmienie potomstwa wysuszonym i przemielonym ciałem rodziców, - cóż za potworność, wynikająca z chciwości ludzi! – powraca do samych ludzi jako groźne memento w postaci straszliwej, nieuleczalnej choroby Creutzfeldta – Jacoba. A jak okropne prawdopodobnie skutki pociągnie za sobą – znowuż płynące z zachłanności i głupoty człowieka – stosowanie genetycznych manipulacji na roślinach i zwierzętach, to się okaże w niedalekiej przyszłości, chociaż i dziś pewne alarmujące symptomy są widoczne.
         Zło i potworność  wracają do swoich sprawców w chwili i postaci nieraz najmniej oczekiwanych. Dlatego też wszelkie nowe odkrycia i wynalazki biotechnologiczne należy traktować bardzo ostrożnie, z rezerwą i, jak zalecał profesor M. Czyrwiński, stosować je dopiero po wielokrotnym i wszechstronnym sprawdzeniu.
           Ponad trzydzieści lat swego życia poświęcił uczony pracom nad badaniem procesu wzrostu i przybierania na wadze zwierząt hodowlanych. Dopiero po wielu długotrwałych i uciążliwych doświadczeniach i obserwacjach udało się ustalić pewne prawidłowości rozwoju tkanki kostnej, mięsnej, tłuszczowej zwierząt i ich uzależnienie od klimatu, składu chemicznego gleby, okresowości żywienia, od warunków, w których zwierzę hodowlane jest trzymane. Tym aspektom profesor poświęcił m.in. swe teksty, opublikowane w 1888 roku: „K woprosu o razwitii trubczatych kostiej i o priedpołagajemoj swiazi etogo razwitija so smienoj rezcow” oraz „O razwitii czerepca u swiniej”. Uczony opisał tu m.in. dokładnie   wielorakie skutki charakteru żywienia oraz np. kastracji na rozwój szkieletu i tkanki mięśniowej zwierząt hodowlanych. Badania wykazały, że obfite żywienie przyspiesza kształtowanie się osobnych tkanek i organów, lecz w różnym stopniu; np. kształtowanie się kości w tym przypadku, o ile odżywianie jest intensyfikowane w młodości, może przebiegać nawet dwa razy szybciej niż w warunkach przeciętnych. Żywienie niedostateczne z kolei ostro zmienia proporcje między poszczególnymi częściami szkieletu. Okazało się, iż szkielet zwierząt niedożywionych wcale nie stanowi zmniejszonej kopii zwierząt karmionych obficie; jest on szkieletem zniekształconym, dysproporcjonalnym. Mikołaj Czyrwiński odkrył prawidłowość, którą opisał jak następuje: „Przy złym odżywianiu najbardziej cofnięte w swym rozwoju pozostają te części szkieletu, które mają najwyższy współczynnik zwiększania wagi”. To zjawisko jest  we współczesnej nauce zootechnicznej zwane „prawem Czyrwińskiego”. Wpływ niedostatecznego żywienia we wczesnym stadium rozwojowym nie dotyczy tylko okresu młodości zwierzęcia, lecz pozostaje na całe życie w postaci nieproporcjonalnych, niedorozwiniętych poszczególnych  części organizmu. A więc szkielet nie osiąga swego pełnego rozwoju, zatrzymuje się na etapie wcześniejszym, co powoduje, że sztucznie się zahamowuje także i ogólny rozwój organizmu i ciała. Jeśli takie zwierzę w późniejszym okresie karmić obficie, następuje nadmierny rozrost tkanki tłuszczowej, ale nie kostnej i mięśniowej. (Prawdopodobnie tego rodzaju prawidłowości działają także w przypadku ludzkich organizmów, z czego by wynikało, iż właściwe i obfite odżywianie dzieci powinno należeć do najważniejszych obowiązków rodziców).
          M. Czyrwiński wykazał zresztą, że za pośrednictwem dobrego żywienia zwierząt we wczesnym okresie ich rozwoju można w ogóle osiągnąć nawet wydoskonalenie rasy danego gatunku, to jest zwiększenie jego wagi, siły, dynamizmu witalnego, zdrowia, jak również spowodować osiągnięcie bardziej harmonijnej budowy ciała, lepszego mleka, ładniejszej sierści itp. Jeśli takie warunki zapewnić przez kilka pokoleń z rzędu, rasowość zmienia się na stałe i można mówić o kształtowaniu się nowej, ulepszonej odmiany danego gatunku np. owiec, co profesor Czyrwiński wykazał eksperymentalnie i opisał w takich publikacjach, jak „Owcewodstwo i jego ułuczszenije”, „Romanowskaja owca”, „Bonitirowka i boniterskij klucz” (1889 – 1893). Uczony nawiasem mówiąc brał bezpośredni udział w pracach selekcjonerskich, mających na celu wyhodowanie nowych odmian owiec rasowych, posiadających z góry zadane cechy.
                                                                        ***
        Profesor Czyrwiński nie był jedynym znakomitym specjalistą polskiego pochodzenia w Rosji w dziedzinie weterynarii,  selekcjonerstwa i zootechniki. Można np. nadmienić, że organizatorem i pierwszym dyrektorem Instytutu Weterynaryjnego w Charkowie był Napoleon Halicki, a profesorami Jerzy Witowicz, Edmund Ostrowski, Jerzy Poluta, Marcjan Żorawski, Robert Kunicki, Michał Ławrynowicz. Podobnie wyglądała sytuacja także na innych uczelniach rolniczych Imperium Rosyjskiego, często gęsto obsadzonych profesurą rodem z byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego i Królestwa Polskiego.
           W 1894 roku Pietrowska Akademia Uprawy Roli została zamknięta w związku z rozruchami studenckimi. M. Czyrwiński otrzymał etat w Komitecie Naukowym Ministerstwa Rolnictwa Rosji, w którym pracował do 1898 roku, kiedy to przyjął ofertę stanięcia na czele katedry hodowli zwierząt oraz wydziału rolnictwa Politechniki Kijowskiej. Tutaj pracował na pełnym etacie do 1916 roku, a później, do 1919, już jako docent emerytowany, wykładał kurs hodowli owiec. Był doskonałym nauczycielem akademickim, zaangażowanym w wykładaną dyscyplinę nie tylko umysłowo, ale i emocjonalnie, co się też przekazywało jego słuchaczom. Znakomity profesor wyszkolił liczny zastęp specjalistów w dziedzinie hodowli zwierząt, którzy później owocnie pracowali w różnych częściach Imperium Rosyjskiego i Związku Radzieckiego, wspominając z wdzięcznością swego ukochanego nauczyciela. Jego zaś podręcznik   akademicki z zakresu hodowli zwierząt pt. „Obszczeje żywotnowodstwo” w ciągu kolejnych trzydziestu lat wydawano pięciokrotnie.
         W 1919 roku uczony wyjechał do swych synów, mieszkających w Nowoczerkasku. Wojna domowa czyniła na Ukrainie i w Rosji straszliwe spustoszenie. W końcu 1919 roku M. Czyrwiński otrzymał zaproszenie do objęcia katedry hodowli zwierząt na Politechnice Dońskiej i propozycję przyjął, ale zrealizować swego postanowienia już nie zdążył. Oficjalna wersja radziecka głosiła, że przeziębił się, nabawił zapalenia płuc i zmarł 5 stycznia 1920 roku. Według innych źródeł: został zamordowany przez zbolszewizowany motłoch uliczny, polujący na „burżuazyjnych agentów”, czyli na reprezentantów inteligencji twórczej i naukowej. Na Ukrainie i w Rosji ten zasłużony uczony jest obecnie uważany za klasyka nauk o rolnictwie tych krajów.

                                                                     ***



                                        ADAM  DOKTOROWICZ – HREBNICKI

                                                    W cieniu rajskich jabłoni

            Urodził się 6 stycznia 1857 w miejscowości Ciotcze powiatu lepelskiego byłego województwa witebskiego w starożytnej rodzinie szlacheckiej pieczętującej się herbem rodowym Ostoja. W tej gałęzi panów Doktorowiczów z reguły używanojako nazwiska już tylko przydomku „Hrebnicki”. Ojciec Adama, Stanisław, i matka Konstancja z domu Samiszcze (herbu własnego) nie należeli w tym okresie do rodzin zamożnych, a gdy władze carskie skonfiskowały także ostatnią majętność ziemską (Obol w powiecie połockim), sytuacja stała się tak tragiczna, że rodzice nie mieli z czego utrzymać syna i spłacać należność za naukę w szkole. Niespełna dziesięcioletniego chłopca zabrała do majątku Turossa jedna z babć i wuj Antoni Samiszcze, którzy też zajęli się jego podstawową edukacją. W Turossie znajdował się duży sad jabłoni, grusz, wiśni, śliw różnych odmian. Cały wolny czas, czyli praktycznie rzecz biorąc, cały swój czas od maja do października spędzał w przytulnym cieniu tych drzew, które polubił i którym się badawczo przyglądał, obserwując, jak kwitną, owocują, rosną, chorują. W sposób szczególny przyciągały go ku sobie jabłonie, roztaczające wokół siebie życzliwe i łagodne pole biomagnetyczne. Przeznaczenie.
                                                                     ***
          Na marginesie przypomnijmy, iż obecnie jest znanych ponad dziesięć tysięcy odmian jabłoni hodowlanych oraz trzydzieści trzy tysiące gatunków dzikich. Do największych producentów jabłek w skali globalnej należą USA, Kanada, Włochy, Niemcy, Wielka Brytania, Japonia, Szwajcaria, Chiny, Rosja, Ukraina, Białoruś i Polska.
       Owoce jabłoni posiadają nadzwyczajną wartość smakową i odżywczą, a ich  nasiona   zawierają dużo jodu; 5 – 6 ziarenek wystarczą, by zaspokoić dzienne zapotrzebowanie organizmu ludzkiego na ten mikroelement. Spożywanie jabłek ujawnia oddziaływanie lecznicze w przypadku zapalenia opłucnej, biegunki, otyłości, kamicy nerkowej i żółciowej, nadciśnienia, schorzeń układu krwiotwórczego i krwionośnego, anemii (niedokrwistości), stwardnienia tętnic. Natomiast biopole tego drzewa ma ponoć korzystny wpływ na erotyzm kobiet.
          Skoro zahaczyliśmy o ten temat, warto może napomknąć, iż zarówno tradycja przednaukowa, jak i najnowsze badania z pogranicza medycyny, fizyki i dendrologii, ujawniają interesujące fakty  dotyczące wpływu energii   poszczególnych odmian drzew na zdrowie i psychikę człowieka. Z odnośnych publikacji wynika, iż np. promieniowanie biopola akacji wzmacnia uczucia ojcostwa i macierzyństwa. Brzoza emanuje delikatne, życzliwe, czułe promienie łagodzące depresję i smutek; w jej cieniu   stawia się wózek z dzieckiem, a posadzona koło domu odpędza koszmary i broni przed złymi odczuciami. Przebywanie w cieniu dębu zaleca się osobom cierpiącym na chroniczne przemęczenie, gdyż jego energia biologiczna jest przepotężna. Jasion ponoć budzi zdolność jasnowidzenia. Jodła zaś jest jedynym drzewem dającym energię pozytywną przez cały rok, podczas gdy drzewa liściaste promieniują tylko wiosną i latem, a w jesieni i zimie ich moc uzdrawiająca staje się niemal niezauważalna; niweluje ona zmęczenie, rozjaśnia umysł, uspokaja; dym spalonej gałęzi jodły zabija bakterie. Klon jest drzewem równowagi i harmonii, uspokaja takie zjawiska neuropatologiczne, jak gniew, zawiść, złość. Osina ma blokować, pochłaniać i neutralizować ujemną energię idącą z „tamtego świata”; magowie, czarownicy i ekstrasensi tracą w jej cieniu swe uzdolnienia; drewno osinowe, jeśli wierzyć pradawnym podaniom wielu narodów, działa analgetycznie, uśmierza ból stawów, mięśni, a nawet zębów. Sosna to drzewo spokoju i wysokości ducha, w jej cieniu najlepiej podejmować życiowo ważkie decyzje. Należy jednak pamiętać, iż podczas gorącej, słonecznej pogody intensywnie parujące żywice drzew iglastych mogą niekorzystnie wpływać na rytm serca.
          Trudno, oczywiście, powiedzieć, ile w tych informacjach tkwi obiektywnej wiedzy, ale widocznie „coś w tym jest”…   
                                                                     ***
         Oczywiście, Adaś Hrebnicki jako paręnastoletni chłopak nie znał tych cudotwórczych właściwości, ale wyczuwał intuicyjnie czar i życzliwość tych drzew, metafizyczny sens ich istnienia jako emanacji Natury – i ostatecznie - Boga.  Być może jego uczucia w tym względzie były podobne do tych, jakie poeta Józef Baran wyraził w wierszu pt. „Mała kosmogonia majowa”:

„za oknem
sad w welonach
zastygły w szalonych podskokach
wokół gospodarza wesela: Słońca

zieleń trzepocze rośnie
pachnie śpiewa kwitnie
ani na moment nie milknie
w sercu miłosna wrzawa

znów jestem
tym światem
zadziwiony jak dziecko

na zmądrzenie
mam przed sobą
jeszcze całą Wieczność”.

           Żaden czas jednak nie uczyni z durnia mędrca, choć z człowieka rozumnego może uczynić głupią, starą małpę… W 1871 roku A. Hrebnicki ukończył w łotewskim Dyneburgu (obecnie Daugavpils) gimnazjum realne. Podczas nauki wyróżniał się pracowitością, obowiązkowością, pilnym przykładaniem się do lekcji z przedmiotów przyrodniczych. Chętnie i świetnie rysował. Zasób wiedzy zdobyty w gimnazjum okazał siuę dostatecznie obszerny, by młodzieniec – idąc za radą nauczycieli – wstąpił na studia do Cesarskiego Instytutu Leśnictwa w Sankt Petersburgu na wydział sadownictwa. Kończąc studia starannie przygotował pracę dyplomową pt. „Krochmal jako materiał zapasowy naszych drzew”, w której zamanifestował jednoznacznie, że jest utalentowanym, samodzielnie i twórczo myślącym badaczem w zakresie dendrologii,  kierownictwo zaś uczelni uhonorowało jego rozprawę złotym medalem. Tekst okazał się tak solidny, że autorowi zaproponowano zatrudnienie na stanowisku asystenta w zakładzie hodowli lasu i inżynierii, z perspektywą doskonalenia zawodowego i awansu służbowego.
        Młody specjalista ofertę zaakceptował, a następnie prowadził badania w dziedzinie pomologii pod kierunkiem profesorów I. Borodina i N. Montewerde. Wiele czasu poświęcał samokształceniu, lekturom i przez kilka lat uważnie studiował dzieła z obranej specjalizacji w różnych językach, przede wszystkim polskim, rosyjskim i niemieckim. Już wówczas zaczęła w jego umyśle kiełkować idea o samodzielnym założeniu i prowadzeniu dużego sadu jabłoniowego. Lecz potrzebne ku temu były niebagatelne środki finansowe, których młody człowiek oczywiście nie posiadał.
          W okresie studiów pan Adam zaprzyjaźnił się z urodzonym na Wileńszczyźnie Władysławem Stankiewiczem i nieraz spędzał po kilka wakacyjnych dni w jego „małej ojczyźnie”, w miejscowości Berżeniki (Berżininkai) nieopodal miasteczka Dukszty (Duksztas) na Wileńszczyźnie. Przecudne krajobrazy, wartkie strumienie, posępne lasy, rozległe sady okalające zagrody tutejszej szlachty – to wszystko wywierało zniewalający urok na sercu młodego witebszczanina i w nim zaczęła powstawać, początkowo nieśmiała, potem coraz wyrazistsza decyzja, by w przyszłości zamieszkać na tej pięknej ziemi i założyć tu wielki sad, w którym by można było prowadzić badania naukowe i prace selekcjonerskie. Marzeniu temu było sądzone po latach stać się rzeczywistością. A tymczasem pan Adam na zabój zakochał się w siostrze swego przyjaciela Stanisławie Stankiewiczównie; sprawa stała się poważna i skończyła  w 1886 roku szczęśliwie zawartym sakramentem małżeństwa.
         Nowo upieczona rodzina zamieszkała w stolicy imperium, gdzie pan młody od 1892 roku prowadził w Instytucie Leśnictwa zajęcia w zakresie sadownictwa, a od 1902 miał rangę profesora nadzwyczajnego. Nie doznał tu nigdy żadnego aktu dyskryminacji czy nieżyczliwości ze strony władz. Przez wiele lat pracy na tej uczelni, zwanej w okresie radzieckim Leningradzkim Instytutem Leśnym, profesor Hrebnicki położył duże zasługi dla rozwoju pomologii, sadownictwa i ogrodnictwa w Rosji i ZSRR. W 1892 roku wydano w Sankt Petersburgu jego klasyczny podręcznik akademicki pt. „Uchod za płodowym sadom”, który był wielokrotnie wznawiany w różnych językach (siódme rosyjskie wydanie ukazało się w 1931 roku, dziesiąte w 1961).
          Urlop, przypadający na lato, Adam Hrebnicki zawsze spędzał na Wileńszczyźnie, na swych 24 hektarach ziemi, które dostał w posagu od żony. W pamięci rodziny zachowało się podanie o tym, jak młody żonkoś tuż po ślubie zaprosił do swych posiadłości kolegów, opowiadając im przedtem cuda o tych miejscach. Gdy zaś sproszeni goście, studenci i młodzu naukowcy  z Rosji w żaden sposób nie dostrzegali jakichkolwiek „cudów” w pagórkach porośniętych krzakami i w pustych polach, gospodarz poprzysiągł: „Za kilka lat miejsce to zamienię w raj”. I chociaż potem zamierzał ten zakątek Ziemi Wileńskiej nazwać na cześć żony, ojca i syna Stanisławowem (zgodnie z tradycją polską, gdzie się aż roi od nazw w rodzaju Izabelin, Wandzin, Janów, Teresin czy Marianowo), przyjęła się z początku ironiczna, potem zupełnie pozytywna, nazwa Raj, uprawomocniona   oficjalnie w 1922 roku.
         Jeszcze w 1886 roku pan Adam zaczął gromadzić materiał pomologiczny i rozmnażać go w szkółce sadowniczej swego teścia. Nieco później, w roku 1890, założył własny duży sad w zaścianku Staniszki, należącym do rodziny Stankiewiczów. Przez kilkanaście lat ładnie położony w lekko pofałdowanym terenie sad, nazwany żartobliwie przez właściciela „Rajem”,  powoli się rozrastał i sięgnął 14 ha. Był on podzielony na kwartały, jak szachownica, w każdym z których sadzano (na odległości 6,3 na 6,3 m) po sto drzew owocowych. W środku każdego kwartału rosły jabłonie, a na ich skraju grusze. Osobne dzielnice zajmowały drzewka wiśniowe, śliwowe i czereśniowe, a między rzędami wysadzono krzewy agrestu, czarnej i czerwonej porzeczki oraz rzędy truskawek. Osobnie posadzono też dwa hektary agrestu, który jednak po kilku latach wyginął, dotknięty rosą mącznistą. W 1910 roku w sadzie profesora Hrebnickiego rosło 437 różnych odmian jabłoni, 154 odmiany grusz, 116 – śliw, 82 – wisien i czereśni. Drzewka pochodziły z Rosji, Chin, Ameryki Południowej i Północnej, Korei, Japonii, Skandynawii. Wszystkich zaś odmian drzew i krzewów było tu 1085! Uczony prowadził tu badania naukowe, a jego placówka należała do najsłynniejszych w Cesarstwie Rosyjskim i całej Europie.
         Podczas pierwszej wojny światowej sad został znacznie przerzedzony, lecz gdy Wileńszczyzna po referendum przyłączyła się do Państwa Polskiego (1923), właściciele uzupełnili go licznymi odmianami drzew i krzewów owocowych, szczególnie w latach 1927 - 29 i 1932 – 1935. Co prawda niezwykle mroźna zima i takaż wiosna 1928/29 poczyniła w sadzie katastrofalne spustoszenie (w maju temperatura raptem spadła do -40 stopni!), ale pan Hrebnicki potrafił drzewostan odnowić, podobnie jak po równie katastrofalnej klęsce mrozu na przełomie lat 1939/1940.
                                                                           ***
          W tym miejscu warto zauważyć, iż mrozy dość regularnie nawiedzają Europę i inne kontynenty, powodując m.in. wiele ofiar śmiertelnych wśród ludności. Według latopisów greckich zimą 401 i 801 roku mrozy były tak mocne, że zamarzło całe Morze Czarne. W 859 lód skuł Morze Adriatyckie  tak, że  po kanałach Wenecji chodzono pieszo. Na przełomie lat 1010/11 cały dolny Nil znalazł się pod lodem, a ludność Afryki Północnej wymierała masowo z chłodu i głodu. W 1322 na Bałtyku leżał tak gruby lód, że z Danii i Lubeki jeżdżono do Gdańska i Królewca saniami. W 1326 zamarzło całe Morze Śródziemne; w 1420 panowały w Paryżu takie mrozy, iż ludzie umierali na ulicy, a z okolicznych lasów wtargały do miasta stada wilków, które żywiły się ludzką padliną. W  1448 w Burgundii zamarzało wino przechowywane w piwnicach; podobnież w 1558 w całej Francji wino sprzedawano w kawałkach na wagę, a dzwony kościelne rozsypywały się od mrozu, gdy próbowały zwoływać wiernych na nabożeństwa…
          W latach 1953/54, 1962/63, 1968/69 potworne mrozy sprawiły mnóstwo awarii technicznych i innych kłopotów mieszkańcom całego areału eurazyjskiego. W 1985 i 2002 ponownie zamarzły kanały Wenecji, a na Dunaju i Renie lód osiągnął grubośc 70 cm. Na przełomie lat 2005/06 półtorometrowa warstwa śniegu pokryła setki miast Japonii, Polski, Rosji, Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Belgii, a nawet Hiszpanii i Portugalii; doszło do szeregu zawaleń dachów w salach wystawowych i sportowych, szkołach, blokach mieszkalnych i wiejskich domostwach; na skutek tej klęski żywiołowej w każdym spośród wymienionych krajów setki osób postradały życie.
      Zresztą nie tylko mrozy powodują tragiczne skutki, lecz także np. burze letnie czy wyładowania atmosferyczne. Wystarczy nadmienić, iż w każdej chwili nad kulą ziemską szaleje około 2 tysięcy potężnych burz, co minutę   uderza około 6 tysięcy piorunów, powodując częstokroć szkody materialne a nawet śmierć ludzi. Nie dziw tedy, że profesor Adam Hrebnicki prowadził w swym Raju systematyczne obserwacje meteorologiczne, usiłując   przewidzieć te czy inne kataklizmy przyrodnicze i w miarę możności przed nimi jakoś się zabezpieczyć. Co się oczywiście ze zrozumiałych powodów nie zawsze  udawało.
                                                                 ***
          Przez pięćdziesiąt lat sad pomologiczny w Raju był ośrodkiem intensywnych i wszechstronnych badań naukowych w zakresie przede wszystkim selekcjonerstwa. Obserwując przez wiele lat właściwości biologiczne drzew owocowych i ich „zachowanie” w różnych sytuacjach pogodowych, uczony wyhodował szereg odmian najbardziej odpowiednich do miejscowej strefy klimatycznej, odpornych na mróz, obficie owocujących, mających owoce o doskonałych walorach smakowych.
        W swoich publikacjach profesor poświęcał wiele uwagi charakterystyce gleb, szczególnie przydatnych do uprawy sadów i stanowiących jeden z warunków powodzenia w selekcjonerstwie. Gleba bowiem to delikatna i bardzo niegruba warstwa lekkiego materiału, pokrywająca twarde skały powierzchni kuli ziemskiej. Jedynie około 10% lądu ma glebę nadającą się do uprawy, reszta to piaski, skały, wieczna zmarzlina; na każdego mieszkańca ziemi przypada obecnie tylko 0,25 ha gruntów rolnych, czyli bardzo mało. Stąd głód i wojny w wielu regionach świata, eksperci bowiem obliczyli, że aby zadowolić potrzeby żywieniowe jednego mieszkańca kraju wysoko rozwiniętego, potrzeba od 0,5 do 0,7 hektara gleby. A tego nie ma. Stąd konieczność optymalnego wykorzystanie ziem będących do dyspozycji ludzkości i bardzo racjonalnego gospodarowania na roli. Nie może to być gospodarowanie grabieżcze, tak jak to było w USA, gdzie w ciągu ostatnich stu lat areał gruntów uprawnych zmniejszył się o 25%.
          Bywa jednak i tak, że działalnośc ludzi – odwrotnie – przekształca pustynię w kwitnący sad, jak to ma miejsce w zespołowych gospodarstwach rolnych w Izraelu, w kibucach. Tam od momentu powstania tego państwa żydowskiego (1948) obserwuje się, dzięki przemyślanej, mądrej i pieczołowitej pracy ludzi, olbrzymi rozwój słynnego na cały świat ogrodnictwa i sadownictwa. Kamieniste pustynie zakwitły i przekształciły się dla jej mieszkańców w prawdziwą Ziemię Obiecaną. O jak tytaniczny wysiłek narodu izraelskiego chodzi, świadczy choćby okoliczność, że statkami oceanicznymi przez szereg lat zwożono tu czarnoziem z Brazylii, Polski,  Południowej Afryki, Iranu i innych krajów, płacąc za to olbrzymie pieniądze. Uparta, ofiarna praca i znakomita organizacja procesu społecznego sprawiły, że Izrael jest obecnie  jednym z największych na świecie eksporterów takich owoców, jak pomarańcze, jabłka, gruszki, cytryny oraz… ziemniaki. Nawiasem mówiąc, przybysze z Litwy, Białorusi, Rosji  i Polski zastosowali w nowej, a jednocześnie historycznej, ojczyźnie wiele z idei i doświadczeń opisanych przez A. Hrebnickiego w jego artykułach i książkach. Niemało bowiem   ogrodników izraelskich studiowało w Sankt Petersburgu pod kierunkiem naszego znakomitego rodaka i stanowiło, oczywiście, grono najuważniejszych jego studentów.
                                                                         ***
        W 1939 roku, gdy Wileńszczyzna została okupowana przez ZSRR, a następnie przekazana Litwie Kowieńskiej, będący już w podeszłym wieku uczony został zaproszony przez Litwinów do podjęcia pracy w Litewskiej Izbie Rolniczej w charakterze etatowego konsultanta i przez trzy lata pełnił te obowiązki, przyczyniając się walnie do szybkiego rozwoju hodowli sadów na Wileńszczyźnie i w całej nowo upieczonej Litewskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, wchodzącej w skład ZSRR. Także w tym okresie Hrebnicki wyprowadzał i upowszechniał liczne odmiany pierwszorzędnych gatunków jabłoni, takich jak Ananas Berżenicki, Pepinka Jana, Poniemuńska Biała, Malinówka Gerkońska, Zwycięzca Żwirko i inne, do dziś dostarczające mieszkańcom Litwy i Białorusi owoców o najprzedniejszych walorach smakowych i odżywczych.
         Podstawowym dziełem naukowym profesora był jego czterotomowy „Atlas owoców” (po rosyjsku „Atłas płodow”, opublikowany po raz pierwszy w Sankt Petersburgu w latach 1903 – 1906), w którym autor opisał 80 odmian jabłoni, 20 – grusz, 6 – wisien, 2 – moreli, 1 – brzoskwini; przy tym zaopatrzył edycję we własnoręczne rysunki, przedstawiające owoce 46 gatunków dzrew owocowych.
          13 października 1941 roku, podczas okupacji niemieckiej, profesor Adam Hrebnicki, zamieszkały nadal w Staniszkach, zmarł na skutek wylewu krwi do mózgu. Został pochowany w grobowcu rodzinnym panów Stankiewiczów w Duksztach. Dzieło jego życia wszelako nie uległo zagładzie ani zapomnieniu.
                                                                     ***
          Od roku 1957 w miejscowości Raj, tam gdzie znajdował się sad Adama Hrebnickiego, działa pomologiczna stacja naukowa, stanowiąca własność Akademii Nauk Litwy oraz (od 1959) szkółka drzew owocowych, z której każdego roku rozprowadza się na cały kraj dziesiątki tysięcy sadzonek. Dzięki kontynuacji dzieła profesora Hrebnickiego Litwa jest obecnie krajem kwitnących jabłoni.
           W 1961 roku, w 20 rocznicę zgonu wybitnego selekcjonera, otwarto muzeum jego imienia oraz wzniesiono pomnik (dłuta L. Żuklysa). Na uroczystość został zaproszony syn profesora Stanisław Hrebnicki, który nie mógł osobiście być obecnym w Raju, nadesłał z Polski list do organizatorów (przechowywany obecnie w muzeum duksztańskim) pisząc: „Nie mogąc z powodu złego stanu zdrowia przybyć na uroczystość odsłonięcia pomnika mego ojca, profesora Adama Hrebnickiego, przesyłam uczestnikom zjazdu serdeczne pozdrowienia i życzenia dalszego rozwoju litewskiego sadownictwa. Jestem głęboko wzruszony tak wspaniałym uczczeniem pamięci mego ojca i bezmiernie wdzięczny organizatorom tych uroczystości, jak również wykonawcy pięknego pomnika”.  
         „Raj” Adama Hrebnickiego przetrwał nie tylko okres radziecki, lecz i rozwichrzone, złodziejskie lata ostatniej dekady XX wieku, co może zaiste zakrawać na cud, gdyż zdemolowaniu i rozszarpaniu uległ wówczas niemal cały majątek narodowy byłych państw socjalistycznych. Obecnie placówka ta funkcjonuje jako część składowa Akademii Nauk Republiki Litewskiej.
                                                                     ***
           Na zakończenie przypomnijmy, jako swego rodzaju ciekawostkę, że jabłko przez tysiące lat było czymś więcej niż po prostu jednym z owoców. W najstarszych cywilizacjach  świata stanowiło obok kłosu (symbolu życia, chleba, urodzaju) i winogrona (symbolu życiodajnego napoju, wina, radości życia), unikalny symbol kulturowy znamionujący wieczność, długotrwałość, dziedziczenie władzy i potęgi. Jabłko dlatego stało się w wielu mitologiach świata, szczególnie indoeuropejskich, symbolem mocy i władzy, ponieważ uważano je za pożywienie bogów, dajace im nieśmiertelność. Nimfy Hesperydy razem z Drakonem chroniły sad bóstw greckich; celtycka Wyspa Szczęścia, symbolizująca raj, miała nazwę Awallon, czyli Jabłko. W owalnym, okrągłym kształcie tego owocu zostało również ucieleśnione ogólnoludzkie wyobrażenie o doskonałości, krąg bowiem uchodzi za idealną formę geometryczną. Litewskie „Obuolys”. Jednocześnie jabłko, szczególnie duże, trudne jest do utrzymania w garści – tak jak władza: im większa, tym trudniejsza, a nawet niebezpieczniejsza. Symbolika wielce wieloznaczna!
         Warto również zauważyć, iż najstarszą literą świata jest znana w wielu językach pisanych w identycznym „jabłkowym” czy „słonecznym” kształcie, litera „O”, która występowała już około 1300 roku przed nową erą w alfabecie fenickim. Obecnie ponad 70 narodowości posługuje się tym dźwiękiem i tą formą graficzną „O”.
         Symbol „złotego jabłka” ogdrywał w dawnych kulturach słowiańskich rolę cudownego środka, przynoszącego szczęście, zdrowie, życie. W traktatach geografów rzymskich sprzed ponad dwu tysięcy lat tereny, na których leży obecnie Państwo Polskie, były opisywane jako kraj, którego  ludność przoduje w pielęgnowaniu wspaniałych sadów jabłoniowych i eksportuje ten produkt do innych państw.
           W mitologii hebrajskiej ten symbol nie był znany, gdyż jabłonie w dawnym Izraelu nie rosły, a „jabłko” węża w dziejach Adama i Ewy zjawiło się na skutek nieporozumienia językowego:  łacińskie „malum”, które  ma dwa znaczenia – „jabłko” i „zło”, błędnie zinterpretowano, tłumacząc je na języki nowożytne jako właśnie „jabłko”, choć musiano tłumaczyć wyłącznie jako „zło”. Stąd w późniejszych mitach chrześcijańskich jabłko nieraz odgrywało rolę symbolu zła. – Zupełnie skądinąd niesłusznie i wbrew wielowiekowej tradycji szeregu narodów europejskich. To nieporozumienie zostało zresztą naprawione w obrębie religii chrześcijańskiej: jabłko w ręku Najświętszej Maryi Panny lub Dzieciątka Jezus to symbol nowego życia, uwolnienia się od grzechu pierworodnego, pozbycia się złej dziedziczności i rękojmii życia wiecznego. Jabłuszka zaś wieszane na drzewku Bożonarodzeniowym symbolizują ideę powrotu rodzaju ludzkiego do stanu pierwotnej niewinności, do raju, w którym nie znano zła.
       Z kolei sad jabłoniowy lub drzewo jabłoni stanowi symbol pokoju, rodziny, dobrobytu, stabilnego ładu państwowego, spokojnego życia w zaciszu wiejskim. Cóż lepszego?
        Symbole symbolami, a w życiu realnym ludzkości jabłka zawsze odgrywały ogromną rolę jako produkt żywnościowy o niezrównanych walorach smakowych, odżywczych i leczniczych.
                                                                         ***