poniedziałek, 22 września 2025

John Law, człowiek, który wysadził w powietrze francuską gospodarkę

Czytelniku,

Nasze tumany zwane polskim rządem to tylko słupy do wyprowadzania pieniędzy i obarczaniem za to najczęściej stronę, z którą akurat powinniśmy podjąc dialog. Nasi pożal się Boże historycy nic nie rozumieją, że od ponad 300 lat na scenie europejskiej pojawiają się aktorzy wystrugani, z których kreuje się premierów, królów, cesarzy lub ekonomistów. W większości chodzi zawsze o przejęcie dla zysku co jest akurat w danym kraju. W tym wypadku padło na Francję. Po Johnie Law przyszła rewolucja, ścięto głowę królowi katolickiemu, utopiono Wandeę we krwi. Ale najpierw oczyszczono przedpole ……

Poniżej przeklejony artykuł  o Johnie  Law, który wysadził w powietrze francuską gospodarkę z:

https://engelsbergideas.com/essays/john-law-the-man-who-blew-up-the-french-economy/

Chcę przedstawić Wam najsłynniejszego Szkota, o którym prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście. Gdyby zagrał go Sean Connery w filmie biograficznym, przedstawiłby się w ten sposób: "Nazywa się Law, Law of Lauriston".

 

Osiemnastowieczny filantrop, pojedynkowicz, hazardzista, który mógłby wyjść prosto z kart gazet awanturniczego pyszałka, został generalnym kontrolerem finansów Francji, założył Banque de France, przekształcił przytłaczający dług publiczny kraju w walutę fiducjarną – papier jest tańszy niż złoto – założył giełdę paryską, na której wprowadził Mississippi Company, przewodnicząc jednej z najbardziej imponujących hossy w historii. Nieźle jak na małego chłopca z farmy pod Edynburgiem.

 

Przez pewien czas opanował nawet sztukę zawierania umów w Ameryce, skutecznie rządząc połową kontrolowanej przez Francuzów masy lądowej, stał się pierwszym milionerem na świecie, nabył okazałe pałace na francuskiej wsi i elegancką paryską rezydencję, hôtel particulier, rywalizującą z największymi szlachcicami.

 

Wkrótce potem nastąpiły wydarzenia, które nie do końca były korzystne dla Francji. Kompania Missisipi załamała się, niszcząc Lawa, francuską gospodarkę oraz fortuny szlachty i klasy średniej, które zastawiły swoje ostatnie srebrne świeczniki, aby je zainwestować.

 

To jest ten moment w sadze prawniczej, w którym papierowi miliarderzy Bitcoin powinni się rozedrzeć. Być może jesteśmy z powrotem tam, gdzie zaczęło się prawo. Ekonomiczna pozostawiona w finansach francuskiego establishmentu rządzącego utorowała drogę do społecznej dyslokacji i rewolucji 60 lat później.

 

Równie prawdopodobne jest, że Law wynalazł nowoczesne finanse. Waluta fiducjarna jest dziś wszechobecna, podobnie jak banki krajowe, a kiedy ostatnio sprawdzałem, Bourse de Commerce nadal działa na większości cylindrów.

 

Law był bowiem tym genialnym innowatorem, którego pierwsza próba stworzenia nowoczesnej alchemii ekonomicznej zakończyła się fiaskiem w laboratorium. Oczywiście, od tamtej pory tak się stało. Żaden naród nie opanował do perfekcji sztuki równoważenia ekonomii. Prawdopodobnie nigdy tego nie zrobią.

 

Jednak wraz z kręceniem gałkami i wprowadzaniem "bezpiecznych" mechanizmów ochronnych – regulacji rynku akcji, banków centralnych z odrobiną niezależności i ostatniej szansy Międzynarodowego Funduszu Walutowego – świat potknął się na swojej drodze, przetrwał nawet kryzys na rynku subprime w 2008 r., do poziomu dobrobytu nie do pomyślenia w XVIII wieku.

 

Mniej więcej stojący na ramionach Johna Lawa. Dlatego mam jego portret wiszący w moim gabinecie w Scottish Borders. Zarówno jako zachęta – jak i złowieszcze ostrzeżenie.

 

Jak wyglądała podróż Lawa z Lauriston do Paryża? Piąte żyjące dziecko z 12 lat i najstarszy syn Williama Lawa, złotnika z Edynburga. Law, père, był zanurzony w czymś więcej niż tylko w wytwarzaniu przedmiotów. W 1674 roku William został wezwany przez szkocki parlament do skomentowania raportu na temat funkcjonowania Mennicy Królewskiej. Był to moment outsidera DOGE (Departament Efektywności Rządu).

 

Jego ojciec zmarł, gdy miał 12 lat, a John został wysłany przez matkę do mało znanej szkoły z internatem w pobliżu Glasgow, prowadzonej przez krewnego, aby umieścić go poza zasięgiem pokus Edynburga. Przeczuwała, że jej bystry, wysoki i przystojny chłopak ma coraz większe zamiłowanie do życia w louche.

 

Ubierał się jak dandys, a jego przyjaciele nazywali go "Beau Law" lub "Jessamy (fop) John". Był urodzonym matematykiem, ale leniwym, regularnie zasiadał przy stołach do gry i szybko zyskał reputację kobieciarza. Edynburg nie był w stanie zaspokoić jego aspiracji i Law, podobnie jak wcześniej Boswell, wybrał drogę do Londynu. Kolejny Szkot "na szyk".

 

Tam rzucił się na Piccadilly beau monde, ku rozpaczy matki. Ona, teraz nestorka dochodowego przedsiębiorstwa złotniczego, uregulowała jego długi. To był moment, w którym przyszedł do Jezusa. Zazwyczaj nie porzucał stołów. Wykorzystał swój naturalny talent matematyczny, aby opracować system zmniejszający szanse na przegraną. Grał mądrzej.

 

Sukces systemu Lawa przyciągał go jak magnes do ekonomii i obserwował z boku, jak inny Szkot, William Paterson, wymyśla sposób, aby pomóc Wilhelmowi III uporać się z jego podejrzaną górą długów: 1 200 000 funtów wystarczyłoby na to. Prywatni inwestorzy podpisali zapis na tę kwotę z ośmioprocentowym oprocentowaniem na okres 11 lat. Na dług miały być emitowane banknoty, gwarantowane przez koronę.

 

Wyruszyliśmy na wyścigi walut fiducjarnych. W ograniczonym zakresie. John Law był zafascynowany tym schematem. Co by było, gdyby cała waluta była walutą fiducjarną, gwarantowaną przez suwerenny organ? Został odsunięty od odgrywania roli. Drobna niedogodność. Law przebywał w więzieniu, skazany za morderstwo Edwarda Wilsona.

 

Przez pewien czas para mieszkała w jednym mieszkaniu, ale siostra Wilsona była oburzona tym, że Law dzielił swoje pokoje ze swoją kochanką, panią Lawrence. Wilson roztrząsał skandal w całym mieście, Law pisał gniewne listy z naganą, eskalując do wyzwania na pojedynek, który odbył się na Bloomsbury Square 9 kwietnia 1694 roku. Wynik? Wilson przebił się za pierwszym razem, Law został powalony przez osławionego sędziego wiszącego, Sir Salathiela Lovella, za morderstwo ze skutkiem śmiertelnym. Siedział w celi śmierci.

 

Po sprytnych manewrach prawnych Law został przeniesiony z Newgate do mniej strzeżonego więzienia King's Bench. Przyjaciele uknuli spisek, by odurzyć jego strażników – mówi się, że za przyzwoleniem Elizabeth Villiers, pani króla – spiłowali jego kajdany i pomogli mu przewieźć je na wybrzeże, a następnie paczkę do Francji.

 

Potem nastąpiła wielka trasa koncertowa Lawa po europejskich buduarach i salonach bukmacherskich: Caen, Amsterdamie, Wenecji, Genui i Turynie. We wszystkich odwiedzanych ośrodkach interesował się bankowością i dewizami tak samo intensywnie, jak swoimi ukochanymi kasynami.

 

W Rialto w Wenecji spędzał całe dnie na giełdzie, ucząc się sposobu dyskontowania banknotów w banku i ogromnej użyteczności papierowego kredytu.

 

Liczyły się królewskie koneksje, zwłaszcza księcia de Vendôme i księcia Sabaudii, a po dziesięciu latach badań ekonomicznych i sprytnych zakładów zgromadził fortunę w wysokości 20 000 funtów – dziś 5 milionów funtów.

 

Kiedy Ludwik XIV, Król Słońce, zmarł 1 września 1715 roku, jego następcą został jego prawnuk Ludwik XV, delfin, który miał wówczas zaledwie pięć lat. Filip II, książę Orleanu, nie tracił wiele czasu na to, aby parlament mianował go regentem swojego wielkiego bratanka.

 

Law był w Paryżu i zaryzykował, pisząc podanie o pracę do regenta w grudniu:

 

– Wasza Królewska Mość nie będzie miała trudności z odniesieniem sukcesu z tego, co mam zaszczyt zaproponować: najlepszym aktorem nie jest ten, który gra największą rolę, ale ten, który gra najlepiej. Znam swoje mocne strony i za bardzo kocham przyjemności, by zajmować się sprawami, których nie rozumiem dogłębnie.

 

Moje pomysły są proste, zasady, na podstawie których je opracowałem, są prawdziwe, a wnioski, które z nich wyciągam, są poprawne".

 

Law zaproponował utworzenie banku stanowego, którym miałby kierować, aby podjąć się zadania emisji waluty fiducjarnej, aby poradzić sobie z chwiejącym się zadłużeniem rządu, grożąc państwu bankructwem. Zracjonalizowałoby to lawinę instrumentów dłużnych, które nękały system, i położyłoby kres państwowej praktyce dewaluacji waluty monetarnej.

 

Bank wspierany przez państwo, twierdził Law, byłby skazany na sukces. "Wygoda będzie taka, że każdy będzie oczarowany posiadaniem banknotów bankowych zamiast monet ze względu na możliwość dokonywania płatności w formie papierowej i pewność otrzymania wartości, kiedy tylko zechce".

 

Książę de Noailles, szef Rady Finansów, był temu stanowczo przeciwny i propozycja została odrzucona. To coś mówi o reputacji Lawa, że w ogóle była brana pod uwagę. Wiosną 1716 r. pozwolono mu jednak założyć własny Banque Générale, który działał na chwiejnym gruncie aż do lata 1716 r., kiedy to powóz Orleanu podjechał do brzegu, by na oczach publiczności zdeponować milion liwrów. Law zapewnił sobie prominentnego i bardzo widocznego zwolennika.

 

Pewność siebie jest wszystkim. To, co było wystarczająco dobre dla księcia Orleanu, było wystarczająco dobre dla mniej wybitnych inwestorów. Na drodze do sukcesu były wyboje. Zazdrośni prywatni bankierzy próbowali zmusić Lawa do wycofania się z interesu, gromadząc pięć milionów liwrów w banknotach i pojawiając się razem, aby domagać się płatności "na żądanie", zgodnie z wymogami banknotów – w monetach.

 

Do tej pory nawet sceptycznie nastawiony Noailles był przekonany. Banque Générale zmniejszył presję na jego ministerstwo finansów i uratował Lawa, uwalniając monety z Mennicy Królewskiej. Pomyśl o tym w kategoriach dzisiejszego Systemu Płatności Międzybankowych Izby Rozliczeniowej (CHIPS).

 

Wtedy wielka amerykańska szansa Lawa spadła mu na kolana. Bogaty paryski finansista, Robert Crozat, posiadał prawa do koncesji Mississippi, kontroli nad francuskimi terytoriami w Ameryce. Rozciągał się na długości 3000 mil i obejmował dzisiejszą Luizjanę, Missisipi, Arkansas, Missouri, Illinois, Iowa, Wisconsin, Minnesotę i część Kanady.

 

Crozat majstrował przy swoich zeznaniach podatkowych i był winien 6,6 miliona liwrów. Koncesja powróciła do korony i, krótko mówiąc, prawa przyznano Lawowi. W sierpniu 1717 roku narodziła się Kompania Zachodu, Kompania Missisipi.

 

Firma posiadała wyłączne prawa handlowe z Francją na wszystkich jej terytoriach przez 25 lat, utrzymywała własne wojsko oraz miała prawa do wydobycia i uprawy roli. Law, jako dyrektor zarządzający, rządził teraz połową Ameryki.

 

Cena akcji Mississippi w końcu poszła na południe – dochody były rozczarowujące – więc Law rozbudował firmę, przekształcając ją w konglomerat, nabywając prawa do tytoniu, a następnie skręcając na wschód, przejmując Francuską Kompanię Wschodnioindyjsko-Chińską.

 

Sztuczka polegająca na połączeniu przynoszących straty firm w celu stworzenia "potęgi" – brytyjskiego rozwiązania dla upadającego przemysłu motoryzacyjnego w latach 70., British Leyland – doprowadziła początkowo do popytu stadnego na inwentarz, więc Law poszedł dalej. Kupił prawa do Mennicy Królewskiej za 50 milionów liwrów, a następnie rozpoczął swój najbardziej śmiały wyczyn.

 

Zaproponował, że weźmie na siebie cały dług publiczny – 1,2 miliarda liwrów – na trzy procent, w zamian za umowę o przyznaniu prawa do pobierania podatków na 52 miliony liwrów. System sprywatyzowanych rolników podatkowych, którzy od wieków oszukiwali państwo, miał zostać zniesiony.

 

Paryż ogarnął szał żerowania, gdy akcje przedsiębiorstw Lawa gwałtownie wzrosły. Jednak 30 grudnia 1719 roku Law przemawiał na walnym zgromadzeniu Kompanii Missisipi. Cena akcji spadała. Skomplikowane plany finansowe wielkiego szkockiego finansisty znalazły się pod lupą.

 

Claude Henri de Rouvroy, hrabia de Saint-Simon, ekonomista "super-oświeceniowy", trafił w sedno: "Chimera Kompanii Mississippi, jej akcje, jej żargon, jej hokus pokus zabierania pieniędzy jednym i dawania ich innym" została zdemaskowana. Ktoś wrócił z posiadłości firmy w Ameryce i zameldował, że znalazł tylko bagno. Law, król finansowych iluzji, nie miał ubrań.

 

Potem nastąpiły heroiczne próby "restrukturyzacji" – skomplikowane transakcje kapitałowe na dług, nowe emisje akcji z różnymi prawami akcjonariuszy. Znajome narzędzia dzisiejszych konsultantów oferujących strategiczne plany ratunkowe, ale tama Lawa pękła.

 

Musiał uciekać z Francji, a prawie cały naród gonił jego powóz. Trafił do Wenecji, gdzie znalazł schronienie.

 

Jego czas w słońcu jako francuskiego jasnowidza finansowego i zazdrosnego milionera mógł dobiegać końca, ale pozostawił po sobie trwałe dziedzictwo. Nie tylko jako przestroga na dziś.

 

Nasza gospodarka staje się coraz bardziej zależna od kaprysów kilku miliarderów. Dziś chcą skolonizować Marsa i są DOGE'ami – może nie z Wenecji, ale z departamentów rządowych USA.

 

Innowacyjna firma samochodowa Elona Muska, Tesla, z rocznymi zyskami operacyjnymi w wysokości 8 miliardów dolarów, ma kapitalizację rynkową w wysokości 918 miliardów dolarów i jest notowana na wielokrotności x 114. Zrównoważonego? Naprawdę? Do tej pory był on wspierany przez dotacje rządowe w wysokości 38 miliardów dolarów od amerykańskiego podatnika Joes. Zadzwoń do hrabiego de Saint-Simon!

 

Law zmarł w Wenecji 21 marca 1729 roku. Jego grób znajduje się w kościele San Moise, odpowiednim miejscu spoczynku.

niedziela, 14 września 2025

Władysław Konopczyński - FRYDERYK WIELKI A POLSKA i dziś

Czytelniku,

Patrząc na to co się dzieje w zasadzie jest powieleniem naszej historii. Pytanie pozostaje - czy dzisiaj wyciągamy wnioski z historii?

Poniżej fragment, który wart przypomnienia ku pamięci z książki Władysława Konopczyńskiego - FRYDERYK WIELKI  A POLSKA 

"Polska najspokojniejszą sąsiadką Prus. Dzieło Fryderyka Wilhelma I. Królewicz–marzyciel. Dezerter na pokucie. Tradycja Hohenzol­ler­nów górą. Pierwsze zetknięcie z Sasami i Polakami i pierwsze fantazje polityczne. Ożenek królewicza. Hohenzollernowie wobec wojny o tron polski. Fryc wśród Sarmatów w Królewcu. Jego horyzonty polityczne w Rheinsbergu. Antimachiavel, ou Examen du Machiavel. Co zrobiła z Fryderyka masoneria? Stan porachunków polsko-pruskich. Malkontenci do usług.

Ostatni gest króla–kaprala: pogrom klasztoru w Paradyżu.

Na przestrzeni setek kilometrów, nieprzedzielone żadnym pasmem gór ani żadnymi rzekami, graniczyły ze sobą przez paręset lat dwa twory państwowe o najsprzeczniejszych ustrojach i charakterach – Polska i Prusy. Z jednej strony społeczność, która nie była narodem, bo sztucznie oddarta od całości plemiennej, gwałtem wprzęgnięta w fiskalno-biurokratyczne jarzmo dynastii. Z drugiej społeczność, która także nie była w znaczeniu nowoczesnym narodem, bo tylko górna jej warstwa miała pełnię praw obywatelskich i siebie jedynie uważała za naród. Tu potęgująca się aż do samowoli wolność, tam karność dochodząca aż do niewoli. Tu życie beztroskie według dewizy: „jak kto chce”, „jakoś to będzie”; tam rozkaz, reglamentacja, tresura. Tu katolicyzm, tam luteranizm z kalwińską dynastią u szczytu.

Tu decentralizacja, rządy sejmikowe, tam centralizm i biurokracja.

Tu lichy handel przeważnie w rękach obcych, tam początki przemysłu i umiejętna polityka merkantylna. Tu podatki i cła, obliczone na minimum obrony krajowej; tam śruba przyciśnięta mocno, z takim wynikiem, że dwumilionowe państwo Hohenzollernów miało w 1740 r. około 7 milionów talarów dochodu.

W Polsce na królewszczyznach tuczyła się prywata, w Prusach domeny żywiły wojsko. Toteż 11-milionowa Polska–Litwa spadła w latach 1660–1717 z 60 tysięcy żołnierzy na kilkanaście tysięcy, Brandenburgia i Prusy w latach 1648–1717 od kilku tysięcy do[1]szły do kilkudziesięciu. Najrdzenniejsze podobieństwo polegało na istnieniu tu i tam panującej warstwy ziemiańskiej i na wyzysku chłopa, przeciętnie biorąc cięższym w Polsce niż w państwie Hohenzollernów. Ta wspólność do czasu zbliżała dwa niepodobne kraje: tylko o swych folwarcznych interesach mogli ze zrozumieniem wzajemnym rozmawiać niemiecki junkier z polskim szlachcicem, od kiedy pierwszy dał sobie wybić z głowy inny temat, Polaków wciąż interesujący – wolności polityczne."

sobota, 13 września 2025

Jak się robiło w Rzeczypospolitej koronacje na przykładzie Augusta II, czyli jak to zrobili Niemcy

Czytelniku,

Naszav historia jak i jej nauczanie jest niczym innym jak fikcją literacką, a nasi historycy .......

Poniżej jest ciekawy przykład jak to naprawdę wyglądało w przypadku wyboru na króla rzeczypospolitej Augusta II. Jak się uważnie przyjrzymy to tak naprawdę też można się domyśleć kto nam zakłamał historię i komu to zostało zlecone..........


15 września 1697 roku August II Mocny został koronowany w katedrze wawelskiej na króla Polski. Był pierwszym królem Rzeczpospolitej pochodzącym z saskiej dynastii Wettynów.

 

Wettyn był elektorem saskim od 1694 roku. By wziąć udział w polskiej elekcji po śmierci króla Jana III Sobieskiego przeszedł na katolicyzm.

Ale zawsze najciekawsze są szczegóły. Jak tak naprawdę wyglądały działania, które doprowadziły do koronacji Augusta II na króla Polski.

Taki opis znajdziemy w książce Jonathana I. Israela Żydzi europejscy w dobie merkantylizmu (1550-1750)

„Jednym z najbardziej znanych dokonań żydowskich finansistów wymierzonych w Ludwika XIV była operacja przeprowadzona w 1696 roku przez Żyda dworskiego Behrenda Lehmanna z Halberstadt (1661-1730) w imieniu elektora Saksonii Augusta II. Śmierć króla Jana III Sobieskiego wywołała zaciekłą rywalizację pomiędzy frakcjami pro- i antyfrancuską w Polsce o wybór następcy na wakujący tron Polski. Wilhelm III i cesarz postanowili poprzez kandydaturę Augusta, nie chcąc dopuścić do wyboru kandydata francuskiego, Lehmannowi powierzono zaś zadanie znalezienia odpowiednich funduszy  na przeprowadzenie kampanii elektora, jak również na ‘’przekonanie’’ doń wystarczająco dużej części polskiej szlachty, co dałoby gwarancję właściwego wyboru.

Tego typu polityka powieść się jednak mogła wyłącznie przy szybkim przerzuceniu uprzednio przygotowanej gotówki.

Lehmann zaczął zatem ściągać zatem ściągać pieniądze ze wszystkich możliwych stron : od sefardyjskich rodzin Pinto i Teixeira z Amsterdamu i Hamburga, jak też od licznych krewnych i agentów z północnych i południowych Niemiec. Do tej swoistej zbiórki włączył się też Samson Wertheimer, który osobiście podjął podróż z Wiednia do Wrocławia, wioząc 300 tysięcy talarów gotówką. Z takimi argumentami Francuzi nie byli w stanie rywalizować. Ich wysiłki spełzły na niczym, a na tron polski został wybrany August. W nagrodę za swoje przysługi Lehmann otrzymał koncesje i przywileje zarówno w Saksonii, jak i w Polsce, a dodatkowo – wciąż mieszkając w Halberstadt – mianowany został „polskim rezydentem w Brandenburgii”, które to stanowisko zapewniało mu ważną rolę w wymiarze dyplomatycznym pomiędzy dworem polskim a branenburskim. Co zaś do samego Halberstadt, podobno miał on tam najbardziej okazałą rezydencję w mieście. „

Co się do dzisiaj zmieniło, żydzi są tylko aktorami w niemieckim teatrze. Natomiast sprzedają gawiedzi legendy w stylu Żydzi rządza światem. Od czasu do czasu urządza się jakiś pogrom i potem wszystko wraca do normy.

Teraz w dziecinny sposób szczuje się nas na Moskwę jakbyśmy innych problemów nie mieli. Ale tak to jest  jak nie liczymy własnych pieniędzy, to liczą je za nas inni.

niedziela, 10 sierpnia 2025

Niewygodna historia hiszpańskiej wojny domowej - Juan Eslava Galan, czyli jak adiós (dosł. "z Bogiem") zastępowano neutralnym światopoglądowo salud ("bądź zdrów")

Czytelniku,

Warto zaznajamiać się z pozycjami, które pokazują, że wywoływane rewolucje  i wojny, niosą ze sobą zmiany, które ktoś zawsze zaplanował. I chodzi o to, by je zawczasu zauważyć i umieć nim przeciwdziałać.

W pozycji Niewygodna historia hiszpańskiej wojny domowej, której autorem jest Juan Eslava Galan, widać jakie zmiany zachodziły wtedy, co może nam pomóc lepiej zrozumieć co się dzieje dziś w UE.

 

„ ……        WIEDZĄ TO WSZYSCY - KAPELUSZ ZNAKIEM FASZYSTY

 

Wraz z postępami wojny, a także wojsk frankistowskich na wszystkich frontach, anarchiści przestaną się dąsać i zaczną wreszcie przestrzegać odgórnych wytycznych ("Zrzekniemy się wszystkiego prócz zwycięstwa" - powie o zmianie strategii Buenaventura Durruti, anarchistyczny wodzirej). Dzięki temu nieskuteczne dotąd milicje rewolucyjne, którym w końcu sprzykrzyło się oddawanie terenu przeciwnikowi, przyjmą wojskowy model komunistycznego Piątego Regimentu, przynajmniej do czasu sformowania prawdziwego wojska - hiszpańskiej Armii Ludowej. Zanim to jednak nastąpi, musi minąć jeszcze parę miesięcy i dojść do kilku kolejnych rozczarowań. Tymczasem szerzy się rewolucyjny entuzjazm. Ulice zapełniają się mieszkańcami w ubraniach roboczych lub koszulach, w czerwono-czarnych chustach na szyi, w rogatych furażerkach, uzbrojonymi w karabiny, pistolety zatknięte za lederwerki oraz w inne wojskowe rekwizyty otrzymane w chwili rozdawnictwa broni. Kapelusze i krawaty zostają zdyskredytowane w związku z ich burżujskimi konotacjami, innymi słowy - uznane za charakterystyczne przymioty wyzyskiwaczy robotników. W "Solidarności Robotniczej" artykuł głosi: "kapelusz jest nieestetyczną częścią stroju, zbędną i demonstrującą domniemaną wyższość osobnika, który włożył go na swoje ciemię (...); gdy na ulicy przestaniemy widzieć nakrycia głowy, wtedy rewolucja będzie nasza". Honorowe stowarzyszenie kapeluszników czuje się dotknięte i wywołane do tablicy, odpowiada więc w obronie własnego stylu życia: "Uznani doktorowie potwierdzają, iż to właśnie z przechadzania się bez kapelusza, z odkrytą głową, nieosłoniętą żadnym rondem ani daszkiem czapki, bierze się różnorakie zło, takie jak rozmiękczenie masy mózgowej pod wpływem słońca oraz pogorszenie wzroku. Wszyscy powinniśmy przykrywać głowę". W efekcie "Solidarność Robotnicza" łagodzi swoje pierwotne stanowisko, przyznając teraz, że kapelusz lub czapka mogą być, a niekiedy nawet obiektywnie są, korzystne ze względów zdrowotnych. Zmieniając stanowisko, gazeta bierze pod uwagę również i inne negatywne konsekwencje związane z zakazem noszenia kapeluszy, jak choćby groźbę utraty pracy przez zatrudnionych w wytwarzającej je gałęzi przemysłu. Mimo to w strefie republikańskiej wyraźnie spada liczba noszonych wykwintnych nakryć głowy. Potwierdza to nawet sposób, w jaki po zakończeniu wojny będzie reklamować się madrycka wytwórnia kapeluszy Brave, która zamknęła swoje podwoje na czas wojennej zawieruchy: "Radykałowie komuszy nie nosili kapeluszy". Bardzo to skuteczna przynęta dla obywateli o gnuśnym usposobieniu bądź podejrzanej proweniencji, którzy rozpaczliwie usiłują zdystansować się od obozu przegranych i uniknąć czystki przeprowadzanej przez powołane w tym celu trybunały.

 

W 1936 roku strefę republikańską zalewają anarchistyczne skróty (FAI, CNT, UGT *[Powszechny Związek Robotników (UGT - Unión General de Trabajadores) - powstały po Wystawie Światowej w 1888 r. w Barcelonie ogólnohiszpański związek zawodowy, do lat trzydziestych zajmujący pozycje socjaldemokratyczne. O przyjęciu ideologii marksizmu walczącego zadecydował związkowy przywódca Largo Caballero, angażując UGT w górniczą rewolucję 1934 r. w Asturii, krwawo zdławioną przez wówczas wiernego Republice generała Franco. W czasie wojny domowej syndykaliści z UGT zdecydowanie i aktywnie opowiedzieli się po republikańskiej stronie. Zdelegalizowany po wojnie związek ponownie zaczął funkcjonować w Hiszpanii po powrocie rządów demokratycznych w 1978 r. i do dziś odgrywa jedną z wiodących ról na hiszpańskiej scenie związkowej.], POUM *[Robotnicza Partia Zjednoczenia Marksistowskiego (POUM - Partido Obrero de Unificación Marxista) - komunistyczna partia polityczna o trockistowskich korzeniach. Współtworzyła rząd Frontu Ludowego i walczyła w wojnie domowej po stronie Republiki, lecz była krytycznie nastawiona do innych organizacji (i vice versa), doprowadzając do wielu tarć, a nawet starć.]...), a także nieodłączny i wszechobecny symbol sierpa i młota. Powszechnym standardem staje się używanie zwrotu "ty". Zniesione zostają hierarchie i podział klasowy, następuje odejście od poniżającej formuły zwracania się na "pan", która wyznacza dystans społeczny między wyzyskiwaczem a wyzyskiwanym. Nakazuje się także rezygnację ze stosowania słowa "szef", które ma dla robotnika upokarzający wydźwięk. Od tej chwili szef będzie nazywany el responsable ("osobą odpowiedzialną"). Każdy dla każdego staje się teraz "kamratem" albo "towarzyszem", a tradycyjne pożegnanie adiós (dosł. "z Bogiem") zastępuje się neutralnym światopoglądowo salud ("bądź zdrów"). Policjanci i mundurowi z Guardia Civil, którzy do wczoraj pilnowali porządku publicznego i poszanowania własności prywatnej, dziś powstrzymują się od interwencji w sytuacjach pogwałcenia prawa i samowolki ze strony grup rewolucyjnych - równie dobrze uzbrojonych jak funkcjonariusze państwowi, lecz przy tym znacznie liczniejszych. Na madryckiej ulicy Gran Via czy na barcelońskim bulwarze Las Ramblas milicjanci i milicjantki rozbijają się po kawiarniach i kinach, na lewo i prawo epatując dopiero co pozyskanymi karabinami, furażerkami i opaskami. Powołując się na hasła rewolucji, zajmują i plądrują domy prawicowców, którzy wzięli nogi za pas, gdy tylko zdali sobie sprawę, co się święci. Zrzucane z balkonów meble lądują na środku ulic, gdzie następnie zostają spalone; w imię Rewolucji rekwiruje się żywność i rozmaite przedmioty. Najprzeróżniejsze ludowe komitety milicyjne lub związkowe zajmują pałace, kościoły i rezydencje położone w luksusowych dzielnicach. Ekskluzywne samochody ulegają konfiskacie.

 

"Kilkakrotnie wraz z Margot odważyłyśmy się wyściubić nos na zewnątrz, a raz nawet zebrałyśmy się na odbycie spaceru" - przypomina sobie Felicidad Blanc. "Zeszłyśmy aż do Recoletos. Przy stołach w Cafe Gijón wciąż mogłyśmy dostrzec przyjaciół, niemniej jednak nie pozdrowiłyśmy ich, sparaliżowane wewnętrznym strachem przed tym, że zostaniemy rozpoznane. W Colon przed drzwiami pałacu Medinacelich, na zewnątrz, na izabelińskich krzesłach rozsiadło się kilku milicjantów. Ulica zmieniła się nie do poznania. Spojrzałam na opustoszały Pasaż de la Castellana, po którym przechadzali się jedynie milicjanci w swoich niebieskich mundurach i czerwonych chustach. (...) Nocą można było dosłyszeć strzały, pacos, jak tu je nazywają. Padają z balkonów, a milicjanci odpowiadają ogniem. Każdej nocy rozpętują się niewielkie potyczki. Nie ośmielamy się zapalać świateł, w mieszkaniu poruszamy się po omacku. W ulicznej ciszy można dosłyszeć przechadzające się patrole i słowa: »Dokumenty, towarzyszu«. Ich głosy są jedynymi, jakie słychać, inni jakby przemienili się w nieme cienie. Od czasu do czasu pada jakiś strzał - wymierzony w okno, w którym ktoś odważył się zapalić światło".

 

Republikańskie miasta opanowuje ożywiony ruch samochodów, ciężarówek i autobusów z białymi oznaczeniami związków zawodowych i partii politycznych, namazanymi długim pociągnięciem pędzla. Mnożą się wypadki spowodowane przez domorosłych kierowców bez prawa jazdy. W całym tym zgiełku przewozowym nie brakuje ciężarówek obładowanych dobrami luksusowymi łupieżczego pochodzenia, takimi jak: obrazy, rokokowe krzesła, patelnie, zastawy stołowe, fortepiany, adamaszkowe kotary, które przesłaniają owinięte nimi lampy z Murano... *[Murano - wyspa położona nieopodal Wenecji, która słynęła z produkcji luksusowego szkła i lamp.] Płoną niektóre kościoły i klasztory. Innym budynkom sakralnym oszczędza się pożogi, za to zajmują je bojówkarze, chcąc uniezależnić się w ten sposób od centrali bądź filii poszczególnych koterii w ruchu związkowym. Milicjanci uwiecznili moment sekwestracji, robiąc sobie zdjęcia w ornatach i rokietach, w jednej ręce trzymając karabin, jednocześnie zaś w drugiej - butelkę mszalnego wina. W madryckim kościele Świętego Józefa wielbiony wizerunek Dzieciątka Jezus z miejscowości Bola odziano w niebieski mundur milicjanta i wyposażono w karabin. W kościele Świętej Carmen anarchista Jose Olmeda i jego stronnicy bezczeszczą groby w poszukiwaniu ukrytych skarbów i wyciągają zmumifikowane zwłoki starych kanoników, ustawiając je w pozycjach seksualnych nad ciałami przeorysz i pobierając opłatę za możliwość obejrzenia tak powstałej ekspozycji *[Kilka miesięcy później ten sam Jose Olmeda zostanie postawiony za to i za inne przestępstwa przed republikańskim trybunałem, który skaże go na karę śmierci.].

 

Ludzie szturmują więzienia i oswabadzają więźniów, domniemane ofiary kapitalistycznego ucisku. Wielu z uwolnionych - łotrzy, wałkonie, złodzieje, ludzie wybitnie podłej proweniencji - skorzysta z zaistniałego zamętu, by powrócić do swojej występnej działalności: zapisują się do lewicowych milicji i popełniają kolejne występki pod łaskawym sztandarem rewolucji.

 

"Dwudziestego lipca - przypomina sobie kapitan Uribarri - tych, którzy wyrazili gotowość walki, nie proszono ani o legitymację związkową, ani polityczną. Doszło więc do tego, że w owych kluczowych dniach hojnie rozdawano broń także i wśród tych, którzy takiej gotowości absolutnie nie wyrażali, (...) podpisywali swoją listę werbunkową, zobowiązanie do przestrzegania regulaminu milicji i... do boju! Przede mną stanął człowiek, który już od lat miał przypiętą łatkę złodzieja. Dobrze go znałem. Ba, pewnego razu to ja go wsadziłem za kratki! Nie umiał czytać ani pisać. Miał dwadzieścia osiem lat.

 

- Towarzyszu Uribarri, chciałbym walczyć u towarzysza boku przeciw faszystom... Wie towarzysz, kto ja jestem?

 

- Tak, pamiętam...

 

Nie wyglądał na przekonanego, więc dodał:

 

- Ja »Frysiu« jestem, Federico Perez Margarit, ten od kur w Burjasot... - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

 

- Tak, tych, które zwinąłeś z szopy profesora Gozalbo. Wejdź do biura i niech cię zwerbują...

 

- Trzy miesiące w ciupie, ale to był pierwszy raz, kiedy nie natłukli mi strażnicy. Estic agrant! (Po katalońsku: "To miłe z ich strony!").

 

- Witaj w naszych szeregach!

 

Podałem mu rękę. Spojrzał na mnie ze zdumieniem, zanim, wciąż nieco zaskoczony, w końcu ją przyjął... Znowu zaczął się śmiać, ściskając palcami wytrawnego kieszonkowca moją dłoń dłoń kapitana Guardia Civil".

 

Tak wygląda rewolucja: to lud pod bronią. A broni jest nawet więcej aniżeli samego ludu.

 

Na fasadzie madryckiego pałacu Bellavista, zarekwirowanego i przemienionego w siedzibę Ligi Antyfaszystowskich Intelektualistów, młody Camilo Jose Cela *[Camilo Jose Cela (1916-2002) - wybitny pisarz hiszpański zaliczający się do "Pokolenia '50", laureat literackiej Nagrody Nobla w 1989 r. W swojej twórczości łączył nowe techniki narracyjne z hiszpańską tradycją Złotego Wieku, a także epatowanie realistycznym okrucieństwem z ironicznym dystansem i groteską.] czyta namalowany slogan: "Towarzyszu, wspieraj niezdyscyplinowanie".

 

"Mało prawdopodobne, by przy nakazach takiej treści można było wygrać wojnę" - konstatuje.

 

W Barcelonie zwycięscy anarchiści przeprowadzają rewolucja w drastyczniejszy sposób niż w Madrycie. Jak grzyby po deszczu powstają kolejne utopijne stowarzyszenia bądź organizacje non profit, jak Ateneum Eklektyczne, Liga Antypaństwowych Esperantystów, Stowarzyszenie Naturalistów "Pięcioramienni" czy Studencka Federacja Wolnych Jaźni. Anarchizm wychwala zdrowe i naturalne życie, czystość obyczajów, wstrzemięźliwość, szczególnie jeśli chodzi o uprawianie seksu i picie alkoholu. Domy publiczne zostają "wyzwolone" z tyranii stręczycieli i madames - wyzyskujących "dziewczynki" burdelmam. "Anarchista na pocałunki musi zasługiwać, a nie je kupować". Kiedy na przekór tak szlachetnym intencjom kurwy domagają się prawa do wykonywania zawodu, wymowę owego idealistycznego przykazania usiłuje się nieco złagodzić. W niektórych domach publicznych można przeczytać następujące ogłoszenia: "Towarzyszu, traktuj dobrze wybraną przez ciebie towarzyszkę. Zważ, iż mogłaby to być twoja córka, zważ, że mogłaby to być twoja siostra".

 

W pierwszych dniach najbardziej ortodoksyjni anarchiści próbują zamykać knajpy - "źródło plugastwa, gdzie ojcowie rodzin przepijają dniówkę i rujnują swoje zdrowie" - i proponują na ich miejsce wizyty w muzeach i bibliotekach.

 

Czynsze spadają o połowę, tydzień pracy zostaje skrócony do czterdziestu godzin, a dniówki rosną mniej więcej o piętnaście procent. Handel zostaje poddany kontroli, by wyplenić pośredników, którzy zarabiają, choć nie wytwarzają. Próbuje się narzucić jednakowe zarobki, które zrównałyby wszystkich pracowników w przedsiębiorstwie, od inżyniera przez frezera i szofera aż po dozorcę. Wkrótce będzie trzeba z tego zrezygnować ze względu na uzasadnione protesty wielu pokrzywdzonych. Żaden sprzeciw jednak nie jest tak usprawiedliwiony i skuteczny jak protest meksykańskiej solistki Margarity Carvajal, która pracuje w teatrze i zarabia tyle samo co pracowniczka doglądająca ubikacji. Któregoś dnia artystka stawia się: "Skoro zarabiamy tyle samo, to pomyślałam sobie dzisiaj, że babcia klozetowa wyjdzie na scenę, podczas gdy ja zajmę się toaletami".

 

Antyrewolucyjne nazwy zastępuje się bardziej poprawnymi: Ciudad Real otrzymuje godność Ciudad Libre de la Mancha; Talavera de la Reina od tego momentu będzie się nazywać Talavera del Tajo; Olias del Rey - Olfas del Teniente Castillo; San Lorenzo de El Escorial - El Escorial de la Sierra; San Fulgencio del Segura - Ucrania del Segura... To samo zachodzi w przypadku ulic: madrycka aleja Conde de Peńalver otrzyma nazwę Avenida de Rusia, barcelońska Rambla Świętej Moniki zostanie Ramblą Rewolucji Lipcowej; Via Layetana w swoim czasie stanie się Via de Durruti.

 

Utopia błyskawicznie ukazuje swoje wady. Chociaż anarchiści likwidują więzienia - ten straszliwy kapitalistyczny wynalazek istniejący tylko po to, by zamykać krnąbrnych robotników, haniebne klatki, pobyt w których nie resocjalizuje przestępcy - to jednak szybko okazuje się, że wobec wciąż popełnianych przestępstw sądy i więzienia są nieodzowne. Problem omija się poprzez zmianę nazwy. Od tej chwili więzienie będzie się określać słowem "prewentorium", wyrok skazujący zaś na tyle a tyle lat więzienia - "rozdziałem od wspólnego życia obywatelskiego".

 

Tymczasem w mętnej wodzie rewolucji przestępcy i złoczyńcy korzystają z tak dogodnych okoliczności. Bez przeszkód tuszowane są przypadki wyrównywania rachunków i krwawych wendett, a egzekucje przeprowadzane na przeciwnikach politycznych stoją na porządku dziennym.

 

Prawi obywatele w głębi serca czują niesmak, widząc Republikę w niepożądanych rękach. Trzydziestego lipca grupa intelektualistów podpisuje manifest przygotowany przez Jose Bergmana, opowiadając się "po stronie Rządu Republiki i ludu, który z przykładnym bohaterstwem walczy o swoje wolności". Pośród podpisanych figurują Jose Ortega y Gasset *[Jose Ortega y Gasset (1883-1955) - filozof i profesor akademicki, uważany za jednego z autorów odrodzenia hiszpańskiej myśli filozoficznej na początku XX w. Autor m.in. słynnych i przełożonych na polski esejów Bunt mas oraz Dehumanizacja sztuki.], Ramon Menendez Pidal *[Ramon Menendez Pidal (1869-1968) - słynny mediewista, historyk i filolog, autor fundamentalnych dzieł z zakresu historii Hiszpanii i ewolucji języka hiszpańskiego, m.in. monumentalnej Historia de Espańa.], Gregorio Maranon *[Gregorio Maranon (1887-1960) - historyk, literat i endokrynolog, jeden z najwybitniejszych intelektualistów dwudziestowiecznej Hiszpanii, który bywa zaliczany do "Pokolenia '98".] i Antonio Machado *[Antonio Machado (1875-1939) - poeta hiszpański (brat Manuela) należący do nurtu zwanego "Pokoleniem '98". Ten początkowo hermetyczny modernista w późniejszym okresie zbliżył się do socrealizmu. Autor takich m.in. tomików, jak Soledades, Campos de Castilla, elegii na śmierć Garcii Lorki (El crimen fue en Granada). Po polsku ukazało się jego m.in. Serce i kamień.]. Półtora roku później, w grudniu 1937 roku, już na wygnaniu, Ortega y Gasset wypiera się swojej deklaracji, "którą komuniści i im pokrewni nakazali mu podpisać (w Madrycie), grożąc przy tym najcięższymi konsekwencjami".

 

W drugim obozie także znajdziemy poprawnych politycznie intelektualistów, którzy dla ratowania własnej skóry gotowi są uwierzyć we wszystkich i we wszystko. Manuela Machado *[Manuel Machado (1874-1947) - poeta hiszpański "Pokolenia'98", modernista obracający się w kręgu flamenco i folkloru andaluzyjskiego, wraz z bratem Antoniem autor wielu wybijających się utworów dramatycznych (najsłynniejszy - La Lola se va a los Puertos). Jego osobista twórczość znajduje się dziś w cieniu dzieł brata (w epoce frankizmu sytuacja wyglądała dokładnie na odwrót).], najstarszego z rodzeństwa Machadów, wojna zaskakuje w Burgos, gdzie wcześniej wybrał się, by odwiedzić swoją szwagierkę należącą do tamtejszego zakonu. Manuel, który zawsze był bardziej liberalny, zbuntowany i republikański niż jego brat Antonio, spuszcza zasłonę na swoją niewygodną przeszłość i przystępuje do Ruchu Narodowego *[Ruch Narodowy (hiszp. Movimiento Nacional lub po prostu Movimiento) - wszechobecna struktura frankistowskiego państwa korporatystycznego, na którą składały się cała administracja państwowa (z generałem Franco na czele), jedyna legalna partia (FET y JONS), jedyna legalna struktura hierarchicznych (odgórnych) związków zawodowych, liczne młodzieżówki, organizacje kobiece, oświatowe, hobbystyczne... Negacja systemu oznaczała w najlepszym wypadku ostracyzm, najczęściej zaś - dotkliwe represje. Tej wszechogarniającej strukturze, której niektórzy nie wahają się określić mianem "totalitarnej" (dla innych jest ona jednak "autorytarna", m.in. dla wyśmienitego socjologa polityki Juana Jose Linza), towarzyszyła również ideologia, mająca swoje korzenie w Falandze, lecz de facto od niej odległa - nazywana nacjonalkatolicyzmem.]. W pewnym momencie starszy z Machadów posuwa się wręcz do sklecenia peanu na cześć Franco *[Chodzi o powstały w 1939 r. panegiryk Al sable del Caudillo na cześć wkraczającego właśnie do Madrytu generała Franco.].

 

Santos Martfnez Saura, sekretarz Azańi, wspomina nieprzyjemne spotkanie z milicjantami pod koniec sierpnia 1936 roku: To już ponad półtora miesiąca, jak nie chodziłem rozprostować nóg dalej niż na Campo de Moro, gdzie szef rządu wybierał się - zawsze po jedzeniu - w towarzystwie któregoś ze swoich przyjaciół lub pomocników. Jednego z późnych wieczorów, nie wytrzymawszy zamknięcia wśród czterech ścian i dojmującego skwaru, skorzystałem z okazji, że don Manuel wcześnie wycofał się do swoich pokoi, i wyszedłem na ulicę, kierując swoje kroki do znajdującej się na Gran Via kawiarni Zahara, gdzie spotykają się moi przyjaciele. Właśnie siedziałem tam z nimi i wspólnie komentowaliśmy zmienne koleje wojennej zawieruchy, gdy pojawił się jeden z tych patroli, których członkowie co jak co, ale na pewno nie chcieli znaleźć się na pierwszej linii frontu, czyli tam, gdzie rzeczywiście czyhał prawdziwy wróg (a trzeba pamiętać, że działo się to wtedy, gdy nacjonalistyczne oddziały z Maghrebu i legioniści już wkroczyli do niektórych dzielnic stolicy). Zamiast tego woleli rozbijać się po ulicach i kawiarniach, legitymując każdego napotkanego uczestnika pierwszej lepszej pogawędki, a więc żądając od nich okazania dokumentów tożsamości i listów uwierzytelniających wystawionych przez partie polityczne bądź związki zawodowe. Znakiem firmowym przybyłych była, jak wiadomo, czerwono-czarna chusta na szyi, a także kilka innych paramilitarnych przymiotów, karabin na ramieniu czy też pistolet za pasem, o ile nie jedno z drugim naraz. Wyraźnie rzucało się w oczy, że są (lub byli, jeśli pozbawiono ich piastowanych funkcji) syndykalistami należącymi do jednego z dwóch największych związków zawodowych, które rościły sobie prawa do proletariackiego rządu dusz. Wszyscy obecni okazywali patrolowi swoje papiery i legitymacje. Kiedy przyszła moja kolej, oświadczyłem - co potwierdzili moi współbiesiadnicy - że jestem osobistym sekretarzem prezydenta Republiki i przed wyjściem z pałacu nie pomyślałem o przypilnowaniu, by włożyć do kieszeni jakiś dokument tożsamości. Śmiali się z tych tłumaczeń, nie uwierzyli w ani jedno moje słowo. Kazali mi wyjść za nimi na ulicę, gdzie czekały inne typki ich pokroju. Nie wiem, po jaką cholerę chcieli, żebym im towarzyszył, ani dokąd, ale w końcu, zdobywszy się raczej na szaleństwo niż odwagę, przystałem na ich żądanie. Pod drzwiami kawiarni oczekiwał należący do nich stary samochód, z pewnością kradziony. Diabli wiedzą, ile przestępstw za jego pomocą popełniono, jako że do innych ulubionych rozrywek tego typu czujek należało wkraczanie do mieszkań i po złupieniu ich - zabieranie ze sobą tych pechowców, którzy zostali uznani za prawicowców. Wystarczyło, że nie mieli odpowiednich papierów, dowodu członkostwa w lewicowej organizacji politycznej i tym podobnych dokumentów dowodzących poparcia dla strony rządowej, które milicjanci chcieli w owych dniach krzewić. Nieszczęśników zabiera no w ustronne miejsce, gdzie czekał ich strzał w potylicę W pierwszych miesiącach wojny nie było sposobu, by zaprzestano tego typu praktyk, gdyż wszystkie znajdujące się do dyspozycji republikanów siły o wysokim morale rzucono do boju przeciw rebeliantom stojącym u bram Madrytu. Wracając do mojej historii - już w samochodzie powiedziałem im, żebyśmy przed udaniem się do siedziby ich komitetu najpierw podjechali pod znajdujący się tuż obok pałac, tak abym mógł udowodnić, że ich nie okłamałem. Syndykaliści zgłaszali wątpliwości, pojawiły się różne zdania, niemniej jednak ostatecznie przystali na moją propozycję. Przed olbrzymimi wrotami otoczonymi przez budki wartownicze poprosiłem strażników o wezwanie oficera gwardii pałacowej. Gdy ten rozpoznał mnie, zasalutował w geście pozdrowienia, wysłuchał mnie, po czym na moją prośbę wpuścił nas wszystkich do środka. »Bohaterom zaplecza frontu« odebrało mowę, po chwili wszyscy zaczęli prześcigać się w przeprosinach. Wraz z porucznikiem zdecydowaliśmy, że najlepsze, co możemy zrobić, to poczęstować skonfundowanych bojówkarzy kolacją, jako że trapiący ich głód dorównywał zapewne rozsadzającej ich bezczelności, a w pałacu zawsze znajdowały się zapasy żywności dla oddziału strzegącego budynku. Tak też zrobiliśmy, ale... mało tego! Zaraz potem trzeba było ich wyrzucić, bo już usilnie obstawali przy oddaniu się pod nasze rozkazy".

 

 

 

"SPACERKI ZA MIASTO"

 

Ci, którzy do 18 lipca byli po prostu politycznymi adwersarzami, wnet, z dnia na dzień, przemieniają się w śmiertelnych wrogów. Bunt wojskowy jest iskrą, która doprowadza do rewolucyjnego wybuchu. Nieprzejednane postawy zarówno jednej, jak i drugiej strony konfliktu mają znaleźć swoje rozstrzygnięcie w trakcie wojny domowej. Z jednej strony dominuje "nienawiść przez lata systematycznie sącząca się w serca osób biedujących", z drugiej zaś - "nienawiść pyszałków, zupełnie niepotrafiących znieść hucpy ubogich" (Azańa).

 

Nienawiść pyszałków. To wyrażenie Azańi przywodzi na myśl ustęp ze wspomnień Jose Luisa de Villalongi: "Wciąż pamiętam dzień, jakoś na chwilę przed wojną, w którym moja babcia nagle powiedziała: »Czuję niewypowiedzianą pogardę dla ubogich«. Gdy zaś wszyscy wokół porozdziawiali usta ze zdziwienia, wyjaśniła: »A tak właśnie, no bo ilu ich jest? Miliony. A ilu jest nas, bogatych? Naprawdę niewielu. Tymczasem piastujemy nasze miejsce od wieków i nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby nam je odebrać«".

 

Biedota tłumi swoją skumulowaną nienawiść, majętni zaś również żywią to samo uczucie, tyle tylko, że mogą wykorzystać swoją przewagę. Tymczasem wraz z początkiem wojny nastaje epoka terroru, porwań i zabójstw, których ofiarami padają co bardzie, znaczące osoby zarówno z jednej, jak i z drugiej strony barykady.

 

Już pierwszego dnia - tego samego 18 lipca - milicjanci szturmują szpital Gómez Ulla, porywają wracającego do zdrowia po operacji generała Eduarda Lopeza Ochoę (uczestniczył w represjach w Asturii w 1934 roku), rozstrzeliwują go, kastrują zwłoki, obrzynają uszy, dekapitują nieszczęśnika i odbywają przejażdżkę po ulicach Madrytu z odrąbaną głową, nabitą na kij od miotły. Kilka godzin później zostają rozstrzelani generał Joaquin Fanjul oraz porucznik Quintana, przywódcy buntowników w koszarach La Montana. Osądzający generała Trybunał Wojenny spełnia jego ostatnią wolę: udziela zgody na formalne wzięcie ślubu z wieloletnią narzeczoną.

 

Tego samego dnia w La Coruni buntownicy zatrzymują młodego burmistrza Francisca Pereza Carballo oraz jego żonę Juanę Capdevilla. Jego rozstrzeliwują, ją z kolei w więzieniu czeka wymuszony zabieg aborcji. Później odzyskuje wolność, jednak po kilku dniach prawicowcy ponownie ją zatrzymują, gwałcą i w końcu mordują.

 

Jeden z frankistowskich zarządców La Coruni, Jose Maria de Arellano, usuwa Santiaga Casaresa Quirogę z miejskiego rejestru cywilnego, "albowiem Rejestr Cywilny został stworzony dla istot ludzkich, a nie dla robactwa".

 

Prześladować przeciwnika, osaczyć go, zabić go, jakby miało się do czynienia z robactwem. Krwawa orgia rozszerza się na całą Hiszpanię. Efektem nocnych zatrzymań przez bojówki z jednej bądź drugiej strony konfliktu są dziesiątki rozstrzelanych osób, których ciała walają się w rowach przydrożnych, pod murami cmentarzy, za miastem w szczerym polu. Nazywa się to dar el paseo - "odbyciem spacerku" za miasto.

 

Zrewoltowani wojskowi stawiają przed doraźnym Trybunałem Wojennym, oskarżają o zdradę i rozstrzeliwują swoich towarzyszy, którzy pozostali wierni Republice i legalnie ukonstytuowanemu rządowi.

 

Socjalistyczny przywódca Indalecio Prieto próżno błaga o zaprzestanie dokonywanych przez jego współtowarzyszy karygodnych mordów, będących aktem zemsty za zbrodnie popełniane po drugiej stronie linii frontu: "Posłuchajcie mnie: nie możecie ich naśladować! Nie naśladujcie ich! Swoim zachowaniem musicie okazać swoją moralną wyższość; przerośnijcie ich swoją wspaniałomyślnością. Żeby było jasne - nie proszę was o to, byście zatracili zapal bitewny, męstwo na polu walki. W starciu potrzebne są twarde charaktery (...), hart ducha ze stali, ale proszę też o wrażliwe serca, zdolne do drżenia w obliczu niedoli drugiego człowieka; niech będą one ostoją miłosierdzia, tego subtelnego uczucia, bez którego zatraca się istotę ludzkiej wielkości".

 

Morały Prieto to głos wołającego na puszczy. W niepohamowanej spirali przemocy każda ze stron robi wszystko, co w jej mocy, by eksterminować przeciwnika. Na obszarze "narodowym" prześladuje się i morduje lewicowców (intelektualistów, polityków, burmistrzów); na terenie "republikańskim" - prawicowców (polityków, posiadaczy ziemskich, arystokratów, przedstawicieli kleru, faszystowskich wojskowych). Dochodzi do mrożących krew w żyłach scen, które przywołują na myśl najbardziej ponure momenty z dziejów Hiszpanii.

 

W madryckim więzieniu Modelo jeden z więźniów zwierza się towarzyszowi niedoli:

 

- Wydaje mi się, że jesteśmy uratowani. Ten milicjant, którego pozdrowiłem, był kelnerem w moim ulubionym lokalu. Musi być mi wdzięczny za pokaźne napiwki, jakie ode mnie otrzymywał.

 

Nadchodzi chwila "branki" i wspomniany milicjant-kelner wskazuje na hojnego delikwenta:

 

- Tego rozstrzelajcie w pierwszej kolejności.

 

Milicjanci wleką wspomnianego więźnia pod ścianę. Kiedy odchodzą, powiernik skazanego stwierdza:

 

- Jakie to szczęście, że nigdy nikomu nie wyświadczyłem przysługi, to i nie mam takich "przyjaciół".

 

Po drugiej stronie barykady kilku funkcjonariuszy wiezie skazańca na tyle furgonetki, o świcie, pod mury cmentarza, gdzie go rozstrzelają. Jeszcze w drodze jeden z komanda rzuca:

 

- Ależ zimno! Przemarzłem do szpiku kości.

 

- Właśnie, strasznie chłodno - potwierdza skazaniec, próbując wkraść się w łaski swoich katów.

 

- Nie masz co sobie narzekać, stary łajdaku - napomina go strażnik. - Ty przynajmniej nie będziesz musiał wracać.

 

Ojciec znakomitego mediewisty Julia Valdeona, republikański wykładowca mający posadę w Aranjuez, gdzie współpracuje przy inicjatywach organizowanych przez Dom Ludowy *[Dom Ludowy (hiszp. Casa del Pueblo) - lokalne siedziby socjalistycznej partii PSOE służące robotnikom jako punkt pomocy, spotkań, informacji itd. Pierwszy "dom ludowy" powstał w 1908 r. w Madrycie, notabene w przepięknym pałacu książęcym.], odnosi rany i dostaje się do niewoli na froncie pod Segowia w sierpniu 1936 roku. Jego ziomek z miasteczka Olmedo poznaje go w szpitalu i donosi na niego jako na "wichrzyciela i niebezpiecznego wykształciucha". Trybunał Wojenny skazuje Valdeona na śmierć za nielojalność wobec armii. Powiadamiają krewnych, że rodzina musi zapłacić za trumnę, jeśli życzy sobie, by zwrócono ciało. Rozstrzeliwują go 11 października 1936 roku. Teść straconego, Pio, burmistrz wspomnianego miasteczka z ramienia Republikańskiej Lewicy (a więc z drugiej strony barykady), podziela jego los.

 

O świcie do jego domu wkracza grupa nieco podpitych prawicowców i uprowadza żonę Victorinę, ich córkę Concepción, a także męża tej ostatniej, Bonifacia. Jeden z tworzących szwadron starał się przed laty o względy Concepción i został przez ówczesną pannę odrzucony. Teraz gwałci ją w obecności męża, następnie napastnicy rozstrzeliwują całą trójkę pojmanych.

 

Miesiąc po śmierci starego Valdeona ojciec innego znamienitego historyka Ricarda de la Ciervy y Codorniu, bojownik prawicowej Akcji Hiszpańskiej (Acción Espańola), prawnik i deputowany do Kortezów, podziela ten sam straszliwy los. Zatrzymują go na madryckim lotnisku Barajas tuż przed wejściem na pokład samolotu, zostaje internowany w stołecznym więzieniu Modelo. Siódmego listopada, w obliczu uporczywych pogłosek o "brankach" i egzekucjach, Felix Schlayer, dyplomata z norweskiej ambasady, osobiście zjawia się w więzieniu, by wywiedzieć się czegoś o losie Ricarda de la Ciervy. Mydlą oczy Norwegowi, odsyłając go od jednego wydziału do drugiego, a we wszystkich zapewniają go, że więzień ma się dobrze i jest należycie traktowany. W rzeczywistości rozstrzelali go tego samego ranka w Paracuellos wraz z ośmioma setkami innych osadzonych z więzienia Modelo.

 

"Podczas pierwszych miesięcy walk - opowiada swojemu synowi filozof Julian Marfas *[Julian Marias Aguilera (1914-2005) - filozof i wykładowca, laureat nagrody Principe de Asturias w dziedzinie humanistyki w 1986 r. Ten zorientowany na katolicyzm przedstawiciel hiszpańskiej inteligencji w latach trzydziestych popierał Republikę, a później, po krótkim pobycie w więzieniu, próbował funkcjonować w niechętnej mu frankistowskiej Hiszpanii. Jego synem jest Javier Marias (ur. 1955), jeden z najwybitniejszych hiszpańskich pisarzy współczesnych, autor m.in. przetłumaczonych na polski Serce tak białe oraz Jutro, w czas bitwy, o mnie myśl.], który przeżył wojnę w Madrycie - wszędzie widziało się zatrzymania, którym nierzadko towarzyszyły szturchańce i uderzenia kolbą broni. Do rzadkości nie należały też łapanki w domach, uprowadzali całe rodziny wraz z osobami, które akurat wpadły w odwiedziny. Można było natknąć się na pościg za kimś bądź też na wymianę ognia w nieokreślonym zaułku. W nocy do naszych uszu dochodziły salwy egzekucji wykonywanych na rogatkach miasta, efekt tak zwanych paseos, a także suche, pojedyncze wystrzały pacos oddawane z płaskich dachów (przez strzelców wyborowych, zresztą sam to wiesz). Zdarzało się to przede wszystkim podczas pierwszych dni, gdy już miało się ku zmierzchowi albo też właśnie bardzo wcześnie rano. Jeśli zaś o świcie coś było słychać, były to wystrzały w skroń lub w potylicę. Egzekucji dokonywano z bardzo niewielkiej odległości przy rowach przydrożnych, choć nie tylko w takich miejscach. Niekiedy, jeśli nogi zaniosły cię w nieodpowiednie miejsce w nieodpowiednim czasie, mogłeś zauważyć, jak głowa komuś pęka - i to w znaczeniu dosłownym, niemetaforycznym - gdy ofiara została przed śmiercią zmuszona do klęknięcia, czy też ujrzeć wypływającą z czaszki miazgę mózgową. Najlepiej było wtedy iść dalej, nie oglądać się, odejść jak najszybciej, i tak nie można było nic zrobić (...). Do tego samego dochodziło w obu strefach. Nieco później po naszej stronie barykady położono temu kres, chociaż tylko w jakiejś mierze, niewystarczająco; w tej drugiej praktycznie nawet nie podejmowano takich prób, ani przez trzy długie lata wojny, ani nawet później, w obliczu już zwyciężonego przeciwnika". Julianowi Marfasowi przez całe życie towarzyszyło rozdzierające wspomnienie: "Jechaliśmy tramwajem, skręciliśmy z Alcala, wjeżdżając w ulicę Velazqueza. Wtedy jedna z kobiet, która siedziała w rzędzie przed nami, wskazała palcem na jakiś dom, na jedno z wyższych pięter, i powiedziała do swojej towarzyszki podróży: »Patrz, tu mieszkała familia jakichś bogaczy; wszystkich wygoniliśmy i zabraliśmy na 'spacerek'. Najmłodszego z rodziny, niemowlaka jeszcze, sama wyjęłam z kołyski, złapałam za stopy, zrobiłam nim kilka młynków i cisnęłam o ścianę tego mieszkania. Nikomu nie przepuściliśmy z całej tej pierdolonej rodzinki«. (...) Kobieta ta opisywała swoje bestialstwo (...) z naturalną swobodą, bez nadawania temu jakiegoś większego znaczenia, za to z poczuciem całkowitej bezkarności, która panowała w tamtych dniach, nawet bez przykładania wagi do tego, że ktoś mógłby to usłyszeć. Mówiła o tym wręcz z dumą". Marfas pamiętał też inne barbarzyństwo, popełnione z kolei przez drugą stronę: po wkroczeniu do Rondy narodowcy zawlekli trzech więźniów na ubocze, by tam ich rozstrzelać. Najpierw jednak zmusili ich do wykopania sobie grobów. Jeden z nich, Emilio Mares, syn republikańskiego alkada, postawił się swoim katom: "Możecie mnie zabić i zabijecie mnie - powiedział im - Ale nie będziecie sobie ze mnie kpić".

 

Emilio Carrere opisuje atmosferę "spacerków" w Madrycie: "Dwunasta w nocy, kawiarnia Universal pękająca w szwach od hołoty w niebieskich strojach. Chlejusy, które przed chwilą były złodziejami, oczekujące świtu, by stać się mordercami. Kobiety oszołomione brandy i lubieżnym nekrofilskim pożądaniem; kurewki uczestniczące w egzekucjach".

 

Poprzestańmy na tym, co już zostało wymienione. Na przestrzeni kilku miesięcy z przyczyn politycznych morduje się tysiące niewinnych mieszkańców. To tysiące tragedii, które dotyczą praktycznie każdej hiszpańskiej rodziny. Tysiące zabitych osób, a każda z własną wstrząsającą, przeraźliwą historią.

 

W trakcie trwania wojny represje przyczynią się do co najmniej tylu śmierci, do ilu dochodzi w wyniku samych działań na froncie. A być może wręcz liczebnie je przewyższą.

 

W małych miejscowościach marne ma szanse na ocalenie ten, kto ostał się po nieodpowiedniej stronie - wszyscy wszystkich znają po sąsiedzku i to samo tyczy się ich poglądów. W miastach są większe możliwości skutecznego zapadnięcia się pod ziemię bądź anonimowego ukrywania się. Wielu opuszcza swoje domostwa, przebiera się i przenosi do tymczasowych mieszkań, skromnych pensjonatów. W Madrycie niemal siedem tysięcy prawicowych uchodźców gromadzi się w ambasadach, korzystając z ochrony zapewnianej przez immunitet dyplomatyczny. W ciągu całej wojny Czerwony Krzyż zapewni wiele dwustronnych wymian więźniów. Inni z kolei, zamiast uciekać, decydują się pójść na ochotnika na pierwszą linię frontu, gdzie czują się bezpieczniej niż na tyłach, a w niektórych przypadkach mają także nadzieję, że przy pierwszej lepszej okazji uda im się przejść na drugą stronę barykady. Często też powtarzają się zupełnie niespodziewane konwersje ideologiczne na zapatrywania panujące w danej strefie, czego dobrym przykładem jest wcześniej opisany przypadek Manuela Machado. Ze względu na popyt na falangistowskie koszule w strefie narodowców zaczyna brakować jasnoniebieskich nici. Błękitna koszula jest niczym list żelazny, który zapewnia możliwość swobodnego poruszania się po ulicach (stąd bywa nazywana "kołem ratunkowym"). U frankistów demokracja i pluralizm same w sobie stają się podejrzane. Naciska się na mniej liczne partie, by dokonały samorozwiązania, nawet jeśli są z prawicy. Jak to się mówi, przezorny zawsze ubezpieczony.

 

Wiadomość wzięta z prasy: "Zastępca przewodniczącego Radykalnej Partii Autonomicznej oraz sekretarz tego ugrupowania odwiedzili przedstawiciela władz cywilnych i oświadczyli, że choć ugrupowanie zostało już jakiś czas temu rozwiązane, pragną ponownie zapewnić go, że likwidacja partii rzeczywiście miała miejsce. Jednocześnie wyrazili ubolewanie, że brak funduszy nie pozwoli im na dokonanie wpłaty na Wojsko, i po raz wtóry uczynili wiadomym, że wspomniane ugrupowanie przestało istnieć".

 

Cały szereg innych organizacji bierze przykład z ugrupowań partyjnych i dokonuje samorozwiązania - tak na wszelki wypadek. Wśród nich zdarzają się wspólnoty tak apolityczne jak Krajowy Związek Kierowców Samochodów, Stowarzyszenie Pracowników Smażalni Ryb czy też Zrzeszenie Producentów Krzeseł Trzcinowych.

 

Tymczasem po przeciwnej stronie rewolucja rozkręca się własnym rytmem. "Analfabeta, który przewodniczy trybunałowi ludowemu, ma większą władzę niż sędzia Sądu Najwyższego. Rozkazy sierżanta milicji znaczą więcej niż wytyczne porucznika w wojsku. Przewodniczący komitetu dzielnicowego CNT lub FAI ma więcej do powiedzenia aniżeli członek Rządu" (Serrano Suńer).

 

Dwudziestego drugiego sierpnia milicjanci wkraczają do więzienia Modelo, czemu nie może zapobiec ani dyrektor zakładu, ani podlegający mu urzędnicy. Brygada wybiera najlepiej wykształconych spośród prawicowych więźniów i w nocy z 22 na 23 sierpnia rozstrzeliwuje ich. Z tarasu sąsiadującego budynku inni milicjanci strzelają do więźniów na jednym ze spacerniaków; w ten sposób zabijają tuzin z nich.

 

Gdy wieść o tym dociera do uszu Indalecia Prieto, ten skomentuje to: "Dziś oto przegraliśmy wojnę".

 

 

 

KLECHY POD ŚCIANĘ!

 

Zgodnie z katechizmem rewolucjonisty Kościół jest opium dla ludu i odwiecznym wspólnikiem klasy wyzyskiwaczy. Już od kilkudziesięciu lat krzewiciele antyklerykalizmu rzucają na Kościół oskarżenia o przepych i obojętność wobec nędzy proletariatu, cechy stojące w jaskrawej sprzeczności z ewangelicznym nauczaniem. Wymizerowany robotnik mający na utrzymaniu dzieci ostro kontrastuje z wizerunkiem opasłego duchownego, który - z rewolucyjnego punktu widzenia - wiedzie rozkoszne, pańskie życie próżniaka kosztem potu, krwi i łez proletariuszy. Kumulowana od pokoleń nienawiść znajduje gwałtowne ujście latem 1936 roku. Rozszalałe masy wykorzystują bałagan w państwie do plądrowania i puszczania z dymem kościelnych włości. Płomienie trawią około dwudziestu tysięcy domów bożych, ludzie mordują siedem tysięcy zakonników (ginie co szósty spośród wszystkich) *[Dokładny spis kościelnych ofiar wygląda następująco: trzynastu biskupów, cztery tysiące stu osiemdziesięciu czterech proboszczów, dwa tysiące trzystu sześćdziesięciu pięciu zakonników i dwieście osiemdziesiąt trzy mniszki. Źródło: Antonio Montero, Historia de la persecución religiosa en Espańa (1936-1939), Madryt 1961.].

 

Mimo iż Kościół jest dziełem boskim, reakcja tej instytucji i stojącego na jej czele prymasa kardynała Isidra Goma na wybuch wojskowego buntu jest bardzo ludzka - opowiada się po frankistowskiej stronie, usprawiedliwiając rokosz wojskowych przed społecznością międzynarodową. Gdy wojna domowa dobiegnie końca, kardynał Goma osobiście przypieczętuje układ Kościoła z Rządem, wręczając hiszpańskiemu Caudillo symboliczny Miecz Zwycięstwa. Tymczasem w kościele w Castańo del Robledo, górzystej wiosce położonej w prowincji Huelva w paśmie Sierra de Aracena, górnicy podpalają nastawę ołtarza. Gdy narodowcy zajmują mieścinę, pochodzący z niej biskup Pampeluny zleca snycerzowi wyrzeźbienie wielkiej postaci patrona Hiszpanii, świętego Jakuba pogromcy Maurów (hiszp. Santiago Matamoros), która miałaby zastąpić ołtarzowe retabulum. Instrukcje prałata nie pozostawiają niedomówień: Maur w turbanie, który zawsze znajdował się w tradycji ikonograficznej postaci Jakuba, ma zostać zastąpiony przez podobiznę Lenina dzierżącego w ręku płonące łuczywo (symbol świątyń, które spłonęły z poduszczenia czerwonej hydry). Czterdzieści lat później - podczas hiszpańskiej transformacji ustrojowej - postać wodza radzieckiej rewolucji zostanie za zgodą proboszcza władz lokalnych zastąpiona przez tradycyjnego Maura, aby nie prowokować mieszkańców o poglądach komunistycznych *[Figurka z miejscowości Castafto del Robledo, tym razem ta przedstawiająca Maura zwyciężonego przez świętego Jakuba, ostatnio znowu przestała być poprawna politycznie, szczególnie zważywszy na zagrożenie ze strony fundamentalizmu islamskiego. Być może warto więc zastąpić ją postacią Marsjanina (przyp. aut.).].

 

Jedynym regionem, którego nie obejmuje ogień rewolucji, jest tradycyjnie katolicki Kraj Basków. W tej części Hiszpanii nie dochodzi do prześladowań Kościoła, nie płoną świątynie ani nie następuje kolektywizacja dóbr odebranych bogatym posiadaczom. Poza sporadycznymi zabójstwami życie w regionie toczy się swoim normalnym rytmem.

 

Jedynym, który rozstrzeliwuje księży w Kraju Basków, jest Francisco Franco. Los ten spotyka kilku baskijskich proniepodległościowych duchownych, którzy wspierali obóz republikański.

 

Pod auspicjami rewolucji paramilitarne bojówki rządzą się niczym paniska, a rząd tylko bezradnie przygląda się owej kipiącej przemocą samowolce. Ulice i drogi krajowe zapełniają się milicyjnymi czujkami. Chcąc przebyć trasę z Madrytu do Walencji, podróżny musi przebrnąć przez nawet do stu trzydziestu sześciu kontroli drogowych, co praktycznie podwaja czas spędzony w drodze. W całym tym wszechobecnym bałaganie wielu pospolitych przestępców, zapisanych do organizacji partyjnych bądź związkowych, próbuje tuszować swoje występki, nazywając je rewolucyjnymi czynami podjętymi w obronie Republiki. Do znudzenia powtarzają się rewizje, bezprawne zatrzymania, rozboje, rabunki pod płaszczykiem konfiskaty mienia, wtrącenia do więzień ludowych, przetrzymania w katowniach, tortury i morderstwa - niekiedy będące wynikiem wyroku wydanego przez samozwańczy trybunał ludowy.

 

Nim rząd wreszcie przystąpi do akcji i zdoła przywrócić władzę na tyle, by zapobiegać takim brutalnym ekscesom i karać za nie, propaganda rebeliantów zdoła już zdyskredytować Republikę za granicą. Wiele demokratycznych krajów stawia sobie pytanie, czy nie lepiej wesprzeć zbuntowanych wojskowych wychwalających prawo i porządek, skoro legalnie wybrana władza okazuje się bezradna wobec fali anarchii, wybryków hołoty oraz niepokojącego wzrostu znaczenia ideologii komunistycznej.

 

12 września 1936 roku

 

Pisarz Agustin de Foxa donosi swojemu bratu Jaimemu o ostatnich nieszczęściach na łonie rodziny:

 

Dwadzieścia dni temu komórka komunistyczna zajęła nasz dom w Atocha. Zabrali na ulicę Bellas Artes (tam znajdowała się jedna z tzw. checas - siedzib i więzień republikańskich służb bezpieczeństwa) biżuterię mamy, a u nas urządzili sobie wielką pijatykę, schlewając się winem z regionu Lanciego. Przyprowadzili sobie jakieś kurewki, które ubrali w mamine koszule nocne. Jeden z nich założył mój garnitur dyplomatyczny i pląsał w nim w najlepsze. Następnie spali z tymi kobietami w naszych łóżkach. Zresztą wciąż tam siedzą.

 

Jaime de Foxa z kolei odpisał swojemu bratu:

 

W parku San Isidro córki kowali i inne kobiety z madryckiego gminu przyłażą o czwartej nad ranem z niemowlętami na ramieniu, by poprzyglądać się egzekucjom. Gdy któryś więzień powie coś zuchwałego, nagradzają go rzęsistymi brawami. Zgotowały wielką owację na cześć syna Güella, który umierał wznosząc okrzyk "Niech Żyje Chrystus Król". Tych bardziej tchórzliwych wygwizdują, tak jak to się robi na korridach z udziałem potulnych byków.

 

Dwieście kilometrów dalej, w Valladolid, grupa dewotek od codziennej komunii oraz parafialnych kółek różańcowych po nowennie wychodzi oglądać egzekucje komuchów w szczerym polu, gdzie nawet umościli się sprzedawcy churros eon chocolate.

 

W jednym z dzienników można wyczytać:

 

W tych dniach, gdy Wojskowy Wymiar Sprawiedliwości wypełnia przykrą powinność, jaką jest wykonywanie wydanych wcześniej wyroków oraz zaspokojenie potrzeby sprawiedliwości publicznej, można dostrzec niezwykły napływ ludzi w miejsce, gdzie odbywają się egzekucje, a w tłumie tym natkniemy się i na kilkuletnie dzieci, i na młode białogłowy, i na starsze panie. To prawda, że orzeczenia wykonuje się publicznie, ale powaga, jaka powinna im towarzyszyć, a także szacunek należny w godzinie śmierci każdej nieszczęsnej ofierze swych własnych przewin są bardziej niż wystarczającymi powodami, by ci, których z racji wyznawanych i publicznie manifestowanych ideałów winno rozpierać miłosierdzie, wstrzymywali się od uczestnictwa w tych spektaklach, a już szczególnie od przyprowadzania ze sobą żony i dziatek. Już sama obecność w tamtym miejscu bardzo niedobrze o tych osobach świadczy, oglądanie zaś choćby nie wiedzieć jak słusznej i zasłużonej kaźni bliźniego niczym jakiegoś przedstawienia świadczy o braku kultury w narodzie.

 

Z tych właśnie powodów można oczekiwać, że nigdy niepodawane w wątpliwość, dobre wychowanie mieszkańców Valladolid weźmie górę i powyższe nauki zostaną wzięte pod rozwagę.

 

Dokument z 1938 roku wytycza trzy etapy represji ze strony prawicowców:

 

Pierwszy z nich: egzekucje na ulicy, u wylotu dróg czy pod murami cmentarzy, bez jakiegokolwiek postępowania sądowego i formalnych procedur (...). Taki stan rzeczy trwał aż do początku października 1936 roku. W drugim etapie wobec zatrzymanych wszczynało się postępowanie, w większości przypadków nie dając im możliwości zabrania głosu. Wyroki śmierci zapadały z ręki rozmaitych organów władzy związanych z aparatem represji, jako że nawet w tych kwestiach nie istniała jedna dyrektywa. Trwało to aż do lutego 1937 roku. Trzeci etap jest w mocy aż do dnia dzisiejszego (1938 roku - przyp. aut.), a cechują go procesy pokazowe przed trybunałami wojennymi, w których wyrok zapada jeszcze przed rozpoczęciem obrad. Postępowanie sądowe ma sprawiać wrażenie rządów sprawiedliwości, tak aby uciszyć coraz to głośniejsze pomruki niezadowolenia, które pojawiają się w obliczu zbierania tak obfitego śmiertelnego żniwa.

 

Prawnik Francisco Partaloa, prokurator madryckiego Sądu Najwyższego i przyjaciel Gonzala Queipo de Liano, który przeszedł represje zarówno w strefie czerwonych, jak i u frankistów, tak pisze:

 

Miałem okazję doświadczyć działania aparatu represji po obu stronach barykady. Metody działań nacjonalistów były sukcesywne, zaplanowane, chłodne. Ich obóz nie wierzył w człowieka, stąd władze narzucały swoją wolę za pomocą terroru. W tym celu popełniali bestialstwa. Także i po stronie Frontu Ludowego dochodziło do równie wielu potworności - pod tym względem obydwa obozy są do siebie podobne. Różnica tkwi w tym, że po republikańskiej stronie przestępstw dokonywali oddani zapaleńcy, a nie władze jako takie - te akurat zawsze usiłowały im zapobiec. Zapewniona mi pomoc w ucieczce z ich strefy jest tylko jednym z wielu podobnych przykładów. Inaczej to wyglądało u nacjonalistów.

 

W Sewilli Queipo de Liano powołuje legionowego dowódcę Manuela Diaza Criado na pełnomocnika służb Porządku Publicznego. "Criado nie stawiał się w swoim gabinecie przed czwartą po południu, a i o tej porze rzadko - zazwyczaj pojawiał się w okolicach szóstej. W ciągu godziny, czasem jeszcze krócej, załatwiał sprawy. Podpisywał jakieś sześćdziesiąt wyroków śmierci dziennie, w większości przypadków bez bawienia się w przesłuchiwanie zatrzymanych. Był bezustannie wstawiony, czy to aby uciszyć wyrzuty sumienia, czy też z jakiegokolwiek innego powodu. Do samego świtu bawił w restauracji na pasażu del Duque, gdzie nie-zmiennie wieczerzał w otoczeniu swoich koryfeuszy. Był stałym klientem nocnych domów uciechy. Widziano go w Las Siete Puertas i w La Sacristia otoczonego wianuszkiem przyjacielskich pochlebców, śpiewaków i tancerek flamenco oraz smutnych kobiet sztucznie silących się na wesołość. Gdy spoczywał rozwalony na toboganie, było mu, jak sam przyznawał, wszystko jedno, czy podpisywał sto wyroków śmierci, czy trzysta, jako że tym, co było dla niego ważne, było »skuteczne oczyszczenie Hiszpanii z marksistów«. Słyszałem, jak sam powiedział: »Za trzydzieści lat nie będzie tu nikogo zdolnego do wzruszeń«. (...) Diaz Criado nie przyjmował wizyt, a do jego gabinetu wpuszczano jedynie młode kobiety. Znam przypadki kobiet, które ocaliły skórę swoim krewnym, ulegając jego zachciankom. W Dywizji dowiedziałem się o następującym fakcie: rozstrzelano jednego z przyjaciół generała Moli, który żywo zabiegał o jego ocalenie, odbywając nawet rozmowę telefoniczną z Diazem Criado. Załatwiając swoje sprawy w jak zwykle ekspresowym tempie, ten ostatni w ogóle nie zauważył, że pośród wielu innych podpisał także wyrok na przyjaciela Moli. Jego działalność zaszła tak daleko, że Queipo de Liano poczuł się zmuszony do wydania nakazu aresztowania Diaza Criado i zastąpienia go kimś innym. W Dywizji mówiono, ze zostanie rozstrzelany, niemniej jednak ze względu na zasługi generał Queipo zgodził się na wysłanie go do Legionu, skąd pochodzą ostatnie o nim wieści".

 

16 sierpnia 1936 roku

 

W Granadzie Falanga i CEDA biorą się za łby. Kilku milicjantów z CEDA zatrzymuje poetę Federica Garcię Lorcę, ukrywającego się w domu rodziny Rosales, falangistów, z którymi łączyła go przyjaźń.

 

Następnego dnia rozstrzeliwują go w wąwozie Viznar, kilka kilometrów za miastem, a wraz z nim dwóch banderilleros *[banderilleros - uczestnicy korridy, których zadaniem jest wbicie w kark byka ozdobionych materiałem ostrzy jeszcze przed ostateczną konfrontacją zwierzęcia z matadorem. W momencie wbijania banderilli wznoszą oni obie ręce wysoko, tak aby groty weszły w ciało zwierzęcia pod możliwie jak największym kątem.] nazywanych El Gandali i El Cabezas, "wyjątkowo groźnych bandytów z Frontu Ludowego" (Nestares), oraz dwóch drobnych złodziejaszków. Gdy Garda Lorca zdaje sobie sprawę, że czeka go śmierć, usiłuje jeszcze zdobyć się na pojednawczy, choć nieprzydatny gest: "Nie zabijajcie mnie, przecie wierzę w Maryję Dziewicę".

 

Mord na poecie wywołuje olbrzymią falę oburzenia i oskarżeni wymierzonych w zbuntowanych wojskowych……”