sobota, 2 lutego 2019

SCORPIONOMACHIA cz. 1 - Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015 [MATERIAŁY PRASOWE]


BIBLIOTEKA „POLITYKI POLSKIEJ”

DOKUMENTACJA KRESÓW WSCHODNICH















SCorpionomachia


Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015
[MATERIAŁY PRASOWE]






Wybór i komentarz:
dr Jan Ciechanowicz












Warszawa 2018




















Redaktor: Dorota Wadiak




Copyright by Jan Ciechanowicz






Wydanie drugie, przejrzane i uzupełnione






































„Musi się wiele zmienić, by niczego się nie zmieniło”. Gdy jakaś formacja polityczna chce na trwałe i na dłuższą metę zachować swą dominację, musi od czasu do czasu pozorować zaprowadzanie w życiu społecznym mniej lub bardziej radykalnych zmian, a ludzie nie zauważają, że w nowym przebraniu powraca do nich wciąż to samo.





Uwertura do wielkiego oszustwa

 


Zmienić, by zachować




W latach 70-tych wieku XX-go nasiliła się i trwała aż do końca ZSRR rywalizacja o pełnię władzy i wzajemną nad sobą kontrolę między KGB a KPZR (po stronie tej ostatniej było MSW i częściowo wojsko). Krach ZSRR był w dużym stopniu skutkiem tej „bratobójczej” wojny. Zresztą na skutek trwającej kilka dziesięcioleci negatywnej selekcji w nomenklaturze obu powyżej nazwanych rekinów reżymu komunistycznego dominował element pod względem intelektualnym i etycznym najgorszy.
Od około 1975 do 1990 roku tysiące dygnitarzy z aparatu KGB, KPZR, armii, administracji sowieckiej i krajów tzw. „demokracji ludowej” pozakładało konta w bankach amerykańskich i szwajcarskich. Odtąd gospodarka radziecka w dużym stopniu pracowała na nich. Poziom życia ludności spadał, a przywódcy budownictwa komunistycznego już żyli w „komunizmie”, to znaczy używali życia według ichże „potrzeb”. W końcu zbrzydła im ich własna obłuda i postanowili dokonać „transformacji ustrojowej”.
Jesienią 1990 roku marionetka zachodnich służb Borys Jelcyn czarował w Tatarstanie: „Bierzcie tyle niepodległości, ile potraficie udźwignąć. I jeśli to będzie pełna niepodległość od Rosji, jest to wasz wybór, wasza sprawa”. To samo mówił w Baszkirtostanie, Jakucji itd. Mało kto ufał tym słowom. Uważano je często za przedwyborcze pustosłowie lub, co gorsze, za prowokację bezpieki. I właśnie na terenach nierosyjskich Jelcyn zebrał najmniej głosów w wyborach 1991 roku. Ludzie obawiali się kolejnej prowokacji Moskwy. I to była prowokacja, lecz „odwrócona”. Profesor Dunlop ma rację, pisząc, że „właśnie Rosja i jej prezydent Jelcyn odegrali decydującą rolę w likwidacji imperium bolszewickiego ZSRR, i na tym polega ich zasługa dziejowa”... Dodajmy jednak, że nie mniejsze zasługi w odgórnym demontażu ZSRR położył także M. Gorbaczow i A. Jakowlew, dwaj czołowi i najbardziej, obok B. Jelcyna, wpływowi wolnomularze tego kraju.
W. Kuziczkin, wysokiej rangi oficer KGB, który uciekł, to jest został oddelegowany na Zachód przez KGB w celu „demaskowania” KGB, pisze o dylemacie przywódców tej organizacji: „Jeśli założymy, że władza przejdzie w ręce sił rzeczywiście demokratycznych, to jednym z pierwszych jej posunięć będzie niewątpliwie rozwiązanie KGB, instytucji znienawidzonej przez dysydentów. Jeśli w wyniku wojskowego przewrotu do władzy dojdzie Armia, KGB zostanie zniszczone, nawet gdyby w rządzie zasiadali ortodoksyjni komuniści. Powód jest bardzo prosty. W Armii wszyscy bez wyjątku nienawidzą KGB, które odpowiada za bezpieczeństwo w siłach zbrojnych i w związku z tym penetruje struktury wojskowe. Szanse przejęcia władzy przez samo KGB są mizerne. Nigdy nie zgodzi się na to Armia, która obaliłaby siłą rządy KGB.” (W. Kuziczkin, KGB bez maski). W tej sytuacji KGB urządziło zawrotną karuzelę polityczną, forsując na „liderów”, gdzie się tylko dało, swoich zaufanych informatorów, jak też autentycznych przeciwników imperializmu rosyjskiego, oraz „prywatyzując” forsownie do swych kieszeni ogromne bogactwo narodowe. W ten sposób władza znów pozostała w ręku bolszewickich kanalii. Ale stało się to możliwe tylko na skutek karkołomnych manipulacji i wyjątkowo zręcznych przekrętów bezpieki, zrealizowanych na skalę międzynarodową.
Na skutek niedołężnego kierownictwa i złodziejstwa nomenklatury gospodarka radziecka całkowicie się załamała w latach 80-tych. W takich warunkach poziom życia ludzi stale się obniżał. „Doszło do tego, że trzeba było wprowadzić kartki na produkty żywnościowe. Poprzednio system ten obowiązywał w latach drugiej wojny światowej. Rozpuszcza się pogłoski, że powodem trudności są reformy Gorbaczowa. Nie ma wątpliwości, że jest to robota aparatu partyjnego. To nic nowego. Taką samą taktykę zastosowano w 1964 roku, przygotowując opinię publiczną do obalenia Chruszczowa.
Bardzo to komplikuje sytuację Gorbaczowa. Z jednej strony jest pod naciskiem aparatu partyjnego, który nie chce reform, z drugiej różne organizacje opozycyjne [inspirowane lub wręcz założone przez KGB – uwaga J.C.] domagają się reform radykalnych. Gorbaczow musi ustawicznie manewrować pomiędzy tymi siłami... Cały czas jednak w kraju narasta niezadowolenie. Znaczna część społeczeństwa jest rozczarowana wynikami przebudowy, a właściwie w ogóle jej brakiem... Cierpliwość ludzka nie jest bezgraniczna, szczególnie po okresie tak długiego oczekiwania. Najwyraźniej zostało to zademonstrowane w Europie Wschodniej, gdzie znienawidzone dyktatury upadły jedna po drugiej. W Rumunii dyktatora rozstrzelano, w innych krajach staną zapewne przed sądem. Ci komuniści, którzy jeszcze utrzymują się przy władzy, szybko wyrzekają się ideologii tak zdecydowanie znienawidzonej przez ich narody.
W Związku Radzieckim w zasadzie nadal nie ma żadnych zmian”... (Władimir Kuziczkin, KGB bez maski, Warszawa 1991, s. 352-353). Czyż to nie dziwne, że oficer komunistycznej bezpieki (później powróci do Moskwy) tak ostro demaskował reżym komunistyczny? W KGB uważano, że Partia, która przez swoich przywódców określana była jako „rozum, honor i sumienie naszej epoki”, w rzeczywistości przeobraziła się w organizację mafijną, przegniłą do samych korzeni. Swoją pozycję kierowniczą utrzymywała jedynie siłą” – pisze W. Kuziczkin. Dlatego, gdy w sierpniu 1991 roku odgrywano w Moskwie farsę puczu (ale farsę brzemienną w groźne skutki) Kolegium KGB ZSRR już w pierwszym dniu jednogłośnie potępiło własną prowokację i ogłosiło, że KGB jest przeciwko „spiskowcom”.
Przed 1990 KPZR zabraniała jakiejkolwiek poważnej krytyki tego, co się w kraju działo, i tym popychała go do zguby. Coś lepszego wynajdzie przecież tylko ten, kto skonstatuje: „to nie jest dobre i powinno być ulepszone”. Ale starannie dbano o to, by nikt nie zawołał, że król jest nagi.
Nieco później wszystko się posypało. Układ Warszawski rozpędzony został przez KGB, które uważało go za „zastępy żarłocznych obywateli krajów socjalistycznych, żerujących na sowieckiej gospodarce”. Zmiany jednak, które nastąpiły po przełomie 1990/91, dotyczyły nie istoty rzeczy, lecz jej formy. Jeśli przedtem rządzono za pomocą terroru i fałszu, to później za pomocą fałszu i terroru. Zmieniono nie metody, lecz ich kolejność w użyciu. Na Litwie np. agenci i agentki KGB, którzy ongiś z potajemnie schowanymi w kieszeniach i torebkach miniaturowymi magnetofonami zapisywali w kościołach na zlecenie bezpieki sowieckiej kazania „nieprawomyślnych” księży, Polaków i Litwinów, stanęli z dnia na dzień na czele „świętych” stowarzyszeń i czasopism propagujących prawdy wiary, jak np. „Logos”. Jednym z najczynniejszych „obrońców” niepodległości Litwy i policyjnej „demokracji” stał się w Wilnie arcybiskup wileński i litewski Chryzostom, również wieloletni zausznik KGB.
Spektakularne burzenie pomników Lenina, jako typowe pozorne działanie zastępcze, inspirowane przez najgorszy złodziejsko-komunistyczny element, monopolizujący jednocześnie wszelką władzę (w tym duchową) i majątek narodowy w swym ręku – to było gigantyczne oszustwo, ciąg dalszy oszukańczego „budownictwa komunizmu”, a nawet swego rodzaju jego pomyślne ukoronowanie, tworzące ów „raj na ziemi” dla najgorszych bolszewickich wyrzutków, którzy kończyli swój „historyczny eksperyment” kolejnym aktem bandytyzmu gospodarczego i politycznego, zagarniając pod pozorem prywatyzacji i demokratyzacji całość majątku narodowego i władzy w swe ręce. Jak słusznie pisał Jan Maria Jackowski w znakomitej książce Bitwa o Polskę (1993): „Wielu dzisiejszych bojowników o „niezależność dziennikarską”, „obiektywizm”, „pluralizm” i „fachowość” to funkcjonariusze dawnego „frontu ideologicznego”... Dziś chcą oni za wszelką cenę odreagować swoje dawne zniewolenie, ale stosują stare, dobrze przyswojone metody działania. Z gorliwością neofity wyszukują więc cele ataku, nad którymi pastwią się z tym większą energią, im bardziej pragną zapomnieć swoje dawne lokajstwo”. Działają i oczerniają brutalnie, podle, bezwzględnie, nie oglądając się ani na fakty, ani na przyzwoitość. „Poglądy i światopogląd – kontynuuje Jackowski – tych ludzi określa fakt, że do dziennikarstwa, zwłaszcza do ważniejszych tytułów prasowych oraz radia i telewizji, byli rekrutowani prawie wyłącznie ludzie „sprawdzeni”, gwarantujący lojalność wobec władzy”.
Szczególnie wyróżniała się swym chamstwem, zakłamaniem i pogardą do inteligencji czytelnika rzekomo „najlepiej robiona gazeta w Polsce” – mianowicie „Gazeta Wyborcza”. Jan Maria Jackowski poświęcił jej znaczne miejsce, gdyż miała ona niekwestionowane „osiągnięcia” w skandalicznym ogłupianiu swych odbiorców: „Ulubioną metodą działania „Gazety Wyborczej” jest dość prosty zabieg polegający na ośmieszaniu wszelkich autorytetów, na walce z Kościołem, wyszydzaniu partii politycznych i wmawianiu Polakom, że są do niczego nie zdolni... Stylistyka redagowania tego dziennika posługuje się takimi wynalazkami, jak bezlitosne kopanie przeciwników politycznych i bezpardonowe kłamstwa.
Istnieje przekonanie, że „GW” jest atrakcyjną i fachowo robioną inicjatywą wydawniczą. Jest ono o tyle niesłuszne, że w pojęciu fachowości, obok poziomu warsztatowego, mieści się również rzetelność i etyka zawodowa. A tego wszystkiego na próżno byłoby szukać u fundamentalistów „europejskości” i ortodoksów humanizmu laickiego, którzy robią „Gazetę”; najlepszym dowodem są ciągle zamieszczane sprostowania do kłamliwych i nie sprawdzonych informacji, które są tak preparowane, aby ilustrowały z góry założoną tezę. Socjologowie znają to zjawisko, polegające na tym, że fanatycy nie potrafią właściwie opisać rzeczywistości. W miejsce faktów wprowadzają własne pragnienia lub uprzedzenia. Wielowątkowe widzenie świata sprowadzają do prostego i jednoznacznego obrazu, który ma zagłuszyć wątpliwości czy sprzeczności. Społeczeństwo – poza Strażnikami z Unii Demokratycznej, Kongresu Liberalno-Demokratycznego i reformatorów PZPR – jest ciemne i głupie. Kościół jest konserwatywny, a Polacy zaściankowi i niezdolni do niczego... Ideologowie „Gazety” są „chorzy z nienawiści” do wszystkiego co narodowe, polskie i katolickie”... Tyle Jackowski.
W Polsce były też nagminnie uprawiane „donosy na Polskę” na łamach zagranicznych środków przekazu. Z. Bujak, B. Geremek, A. Michnik czy M. F. Rakowski przestrzegali świat przed „mętnymi frazesami katolickiego państwa narodu polskiego”, „zoologicznym antykomunizmem”, ksenofobią, antysemityzmem, szowinizmem, zaściankiem, słowem, „niezgułowatą Polską”. Dzięki terrorowi informacyjnemu nie tylko świat wyrobił fałszywe pojęcie o Polsce, ale i Polacy wciąż nie mogą wyrobić prawdziwego obrazu samych siebie i swej Ojczyzny. Michnik bowiem kłamie bez zająknięcia, a prawda nie przechodzi mu przez przepite gardło. Ma też do usług liczną sforę starych i młodych psów, wytresowanych w rozszarpywaniu na kawałki każdego, kto nie chce ulec ich kryminalnemu despotyzmowi, kto ma głowę na tyle mocną, by drwić z prymitywnego szulerstwa tych małomiasteczkowych kieszonkowców, zachłystujących się sprytem swych brudnych złodziejskich palców. „Europejczyków” – czytamy w „Bitwie o Polskę”cechuje brak tolerancji oraz narzucanie innym własnych „złotych” myśli wszelkimi środkami; agresywną retoryką zwalczają wszystkich, których poglądy odbiegają od ustalonych przez nich norm i standardów zachowań. Najbardziej nienawidzą tych, którzy się nie zeszmacili, nie donosili, nie byli reżimowymi maskotkami, karierowiczami. I oto nagle ta rzesza uczciwych ludzi jest oskarżana o ksenofobię, wsteczność, nacjonalizm” – ba, o komunizm, jeśli wymyśli się do tego jakiś cyniczny „pretekst”...
Unia Demokratyczna [obecnie Platforma Obywatelska i PiS – przyp. J.C.], to typowa kryminalna mafia polityczna, traktująca czysto instrumentalnie Państwo Polskie jako coś będącego na tejże mafii usługach, świadomie stosowała metodę kreowania tzw. „faktu prasowego” (idea Geremka). Istota tej dialektycznej koncepcji sprowadza się do tego, że wystarczy fałszywą informację odpowiednio nagłośnić, powtórzyć wiele razy, a uzyska się dla jej treści intelektualną, moralną, polityczną legitymację. Jest to dokładnie ta sama metoda, którą stosowała ongiś prasa hitlerowska i stalinowska, a wychodząca z założenia, że „kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą”. Zważywszy zaś, jaka rzeka milionów płynie do kasy prasy polskojęzycznej tego typu z Zachodu i ze Wschodu, natykając się na każdym kroku na edycje manipulacyjne, nie dziwmy się, że substancja mózgowa mieszkańców Kraju została rozwodniona w tak dużym stopniu, że akt politycznego przebieraństwa antynarodowej komunistycznej nomenklatury przez długi czas entuzjastycznie tam odbierano jako rzekomą „demokratyzację” i odzyskanie wolności. Nie takiej demokracji i nie takiej jednak wolności oczekiwali ludzie.


1980



16 maja 1980 roku na łamach ukazującego się w Warszawie tygodnika „Przyjaźń” ukazał się materiał pt. „O polszczyźnie kresowej”, w którym można było przeczytać: „Doktor filologii Wiaczesław Werenicz jest pracownikiem naukowym Instytutu Językoznawstwa Akademii Nauk Białoruskiej SRR. Zajmuje się on badaniami polszczyzny kresowej, jako że od kilkunastu lat w Związku Radzieckim prowadzone są studia nad językiem i folklorem ludności polskiego pochodzenia zamieszkującej w ZSRR, której liczba sięga dziś ponad milion osób. Zamieszczamy poniżej obszerne fragmenty rozmowy z dr. Wereniczem, którą przeprowadził J. Ciechanowicz na łamach „Czerwonego Sztandaru”, gazety wydawanej w języku polskim w Wilnie.
Czym właściwie jest „polszczyzna kresowa”, jakie są jej źródła?
Polski dialekt kresowy sięga swymi korzeniami w głąb wieków, około pół tysiąca lat wstecz. Powstał on w wyniku historycznie ukształtowanych stosunków politycznych, kulturalnych i społecznych, które umożliwiły szerokie rozpowszechnianie się języka polskiego na Ukrainie, Białorusi, Litwie i Łotwie. Przynależność do wspólnego państwa – Rzeczypospolitej – oraz napływ i osiedlanie się na tych ziemiach polskiej ludności doprowadziły z biegiem czasu do masowego polonizowania wyższych i średnich warstw ludności miejscowej. Dialekt kresowy powstał więc dzięki przeniesieniu polskiego języka literackiego na podłoże ukraińskie lub białorusko-litewskie. Skutkiem takiego właśnie rozwoju polszczyzna kresowa nie ma analogii z żadnym z polskich dialektów ludowych i znacznie się różni od języka powszechnie używanego w Polsce.
Jest to jednak problem, dookoła którego narosło, jak się wydaje, sporo nieporozumień, uprzedzeń, nie zawsze pozytywnych emocji...
Tak. Sam temat polszczyzny kresowej, który w Rosji przedrewolucyjnej wiązano z kwestią polską, zawsze należał do zagadnień najtrudniejszych, niezmiernie ostrych i drażliwych. Carat był żywotnie zainteresowany w sztucznym rozdmuchiwaniu tej kwestii, w podjudzaniu przeciwko sobie różnych narodowości. W wieku XIX ziemie Ukrainy, Białorusi, Litwy i Łotwy stały się areną zaciętych walk ideologicznych i politycznych pomiędzy przedstawicielami prorządowej polityki rusyfikacyjnej a zwolennikami obrony zdobyczy polonizacyjnych. Miejscowa ludność chłopska stroniła zazwyczaj od tych zmagań. Niestety, ciężar tych dawnych stosunków i powikłań dziejowych niekiedy daje się odczuć do dziś. A przecież nie sposób, powiedzmy, negować faktu, że polszczyzna kresowa w ciągu kilku stuleci pełniła funkcje pośrednika między kulturą zachodnioeuropejską (w tym polską) a ruską i litewską. Przy czym wpływy kulturalne przekazywane były w obydwu kierunkach.
Kulturze polskiej dały te ziemie jej najwspanialsze nazwiska w dziedzinie nauki, sztuki, państwowości. Mickiewicz, Słowacki, Kraszewski, Moniuszko, Kościuszko, Sienkiewicz i wielu innych twórców kultury polskiej tu się urodziło lub stąd się po mieczu czy po kądzieli wywodziło.
Niewykluczone, że właśnie ten szczególny klimat, jaki tworzony jest przez współistnienie na jednym terenie różnych kultur i narodowości, sprzyja wzrastaniu talentów. Przecież także wielu twórców kultury białoruskiej stąd się wywodzi. Wiele rzeczy „przeminęło z wiatrem”, ale zainteresowanie tymi terenami, ich kulturą, tradycją, językiem nie słabnie ani w Polsce, ani w Związku Radzieckim. W języku kresowym powstały po wojnie dzieła pisarzy polskich, m.in. Haliny Anderskiej, Edwarda Redlińskiego, Stanisława Bielikowicza. Wielu innych twórców nie stroni od używania w swych dziełach barwnych „kresowizn”...
Na ten temat napisała ciekawą, wydaną przed paru laty w Krakowie monografię profesor Zofia Kurzowa...
Naukowcy z obydwu krajów wychodzą z założenia, że obiektywne zbadanie tych spraw może się tylko przyczynić do umocnienia przyjaźni między naszymi narodami. Nieprzypadkowo w ostatnim piętnastoleciu daje się zauważyć w ZSRR dynamiczny rozwój badań polonistycznych. Prężne, silne ośrodki naukowe (lub poszczególni znakomici uczeni) działają w Moskwie i Leningradzie, Irkucku i Samarkandzie, Mińsku i Lwowie, Wilnie i Rydze. Obywatele radzieccy coraz głębiej poznają bogactwa kultury polskiej, a dla Polaków coraz bliższe staje się nasze życie kulturalne.
Jakie były początki badań dialektu kresowego?
W 1966 roku zorganizowaliśmy międzyrepublikańskie grupy badawcze. W skład których weszli naukowcy z Litwy, Białorusi, Ukrainy, Łotwy, Kazachstanu, Federacji Rosyjskiej. W ciągu trzynastu lat zbadaliśmy ponad 70 miejscowości w pięciu republikach, w których mieszkają Polacy. W radzieckich i zagranicznych pismach naukowych zamieściliśmy ponad 60 artykułów poświęconych dialektowi kresowemu. W 1973 r. ukazały się dwa tomy „Gwar polskich w ZSRR”. „Czerwony Sztandar” jako pierwszy zamieścił wówczas ich recenzje. Później przyszły kolejne, zarówno w Polsce, jak i w ZSRR, bardzo pochlebne.
Pisaliśmy wówczas, że przygotowywane są do druku dwa dalsze tomy, a tymczasem jakoś o nich cicho...
Jeszcze w 1978 roku oba tomy zostały przygotowane i zatwierdzone do druku, mamy jednak kłopoty z bazą poligraficzną, m.in. z czcionkami łacińskimi i dodatkowymi znakami dialektycznymi. Niedawno doszliśmy do porozumienia z Komitetem Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk w sprawie wspólnych edycji niektórych prac dotyczących polsko-wschodniosłowiańskich kontaktów językowych.
Jaka jest geografia polskiego dialektu kresowego na terenie ZSRR?
Najaktywniej język polski jest używany w strefie litewsko-łotewsko-białoruskiego pogranicza, gdzie Polacy mieszkają w dużych zwartych skupiskach. Na pozostałych terenach osiedla polskie stanowią mniejsze lub większe wyspy w obcym otoczeniu etnolingwistycznym. W tej sytuacji Polacy przejmują z reguły język otoczenia używając języka ojczystego tylko w gronie rodzinnym. Niekiedy już tylko starsze pokolenie zna swój język dobrze, średnie słabiej, a młodsze, zdarza się, że i wcale. Ludność po prostu zaczyna używać tego języka, który funkcjonuje w urzędach, szkolnictwie, życiu społecznym. Jest to zazwyczaj język danej republiki związkowej, ale częstokroć też – język rosyjski.
Można przypuszczać, że badania dialektu kresowego mają też znaczenie ogólniejsze dla językoznawstwa?
Na pewno. Przecież my badamy polski język w powiązaniach z innymi językami funkcjonującymi na terenach pogranicza obok siebie. Obserwujemy wzajemne oddziaływanie na siebie języków, obserwujemy ogólne prawidłowości podobnych procesów i ich powiązania z procesami społecznymi, ekonomicznymi, politycznymi, kulturowymi i itp. Rezultaty naszych badań zostaną podsumowane w pracy pt. „Polski dialekt kresowy”, w której ukażemy genezę, etapy rozwojowe i mechanizmy funkcjonowania tej gwary, no i oczywiście przedstawimy wnioski wynikające z naszych badań dla językoznawstwa jako takiego.
Jakim dorobkiem mogą się jeszcze poszczycić nasi badacze?
Niech to zilustrują liczby. W ubiegłych latach obroniono w ZSRR 4 rozprawy doktorskie poświęcone polszczyźnie kresowej; Instytut Językoznawstwa Białoruskiej Akademii Nauk posiada dziś kartotekę leksyki gwar polskich w ZSRR zawierającą ponad 220 000 jednostek, ma także fonotekę tekstów gwarowych. Przygotowujemy do druku zbiór dialektycznych tekstów polskich oraz zbiór polskich kresowych pieśni ludowych (wraz z nutami). Ten ostatni zbiór zwłaszcza wzbudzi zainteresowanie czytelników, pozwoli nie tylko na poznanie polszczyzny kresowej, ale i da wyobrażenie o dawnych i obecnych losach Polaków zamieszkałych w ZSRR, o ich tradycjach i zwyczajach, zmianach w sposobie myślenia i sposobie życia.
Może jeszcze kilka słów o współpracy z polskimi naukowcami...
Od połowy lat pięćdziesiątych prowadzone są w Polsce badania języków wschodniosłowiańskich i litewskiego, kontaktów językowych polsko-ukraińskich, białoruskich, litewskich, rosyjskich, a ostatnio także – integracji językowej na Ziemiach Odzyskanych. Będąc w ubiegłym roku w Warszawie i Krakowie, na zaproszenie Komitetu Językoznawstwa PAN wygłosiłem odczyty m.in. o naszych badaniach polszczyzny kresowej. Opracowaliśmy tez z polskimi naukowcami wstępne założenia dalszych wspólnych przedsięwzięć.



1985



Proces erozji reżimu komunistycznego rozpoczął się o wiele wcześniej. W 1985 roku, pełniłem wówczas obowiązki docenta Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego (obecnie Uniwersytet Edukologii), demokratyzacja, a raczej rozprężenie reżymu radzieckiego, posunęło się już tak daleko, że można było sobie „pofolgować”. Postanowiłem i ja, na własną rękę, nawet nie konsultując sprawy z kierownikiem Katedry Filozofii Instytutu Pedagogicznego, zupełnie odstąpić od oficjalnego programu nauczania w zakresie etyki, religioznawstwa i filozofii. Choć od samego początku, to jest od roku 1973, wprowadziłem znaczne odchylenia od programu, który urzędowo obowiązywał, zapoznając studentów z autentycznymi skarbami myśli ogólnoludzkiej, a sprowadzając do minimum wykłady z oficjalnej filozofii marksistowskiej, teraz jednak zdecydowałem się na zupełne odejście od niej. Oczywiście, trzeba było się liczyć z okolicznością, że co piąty student donosił na kolegów i wykładowców, a zresztą nigdy wśród nich nie brakowało i pewnego odsetka „entuzjastów”, co to „nie mogli nie donieść”. Ale podjąłem to ryzyko. Studenci w ogromnej większości byli niesłychanie zadowoleni z treści zajęć, „entuzjaści” zaś mieli miny zakłopotane. Wiem, że donosili, uprzedzali mnie (ale dość łagodnie, bez przekonania i „po ojcowsku) zarówno rektor Jonas Aničas, jak też dziekan Włodzimierz Czeczot czy kierownik katedry Vaclovas Makarevičius. Wyczuwało się, że zostali oni poinformowani o moich „wykroczeniach”, ale widocznie i litewscy oficerowie bezpieki nie zamierzali przedsiębrać w stosunku do mnie jakichś zdecydowanych kroków, choć pro forma poinformowali o wszystkim moich przełożonych. Ci zaś, też pro forma, zrobili mi „uwagę”. Przyjąłem to do wiadomości i... robiłem swoje – ku zgorszeniu „entuzjastów”, (którzy zresztą w okresie późniejszym objeżdżali Polskę z bajkami o tym, jak to Ciechanowicz „zamęczał studentów filozofią marksistowską”, – ludzka podłość jest niesamowita!). Ponieważ pracowałem zarówno z grupami litewskimi, jak też polskimi i rosyjskimi, zauważyłem dużą różnicę w reakcji studentów na moje odejście od programu na korzyść poznania klasycznej tradycji kulturalnej. Najżyczliwsi byli Litwini, reagowali w stu procentach z aprobatą, wydaje się, że dobrowolnych donosicieli wśród nich w ogóle nie było. Dalej szli Polacy, tu zauważało się u „entuzjastów” istotne rozdrażnienie. I bardzo chłodno – w większości – przyjęli moją „reformę” słuchacze z grup rosyjskich. Tutaj dezaprobata i podejrzliwość dominowały, choć mniej więcej co trzeci student był zadowolony (nawiasem mówiąc, byli to bez wyjątku albo Żydzi albo Litwini; i jedni i drudzy mieli dość oficjalnej indoktrynacji i woleli słuchać czegoś niekonwencjonalnego). A więc w przedmiocie „Etyka” omawiałem ze słuchaczami dwadzieścia podstawowych zagadnień:
1. Etyka jako filozoficzna nauka o moralności.
2. Etyka w Starożytnym Egipcie.
3. Etyka w Starożytnych Indiach.
4. Etyka w Starożytnych Chinach.
5. Nauki moralne „siedmiu mędrców greckich”.
6. Etyka Epikura.
7. Etyka cyników.
8. Teoria moralna L. A. Seneki.
9. Nauki etyczne Marka Aureliusza.
10. Etyka judaizmu.
11. Etyka chrześcijaństwa.
12. Teoria etyczna Barucha Spinozy.
13. Imperatyw kategoryczny Immanuela Kanta.
14. Etyka utylitaryzmu (Bentham).
15. Etyka hedonizmu.
16. Etyka a seksualność.
17. Fenomenologia zawiści.
18. Sumienie jako zjawisko etyczne.
19. Etyka ekologiczna.
20. Zagadnienia zawodowej etyki nauczyciela.
Studenci piątego (ostatniego) roku nauczania mieli obowiązkowy kurs religioznawstwa, który pierwotnie był zwany jako „ateizm naukowy”. Gdy w 1988 roku powierzono mi prowadzenie także tego przedmiotu, zupełnie zignorowałem bzdurny program zatwierdzony przez ministerstwo oświaty i prowadziłem zajęcia według mego osobistego programu, który wyglądał jak następuje:
1. Pojęcie religii, jej istota.
2. Historyczne formy religii.
3. Religia a moralność (Platon, Wojtyła).
4. Nauka a religia (wiedza a wiara).
5. Rola religii w życiu państwowo-społecznym.
6. Funkcje religii.
7. Chrześcijaństwo i jego odmiany.
8. Islam.
9. Religie Indii (hinduizm, dżinizm i in.).
10. Buddyzm.
11. Judaizm.
12. Ateizm i jego odmiany.
Jeśli chodzi natomiast o filozofię, którą wykładałem niezmiennie od 1973 roku, to od 1985 tematy egzaminacyjne z przedmiotu „Propedeutyka filozofii poprzez historię filozofii” wyglądały w następujący sposób:
1. Filozofia starożytnego Egiptu (Księgi Zmarłych, Nauka Ptahhotepa, Księgi Piramid, Papirus z Leyden, Nauki Amenomope, Myśli pisarza Ani). Ideał „życia cichego”. Idea jedynoboża.
2. Filozofia indyjska (Księgi Manu, Wedy, Upaniszady). Ideał wolności duchowej. Bóg jako „tchnienie” wszechświata. Asceza jogistyczna jako droga do doskonałości. Cześć dla życia w filozofii dżinizmu.
3. Filozofia żydowska (Stary Testament: Księga Koheleta, Księga przysłów Salomona, Mądrość Syracha, Księga Mądrości, Talmud). Ideał życia moralnie wzniosłego.
4. Filozofia chińska (Dialogi Konfucjańskie). Cnota i uczciwość jako podstawy życia jednostkowego i państwowego.
5. Jońska filozofia przyrody. Poszukiwania pratworzywa świata: Od Talesa z Miletu do W. Lenina i P. Teilharda de Chardin.
6. Siedmiu mędrców greckich. Nie każdy jest matematykiem, ale każdy jest człowiekiem. Sentencje moralne Solona, Chilona, Pittakosa, Biasa, Kleobulosa, Periandra, Talesa.
7. Filozofia Epikura. Idea izonomii kosmicznej. Ideał umiarkowanego hedonizmu. Eklektyzm.
8. Cztery cnoty kardynalne w ujęciu Platona i Karola Wojtyły.
9. Stoicyzm rzymski (Seneka, Listy moralne do Lucyliusza, Marek Aureliusz, Rozmyślania).
10. Filozofia prawa Cycerona.
Jako literaturę obowiązkową poleciłem studentom nie utwory Marksa, Engelsa i Lenina, lecz dzieła Arystotelesa, Platona, Cycerona, Seneki, św. Augustyna, Schopenhauera, Fromma, Mouniera, Adorna i innych autentycznie wybitnych myślicieli, o które co prawda było trudno nawet w bibliotekach publicznych, ale które wypożyczałem słuchaczom z własnego księgozbioru i które, jak wiem, były czytane z ogromną satysfakcją i wielkim pożytkiem. Byłem szczególnie zadowolony z okoliczności, że często studenci jakoby „gubili” moje książki i nie zwracali ich mnie. Myślę, że te moje „odchylenia” wiele napsuły krwi osobom związanym z bezpieką sowiecką. Nie udało się im wówczas „ukręcić mi łba”, ale dobrze mnie zapamiętali i wciąż czekali na odpowiednią chwilę, a ta miała nadejść – w okresie pomieszania umysłów i zamętu, już niebawem, w trakcie „pierestrojki” M. Gorbaczowa.



1986



W tym roku udało się jakimś cudem opublikować na łamach „Czerwonego Sztandaru” dość obszerne opracowanie pt. „Z dziejów Uniwersytetu Lwowskiego. Przybytek muz łagodnych”, przedrukowane następnie przez czasopismo „Opole” (1987, nr 8, str. 7-10), a później zamieszczone także w książce „Na wschód od Bugu” (Chicago 1991).
Niedługo po opublikowaniu tego materiału nadszedł do redakcji „Czerwonego Sztandaru” list protestacyjny ze Lwowa, w którym znalazły się następujące zdania (zachowujemy język oryginału): „Szanowna redakcjo. Przypadkowo trafiła nam do rąk Wasza gazeta z artykułem o Uniwersytecie Lwowskim (autor Jan Ciechanowicz), wydrukowanym w dwóch numerach grudniowych za 1986 rok. Mile nam jest, że wileński dziennik pamiętał o jubileuszu Wszechnicy Lwowskiej i wydrukował aż tak obszerny materiał.
Ale trochę nam przykro, że autor w swych rozważaniach nie zawsze jest obiektywny. Na przykład, w pierwszej części artykułu dokładnie są opisane różne szkoły katolickie, nawet Collegium Nobilium, założone dopiero w 1749 roku. Ale tylko jednym zdaniem wspomina się o brackich szkołach prawosławnych, i to tylko w związku z konkurencją, jaką stanowiły dla szkół katolickich. A przecież przemilczanie znaczenia tych szkół robi artykuł jednostronnym i nie odzwierciedla w pełni sytuacji szkolnictwa we Lwowie przed założeniem uniwersytetu.
Wspomnijmy chociaż szkołę bracką Stawropigijską, która to, założona przez mieszczan lwowskich, stała się pierwowzorem dla wielu innych szkół brackich na Ukrainie, w tym dla szkoły Kijowskiej, późniejszej akademii Kijowsko-Mogilańskiej. Wykładano w tej szkole gramatykę, retorykę, filozofię, arytmetykę, łacinę, język grecki, starocerkiewny... Wykładowcami szkoły byli znani działacze nauki i kultury – Kuryło Starowerecki, Iwan Borecki, Pawło Berynda, Stefan i Ławrentij Zyzanii (ostatni opublikował w Wilnie „Gramatykę słowiańską” i „Elementarz”). Lwowskie bractwo, do którego należała szkoła, było patronem, a później właścicielem, lwowskiej (a propo – pierwszej w mieście) drukarni Iwana Fiodorowa, kontynuowało jego działalność, wydawając książki religijne i cywilne, które rozchodziły się nie tylko po Ukrainie, ale były znane w Rosji i w krajach Bałkańskich.
Główna zaleta szkoły Stawropigijskiej – jej demokratyzm – prawo wstępu mieli, w odróżnieniu od Collegium Nobilium, nawet najbiedniejsi, którzy za nauczanie nie płacili. Patronami szkoły byli hetman zaporoski Sahajdacznyj, Wiśniowieccy, książę Ostrogski, zresztą wspominany w artykule, ale, niestety, nie w związku ze szkołą Stawropigijską.
Jest w artykule Ciechanowicza pewne miejsce prawie tajemnicze: „gdy w połowie XVII wieku Lwów otoczony został przez wielokrotnie liczniejsze niż załoga miasta oddziały przeciwnika”... Kto był tym „przeciwnikiem”? Dlaczego jest przedstawiany incognito? Czy imię Bohdana Chmielnickiego straszy autora do dnia dzisiejszego?
Śmieszne jest zachwycanie się litością władz miejskich nad losem żydów lwowskich w czasie oblężenia. Nie litość kierowała magistratem lwowskim, a wyrachowanie, bo gminy żydowskie zawsze dawały znaczny dochód do kasy miejskiej. A litości w stosunku do gmin żydowskich nigdy nie było. O tym świadczą liczne napady i mordy. W swoich zachwycaniach autor jest nieoryginalny. Pochodzą z jakiegoś starego wydania: Bałaban Majer „Dzielnica żydowska, jej dzieje i zabytki”, Lwów 1909.
Ale najciekawszych rzeczy dowiadujemy się z drugiej części artykułu: „Austriacy, dążąc do germanizacji Galicji, za pierwszy i główny swój cel uważali zniszczenie polskości tych ziem”. Gdy mówimy o Uniwersytecie Lwowskim, to myślimy zawsze nie...o Galicji, a o Galicji Wschodniej. Co autor ma na myśli, używając terminu „polskość”? Chcielibyśmy przypomnieć, że granica etniczna, rozdzielająca zwarte obszary polskie od ukraińskich w 19 stuleciu (i do 1945) znajdowała się znacznie dalej na zachód od współczesnej granicy państwowej między PRL i ZSRR. Dokładny jej opis podaje, naszym zdaniem bardzo solidne wydanie, „Dzieje Polski” pod redakcją Jerzego Topolskiego (PWN Warszawa 1976, str. 626). Szczegółowa mapa znajduje się w dodatku do wydania: K. Troniowski, J. Skowronek: „Historia Polski”, Warszawa, Wydawnictwa szkolne i pedagogiczne, 1977). „Na wschód od Sanu znajdowały się jednak liczne mniejsze i większe wysepki ludności polskiej, szczególnie w miastach. Na terenie tym Ukraińcy stanowili 65%, Polacy – 30% ogółu ludności” (Topolski). Wielu Ukraińców mieszkało i w Galicji zachodniej. W niektórych miastach polaków była większość tylko dlatego, że władze nie zezwalały Ukraińcom mieszkać tam i budować swoje domy. Na przykład, we Lwowie w średniowieczu i później Ukraińcy mogli zamieszkiwać tylko jedną ulicę – Ruską.
„W latach sześćdziesiątych XIX wieku – czytamy jeszcze w artykule Ciechanowicza – rozgorzała zażarta bitwa między austriackimi władzami zaborczymi a rdzenną ludnością o ponowne wprowadzenie języka polskiego na Uniwersytet Lwowski”. Nie wiedzieliśmy, żeby rdzenna ludność – to jest Ukraińcy – prowadzili kiedyś tę zażartą bitwę. Historia świadczy, że było raczej odwrotnie: „Zamieszki w Uniwersytecie Lwowskim odbyły się w 1910 roku w związku z odmową rektoratu i władz nadać autonomię katedrom ukraińskim. 1 lipca studenci ukraińscy zorganizowali zebranie protestu... Na nich napadli szowinistycznie nastrojeni studenci (nie austriaccy, oczywiście, a polscy)... Strzałem z pistoletu był śmiertelnie ranny student Ukrainiec A. Kocko” – podają historycy ukraińscy. W 1907 roku student M. Siczyńskyj z powodu tej samej dyskryminacji zastrzelił namiestnika Galicji hrabiego L. Potockiego.
Nie odrzucamy faktu, że wśród profesorów, którzy podpisali petycję do rządu austriackiego o wprowadzeniu języka polskiego jako wykładowego, byli i Ukraińcy. Im podobni nie dopuścili później Iwana Frankę do wykładania na Uniwersytecie Lwowskim (niestety, artykuł o tym nie wspomina). Tych ludzi nie interesował los narodu, kultury ojczystej. Służyli wiecznie tym, kto więcej płacił – z początku magnatom i szlachcie polskiej, administracji cesarskiej, a później – hitlerowcom, którym już pomagali mordować profesorów polskich.
Prawdą jest, że władze austriackie wprowadzali język ukraiński na uniwersytet nie z miłości do Ukraińców. Ale co to mogło zmienić w stosunkach ukraińsko-polskich? Biedota miejska, proletariat ukraiński i polski zawsze walczyli obok, bo mieli wspólny cel – wyzwolenie socjalne. Potwierdzeniem temu są wspólne wystąpienia w 19 wieku i w okresie międzywojennym. A chłopów ukraińskich z szlachtą polską i burżuazją „zwaśniać” nie trzeba było, bo nigdy miłość między nimi nie płonęła, chyba że za przejawy miłości będziemy uważać powstania kozackie i hajdamaczyznę. Cóż mogli dać polskie klasy posiadające chłopowi ukraińskiemu w 19 stuleciu? Wyzwolenie? Owszem, wyzwolenie od Austriaków, żeby później samym nierozdzielnie panować w „ziemi mlekiem i miodem płynącej” (trylogia Sienkiewicza). Dla chłopa ukraińskiego polska była takim samym zaborcą, jak i Austria, może nawet i gorszym, bo dłużej panowała. Potwierdza to i okres międzywojenny, kiedy ze strony władz polskich nie było już nawet „kokietowania”. Zostały zamknięte katedry ukraińskie na uniwersytecie i Ukraińcy byli zmuszeni do założenia nielegalnego uniwersytetu z trzema wydziałami, który działał od 1921 do 1925. O tym wiemy nie tylko z podręczników historii, ale i z opowieści naszych rodziców i dziadków. I wcale nie faworyzacja języka ukraińskiego przez Austriaków tak oburzała szowinistów polskich, a ten fakt, że jeszcze ktoś inny rości prawa, i to prawa sprawiedliwe, do tej ziemi. Bardzo trafnie na ten temat wypowiedział się wybitny śpiewak A. Myszuga w liście do Salomei Kruszelnickiej: „Wycinek z „Diła” (gazeta lwowska), w którym są przedrukowane sprawozdania polskich gazet o zjeździe „sokołów” we Lwowie, przeczytałem z nieopisanym oburzeniem na zakamieniałych i bezwstydnych ludzi!!! U tych niedorzecznych pisarzynów nie ma ni zdrowego rozsądku, ni poczucia sprawiedliwości, ani odrobiny szlachetności serca. Bezgraniczni egoiści ze zwierzęcymi, nienasyconymi instynktami nie mogą znieść samego istnienia innej narodowości, która po wielowiekowej niewoli budzi się do życia... A sami narzekają na Niemców i moskali i krzyczą przed całym światem, że ich gnębią”!!!

W przyszłości chcielibyśmy życzyć autorowi obiektywności przy napisaniu podobnych artykułów, żeby nie przypominali oni w niektórych miejscach „hura-patriotycznych” wydań polskich z okresu międzywojennego. Ale najwięcej dziwi nas to, że podobny artykuł ukazał się na stronach gazety partyjnej i do tego gazety tak wysokiego szczebla.
Podpis: Absolwenci różnych wydziałów Uniwersytetu Lwowskiego”...

Ten list do redakcji „Czerwonego Sztandaru”, bądź co bądź organu prasowego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy (dla osób nieświadomych ówczesnej sytuacji warto przypomnieć, że wówczas w ZSRR wszystkie media były partyjne i z definicji miały być tubą partii rządzącej, głosząc jej „ideały”). Krytyczny, jeśli nie powiedzieć bulwersujący, list „ukraińskich towarzyszy”, demaskujących polskiego nacjonalistę Jana Ciechanowicza, kierownictwo redakcji musiało widocznie przekazać do wglądu do wydziału ideologicznego KC, a stamtąd musiał on nieuchronnie trafić do odnośnego ogniwa służb specjalnych Litwy. Prawdopodobnie zastanawiano się przez miesiąc, co z tym fantem zrobić, aż podjęto decyzję jeszcze przed paroma laty niewyobrażalną: poprosić autora owego „niefortunnego” artykułu o dziejach Wszechnicy Lwowskiej, czyli Jana Ciechanowicza, wówczas już pełniącego obowiązki docenta Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, o odpisanie na ów list ze Lwowa. Został on zawezwany do redakcji przy ulicy Mostowej (Tilto), otrzymał „do zapoznania się na miejscu” wydruk maszynowy tegoż listu i natychmiast po powrocie do domu napisał, że tak powiemy „w duchu czasu i epoki” odpowiedź „braciom Ukraińcom”:
„Wilno, dnia 26 stycznia 1987 roku.
Obywatele, przed godziną zostałem zaproszony do redakcji „Czerwonego Sztandaru” i zapoznany dokładnie z treścią Waszego listu, dotyczącego mego artykułu o niektórych momentach z historii Uniwersytetu Lwowskiego. Ponieważ list Wasz dość czytelnie ułożony został w języku polskim, a ja znam język ukraiński tylko biernie, pozwolę sobie odpowiedzieć w języku użytym przez Was. Odpisuję natychmiast, nie zastanawiając się nadmiernie nad kompozycją mego tekstu, będę po prostu trzymał się tej logiki, jaka cechuje Wasz list.
A więc po kolei. Dlaczego nie opowiedziałem w swym artykule o prawosławnym szkolnictwie Lwowa? Dlatego, że w małym artykule dla prasy nie stawiałem sobie za cel naświetlenia całości tego zagadnienia, które stanowczo w tych wąskich ramach by się nie zmieściło, i dlatego, że w polskojęzycznej gazecie pisałem o tym, co ewentualnie mogłoby zainteresować jej czytelników. Zresztą o Zyzaniuszu, Fiedorowie i innych znakomitych prawosławnych działaczach oświatowych ze Lwowa i innych miast Ukrainy „Czerwony Sztandar” (w tym też piórem autora niniejszych słów) pisał wielokrotnie, o czym Autorzy listu niekoniecznie muszą wiedzieć. A dlaczego nikt ze Lwowa nie napisze do „Czerwonego Sztandaru” artykułu o Szkole Stawropigijskiej? Myślę, że redakcja taki materiał zamieściłaby, mając w tamtych stronach tak uważnych czytelników.
Dlaczego nie napisałem imiennie o żydowskich pogromach w czasach Chmielnickiego? Autorzy mogą przypuszczać, iż dlatego, że „dotychczas boję się przywódcy powstania kozackiego”. Praktycznie zaś dlatego, że uważam antysemityzm, jak i wszelki rasizm, za rzecz haniebną; uważałem też za niestosowne dziś o tym w konkretach przypominać. Wbrew Autorom listu uważam też, iż magistrat lwowski nie wydał Żydów na rzeź kozakom powodowany właśnie litością i humanitaryzmem, a nie wyrachowaniem. Zaznaczam na marginesie, że książka Bałabana Majera, niestety, nie jest mi znana.
Jeśli idzie o sprawy etniczne, o których Autorzy listu piszą ze szczególnym podekscytowaniem, to uważam, że są one o wiele bardziej skomplikowane, niż wygląda to w ich ujęciu. Radzę pointeresować się, co pisał Nestor o Grodach Czerwieńskich sprzed 981 i w latach 1018-1031. (Również dla informacji podaję: Struktura narodowościowa województwa lwowskiego w 1931 roku wyglądała następująco: ludność ogółem – 3 mln 127,4 tys.; Polacy – 1 mln 458 tys.; Ukraińcy – 1 mln 305 tys.; Żydzi – 342 tys. (Źródło: J. Tomaszewski, „Rzeczpospolita wielu narodów”, Warszawa 1985, str. 78).
(...) Mimo „argumentów” Autorów listu, którzy jakoś „nie zauważyli” w moim artykule ani sympatii, ani szczerego szacunku dla demokracji ukraińskiej, ja ze swej strony nadal pozostaję przekonany, że wzajemne zrozumienie – na podstawie prawdy i sprawiedliwości – jest nie tylko między Ukraińcami i Polakami – lecz w ogóle między wszystkimi narodami, po prostu konieczne.
Jeśli zaś chodzi o ostatni akapit listu, w którym Autorzy wyrażają swe zdziwienie okolicznością, „jak to taka gazeta opublikowała taki artykuł”,to jestem pewny, że Autorzy zrozumieją mnie, gdy powiem, iż uważam za poniżej mej godności odpowiadać na takie uwagi. Jest to cios nie tylko „poniżej pasa” (karzełki przecie nie sięgają wyżej), a więc chwyt zarówno niedozwolony, jak i stary, a nawet i przestarzały – czyli nieskuteczny. Szkoda, że Autorzy listu dotychczas nie potrafią tego pojąć.
Z najlepszymi życzeniami, przy tym najzupełniej szczerymi – Jan Ciechanowicz”...


1987



Skąd tu jesteśmy?”
9 kwietnia 1987 roku wileński „Czerwony Sztandar” opublikował mój tekst pt. „Skąd tu jesteśmy?”, który został przedrukowany następnie (10.05.1988) m.in. także przez „Trybunę Opolską”. Artykuł ten brzmiał jak następuje:
„Wielu Czytelników zwraca się do nas z prośbą odpowiedzieć na pytanie, dotyczące zagadnienia: skąd się wzięli Polacy na dzisiejszym pograniczu litewsko-białoruskim, czyli na Wileńszczyźnie oraz częściowo Grodzieńszczyźnie i Witebszczyźnie. Niektóre aspekty tego zagadnienia naświetli dla nas kandydat nauk filozoficznych Jan Ciechanowicz.
Najstarszą ludnością na terenie dzisiejszej Litwy byli Ugro-Finowie. Po nich panował tu zagadkowy lud Wenetów o nieznanym pochodzeniu, który założył zarówno Wenecję nad Adriatykiem, jak i Ventspils nad Bałtykiem. Prawdopodobnie około V stulecia n.e. przywędrowały tu ze wschodu plemiona łotewskie i następnie litewskie, a nieco później i słowiańskie (J. Ochmański, Dawna Litwa 1986).
U postronnego obserwatora wywołuje zazwyczaj zdziwienie fakt, że dotychczas znaczna część nazw toponimicznych południowo-wschodniej części Litwy i przyległych obwodów Białoruskiej SRR ma charakter polski. Jest to świadectwo, iż ludność polskojęzyczna obecna tu była już dość dawno. (Patrz: Polskije gowory w SSSR, t. I, Mińsk 1973, s. 159). Do dziś zachowały się na Ziemi Wileńskiej tak wymowne nazwy wsi jak np. Borówka, Bolki, Brudziszki, Bobrowniki, Balingródek, Biała Woda, Wisznopole, Wesołowo, Wielkie Kurze, Gwałty, Góry, Dobryjanów, Dokuczajówka, Dobre Myśli, Żarnowólka, Zaborze, Zgoda, Zygmunty, Kazimierzówka, Karmazyny, Królikiszki, Kobyliszki, Koniuchy, Kosyna Panieńska, Krzyżówka, Lipówka, Lipki, Mazuryszki, Malinówka, Maciejówka, Mała Wola, Międzyrzecze, Murowanka, Nowosiołki, Ogrodniki, Podbrzezie, Polesie, Poddębie, Podkrynica, Puszczewo, Pohulanka, Przesmyki, Podmerańce, Rozumna, Świętniki, Strzelce, Stanisławowo, Uciecha, Ciechanowo, Ciechanowiszki, Czerwony Dwór, Orzełówka, Czarny Bór, Czapurniszki, Czywieszpole, Szumsk, Justynówka, Jadwigowo i wiele im podobnych. A czyż nie brzmią swojsko dla Polaka takie na przykład mikrotoponimy, jak Wilcza Góra, Głębokie, Dobnicki Rojst, Dębniak, Piaski Drozda, Puszcza Zułowska, Zaciszkowy Las, Łysa Góra, Luleczki, Miła Góra, Powiatówka, Suchy Las? Do dziś Polacy – nawet po tylu procesach migracyjnych – mieszkają tu w zwartych skupiskach, stanowią większość ludności w wiejskich rejonach Ziemi Wileńskiej i Nowogródzkiej, co odzwierciedlają oficjalne spisy ludności i odnośne wydawnictwa.
Skąd się tu wzięli, poza granicami dawnej i dzisiejszej Polski? Litewski emigracyjny historyk Alfredas Senas uważa, że Polacy obecni byli na terenach Nowogródczyzny już na samym początku XI stulecia. Osiadali na terenach, które później weszły w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Gdy słowiańskie księstwo drehowickie i inne osłabły, nastąpiła symbioza państwowości starobiałoruskiej i litewskiej, a przywódcy miejscowi przedsiębrać zaczęli częste wyprawy na tereny polskie, skąd przypędzali i osiedlali na pustych terenach pogranicza litewsko-ruskiego ogromne masy ludności polskiej – chłopów, rzemieślników itd., wziętych w „jasyr”. (Por. H. Łowmiański, Studia nad dziejami Wielkiego Księstwa Litewskiego, Poznań 1983). Tylko po bitwach pod Łęczycą (1277 i 1294) trafiło do Litwy 55 tysięcy Polaków, po bitwie pod Tarnowem (1376) 23 tysiące. Przypuszczalnie, liczby te są wygórowane, ale nawet jeśli je zmniejszyć kilkakrotnie, będziemy mieli wskaźniki na tamte czasy wręcz gigantyczne.
M. Stryjkowski wspomina o dziesiątkach zbrojnych napaści Litwy na pograniczne rejony Polski. Uderzająca jest przy tym częstotliwość tych wycieczek, jak i ich podobieństwo do tatarskich.
Tak czy inaczej, uprowadzono z Polski do Litwy w ciągu stuleci ogromną ilość kobiet i mężczyzn, zmuszając ich następnie do niewolniczej pracy. Do roku 1385 płynął do tego kraju z Polski nieprzerwany bodaj potok jeńców, tak iż zgadzając się na osadzanie Jagiełły na tronie krakowskim postawili Polacy jako jeden z warunków wstępnych, że Litwini pozwolą na powrót do kraju 24 tysiącom Polaków wziętych w „jasyr” w ostatnich tylko latach. A co to były za liczby na owe czasy? Podajmy dla porównania, że Wilno w końcu XIV wieku liczyło prawdopodobnie zaledwie kilka tysięcy mieszkańców. Jasne, że tak znaczna ilość jeńców, osadzonych w jednym miejscu, nie tylko zachowywała swój język, obyczaje, kulturę, styl gospodarowania, ale mogła też asymilować mniej licznych miejscowych mieszkańców, o ile tacy na tych terenach byli. Z drugiej strony Polacy trafiali tu i w inny sposób.
Wśród mniejszości narodowych Wielkiego Księstwa Litewskiego najliczniejsi byli Polacy, Niemcy i Żydzi. Litwini zresztą też stanowili mniejszość (około 15%), gdyż pod względem ilościowym i kulturalnym dominował tu niepodzielnie żywioł słowiański, zachodnioruski.
„Na tle narodowościowym niekiedy dochodziło do konfliktów – pisze Marceli Kosman. – W omawianym okresie nie były one atoli jeszcze wyraźne i miały ścisły związek z antagonizmami natury ekonomicznej i wyznaniowej”. Faktem jednak jest, że na niektórych terenach W. Ks. Litewskiego element etnicznie polski od dawien dawna był liczny i dźwigał – obok innych – ciężar pracy cywilizacyjnej i kulturalnej.
Po uniach 1385, 1413, 1569 roku na tereny W. Ks. Litewskiego masowo napływali – już dobrowolnie – polscy rzemieślnicy, nauczyciele, drobna szlachta, odgrywając znaczną rolę w rozwoju kulturalnym i cywilizacyjnym tych ziem, od Grodna i Nowogródka, poprzez Wilno, aż do Połocka, Witebska, Dyneburga. Zakładali tu szkoły, wznosili świątynie i częściowo nadawali kulturze tutejszej charakter polski. Ze względu na możliwość dostępu do kultury polskiej widocznie większość potomstwa małżeństw mieszanych (nieuniknionych w takiej sytuacji) mogła opowiadać się za polskością.
Można jednak przypuszczać, że w sumie na pograniczu polsko-białorusko-litewskim nie mniej Polaków zruszczyło się i zlitwinizowało, niż Rusinów i Litwinów spolonizowało. Asymilacja była procesem dwustronnym. Spektakularny zaś fakt spolszczenia się kilkudziesięciu słynnych arystokratycznych rodów zachodnioruskich (Czartoryscy, Radziwiłłowie, Ostrogscy i in.) wcale nie świadczy ani o masowości, ani o jednostronnym kierunku tego procesu. Do dziś wśród ludzi, deklarujących się jako Białorusini, Rosjanie, Ukraińcy, Litwini, znajdziemy ogromną ilość nosicieli nazwisk niewątpliwie polskich, nieco zmodyfikowanych przez końcówki itp.
Szlachta na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego stanowiła zaledwie 5% ludności, a przecież spolonizowała się tylko pewna część tego odsetka, co w sumie daje liczby nader znikome.
Przedtem zresztą miała ta warstwa charakter słowiański. Sam Jagiełło i jego dwór używali na co dzień języka staroruskiego, który był mową urzędową W. Ks. L. Podobieństwo zaś uderzające tego języka do staropolskiego ułatwiało zbliżenie i przyjmowanie przez część arystokracji miejscowej kultury polskiej. W sumie wszystkie przedstawione tu fakty i procesy uwarunkowały ukształtowanie się na pograniczu litewsko-białoruskim „pasa” zasiedlonego przez żywioł, który był polski zarówno pod względem etnicznym jak i kulturalno-językowym.”

* * *

Po tej publikacji w środkach masowego przekazu zawrzało, rozpętała się istna burza, obalałem bowiem w swym artykule najgłębiej zakorzenione przesądy i resentymenty antypolskie. Niebawem doczekałem się też odpowiedzi z grubej rury. 17 lipca „Czerwony Sztandar” za kilkoma pismami litewskimi opublikował odpowiedź pt. „Skąd tu są?” daną mi przez grupę naukowców:
„Artykuł kandydata nauk filozoficznych Jana Ciechanowicza Skąd tu jesteśmy? („Cz.Sz.”, 9 kwietnia 1987 r.), traktujący o pochodzeniu Polaków na Litwie, wzbudził spore zainteresowanie tematem. Nadeszły listy od Czytelników oraz od osób zajmujących się zawodowo problematyką historyczną. Poniżej zamieszczamy opracowanie kilku naukowców litewskich stanowiące jakby uzupełnienie do poprzednio opublikowanego artykułu.
W 1979 roku w Litwie Radzieckiej jako swą polską narodowość podało 247 tys. obywateli (7,3%), w Białorusi – 403 tys. (4,2%), w Łotwie – 63 tys. (2,5%). Najwięcej Polaków zamieszkuje rejony wileński, szalczyninkajski, trakajski, ostrowiecki, oszmiański, woronowski, a także południową część rejonów daugawpilskiego i brasławskiego. Język polski jako ojczysty od stuleci używany jest na obszarze leżącym między Paberże, Nemenczine i Pabrade. W innych miejscowościach najczęściej jest on drugim językiem (interdialektem) Białorusinów, Litwinów i Łotyszów. (Studia nad polszczyzną kresową. Wrocław, 1982).
Problem pochodzenia Polaków na pograniczu funkcjonowania języków litewskiego i białoruskiego interesuje nie tylko samych Polaków, ale też przedstawicieli innych narodowości, naukowców. Artykuł J. Ciechanowicza nie odpowiedział na to pytanie obiektywnie i w sposób wykwalifikowany, pominął milczeniem opinie nie tylko radzieckich archeologów (R. Kulikauskiene, R. Rimantiene, W. Siedow, A. Tautawiczius, P. Tretiakow i in.), etnografów (M. Grinblat, W. Milius), antropologów (I. Balcziuniene, R. Denisowa, G. Czesnis), językoznawców (N. Birila, W. Czekmonas, L. Maslennikowa, W. Mażiulis, W. Toporow, W. Trubaczow, A. Wanagas, W. Werenicz, Z. Zinkewiczius), ale i naukowców polskich (M. Baliński, T. Lipiński, K. Moszyński, J. Ochmański, a zwłaszcza H. Turska).
Dane archeologów i językoznawców nie potwierdzają hipotez, że przed Bałtami większą część terytorium Litwy zamieszkiwali Fino-Ugrowie, w V zaś wieku (przed Litwinami) – Łotysze. Już w III tysiącleciu p.n.e. między Wisłą a Dnieprem mieszkali Bałtowie, których w I w. n.e. wspomina rzymski historyk Tacyt i w II w. n.e. geograf Ptolemeusz. Wentspils został założony nie na ziemi Wenedów, lecz Kurszów, a miasto otrzymało nazwę od rzeki Wenty.
W średniowieczu jeńców brały wszystkie wojujące strony, jednakże w żadnym z krajów nad Bałtykiem potomkowie tych jeńców (czy kolonistów) nie stanowią obecnie odrębnej wspólnoty. Opisując po upływie prawie dwóch stuleci bitwy pod Łęczycą w 1277 i 1294 r. (nie 1284 r.) polski kronikarz Jan Długosz niekrytycznie podchodził do posiadanych źródeł i 50-100-krotnie zwiększał liczbę Polaków wziętych do niewoli.
Bardzo trudno jest ustalić liczbę mieszkańców Litwy w XII-XIV w. H. Łowmiański nie doliczył się ich nawet pół miliona. Piotr z Duisburga wskazuje, że w wyprawie 1294 r. brało udział tylko 800 Litwinów. Nie mogliby oni ująć 30 tysięcy polskich brańców, bo na każdego przypadałoby ich wtedy po 37, lecz nie więcej niż 400-500. Wtedy na 1 km2 terytorium Polski mieszkać mogło około 5-6 osób, chcąc więc ująć chociażby 1.500 jeńców, trzeba byłoby przeczesać terytorium około 300 km2, co na tamte czasy i w krótkiej wyprawie było niemożliwe.
Jeńcy wzięci do niewoli w XII-XIV w., a mianowicie w latach 1325 i 1385 zostali oddani Polsce. Należy też wziąć pod uwagę wysoką śmiertelność wśród nich. Spolszczone obecnie okolice Wilniusu i Trakai nie stanowiły ongiś pustego pogranicza litewsko-ruskiego, lecz jeden z najgęściej zaludnionych rejonów, w którym żaden książę litewski – ze względów bezpieczeństwa – nie osadziłby tak wielkiej liczby jeńców w zwartym skupisku.
Minęło 600 lat od nawiązania ściślejszych więzów między Litwinami a Polakami. Po uniach Wielkiego Księstwa Litewskiego z Polską (1385, 1569), chrzcie Auksztoty (1387) i Żmudzi (1413), wprowadzeniu pańszczyzny (1557) duża część feudałów litewskich, a później również mieszczan spolszczyła się z pobudek socjalnych (ale nie dlatego, że dwór Jagiełły używał języka starobiałoruskiego, zbliżonego do polskiego). Litwini w WKL nie stanowili mniejszości narodowej po Białorusinach, Polakach, Niemcach i Żydach – mianowicie w 1790 r. było ich nie 15%, lecz 41 (1.300.000 ludzi).
Do 1569 r. (faktycznie do 1697 r.) w WKL istniały surowe ograniczenia dla kolonistów polskich, jak i innych obcokrajowców: wpuszczano tylko duchownych, którzy nie zakładali rodzin i niewielką liczbę rzemieślników. Do IV rozdziału pierwszego Statutu Litewskiego (1529 r.) wpisano specjalny 9 paragraf, który zabraniał dawania w wianie córkom wychodzącym za mąż do Polski dóbr ziemskich, aby nie trafiły one w ręce polskie. Przyjęty w 1588 roku trzeci Statut Litewski w tej kwestii sprzeczny był nawet z Unią Lubelską.
Wśród zesłowiańszczonych w XVI w. nazwisk szlacheckich spod Wilniusu, Trakai, Oszmiany, Majsziagały mało jest nazwisk niewątpliwie polskich. W księgach inwentarzowych XVII-XVIII w., w aktach wizytacji kościołów z 1828 roku wskazuje się, że w parafiach szalczynińskiej, medinińskiej, ławaryskiej, buiwidzkiej, niemenczyńskiej, dubińskiej i innych (aż do samego Niemna) „ludzie rozmawiają po litewsku, dzieci i kobiety nie umieją po polsku”.
Na pograniczu Litwy, Białorusi i Łotwy Polacy pojawili się przeważnie w drugiej połowie wieku XIX – na początku wieku XX – spośród Litwinów, którzy najczęściej przejmowali język białoruski. Z powodu swej nowości, miejscowy język polski nie zdążył rozdzielić się na narzecza: jest to odmiana ogólnego języka polskiego z elementami narzeczy litewskich i białoruskich. Tutejsi Polacy nazwiska mają często pochodzenia litewskiego: Bołądź, Bowszys, Bumbul, Butrym, Czywil, Dowgiałło, Gajdel, Garnisz, Gintowt, Grażul, Kodis, Korwiel, Łakis, Mażul, Norkun, Sabas, Tarwid, Trynkun, Wojszeł, Wojsznis itd. Według O. Korwin-Milewskiego, sami Polacy litewscy uważali się być podchodzenia miejscowego i z tego powodu w carskiej Dumie nie siadali z panami polskimi.
Naturalna i przymusowa asymilacja wschodniego i południowego pogranicza obszarów mowy litewskiej stała się szczególnie intensywna po powstaniu 1863 r., kiedy władze carskie wzmocniły politykę rusyfikacji Litwinów i przymusowego wprowadzenia prawosławia. Tak w byłej guberni wileńskiej z mniej więcej 63% Litwinów w roku 1861, 24% w 1897, 10% w 1916 „pozostało” tylko 7% w 1919; liczba Polaków wynosiła odpowiednio 12, 8, 30 i 54% (B. Makowski, Litwini w Polsce, 1920-1939). W języku białoruskim Litwin mógł się rozmówić z polskim księdzem i rosyjskim urzędnikiem.
Korzystający z nieograniczonych wpływów duchowni należeli do polskiej hierarchii kościelnej z ośrodkiem w Gnieźnie, a później w Łomży. Najważniejszym zadaniem kierowanego przez Polaków kościoła stało się nie rozpowszechnianie wiary, lecz polskości (przypomnijmy tu działalność arcybiskupa R. Jałbrzykowskiego i innych). W przeciwieństwie do prawosławia Słowian wschodnich wiarę katolicką zaczęto nazywać polską wiarą, katolików zaś Polakami, mimo że większa część „Polaków” litewskich po polsku nie umiała lub rozmawiała w mieszanym języku białorusko-polsko-litewskim (po prostemu).
Najważniejszym narzędziem polonizacji były kościół i dwór, później (zwłaszcza w czasach okupacji Polski burżuazyjno-obszarniczej) przyłączyły się do tego państwo, szkoła, wojsko, prasa”.
Kazimieras Garszwa,
kandydat nauk filologicznych.
Edwardas Gudawiczius,
docent, kandydat nauk historycznych,
Alwydas Nikżentaitis,
docent, kandydat nauk historycznych,
Irena Walikonyte,
docent, kandydat nauk historycznych,
Aloyzas Widugiris,
kandydat nauk filologicznych”

* * *

Po tej publikacji nasiliły się ewidentnie dwa trendy: w prasie litewskiej wzmogła się fala nagonki na Jana Ciechanowicza, a w jego osobie na wszystkich Polaków Wileńszczyzny; z drugiej zaś strony – umocnienie ducha samoobrony w środowisku polskim Litwy. Do redakcji „Czerwonego Sztandaru” docierały setki listów od czytelników, polemizujących z pozycją autorów litewskich, lecz nawet pół procent tego nie było publikowane, taka bowiem była dyspozycja władz sowieckich. Jako przykład można przytoczyć jeden z listów tego rodzaju, zachowany w archiwum osobistym autora niniejszego komentarza.
„Szanowna Redakcjo! Odpowiedź zbiorowa historyków i filologów litewskich K. Garszwy, E. Gudavicziusa, A. Wikżentaitisa, J. Walikonyte, A. Widurgisa „Skąd tu są” na artykuł J. Ciechanowicza „Skąd tu jesteśmy” jest uzupełnieniem tendencyjnym. Upraszczając sprawę autorzy wypowiedzieli myśl, że istnieją spolszczeni Litwini, a nie Polacy. Szkoda, że zabrakło im śmiałości nazwać rzecz, o którą im chodziło, swoim imieniem. Ten artykuł to jeszcze jeden przejaw trwającego sporu o genezę, interpretację i następstwa dla Polski i Litwy unii podpisanej w Krewie i Lublinie. Wystawiane są rachunku strat, zysków, powinności. Dwa wyżej wspomniane artykuły powinny służyć sprawie zrozumienia i porozumienia między naszymi narodami. A zbiorowy artykuł „Skąd tu są” zakrawa na ignorowanie narodowości polskiej w Litwie, staje się pożywką dla wszelkiego rodzaju opacznych sądów i uprzedzeń.
Autorzy listu sugerują, że J. Ciechanowicz nie wykorzystał w publikacji wielu autorów, m.in. prac naukowców radzieckich. A właśnie naukowcy radzieccy Toporow i Trubaczow udowodnili poza wszelką wątpliwością, że pierwotną siedzibą Bałtów były dorzecza Wołgi i Oki, a nie Wisły i Dniepru, jak mylnie sugerują autorzy artykułu. Jest to więc zarzut pustosłowny. I jeszcze jeden przykład, autorzy piszą, że w 1790 roku Litwini stanowili 41% ludności WKL, a przecież było to już po pierwszym rozbiorze Rzeczypospolitej, gdy ogromna część WKL została włączona do Imperium Rosyjskiego, a J. Ciechanowicz pisze o wieku XIV, gdy proporcje były całkiem inne, chodzi więc o stosowanie chwytów stanowczo nieuczciwych.
Autorzy artykułu wspominają Piotra z Duisburga, który wskazuje, że w wyprawie 1294 brało udział tylko 800 Litwinów. W artykule „Skąd tu są” czytamy: „chcąc więc ująć chociażby 1500 jeńców trzeba było przeczesać terytorium około 300 kilometrów kwadratowych, co w tamte czasy i w krótkiej wyprawie było niemożliwe”. Dziwi fakt, że nie wspominają tego samego Piotra z Duisburga, który mówi, że na każdego Litwina w podziale łupów wypadło po 20 jeńców (Petras Duisburgietis, „Prusijos żemes kronika”, s. 229, Vilnius 1985). Możemy przytoczyć jeszcze dużo faktów dyskusyjnych, dotyczących artykułu „Skąd tu są”. Przypuszczamy, że niewielu naukowców litewskich z prawdziwego zdarzenia złożyłoby podpisy pod tekstem o tak żenująco niskim poziomie. Stosunki polsko-litewskie są bardzo skomplikowane i bogate w wydarzenia, wymagają jednak naukowego i obiektywnego opracowania. O historycznych wartościach dobrze powiedział M.S. Gorbaczow na spotkaniu z dziennikarzami, że „nie należy zapominać nazwisk, ale tym bardziej niemoralne jest zapominanie lub przemilczanie całych okresów w życiu narodu. Historią należy widzieć taką, jaka ona jest”... Prawdę mówiąc, konflikt zrodzony sprzed stu lat, nie tak ostry i zawzięty, istnieje do dziś. Budzi to zdziwienie i zaniepokojenie. Kwietniowe Plenum KC KPZR (1985), jak też XXVII Zjazd naszej Partii wskazały na konieczność zwrócenia wzmożonej uwagi na sferę socjalną, na życie duchowe społeczeństwa. W tym celu jest niezbędne dla narodowości polskiej zamieszkałej w Litwie wydawanie miesięcznika lub tygodnika społeczno-kulturalnego, na łamach którego dużo miejsca poświęcano by literaturze polskiej i litewskiej, zagadnieniom historycznym, politycznym itd. Gazeta „Czerwony Sztandar” nie jest w stanie wypełnić tego zadania. Artykułów o tematyce literackiej, historycznej trzeba jak najwięcej. (Jakże dużo jest pięknych kart w historii narodu litewskiego i polskiego, mówiących o przyjaźni narodów!). Tylko w twórczej dyskusji, a nie w negacji jednych poglądów i zamianie ich drugimi, dochodzi się do prawdy obiektywnej.
Z szacunkiem – Czesław Malewski, Stanisław Walukiewicz, Zygmunt Sawicki, Jan Drutel, Jolanta Gawerskajte”...
Władz sowieckich nie dawało się jednak zwieść ani powoływaniem się na autorytet „naukowców radzieckich”, ani na odwoływanie się do plenów i zjazdów KPZR czy do osławionej „przyjaźni narodów” – polskie głosy publikowane nie były, setki i tysiące polskich listów szły albo natychmiast do lamusa, albo nawet do odnośnego wydziału wileńskiej siedziby KGB ZSRR. Natomiast antypolskie publikacje w prasie litewskiej miały zawsze zielone światło.

* * *

3-4 października 1987 „Trybuna Opolska” zamieściła nader życzliwą recenzję pt. „W kręgu polskich tradycji” podpisaną „M.S.”, a poświęconą mojej książce „W kręgu postępowych tradycji”:
„Jan Ciechanowicz, kandydat nauk filozoficznych, naukowiec i dziennikarz, pracownik Uniwersytetu Wileńskiego, nie jest bynajmniej nieznany ani czytelnikowi polskiemu (publikował m.in. w „Twórczości”, „Życiu Literackim”, „Kamenie”, „Roczniku Towarzystwa Literackiego im. A. Mickiewicza”), ani – opolskiemu („Opole”, „Trybuna Opolska”). Tym bardziej wypada powiadomić, że w kowieńskim wydawnictwie „Šwiesa” ukazała się – w języku polskim – książka tegoż autora W kręgu postępowych tradycji, która – mówiąc słowami wyjętymi ze wstępu – opowiada „o udziale Polaków z Wileńszczyzny oraz obszarów przyległych do niej w ruchu narodowowyzwoleńczym i rewolucyjnym Litwy, Polski, Białorusi, Rosji, a skierowana jest do odbiorcy masowego, żywiącego pewne zainteresowania postępowym nurtem historii ojczystej. Nie jest to opracowanie wyczerpujące, lecz tylko takie, którego celem byłoby przedstawienie niektórych ludzi i wydarzeń typowych dla konkretnej epoki dziejowej. (...) Chronologicznie materiał mieści się w ramach XIX i pierwszej połowy XX wieku. Od postępowo-demokratycznych kółek romantycznej młodzieży akademickiej i szkolnej, zrzeszającej się żywiołowo w organizacjach (takich jak Towarzystwo Filomatów i Filaretów), poprzez nielegalne inteligenckie związki narodowo-rewolucyjne i demokratyczne (takie jak Narodna Wola), aż do bojowych organizacji socjaldemokratycznych i komunistycznych...”
Ponieważ mówi się tutaj wyraźnie, iż praca ma charakter popularyzatorski, spytajmy, do kogo autor pisze. Odpowiedź znajdujemy w rozdziale zamykającym pracę: Polacy stanowią ponad 7% (ok. 250 tys. osób) ogółu ludności Litewskiej SRR i skupieni są głównie w Wilnie oraz rejonach: szalczyninkajskim, wileńskim, trakajskim, szwencziońskim i szyrwinckim. Ukazują się tam cztery gazety w języku polskim, w Kownie działa wydawnictwo „Szwiesa” (z filią w Wilnie), radio litewskie nadaje codziennie półgodzinną audycję w języku polskim. Obecnie w Litewskiej SRR działa 49 szkół z wyłącznie polskim językiem wykładowym, a dalsze 53 szkoły prowadzą klasy równoległe z nauką w języku polskim. Ogółem 12 tys. polskich dzieci uczy się obecnie na Litwie po polsku. W Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym od lat czynny jest Wydział Języka i Literatury Polskiej: oto garść informacji niejako na marginesie pytania, do kogo przede wszystkim adresowana jest książka Jana Ciechanowicza.
Ale jej żywot nie musi się zamykać za naszą północno-wschodnią granicą, bo jest to w pewnym sensie książka adresowana również do nas: nie może nam być przecież obojętne, jakie tradycje patriotyczne (i w jakiej formie ujęte) kultywują nasi rodacy na litewskiej ziemi. Rzecz jest o tyle jeszcze ciekawa, że Jan Ciechanowicz nie jest bynajmniej kompilatorem. W pracy swojej – chociaż zastrzega się, że ma ona charakter popularnonaukowy i w związku z tym pozbawiona została, zawsze nieco przyciężkiego, aparatu krytycznego – wykorzystuje własne badania źródłowe i rezultaty poszukiwań po archiwach i bibliotekach. Już choćby z tego względu należy się tej książce życzliwa uwaga.
Poczesne miejsce zajmuje tutaj Wszechnica Wileńska – Uniwersytet Stefana Batorego, obchodzący kilka lat temu swoje czterechsetlecie. Nie jest to oczywiście przypadek, gdyż trudno przecenić kulturotwórcze znaczenie tej placówki w historii nauki i kultury polskiej. Przede wszystkim jednak na pierwszy plan wysuwają się ludzie: ich sylwetkom przygląda się autor najuważniej, przy czym bierze sobie za punkt honoru, by – nie pomijając postaci, którym już cześć oddały encyklopedie – zwrócić uwagę na sylwetki mniej znane, co wcale jednak nie znaczy, że – drugorzędne. I my pójdźmy tym tropem.
Przykłady? Proszę bardzo. Oto zwięzłe informacje o związkach młodzieży i ośrodkach patriotycznych (w pierwszym trzydziestoleciu XIX wieku) w Wilnie, a także w Humaniu, Mozyrze, Kiejdanach, Kownie, Krożach, Krzemieńcu, Poniewieżu, Świsłoczy, Winnicy – silnych centrach szkolnictwa polskiego. Oto kółko spiskowe Marcelego Szymańskiego i Piotra Ciechanowicza. W dwa lata po upadku powstania listopadowego pisali oni w „Obowiązkach partyzanta m.in.: „Poświęcić siebie wszystkim trudom i wszelkim niebezpieczeństwom w celu odzyskania wolności swej ojczyzny i równych praw dla wszystkich ludzi, jakiej by nie byli wiary i pochodzenia; żeby zniszczyć przesądy i nienawiść między ludami, zachowaną do dziś przez despotów ze względu na ich własną korzyść”.
Oto Zygmunt Sierakowski: trudno wprawdzie powiedzieć, by to była postać nieznana, ale w portrecie tego działacza i przywódcy powstańczego (w powstaniu styczniowym) znajduje J. Ciechanowicz miejsce na rysy intymne, rzadko eksponowane w życiorysach podobnych postaci: na krótkie dzieje miłości i małżeństwa Zygmunta z Apolonią Dalewską („Patrzyłam na niego z zainteresowaniem i myślałam – to wybitna jednostka, wyróżniłabym tego człowieka spośród tysiąca najmądrzejszych osób”). Oto Elwiro Michał Andriolli (urodzony w Wilnie) – owszem, ilustrator m.in. Pana Tadeusza, ale – kto jeszcze? Ojciec był wprawdzie Włochem, ale matka, Petronela Gośniewska – kimże by, jeśli nie rodowitą Polką? Elwiro Michał został powstańcem styczniowym, a jego losy w trakcie tych walk – to niemal gotowa powieść sensacyjno-przygodowa, lecz z jakimże budującym, patriotycznym morałem. Po powstaniu – zesłany na 15 lat katorgi – wychodzi na mocy amnestii na wolność w 1871 roku...
Takich postaci i epizodów z naszej przeszłości przypomina Jan Ciechanowicz więcej – i w nich tkwi zasadnicza wartość tej pożytecznej pracy.”

* * *

5 września 1987 roku na łamach „Czerwonego Sztandaru” ukazał się „Wywiad na prośbę Czytelników” pod tytułem „Historia okiem filozofa”, w którym można było przeczytać: „Dziś zamieszczamy rozmowę z kandydatem nauk filozoficznych, starszym wykładowcą Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, autorem książki „W kręgu postępowych tradycji” stale współpracującym z „Czerwonym Sztandarem” Janem Ciechanowiczem (na zdjęciu).
Gratulujemy z okazji ukazania się pierwszej książki. Co odczuwacie jako autor po zakończeniu pracy nad nią?
– Za gratulacje dziękuję. A co czuję? Chyba lekką satysfakcję.
Czy tylko?
– Zmęczenie też, ponieważ współpraca z wydawnictwem trwała ponad sześć lat. Cieszę się, że w ogóle książka się ukazała...
Publikacje wasze świadczą o szerokim wachlarzu zainteresowań.
– Nie rozumiem ludzi, którzy interesują się tylko czymś jednym. Świat jest tak różnorodny, zadziwiający, piękny i tajemniczy, że rozpacz ogarnia „wzdychającego nad tym bezbrzeżnym oceanem”. Interesuję się – oczywiście amatorsko – etyką, medycyną, astronomią, psychologią, językoznawstwem, archeologią, religioznawstwem, historią sztuki, nauki i techniki...
Osobiście odnoszę wrażenie, że najbliższe są jednak historia i filozofia. Co daje łączenie w pracy tych dwóch dziedzin?
Zainteresowanie dziejami własnego narodu w kontekście dziejów ludzkości – to chyba rzecz naturalna dla ludzi wieku XX. Natomiast uprawianie filozofii pomaga uchwycić jakiś głębszy, ogólniejszy sens dziejów, ich moralną treść, „rozum w historii”, jakby to określił Hegel. Dla mnie uprawianie filozofii jako „umiłowania mądrości” jest drogą ku samopoznaniu, życiu godnemu i świadomemu. Każdy człowiek zresztą jest po trosze filozofem, chce tego czy nie chce. Bo ma przecież określoną wizję siebie, społeczeństwa, świata, swe własne wyobrażenie o sensie życia, szczęściu itd.
Publikacje na tematy historyczne cieszą się wzięciem u czytelników.
– Sekret tkwi w tym, że zapotrzebowanie na tematykę historyczną jest duże. Awans kulturalny, wzrost poziomu wykształcenia sprawiły, że człowiekowi już nie wystarczają same morały, sprawy bytowe i produkcyjne. Pragnie on zrozumieć życie w szerszym kontekście filozoficznym i historycznym, sprecyzować swą ludzką, narodową, etyczną tożsamość. Bez poznania własnej historii ten proces duchowego samookreślenia się jest niemożliwy. Właśnie dlatego dokładnie przed dziesięcioma laty, w sierpniu-wrześniu 1977 roku, ukazał się na łamach „Czerwonego Sztandaru” – pracowałem wówczas w redakcji jako dziennikarz – mój pierwszy cykl pt. „Z dziejów Wszechnicy Wileńskiej”. Tak się zaczęło. Później przyszły inne rubryki, które również znalazły oddźwięk wśród czytelników: „W kręgu postępowych tradycji”, „Polskie kartki nauki rosyjskiej”, „Z archiwalnej teki”, „Z dziejów oświaty wileńskiej” i in.
Nazwisko wasze spotyka się też nierzadko w innych wydaniach.
– W Litwie moje artykuły zamieszczały takie pisma jak „Laikas ir Ivykiai”, „Komunistas”, „Komjaunimo Tiesa”, „Vakarines Naujenos”, „Kobieta Radziecka”, „Sowietskaja Litwa”, „Valstečiu Laikraštis”, rejonowa gazeta „Przyjaźń” i in. Jeżeli chodzi o czasopismo „Jaunimo Gretos”, to w roku 1985 zostałem nawet jego laureatem... W Białorusi moje publikacje drukowała „Grodnienskaja Prawda”; w Polsce – „Życie Literackie”, „Twórczość”, „Opole”, „Kamena”, „Tak i Nie”, „Trybuna Opolska”, „Nasze Sprawy”, „Przyjaźń”, „Rocznik Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza”; w Moskwie – „Literatura Radziecka”.
Czytelnicy chcieliby się więcej dowiedzieć o autorze książki „W kręgu postępowych tradycji”.
– Nie stanowię wdzięcznego przedmiotu do publicznych wynurzeń. Powiem tylko, że wykładam obecnie filozofię w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym, no i może, że dotychczas pracowałem w charakterze tłumacza, nauczyciela, dziennikarza... Obecna praca odpowiada mi jednak najbardziej.
Dziękuję za rozmowę (...).

Rozmawiał Zbigniew Maciejewski.
(Wypada dodać, że ze Zbyszkiem Maciejewskim, utalentowanym wileńskim poetą i aktorem, byliśmy wówczas od dawna „na ty”, ale etykieta dziennikarstwa komunistycznego zakazywała zarówno „tykania” na łamach prasy, jak i zwracania się do kogokolwiek przez „pan”; powiadano „u nas panów dawno nie ma”...).




1988



Od samego początku 1988 roku w prasie, radiu, telewizji litewskiej zaobserwować dało się liczne wystąpienia mające za temat różne strony „kwestii polskiej”. Szczególnym „powodzeniem” cieszyły się aspekty historyczne tej sprawy, przy czym głos zabierali na ten temat zarówno tzw. „prości ludzie” (kierowcy autobusów, rolnicy), półinteligencja sowiecka (nauczyciele, weterynarze, lekarze), jak i żmudzcy intelektualiści, bardzo często nielitewskiego pochodzenia (Genzel(is), Czekman(as), Zinkeviczius, Ramoškaite, Landsberg(is) itp.). Wszystkie te wystąpienia – ale to naprawdę wszystkie – nacechowane były w pierwszej kolejności wręcz zoologiczną nienawiścią do Polaków, Polski i polskości; niesłychanym cynizmem i prymitywizmem, połączonymi z bezprecedensowym nachalstwem, fałszem, przekłamaniami, świadomą tendencyjnością. Zawartość tych manipulacji sprowadzała się do nader prostych treści: Polacy jako naród są kanaliami; Polska zawsze była i zawsze pozostanie zaklętym wrogiem Litwy; Litwini mają moralno-patriotyczny obowiązek niszczenia polskości i Polaków wszędzie i zawsze, gdzie się z nimi zetkną, stosując wszelkie będące do pomyślenia metody; polska Armia Krajowa wysługiwała się Hitlerowi i Stalinowi, to ona wymordowała setki tysięcy Żydów wileńskich i litewskich; najgorszym gatunkiem Polaków są Polacy wileńscy, bowiem są to nienawidzący Litwę spolszczeni Litwini... I to w zasadzie wszystko. Tak się złożyło, że w wielu z tych publikacji byłem z imienia wymieniany właśnie jako uosobienie owych demonicznych „cech polskich”. W gazetach (komunistyczna „Tiesa”, sajudisowskie „Sajudżio żinios” i in.), w telewizji padały postulaty, że muszę być oddany pod sąd za działalność antyradziecką i „antypaństwową” jako „polski faszysta”, nacjonalista i pogrobowiec „bandyckiej AK”.
Ponieważ bardzo doniośle w tym makabrycznym chórze agresywnych oszczerstw rozbrzmiewał głos pisma „Literatura ir Menas” („Literatura i Sztuka”, organ związku inteligencji twórczej Litewskiej SRR), na początku września wysłałem do tej redakcji obszerny artykuł pt. „Audiatur et altera pars. „Kwestia polska” i problemy polskie”... Tekst został pomyślany jako list otwarty do redakcji, w którym próbowałem – nadal w duchu wcale nie antylitewskim – lecz niezmiennie też i propolskim, podjąć polemikę z antypolskimi insynuacjami, o których wspomniałem powyżej.
List ten opublikowany nie został, ponieważ zdaniem „towarzysz” redaktor Żemaityté – której odpowiedź otrzymałem – był on zbyt stronniczy i „antylitewski”. Oto jego tekst w tłumaczeniu na język polski: „Szanowna Redakcjo! W ostatnim czasie w prasie litewskojęzycznej coraz częściej zjawiają się artykuły w ten czy inny sposób zahaczające o tzw. „kwestię polską”. Niestety, w szeregu publikacji daje się prześledzić tendencję dość daleką od prawdy historycznej, obiektywizmu i sprawiedliwości. Autorowi tych słów, litewskiemu Polakowi, chciałoby się wyrazić swój stosunek do niektórych zagadnień, podnoszonych przez publicystów pisma „Literatura ir Menas”.
Wbrew rozpowszechnianym przez nich sugestiom autor tych słów uważa, że Polska i Litwa w ciągu stuleci były wcale dobrymi sąsiadami. Nieraz pomagaliśmy sobie nawzajem wybrnąć z trudnej sytuacji. Sojusz, zawarty w końcu XIV wieku między naszymi państwami, był koniecznością (szczególnie dla Litwy) w zaistniałym wówczas położeniu geopolitycznym. To, że Litwa przyjęła chrzest dobrowolnie i w sposób pokojowy z rąk Polaków, na parę stuleci uratowało ją zarówno przed przymusową germanizacją (lub w ogóle przed zniszczeniem fizycznym), jak i przed zdegradowaniem do roli „młodszego brata” książąt moskiewskich.
Być może, właśnie dlatego istnieje dziś naród litewsko-żmudzki (do rzeczy mówiąc, jak i przed sześciuset laty dziesięciokrotnie mniej liczny niż polski, a zachowanie tych proporcji pośrednio świadczy o tym, że tzw. „polonizacja” jest czczym zmyśleniem) z jego wysoko rozwiniętą samoświadomością, poczuciem własnej godności i siłą ducha. Gdyby Litwini nie zaproponowali w 1384 roku Polakom sojuszu, niewykluczone, że podzieliliby los nieistniejących obecnie bałtyckich plemion Prusów, Jadźwingów, Golędzi; na podjęciu takiej decyzji polegała dalekowzroczność i mądrość państwowa litewskich książąt Jagiełły, Witolda, Narymunta, Kiejstuta i innych. Wydaje się, że książęta litewscy XIV wieku, którzy zdecydowali się na przyjęcie chrztu i sojusz z Polską, przewyższali jednak pod względem dalekowzroczności politycznej i rozumu współczesnych nam dziennikarzy i pseudohistoryków, łających ich za ten krok. Zresztą i w Polsce niektórzy uważają sojusz z Litwą za krok mylny, który wciągnął Polskę do kontaktów z „barbarzyńskim” sąsiadem i do wojen z Moskwą, które w konsekwencji doprowadziły do wykrwawienia się narodu polskiego i do utraty przezeń niepodległości. Ten punkt widzenia również jest stronniczy i nie uwzględnia realiów ubiegłych stuleci.
Niekiedy wypowiada się zdanie, iż rzekomo Polacy „w ciągu 500 lat polonizowali Litwę”. Jest to mniemanie oszczercze, świadczące o ignorancji historycznej. Wielkie Księstwo Litewskie było państwem absolutnie od Polski niezależnym, posiadającym pełnię samodzielności, i Polska nie mogła tu nikogo polonizować. Inna rzecz, że Wielkie Księstwo Litewskie było państwem wielonarodowym, w którym Litwini (Żmudzini) przed rokiem 1772 nigdy nie stanowili więcej niż 20% ogółu ludności, a Polacy już wówczas stanowili 5-10% populacji tego kraju. Biorąc zaś pod uwagę fakt, że Polacy już w XV-XVI stuleciu mieli wysoko rozwiniętą kulturę, ich rola w życiu duchowym i politycznym Wielkiego Księstwa Litewskiego była bardziej zauważalna niż ich ilościowy udział w ludności. Niektórzy na dowód rzekomej polonizacji przytaczają fakt, że niektórzy Polacy litewscy mają bałtyckie nazwiska (Mażul, Miłto, Surwiło itp.). Jednak takich przypadków jest niewiele. Przy czym one niczego nie dowodzą. Nazwiska często pochodzą od rozmaitych przezwisk itp.; nabywano je w różnych czasach i w różnych sytuacjach społeczno-politycznych. Wielu Litwinów na przykład ma nazwiska polskiego pochodzenia (Zajonczkauskas, Astrauskas itd.) jednak z tego nie wolno wyciągać wniosku, iż są oni zlituanizowanymi Polakami.
Zgodnie z zasadami i normami ONZ istnieje tylko jedno kryterium określenia przynależności narodowej: osobista samoświadomość człowieka. I nic ponadto.
Jeśli mówić o języku, to na pograniczu kultur często występuje tzw. dwujęzyczność lub trójjęzyczność. Niekiedy powstają dialekty przejściowe, nie należące w całości do żadnego z języków, jak np. wileńsko-grodzieńskie mówienie „po prostu”.
Liczne toponimy i hydronimy Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, a nawet Wołynia, mają cechy bałtyckie. Do rzeczy mówiąc, wiele z nich wcale nie są litewskimi, lecz jaćwieskimi, a świadczą one tylko o tym, że w swoim czasie przez ziemie te przewaliła się fala ludności bałtojęzycznej. Sąsiadujące z nimi inne nazwy świadczą o takichże „falach” fińskojęzycznych i słowiańskojęzycznych. W całej Europie skład ludności niejednokrotnie się zmieniał na skutek migracji i żaden naród nie mieszka tu na swych „rdzennych”, odwiecznych terenach. To jest po prostu mit.
Wydaje się, że osoby, którzy dążą do naszczucia na siebie nawzajem Litwinów i Polaków z wykorzystaniem pseudohistorycznej argumentacji, prowadzą nieuczciwą, brudną grę lub, w najlepszym zaś razie, nie wiedzą, co czynią...
Rzeczywistym problemem, który naszkodził stosunkom między Polakami a Litwinami, był konflikt wokół Wilna i Wileńszczyzny.
Rzecz w tym, że ludność tej części Litwy historycznej od dawna była mieszana. Jeszcze w VII wieku na terenie obecnego Wilna znajdował się słowiański Krzywy Gród, dokąd Gedymin w XIV stuleciu przeniósł stolicę. W roku zaś 1940 – jak pisze amerykański historyk litewskiego pochodzenia Leonas Sabaliunas – w Kraju Wileńskim mieszkało: 321,7 tysięcy Polaków; 107,6 tysięcy Żydów; 75,2 tys. Białorusinów; 31,3 tys. Litwinów; 9,9 tys. Rosjan. Przy tym dane te dotyczą już okresu, gdy Stalin zdążył wysłać szereg pociągów z Polakami na syberyjską tundrę, przywożąc na ich miejsce Rosjan i Litwinów, co w sposób oczywisty zmieniło mapę etniczną tej ziemi. Ze względu na przeciwieństwo między faktem, że większość ludności Wileńszczyzny stanowili Polacy, a tym, że Litwa miała niewątpliwe prawa historyczno-państwowe do Wilna, i powstał znany nam konflikt, który trzeba było rozstrzygać nie z użyciem broni i emocji, lecz w spokojnej atmosferze na drodze pertraktacji. Tym bardziej teraz nie wolno dopuszczać do rozdzierania już powoli zaciągających się ran. Przecież nawet w owych konfliktowych i mrocznych czasach znajdowali się ludzie potrafiący zachować szlachetne i pełne godności postawy. W roku 1939, gdy Litwę z jednej i z drugiej strony, z Zachodu i ze Wschodu, „zapraszano” wziąć udział w napaści na Polskę, proponując w zamian „dar” w postaci nienależącej ani do Hitlera, ani do Stalina Wileńszczyzny, Państwo Litewskie odrzuciło te naciski. W 1940 roku generał Stasys Rasztikis odmówił w Moskwie przyjęcia gratulacji Mołotowa, że oto „potworek wersalski” – Polska jest zniszczona. Mądry i szlachetny Litwin odparł: „Uważamy, że bez wolnej Polski nie może być i niepodległej Litwy”. Mała, lecz mężna Litwa dała wówczas przytułek tysiącom polskich żołnierzy i oficerów, pomogła im przedostać się na Zachód, gdzie oni ponownie włączyli się do walki z hitleryzmem...
Warto przypomnieć, że w naszych czasach Polska jest ojczyzną dla około 10-14 tysięcy Litwinów, zamieszkałych na jej terenie (oni stanowią 4% ludności województwa suwalskiego). O ich pełnowartościowym życiu kulturalnym, duchowym, politycznym i ekonomicznym nieraz pisała prasa republikańska. Dziś w prasie polskiej – ani komunistycznej, ani katolickiej, ani „ponadpartyjnej” – nie spotka się złego słowa o Litwie i Litwinach. A jeśli się znajdzie taki głupiec, to sami Polacy przywołują go do porządku, wyrażając w sposób bezwzględnie zdecydowany swe oburzenie. To jest jedynie słuszna postawa: dziś i na zawsze. Tym bardziej gorzko nam, Polakom zamieszkałym na Litwie, coraz częściej czytać w prasie litewskiej (przede wszystkim w gazetach „Literatura ir Menas” oraz „Gimtasis Kraštas”) antypolskie sformułowania i nieusprawiedliwione do nas pretensje. Jestem przekonany, iż te publikacje w żadnej mierze nie odzwierciedlają stosunku do nas narodu litewskiego, lecz sił, które w równym stopniu są obce zarówno jemu, jak i nam.
Zamieszkali od 900 lat na terenie Litwy Polacy wnieśli istotny wkład do kultury i cywilizacji Wielkiego Księstwa Litewskiego, muszą oni i nadal tejże Litwie dobrze służyć. Powinniśmy z całą energią i otwartością powiedzieć, że w stosunku do Litwinów żywimy uczucia szczerego szacunku i sympatii. To, z jednej strony. Z drugiej zaś, podkreślmy z całym naciskiem, że jesteśmy Polakami, a nie spolszczonymi Białorusinami i Litwinami. Nas nie udało się „przerobić” ani Bismarckom, ani carom, ani Hitlerom, ani Stalinom. I nie uda się nikomu! Co do tego nikt nie powinien mieć najmniejszych złudzeń. Jeżeli zaś pod tymi czy innymi naciskami któryś z Polaków staje się „Litwinem”, jest to zawsze element najsłabszy, bezwartościowy, który równie łatwo przestanie być „Litwinem”, jak nim został. Świeże fakty przymusowej litwinizacji Polaków, powiedzmy, w rejonie szyrwinckim, chociaż i są faktem, lecz wątpliwe, że mogą być przyjemne co rozumniejszym litewskim inteligentom.
Dziś inteligencja litewska nie musiałaby na próżno marnować czas i siły atakując Polaków i zmuszając Rosjan mówić po litewsku (i burząc tym samym naturalną barierę językową, zabezpieczającą nieliczny naród litewski przed hybrydyzacją jego funduszu genetycznego), lecz zająć się rozstrzyganiem naprawdę ważkich i trudnych problemów, stojących przed narodem. Któż, jeśli nie inteligencja, nosicielka narodowego ducha i mądrości, powołana jest do wyprowadzenia z głębokiego kryzysu rodziny litewskiej, wyjaśnić, dlaczego ta rodzina tak często się rozpada (dzieci – sieroty przy żywych rodzicach!); dlaczego jest ona małodzietna (jeśli tak pozostanie nadal, to za sto lat w Litwie nie będzie Litwinów); dlaczego na Litwie kwitnie pijaństwo i narkomania młodzieży; dlaczego ona zajmuje jedno z pierwszych miejsc w ZSRR – a znaczy i w Europie – pod względem zapadania na choroby weneryczne; dlaczego zanikają tradycyjne cnoty litewskie, takie jak pracowitość, prawość, wierność? Oto na czym polega nieszczęście, a nie na tym, że na Litwie mieszka garstka Polaków. Musicie też tworzyć wielką kulturę, literaturę, filozofię, historiografię w języku litewskim, aby kultura ta stała się potężną i niewzruszoną opoką narodu litewskiego.
Ważne nie to, w jakim języku ktoś mówi, lecz to – co on mówi. A jeszcze bardziej – co on czyni, co robi, by Litwa była bogatą i silną republiką”...

Po ponad miesięcznym wałkowaniu tekstu w redakcji, po skopiowaniu go i odesłaniu odcisków do Akademii Nauk i KGB Litwy, autorowi zwrócono oryginał ze wspomnianym powyżej dopiskiem. I co? I nowa, straszliwa fala nagonki antypolskiej, w tym na mnie.

* * *

W końcu lutego przyjechała do Wilna pani redaktor Grażyna Dziedzińska, pisująca w różnych pismach warszawskich, byłem zaskoczony, gdy zatelefonowała do mnie i powiedziała, że chciałaby zrobić ze mną wywiad... Spotkaliśmy się. Oboje rozumieliśmy, że nasz „socjalistyczny świat” stoi bodaj na progu naprawdę istotnych zmian. Mimo to, a może właśnie dlatego, aby nie wzbudzać nadmiernej czujności cerberów ideologicznych w Warszawie, Wilnie i Moskwie, musieliśmy toczyć rozmowę oddając cesarzowi co cesarskie.
12 marca 1988 w gazecie codziennej Wojska Polskiego „Żołnierz Wolności” (nr 60/11496) ukazała się zilustrowana trzema zdjęciami „Korespondencja własna z Wilna” Grażyny Dziedzińskiej pod aluzyjnym nieco tytułem „Wileńskie spotkania. Urok „zaśpiewu”?”: „Do Jana Ciechanowicza, jednej z najbarwniejszych postaci polskiego środowiska wileńskiego, wykładowcy Instytutu Pedagogicznego w Wilnie, docenta, doktora nauk filozoficznych, trafiłam dzięki jego książce W kręgu postępowych tradycji, a w zasadzie dzięki red. Bożenie Rafalskiej, popularnej dziennikarce z polskojęzycznego pisma „Czerwony Sztandar”. Doc. Ciechanowicz udzielił ostatnio wywiadu red. Zbyszkowi Maciejewskiemu z tego pisma. Komentowano ten wywiad szeroko...
– „Nie rozumiem ludzi, którzy interesują się tylko czymś jednym – wyznał w rozmowie. – Świat jest tak różnorodny, zadziwiający, piękny i tajemniczy, że rozpacz ogarnia „wzdychającego nad tym bezbrzeżnym oceanem”. Interesuję się – oczywiście amatorsko – etyką, medycyną, archeologią, religioznawstwem, astronomią, językoznawstwem, historią sztuki, nauki, techniki (...)”

Najważniejsza jednak dla Jana Ciechanowicza jest historia i filozofia. – „Zainteresowanie historią własnego narodu w kontekście dziejów ludzkości – stwierdza – to chyba rzecz naturalna dla ludzi wieku XX. Natomiast uprawianie filozofii pomaga uchwycić głębszy, ogólniejszy sens dziejów, ich moralną treść, „rozum w historii”. Dla mnie uprawianie filozofii jako „umiłowania mądrości” jest drogą ku samopoznaniu, ku życiu godnemu i świadomemu. Każdy człowiek zresztą jest po trosze filozofem, czy tego chce czy nie. Bo przecież ma określoną wizję siebie, społeczeństwa, świata; swoje własne wyobrażenie o sensie życia, o szczęściu.”
Jak z powyższego wynika, docent Ciechanowicz jest także i „po trosze” psychologiem, bacznie obserwującym otoczenie. A właśnie w Wilnie, na Wileńszczyźnie, na Litwie – w tym konglomeracie różnych narodowości, ma niezliczone okazje porównań poszczególnych grup ludzkich i ich wzajemnych relacji. Zresztą przykład ma we własnym domu. Żona Halina, urodzona w Mołodecznie i wychowująca wraz z mężem trójkę dzieci (Renatka, Krysia i Artur, uczniowie polskiej szkoły podstawowej) w tradycjach polskich.

Z Janem Ciechanowiczem spotykam się na rozmowę o Polakach na Litwie. Dziś polska inteligencja na Litwie, w której Polacy stanowią 8% mieszkańców, reprezentuje liczącą się już kadrę nauczycieli, inżynierów, lekarzy, naukowców, pisarzy, poetów, artystów itp. To dzięki jej inicjatywie, uporowi i aktywności, jak również warunkom stworzonym z czasem przez władze republiki, powstały na Litwie liczne polskie szkoły, polskojęzyczne wydawnictwa, setki chórów i folklorystycznych zespołów dziecięcych, grupy wokalno-taneczne, np. szeroko już znana w Polsce „Wilia” czy „Concertino” (akordeoniści), albo „Inkaras” (od nazwy kowieńskiej fabryki, której kierownictwo udziela polskiemu zespołowi wszelkiej pomocy).
– „Oczywiście – oświadcza Jan Ciechanowicz – jeśli idzie o porównanie poziomu wykształcenia ludności polskiej z litewską, to na razie przegrywamy. Ostatnio jednak obserwuje się wzmożoną dynamikę intelektualizacji polskiej społeczności. W Instytucie Pedagogicznym, w którym wykładam filozofię, znaczną liczbę studentów, głównie na wydziałach humanistycznych, ale i na fizycznym, matematycznym, stanowią Polacy. I – co interesujące – są to najzdolniejsi studenci. Nie przemawia przeze mnie w tym wypadku narodowy subiektywizm. Przypuszczam, że fakt ten wynika stąd, iż mimo wszystko młodym Polakom, po ukończeniu polskich szkół, trudniej jest m.in. pokonać bariery egzaminów w obowiązującym języku. Toteż „sito” pozostawia właśnie tych, najlepszych”.
Podobnie jak wielu przedstawicieli inteligencji w Polsce, Jan Ciechanowicz użala się na zbyt konsumpcyjne podejście do życia znacznej części polskiej młodzieży (zresztą często i rodziców) w szkołach średnich. Na to, iż wielu rezygnuje z paroletnich studiów na rzecz natychmiastowych zarobków w „opłacalnych” zawodach. I faktem jest, że duża liczba wileńskich kelnerów („Proszę, proszę zachodźcie dziewczęta!” – kawiarniany kelner do stojących w szatni nastolatek), a także taksówkarzy („Skąd przyjechawszy? – to do mnie) stanowią Polacy. Ale cóż, takie są trendy współczesności, pod różnymi szerokościami geograficznymi.
Polskie tradycje. Z reguły rodziny hołubiące te tradycje od pokoleń przekazują je następnym generacjom. Inne zaś kultywują polskość, można by rzec bardziej rytualnie, z okazji świąt, uroczystości rodzinnych. Języka polskiego na ulicy nie słyszy się. Nawet polskie dzieci porozumiewają się po rosyjsku i litewsku. Tłumaczy się to tutaj niechęcią do wyróżniania się. W domach prywatnych, na spotkaniach towarzyskich i w kawiarniach mówi się jednak w swoim języku.
Po raz pierwszy przy okazji mojego wyjazdu do Wilna, śpiewną wileńską mowę usłyszałam w pociągu relacji Berlin–Warszawa–Wilno–Leningrad, w jakieś pół godziny po tym, jak pociąg ruszył z warszawskiego dworca. Jeden z dwóch młodych ludzi – niczym nie wyróżniających się, jeśli idzie o strój i fryzury, od „dyskotekowych” warszawiaków – przedtem zgodnie milczących, rozłożył na stoliku wałówkę i zwrócił się do mnie z uśmiechem: „Proszę się ugaszczać”. Zrobiło się swojsko, sympatycznie. Jarosław (absolwent Uniwersytetu Wileńskiego, i Jan, technik mechanik – ten od poczęstunku) z ogromnym poczuciem humoru opowiadali o licznych krewniakach rozsianych po Polsce, o życiu na Litwie. „Wyobrażam sobie, jak serdecznie musieli pana traktować wszędzie w kraju, słysząc ten piękny zaśpiew” – powiedziałam naiwnie do Jarosława, który był w Polsce po raz pierwszy. Spoważniał, spojrzał „spode łba” i powiedział krótko: „Raczej traktowali jak dziwaka”.
Zrobiło mi się wstyd za tych (miejmy nadzieję, niezbyt licznych) w moim kraju, którym brak już nie tylko poczucia tolerancji dla inności (bo co tu jest do tolerowania, i jaka „inność”?), ale poczucia więzi z rodakami, którzy mimo burz dziejowych potrafili zachować polskość. Ci sami ludzie w Polsce, którzy zaśmiewają się z filmowych „przegadywanek” przy płocie Kargula z Pawlakiem i niejednokrotnie z uniżoną rewerencją krążą wokół dolarowych Polonusów – w bezpośrednim kontakcie z „dziwakami zza Buga” często potrafią okazywać swoją rzekomą wyższość. A sprawa, jak się okazuje, bynajmniej nie jest błaha...
– „Bez żadnej przesady mogę powiedzieć – stwierdza Jan Ciechanowicz – że gorbaczowowska przebudowa dała nam, Polakom tutaj, nowy impuls, że poczuliśmy się dowartościowani. Wielu z nas, już bez żadnych przeszkód, wyjeżdża w odwiedziny do rodzin i znajomych w Polsce. Jadą tam z sentymentem, z sercem, a wracają często rozgoryczeni... A przecież to są złoci ludzie, wspaniali Polacy. Dlaczego wciąż sami stwarzamy sobie podziały, nawet wewnątrz w Polsce: poznaniacy „gorsi” niż warszawiacy i odwrotnie krakowiacy „lepsi” niż Ślązacy, Kaszubi... itd. itp. zamiast podkreślać wszystko to, co nas łączy?”
– No właśnie, dlaczego? Docent Ciechanowicz deklaruje się jako wróg wszelkich sztucznych podziałów, przekłamań. Ostatnio przymierza się do publikacji na temat wkładu Polaków w kulturę Wielkiego Księstwa Litewskiego, ponieważ zwykle – jak mówi – albo idealizuje się wspólną polsko-litewską przeszłość, albo wyszukuje się wyłącznie jej ciemne strony. Podkreśla, iż jest przeciwny tak skrajnemu podejściu. – „Istniały, oczywiście, zjawiska negatywne. Ale były także wspaniałe przykłady współdziałania Litwinów, Polaków, Białorusinów... W swojej nowej książce pragnę rozprawić się z fałszywymi resentymentami, ale i stereotypami, jak np. o „polonizowaniu” Litwinów przed rozbiorami. Po prostu w tym regionie kultury narodowe przenikały się wzajemnie i zazębiały. Pragnę przedstawić pozytywne przykłady współdziałania narodowości, aby chociaż w jakimś stopniu mogły one służyć jako wskazówki na przyszłość”.
Mój rozmówca wyraził nadzieję, że w dobie „przebudowy” uda mu się w miarę szybko wydać swoją książkę. Dopingiem jest dla niego wspomniana już publikacja, która po sześciu latach odleżenia się w wydawnictwie, teraz ujrzała światło dzienne. Jan Ciechanowicz ma już niemały dorobek publicystyczny. Wydał broszurę Współczesny katolicyzm a pokój (Mińsk 1985); jest współautorem kilku książek z dziedziny filozofii. Występował na łamach prasy litewskiej, a także w Kraju: w „Twórczości”, „Kamenie”, „Życiu Literackim”.
Książka W kręgu postępowych tradycji poświęcona jest udziałowi Polaków Wileńszczyzny i graniczących z nią rejonów w ruchu narodowowyzwoleńczym i rewolucyjnym od początku XIX i w pierwszej połowie XX wieku...
– Jan Ciechanowicz – jeden z przedstawicieli coraz liczniejszej nowej inteligencji wileńskiej – swoją publicystyką konsekwentnie przypomina o tym, że Polacy, którym zawsze były bliskie ideały wolności, demokracji i postępu, mają w walkach o te ideały chlubne tradycje także na rosyjskiej ziemi, gnębionej przez carat. Dziś ich następcy swoim wysiłkiem i zdolnościami aktywnie włączają się w rytm współczesnego życia, przebudowy, modernizacji i demokratycznych przemian ZSRR”.

3 marca 1988 roku pismo Sajudisu „Atgimimas” (nr 9) opublikowało list Kazimierasa Garšvy, działacza antypolskiej organizacji „Vilnija” pt. „Były prodziekan – kandydatem na deputowanego ZSRR, w którym zgromadził stek oszczerstw, przeinaczeń i zmyśleń przeciwko Ciechanowiczowi, a kończył stwierdzeniem, że według artykułu 36 Konstytucji ZSRR „wszelkie rasowe lub narodowe jątrzenie lub propaganda nienawiści są ustawowo karalne” i pytaniem do prokuratury, „czy przepis ten dotyczy też J. Ciechanowicza, kandydata na deputowanego”... W tym tekście – jak zawsze – jakakolwiek próba Polaków, by bronić swych praw ludzkich, natychmiast była określana jako „jątrzenie” i sianie nienawiści do Litwy:
„Š. m. vasario 11 d. „Sovetskaja Litva” redakcijos prieraše prie lvano Tichonovičiaus (dažniau pasirašinéjančio Janu Cechanovičiumi) straipsnio teigiama, jog „i viešą kritiką savo adresu kiekvienas pilietis turi turéti galimybę atsakyti taip pat viešai”. Tame pačiame laikraštyje gal tures tokią galimybę ir peikiami „tokie autoriai, kaip K. Garšva, l. Šimelionis ir jiems panašus”? Tuo labiau kad „Sovetskaja Litva” apie lenkus spausdino ir daugiau tendencingų dalykų: vasario 10 d. vedamajame anonimiškai smerkiami mokslininkai, esą neigiantys lenkų buvimą Lietuvoje (nors tokių mokslininkų néra), 1988 m. gruodžio 30 d. T. Pušinos apžvalgoje iškraipytas M. Gorbačiovo pasisakymas dél „nacionalinių rajonų ir apylinkių tarybų” (plg. „Litieratura ir menas”, 1988 01 21), dar anksčiau spausdintas klaidinantis M. Butrimovič straipsnis. Iki šiol nutylimi atsakymai i tas publikacijas.
Priešingai l. Tichonovičiaus teigimui, apie jj atskirai ar su I. Šimelioniu niekur nebuvau rašęs: 1989 m. „Tarybinio mokytojo” 4 numeryje l. Tichonovičiaus pavardé iš visó neminima, o 1988 m. „Atgimimo” 4 numeryje „Vilnijos” draugijos rašte, pasirašytame S. Trepšio, K. Garšvos, A, Gorodeckio, A. Romančiuk, l. Tichonovičius minimas vieninteliame sakinyje: „Rugséjo 23 d. radijas perdavé „privočią” Sajudi šmeižiančią J. Cechanovi2ciaus kalbą ir t.t.”. Jeigu teigiate, jog tai netiesa, tą pasisakymą per Vilniaus radijo laidą lenkų kalba nesunku išspausdinti.
Tebedésłydamas Pedagoginiame institute, docentas skelbiasi atleistas iš darbo (kaip nesusidorojantis su pareigom atsisveikino tik su prodekano vieta) ir dél to visų žmonių vardu nusivilia pertvarka. Kokie „smeižikai” jj verté palikti gimtąją Baltarusiją, Maišiagalos mokyklą, Ateizmo muziejų, „Czerwony sztandar” redakciją?
l. Tichonovičius prieš rinkimus pats bando „ginti savo gerą vardą”. Iš jo nurodytų penkių leidinių nei „Atgimimas” nei „Sąjudžio žinios”, nei „Kalba Vilnius” nespausdinami su šukiu „Visų šalių proletarai, vienykités!”. „Tarybinis mokytojas” apie l. Tichonoyičių iš viso neraše. Minétų leidinių publikacijos rašytos (dvi ir spausdintos) pemai, paskutinioji „Tarybiniame pedagoge” – sausio 21 d., tuo tarpu apie jo iškélimą j „TSRS liaudies deputatus” sužinojome iš „Vakarinių naujienų” sausio 31 d. Taigi bent keturių iš penkių straipsnių nejmanoma susieti su kandidatų j deputatus kélimu ir „konkuravimu” kažkodél su V. Čepaičiu. Rusai ir Žydai nurodytose publikacijose iš viso neminimi, tai kam jas vadinti antirusiškomis, antižydiškomis? Dél l. Tichonovičiaus dezinformacijos, tautinių grupių kiršinimo „Czerwony Sztandar” (1987 04 08), „Gimtasis kraštas” (1987 09 24) raše dar užpernai.
Kandidatas j deputatus rašo: „Visada jaučiau nuoširdžią pagarbą liełtvių tautai ir jos łeisétoms teiséms”. Bet anksčiau jis kursté reikalauti ir lenkų valsłybinés kalbos Liełuvoje (žr. laikrašti „Czerwony sztandar”); vasario 11 d. per registravimą j kandidatus, nekalbédamas lietuviškai, pripažino konstituciškai jteisintą valstybinę lietuvių kalbą, o kitą dieną „Jedinstvos” mitinge jau teigé, kad lietuvių kalba valstybiné gali buti, gali ir nebuti.
Pakankamai yra liudininkų, kai 1988 m. lapkričio 12 d. Maišiagalos kulturos namuose l. Tichonovičius skleidé gandus, absoliučiai neigé okupantų pilsudskininkų lietuvių tautai padarytą kulturinę, teritorinę, fizinę, ekonominę žalą, niekino kvalifikuotų istorikų, kalbininkų teiginius apie krikščionybés jvedimą Lietuvoje, vietinių lenku kilmę, pavardes (pasaulinio garso baltisto prof. Z. Zinkevičiaus kalbotyros žinias prilygino trečios klasés moksleivio žinioms ir t. t., dezinformavo, kad seniau Lietuvoje gyvenę finai, o lietuviai – tik prie Volgos, kad Lietuvos ir Baltarusijos TSR lietuviai negalj susikalbéti ir t. t. Lenkų skaičių Lietuvoje padidino nuo 7,28 procento iki 8 proc., o Tarybų Sąjungoje – nuo 1.15 miliono iki 2 milijonų. Ar visa tai yra aktyvus dalyvavimas ginant „Vilniaus krašto lenkų teises”, ar iš tikro l. Tichonovičius „tapo respublikos (=Respublikos) lietuviškos spaudos šmeižikiškos kampanijos objektu”, kaip teigiama vasario 12 d. „Jedinstvos” išplatintoje proklamacijoje?
Laikraščiuos „Krajobrazy” (1988 06 26, p. 3) ir „Czerwony sztandar” (1988 08 10 ir kt.) l. Tichonovičius informavo, jog lenkiškų mokyklų Lietuvoje sumažéjo nuo 250 iki 92, nutylédamas, kad 1960–1961–1987–1988 mokslo metais dél mokyklų stambinimo ir mažesnio vaikų skaičiaus (lietuviškų taip pat) Lietuvoje jų sumažéjo nuo 4029 iki 2036. Lenkai dažniausiai siunčia vaikus j lenkiškas ir rusiškas mokyklas, o minétame „Krajobrazy” numeryje teigtama, jog tévai skatinami „siųsti vaikus j lietuviškas klases. Jeigu direktorius lietuvis, lenkas – traktoristas”, nieko kito esą negalima laukti. Iš tikro Sačininkų, Vilniaus rajono mokyklų vadovybéje daugiausia – lenkų (plg. „Kalba Vilnius”, 1989. Nr. 7, p. 12).
Pagal TSRS Konstitucijos 36 straipsnj „visokia rasinio arba nacionalinio išimtinumo, nesantaikos arba niekinimo propaganda – baudžiama pagal jstatymą”. Nejaugi l. Tichonovičius, jregistruotas TSRS liaudies deputatu, rinkiminiu laikotarpiu tokią propagandą tęs?
Kazimieras Garšva

* * *

8 maja 1988 „Trybuna Opolska” zamieściła mój artykuł pt. Wystarczał za seciny:
„Jakub Gieysztor, jeden z przywódców powstania styczniowego na Litwie, pisał: „Przy gorącym patriotyzmie odznaczał się Kalinowski krańcowymi teoriami, kochał lud, w nim widział przyszłość Polski. Wytrwałości niezrównanej jak i osobistego poświęcenia, był najpiękniejszym, najczystszym przedstawicielem niezrównanego spiskowca, ten jeden człowiek wystarczał za seciny...”
Ród Kalinowskich wywodzi się prawdopodobnie z Podlasia lub Mazowsza Z rodzin noszących to nazwisko, a osiadłych na wschodnich terenach Rzeczypospolitej, pochodzi wiele sławnych postaci.
Konstanty Wincenty Kalinowski urodził się 21 stycznia 1838 roku w Mostowianach powiatu wołkowyskiego, guberni grodzieńskiej. Byt synem Szymona i Weroniki z Rybińskich. Ojciec był właścicielem niedużej manufaktury tkackiej.
W latach 1850–1855 Konstanty uczęszczał do sławnej szkoły w Świsłoczy, przed laty uczyli się tam m.in. Józef Ignacy Kraszewski i Józef Kowalewski.
Po ukończeniu gimnazjum udał się Konstanty do Moskwy, gdzie studiował już jego starszy brat Wiktor, obydwaj bracia przenieśli się do Petersburga, studiowali tam na uniwersytecie.
Na uniwersytecie petersburskim włączył się Konstanty do pracy polskich organizacji patriotycznych i rosyjskich kółek rewolucyjnych. Poznał tam m.in. Zygmunta Sierakowskiego, Jarosława Dąbrowskiego i Walerego Wróblewskiego.
Od 1861 roku uprawiał agitację antycarską wśród chłopów na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie, od lipca 1862 do 1883 r. wydawał drukowaną łacińską czcionką gazetę w języku białoruskim – „Mużyckaja Prauda”, pisał pod pseudonimem „Jaśka haspadar z-pad Wilni”.
Jeden z powstańców, Jerzy Kuczewski-Poraj, wspominał: „W tej porze zjawiło się pisemko tajne rewolucyjne przez pożogę i krew zmierzające do poduszczenia włościan przeciwko Moskalom, urzędnikom i dawnym panom. Włościanie powoływani byli do wymierzenia sami sobie sprawiedliwości za pomocą rzezi. Pisemko to, redagowane w języku białoruskim pod tytułem „Mużycka Prauda Janka iż pad Wilni” w tysiącznych egzemplarzach rozrzucane było”. Chłopi jednak nie ulegli namowom. Otrzymali przecież formalnie wolność osobistą i nieco ziemi, co uważali za wielki dar ze strony cara-ojczulka; instynkt samozachowawczy ostrzegał ich, że z Moskwą trudno podjąć walkę. Nie angażowali się więc – poza wyjątkami – w powstanie. „Mużycka Prauda” w żadnym razie celu swego dopiąć nie mogła” – stwierdza z przesadą pamiętnikarz.
Rola „Mużyckiej Praudy” w uświadomieniu chłopów białoruskich i polskich była duża, przeciwstawiała się prymitywnej, antypolskiej propagandzie caratu na polsko-litewsko-białoruskim pograniczu. Propaganda taka prowadzona była od lat, miała na celu przeciwstawienie chłopstwa inteligencji szlacheckiej, która była nosicielką demokratycznych ideałów i główną siłą postępu duchowego na tych ziemiach.
W tomie Ruch rewolucyjny na Litwie i Białorusi. 1861–1862 r., Moskwa 1964, zamieszczono interesujący dokument, oto fragmenty: „Jenerał Nazimow w lipcu r. b. [tzn. 1861] wyjechał z Wilna; udał się przez Lidę, Słonim, szosą Brzesko-Bobrujską do Brześcia Litewskiego, a z powrotem na Wysokie Litewskie, Białystok, Grodno... Jenerał przemawiał do włościan, powtarzając kilkakrotnie w miejscach, gdzie się zatrzymywał, raz w swojej głowie ułożoną przemowę...
Po uprzejmym przywitaniu dostojny urzędnik zaczynał zwykle od tego: »Czy wiecie, że teraz jesteście wolni? (wszystko mówił po rosyjsku). Nikt teraz nie ma prawa was karać; władza panów już się skończyła. Oni was we wszystkim ugniatali. Pamiętajcie, pamiętajcie co oni z wami robili! A ci ekonomowie ostatniego ducha z was wydobywali, jesteście oswobodzeni! Ja to wam zrobiłem... Módlcie się za cara! Pomyślcie tylko sami, co dla was zrobiono w tych ostatnich latach. Czy słyszana to rzecz, aby przez 5 lat nie brać rekruta? A przed tym jak było? O, wszystko to wasi panowie! (ściskając pieści). Oni was.. Rząd od dawna myślał o waszej ludności, ale panowie... Ale teraz całe ich panowanie skończyło się. W niczym już nie mają władzy! Im to nieprzyjemnie, wcale nieprzyjemnie... ale dosyć już tego, basta z nimi! Oni teraz śpiewają po kościołach... Proszą Boga, żeby wróciły się dawne tyrańskie czasy, żeby znowu mogli ugniatać«”.
W ten sposób przebiegły generał wmawiał ciemnym kmiotkom, że oto „polscy panowie” chcą powstać przeciwko carowi, który nadał chłopom ziemię... Nie doceniał swoich słuchaczy generał. W jednej miejscowości na Oszmiańszczyźnie tak przebiegała jego rozmowa z włościanami:
„– Wiecie, że teraz jesteście wolni, ze nikt nie ma prawa was karać?
– Jaka tam swoboda, biją, na pańszczyznę pędzą...
– Nie słuchaliście, no to dobrze, że biją... Ale bić nie wolno, ja wiem o wszystkim...
– I cóż z tego, u nas jeszcze jakkolwiek, ale w lwiu, jak najechali Moskale, końmi tratowali, naród na śmierć zabijali.
– Tak, tak, było. Ja sam, sam kazałem dobrze bić. To z mego rozkazu. Ale to nic! Wy teraz jesteście wolni. Poszoł won!” I dodał zwracając się do adiutanta: „Słyszałeś, jakem im tłumaczył! Nu! Żeby każdy nie żałował pracy, a starał się wytłumaczyć chłopom, to zrozumieliby, co to jest wolność, i byłby porządek”.
W Słonimie odbyła się pogadanka jeszcze bardziej skuteczna
„– Nikt was nie ma prawa karać, ani pan, ani ziemski sąd, ani gubernator, ani nawet ja sam. Jednakże, powinniście odrabiać, jak dawniej powinności” – zwrócił się do gromady chłopów. Jeden z nich na to:
„– Jakże odrabiać pańszczyznę, kiedy w Słonimiu na rynku bębnili, że tego robić już nie trzeba”. Generał użył bardziej konkretnych argumentów niż słowne... złamał kij, który trzymał w ręku, na głowie biedaka. Kazał pochwycić pokrwawionego i wybębnić mu 50 pałek”, wyrok został natychmiast publicznie wykonany, przekonał resztę wątpiących, że oto spłynęła na nich z Petersburga prawdziwa łaska cara...
„Mużyckaja Prauda” wiele zrobiła zarówno dla socjalnego, politycznego, moralnego, jak i narodowego uświadomienia białoruskojęzycznego chłopstwa.
Kalinowski, wywodzący się z polskiej rodziny szlacheckiej, był zwolennikiem samookreślenia wszystkich narodów, w tym też zupełnej niezależności Litwy i Białorusi zarówno od Rosji jak i od Polski (stąd „Biali” nazywali go „separatystą”),
Od lata 1862 roku Kalinowski przebywał w Wilnie, wszedł tu w skład tzw. Komitetu Ruchu i zaczął odgrywać w nim ważną rolę. Z czasem, kiedy organizacja się rozrosła, zaczęły się uwidaczniać rozbieżności. „Wzajemne paszkwilowanie się było ciągłe, nieraz rozumna jaka myśl, byleby z przeciwnego obozu, była z pogardą traktowana... Zawziętość przyszła do tego stopnia, iż za zaletę uważano, aby wbrew sobie różne zasady przyjmować”.
Według ówczesnych świadectw Kalinowski również nie grzeszył cierpliwością i wyrozumiałością dla odmiennego zdania. Jeden z jego współpracowników wspominał:
„Kalinowski był tylko z ludem, jako chłopoman... Zaprzeczał wszystkiemu, nie dał nikomu mówić... Przyjmował każdy motor socjalny do wywołania zawichrzenia, nie troszcząc się na dziś, jakie skutki z tego będą... Mając za sobą przeszłość stosunków z ludem, szukał w głuchym jęku niewoli owej siły do podniesienia ludu, na postawę walczącego rycerza w imię pogwałconych praw człowieka. Widział to tętno ogólne we włościaninie, jak Polska jest szeroka. Na to działać więc zamierzał i tu punkt wyjścia do działań wskazywał...”
Całą energię poświęcał pracy z ludźmi. Założył i redagował również pismo w języku polskim – „Chorągiew Swobody”.
Po wybuchu powstania styczniowego był zastępcą naczelnika miasta Wilna, później komisarzem w województwie grodzieńskim, gdzie zorganizował liczne oddziały chłopskie. Po kilku miesiącach, pod naciskiem wojska i szpiegów Murawiewa, powrócił do Wilna. Został pełnomocnym komisarzem Rządu Narodowego na Litwę i nadał ruchowi radykalny charakter.
Zdradzony przez niejakiego Parfianowicza, białoruskiego przyjaciela, został Kalinowski w nocy z 9 na 10 lutego 1864 roku schwytany przez carską policję.
Śledztwo trwało ponad miesiąc, więzień nie wydał nikogo, ułożył wtedy „List spod szubienicy”:

„Więc gdy moje słowa
przemienią się w czyny,
Do walki za prawdę
prowadź swoje syny,
Bo jedna jest prawda
wolnego narodu,
Zdobyć wolność, chwałę;
nie doznać zawodu”.

Konstanty Kalinowski został skazany na śmierć i powieszony 22 marca 1864 roku o godzinie 10.30 na placu Łukiskim w Wilnie. Kiedy nazwano go podczas odczytywania wyroku „dworianinem”, miał zawołać: „Szlachty nie ma, wszyscyśmy równi!”

* * *

14 maja 1988 „Trybuna Opolska” wydrukowała jeszcze jeden mój artykuł pt. „Rok 1863”, z pewnością czytany też przez pracowników bezpieki sowieckiej w Wilnie i Warszawie: „Ksawery Pruszyńskł pisał o zajściach ulicznych z 1861 roku: „Gdzie indziej zwiastunami zmian politycznych są ulice pełne ludzi, w Polsce z dawna zaczynało się od kościołów i obchodów... Naraz od Bernardynów wysunął się jakiś pochód. Sotnia Kozaków runęła z miejsca, jakby chcąc zdeptać zarodek buntu. Właśnie go wznieciła. Tym, co napadła, był zwykły, nikomu nie znany, pogrzeb. Ale w międzyczasie ksiądz, trumna, katafalk – wszystko to leżało już na bruku, stratowane przez konie kozackie... Pięć niewinnych ofiar poległo od strzałów...”
To zdarzenie uświadomiło ówczesnym Polakom, że mają do czynienia z wrogiem, który rozumie tylko język przemocy.
W maju 1862 roku konfident policji pisał w raporcie: „Rozpoczęły się po kościołach nabożeństwa majowe. Wczoraj w jednym kościele ksiądz zaintonował zwykłą pieśń kościelną na nutę zakazanego hymnu... Aresztowano jednego studenta”. Fragment innego dokumentu: „Wczoraj uczniowie gimnazjalni i kobiety śpiewali hymn zabroniony w kościele św. Krzyża... Aresztowano pięciu młodych ludzi i dwie kobiety. Tłum usiłował uwolnić aresztowanych...” Doszło w końcu do wydarzenia, które wstrząsnęło całą Warszawą i wywołało falę protestów. Policja w kościele Kapucynów aresztowała dziewczynę. „Zaprowadzona do ratusza – czytamy w dokumencie – gdzie wobec żołdactwa pod pretekstem rewizji poczęto ją rozbierać do naga. Wstyd, zgroza i oburzenie tak silnie podziałały na słaby organizm nieszczęsnej ofiary, iż w rękach oprawców skonała...”
Zaborcy zdawali sobie sprawę z możliwego rozwoju wydarzeń, mogli pójść na ustępstwa i rozładować napięcie; nie uczynili tego. Gubernator Warszawy Lueders (według arcybiskupa Felińskiego „dzielny wojskowy gotów na rozkaz cesarza wyrżnąć choćby cały kraj, ale poza służbą frontową nie znający się na niczym”) mówił w 1862 roku: „Stoimy na wulkanie, który lada chwila wybuchnąć może, liczyć zaś nie możemy na nikogo oprócz na wojsko oraz na własnych urzędników. Polacy dzielą się wprawdzie na białych i czerwonych... co do mnie wszakże uważam białych za daleko niebezpieczniejszych... Czerwoni porwą za bron, my ich zdusimy i na tym się cała komedia skończy. Ale te białe łotry, jeśli się im uda opanować rewolucję, gotowi nas wszystkich stąd wykurzyć”.
22 stycznia 1863 roku małe oddziały powstańcze uderzyły na załogi rosyjskie w Królestwie Polskim. Lasy, ulice miast i miasteczek rozbrzmiewały hukiem wystrzałów; oddziały powstańcze, które w pierwszym dniu walki liczyły 4,5 tysiąca źle uzbrojonych młodych ludzi, z czasem się rozrosły. Zryw zbrojny był moralnie i materialnie popierany przez dość szerokie rzesze ludności. Powstanie styczniowe, wywołane w trudnych okolicznościach, bez gotowej armii, trwało najdłużej z dotychczasowych. Nie znaczy to, że cały naród i wszystkie warstwy w jednaki sposób wsparły rewolucję. Chłop polski (szczególnie na Kielecczyźnie i w Płockiem) uważał często za swego „cysorza”. Badania prof. Stefana Kieniewicza wykazały, jaki był skład społeczny uczestników powstania. W zachodniej części Królestwa wśród powstańców przeważała biedota miejska i inteligencja pochodzenia szlacheckiego, we wschodniej – szlachta zaściankowa i chłopi, na ziemiach litewsko-ruskich – drobna szlachta, oficjaliści dworscy, ludność wiejska wyznania katolickiego. Tam też wielu bogatych ziemian przystąpiło do zrywu, tam bowiem ucisk żywiołu polskiego był szczególnie dotkliwy.
Służba w oddziałach powstańczych odbywana była wyłącznie ochotniczo, przez formacje te w ciągu 18 miesięcy walk przewinęło się około 200 tys. ludzi.
Powstańcom nie udało się wyzwolić na dłużej żadnego większego terytorium, na którym władza narodowa mogłaby działać otwarcie. Działało jednak sprawnie zorganizowane polskie państwo podziemne i jego służby, od poczty poczynając na dyplomacji kończąc. Stoczono ok. 1200 potyczek, były wśród nich i efektowne zwycięstwa. Dynamikę powstania hamowały próżne nadzieje na pomoc Zachodu. Adam Jerzy Czartoryski doradzał rodakom: „Swoje robić, a na nikogo nie rachować...” Zawiodły też nadzieje na wybuch walk rewolucyjnych w Rosji, gdzie narastać zaczęły antypolskie nastroje szowinistyczne.
Tym większym bohaterstwem i poświęceniem musieli się wykazać powstańcy. Nie zabrakło ofiarności wśród ludności cywilnej; zdumiewającą siłę ducha zademonstrowały wtedy kobiety polskie, wynosiły rannych z pobojowisk, leczyły ich w dworkach szlacheckich i chatach chłopskich, organizowały zaopatrzenie, lały kule, dostarczały ukrywającym się przed policją i wojskiem pieniądze i fałszywe dokumenty. Jako powstańcze kurierki wsławiły się wtedy m.in. Eliza Orzeszkowa, Apolonia Matlińska, Helena Majewska-Kirkorowa, siostry Guzowskie i siostry Heurich, Wanda Umińska i wiele innych.
Niemało Polek walczyło w oddziałach powstańczych; Henryka Pustowojtówna, córka Polki i rosyjskiego generała, pełniła funkcje adiutanta przy powstańczym dowódcy Langiewiczu. Inną bohaterką 1863 roku była Maria Piotrowiczowa. Walczyła ona w oddziale kosynierów i zginęła w potyczce z wojskami rosyjskimi. Ciężko ranna w bitwie została Lucyna Skrzyńska (Żukowska), była potem przez wiele miesięcy więziona w twierdzy. O innej Polce mówi list gończy policji carskiej: „Zielińska Stanisława z Warszawy, lat 20, średniego wzrostu, niebieskie oczy. Nosi ubranie męskie, brała udział w powstaniu z bronią w ręku. Krawczyni. Po rozbiciu oddziału osadzona w Ołomuńcu. Zbiegła dnia 2 lipca 1863”.
Zabawną historię o białogłowach ze wsi Czarna pod Lublinem zapisał pewien Francuz, walczący jako ochotnik w powstaniu 1863 r. Zmęczeni żołnierze rosyjscy, poszukujący powstańców, zatrzymali się we wsi na nocleg. Gdy Rosjanie obudzili się rano, stwierdzili z przerażeniem, że zniknęła ich broń i amunicja. Oficer piorunował, zarządził dokładną rewizję wszystkich chat, groził, że jeśli znajdzie gdzieś choćby sztukę broni, mieszkańcy zagrody zostaną rozstrzelani. Niczego nie znaleziono, gdyż kobiety jeszcze nocą odniosły całą zdobycz do lasu. Odtąd Rosjanie, nocując w polskich wsiach, obawiali się nawet wieśniaczek i dzieci, rozstawiali straże.
Nie uniknęły uczestniczki powstania represji, nie ominęły ich aresztowania i zsyłki, zabraniano nosić żałobę po krewnych, zmuszano do uczestnictwa... w zabawach.
Zachował się w pamięci współczesnych bal w Łomży, który odbył się w grudniu 1863 roku. Miasojedow, naczelnik miasta, kazał sprowadzić do sali balowej skutego łańcuchami więźnia Majewskiego i tańczył na jego oczach z żoną skazańca...
Apolonię Sierakowską, żonę Zygmunta Sierakowskiego, odwiedził w więzieniu kat Litwy Murawiew „Wieszatiel”. Kazał stracić męża Sierakowskiej i brata, a jej – spodziewającej się dziecka – obiecywał, że w wypadku gdy narodzi się syn, zostanie jej odebrany i wychowany na prawdziwego Rosjanina.
W powstaniu styczniowym wzięło udział kilkuset ochotników różnych narodowości; byli wśród nich: Ukrainiec Andrij Potiebnia, Francuz Francoise Rochebrune, Kozak doński Mitrofan Podhaluzin, Włoch Francesko Nullo. Nie zabrakło w powstańczych oddziałach Węgrów, Anglików, Czechów, Słowaków, Serbów, Szwedów, Rosjan, Austriaków, Szwajcarów, Norwegów, Szkotów. Powstanie poparli moralnie Mazzini i Garibaldi, Hercen i Bakunin. Karol Marks i Fryderyk Engels natychmiast po wybuchu rewolucji w Polsce zażądali na łamach „Neue Rheinische Zeitung”, by Prusy wypowiedziały wojnę Rosji.
Dużą rolę odegrali w powstaniu styczniowymi również Żydzi: byli kurierami, dostawcami broni, wywiadowcami.
O sprawie tej dość długo niechętnie pisali historycy, ostatnio jednak pojawiają się „teorie” głoszące, że powstanie 1863 r. było „żydowsko-niemiecką prowokacją”. Znany pisarz Jan Dobraczyński napisał m.in.: „można powiedzieć, że powstania pragnęli: światowy obóz rewolucyjny, masoni, Żydzi, Prusy i Austria. Zgodnym wysiłkiem popychali poczciwych Polaków do tej akcji”. Chcieli, używając Polaków jako narzędzia, szkodzić Rosji. O 1863 r. pisze Dobraczyński: „Powstania chciały Prusy, a przede wszystkim Bismarck, od 1862 premier pruskiego rządu, a przedtem poseł pruski w Petersburgu. Ten junker pruski nienawidził Polski i czuł – podobnie jak niegdyś Fryderyk Wielki – iż podstawą sojuszu Rosji z Prusami jest utrzymywanie w Rosji przekonania o »niebezpieczeństwie polskim«”. Są ślady, że Prusy na parę lat przed powstaniem wspierały w Królestwie działalność rewolucyjną. Bismarck wiele zrobił, by na dworze petersburskim zapanował kierunek antypolski, aby osłabło „dążenie do panslawistycznego, antyniemieckiego, polsko-rosyjskiego braterstwa”, Bismarck chciał wybuchu powstania, gdyż uznał, że tylko walka zbrojna może zniszczyć zarysowujące się możliwości zrozumienia sprawy polskiej w Petersburgu.
Posługiwał się różnymi metodami. Wydana przed kilku laty książka Fritza Sterna „Gold and Iron”', przypomina mało znaną historykom postać bankiera-milionera Gersona Bleichrödera. Był on przyjacielem i doradcą Bismarcka, „przepadał za towarzystwem ludzi inteligentnych, szczególnie żydowskich dziennikarzy i finansował wszystkie legalne i nielegalne działania wielkiego kanclerza. Otrzymał za to Żelazny Krzyż i został zaproszony do Wersalu na uroczystość ogłoszenia Cesarstwa. Bleichröder służył Bismarckowi przez trzydzieści lat. Umarł jako ortodoksyjny Żyd. Jego syn został protestantem, wnuk kandydował do NSDAP...
Przez takich ludzi jak Bleichröder Bismarck miał wpływ na Żydów w Królestwie. Trzeba pamiętać, że Żydzi stanowili tam 11 proc. ludności. W społeczeństwie żydowskim w połowie XIX wieku zachodził proces „wychodzenia z getta”, wielu Żydów istotnie wyszło wtedy z getta, zerwało z izolacją i walczyło o swe interesy już na szerszej arenie. Zdarzało się, że wspomagali zaborców – dało to Engelsowi powód do nazwania Żydów „idealnym wcieleniem świństwa i szachrajstwa”.
Maurycy Mochnacki pisał w „Powstaniu narodu polskiego”, że polityka Mikołaja I zapewniła powstańcom 1830 r. wsparcie ukazem prześladującym „ród Jakuba od sześciu wieków osiadły w Polsce, nadany od książąt i królów polskich licznymi przywilejami”, osłabiła szczere jego do tronu przywiązanie. „Przyjaciół Moskwy w polskich guberniach odmienił w przeciwników”. Do rozbiorów cieszyli się Żydzi w Polsce dużymi swobodami, administracja carska zaczęła z czasem ograniczać ich prawa. Pisał Mochnacki: „Nie wolno było Żydom przebywać we właściwych moskiewskich guberniach. Mogli oni tylko w polskich zostawać prowincjach. Lecz ten zakaz ściśle przestrzegany nie był, stosunków handlowych nie utrudniał. Od wstąpienia na tron Mikołaja I obostrzono rygor prawa... Rząd moskiewski targnął się na ludność i zarobek w ogromnej cara dziedzinie. Żydów w »nastojaszczych« guberniach jest pomimo zakazów bardzo wiele, choć im nikt tego nie dowiedzie, że są Żydami. Żydzi tamtejsi tysiącznymi ogniwami połączeni z Izraelem w Polsce i całej Europie, daleko więcej mogą, aniżeli się zdaje samym Moskalom... Kierują wszystkimi operacjami handlowymi. Niewidzialny, ale największy mają udział w przemyśle... We właściwej Moskwie są pośrednikami miedzy rządem i wielką częścią bogactwa narodowego... Cała niższa medycyna od Petersburga, Rygi, Wilna do Mińska, Witebska, Mohylewa, Grodna, Żytomierza, Kamieńca i Kijowa jest w ręku Żydów chrzczonych i niechrzczonych... Zapomniałem dołożyć, że cała policja tajna tak w Polsce kongresowej i w guberniach naszych, jak we właściwej Moskwie przez Żydów była sprawowana. Łatwo tedy wyrozumieć, co znaczyło oburzenie zrządzone w tym plemieniu niepolitycznymi ukazami cara... Żydzi wszystko mogący pod rządem moskiewskim po owych szczególnie ukazach zaczęli Boga prosić, żeby polskiemu błogosławił orężowi. Niebyliż to naturalni sprzymierzeńcy rewolucji?... Powstanie potrzebowało broni: czyżby jej nie dostarczył Izrael chrzczony i niechrzczony, widząc, że interes jego łączymy z własną sprawą?... Krótko mówiąc (i bodajby przyszłość korzystała z tego doświadczenia) każde powstanie w Polsce znajduje się w takim położeniu, w takich stosunkach z Żydami, że ten żywioł pozyskać wypada”.
Nie przypadkiem książka Mochnackiego ukazała się akurat w Berlinie, w księgarni Behra na Unter den Linden, w 1863 roku. Pisze Dobraczyński: „Żydzi prowadzili więc z Rosją swoją, własną wojnę, a ich interesy zbiegały się ze sprawą powstania i z intencjami Bismarcka...”
Nie jest to rozumowanie trafne. To, że niektórzy Żydzi uczestniczyli w naszym zrywie niepodległościowym, świadczy o ówczesnej wspólnocie interesów wszystkich ludzi uciskanych, dyskryminowanych przez Rosję. Zauważmy, że dwór carski z całą przenikliwością zorientował się w sytuacji, i po powstaniu robił wszystko, by przeciwstawić Polaków i Żydów od wieków żyjących obok siebie, nie w idyllicznej zgodzie, co prawda, ale w sąsiedztwie, zgodzie i wzajemnym poszanowaniu. Od lat siedemdziesiątych XIX wieku cenzorami, urzędnikami policji, konfidentami, prowokatorami ochrany były w zaborze rosyjskim często osoby pochodzenia żydowskiego. Przedmiotem specjalnej troski dworu petersburskiego było powierzenie Żydom antypolskich zadań, wykorzystanie inteligencji tego narodu, sianie antysemityzmu, odwracanie uwagi od prawdziwych zagrożeń.

W czasie powstania styczniowego zginęło (według Eligiusza Kozłowskiego) 36 tys. Polaków, kilkadziesiąt tysięcy skazano na katorgę i zesłanie (wielu z nich nie wróciło nigdy do kraju). Tysiące poszły na emigrację, ich dobytek skonfiskowano.
Zwyciężyć i spocząć na laurach – to klęska. Być zwyciężonym i nie ulec – to zwycięstwo” (Józef Piłsudski). Żołnierze Stycznia nie ulegli. O takich jak oni pisał ileż lat wcześniej Julian Ursyn Niemcewicz:

Tulmy łzy nasze: już jesteś
szczęśliwy;
Kto za Ojczyznę walczył,
poległ śmiały,
Już temu wieniec dał Bóg
sprawiedliwy
Wieczystej chwały”.

* * *

12 czerwca na łamach „Czerwonego Sztandaru” ukazało się kilka listów czytelników o problemach szkolnictwa polskiego na Litwie w rubryce: Czytelnik kontynuuje rozmowę. A jeżeli z ręką na sercu”: „Duże wrażenie zrobił na mnie opublikowany 15 kwietnia 1988 roku na łamach „Czerwonego Sztandaru” artykuł „Internacjonalizm naszego życia”. Z poczuciem taktu i na podstawie niebanalnych przemyśleń autor zasygnalizował kilka doniosłych aspektów sprawy narodowościowej na Litwie i szerzej, w skali ogólnokrajowej. Słusznie akcentuje on m.in. fakt, że kierowanie dzieci polskich do szkół litewsko czy rosyjskojęzycznych wcale nie ułatwia im dalszego startu. Oczywiście dobra wiedza litewskiego i rosyjskiego jest absolutnie niezbędna – aby dać sobie radę w przyszłości.
Nie wolno wszelako zapominać, że poznać naprawdę obcy język, wyczuć jego ducha i piękno można tylko na podstawie doskonałego opanowania języka ojczystego. My często tego nie rozumiemy i dlatego, niestety, z reguły nie potrafimy mówić poprawnie ani po polsku, ani po litewsku, ani po rosyjsku. Za nami idą i nasze dzieci, których pozbawiamy nieraz świadomie jednej z największych w życiu radości – nauki we własnym języku. Słusznie autor artykułu podkreśla, że „Litwini” czy „Rosjanie” wyrastający z takich – pożal się boże! – „Polaków” są równie marni. Kto nie cenił rodzimej polskości, nie będzie też przywiązywał znaczenia do nabytej rosyjskości czy litewskości.
Nie chcę nikogo obrażać, ale wydaje mi się, że do obcojęzycznych szkół kierują swe latorośle najczęściej rodziny o niskim poziomie kultury wewnętrznej, bez tradycji rodzinnych, dla których jedynym szczęściem jest pełny brzuch i głęboka kieszeń. A może to zresztą dobrze, że tracimy taki element?
Są jednak ludzie, którzy – nie bez pewnych podstaw – uważają, że start życiowy dziecka po polskiej szkole będzie trudniejszy. Nie chodzi tu, oczywiście, o samą szkołę, lecz o pewne mechanizmy socjalne, które w okresie zastoju faktycznie utrudniały nam, Polakom radzieckim, i start życiowy, i dalszy rozwój. Nie wolno wszystkich posądzać o lekkomyślność i wady moralne. Ludzie często na własnej skórze się przekonywali, jak niełatwo było wówczas być Polakiem. Dotychczas liczba studentów, naukowców, artystów, lekarzy, nauczycieli, pracowników aparatu zarządzania polskiego pochodzenia jest procentowo kilkakrotnie mniejsza, niż udział Polaków w ludności republiki. W okresie zastoju blokowano po prostu pewne drogi rozwoju – właśnie dlatego wielu rodziców Polaków uważało, że zapisać dziecko do polskiej szkoły „to nic nie da”, a tylko utrudni życie młodemu.
Na szczęście w trakcie przebudowy zmienia się atmosfera również w tej sprawie, a władze partyjne i państwowe republiki podejmują kroki, mające na celu faktyczne równouprawnienie obywateli polskiego pochodzenia z resztą mieszkańców Litwy. Nigdzie zresztą, w żadnej innej republice związkowej nie mamy tak dobrych warunków egzystencji, jak w Litwie, która zagwarantowała nam w okresie powojennym możliwości rozwoju narodowo-kulturalnego. Powinniśmy sobie wysoko cenić tę litewską życzliwość i zrozumienie naszych potrzeb duchowych. Odpłacamy się naszą dobrą pracą, rzetelnym codziennym wysiłkiem dla dobra naszej republiki.
Cieszy niezmiernie, że władze Litwy planują dalsze zwiększenie możliwości rozwoju aktywności kulturalnej Polaków litewskich. Nie wątpię, że troska ta i życzliwość zostanie przez nas doceniona i odpowiemy na nią jeszcze większą miłością i oddaniem naszej Ojczyźnie.
Przy okazji chciałbym się zwrócić do Redakcji z prośbą o pomoc w pewnej sprawie, nie tylko osobistej. Otóż w 1987 roku ukazała się w wydawnictwie „Szwiesa” moja książka w języku polskim pt. „W kręgu postępowych tradycji”. Została ona wykupiona (nakład wynosił tylko 1 tys. egz.) dokładnie w ciągu trzech tygodni, a do księgarni jeszcze przez dłuższy okres zwracali się ludzie chcący tę książkę nabyć. Dodam – grzesząc przeciwko skromności – że ukazały się w prasie litewskiej i polskiej pochlebne recenzje na tę edycję.
W zasadzie teksty naukowe i naukowo-popularne w języku polskim autorów piszących tu, w Litwie, po polsku prawie się nie ukazują. To samo dotyczy i twórczości literackiej. Uważam to za istotną lukę i ograniczenie naszych potrzeb kulturalnych. Bo jeżeli stanowimy około 8 proc. ludności republiki, to mamy chyba prawo do tego, żeby i książek w naszym języku i naszych autorów wydawano nie 0,001 procent, jak dotychczas, lecz nieco więcej. Mamy przecież swoje specyficzne potrzeby, mamy też teksty. Jedyną zaś możliwością publikacji są łamy „Czerwonego Sztandaru”, który przecież, robiąc co się da, nie jest w stanie zdziałać więcej niż może. Może by gazeta mogła ten problem postawić i spróbować rozstrzygnąć. Mam np. gotowy, rękopis szkiców historycznych, poświęcony sylwetkom J. Lelewela, T. Narbutta, A. Zdanowicza, M. Smotryckiego. Są to opracowania oparte na wileńskich archiwaliach, wiele w nich akcentów internacjonalistycznych, ideowo-wychowawczych. Wiem, że na to jest zapotrzebowanie. Ale jak to wydać? Prosiłbym redakcję wydrukować mój list.
Łączę najlepsze życzenia i dziękuję za wspaniały artykuł, który zachęcił mnie do napisania niniejszego listu.
Jan Ciechanowicz,
kandydat nauk filozoficznych
Wilnius

* * *

Pracuję w trójjęzycznej szkole i problemy, które się wyłaniają w dyskusji toczącej się pt. „A jeżeli z ręką na sercu...” są mi bliskie. W naszej szkole średniej w Baltoji Woke sytuacja jest podobna – z roku na rok zmniejsza się liczba uczniów w polskich klasach. Nauczyciele niejednokrotnie poruszali ten temat we własnym gronie i przed rodzicami. Staramy się dogłębnie wyjaśnić, skąd się bierze u rodziców ta niechęć do polskich klas? Obecnie, w okresie zapisów uczniów do pierwszych klas, sprawa ta znów staje się aktualna. Pozwolę więc sobie podzielić się niektórymi własnymi spostrzeżeniami na ten temat.
Język polski jest trzecim językiem w republice. W niektórych rejonach stanowi język ojczysty większości mieszkańców. Czy odgrywa on jednak jakieś większe znaczenie w życiu tych rejonów? Śmiem twierdzić – żadnego. Nie udało mi się jeszcze uczestniczyć w jakimkolwiek zebraniu prowadzonym po polsku, mimo że wśród jego uczestników większość osób stanowili Polacy. A czy dużo mamy agitacji poglądowej na ulicach naszych wsi i miasteczek, a także w WiIniusie wykonanej w jęz. polskim? Przykro, że nawet nazwiska wybitnych Polaków, przecież bliskich często sercu Litwina, Rosjanina i Białorusina oraz przedstawicieli innych narodowości, w wielu przypadkach występują w zniekształconych rosyjskiej lub litewskiej wersjach językowych. Dlaczego od lat spychana jest na ubocze sprawa muzeum – mieszkania A. Mickiewicza? Od kilku lat słuchacze audycji w języku polskim Radia Litewskiego postulowali przeniesienie tych audycji do programu pierwszego, ale wciąż to jest kwestią „niemożliwą” do rozwiązania, w co trudno uwierzyć. W tej chwili mam przed sobą kolejne wydanie kalendarza w języku węgierskim na rok 1988 wydawnictwa „Karpaty” z obwodu zakarpackiego na Ukrainie. Jest tu bogaty materiał historyczny i informacyjny, materiały dotyczące życia Węgrów na Ukrainie, utwory literatów węgierskich zamieszkałych na Zakarpaciu, sprawy szkolnictwa itd. Czyli dla każdego coś bliskiego. Nakład – 14 tys. egzemplarzy (w całym ZSRR mieszka około 190 tys. Węgrów). A gdyby tak coś takiego przedsięwziąć u nas?
Powinniśmy prawdzie spojrzeć w oczy i o wielu rzeczach powiedzieć otwarcie, skoro jest to rozmowa „z ręką na sercu”. W szkołach polskich brak nam nauczycieli przedmiotowców, władających dobrze językiem polskim, np. biologów, lituanistów, od wychowania fizycznego itd. To odstraszyło w swoim czasie dyrektorów niektórych szkół, gdzie zanikły już polskie klasy. A i drugi problem. Jeżeli początkowa polska klasa będzie nieliczna – do 5 osób, to istnieje obawa, że po IV klasie władze oświatowe mogą ją zlikwidować, co w niedalekiej przecież przeszłości niejednokrotnie się zdarzało. Rodzice muszą mieć stuprocentowe gwarancje, że ich dziecko będzie mogło dalej kontynuować naukę w języku ojczystym – w jednej i tej samej szkole aż do jej ukończenia. W rejonach szwencziońskim, wareńskim, szyrwinckim, gdzie pozostało po jednej–dwie szkoły polskie, rodzice chcieliby również, żeby ich dzieci opanowały mowę ojczystą. A jak to zrobić od zaraz? Czy nie celowe by było w tych rejonach, gdzie zupełnie zanikły polskie klasy, poczynając od następnego roku szkolnego wprowadzić dla wszystkich chętnych uczniów fakultatywy, z tym, żeby później można było przejść już do kompletowania polskich klas. Zdaję sobie sprawę, że moje propozycje są wielce dyskusyjne, ale wydaje mi się, że redakcja, poruszając ten żywotnie ważny dla nas temat, chce przy pomocy czytelników znaleźć odpowiednie, najbardziej optymalne rozwiązanie.
Kończąc swój list chcę podziękować redakcji za udział jej przedstawiciela w spotkaniu w Rudnikach w rejonie szalczyninkajskim. W tym roku będziemy znów mieli w naszej Baltoji Wokeskiej Szkole Średniej pierwszą klasę z polskim językiem nauczania.
Roman Parylak,
zastępca dyrektora Szkoły Średniej
w Baltoji Woke
Rejon szalczyninkajski

* * *

„Jako były pracownik oświaty, czytam z dużym zainteresowaniem artykuły, dotyczące zagadnienia szkół polskich i polskości. Dziś zgłaszam swój punk widzenia. Dlaczego tak jest, że do szkół litewskich Litwinów zachęcać nie trzeba, do rosyjskich – Rosjan też nie, natomiast sprawę polskich dzieci, z polskich rodzin, trzeba aż tak szeroko omawiać?
Był czas, gdy na Wileńszczyźnie Polaków było dużo, a szkół z polskim językiem nauczania było więcej niż wszystkich innych: liczebność uczniów w szkołach była bardzo pokaźna. Nastąpiła jednak repatriacja, dużo rodzin wyjechało do Polski. Z kolei z przygranicznych rejonów Białorusi sporo ludności przyjechało do Litwy. Tu ich chętnie przyjęto. Było to po wojnie, w końcu lat 40 – początku 50. Szkół jednak z polskim językiem nauczania w m. Wilnius zostało bardzo mało. Czynna była właściwie jedna szkoła średnia nr 5, wtedy jeszcze nazywająca się gimnazjum. Polacy, którzy przyjechali z terenów białoruskich, a i miejscowi czuli się rozczarowani i pokrzywdzeni. Chcieli uczyć dzieci w języku ojczystym, ale nie było gdzie. Wtedy to, w roku 1948, strasznym okresie kultu jednostki, ze wszelkimi jego wypaczeniami, znaleźli się dzielni i odważni rodzice, którzy pojechali ze skargą do Moskwy. Widocznie mieli głębokie racje i argumenty, gdyż na wyniki nie trzeba było czekać: polecono otworzyć zamknięte szkoły polskie. Otwierano je z oporem. Pracowałem wtedy w szkole trójjęzycznej, gdzie dyrektorem był Rosjanin więc i szkoła była rosyjska (do klas rosyjskich posadzono dzieci polskie).
Rodzice tej szkoły czekali, kiedyż wreszcie otwarte zostaną klasy polskie? Rozpoczął się nowy rok szkolny, ale wszystko bez zmian. Poszli rodzice do Ministerstwa Oświaty Lit. SRR, i dopiero wtedy przyjechała komisja sprawdzić, dlaczego tak się dzieje. Po tej komisji otwarto polskie klasy, ale między nauczycielami na długo zapadła atmosfera milczącej niechęci: chodziło o zarobki, godziny lekcyjne itd.
Ci, którzy ukończyli szkoły polskie, zdobyli wykształcenie, oczywiście szanują swój język, swoją kulturę i w tym duchu wychowują dzieci, chociaż prawie wszyscy w miejscu pracy posługują się językiem rosyjskim lub litewskim. Ale właśnie dzięki nim istnieją do dziś szkoły z polskim językiem nauczania, w których uczą się kolejne pokolenia Polaków. Kończą te szkoły i doskonale sobie radzą na wyższych uczelniach. Znam kilku takich studentów, którzy mimo że ukończyli szkoły polskie, są prymusami, wyprzedzają tych, którzy studiują w języku ojczystym. Bowiem chcieć – to móc.
A więc najważniejsza jest decyzja rodziców. Częstokroć, gdy trzeba posyłać dziecko do szkoły, rodzice wybierają nie to, co określa jego przynależność do swojej kultury, tradycji przodków itp. ale co jest łatwiejsze dla mamy i taty. Czyli jaka szkoła jest blisko, do takiej oddaje się dziecko, a to, że nie czuje się ono swojo, spotyka się z wieloma trudnościami w nauce, tego nie chcą zrozumieć. Może potem, widząc to, żałują, że mogli o 15 minut wcześniej wstać, by towarzyszyć synowi lub córce te parę przystanków do szkoły, że teraz ich pociecha jest jakby poza nawiasem swoich rówieśników. Nie wie, do kogo należy, kim jest...
I jeszcze jedna sprawa niezmiernie, moim zdaniem, ważna. Jeżeli w każdej szkole nauczyciel powinien być Nauczycielem, właśnie przez duże „N”, to w szkołach mniejszości narodowych musi być wzorem we wszystkim: w pracy, na lekcjach i poza lekcjami. Mam na myśli tych nauczycieli – Polaków, którzy posyłają swe dzieci do szkół z innym językiem nauczania. Taka postawa pedagoga, szczególnie na wsi, niweczy wszystko, co głosi on na lekcjach. To bodajże w największej mierze zadecydowało o tym (szczególnie w małych miejscowościach), że ludzie zaczęli posyłać dzieci do szkół nie tyle bliższych, co „bardziej wygodnych”. „Skoro dzieci nauczycielskie tam się uczą, to widocznie tak lepiej” – rozważała część osób.
Wszystko, co wyłuszczyłem, są to sprawy dalszej i bliższej przeszłości, ale one spowodowały ciężkie psychiczne urazy kilku pokoleniom obywateli narodowości polskiej. Dziś sprawiedliwość zagląda we wszystkie zakątki naszego życia. Każdy rozsądny człowiek przykłada swój plaster uzdrowienia, by te rany przeszłości szybciej się zabliźniły. Dążenie do zachowania swej narodowości jest też tym plastrem. Z dumą spotykam uczniów, którzy po otrzymaniu matury w szkole polskiej, są dziś dziennikarzami, lekarzami, dyrektorami, nauczycielami, naukowcami, pracownikami na wysokich stanowiskach lub też doskonałymi fachowcami, cieszącymi się zasłużonym autorytetem, szacunkiem, uznaniem.
Niech tegoroczni maturzyści, ci, którzy przygotowywali się do dalszej nauki i solidnie pracowali, śmiało przekraczają progi wyższych uczelni. Na pewno utorują sobie drogę w życiu po ukończeniu szkoły z polskim językiem nauczania, czego z całego serca im życzę i jestem pewny, że marzenia ich się spełnią.
Pracownik oświaty, emeryt
(nazwisko i adres znane redakcji)
Wilnius”

* * *

Negatywne zjawisko – malejąca liczba uczniów w polskich klasach – budzi uzasadnione, jak widać z wypowiedzi na łamach naszego dziennika – zaniepokojenie Polaków. Zastanawiamy się, dlaczego Polacy posyłają swojej dzieci do rosyjskich szkół, czy klas. Jasne, że część osób sądzi, mylnie zresztą, że łatwiej jest trafić na studia po rosyjskiej szkole, niż polskiej.
Jako długoletnia nauczycielka Rukainiajskiej Szkoły Średniej (ostatnio już emerytka) stwierdzam, że tylko znikoma liczba uczniów – Polaków z rosyjskich klas naszej szkoły wstępowała na wyższe studia. Natomiast z polskich – poszczycić się możemy starszym wykładowcą WPIP Janem Syrojciem, 6 prawnikami, 6 wysokiej kwalifikacji specjalistami gospodarki rolnej na kierowniczych stanowiskach i dużą liczbą zdolnych pedagogów. Te autentyczne przykłady z naszej wiejskiej szkoły mówią o tym, że polskojęzyczna szkoła nie jest przeszkodą do uzyskania wyższego wykształcenia i pozycji w społeczeństwie. Jeszcze, moim zdaniem, bodajże największy ujemny wpływ na rodziców w wyborze szkoły dla dzieci ma część inteligencji urzędniczej, czyli przewodniczący niektórych rad apilinkowych, dyrektorzy szkół, przewodniczący kołchozów, specjaliści rolnictwa.
Nasi wielcy rodacy, którzy zmuszeni byli w swoim czasie opuścić Ojczyznę, niemal na wszystkich kontynentach świata zadziwiali cywilizowane narody swym patriotyzmem, twórczą pracą w dziedzinie kultury, techniki, wynalazków. Nie mam nic przeciwko narodowości rosyjskiej czy litewskiej, bądź jakiejkolwiek innej, ich językom. Owszem, absorbuje mnie ich świat duchowy, muzyka, literatura itd. Każdą zresztą inną narodowość człowiek kulturalny szanuje i ceni, ale i swojej pozostaje wierny.
Byłabym bardzo nieszczęśliwa, gdybym nie znała historii, literatury oraz języka swoich pradziadów i nie zaszczepiła miłości do języka ojczystego swoim dzieciom i uczniom. Obie moje córki otrzymały wyższe wykształcenie. Są zadowolone z życia i pracy zawodowej. Zamieszczona nie tak dawno w „Cz. Sz.” notatka pt. „Prośba o elementarz” wymownie świadczy o tym, jak Polacy mieszkający gdzie indziej tęsknią za swoim językiem. Na tle tego, jakże paradoksalnie wygląda sprawa ustosunkowania się niektórych Polaków na Litwie do naszego pięknego języka polskiego, do własnej narodowości. Mając możliwość kształcenia dzieci w języku ojczystym, sami zaprzepaszczają tę szansę. A więc, Rodacy! Nie bądźmy bezdusznymi ignorantami! Pozwólmy swoim dzieciom rozwinąć ich moralne wartości, nie wyrzekać się swego języka, a co za tym idzie i autentycznej narodowości!.
Maria Bałtrosz
Rejon wileński”

* * *

13 lipca 1988 roku „Czerwony Sztandar” pod rubryką „Z punktu widzenia Czytelnika” opublikował tekst pt. „Potrzebny jest wzajemny szacunek”, w którym pisano: „Dobrze się stało, że „Czerwony Sztandar” zabrał głos w obronie godności narodowej Polaków (Jerzy Surwiło, „Rzetelność czyli odpowiedzialność za słowo „Cz. Sz.” 23.VI.1988) przed bezpodstawnymi atakami.
Moim zdaniem, do zwaśnienia Litwinów i Polaków używa się argumentów bezpodstawnych pod względem naukowym i amoralnych pod względem etycznym, apelujących do uczuć i emocji, do sfery irracjonalnej, do budzenia nieuzasadnionych żalów i nienawiści. Tak np. bez końca wałkuje się jako „dowód” na to, że ktoś nie jest Polakiem – bałtyckie brzmienie nazwiska (Mażuł, Miłto itp.). Nie jest to żaden argument. Nazwiska nadawano w różnych czasach i w różnych sytuacjach politycznych. Dlatego można np. mieć czysto niemieckie nazwisko, a być rdzennym Francuzem, Polakiem czy Żydem, nie mającym w żyłach ani kropli krwi niemieckiej. Podobnież około 10 proc. Niemców ma nazwiska wybitnie polskie (Kempiński, Zieliński, Zalewski, Wozipiwo, Wiszniewsky itp.). Dość dużo Litwinów ma nazwiska o polskim rodowodzie (Paplauskas, Astrauskas, Żeromskis, Zajonczkauskas i in.), a Polaków – o litewskim lub szerzej bałtyckim (Uczkuronis, Warżagolis, Perwejnis Jakubenas i in.). Przy tym często są to nazwiska pochodzące z języka jaćwieskiego (Strumiło, Jundziłł itp.). Nazwiska te nie są świadectwem spolonizowania czy zlituanizowania, lecz tylko i wyłącznie wzajemnych wpływów kulturalnych. Według ustaleń Organizacji Narodów Zjednoczonych istnieje tylko jedno kryterium określenia narodowości: własna świadomość narodowa danego człowieka. Ktoś może mieć chińskie imię i hiszpańskie nazwisko, ale jeśli szczerze i autentycznie uważa się np. za Żyda, to jest właśnie Żydem, a nie Hiszpanem czy Chińczykiem. I nikt nie ma prawa go na kogokolwiek przerabiać. Jest to elementarny wymóg kultury – tym razem – także politycznej.
Podobnież ma się sprawa z językiem. Na pograniczu kultur często obserwuje się tzw. dwu- lub nawet trójjęzyczność. Niekiedy kształtują się tu też pewne przejściowe dialekty czy gwary, nie należące w pełni do żadnego z języków literackich, jak np. owe słynne wileńsko-grodzieńskie mówienie „po prostemu”... I w tej sytuacji sam człowiek jako jednostka, jako osoba, rozstrzyga, kim on jest. Wszelkie próby narzucania mu z zewnątrz świadomości narodowej czy zmiany nazwiska (w Litwie burżuazyjnej, a i w okresie powojennym z niejednego Wieliczki próbowano czynić „Didysisa”, z Sokołowskiego – „Sakalauskasa”, z Kozłowskięgo – „Ożkinisa” itp.) są przejawem delikatnie mówiąc nietaktu.
Równie bezpodstawne są zarzuty, iż rzekomo Polacy przez wieki polonizowali Litwinów. W chwili nawiązania kontaktu z Wielkim Księstwem Litewskim Polska była kulturalnym, łacińskim krajem zachodnioeuropejskim. Toteż niektórzy mieszkańcy W.Ks.L. sami dążyli do zbliżenia z kulturą i narodem polskim, lecz za to już „odpowiedzialni” są oni sami; gdyż np. kojarzenie małżeństw z Polakami i Polkami, tak przyjęte na Litwie w XV-XVII st., należało wyłącznie do ich decyzji. W. Ks. L. było w czasie unii w pełni suwerennym państwem i Polacy z Korony nie mieli tu nigdy nic do powiedzenia. A że na Grodzieńszczyźnie, w okolicach Brześcia i Białegostoku część toponimów i hydronimów ma charakter bałtycki (przy przeważającej ludności polskiej), jest to pozostałość nie po Litwinach, lecz po Jaćwingach, którzy tu ongiś mieszkali. (Brandenburg, Drezno, Lipsk leżą na terenach, na których 800 lat temu mieszkały plemiona zachodniosłowiańskie; ba same te nazwy są niegermańskie. No i co z tego wynika? Też absolutnie nic...).
Nie sposób – z powodu braku miejsca – rozważyć w liście do gazety wszystkich pseudoargumentów wyciąganych do motywacji resentymentów antypolskich wypowiadanych przez niektórych publicystów rzekomo w imieniu „wszystkich Litwinów”. Chodzi o jedno – nie możemy dać się zwariować. Mimo nieporozumień, powstałych przeważnie w XX wieku, Polacy i Litwini nigdy nie upadli do poziomu, by się nawzajem wymordowywać. Nawet w napiętym okresie burżuazyjnym Litwy i Polski obie strony – przy wielu po prostu głupich krokach – zachowywały się dość rozsądnie i nie przekroczyły granic, za którymi zaczyna się nicość.
Litwa obecnie nie tylko uznaje naszą polską tożsamość narodową, ale też jako jedyna republika radziecka zapewniła nam w tak znacznej skali szkolnictwo, prasę, warunki do rozwoju kultury. Również w Polsce 14-tysięczne skupisko Litwinów ma swe pismo „Auszra”, szkoły, zespoły artystyczne, towarzystwo kulturalno-społeczne. To są fakty, a fakty to rzecz uparta. W ich świetle nikt mi nie wmówi, że Litwinów i Polaków dzieli odwieczna wrogość. Jeszcze w 1939 r. Litwa odmówiła wzięcia udziału w ataku na Polskę. A w rok później generał litewski Statys Rasztikis odmówił przyjęcia gratulacji Mołotowa z powodu zniszczenia „bękarta wersalskiego” – Polski. Odpowiedzią zacnego Litwina było: „Bez wolnej Polskie nie może być niepodległej Litwy”...
Wiele zamętu w stosunkach polsko-litewskich sprawiła kwestia Wilna, miasta, które było stolicą W. Ks. Litwy, lecz w którym większość mieszkańców stanowili w XIX-XX w. Polacy. Należało, oczywiście, ten problem rozstrzygać inaczej, niżeli uczynił to generał L. Żeligowski. Ale nie może przecież ten dramat być wiecznie nie gojącą się raną! Trzeba wreszcie zdobyć się na patrzenie w przyszłość i nie stawiać na ciągłe jątrzenie. Zatarg o Wilno stanowił sąsiedzki konflikt, jakich powstaje masa na pograniczu między różnymi państwami. Powinien też być dziś traktowany nie jako powód do dzielenia i antagonizowania naszych narodów, lecz raczej do obustronnej rozwagi. Wydaje się, że jak na razie intencje niektórych publicystów piszących po litewsku idą w przeciwnym kierunku, a ich publikacje rozpalają tylko niechęć do „tutejszych”.
Dzięki serdeczne „Czerwonemu Sztandarowi”, że udzielił riposty na nierozważny i kontrowersyjny artykuł A. Gorodeckisa w „Gimtasis Krasztas”. Nawiasem chciałbym zaznaczyć, że powiedzonko, na które powołuje się autor artykułu poprawnie pisze się „gente Lithuanus, natione Polonus”, a nie tak jak podaje „Gimtasis Krasztas”. Myślę, że nawet tak ostra polemiczna wymiana zdań prowadzić powinna do pojednania – przez wzajemne zrozumienie. A może by warto było zorganizować np. „okrągły stół”, rodzaj wymiany opinii między obu stronami, w której wzięłoby udział po paru naukowców i po kilku publicystów, zarówno ze strony litewskiej, jak i polskiej? Może uczyniłby to „Czerwony Sztandar” z „Komjaunimo Tiesa”?
Najwyższy czas skończyć z animozjami, mamy wspólną Ojczyznę, wspólny światopogląd, wspólne cele historyczne. Po co się więc dzielić, po co się wygryzać? Czy nie lepiej spokojnie bok o bok pracować, wzajemnie się szanując i wspomagając? W tym widzę rację i interes państwowy.
Jan Ciechanowicz,
Kandydat nauk filozoficznych”

* * *

W połowie 1988 roku polsko-brytyjski kwartalnik „Aneks” zamieścił bardzo rzetelny artykuł Tarasa Kuzi pt. „Problemy narodowościowe w sowieckich republikach bałtyckich”, którego fragmenty poniżej przytaczamy ze względu na istotne informacje w nim zawarte, a korzystnie odbiegające od płytkich publikacji krajowych.
Wzrastające niezadowolenie miejscowej ludności ze stosunku i podejścia Moskwy do kwestii narodowościowych w trzech republikach bałtyckich zmusiło lokalne władze do zajęcia się z umiarkowaną „głasnostią” dotychczas niechętnie podejmowanymi problemami. K. Vaino, pierwszy sekretarz KP Estonii, wyraził przekonanie, iż tak duża ilość osób brała udział w demonstracjach o podłożu narodowym w ostatnich latach, ponieważ „nie miały one najmniejszego pojęcia o prawdziwym tle gwałtownych wydarzeń przed i po wojnie”. Ponadto „osoby, którym obce jest sowieckie stanowisko co do ich własnej historiografii, i które w nie nie wierzą, wykazują zazwyczaj polityczną ślepotę i gdy pokazać im fałszywe drogowskazy lub zagrać na uczuciach narodowych, mogą łatwo pobłądzić”. („Eesti Kommunist”, 1/1988).
Historyczne fakty leżą u źródeł ideologicznych trudności, na jakie napotyka usiłowanie legitymowania sowieckiej władzy w trzech bałtyckich republikach. Oficjalna prasa do czasu zeszłorocznych demonstracji na Litwie ignorowała deklarację niepodległości z 16.01.1918. Innymi słowy, „głasnost” doszła do głosu dopiero po artykulacji konkretnych żądań przez dysydentów. W drugiej połowie 1987 roku środki masowego przekazu w ZSRS przestały unikać drażliwych tematów, za to jednak wykorzystały swój informacyjny monopol by prezentować własne (czytaj: partyjne) poglądy i interpretacje. To nowe podejście miało na celu likwidację rowu niewiarygodności poprzez sypanie do niego większej niż dotychczas „otwartości”. Powtarzanie starych kłamstw byłoby dostarczaniem atutów opozycji, podczas gdy zbyt duża otwartość mogłaby niebezpiecznie podkopać wiele mitów leżących u podstaw sowieckiej historiografii. Niemniej jednak podczas dyskutowania drażliwych kwestii, jak np. stalinowskie represje, władze powróciły do starej taktyki, stosowanej w przeszłości na Ukrainie i gdzie indziej.
W wydawanym po angielsku „Soviet Weekly” (2.04.88) czytamy, iż „doszło do niczym nieusprawiedliwionych wypaczeń i łamania socjalistycznej praworządności, w wyniku czego ucierpiało wielu niewinnych ludzi, zwłaszcza na Litwie w czasie deportacji z 1949”. Jednak stwierdzenie to opatrzono zastrzeżeniem, iż deportację podjęto w celu „usunięcia wrogów socjalizmu, ukrócenia szerzącej się przestępczości i zneutralizowania kułaków”. Litewski dziennik partyjny z 4.03.88 po raz pierwszy przyznał, iż w 1949 roku deportowano 43.231 Litwinów, a I-szy sekretarz lokalnej partii, Pugo, wysunął nawet wniosek o wzniesienie im pomnika.
Od października 1986 litewscy pisarze i historycy domagają się reinterpretacji sowieckiej wersji historii Litwy, jej kulturowego dziedzictwa, a w grudniu zeszłego roku tygodnik literacki „Literatura i Menas” opublikował dyskusję „przy okrągłym stole”, poświęconą ww. tematom. Zgodzono się, iż sowiecka historiografia odnośnie Litwy wykazuje wiele braków i nie zaspokaja oczekiwań zarówno specjalistów jak i zwykłych czytelników. Zgodnie z duchem wielu publikacji samizdatowych, dyskutanci potwierdzili doniosłość świadomości historycznej dla zachowania tożsamości narodowej. Jeden z historyków domagał się nawet opublikowania tajnych klauzul paktu Ribbentrop-Mołotow. W tym samym miesiącu Związek Pisarzy Litewskich zorganizował otwarte spotkanie, by przedyskutować sposób nauczania historii w szkołach, podczas którego domagano się zmiany treści podręczników. Jednakże zasadnicza rewizja sowieckiej historiografii byłaby poważnym wyzwaniem dla twierdzeń o „postępowym” charakterze inkorporacji republik bałtyckich do imperium carskiego, czy o rzekomej wyższej stopie życiowej Bałtów obecnie w porównaniu z okresem międzywojennym. Poza tym mogłoby to poważnie zaszkodzić „przyjaźni między Litwinami i Rosjanami”. W tym względzie Gorbaczow nie różni się od swych poprzedników. Przemawiając w Rydze w lutym 1987 roku powiedział m.in.: „na przestrzeni wieków... rosyjski żołnierz-wyzwoliciel pomagał bałtyckim chłopom i rybakom w obronie ich krajów przed wydziedziczeniem i zniewoleniem, bronił przed obcym najeźdźcą.” („Tiesa”, 20.02.1987). Czyżby zapomniał o słowach Lenina, które określały carską Rosję jako „więzienie narodów”?
Tymczasem w prasie fińskiej i samizdatach pojawiła się informacja, iż w obawie przed wzbudzeniem sympatii ogółu społeczeństwa dla niektórych żądań demonstrantów, publikowanych w oficjalnej prasie estońskiej, w grudniu zeszłego roku na szczeblu lokalnego komitetu partii podjęto tajną rezolucję potępiającą „liberalne” (tj. progłasnostiowe) dzienniki. W tydzień po uchwaleniu rezolucji zwołano zebranie partyjne poświęcone problemom ideologicznym, takim jak błędy w procesie „wychowania internacjonalistycznego” i coraz liczniejsze „nielegalne” demonstracje. Większość zebrania poświęcono jednak roli estońskiej prasy jako kuźni niepokojów społecznych na tle narodowościowym. Wymieniono co radykalniejszych autorów, redaktorów, dzienniki i czasopisma. W rezultacie wiele osób zwolniono z pracy. Chodziło szczególnie o dziennikarzy pracujących w czasopismach znajdujących się w awangardzie protestu przeciw postępującej rusyfikacji, migracji Rosjan, deprecjacji języka estońskiego. Jeden z dzienników został oskarżony przez I-go sekretarza Vaino o to, iż „w niczym nie przypomina partyjnego dziennika”. Inne oskarżano o udział w kampanii na rzecz powrotu do starych (estońskich) nazw geograficznych i publikację listów czytelników sympatyzujących z demonstrantami. Czołowy stalinowiec estoński, G. Naan, wyśmiał kampanię na rzecz wzniesienia pomnika ofiarom stalinizmu, w której zebrano ok. 10 tys. podpisów, twierdząc iż pomnik należy się raczej czekistom. Dalej Naan zauważył, iż do wypadków z 1956, 68 i 80 roku w Europie Wschodniej doszło dlatego, że partia utraciła kontrolę nad prasą, do czego właśnie ma dochodzić w Estonii. Na zebraniu wezwano do położenia kresu demonstracjom o podłożu narodowościowym, wzmożenia inwigilacji pewnych środowisk poprzez KGB i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a także zwiększonego udziału etnicznych Rosjan w partyjnych instancjach estońskich. Jednakże Radio Tallin doniosło 5 lutego 1988 o skargach estońskich związków twórczych odnośnie „zawężania sfery użycia języka estońskiego”. Stwierdzono też, iż „prawem Estończyków jest gospodarowanie krajem, w którym się urodzili i gdzie mówi się ich językiem”, oraz iż „niepokój o los języka narodowego nie może być uważany za »przejaw nacjonalizmu«”.
Sytuacja ideologiczna w Estonii była też przedmiotem dyskusji radiowej (Radio Tallin) z udziałem szefa partii Estonii i lokalnych sekretarzy. Sytuację w roku 1987 opisano jako „napiętą i trudną", lecz z drugiej strony „spokojną i normalną”. Dyskutanci lamentowali, iż „wróg ideologiczny istnieje tu, na ziemi estońskiej, nie tylko zagranicą”. Władzom nie udało się ustalić, kto kolportował ulotki wzywające do demonstracji, ani też kto bezcześcił sowieckie groby wojenne. Przyznano, iż „wrogowie ideologiczni mają pewne wpływy”. Zgodzono się też, iż niepowodzenia gospodarcze w Estonii „gdzie osiągnięto bardzo niewiele” także w pewnym stopniu doprowadziły do „trudności na polu walki ideologicznej”.
Z kolei problemami o podobnym charakterze na Łotwie zajęto się w 13-stronicowym liście otwartym trzech Łotyszy do władz sowieckich i środków masowego przekazu. List dotyczył trzech tematów: łotewskiej historii międzywojennej, przyczyn demonstracji na Łotwie z lipca i sierpnia ubiegłego roku i dysydenckiego ugrupowania Helsinki-86. W publikacji stwierdzono, iż historia Łotwy winna być pisana z łotewskiego punktu widzenia. Autorzy listu żądali, by nie tylko hitlerowscy zbrodniarze wojenni stawali przed sądem. Domagano się też kary dla ich sowieckich kolegów. Jednak największym problemem jest wg autorów postępująca rusyfikacja Łotwy, gdzie obecnie Łotysze stanowią 53% populacji, przy 80% jeszcze w roku 1945. Dokumentując uprzywilejowaną pozycję jeżyka rosyjskiego podano do wiadomości, iż obecnie w 47 szkołach średnich w Rydze językiem wykładowym jest rosyjski, zaledwie w 18 łotewski. W dalszych 18 szkołach używa się obu języków. W liście poparto stanowisko aktywistów grupy Helsinki-86, zgodnie z którym prawo do odłączenia Łotwy od ZSRS jest zgodne z literą sowieckiej konstytucji. Natomiast Radio Ryga (15.12.1987) podało do wiadomości, iż tylko 40% mieszkańców miasta to Łotysze, a ledwie 20% nie-Łotyszy włada językiem łotewskim. Ci Rosjanie, jak stwierdzono, „nie wykazują zainteresowania historią i kulturą narodu łotewskiego”.
W innej audycji radia Ryga (30.12.1987) przyznano, iż jeszcze do niedawna władze twierdziły, iż na Łotwie nie istnieje problem narodowościowy. Lecz demonstracje pokazały, „iż taki punkt widzenia jest błędny”. Stwierdzono też „poważne uchybienia w ideologicznym, internacjonalistycznym i patriotycznym wychowaniu mieszkańców, zwłaszcza młodych ludzi” oraz wywnioskowano, iż „w ostatnich latach zdecydowanie osłabł front walki z przejawami nacjonalizmu i szowinizmu”. Dziennik „Cina” z 16.01.88 doniósł o zebraniu partyjnym poświęconym poprawie „internacjonalistycznego wychowania”, podczas którego stwierdzono, iż „problemy narodowościowe nie pojawiły się nagle, a narastały przez lata”. Wzywano do rozróżniania między „dumą narodową a nacjonalizmem”, ostrzegano, iż „każdemu niepowodzeniu nasi ideologiczni wrogowie przypisują podłoże narodowe”. Szczególnie młodzi ludzie, „poddawani codziennie działaniu rozpowszechnionego nacjonalizmu i szowinizmu”, są obiektem troski władz.
Same zaś władze działające, jak się wydaje, zgodnie z tradycyjną receptą: „więcej tego samego”, nie mogą poważnie liczyć na zmianę sytuacji ideologicznej w republikach bałtyckich. Grupa Helsinki-86 w ciągu kilkunastu miesięcy swego istnienia zdołała zebrać 50 dokumentów świadczących o nieprzestrzeganiu praw człowieka na Łotwie jak i zainicjować zakrojone na szeroką skalę demonstracje. W pierwszym oświadczeniu wydanym przez grupę domagano się restytucji łotewskiego jako języka urzędowego, ustanowienia narodowej armii łotewskiej, powrotu do granic sprzed 1939 roku, przestrzegania swobód religijnych, zaprzestania zagłuszania zagranicznych radiostacji, likwidacji cenzury, deportacji „nielegalnych imigrantów” (Rosjan – przyp. red.), powołania trybunału, przed którym stanąć mieliby sowieccy zbrodniarze wojenni. Wydano też szereg innych dokumentów, a 18 listopada ubiegłego roku, w rocznicę odzyskania niepodległości przez Łotwę, rosyjscy dysydenci kolportowali w Moskwie specjalnie na tę okazję przygotowane ulotki. Natomiast w Rydze do zorganizowanych demonstracji przyłączyło się wielu zamieszkujących tam nie-Łotyszy. W styczniu bieżącego roku powstała młodzieżowa sekcja grupy Helsinki-86 pod nazwą Ojczyzna i Wolność.
Zgodnie z oczekiwaniami doszło do ostrych represji. Aktywistów skazano na kary do roku więzienia, gdzie ich bito, a następnie, w geście wielkoduszności, hospitalizowano. Wielu członków organizacji powołano do wojska lub wysłano do Czarnobyla. Inni stanęli przed alternatywą: Gułag lub emigracja. Wszystkiemu oczywiście towarzyszył proces oczerniania i zastraszania w środkach masowego przekazu. Zgodnie z opinią jednego z aktywistów ruchu narodowego na Łotwie, po stłumieniu demonstracji z listopada ubiegłego roku, w Rydze „panował duch rewolucyjny”. Wcześniej, 14 czerwca odbyła się tam masowa demonstracja (5000 osób) ku pamięci deportowanych z Łotwy w 1941 roku, zaś protest z 23 sierpnia, w rocznicę podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, zgromadził 10 tys. osób. W dniu 25 marca tego roku wspominano z kolei deportowanych z Łotwy w roku 1949. W grudniu 1987 roku utworzono tajną organizację pod nazwą Bóg, Prawda, Naród, zapraszającą do współpracy nie-Łotyszy, której program przewiduje działania w ramach obowiązującego systemu prawa.
W obliczu narastających protestów do ataku przystąpiła oficjalna prasa Litwy i Estonii. Na Litwie sytuację komplikuje dodatkowo istnienie wpływowego Kościoła katolickiego. I tak litewski dziennik partyjny „Tiesa” z 27.01.88 rozpoznał wroga w „garstce nacjonalistycznych i religijnych ekstremistów, inspirowanych przez antysowieckie ośrodki na Zachodzie”, żądając od władz, by „na czas demaskowały przejawy burżuazyjnego nacjonalizmu i klerykalnego ekstremizmu wszelkiej maści, dając im należyty odpór...” Radio Wilno tego samego dnia doniosło, iż plenum litewskiej partii ostrzega przed skutkami „zasadniczych błędów popełnionych w toku internacjonalistycznego wychowania”. W styczniu bieżącego roku po raz pierwszy, za to przez sześć dni z rzędu, „Tiesa” atakowała samizdatowy periodyk „Kronika Kościoła Katolickiego na Litwie”, ukazujący się nieregularnie od 1972 roku. Władzom zależało na wywołaniu wrażenia, iż „Kronika” nie reprezentuje poglądów hierarchii kościelnej, nie służy jej interesom, a zaprzedana jest zagranicznym radiostacjom i kołom emigracyjnym. W rzeczywistości „Kronika” publikowała dziesiątki oświadczeń podpisanych przez ponad 90% litewskich księży, protestujących przeciwko antykościelnym i antylitewskim posunięciom władz jak i liczne petycje podpisane przez setki tysięcy Litwinów.
Mimo surowych represji ze strony władz, 16 lutego bieżącego roku, w Dniu Niepodległości, od 10 do 15 tys. osób rozwijając narodowe flagi wzięło udział w „nielegalnej” demonstracji w Wilnie. Przed zapowiedzianą manifestacją na miejsce przybyły milicja i wojsko sprowadzone z Białorusi, doszło do pobić, osoby potencjalnie niebezpieczne przetrzymywano w areszcie domowym; innych załadowano do ciężarówek i wysadzono 40 kilometrów za Wilnem. Uczniów szkolnych wywieziono na wycieczki, studentów Uniwersytetu Wileńskiego zmuszono do udziału w 7-godzinnym zebraniu.
W dn. 2.02. br. estońska Grupa Domagająca się Ujawnienia Tekstu Paktu Ribbentrop-Mołotow – organizator sierpniowych manifestacji w rocznicę podpisania paktu – demonstrowała w równo 68 lat po zawarciu traktatu pokojowego między ZSRS i Estonią przypominając ówczesne gwarancje sowieckie, jak i „wieczystą rezygnację ZSRS z wszelkich roszczeń terytorialnych wobec Estonii”. Pierwszy sekretarz partii estońskiej – wspomniany już Vaino – 24 lutego br. oświadczył w wywiadzie dla rozgłośni moskiewskiej, iż ww. grupa „jest finansowana przez zachodnie służby wywiadowcze”. Oficjalne podanie do władz o zezwolenie na przeprowadzenie manifestacji zostało odrzucone.
Mimo to 2.02. br. demonstrowało ok. 1000 osób. Władze odpowiedziały „wywózkami”, aresztowaniami, pobiciami i całym arsenałem innych szykan. Nie zdołało to jednak zniechęcić ok. 15 tys. Estończyków, którzy w Tallinie w Dniu Niepodległości wzięli udział w „nielegalnym” wiecu domagając się niepodległości Estonii i wznosząc okrzyki: „Rosjanie do domu”, „Precz z Vaino”. Władze zorganizowały kontrdemonstrację, której uczestnicy – w większości nie-Estończycy – protestowali przeciwko „obcej ingerencji w sprawy wewnętrzne Estonii”. Jak było do przewidzenia, szef estońskiego Sowieta poinformował, iż „kontrdemonstranci” zdecydowanie przewyższali liczebnie tych, którzy „działali z antysowieckich i ekstremistycznych pozycji”. (Radio Moskwa, 26.02.88).
W Estonii w ostatnich czasach powstały nowe ugrupowania dysydenckie, takie jak 200-osobowa Karta-87, 100-osobowa Wolna Niezależna Kolumna Młodzieży, wydająca samizdatowy biuletyn „Opinia Publiczna”. Powołano do życia także Estońską Narodową Partię Niepodległości, której program w organie estońskich komsomolców, (Noorte Haalz 20.02.88) określono jako „ograniczony i nacjonalistyczny”. Zgodnie z diagnozą dziennika organizacja „służy sprawie wzniecania napięć społecznych i narodowych, choć jej członkowie generalnie uważają się za bojowników niepodległościowych”. Oczywiście „wywoływanie napięć w Estonii służy konserwatywnym siłom w ZSRS i politykom za oceanem”. Natomiast agencja TASS 23.02.88 porównała partię do grupy Helsinki-86, gdzie trzonem grupy założycielskiej mają być „niedokształceni, nacjonalistycznie zorientowani ekstremiści”.
Aktywiści z republik bałtyckich nawiązali kontakty nie tylko z rosyjskimi dysydentami, którzy ułatwiają im dostęp do korespondentów zachodnich. Wiele wskazuje na istnienie związków z polską opozycją. Polska Partia Liberalno-Demokratyczna Niepodległość i czasopismo podziemne „Nowa Koalicja” specjalizujące się w problemach dotyczących bloku sowieckiego opublikowały wspólny apel z okazji 70 rocznicy odzyskania niepodległości przez Litwę. Z kolei w „Robotniku” (nr 130/87), organie nowej PPS, opublikowano rozmowę z Estończykiem, który przyznał, że wszyscy jego rodacy byli zafascynowani „Solidarnością”. Przeprowadzający wywiad wyraził „ogromną satysfakcję Polaków, iż do protestów dochodzi także w ZSRS”. Estończyk na zakończenie wyraził nadzieję, iż „być może imperium sowieckie rozpadnie się, choć będzie to zależeć od stopnia koordynacji niepodległościowych działań Bałtów w zdecydowanie szerszej konfiguracji – z Ukraińcami, Mołdawianami, Gruzinami, muzułmanami”.

* * *

„Piotr Kowalczuk
„Gorzkie żale braci Litwinów”

Vilnius musu, bet Lietuva rusu
(Wilno nasze, ale Litwa rosyjska –
powiedzonko litewskie z 1939 r.)

Pobieżna choćby lektura emigracyjnych i samizdatowych wydawnictw litewskich, jeśli chodzi o koncepcje niepodległego państwa litewskiego, jego granic, analizy historii stosunków polsko-litewskich, musi wprawić polskiego czytelnika w stan lekkiego osłupienia. Można bowiem zrozumieć, że bracia Litwini chcą być jedynie naszymi sąsiadami, natomiast niezmiennie antypolski charakter większości litewskich publikacji, w kraju jak i zagranicą, miałkość historycznych przesłanek „litewskiej racji stanu” wobec Polski, lekceważenie historycznych faktów jak i dzisiejszych geopolitycznych realiów, czyni w polskich oczach z wielu przedstawicieli niezależnej prasy litewskiej i przywództwa litewskiej emigracji swoiste panopticum, a i mimo woli wywołuje brzydką satysfakcję. Oto bowiem gdzieś żyją, piszą i wymieniają myśli ludzie, których ksenofobiczne i nacjonalistyczne poglądy pozwalają na pewną relatywizację niebezpiecznego polskiego szowinizmu – w kontekście tromtadrackiego zapamiętania litewskiego jawiącego się niewinną fobią, jeśli nie cnotą patriotyczną o ewangelicznej czystości.
Oto kilka cytatów: kanadyjsko-litewski tygodnik „Teviskes Żiburiai” z czerwca 1984 r. z okazji watykańskich obchodów 500-lecia zgonu Św. Kazimierza przyznaje, iż: „Były również pogłoski, że Polacy organizują liczne pielgrzymki. Być może, że te plotki powstrzymały niejednego Litwina od wyprawy do Rzymu na uroczystości kazimierzowskie. Okazało się na szczęście, że były bezpodstawne. (...) Chociaż Papież jest Polakiem, okazał Litwinom tak wiele serca i uwagi.
Szósty sejm litewskiej diaspory (27-30.06.1983) podjął m.in. uchwałę nr 7: Sejm prosi zarząd Światowej Litewskiej Wspólnoty i inne organizacje o zorganizowanie zbiórki materiałów (...) o masowych mordach, deportacjach i innych zbrodniach na wielką skalę dokonywanych przez Sowiety, hitlerowców i POLAKÓW (podkr. moje) w czasie II wojny światowej i później.”
W „Kronice Kościoła Katolickiego Litwy” z maja 1985 r. – nieregularnej publikacji samizdatowej – czytamy m.in.: Wśród młodzieży (litewskiej – przyp. mój) są i tacy, którzy odnoszą się nieżyczliwie do Kościoła katolickiego twierdząc, że Litwa została ochrzczona albo ogniem i mieczem przez Krzyżaków, albo przez polski kler (...). Nawiązują oni do tradycji Litwy pogańskiej.”
Gdy litewsko-amerykańskie pismo „Draugas” zamieściło 19 i 20.06.1984 r. obszerny wywiad z inż. Żubrem, obywatelem litewskim, byłym wileńskim akowcem, można było w prasie litewskiej znaleźć takie głosy: Z zainteresowaniem śledzimy ruch „Solidarności”, ale gdy ci solidaryści zaczynają kreślić mapę Polski z Wilnem i Lwowem, to warto nam się zastanowić. (...) Jestem pewien, że za czasów naszej niepodległości żaden Litwin nie cieszyłby się z tego, że kardynała Wojtytę wybrano papieżem. Gdyby Litwa po ostatniej wojnie odbudowała swe niepodległe państwo, z pewnością niejeden z przywódców tak zwanej Armii Krajowej byłby pociągnięty do odpowiedzialności za zdradę i przestępstwa wobec narodu litewskiego. A teraz nawet takie pismo jak „Pasaulio Lietuvis” zamieszcza wywiad z dowódcą oddziału tej armii na Litwie. Nikt nie sprzeciwia się rozmowom z prawdziwymi Polakami, ale nie z samozwańczymi Polakami, którzy posiadali majątki i uczęszczali do gimnazjów na Litwie.” (Proszę nie przecierać oczu – jest to zgodne z litewskimi zasadami określania przynależności narodowej.)
W „Kronice litewskiej” paryskiej „Kultury” (nr 6/453) E. Żagiell pisze o litewsko-kanadyjskiej gazecie, nie podając, niestety, jej nazwy, która drukuje nekrolog zmarłego nie w Polsce, a w „Trójkącie Suwalskim”. Tam też znajdujemy kształt przyszłej granicy polsko-litewskiej: Połock, Dźwina, Berezyna, Prypeć, Bug, dolna Wisła – wzdłuż jej biegu do ujścia, oraz komentarz: „Są to tylko minimalne korektory granicy Litwy z Polską, Litwa nie żąda ani piędzi ziemi polskiej. Tak powinni postępować również Polacy, jeżeli chcą, abyśmy byli z nimi w przy jaźni.”
Niejaki Plakunas tak pisał na łamach samizdatowego pisma „Aušra” (październik 1979 r.): „Charakter narodu nie zmienia się nagle. Nie mamy żadnych podstaw, by wierzyć, iż zmienił się charakter narodu polskiego, tego narodu, który ponad 500 lat, począwszy od czasów Jagiełły, to jest od tego czasu, gdy zaczęliśmy się z nimi „przyjaźnić i obcować” prowadził w stosunku do Litwy politykę agresywną i imperialistyczną, który dążył do wykreślenia narodu litewskiego spomiędzy żywych, używając w tym celu wszystkich środków politycznych, dyplomatycznych, wojennych (zagarnięcie Wilna) i „apostolskich”. Na końcu podobnych rozważań pisze autor: „Mamy przyjaciół i prawdziwych towarzyszy wśród Polaków, lecz są to tylko wyjątki. W całości polityka polska wobec Litwy była niszczycielska i taką też pozostaje. Polacy (...) w Suwałkach urządzili stację telewizyjną (dla propagandy na Litwę?), lecz tylko po to, by kiedy pozbędziemy się jednego opiekuna, narzucić nam swą jeszcze wstrętniejszą opiekę.”
Litwini za jednym zamachem unieważnili wszelkie podpisane przez Litwę na przestrzeni wieków traktaty i unie, poza umową z bolszewikami z 1920 roku, na mocy której otrzymali od nich Wilno. Poza tym mówią Litwini o „zagrożeniu białoruskim”, bowiem szowinizm i wrogość Białorusinów mają być równie zajadłe jak polskie, a ze strony Światowej Wspólnoty Litewskiej z pożałowania godną regularnością padają zarzuty pod adresem wileńskiej AK, której żołnierze po wyzwoleniu Wileńszczyzny w 1944 r. rzekomo chodzili od domu do domu mordując wszystkich nie potrafiących zmówić „Ojcze nasz” po polsku. (Dodajmy, iż nie istnieją żadne dowody na rzekome polskie masowe zbrodnie na Litwinach w Wilnie w 1944 r. oraz, iż każdy Litwin MUSIAŁ znać polskie słowa modlitwy, bowiem w tym języku modlili się jego pradziadowie, dziadowie i rodzice.)
Natomiast bezspornym faktem jest, iż w drugiej połowie XIX w. doszło do ożywienia narodowego Litwinów: powstała, wywodząca się z warstw niskich narodowa inteligencja litewska, której istnienie uszło uwadze Polaków – zarówno lewej stronie polskiej myśli politycznej, która doprowadziła do powstania SDKPiL – Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy (podkr. moje), jak i prawicy, reprezentowanej przez Dmowskiego, który widział Litwę jako autonomiczną część przyszłej Polski.
Jednak nacjonaliści litewscy wystąpili z bardzo śmiałą „geograficzną” koncepcją państwa litewskiego, zgodnie z którą Litwinem jest każdy, kto zamieszkuje tereny byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, bez względu na język, jakim się posługuje i własne poczucie przynależności narodowej. Litewscy nacjonaliści dowodzili, zgodnie zresztą z prawdą, iż litewska szlachta bezprzykładnie spolonizowała się, wobec tego należy ją na powrót zlituainizować, a od Polski zdecydowanie odciąć się, bowiem atrakcyjność jej kulturowych wpływów i tradycyjne związki zagrażają kompletnym wynarodowieniem Litwinów. Naturalnie szły za tym roszczenia terytorialne. Jak każdy młody ruch narodowy, tak i litewski nie znał umiaru – żądał dla siebie Wilna i Trok, Święcian, Brasławia i Drui nad Dźwina, Nowogródka, Białowieży, Białegostoku, Grodna, Augustowa i Suwałk. Rozmach tych żądań nie był jedynie wyrazem historycznych wspomnień. W niemałej mierze przyczynili się do tego Niemcy, oddając na wiosnę 1918 roku we władanie Litwinom Kowieńszczyznę, część Suwalszczyzny oraz powiaty wileński, trocki i święciański. Stolicę Litwy widziano w grodzie Giedymina – Wilnie, mimo wielowiekowej tradycji polskiej na Wileńszczyźnie, liczebnej większości ludności czującej się polską. (Warto tu przypomnieć o spisie ludności przeprowadzonym przez Niemców w 1916 roku, który w Wilnie wykazał 50,3% Polaków, 42% Żydów i... 2,6% Litwinów. W podobnym spisie w Kownie – przyszłej stolicy Litwy – narodowość polską zdeklarowało 42% mieszkańców. Natomiast w 1939 roku w Wilnie do narodowości litewskiej przyznało się 0,7% populacji.)
Trudno nam – Polakom – dziwić się, iż ta fantastyczna koncepcja posiadała nośność wśród społeczeństwa litewskiego. Przecież równie odważne było pociągnięcie Stalina, w wyniku którego nawiązaliśmy do tradycji piastowskich wracając w 1945 roku do Wrocławia czy Szczecina i młoda polska inteligencja z werwą dyskutowała o słowiańskim sposobie kładzenia cegły w fundamentach wrocławskiej katedry, co rzekomo miało tłumaczyć terytorialną rewindykację Dolnego Śląska. Szczęściem nikt nie chciał polonizować mieszkających tam Niemców, których wywieziono w bydlęcych wagonach, by ustąpili miejsca Polakom z litewskiego Wilna i ukraińskiego Lwowa. Poza tym świadomość historyczna narodów zawsze karmiła się mitem i legendą i jej stan jest probierzem sprawności zabiegów propagandowych w o wiele większym stopniu niż zaawansowania badań historyków.
Dalszą konsekwencją litewskiej doktryny geograficznej było okrzyknięcie Władysława Jagiełły zdrajcą za podpisanie Unii w Krewie, zaś Unia Lubelska stała się symbolem litewskiej Targowicy. Trudno dociec, na czym polegała zdrada Jagiełły, który swym krokiem dał początek jednej z najpotężniejszych dynastii w Europie, natomiast zupełną aberacją wydaje się być ukryte za tym sądem myślenie kategoriami narodowymi czy patriotycznymi o epoce, w której panowały stosunki wczesno-feudalne, gdzie ścierały się ze sobą nie różne języki, tradycje kulturowe i patriotyzmy, a racje potężnych feudałów, zagrożonych równie potężnym Zakonem Krzyżackim. I tu nie dziwmy się braciom Litwinom – przecież stosunkowo niedawno z całą powagą kłóciliśmy się o polski rodowód Kopernika. Posądzanie zaś „ludu” – czyli niewolników polskich czy litewskich o myślenie w kategoriach państwa należy pomieścić (i dobrze zamknąć) w arsenale myślenia magicznego, z którego pełnymi garściami w swoim czasie, choć dla różnych celów, czerpali Sienkiewicz, propaganda komunistyczna, polska kinematografia, no i... bracia Litwini.
Wyrosły z takich przesłanek szowinizm litewski doprowadzał np. do powszechnego wśród Litwinów przekonania, iż w Warszawie, ba, w całej Europie, język litewski jest powszechnie znany, a strzelanina pod Szyrwintami, w której poległ jeden polski żołnierz, urosła do rangi wielkiego tryumfu oręża litewskiego nad wojskiem polskim i rzekomo tylko interwencja Ligi Narodów uniemożliwiła wówczas Litwie zdobycie Wilna. Odłóżmy jednak na bok księgę mitów litewskich – mamy przecież pisaną po dziś dzień własną – a sięgnijmy do dokumentów: zachował się memoriał z początku wieku, złożony rządowi carskiemu przez niejakiego Jana Sliupasa i grupę działaczy litewskich, gdzie autorzy twierdzą, iż Litwę zamieszkują wyłącznie Litwini, których część została spolonizowana i pozostaje pod polskimi antyrządowymi wpływami. W zamian za zezwolenie na drukowanie litewskich książek łacińskim alfabetem i powierzenie spraw oświatowych Litwinom, memoriał proponował wytępienie w ciągu kilkunastu lat wszystkich śladów polskości na Litwie.
Zespół takich i podobnych sądów wszedł na stałe do redagowanego z mozołem przez z górą 100 lat kuriozalnego kompendium historycznej myśli litewskiej, dla której idealnym polskim odpowiednikiem są kroniki Wincentego Kadłubka, zaś jej polityczna doktryna przypomina jako żywo ksenofobię Patriotycznego Zjednoczenia „Grunwald”. Najwyższy więc czas spojrzeć w oczy faktom, skonstatować sytuację geopolityczną Europy w czasie kształtowania się niepodległego państwa litewskiego – może lepiej nie z wysokości kurka na wieży w Kownie, a z perspektywy Wersalu, Londynu, Moskwy i Warszawy.

* * *

Popularne w Europie w czasie I wojny hasło „walki o wolność ludów” dotarło również na Litwę. Litwini, początkowo przekonani o zwycięstwie Rosji, widzieli szansę na połączenie się w jej ramach z rodakami w Prusach Wschodnich. Tak w każdym razie wynikało z deklaracji składanych dowództwu rosyjskiemu, tak też wyrażali się litewscy posłowie w Dumie. Stanowisko to poparli litewscy emigranci w Ameryce w uchwale swego kongresu (wrzesień 1914 r.). Jednak pod wpływem rozwoju wydarzeń wojennych, już w maju 1916 r. w Lozannie odbył się zjazd działaczy litewskich, gdzie mówiono o całkowitej niepodległości Litwy i powołano do życia Radę Narodową. Tymczasem od lata 1915 roku tereny etniczne Litwy okupowali Niemcy i nie kryli się z planami przyłączenia ich wraz z Kurlandią do Rzeszy. By do tego doprowadzić, musieli Niemcy w pierwszym rzędzie wypowiedzieć otwartą wojnę polskiemu pierwiastkowi kulturowemu i gospodarczemu, popierając, wykorzystując i antagonizując dla celów swej polityki podatny żywioł litewski i białoruski.
Wobec przystąpienia USA do wojny wiara Niemców w ostateczne zwycięstwo przerodziła się w nadzieję na kompromisowy pokój. W tej sytuacji, działając pod płaszczykiem modnego hasła „o samostanowieniu narodów”, Niemcy zezwolili na zwołanie zjazdu działaczy litewskich w Wilnie (18-23 września 1917 roku) i z odpowiednio dobranych delegatów wyłoniono 20-osobową „Valstybes Taryba” (Radę Narodową, popularnie nazywaną Tarybą). Uchwała zjazdu, mówiąca o tym, że granice i stosunek do narodów sąsiednich określi zwołana w przyszłości konstytuanta, nie przypadła do gustu Niemcom, którzy 11 grudnia 1917 r. wymusili na powolnej sobie Tarybie deklarację, w której „odbudowane państwo litewskie ze stolicą w Wilnie zrywa wszystkie więzy łączące ją dotychczasowo z innymi państwami” (czyli Polską i Rosją). Ponadto deklaracja zwracała się do Niemców z prośbą o pomoc i opiekę nad powstającym państwem. Zaś z głębi zbolszewizowanej Rosji dochodziły głosy o kongresie w Petersburgu (czerwiec 1917 roku) i zjeździe w Woroneżu (listopad 1917 r.), gdzie delegaci litewscy opowiedzieli się za niepodległym państwem litewskim. Szczytowym osiągnięciem sowieckiej propagandy w tym względzie była słynna deklaracja o prawach narodów Rosji z 15 grudnia 1917 roku.
Jednak już 22 grudnia 1917 r. rozpoczęły się rokowania pokojowe między Niemcami a bolszewikami. Lenin postawiony wobec faktów dokonanych (wojska niemieckie podeszły pod Petersburg) przystał na warunki niemieckie i 3 marca 1918 r. podpisano traktat pokojowy w Brześciu nad Bugiem, zgodnie z którym Rosja zrzekała się praw do terytoriów przyszłej Polski i państw bałtyckich. Niemcy, po niepodległościowej deklaracji Taryby z 16 lutego 1918 r. dekretem cesarskim z marca 1918 r. uznali państwowość litewską za cenę czterech niemiecko-litewskich konwencji o unii wojskowej, monetarnej, celnej i komunikacyjnej. Ponadto cesarz Wilhelm, jako król pruski, zostać miał wielkim księciem litewskim. Tak właśnie powstały zręby państwowości litewskiej.
Niemcy, okupujący terytoria cesarstwa rosyjskiego po Dniepr, Dźwinę i Narwę, po załamaniu się ofensywy na zachodzie, 11 listopada podpisały równoznaczny z kapitulacją układ pokojowy zobowiązując się do stopniowego opuszczania zajętych terenów na wschodzie. W tej sytuacji już 18 listopada bolszewicy wypowiedzieli traktat brzeski, a ustępujący Niemcy, pod wpływem zbolszewizowanych rad żołnierskich, ustępowali Armii Czerwonej terytoria pozostawiając im broń, tabor kolejowy i ciche przyzwolenie na prowadzenie agitki (np. 21 i 22 grudnia 1918 r. dwaj wybitni działacze bolszewiccy, Joffe i Kamieniew przemawiali w okupowanym jeszcze przez Niemców Wilnie na mityngach z żołnierzami niemieckimi).
17 grudnia 1918 r. trzy dywizje Armii Czerwonej rozpoczęły tzw. „czerwony marsz na Zachód” z rejonu Witebsk-Orsza, uzasadniany przez bolszewików koniecznością zajęcia „pustych miejsc” po Niemcach i zapobieżeniu „szerzącej się anarchii”. Poza tym rząd Lenina czuł się w moralnym obowiązku poparcia „dążeń ludu pracującego Litwy i Białorusi w jego walce z zaborczością burżuazji polskiej”. Wyrazem tej troski było z pewnością utworzenie 8 grudnia 1918 r. „tymczasowego robotniczo-włościańskiego rządu rewolucyjnej Litwy” z przywiezionym z Moskwy W. Mickiewiczem-Kapsukasem na czele (z siedzibą w Dyneburgu, bowiem bolszewicy podchodzili dopiero pod Mińsk).
Tak więc Litwini posiadali zainstalowany przez Niemców rząd Taryby prof. Valdemarasa w Wilnie, a drugi, wyczarowany przez bolszewików, gotował się do objęcia władzy, której jedyną legitymacją były sowieckie bagnety. Tak jak i w Polsce, rewolucyjne idee Lenina nie znalazły oddźwięku na Litwie, wobec czego bolszewicy uderzyli z werwą w naszpanowaną strunę litewskiego patriotyzmu – jak się wydaje, z litewskim rezonansem.
Z sowieckiego niebezpieczeństwa zdawali sobie w pełni sprawę Polacy w Wilnie, gdzie już 10 listopada 1918 r. stworzono Związek Wojskowy Polaków z zakonspirowanych członków POW. Podobne organizacje powstały w Mińsku Litewskim, Grodnie i Białymstoku. Na obszarach tych znajdowało się w sumie ok. 250 tysięcy wojska niemieckiego – jedyna realna ostoja wileńskiego rządu Taryby prof. Valdemarasa. Armia Czerwona zbliżała się do Wilna, a rząd Valdemarasa i wojsko litewskie podały tyły wycofując się bez walki wraz ze swymi niemieckimi mocodawcami do Kowna (które zresztą nieco później – 17 stycznia 1919 r. – oddali bolszewikom bez wystrzału).
Rząd litewski, mimo rosnącego niebezpieczeństwa ze strony Moskwy, odrzucał nie tylko propozycję współdziałania, ale nie chciał sąsiedzkiego bodaj ułożenia stosunków, domagając się uznania państwa litewskiego bez żadnych zastrzeżeń, ze stolicą w Wilnie, a w granicach, jakie sam dla tego państwa widział, oskarżając zresztą Polskę o zaborczość i gwałty, okupację... białostocczyzny, a nawet groził „krwawym gniewem ludu”.
Tak więc czoła Armii Czerwonej w Wilnie stawiła jedynie szczupła polska „Samoobrona” pod dowództwem gen. Wejtki, uprzednio rozbrajając resztki oddziałów wycofujących się Niemców i dobrze uzbrojone misje bolszewickie. W dniu 5 stycznia 1919 r., po zaciętych walkach z Armią Czerwoną gen. Wejtko uznał sytuację za beznadziejną wycofując się z Wilna. Już 27 lutego 1919 r. Moskwa proklamowała „zjednoczoną socjalistyczną republikę rad Litwy i Białorusi”.
Postępy Armii Czerwonej i niechętne wycofywanie się Niemców z innych terenów, jak i jawna współpraca sowiecko-niemiecka były otwartą realizacją polityki faktów dokonanych kosztem kształtu polskiej granicy wschodniej, przy czym Polska nie tyle nie była w stanie przeciwstawić się sowieckiej agresji, co przedostać się przez pas okupacji niemieckiej (ogółem ok. 250 tys. żołnierzy) na wschód od linii Kowel-Brześć-Białystok-Grajewo. Wreszcie po licznych interwencjach Piłsudskiego francuski marszałek Foch wymógł na Niemcach zobowiązanie nieustępowania dalszych terenów bolszewikom. Na tej podstawie Polacy – ryzykując otwarte starcie z Niemcami – obsadzili linię Skidel-Kobryń... i zostali zaatakowani przez prącą na zachód Armię Czerwoną. W ten sposób 17 lutego 1919 r. wybuchła wojna polsko-bolszewicka. Tymczasem wojska polskie w 4/5 zaangażowane były pod Lwowem. Tempo prac wersalskich zmuszało Piłsudskiego do pośpiechu i podejmując ogromne ryzyko dokonał potajemnego przemieszczenia wojsk, by wyzyskać, jak mawiał, „najpiękniejszy przywilej wojny – niespodziankę, która zabija siłę” i po trzydniowym natarciu (16-19 kwietnia 1919 r.) odbić Wilno z rąk sowieckich. Doszło nawet do niezbyt groźnych starć z Litwinami, którzy atakowali tyły wojsk polskich, zaabsorbowanych walką z Sowietami. W efekcie polskiego natarcia popierany przez Niemców rząd Valdemarasa mógł powrócić do Kowna. W kilka dni później (25 kwietnia) doszło do bezowocnych polsko-litewskich negocjacji w Warszawie, zerwanych z powodu nieprzejednania Kowna, domagającego się zwrotu Wilna i oskarżającego Polskę o „okupację litewskich obszarów”. Tymczasem powołana do rozstrzygnięcia kwestii polskich granic wschodnich komisja Cambona, wobec chwilowych sukcesów Denikina i Kołczaka, stanęła na stanowisku, iż należy wytyczyć „minimalną a tymczasową wschodnią granicę Polski”. Decyzja w tej sprawie zapaść musiała po wyświetleniu etnograficznego charakteru i nastrojów ludności. Wniosek komisji głosił: „Do rozstrzygnięcia należy poczekać, aż wyłoni się nowy rząd rosyjski – NAJWŁAŚCIWSZY I NIEZBĘDNY PARTNER MOCARSTW W SPRAWIE WYZNACZANIA WCHODNIEJ GRANICY POLSKI (podkr. moje). W rezultacie utworzono linię demarkacyjną o 10 km na korzyść Polski wzdłuż linii kolejowej Grodno-Wilno-Dyneburg. Nieco później znów doszło do walk polsko-litewskich w okolicy Merecza, Olity i Żyżmorza, poważniejszych jedynie w czasie polskiego natarcia na Dyneburg (Łotwa), kiedy Litwini, zgodnie z ustaloną już taktyką, znów usiłowali zaatakować tyły wojsk polskich. Natomiast poważniejszy w skutkach był incydent w Sejnach. Zgodnie z decyzją Rady Najwyższej Niemcy zobowiązani byli oddać powiat sejneński Polakom 24 sierpnia 1919 r. Miast tego sprowadzili tam kilka garnizonów litewskich, które zaatakowały wkraczających Polaków. W rezultacie Litwini zostali pobici, ale po obu stronach padło po kilkudziesięciu żołnierzy.
Cztery dni wcześniej młode państwo litewskie przeżyło swój pierwszy nieudany zamach stanu. Koła rdzennie litewskie, zniechęcone germanofilską polityką swego premiera Sleżevicziusa pragnęły doprowadzić do powstania rządu opowiadającego się za współpracą z Polską, Łotwą i Estonią, licząc naturalnie na poparcie zamieszkujących Litwę Polaków i współpracując z istniejącą tu zakonspirowaną POW. Spisek został wykryty, doszło do licznych aresztowań, a represje spadły na wszystkich bez wyjątku Polaków.
W czasie cofania się wojsk polskich przed Armią Czerwoną znów doszło do współpracy sowiecko-litewskiej, a opanowanie przez Sowietów Wilna (14.07.1920) poprzedziło uderzenie litewskie na tyły wojsk polskich. W ramach układu litewsko-sowieckiego Wileńszczyzna przekazana została Litwie, przy czym Sowieci zastrzegli sobie prawo swobodnego ruchu Armii Czerwonej na terytorium całej Litwy. Naturalnie Sowieci nie dopuścili Litwinów na obszary Wileńszczyzny i Grodzieńszczyzny, a swoje prawdziwe intencje wobec Litwy potwierdzili w Wilnie, które przekazali „we władanie” Litwinom dopiero po 6 tygodniach od wkroczenia do miasta – 27 sierpnia 1920 r., już i po klęsce nad Wisłą, kiedy losy wojny były najwyraźniej rozstrzygnięte na polską korzyść. Wycofując się polecili jednostkom litewskim obsadzenie Suwalszczyzny, na co Litwini skrzętnie przystali, ustępując jednak bez walki przed polską ofensywą, ale po to tylko, by zaatakować polskie oddziały od tyłu i wkroczyć do Sejn (2 września 1920 r.). Ponadto stwierdzono współdziałanie wojsk litewskich z sowieckimi w rejonie Grodna i Lidy. W końcu sierpnia do Kowna wysłany został płk Mackiewicz celem uregulowania stosunków polsko-litewskich. Nie uzyskał jednak niczego, nawet wypuszczenia z obozu internowanej na Litwie brygady Pasławskiego, choć w tym samym czasie Litwini nie czynili żadnych przeszkód przedostającym się przez Litwę z Prus do armii Tuchaczewskiego żołnierzom sowieckim.
Do Wilna wojska polskie wkroczyły 9 października w wyniku słynnego „buntu Żeligowskiego”. We wrześniu Piłsudski, spotykając się z wielkim rozczarowaniem niczego nieświadomych żołnierzy, przemianował dywizję litewsko-białoruską na „oddział nieregularny”, który wraz z innym oddziałem ochotniczym nazwano grupą „Bieniakonie” i oddano pod komendę gen. Żeligowskiego. Następnie oddziały te „zbuntowały się” i rzekomo bez uzgodnienia z rządem i dowództwem polskim zdobyły Wilno, a Żeligowski przesłał rezygnację na ręce swego bezpośredniego przełożonego, gen. Sikorskiego i proklamował „niezależne” państwo – Litwę Środkową – składające się z 3 powiatów Wileńszczyzny. „Buntownicza” fasada inkorporacji Wilna wynikła ze zobowiązań podjętych przez premiera Grabskiego na konferencji w Spa (lipiec 1920 r.), w pierwotnej wersji mającej uregulować stosunki w Europie, głównie zaś skontrolować stan wykonania przez Niemcy postanowień traktatu wersalskiego. Jednak konferencja przekształciła się praktycznie w „sąd nad Polską”, która wobec wojsk sowieckich zbliżających się do Wisły zmuszona była przystać na dyktat w zamian za militarną pomoc mocarstw. Litwini oddali Wilno bez walki, przekazując władzę w mieście tuż przed wkroczeniem oddziałów Żeligowskiego przedstawicielowi Rady Najwyższej, francuskiemu gen. Reboulowi, który stał się niewygodnym dla propagandy litewskiej świadkiem nieopisanego wybuchu entuzjazmu mieszkańców na widok polskich oddziałów – jak sam pisał: „bardziej wymownego niż najlepiej przeprowadzony plebiscyt”. Po wyborach do Sejmu Orzekającego (8 stycznia 1922 r.), w których frekwencja wyniosła 64,4%, ponieważ zbojkotowali je Litwini i Żydzi, nowopowstałe ciało 20 lutego wypowiedziało się za przyłączeniem Litwy Środkowej do Polski. 22 kwietnia 1922 r. Piłsudski przybył do Wilna i w swym przemówieniu do mieszkańców, wygłoszonym po polsku i litewsku, powiedział m.in.: „W dniu wielkiego tryumfu polskiego(...) nie mogę nie wyciągnąć przez kordon nas dzielący ręki do tych, tam w Kownie, którzy może dzień dzisiejszy, dzień naszego tryumfu, uważają za dzień klęski i żałoby. (...) Nie mogę ich nie uważać za braci”. Litwini odtrącili rękę Piłsudskiego, a „bunt” Żeligowskiego i inkorporacja Wilna kazały Litwie pozostawać z Polską formalnie w stanie wojny do 1928 r., zaś do 1938 r., nie utrzymywać z nią żadnych kontaktów dyplomatycznych, wymuszonych zresztą przez Becka groźbą interwencji wojskowej.
Konflikt polsko-litewski o Wileńszczyznę był oczywiście drobnym epizodem w skali toczącej się wojny światowej czy interwencyjnej, a opis wydarzeń ograniczający pole widzenia i opis sytuacji do dwóch najbardziej zainteresowanych, lecz stosunkowo mało istotnych stron sporu jest jedynie analizą skutków. Przyczyn szukać należy w miastach i krajach tak odległych, że rzeczywiście niewidocznych gołym okiem z Kowna.
Nawet z perspektywy Warszawy zatarg z Litwą jest ledwie jednym z incydentów toczonej na wielu frontach walki o niepodległość i kształt państwa polskiego i nie sposób, jak robią to niektórzy historycy litewscy, rozpatrywać go jedynie w polsko-litewskim kontekście. Polska, a w jeszcze większym stopniu Litwa, dostały się niespodziewanie w tryby ogromnej machiny I wojny światowej, rewolucji bolszewickiej, wojny interwencyjnej, gdzie warunki dyktowane były przez ścierające się interesy wielkich mocarstw, zmieniającą się linię frontów. Polska dysponowała pewnym potencjałem militarnym i jakimi takimi wpływami w świecie, jednak zdana była w dużym stopniu na łaskę i niełaskę Rady Najwyższej zwycięskich w I wojnie mocarstw, dyplomatyczne kluczenie w labiryncie zmieniających się priorytetów polityki Anglii i Francji. Natomiast karta litewska w tej ogromnej grze była nic nie znaczącą zrzutką.
Nie należy oczywiście lekceważyć godnych szacunku i podziwu osiągnięć działaczy litewskich, którzy zdołali rozbudzić w swym narodzie jak najsłuszniejsze dążenia do emancypacji, wyartykułować je na forum międzynarodowym, co w rezultacie doprowadziło do powstania niepodległego państwa. Wypada jednak trzeźwo spojrzeć na Europę tamtych lat i postawić sobie pytanie: czy polska racja stanu pozwalała Piłsudskiemu na inne stanowisko wobec Litwy? Czy było to stanowisko rzeczywiście imperialistyczne i zaborcze?

* * *

Problem niepodległości państw bałtyckich na poważnie rozpatrywać zaczęto po zwycięstwie rewolucji w Rosji i posiadające w tej kwestii głos rozstrzygający Anglia, Francja i USA podporządkowały swoją politykę wschodnią dwu priorytetom: restytucji imperium rosyjskiego, czyli zdławieniu rewolucji bolszewickiej oraz określeniu kształtu i roli państwa niemieckiego po jego kapitulacji.
Najogólniej rzecz biorąc, Anglia w stosunku do państw bałtyckich wahała się w wyborze między ich niepodległością a autonomią w granicach przyszłej Rosji, podczas gdy Francja opowiadała się zdecydowanie za tą drugą koncepcją, co było jeszcze jednym z przejawów dochodzących raz po raz do głosu sprzeczności interesów obu sprzymierzonych mocarstw, które najwyraźniej zwlekały z podjęciem decyzji o losach państw bałtyckich czekając na rozwój sytuacji w Rosji, licząc oczywiście na zwycięstwo „białych”. Doraźnie zaś, w połowie lata 1919 r., gdy mające się niebawem skończyć klęską sukcesy „białych” osiągnęły apogeum, chodziło o zabezpieczenie logistycznego wsparcia dla „białych” via terytoria przyszłej Litwy, Łotwy i Estonii, oraz o bazy dla brytyjskiej floty operującej wówczas w Zatoce Fińskiej. Wtedy to właśnie Brytyjczycy dążąc do koordynacji wszystkich sił i działań przeciw bolszewikom wymusili na Francuzach zgodę na uznanie warunkowej (do rozstrzygnięcia w przyszłości przez Ligę Narodów w ramach całokształtu zagadnienia rosyjskiego) niepodległości państw bałtyckich – 20 sierpnia 1919 r.
Rzecz jasna, ów warunek wzbudził niepokój Bałtów, jak i, choć z innych zupełnie względów, protest „białych”, co zostało wykorzystane natychmiast przez Moskwę, deklarującą już w 11 dni później bezwarunkowe uznanie suwerenności Litwy, Łotwy i Estonii oraz gotowość do natychmiastowego zawarcia pokoju. Kraje bałtyckie na wspólnej konferencji w Tallinie wyraziły zgodę na podjęcie z Sowietami negocjacji o rozejm. Natomiast Brytyjczycy i Francuzi poprzez bezwzględny nacisk storpedowali te zabiegi w imię panującej wówczas doktryny strategicznej o kluczowym znaczeniu obszaru nadbałtyckiego dla zdobycia Petersburga, co z kolei miało być kluczem do zdobycia Moskwy. Jednak już w połowie stycznia 1920 r., gdy Kołczak i Denikin przestali istnieć jako siła, a wszystko wskazywało na utrwalenie się w Rosji władzy bolszewików, Lloyd George, w nadziei na otwarcie ogromnego rynku rosyjskiego dla osłabionego wojną i właściwie chylącego się ku upadkowi imperium brytyjskiego, wkraczał na drogę porozumienia z czerwonym Kremlem (zobowiązującym się wówczas m.in. do spłaty zadłużeń carskich) nakłaniając państwa bałtyckie... do zaniechania dalszej walki z bolszewikami i przystąpienia do rokowań.
W tym samym czasie, od 15 do 22 stycznia, w Helsinkach trwała konferencja Polski, Litwy, Łotwy, Estonii i Finlandii, mająca na celu stworzenie wspólnego bloku antysowieckiego, do czego nie doszło między innymi z powodu nacisków Anglii i litewskiego uporu. Stąd też brała się początkowo polityka powstrzymywania polskiej ekspansji na wschód – w imię zabezpieczenia interesów przyszłej Rosji czy też korzyści mających płynąć z handlu z bolszewikami. Przy końcu stycznia 1920 r. Lloyd George stwierdził, iż bolszewizm nie stanowi „poważnej groźby na zewnątrz” i przystąpił do handlu z „Centrosojuzem”, twierdząc, iż sprzedaż bolszewikom poważnych ilości leków, nasion i artykułów żywnościowych nie jest równoznaczna z popieraniem bolszewizmu. Polacy natomiast usłyszeli, iż wdarli się na tereny „o dużej przewadze rosyjskiej(!)” i w przypadku zatargu o nie z bolszewikami Wielka Brytania nie będzie w stanie poprzeć Polski ani militarnie ani wojskowo. Mało tego – Lloyd George w rozmowie z Grabskim z całą powagą dowodził, iż Rosja Sowiecka na pewno nie chce dla siebie Wilna, więc należy je bezwzględnie ustąpić Litwinom, a Armia Czerwona ominie je z własnej i nieprzymuszonej woli. Bracia Litwini wydawali się ów optymizm podzielać.
Jak się wydaje, ten sprzedajny stosunek do ZSRS wszedł na stałe do katalogu konsekwentnie serwilistycznych postaw Zachodu wobec sowieckiego imperializmu. W tej sytuacji, równie przejrzystej dla działaczy litewskich, trudno przypuszczać, iż widzieli oni w chwiejnym i koniunkturalnym stanowisku mocarstw rękojmię swej przyszłej niepodległości. (...)
Naturalnie dzieje Litwy są i powodem smutnej refleksji nad losem państw małych i słabych, dążących uparcie ku wolności i w dążeniu tym miotanych najlżejszym powiewem zmian koniunkturalnych między mocarstwami, zmuszanych do konwulsyjnych zmian frontu i lojalności. Skoro jednak stanęli Litwini wobec fatalnego wyboru mniejszego zła, to właśnie sojusz z Polską był owym mniejszym złem. Cóż, wynalazek kompromisu, będący obok wojny jedynym skutecznym sposobem rozwiązywania międzynarodowych sporów, na Litwę widocznie nie dotarł, a antypolskie emocje, miast ulec odgórnej neutralizacji, świadomie podsycane przez litewskie władze i kler, stały się dumną litewską racją stanu.
Rozumiem też, że antypolskość była Litwinom potrzebna, by zorganizować naród wokół jakiejś idei. Jeśli przyjmiemy, iż w imię najwyższego dobra, czyli stworzenia niepodległego państwa, należy złożyć na ołtarzu wiele – obiektywność, prawdę historyczną i uczciwość – i tu jestem w stanie zrozumieć szowinizm litewski. Natomiast podnoszenie głowy i głosu przez litewskich polakożerców i szowinistów dziś, w 48 rocznicę założenia Litwie sowieckiego jarzma, jak i obawa, iż po ewentualnym upadku Sowietów miliony Polaków spakuje walizy i wyruszy na podbój Wilna, jest przejawem poważnej choroby, z którą należy walczyć.
Światowa Wspólnota Litewska w Chicago 24 listopada 1986 roku opublikowała słynne oświadczenie w odpowiedzi na podobny dokument czterech polskich organizacji podziemnych w sprawie przyszłych granic Ukrainy, Polski, Białorusi i Litwy. Oto wyjątki: „W celu normalizacji stosunków konieczne fest, by naród polski uznał, szanował w pełni i bezwarunkowo niepodległość Litwy oraz jej terytorialną integralność ze statecznym Wilnem i Wileńszczyzną jako jednolitymi i nierozłącznymi częściami Litwy. (...) jednocześnie musimy przypomnieć, że Litwa i naród litewski nigdy nie uznały okupacji Wilna i Wileńszczyzny w latach 1920-39.”
Nie jestem pewien, czy przyjęcie tych warunków jest konieczne, a już zupełnie powątpiewam, czy służyć to może jakiejkolwiek normalizacji. Natomiast absolutnie pewne jest, iż jeśli po raz kolejny dojdzie do przewożenia z jednego końca Europy na drugi milionów ludzi w bydlęcych wagonach w imię powrotu do legendarnych macierzy, to stanie się to za sprawą decyzji zapadającej na szczeblu tak wysokim, iż nie dochodzi tam ponure ujadanie polskich czy litewskich szowinistów. Nie ujadajmy jednak za głośno, bowiem i ledwo słyszalne szczeknięcie bywało nierzadko w historii pretekstem dla niewyobrażalnych w skutkach działań.”

* * *

10 sierpnia 1988 „Czerwony Sztandar” zamieścił artykuł w rubryce „Zdaniem Czytelnika” (w ten sposób jakby dyskretnie dystansując się od tych czy innych twierdzeń autora) pt. Skończyć z mitręgą (przedrukowany przez tygodnik „Przyjaźń” w Warszawie 23.IX.).
„W okresie stalinizmu i zastoju narodowa mniejszość polska w zachodnich regionach ZSRR traktowana była po macoszemu. Według danych oficjalnych w Związku Radzieckim mieszkało przed 10 laty około 1,2 min Polaków. W poprzednim okresie byliśmy bodaj jedyną grupą etniczną, która się kurczyła pod względem liczbowym. Co znaczyło to kurczenie się? Czy fizyczne wymieranie? Czy wynarodowienie?
I dlaczego się tak działo? Wyczerpującej odpowiedzi na te pytania mogą udzielić naukowcy po starannym, szczegółowym zbadaniu sprawy. Tu zaś spróbujmy przytoczyć kilka tzw. „wymownych” faktów. Setki tysięcy Polaków, którzy pozostali po wojnie na ziemi swych przodków i nie wyjechali ani na Zachód, ani na Wschód, pozbawieni zostali jeszcze w okresie Stalina prawa nie tylko do języka ojczystego, ale nawet do własnego imienia. W dowodach osobistych Polaków na Białorusi zapisywano – mimo ich sprzeciwu – „Białorusin” albo „Rosjanin”. Nie zezwolono na otwieranie szkół, ani nawet na lekcje języka polskiego. O prasie, edytorstwie nie było nawet mowy. Podręczniki szkolne, dotyczące okresu sprzed II wojny światowej, przesiąknięte były antypolskością. Polaków ukazywano w krzywym zwierciadle fałszerstw pseudonaukowych jako „panów”, „imperialistów”, „sojuszników Niemiec hitlerowskich”. Ta antypolska paranoja doznała szczególnego „rozwoju” w okresie stalinizmu i breżniewizmu na terenach BSRR i USRR. Zupełna cisza panowała wokół 60-tysięcznej mniejszości polskiej na Łotwie; jakby tam ona w ogóle nie istniała.
Jedynym wyjątkiem na tym tle była Litwa Radziecka, gdzie po krótkim okresie szykan i ograniczeń, mimo iż samo litewskie życie narodowe znalazło się w dość niesprzyjającej sytuacji, potraktowano Polaków ze zrozumieniem. Otworzono paręset szkół polskich, gazetę „Czerwony Sztandar”, zezwolono na względnie szeroki margines swobody w rozwoju amatorskiej twórczości artystycznej. Do dziś Litwa pozostaje jedyną republiką związkową, w której Polacy mogą pozostawać sobą nie narażając się na jakieś drastyczniejsze formy szykan i ograniczenie praw człowieka.
Ale i tu, na skutek pewnych obiektywnych uwarunkowań, Polacy byli coraz bardziej spychani na margines życia społecznego. Stan obecny jest skutkiem tych procesów i jest on nader smutny. Mówią o tym również oficjalne statystyki. Obecnie z 250 szkół polskich pozostało 92. Rocznie zamyka się 5-7 szkół. Tylko jedno z czterech polskich dzieci udaje się do polskiej szkoły, bo rodzice widzą, że po tej szkole bardzo wiele drzwi przed młodzieżą z hukiem się zatrzaskuje. A któż życzy swemu dziecku źle? I niestety, te obawy rodziców nie są urojone. O ile Polacy wśród ludności republiki stanowią 7-8 procent, o tyle wśród studentów jest ich zaledwie 2%, o czym niedawno pisał na łamach „Cz.Sz.” tow. K. Walanczius, odpowiedzialny pracownik KC KP Litwy. Przez dziesięciolecia stan ten się nie zmieniał na lepsze. Polaków mamy nieproporcjonalnie mało wśród inteligencji twórczej i naukowej, wśród elity politycznej, w takich sferach, jak sądownictwo, medycyna itp. Za to dominują wśród sprzątaczek, szewców, krawców, kucharek, itp.
Niestety, przy tak niedobrym stanie faktycznym na łamach „Czerwonego Sztandaru” raz po raz ukazywały się ongiś artykuły, dziękujące władzom za „troskę”, a na dowód tego, że Polacy są „równymi wśród równych” coraz to na nowo przytaczano kilka (tych samych) nazwisk: a to sekretarza rejonowego komitetu partii, a to kandydata nauk, a to dojarkę, zasiadającą w Radzie Najwyższej republiki, która dla statystyki została oderwana od dojenia krów, w którym była mistrzynią i parę razy do roku zasiadała jako „Polka” w wygodnych fotelach imponującego gmachu przy alei Lenina... Wszystkim było jasne, że na tej sali jest ona obecna tylko po to, by głosować „za” i uczestniczyć w „burzliwych oklaskach”, lecz w oficjalnych sprawozdaniach była to „reprezentantka interesów polskiej mniejszości narodowej...” Ta „pokazucha” skończyła się dla nas, Polaków, źle. Bo jak to jednak jest, że równa nam ilościowo dyskryminowana mniejszość arabska w Izraelu ma tam sześć niezależnych uniwersytetów arabskich, nie dyskryminowani zaś Polacy w ZSRR mają jedyny tylko oddział języka i literatury polskiej w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym? Wszystko, co mamy, mamy w Litwie. Ale przecież i ten stan posiadania jest niczym w stosunku do normalnych ludzkich potrzeb.
Wychodząc z istniejącego stanu rzeczy Komitet Centralny Komunistycznej Partii Litwy podjął w kwietniu 1988 roku uchwałę, w której wskazywał na konieczność gruntownej poprawy sytuacji. Wyższe uczelnie republiki zobowiązano do zwiększenia rekrutacji na studia młodzieży narodowości polskiej. Komitet do Spraw Poligrafii zobowiązano do rozpatrzenia zagadnienia i rozszerzenia wydawania literatury pięknej w języku polskim („Komunistas”, nr 5, 1988).
I co dalej? Nic! Absolutnie nic! Także w roku bieżącym narodowość polska maturzystów była pierwszym znakiem, że podlegają „odsiewowi” podczas egzaminów na studia. Wystarczy spojrzeć na listę tych, którzy składali podania o wstęp, oraz tych, których przyjęto. Z reguły absolwenci szkół polskich zostali poza burtą uczelni. W tym roku jak nigdy dotąd odsetek „poza” był szczególnie wysoki. Jedyną bodaj uczelnią, której kierownictwo poważnie traktuje uchwałę kwietniową (1988 r.) KC KP Litwy i nie dyskryminuje młodzieży polskiej, jest Wileński Państwowy Instytut Pedagogiczny, odznaczony Orderem Przyjaźni Narodów. Tutaj Polacy stanowią do ośmiu procent całego kontyngentu studentów. I to od lat. Rektorat i organizacja partyjna działają tu w kierunku konsekwentnie internacjonalistycznym. Natomiast kierownictwo innych wyższych uczelni ma – jak widać – za nic oficjalne dokumenty i polecenia najwyższych władz republiki. Chociażby uchwałę byłego Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego republiki odnośnie prawa składania egzaminów wstępnych w języku ojczystym. I nie ma żadnych powodów myśleć, że zacznie działać inaczej. W tej sytuacji proponuję, by „Czerwony Sztandar” zwrócił się w imieniu ludności polskiej Lit. SRR z prośbą ustalić numerus clausus, zobowiązujący wszystkie uczelnie republiki do zapewnienia 7-8% miejsc dla młodzieży pochodzenia polskiego. Przy takim oficjalnym nastawieniu odpowiednich resortów będzie z czego wybrać.
Podobnież nie rusza z miejsca sprawa wydawania u nas książek i czasopism w języku polskim, skoro produkujemy 7-8% bogactwa narodowego Litwy, należy się nam odpowiednio tyleż dotowanych dóbr kultury. Przy czym nie „dobry wujaszek” musi tu nam zrobić łaskę. Chodzi o zastosowanie się do paragrafów Konstytucji ZSRR. Uważam, że czas najwyższy zażądać od odpowiedniego resortu rozpatrzenia dróg otwarcia w Wilniusie zawodowego polskiego teatru dramatycznego, rozpoczęcia wydawania w języku polskim książek miejscowych autorów, jak też innych. Od kilku miesięcy przedstawiciele Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie obijają progi Komitetu ds. Poligrafii, lecz nie otrzymali nic prócz uprzejmych zapewnień, że sprawa zostanie w przyszłości rozpatrzona.

Jan Ciechanowicz
kandydat nauk filozoficznych,
docent, prodziekan Wydziału
Języków Obcych WPIP”

W tym czasie autorowi tego artykułu po raz kolejny (trzeci) odmówiono prawa do wyjazdu do PRL na kilka dni na zaproszenie jednej z redakcji.

* * *

Na początku jesieni 1988 roku zawitała na Kresy po raz pierwszy w całym okresie powojennym grupa dziennikarzy z „Panoramy Polskiej”, pisma Towarzystwa „Polonia”, znakomicie redagowanego, adresowanego do Polaków mieszkających za granicą. Pismo to z reguły było konfiskowane na granicy przez celników lub cenzurę pocztową Związku Radzieckiego, w tym Litwy Sowieckiej, w razie próby przemycenia go do „pierwszego w świecie państwa urzeczywistnionej wolności”, jak określali ZSRR jego przywódcy.
Pani redaktor Maria Bugaj wstąpiła wraz ze swą koleżanką redakcyjną do dziekanatu polonistyki WPIP. Rozmowę naszą, wydrukowaną w nr 10/387 „Panoramy Polskiej” (październik 1988) skomponowaliśmy w charakterystyczny dla epoki stalinowsko-breżniewowskiej sposób, używając nieraz języka Ezopowego. Wówczas, jeśli chciało się coś prawdziwego powiedzieć i dążyło do wydrukowania tego, musiało się zacząć i kończyć artykuł czy wywiad frazesami mającymi albo uśpić czujność cenzorów, albo dać im do ręki argumenty (w razie gdyby później wpłynęły do KGB, KC czy do samej redakcji „sygnały od ludności”, że dany tekst sprzeczny jest z kanonami poprawności ideologicznej) samoobrony przed zarzutami ze strony zbyt twardogłowych współobywateli. Pamiętać bowiem trzeba, że bardzo często organa bezpieczeństwa państwowego musiały rozpoczynać szczucie zamaskowanych dysydentów nie z własnej inicjatywy, lecz będąc zmuszonymi do tego przez liczne donosy samych „radzieckich obywateli” (w przypadku Litwy bardzo często byli to Polacy!), nieraz znajomych, kolegów, przyjaciół a nawet krewnych „nieprawomyślnych” autorów. Ale świetnym i skutecznym chwytem na tę podłość było rozpoczęcie i skończenie tekstu lub przemówienia peanem na cześć komunizmu, partii, socjalistycznej Rosji i socjalistycznej Litwy. Tak powstawały „ramy ideologiczne”, do których środka można było niekiedy wkładać treści „wywrotowe”, takie, które nigdy by nie miały szans ukazać się w druku samodzielnie, bez „kwiatków” ideologicznego kamuflażu. Wypadało też, dla większej szansy opublikowania tekstu i uniknięcia po tym szykan i prześladowań, pokropić „czerwonym sosem” także niektóre miejsca w środku wystąpienia. Wówczas miało się jakie takie alibi, mogło się w razie czego powiedzieć: „Przeczytajcie uważniej, co ja mówię, przecież wyznaję, że jestem wiernym komunistą, że kocham partię, że uważam Lenina za największego myśliciela wszechczasów, a realny socjalizm za społeczeństwo ucieleśnionej wolności”... Wokół takiej publikacji donosiciele i KGB-owcy krążyli nieraz miesiącami, jak kot koło gorącego, nie wiedząc, co z tym począć, chociaż jasne było, że ma się do czynienia z „kryminałem”. Cóż, kiedy nie bardzo wypadało chwytać za kark „ideowego komunistę” w pierwszym na świecie państwie socjalistycznym. Niekiedy jednak, gdy ewidentnie miarka została przebrana, zaczynało się „przewrotnego” autora na rozmaite sposoby osaczać, szczuć, truć, izolować, nie publikować itd. To miała być przysłowiowa „nauczka”. Mijał rok-dwa, donosy nie nadchodziły i „anioł-stróż” z KGB mógł nieco popuścić swemu podopiecznemu. I w druku ponownie w czerwonym sosie ukazywały się informacje lub fakty niepożądane. A piszący i czytający dokładnie się rozumieli. Uczciwi spośród tych ostatnich cieszyli się i dziękowali (prawie wyłącznie telefonicznie) autorowi, inni – zasiadali do spisywania kolejnego, pełnego oburzenia, donosu na „ukrytego wroga Związku Radzieckiego”, który ponownie przemycił w swej publikacji treści „obce naszemu państwu i ustrojowi”. Nieraz wywoływano mnie do KC KPL i, trzęsąc pod nosem grubym plikiem „listów od obywateli”, grożono sądem lub, co najmniej, zabronieniem dalszych publikacji. To drugie przeżyłem po wielokroć. Posadzić nie zdążyli, chociaż w 1986 roku na to się zanosiło. Lecz o tym może nieco później, a na razie wróćmy do naszej rozmowy z panią redaktor Marią Bugaj. Oto jego charakterystyczne brzmienie: „Powrót do człowieczeństwa (Korespondencja własna z Litwy)”.
„– Panie docencie, co konkretnie znaczy dla Pana „pieriestrojka”?
– Choćby sam przyjazd do Wilna przedstawicielki „Panoramy Polskiej”! W tych dziesięcioleciach nikt z kraju się nami, Polakami w Związku Radzieckim, nie zajmował. Okres stalinowski, a potem cały okres zastoju, miał dla nas, Polaków, najbardziej fatalne skutki, spośród wszystkich narodowości. Urodziłem się na Białorusi. Żyje tam ponad 500 tysięcy Polaków. Nie mają ani jednej szkoły, żadnego polskiego pisma, a we współczesnych białoruskich podręcznikach aż roi się od antypolskich akcentów w stylu: „Polacy to imperialiści, pany” etc. Jest to karykaturalne zniekształcenie historii stosunków polsko-białoruskich. I to w warunkach, kiedy oba nasze kraje mają ten sam socjalistyczny ustrój i wszystko powinno nas łączyć, a nie dzielić. Teraz ma powstać pierwsze stowarzyszenie Polaków na Białorusi.
– Na Litwie Polacy korzystają od dawna z dużo większych swobód...
– Jest to jedyna republika radziecka, w której istnieje polskie szkolnictwo. Na Litwie żyje około 300 tysięcy Polaków. Jeszcze niedawno było tu 140 polskich szkół, dziś jest 93, w tym 5 gimnazjów. Od 1961 roku przy Wileńskim Instytucie Pedagogicznym istniał początkowo wydział, a obecnie oddział Polonistyki, od 35 lat w Wilnie ukazuje się polskojęzyczny organ KC KP Litwy „Czerwony Sztandar”.
– W tej właśnie gazecie opublikował Pan przeszło 600 artykułów. Który z nich spowodował największą lawinę listów od czytelników?
– Odwrócę nieco to pytanie. W odpowiedzi na listy czytelników, na ich prośbę, napisałem w kwietniu tego roku artykuł zatytułowany Skąd tu jesteśmy. Starałem się w nim dać odpowiedź na pytanie, dlaczego znaczna część nazw miejscowości południowowschodniej części Litwy i przyległych do niej obwodów Białoruskiej SRR ma charakter polski. Zacytowałem historyka Alfreda Senasa, który uważa, że Polacy obecni byli na terenach Nowogródczyzny już na początku XI stulecia. Osiadali na terenach, które weszły później w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Pisałem też, że sam Jagiełło i jego dwór używali na co dzień języka „staroruskiego”, którego podobieństwo do staropolskiego jest wprost uderzające. Przedstawiłem fakty, które świadczą, iż na pograniczu litewsko-białoruskim procesy historyczne ukształtowały „pas” zasiedlony przez żywioł, który był polski zarówno pod względem etnicznym, jak i kulturalno-językowym. Artykuł wywołał polemikę ze strony niektórych historyków litewskich.
– A jak było z wydaniem pańskiej książki w języku polskim pt. W kręgu postępowych tradycji, która ukazała się przed niespełna rokiem w Kownie?
– Dotyczy ona stosunków polsko-litewskich oraz wybitnych postaci, naukowców i rewolucjonistów, w których żyłach płynęła polska krew. Przeszło 6 lat trwały przygotowania do druku tej książki, a nakład wynosi zaledwie 1000 egzemplarzy. Ponadto zawiera ona tylko 75% złożonego przeze mnie materiału. Paradoksem jest, że wykreślono nawet niektóre „propolskie” cytaty z Lenina i Marksa, aczkolwiek można je znaleźć w dziełach zebranych tych autorów. Sam fakt wydania jej bardzo sobie jednak cenię.
– Czy przygotowuje Pan następne publikacje?
– Dwa gotowe do publikacji maszynopisy poświęcone są polskim aspektom kultury Wileńszczyzny w ciągu ostatnich wieków, mówią o wybitnych Polakach z Wilna i Wileńszczyzny. Nie jestem bynajmniej zwolennikiem teorii o misji Polaków na Wschodzie, ale ich dorobek jest naprawdę wielki. Dla nas, Polaków litewskich, ma to ogromne znaczenie. Ponadto mam zebrane materiały o wkładzie Polaków w rozwój różnych dziedzin nauki i kultury w Rosji.
– Pisał Pan, że imiona wybitnych synów polskiego, rosyjskiego, litewskiego czy białoruskiego narodu, związane wspólną historią nie powinny dzielić, lecz łączyć nasze narody. O jakie postaci tu chodzi?
– Podam dla przykładu kilka nazwisk. Konstruktor pierwszej na świecie floty okrętów podwodnych, Stefan Drzewiecki z Wołynia, to Polak czystej krwi, który stał się chlubą rosyjskiej nauki pod imieniem Stiepan Karłowicz Drżewieckij. Kompozytorzy Piotr Czajkowski, Igor Strawiński, Michaił Glinka czy Mikołaj Miaskowski – to wybitni Polacy, bądź przynajmniej Rosjanie polskiego pochodzenia. Znana na świecie matematyczka Zofia Kowalewskaja to Zofia Krukowska, z dumą podkreślająca zawsze swoją polskość. A Nadieżda Krupska, która choremu Leninowie recytowała wiersze Mickiewicza, też była polskiego pochodzenia! Twórcą pierwszego państwowego hymnu rosyjskiego był Józef Kozłowski, Polak. Przodkowie Fiodora Dostojewskiego, używający herbu Radwan, pochodzili spod Brześcia, a generał Mikołaj Przewalski, który w polskiej encyklopedii figuruje jako „jeden z najwybitniejszych podróżników rosyjskich, badacz Azji Środkowej”, to przecież Polak ze szlacheckiej rodziny używającej herbu Łuk... Te nazwiska i bardzo wiele innych symbolizują to, co powinno nas łączyć!
– Jak Pan ocenia swą karierę w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym?
Dla mnie karierą jest być uczciwym człowiekiem. Nie wiem, jak długo będę kierował Polonistyką. Jest to jedyna wyższa uczelnia w Związku Radzieckim, która na poziomie uniwersyteckim kształci w języku polskim studentów kierunków humanistycznych oraz matematycznego i fizycznego. Tylko... kiedy człowiek uświadomi sobie fakt, iż możliwość podjęcia studiów wyższych każdego roku ma 214 osób, w tym 83 na studiach stacjonarnych i 131 – na zaocznych, nie licząc wydziałów matematycznego i fizycznego, to cóż to jest za procent całej, żyjącej w ZSRR, polskiej społeczności? Przecież według oczekiwanego spisu ludności w Związku Radzieckim co najmniej 2 miliony osób zadeklaruje swe polskie pochodzenie (ostatni spis z 1979 roku podawał cyfrę 1.151 tysięcy)! Myślimy o otwarciu polonistyki na Uniwersytecie Wileńskim.
– Jaki jest Pana stosunek do pojęcia „tutejszość” i „tutejsi”, którego używa część żyjących na Wileńszczyźnie Polaków oraz Litwinów?
– Co oznacza „tutejszość”? Jest to pusta kategoria. Próba zatuszowania, nienazwania po imieniu problemu. Od tysiąca lat, od zawsze tu jesteśmy. To prawda, że jesteśmy inni niż Mazurzy czy Pomorzanie. Ale jesteśmy Polakami. Z Wileńszczyzny, z Kresów. Dotąd na to określenie reagowałem emocjonalnie. Dopiero teraz staram się słowami wyrazić swoje myśli. W terminie „tutejszość” widzę ucieczkę od polskości, od własnej tożsamości, usprawiedliwienia własnego konformizmu.
– Czy zachciałby Pan siebie bliżej określić?
– Jestem komunistą z przekonania. Eurokomunistą, nie dogmatykiem. Jestem zwolennikiem tolerancji. Ojczyzną moją jest Związek Radziecki. Tu się uczyłem, pracowałem. Swoje najlepsze lata mu oddałem.
– Czym więc jest „pieriestrojka” dla Polaków w ZSRR?
– Jest powrotem do człowieczeństwa. A to wielka rzecz”...
Gdybyśmy nie pokropili z panią redaktor Bugaj naszej rozmowy różowymi perfumami politycznymi, wywiad, oczywiście, nie mógłby się w ogóle ukazać; nawet w Polsce, gdzie totalitaryzm marksistowski był o wiele łagodniejszy niż w ZSRR, a tak – udało się coś niecoś do opinii polskiej i polonijnej donieść...

* * *

28 września 1988 „Czerwony Sztandar” zamieścił tekst „Co z imionami?” pod rubryką „Głosy w aktualnej dyskusji”, w którym autor niniejszego opracowania pisał”:
„W paru ostatnich numerach gazet „Komjaunimo Tiesa” i „Literatura ir Menas” przedstawiciele litewskiej inteligencji twórczej poruszyli zagadnienie, dotyczące zniekształcania imion i nazwisk litewskich w pisowni rosyjskiej. Jest to jedna z pozostałości epoki stalinowskiej i – zdaniem autorów tych wystąpień – powinna być zniesiona.
Nie sposób nie zgodzić się z takim postawieniem sprawy. Poprawna, zgodna ze stylem, duchem i tradycją danego języka pisownia imion własnych stanowi elementarny wymóg dobrego tonu w życiu publicznym. Postulaty, wysuwane przez Litwinów, dotyczą i nas, Polaków litewskich. Przecież i nasze nazwiska i imiona nieraz zapisywano w paszportach w sposób niewłaściwy: zamiast Jan pisano Iwan, zamiast Stefan – Stiepan, zamiast Maciej – Matwiej itp. Przy tym czyniono to bez zgody, wbrew woli ludzi, których te „modyfikacje” bezpośrednio dotyczyły. Po prostu nikogo o nic nie pytano.
Dla nas, Polaków, ma ta sprawa także drugą stronę. Chodzi o to, że nasze nazwiska i imiona po roku 1939 były i pozostały zniekształcone także w inny sposób: dodawano do nich końcówki litewskie oraz przekształcano Jana w Jonasa, Stefana – w Stepasa, Macieja – w Motiejusa itp. Nie chcę twierdzić, że zabieg ten stanowił przejaw odgórnej litwinizacji Polaków, zamieszkałych w Lit. SRR. Nie widzę zresztą niczego zdrożnego w tym, że w litewskim kontekście zapisze się nazwiska polskie w formie „Janeckis”, „Wysockis” itp. Pisze się przecież Leninas, Puszkinas, Dzierżinskis; i jest to zgodne z litewską tradycją językową, podobnie jak nazwy miast Warszuwa, Gardinas i in. Nie sposób jednak się godzić z tym, że z Jana robi się „Jonasa”, oraz gdy w języku rosyjskim podaje się nie pierwotną wersję polską, lecz jej litewską odmianę. Jako językowe dziwolągi czyta się więc w języku rosyjskim coś takiego jak „Janeckis” czy „Wysockis”. To to samo, jakbym zaczął pisać czcionką rosyjską „Puszkinas” zamiast „Puszkin”... Absurd, zupełny nonsens i brak gustu!... A przecież, niestety, zarówno w republikańskiej prasie rosyjskojęzycznej, jak i w innych źródłach nazwiska polskie podawane są w formie zniekształconej. Dotyczy to także nazwisk ludzi już nieżyjących. Oto przykład. Wileńska Galeria Obrazów, znajdująca się w byłej Katedrze na dzisiejszym Placu Giedymina, cieszy się powodzeniem wśród mieszkańców i gości naszego miasta. Zebrano tu i wystawiono wiele bardzo wartościowych dzieł malarstwa europejskiego, a więc niemieckiego, włoskiego, hiszpańskiego, francuskiego. Szczególnie bogate są zbiory plastyki polskiej, reprezentowane przez znanych mistrzów palety.
Niestety, człowieka obeznanego cokolwiek z historią sztuki zaskakuje fakt, że polskie nazwiska autorów dzieł wystawionych w Wileńskiej Galerii Obrazów, umieszczone pod ramami, podane są w formie zlituanizowanej. Można zrozumieć, że końcówki – „is” – „as” zjawiają się w wersji litewskiej tych nazwisk, gdyż zgodne to jest z duchem języka litewskiego. Lecz co najmniej zdziwienie wywołuje fakt, że także w języku rosyjskim nazwiska malarzy polskich, mieszkających i tworzących ongiś na ziemiach byłego wielonarodowościowego Wielkiego Księstwa Litewskiego, podawane są czcionką rosyjską w kształcie zlitewszczonym. Była np. ongiś słynna rodzina malarska Rusieckich (Kanuty, Walenty, Bolesław), wywodzących się zresztą z Mińszczyzny i nic wspólnego z Litwinami etnicznymi nie mająca. W źródłach archiwalnych z XVI-XIX wieków członkowie tego rodu figurują tylko i wyłącznie jako Rusieccy. Niech więc sobie podpis pod ich obrazami brzmi po litewsku jako „Ruseckas”. Ale dlaczego także w rosyjskiej transkrypcji „Rusiackas”? Przecież dzięki temu drobnemu zabiegowi „chirurgicznemu” polski malarz nie stanie się na zawołanie litewskim, a kultura litewska (odróżniać od kultury Wielkiego Księstwa Litewskiego, bo to dwie różne sprawy!) wcale nie stanie się przez to bogatsza. Natomiast oznaką rzeczywistej kultury stałoby się przywrócenie autentycznej, pierwotnej formy brzmienia nazwisk polskich plastyków. Bo na niewiedzę zwiedzających liczyć coraz trudniej, w tych zaś, komu nie jest obca tradycja artystyczna dawnego Wilna, wykoślawianie nazwisk malarzy polskich budzi po prostu niesmak...
Przypomnijmy dla porównania, że w Lwowskiej Galerii Sztuki także pozostały po wojnie – podobnie jak w Wilnie – wspaniałe zbiory malarstwa europejskiego, w tym – największa na świecie (poza granicami PRL) kolekcja plastyki polskiej. Nikomu jednak we Lwowie – w przeciwieństwie do Wilna – nie przyszło do głowy dział malarstwa polskiego nazwać „ukraińskim” i przekręcać polskie nazwiska, chociaż wielu mistrzów pędzla tam przedstawionych urodziło się i działało właśnie na terenach dziś wchodzących w skład Ukraińskiej SRR. Kontrast uderzający...
I już nie zdziwienie, lecz oburzenie wzbudza fakt, że w Ponarach, w miejscu uwiecznienia pamięci pomordowanych Żydów, ofiary są na tablicy pamiątkowej określane jako „obywatele radzieccy” (dlaczego nie polscy i nie litewscy?), a do ich nazwisk też podopisywano litewskie końcówki. Czyż mało, że tych niewinnych ludzi w bestialski sposób pomordowano, to jeszcze i po śmierci nie pozwala się im być tym, kim byli – Żydami? Czym się tak przewinili, że hańbi się nawet ich świętą pamięć? I czy nie czas najwyższy, by i tu nazwać – nie, nie rzeczy, lecz ludzi! – po imieniu?
Na zakończenie „morał” – Witold Gombrowicz, współczesny pisarz polski, zanotował w swym „Dzienniku”: „Nie sztuka mieć ideały, sztuka – w imię bardzo wielkich ideałów, nie popełniać bardzo drobnych fałszerstw”. Miłość ojczyzny i swego narodu jest uczuciem wzniosłym, lecz przekształca się we własne zaprzeczenie, jeśli nie umie się kochać uczciwie i pięknie, bez poniżania innych.”
Także ten tekst ściągnął na głowę Jana Ciechanowicza grzmoty i błyskawice agenturalnej prasy litewskiej. A temat pozostaje aktualny nadal i dziś, w roku 2015!

* * *

A oto mój drobny tekst, który przypieczętował mój los na kolejne kilkanaście lat. Agentura KGB poczuła się zdemaskowana i zagrożona. „Czerwony Sztandar” 17.X.1988:
Myśleć i mówić prawdę
„Obserwuję ostatnio niezwykle budujące zjawisko: te same „zakute łby”, które w ciągu paru ubiegłych dziesięcioleci nakazywały ludziom pióra – waląc nieraz pięścią w stół – co i jak mają pisać, nawołują obecnie do przebudowy i do „nowego myślenia”. Któż jednak to nowe myślenie tak długo hamował? I czy w ogóle istnieje coś takiego jak „stare” i „nowe” myślenie? Myślenie jest po prostu myśleniem: ono jest, albo go nie ma. I kropka! Dlaczego Platona, który pisał swe dzieła przed 2,5 tysiącami lat, czyta się dziś z zainteresowaniem?... A nie chce się nawet brać do ręki stereotypowej, szablonowej bazgraniny wielu współczesnych „myślicieli”, którzy wszystko piszą „słusznie” i nic nie pozostawiają wiecznego i mądrego w głowach czytelników, bo taki był nakaz towarzyszy od administrowania krajem. I jakże przejmują zgrozą egzemplarze nie pożółkłych jeszcze ze starości dzienników, wypełnionych absolutnie „poprawnymi” i zupełnie bezbarwnymi publikacjami...
Ogromny kontrast stanowią one w stosunku do obecnie ukazujących się na łamach prasy centralnej publikacji, gdzie każdy autor ma własną twarz, własny styl, własny punkt widzenia. I jakoś nic się nie wali z przyczyny tego, że uświadomiliśmy sobie nagle, jak naturalną rzeczą jest, iż każdy człowiek ma własne zdanie i powinien mieć możność publicznego wypowiadania go, bez obaw i oglądania się na różnych „cenzorów”. Niestety, jak na razie – moim zdaniem – bardzo niewiele pism w naszej republice jest na poziomie wymagań czasu. Nadal dominuje w nich szarzyzna, „ostrożność”, powiedziałbym tchórzostwo, brak zaangażowania w sprawy społeczne, maskowany gromkimi frazesami i hymnami chwalebnymi pod adresem współczesnych możnowładców.
Gdybym mógł mówić z trybuny XIX Ogólnozwiązkowej Konferencji Partyjnej, postulowałbym z jednej strony – ustawodawcze zagwarantowanie wszystkim obywatelom prawa do głoszenia wyznawanych przez nich poglądów; oraz – z drugiej strony – obowiązek krytycznego i samodzielnego myślenia. Z tym, by nikt nie miał prawa nikomu wskazywać, co i jak ma myśleć, czy „grozić palcem” intelektualistom. Organy prasowe zaś zobowiązałbym do bycia atrakcyjnymi i interesującymi, traktując szarzyznę i bezbarwność jako formę kontrrewolucyjności. Myślenie jest potężną dźwignią postępu, nie wolno krępować go żadnymi naciskami z góry czy z dołu. Wiarygodność jest nieodzownym warunkiem partyjności. Prasa powinna być niezależna od aparatu biurokratycznego i musi pełnić rolę społecznego kontrolera nad poczynaniami władz, a nie odwrotnie. A więc zagwarantujmy sobie naprawdę wolność i odpowiedzialność zarówno myślenia, jak i wypowiedzi, zapewnijmy leninowski styl życia społecznego.
Jeśli ta moja wypowiedź zostanie bez zabiegów redaktorskich opublikowana przez „Czerwony Sztandar", ostatecznie się przekonam, że i moja rodzima gazeta wkroczyła na drogę przebudowy...
Jan Ciechanowicz,
kandydat nauk filozoficznych,
docent WPIP”

* * *

21 października 1988 roku na łamach „Czerwonego Sztandaru” opublikowano mój tekst „Notatki subiektywne. Przed zjazdem Litewskiego Ruchu na Rzecz Przebudowy. Odróżniać dobro od zła”:
„Do Rady Najwyższej Lit. SRR wpłynęła propozycja nadania językowi litewskiemu statusu państwowego. Chciałbym tę propozycję – jako obywatel Litwy – uzupełnić. Na początku nieduży wstęp:
Język jest jedną z istotnych cech narodowości. Lecz nie jest cechą najważniejszą. W nim się, co prawda, odbija jak w zwierciadle zbiorowa dusza narodu, jego styl myślenia i czucia. Ale przecież czyjś wizerunek w lustrze jeszcze nie jest samą odzwierciedloną istotą. Żydzi np. na całym świecie posługują się różnymi językami, a przecież stanowią jedyny wielki naród nie do pomylenia z jakimkolwiek innym dzięki specyficznej tradycji i mentalności, odrębnym cechom zarówno fizycznym jak i psychicznym. Język nie okazał się w tym przypadku – podobnie jak w wielu innych – czynnikiem konstytutywnym narodowości, na pierwszy plan wysunęły się pewne wrodzone, dziedziczne predyspozycje.
Podobnie może mieć się sprawa z językiem litewskim. Nie każdy, który go używa, jest Litwinem. Z drugiej strony, przecież jasne, że językiem tym można mówić i pisać zarówno rzeczy mądre, jak i głupie; wypowiadać zarówno sądy zgodne z istotą litewskości, jak i zupełnie jej obce, a nawet wrogie. I tym gorzej dla Litwinów, jeśli obcy styl myślenia, odmienne sposoby rozumienia, odbioru i interpretacji świata, „nowy” styl życia przeniknie do ich dusz pod płaszczykiem języka litewskiego. Zachowana zostanie litewska „forma”, ale treść wewnętrzna będzie już nielitewska. I kto wie, czy po kilku pokoleniach ci, mówiący po litewsku ludzie nie zaczną żywiołowo i masowo porzucać tę mowę na rzecz języków „większych” (jak to np. miało i ma miejsce w Białorusi)...
Oczywiście, rozumiem, że zdanie to podlega dyskusji: jest to subiektywny pogląd autora tych słów na powyższe zagadnienie.
Uważam, że nasi litewscy współobywatele, ich elita umysłowa i państwowa, powinni byliby się zająć raczej nie narzucaniem języka litewskiego obcoplemieńcom w Lit. SRR mieszkającym, lecz zwrócić uwagę na inne sprawy. Zadbać np. o to, by w języku litewskim powstawały obficie wielkie dzieła kultury narodowej: literatury, filozofii, sztuki, historiografii (jeśli chodzi o tę ostatnią, to w ciągu całych dziesięcioleci panowała tu przerażająca wręcz pustka, i granicząca z debilizmem propaganda, gdy np. w fundamentalnej „Historii Litewskiej SRR” wielki książę Witold był wspomniany dwa razy, a przewodniczący kołchozu, któremu udało się wyhodować rekordowy urodzaj marchewki – sześć razy, gdy w tymże „arcydziele” 800 latom dziejów Litwy sprzed 1940 r. poświęcono nieco ponad 100 stron druku, a okresowi 1940-1980 – czterokrotnie więcej; gdy dla niezwykle doniosłego w dziejach narodu litewskiego okresu lat 1918-1939 znajdowano tylko takie określenia, jak okres „burżuazyjny”, „faszystowski”; gdy w chrzcie Litwy widziano tylko początek wydumanej „polonizacji” kraju itp.). Naukowcy powinni nie okłamywać naród, nie przeżuwać wciąż na nowo bezpodstawne zestarzałe stereotypy, nie gonić za mirażami powierzchownego pseudopatriotyzmu, lecz szukać prawdy i przekazywać prawdę – swemu narodowi. Warto byłoby też – zamiast truć na łamach prasy o „polskim zagrożeniu” czy nawet wyssanym z palca (czyjego)? „terrorze” – zająć się zagadnieniami, dlaczego np. rodzina litewska ma przeciętnie 1,5 dziecka (po stu latach, jeśli nic się nie zmieni, na Litwie nie pozostanie ani jednego rodowitego Litwina, lecz tylko mówiący po litewsku obcoplemieńcy), innymi realnymi bolączkami, społecznymi. My, Polacy, a raczej nasi słowiańscy przodkowie mieszkali na tej ziemi jeszcze zanim powstało Wielkie Księstwo Litewskie, (według Kazamierasa Bugi osadnictwo mazurskie istniało na późniejszych terenach litewskich już w VII wieku), zawsze używaliśmy tu bez przeszkód swego języka i w bardzo wielu przypadkach, wiernie i dobrze służyliśmy swej litewskiej ojczyźnie zarówno szablą, jak i piórem, rozsławiając imię Litwy po szerokim świecie. Nie na tym też polegałaby dziś mądrość Litwinów, by przerabiano nas na „Litwinów” – jak to wielokrotnie postulowano na łamach takich pism jak np. „Tarybinis Mokytojas”, „Gimtasis Krasztas” czy ostatnio „Vakarines Naujienos”, lecz na tym, by nie ograniczając elementarnych praw człowieka, stworzyć równe szanse życia w godności dla każdego obywatela republiki, by mógł on skutecznie pełnić swój obowiązek. Nie to jest najważniejsze, w jakim języku ktoś mówi, lecz co mówi, a jeszcze ważniejsze – jak pracuje dla dobra Litwy. Trzeba uważać, by w pogoni za mirażami formy nie stracić po drodze tego, co istotne – rozsądku i rozwagi, ludzkiej godności.
Gdyby jednak komuś aż tak by się chciało uczynić z języka litewskiego jedyny wszechobowiązujący, warto by było wykorzystać pod tym względem doświadczenie np. takich krajów jak Szwajcaria czy Finlandia (wzorujemy się przecież na ich ekonomice). W Finlandii np. obok ogólnopaństwowego fińskiego językiem państwowym jest też szwedzki – w regionach, gdzie tradycyjnie od stuleci zamieszkuje w większości ludność szwedzka. W Szwajcarii (która jest po prostu prawie idealnym modelem harmonijnego współżycia różnojęzycznych narodowości) sytuacja ma się następująco: mieszka tam obecnie około 7 mln obywateli, z których 64,9 proc. posługuje się językiem niemieckim; 18 proc. – francuskim, 11,9 proc. – włoskim; 0,8 proc. – retoromańskim. Wszystkie te cztery języki są państwowe i równouprawnione faktycznie. Papiery oficjalne sporządza się w każdym z nich na życzenie obywatela. We wszystkich tych językach ukazuje się prasa, książki, audycje radiowe i telewizyjne, działa szkolnictwo.
I właśnie to powoduje, że Szwajcaria słynie ze swej kultury, że jej obywatele – chociaż mówią różnymi językami – gorąco kochają swą ojczyznę i ofiarnie jej służą. A może i Litwa zostanie kiedyś „Szwajcarią” Środkowej Europy?
By tak się stało proponuję ustawodawczo stwierdzić, że w rejonach Litewskiej SRR, gdzie ludność polska stanowi od 20 do 90 procent mieszkańców (a więc rejony wileński, szyrwincki, trakajski, szalczyninkajski i szwenczioński oraz miasto Wilnius) językami państwowymi są litewski, rosyjski i polski.”
(Nawiasem mówiąc, wyraz „rosyjski” w ostatnim zdaniu tego tekstu został „dopisany” przez red. Z. Balcewicza, w oryginale było tylko: „językami państwowymi są litewski i polski”). Agenci sowiecko-litewskiej bezpieki nie powstrzymywali się przed licznymi tego rodzaju fałszerstwami, byle powoli dorabiać Ciechanowiczowi gębę „rusofila”, co z kolei miałoby mnie dyskredytować w oczach polskiej opinii publicznej. Tak się też stało przez niezmordowane wysiłki agenturalnej prasy w Polsce i na Litwie.

* * *

We wrześniu 1988 roku w siedzibie redakcyjnej miesięcznika „Kobieta Radziecka”, organu Republikańskiej Rady Kobiet, odbyła się narada „przy okrągłym stole”, poświęcona wykładaniu historii Polski w naszych szkołach na Wileńszczyźnie, w procesie bowiem zmian demokratycznych na Litwie, powstała – niech na razie tylko w teorii – taka możliwość. Co więcej, nauczyciele zaczęli powoli ten przedmiot wprowadzać, początkowo fakultatywnie, do procesu nauczania, i to również było przedmiotem rozmowy. Prof. Maria Arońska, nauczycielka, która przez wiele lat wykładała historię Polski na wydziale polonistyki w Instytucie Pedagogicznym, opracowała 68-godzinny roczny program tego fakultatywu... Na owej naradzie J. Ciechanowicz powiedział (cyt. według: „Kobieta Radziecka”, nr 11, 1988, s. 8-9): „Byłem recenzentem tego programu i wniosłem doń pewne poprawki. Moim zdaniem, należy akcentować współistnienie naszych narodów (tj. polskiego i litewskiego), usuwać fałsze historyczne, wskazywać na momenty konstruktywne. Z niepokojem muszę stwierdzić, że niski jest poziom przygotowania ogólnego absolwentów szkół średnich, za mało troszczą się oni o swój rozwój duchowy skupiając zainteresowania na stronie materialnej życia. Historia może stać się odskocznią, rozbudzić ducha...
Powinniśmy przygotować swój podręcznik. To jednak wymaga czasu, przemyślenia, doboru i układu materiału. Ale już teraz możemy wydawać materiały pomocnicze dla nauczycieli historii. Tak np. ja mam już gotową książkę poświęconą sylwetkom wybitnych Polaków na Litwie. To byłby swoisty przyczynek do naszych tu dziejów. Proponowałbym także, by pisma wychodzące na Litwie w języku polskim częściej zamieszczały szkice, sylwetki historyczne...
Przede wszystkim trzeba zadbać o poziom językowy pedagogów. Studenci Instytutu Pedagogicznego przygotowywani na nauczycieli szkół polskich powinni mieć wszystkie wykłady po polsku. Rozszerzanie znajomości języka, słownictwa z zakresu studiowanej dziedziny jest im niezbędne. Niestety, nie możemy tego osiągnąć nawet na polonistyce”...

* * *

Redaktor Kazimierz Rosiński opublikował w „Kurierze Podlaskim” (25-26-27.XI.1988) tekst zatytułowany „W Wilnie polski renesans. Rozmowa z docentem dr. Janem Ciechanowiczem, dziekanem katedry polonistyki w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym”:
„– Pozwoli pan, że na początek spytam o wrażenia z Białegostoku.
– To bardzo przyjemne miasto. Zwłaszcza w centrum jest wiele uroczych zakątków. Oczywiście, gdyby znajdujące się tam stare kamieniczki starannie odremontować, wrażenie byłoby jeszcze lepsze.
– Miło mi to usłyszeć od mieszkańca Wilna, które w Białymstoku uchodzi za miasto niezrównanej urody. I w ogóle białostocczanie żywo interesują się tym, co dzieje się na Litwie, zwłaszcza w tamtejszej społeczności polskiej. W związku z tym chciałem zadać panu kilka pytań.
– Odpowiem tym chętniej, że sam byłem przez 10 lat dziennikarzem w „Czerwonym Sztandarze”. Opublikowałem prawie 700 artykułów. Ponadto mam na swym koncie około stu publikacji specjalistycznych z dziedziny filozofii i historii w pismach litewskich, rosyjskich i białoruskich.
– Obecnie kieruje pan katedrą polonistyki w Instytucie Pedagogicznym. Ilu macie tam studentów?
– Oddział Języka i Literatury Polskiej w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym, bo tak brzmi jego nazwa, istnieje od roku 1961. W sumie wykształcił kilka tysięcy nauczycieli dla polskich szkół na Litwie. Obecnie studiuje w nim 200 osób. Jest to młodzież żądna wiedzy, żywo interesująca się kulturą i tradycją polską, bardzo dobra młodzież.
Właśnie. Dochodzą nas wieści o ożywieniu, jakie ma miejsce w społeczności polskiej na Litwie.
– To ożywienie zaczęło się bardzo niedawno, m.in. po wizycie generała Wojciecha Jaruzelskiego w Wilnie przed paru laty, którą to wizytę odebraliśmy jak wyraz wsparcia moralnego dla nas, Polaków wileńskich. Natomiast przez wiele lat postępował proces wynaradawiania się Polaków, szczególnie młodzieży. Wymownym tego znakiem było zmniejszenie się ilości szkół polskich na rzecz rosyjskich, a także litewskich. Przed 30 laty było ich ponad 260, w zeszłym roku były 92 szkoły, a w tym roku jest już tylko 88. Przy czym liczba Polaków na Litwie sięga 300 tysięcy.
– Czy z tego wynika, że proces wynaradawiania postępuje nadal?
– Już nie. Obecnie przeżywamy odrodzenie poczucia narodowego. A dzieje się tak od niespełna roku, dokładnie od 5 maja. Wtedy to odbyło się zebranie założycielskie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Nawiasem mówiąc, ja prowadziłem to zebranie, a odbyło się ono w auli Instytutu Pedagogicznego, w którym pracuję. To założycielskie zebranie zapoczątkowało bardzo piękny okres w życiu naszej społeczności. Dosłownie nie ma dnia, w którym by nie powstało polskie koło gdzieś w odległym miasteczku czy wsi – jak to się mówi – zabitej dechami, w zakładach przemysłowych Wilna. To jest po prostu lawina. I te żywiołowo powstające koła od razu przystępują do działalności kulturalno-oświatowej. Ogromne jest zapotrzebowanie na pogadanki i prelekcje w języku polskim. Tak się składa, że ja jestem bodajże najczynniejszym prelegentem. W czasie licznych wyjazdów na każdym kroku spotykam się z pragnieniem, wręcz żądzą, czytania w języku polskim. Tymczasem książek polskich jest bardzo mało.
– Kilka miesięcy temu ogłosiliśmy w „Kurierze” apel o wysyłanie książek na Litwę. Czy otrzymujecie ich dużo?
– Owszem, do redakcji „Czerwonego Sztandaru” przychodzi wiele książek, które są rozsyłane do polskich placówek, np. szkół w terenie. Ale to ciągle kropla w morzu. Trzeba bowiem pamiętać, że przez całe lata książki polskie w ZSRR były praktycznie rzecz biorąc niedostępne. W wielu szkołach uczniowie kształtują sobie wyobrażenie o literaturze polskiej na podstawie utworów Wandy Wasilewskiej i kilku podobnych pisarzy. Brakuje nam pozycji podstawowych, dzieł Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, nie mówiąc o dziełach pisarzy współczesnych: Miłosza, Gombrowicza, Wańkowicza, Mrożka, ks. Twardowskiego. Nawet biblioteka naszego Instytutu, kształcącego nauczycieli, nie ma kompletu dzieł żadnego z klasyków literatury polskiej. Chciałbym przy tej okazji zaapelować do rodaków w kraju o przysyłanie książek do Oddziału Języka i Literatury Polskiej przy naszym Instytucie.
– Mam nadzieję, że apel ten nie przejdzie bez echa. Pozwoli pan, że teraz zadam pytanie na nieco inny temat. Jaki jest stosunek Litwinów do kultury i literatury polskiej?
– Wydaje mi się, że zainteresowanie naszą kulturą i literaturą jest wśród Litwinów bardzo duże.
– Literatura w języku litewskim jest stosunkowo młoda. Jak zatem traktują oni literaturę tworzoną na Litwie w języku polskim?
– Domyślam się, że pyta pan o ich stosunek do polskich tradycji piśmienniczych. To kwestia bardzo skomplikowana. Litwini twierdzą, że ich kultura została przed wiekami spolonizowana. To oczywiste nieporozumienie. Polacy bowiem nie są i nigdy nie byli elementem napływowym na Litwie. Byli tam od początku, zresztą Wielkie Księstwo Litewskie zajmowało część ziem etnicznie polskich. Jak wiadomo, językiem urzędowym Wielkiego Księstwa był przez kilka wieków język staroruski, bardzo zbliżony do ówczesnej polszczyzny. Wreszcie mieszkańcy Wielkiego Księstwa mieli do wyboru prawosławie albo katolicyzm, a więc język staroruski albo język polski. Katolicyzm okazał się bardziej dynamiczny, atrakcyjniejszy. Skutkiem tego piśmiennictwo w języku polskim zaczyna dominować w Wilnie już w XVI stuleciu, a w wieku XVII panuje niepodzielnie.
– Jaki jest stosunek Litwinów na przykład do poetów baroku, tworzących na Litwie?
– Traktują ich jako poetów litewskich tworzących w języku polskim. Tak jest np. z Maciejem Kazimierzem Sarbiewskim, Wielkopolaninem, który tworzył w Wilnie. Niedawno ukazała się jednotomowa Antologia literatury litewskiej prezentująca autorów od końca XVIII wieku do czasów najnowszych. W tej antologii Mickiewicz i Syrokomla dla przykładu, figurują jako właśnie pisarze litewscy tworzący w języku polskim.
– Wydaje mi się to bardzo sympatyczne...
– Ano właśnie. Z punktu widzenia mieszkańców Polski wygląda to nawet interesująco, spotkałem się wielokrotnie z taką opinią. Ale z naszej perspektywy sprawy mają się nieco inaczej. U Litwinów bowiem ma to związek z postawami agresywnymi wobec Polaków na Litwie. Twierdzą, że podobnie jak Mickiewicz i Syrokomla, jesteśmy rzekomo tylko spolonizowanymi Litwinami, odstępcami, których należy zlituanizować.
– Czyli, że jesteście Litwinami, tylko że jeszcze o tym nie wiecie...
– To byłoby zabawne, gdyby nie było powiązane z szeregiem konkretnych praktyk dyskryminacyjnych. Dla przykładu, absolwent szkoły średniej, który deklaruje się jako Polak, ma małe szanse, aby został przyjętym na studia.
– Skutek takich działań może być tylko odwrotny.
– Oczywiście, są to działania krótkowzroczne. Niestety, ta krótkowzroczność daje się bardziej odczuć niż rozwaga. Ja myślę, że dają tu o sobie znać skutki stalinizmu. Totalitaryzm nie lubi tego, co małe, kocha się natomiast w tym, co duże, ogromne. Litwini, którzy są małym narodem, bardzo ucierpieli w latach stalinizmu, byli ofiarami, ale też niepostrzeżenie przejęli system myślenia swoich prześladowców. Przy czym chciałbym tu wyraźnie zaznaczyć, że Polacy w Republice Litewskiej mają zdecydowanie najlepsze warunki. W innych republikach jest nieporównanie gorzej. Wręcz skandalicznie jest pod tym względem w BSRR, gdzie według oficjalnych statystyk mieszka prawie pół miliona Polaków, a nie ma ani jednej polskiej szkoły (zresztą i białoruskojęzycznych szkół na Białorusi dziś prawie nie ma; zaznaczmy na marginesie, że 30 tys. Litwinów, zamieszkałych w BSRR również nie ma ani jednej szkoły, oni też „nie istnieją” tam jako narodowość), gdzie nie ukazuje się żadna publikacja w języku polskim, gdzie młodym Polakom wpisuje się do dowodów narodowość białoruską. Więc powiadam, my na Litwie korzystamy z praw, które się nawet nie śnią naszym rodakom w innych republikach. Jednak porównujemy swoją sytuację z sytuacją Litwinów i Białorusinów w Polsce. A tu dziesięciokrotnie mniejsza społeczność litewska wydaje dwa pisma: „Auszrę” (Zorzę) i „Susitikimai” czyli „Spotkania”. My na Litwie nie mamy żadnego pisma, bo przecież „Czerwony Sztandar” jest organem litewskiej partii i realizuje zadania, jakie przed nim stawia partia.
– Od pewnego czasu docierają do nas echa antagonizmów, o których pan mówi. Jakie widzi pan możliwości przezwyciężenia tego stanu rzeczy?
– Dramat polega na tym, że antypolonizm jest szczególnie silny w ruchach oddolnych, działających na fali pieriestrojki, co więcej, bywa niekiedy sztucznie podsycany przez bezpiekę. Społeczność polska także popiera pieriestrojkę. Mogłaby więc wspierać Litwinów. Ale w sytuacji, kiedy zdarza się, że odmawia się nam nawet prawa do własnego, polskiego imienia, takie wsparcie jest bardzo utrudnione. My naprawdę nie żądamy zbyt wiele. Nie chcemy żadnych przywilejów, tylko realnego równouprawnienia. Zdajemy sobie sprawę, że nasza sytuacja, sytuacja mniejszości, będzie zawsze trudniejsza. Chodzi nam tylko o to, by nie kwestionowano naszego prawa do pozostania Polakami.
Pyta pan o szanse przezwyciężenia odradzającego się antypolonizmu. Nadzieja jest w tym, że przeważy głos tych litewskich środowisk, które zdają sobie sprawę z bezsensu, do jakiego prowadzi dyskryminacja, które wiedzą, że w gruncie rzeczy cele Litwinów i Polaków zamieszkałych na Litwie są takie same.
Rozmawiał:
Kazimierz Rosiński”

Rozmówca „Kuriera” doc. Jan Ciechanowicz zaapelował o nadsyłanie książek do Instytutu Pedagogicznego. Oto adres, pod który należy kierować przesyłki: Wilno, ul. Studentu 39. Oddział Języka i Literatury Polskiej.”

* * *

W miasteczku Mejszagoła w dniu 12 listopada 1988 roku odbyło się zebranie założycielskie miejscowego koła Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Wygłosiłem na nim nie przygotowane „coś”, co trudno nawet byłoby nazwać „przemówieniem”, ale to „coś” miało tak drastyczne echa i skutki, że warto je przytoczyć w całości, porównując z tym, co „cytowała” później prasa kontrolowana przez ludzi z KGB i Sajudisu (najczęściej były to te same osoby). Kilku z nich z ostentacyjnie rozstawionymi magnetofonami i z „drętwymi” twarzami siedziało na sali lokalnego Domu Kultury, chociaż nikt z Polaków ich tam, oczywiście, nie zapraszał. Nikt też, niestety, nie wyprosił. A oto co powiedziałem (tekst wg zapisu magnetofonowego nauczyciela Zygmunta Wierbajtysa):
5-go maja bieżącego roku w auli Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego odbyło się zebranie założycielskie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Potrzeba powstania tej organizacji wynikała z naszej szczególnej sytuacji, sytuacji Polaków w Związku Radzieckim. Odważam się powiedzieć, że żadna inna narodowość naszego Kraju nie znajdowała się w tak smutnym stanie, jak Polacy. Naród, który jako jedyny w Europie podczas II wojny światowej nie dał Hitlerowi ani jednego żołnierza, tutaj mieszkająca 2-milionowa rzesza naszego narodu, odłamu tego narodu, praktycznie wszędzie – za wyjątkiem Litwy – pozbawiony został wszelkich narodowych praw.
Pół miliona Polaków mieszka teraz na Białorusi, przymusowo są zapisywani w paszportach „Białorusinami”, nie mają ani jednej szkoły, ani jednego pisma. Dlaczego, za co? Podobna sytuacja jest na Ukrainie. I tylko nasi bracia Litwini zapewnili nam pewne minimum ludzkiego uszanowania i godności, dzięki ich własnej godności i rzetelności...
Mi się wydaje, że warto dzisiaj zahaczyć o pewien bardzo ważny problem. W ostatnich czasach, chociaż nie, nie w ostatnich czasach, ale od czasów hitlerowskich, poprzez czasy stalinowskie i do dzisiaj mnożą się w prasie różnego rodzaju niewybredne ataki na nas. Wykpiwanie, wydrwiwanie, mówienie, że jakoby nie jesteśmy Polakami, a spolszczonymi Litwinami lub spolszczonymi Białorusinami. Podobne ataki, wystawiają bardzo marne świadectwo tym ludziom, którzy to piszą, i tym ludziom, którzy pozwalają drukować te brzydkie insynuacje. Wystawiają fatalne świadectwo kulturze, ich, a nie naszej kulturze.
Często nam się mówi: „Jacy wy Polacy? Oto macie nazwiska Perwejnis, Warżagolis, Jakubenas?” Ja im odpowiadam: „Gdybym był na waszym poziomie kulturalnym, to wam mówiłbym: „Jacy wy Litwini – oto wasze nazwiska: Astrauskas – Ostrowski, Brazauskas – Brzozowski, Chadkiewiczius – Chodkiewicz i tak dalej?” Albo mówią nam: „Jacyście Polacy? Wasz język – to nie polski język, lecz nie wiadomo co!” Rodacy, dziś językiem polskim mówi 60 mln ludzi na całym świecie. Jest to ogromne zjawisko, wielka kultura, – wewnętrznie zróżnicowana i bogata. Inaczej mówi się po polsku pod Wilnem niż pod Warszawą, inaczej pod Lwowem niż pod Katowicami. Zróżnicowanie regionalnych dialektów między sobą i ich inność w porównaniu z polskim językiem literackim jest – i musi być – znaczne. Przecież nawet język tak małego liczebnie narodu, jak Litwini, mocno się różni wewnętrznie. Tak np. Litwini na Białorusi (a jest ich tam tysiące i tysiące i – podobnie, jak Polacy, pozbawieni są szkół i innych dóbr narodowych) używają słownictwa, które z trudem bywa rozumiane przez Litwinów ze Żmudzi, gdzie mieszka podstawowa masa tego narodu. I tylko ostatni cham potrafiłby z tego powodu wyśmiewać język Litwinów białoruskich, że jest on mocno odmienny od litewskiego języka literackiego. – A z nas się śmieją, kpią z naszego języka, ci pożałowania godni „profesorowie od językoznawstwa”, najczęściej przecież zupełnie nie znający naszej mowy. A mowa ta – moim zdaniem – jako żywa, naturalna mowa żywych ludzi jest bodaj piękniejsza niż gwara podwarszawska. Odbija się w niej nasz łagodny i spokojny charakter, nasze ciche, pozbawione wszelkiej złości usposobienie...
A zresztą nie dziwiłbym się, gdybyśmy w tych warunkach w ogóle pozbawieni zostali swego języka. Czy przestalibyśmy z tego powodu być Polakami? Oczywiście, że nie! Pozostałaby nam pamięć naszych wspólnych losów dziejowych, nasza narodowa świadomość i przywiązanie do ojczystej polskiej tradycji. Nie język jest najważniejszy, lecz skład duszy, serca ludzkie, mentalność... Żydzi, rozrzuceni po całym świecie, używają dziesiątków różnych języków, a jednak tworzą jeden wielki naród żydowski o niepowtarzalnej osobowości psychicznej i historycznej, naród, którego nie udało się zniszczyć w ciągu tysięcy lat żadnej bestii, żadnym tyranom, żadnym barbarzyńcom...
Tak więc, gdy zaczyna nas ktoś pouczać o tym, jak mamy mówić – a czyni to powodowany złością i nienawiścią do nas – odpowiadajmy mu krótko: „Paszoł won, durak!”... Możemy mówić po chińsku, po rosyjsku, po litewsku, czy po francusku, ale, jeśli mamy polskie serca – pozostajemy Polakami i nikt nie ma prawa pchać swe nieumyte łapy do naszej duszy...
Drodzy rodacy, istnieje tylko jedno kryterium narodowości: osobista świadomość człowieka. I niezależnie od tego, jakie on ma imię, jakie ma nazwisko – jest on tym, za kogo siebie uważa. I nikt nie ma prawa wskazywać komukolwiek, kim kto jest.
Jeśli państwo widzieli dzisiejszy „Czerwony Sztandar”, albo ostatni numer pisma „Gimtasis Kraštas”, redaktor naczelny tego czasopisma Algimantas Czekuolis opublikował bardzo dobry artykuł pt. Świński ryj, artykuł o tym, jak Litwin napluł w twarz polskiej kobiecie w sklepie.
Ja zadzwonię w poniedziałek do Czekoulisa podziękuję mu za ten artykuł i przypomnę mu moje do niego telefony i listy z protestami, dlaczego „Gimtasis Kraštas” uprawia systematycznie propagandę antypolską, dlaczego ciągle pojawiają się artykuły z atakami na Polaków litewskich? To pismo przez wiele lat zatruwało świadomość Litwinów antypolonizmem. I doprowadziło do tego, przeciwko czemu protestuję teraz redaktor naczelny. Cóż, okazuje się, że nie tylko Polak może być „mądry po szkodzie”, warto byłoby tej propagandy nie uprawiać w ogóle!
Po jednej z publikacji takiego typu zadzwoniłem do redakcji i zapytałem: „Towarzyszu redaktorze, oto wy piszecie, że „Polacy terroryzowali Litwinów, gdy Wileńszczyzna należała do Polski”, tu był „terror polski”. Szanowny redaktorze, proszę, nazwijcie mi chociażby jedno nazwisko Litwina, zamordowanego przez Polaków. Jedno jedyne nazwisko! On nie potrafił tego nazwiska wymienić. Bo terroru polskiego w stosunku do Litwinów nigdy nie było, nie ma i nigdy nie będzie!
Zawsze byłem przeświadczony, że jeśli Polak jest rzeczywiście Polakiem, jeśli rzeczywiście szanuje swą ludzką i narodową godność, nigdy nie będzie miał jakiegokolwiek złego uczucia w stosunku do Litwina. Nas łączy wspólna długa historia i Polacy mają do Litwinów tylko dobre uczucia. I chcielibyśmy być z nimi wszędzie, w biedzie i w tym co dobre; ale chcemy wzajemności, chcemy jako minimum poszanowania naszej ludzkiej godności. Bez tego sytuacja będzie trudniejsza; i dla nich, i dla nas.
Nie tak dawno, drodzy rodacy, profesor Zigmas Zinkiewiczius opublikował na łamach gazety „Wakarines Naujenos” artykuł o Polakach na Litwie. Z tego artykułu wynika, że Polakami nie jesteśmy, a jesteśmy Litwinami, którzy mówią po polsku. Jest to, oczywiście, genialne odkrycie profesora Zinkiewicziusa, z tym, że odkrycie na poziomie – no, nie wiem – może trzecioklasisty, który przy tym na „trójki” się uczy, bo poziom wiedzy, uwidoczniony w artykule, jest żenujący... Ja zawsze uważałem, że skoro jakiś naród ma naukowców, ma profesorów, to ci naukowcy i profesorowie mają święty obowiązek poszukiwać prawdę i mówić ludziom prawdę. Mnie się wydaje, że autor wspomniany, a i wielu innych, nie wywiązują się z tego zadania. No bo jeśli profesor pisze, że Polaków na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego w ogóle nigdy nie było, to on, jedno z dwóch, albo nie jest profesorem i nie wie co mówi, albo świadomie łże. Ja nie chcę twierdzić czegokolwiek z tego, bo nie wiem, jaka wersja byłaby aktualna. Być może, on rzeczywiście po prostu uczciwie myli się. Ale, wobec tego, dlaczego on jest profesorem? Dlaczego nie wie, że mazurskie osadnictwo na terenie późniejszego Wielkiego Księstwa Litewskiego istniało od VI-VII wieku? Dlaczego „nie wie”, że rdzennie lechickie tereny, takie jak Podlasie, na przykład, w ciągu trzystu lat było częścią składową Wielkiego Księstwa Litewskiego, i, że Polacy zawsze stanowili od około pięciu do dziesięciu procentów całej ludności tego państwa? I wiernie Litwie służyli – na każdym polu – w dziedzinie kultury, wojskowości itd. Wielkie Księstwo Litewskie było wielonarodowościowym państwem i Polacy również tutaj byli. Dlaczego prof. Zinkiewiczius o tym nie pisze? Dlaczego on nadal wprowadza w błąd naród litewski?
Szanowni państwo, o tym poziomie świadczy jeszcze coś... Zresztą, zatrzymajmy się pokrótce przy takim zagadnieniu: Po co te wszystkie fałszerstwa? Że to nie nasza ziemia, że my tu goście, że my do Warszawy musimy jechać? Przyjeżdżamy do Warszawy, a tam nam mówią: „Zabugowcy”! I tam dla nas nie ma miejsca! To gdzie jest nasze miejsce? Gdzie? Może musimy żywcem dwa metry pod ziemię się zaryć?...
Drodzy rodacy, jeśli już chodzi o analizy historyczne, to, powiedzmy, najstarszą ludnością archeologicznie stwierdzalną i etnicznie określoną na terenie dzisiejszej Litwy byli Ugrofinowie. Estończycy to pozostałość Ugrofinów. Naukowcy analizują te sprawy według różnych oznak, ale faktem jest: cztery tysiące lat temu mieszkali tu Ugrofinowie. Potem, mniej więcej 2,5 tysiąca lat temu przywędrowały tu bałtyckie plemiona. Ale pierwotną siedzibą Litwinów, jest dorzecze Wołgi, co ustalił w swoim czasie znakomity litewski badacz Kazimieras Buga, czy też profesorowie Topow, Trubaczow, Niepokupnij i in. To co, będziemy teraz Litwinom mówić: „Jedźcie nad Wołgę, to nie wasza ziemia”? Tak? Według tej „kultury”?...
Drodzy rodacy, ziemia jest Boża. Brzozy nie mają narodowości i trawa narodowości nie ma. Przychodzimy na tę ziemi; na ten padół płaczu, na bardzo krótko. Pod dostatkiem mamy bólu, cierpień i bez tego. Czyż nie możemy się nauczyć zwykłej ludzkiej kultury, zwykłego ludzkiego uszanowania do siebie nawzajem? I miłości, niezależnie od tego, czy ktoś z nas mówi po litewsku, czy po polsku, czy po rosyjsku, czy po żydowsku, czy po niemiecku?
Nauczmy się szanować człowieczeństwo w sobie samych. I w naszych sąsiadach. W naszych współobywatelach. Bez tego nie potrafimy być ludźmi, nie potrafimy przeżyć nasze życie – nasze krótkie życie – z godnością.
W jednym z ostatnich numerów gazety „Wieczernije Nowosti” wystąpił kolejny „profesor”, który napisał: Domagać się tego, żeby język polski w regionach Litwy zamieszkałych przeważnie przez Polaków był obok języka litewskiego państwowym, to to samo, co domagać się, by w Polsce język litewski był językiem państwowym”. Ale, drodzy rodacy, Polacy stanowią około ośmiu procent ludności Litwy, podczas gdy Litwini zaledwie 0,0003% ludności Polski. Gdyby w Polsce Litwini stanowili 8% całej ludności, my byśmy wszyscy byli za tym, aby język litewski był w tych miejscach, gdzie mieszkają Litwini w Polsce, również językiem państwowym; równolegle, obok polskiego. To jest naturalna rzecz... Gdyby, szanowni państwo, było nas tutaj 800 osób na całej Litwie, tj. procentowo tyle, ile Litwinów w Polsce, to któżby prosił, aby język polski uczynić obok litewskiego w niektórych rejonach językiem państwowym?... Tu znów powstaje pytanie: dlaczego jednak ci ludzie, którzy są powołani, by mówić swemu narodowi prawdę, właśnie prawdy swemu narodowi nie mówią?
Bierzemy akademickie wydanie Historii Litewskiej SRR z 1978 roku. Osiemset stron. Wielki książę Witold wspomniany jest dwa razy w tym „akademickim” wydaniu. Wielki litewski polityk, wielki polityk na skalę europejską – dwa razy! Natomiast przewodniczący kołchozu, w którym w ciągu kilku lat wyhodowano dobry urodzaj marchewki, – jest wspomniany sześć razy...
Ci sami ludzie, którzy pisali ten opasły tom, dzisiaj występują w prasie i łżą w żywe oczy tak, jak łgali kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu. Litwa nie ma jeszcze prawdziwego podręcznika swojej historii. Jeśli w tymże akademickim wydaniu 120 stron druku poświęca się ośmiuset latom przedrewolucyjnych dziejów Litwy, a 680 stron poświęca się czterdziestu latom po wprowadzeniu władzy radzieckiej, to powstaje naturalne pytanie: Czyśmy wszyscy zwariowali, czy nie wiemy po prostu, co czynimy? Przecież proporcje muszą być wyważone. Musi być jakiś rozum. A jeśli w chrystianizacji Litwy widziano tylko urojoną polonizację, wlokącą za sobą rzekome osłabienie Litwy? Przecież chrześcijaństwo to wielki system filozoficzny, to ogromna kultura, ogromna mądrość. I ona wszędzie miała pozytywne skutki, przynosiła ze sobą piśmiennictwo, powstawanie kultur narodowych. Oczywiście, były i negatywne zjawiska z tym związane, to jasne. Ale przedstawiać chrystianizację tylko jako coś złego – a tak właśnie przedstawiali chrzest Litwy litewscy naukowcy, w przeciwieństwie np. do rosyjskich naukowców, którzy przedstawili chrzest Rosji jako rzecz bardzo dobrą. – Dlatego, drodzy rodacy, nie gniewajmy się, jeśli ten czy inny Litwin, nas sąsiad, nasz współobywatel, zacznie nam mówić rzeczy nie zupełnie zgodne z prawdą. Po prostu, ten człowiek nie jest winny, że tak mówi, że tak myśli. – Jeśli jemu w głowę wbijano w szkole kłamstwa, jeśli mu wbijano kłamstwa w wyższej uczelni, poprzez książki – to skąd on będzie znał prawdę? Jeśli Polacy i Litwini byli w moim głębokim przekonaniu, w ciągu wieków bardzo dobrymi sąsiadami, i w moim sercu – jako w sercu Polaka – nigdy nie poruszy się złe uczucie w stosunku do Litwinów; szanuję ich i lubię za wiele ich wspaniałych cech jako dobrych sąsiadów Polaków. I dzisiejszy dzień świadczy, że jednak tylko w Litwie mamy pewne prawa jako narodowość. To z drugiej strony nie wolno okłamywać Litwinów. Litwini też powinni zrozumieć, że Polacy są ich sojusznikami, ich naturalnymi sprzymierzeńcami, i zawsze poprą w każdym dobrym poczynaniu. Ale musi być spełniony pewien warunek: myśmy nie pozwolili pluć nam w twarz ani Niemcom, ani Rosjanom, ani komukolwiek innemu. Przez całe stulecia próbowano nas „przerabiać” na różne sposoby. Nie przerobili nas giganci, nie przerobi i nikt inny. Nie przerobi!
Bardzo ważne zagadnienie: jaki musimy mieć stosunek do organizacji „Sajudis”? Moje osobiste zdanie jest następujące: „Sajudis” to jest ruch litewskiego odrodzenia narodowego, jest to wybuch najszlachetniejszych, najlepszych uczuć tego narodu. Jest to ruch dążący do niezawisłości Litwy, do jej duchowej wielkości. I pod tym względem my, Polacy, musimy ten ruch ze wszech miar moralnie popierać. Ale, drodzy rodacy, co innego ruch „Sajudis”, odrodzenie litewskie, a co innego kierownictwo tego ruchu. Ja osobiście widzę w tych dwóch rzeczach różnicę, i różnicę niemałą.
Wydawać by się mogło, skoro Litwa chce pewnego odrodzenia narodowego, pewnego zrównoważenia określonych wpływów, to w jej interesie byłoby poszukiwanie sojuszników, sprzymierzeńców, jakiejś „przeciwwagi” dla tych czy innych oddziaływań. Przyznam szczerze, iż oczekiwałem, że „Sajudis” także dla nas, Polaków, będzie czymś ważnym i dobrym. Niestety, zostałem w ostatnich czasach głęboko zawiedziony.
Kilka spraw. Oto w tym roku po raz pierwszy, malutka grupa polskich dzieci, 18 osób pojechała do ukończeniu średnich szkół na studia do Polski. Komu to szkodzi? Jeśli tutaj nie można wstępować na studia, jeśli tutaj przed młodymi Polakami zatrzaskuje się wszystkie drzwi, to niech pojedzie ta garstka tam, i tam się uczy. Lecz co robi „Sajudis”? Publikuje oficjalny protest z powodu tego, że grupka naszej młodzieży pojechała do Polski na studia i domaga się od rządu Republiki, żeby w przyszłości, broń Boże, żadne polskie dziecko tam nie pojechało. A więc i tu nie można, i tam nie można! To co nam można? Dlaczego nasze dzieci są skazane na to, żeby być tylko pastuchami? Za co?
Inna sprawa. Sprawa konsulatu polskiego. W stolicy Litwy nie ma, jak dotychczas, żadnego przedstawicielstwa dyplomatycznego obcego państwa. Miał być otwarty polski konsulat w Litwie. Komu to szkodziłoby? Litwa miałaby pierwsze przedstawicielstwo zagraniczne w swojej stolicy. Już tym samym międzynarodowa ranga Litwy by się podniosła. To byłby pewien kanał do kontaktów bezpośrednich obywateli Litwy z innym, zaprzyjaźnionym z Litwą od wieków państwem. Co robi „Sajudis”? – Uchwala oficjalną rezolucję domagającą się w żadnym wypadku nie otwierać polskiego konsulatu w Wilnie. Dlaczego? – Bo w Warszawie nie jest otwierany litewski konsulat... Ale czyż to wina Polaków, że nie w Warszawie decydują się sprawy o konsulatach litewskich, a w Moskwie? Po co więc do Polaków mieć pretensje o to? Ja byłbym osobiście za tym, aby nie konsulaty, lecz ambasady były: litewska w Warszawie, a polska w Wilnie... Dlaczego „Sajudis” właśnie Polakom stawia za winę fakt, że w ambasadzie radzieckiej w Warszawie nie ma ani jednego Litwina? A dlaczego jeszcze ani jeden Litwin nie był w kosmosie? Już Francuzi byli, Arabowie, kto chcecie... Co to, nasza – Polaków – wina? – Nie.
Albo telewizja polska. Już było umówione: ma być ustawiony nieduży nadajnik telewizji polskiej tutaj. Radziecka telewizja jest przecież w Polsce ciągle obecna. Raptem „Sajudis” podejmuje oficjalną rezolucję, domaga się: „Nie wolno dopuścić polskiej telewizji!”... Przecież ta telewizja byłaby dla samych Litwinów oknem na Europę, kontaktem z zachodnią kulturą. To byłaby dobra sprawa. I co mówi sekretarz KC partii na zebraniu w jednym z wileńskich zakładów pracy: „Jedni chcą, żeby była, a inni chcą, żeby nie było tej telewizji” – Matko Najświętsza, to kto chce ją oglądać, niech włączy, a kto nie chce, niech nie włącza tego kanału!...
Krótko mówiąc, niektórzy członkowie kierownictwa „Sajudisu” – jak mi się wydaje – nie zupełnie rozumieją, co czynią. A to bardzo niedobra rzecz, bo jak pan Bóg chce kogoś zgubić, to najpierw pozbawia go rozumu, aby nie odróżniał dobra od zła, przyjaciela od wroga.
Mnie wydaje się, że w najbliższych latach, w najbliższej przyszłości te wszystkie „młodzieńcze choroby” „Sajudisu” miną i jak tylko ta organizacja oficjalnie skasuje swe antypolskie uchwały, jak tylko zaprzestanie antypolskiej nagonki w prasie, – my, osiem procent mieszkańców Republiki, z całego serca i gorąco będziemy popierać wszystkie poczynania tej demokratycznej organizacji, jak tylko ona przestanie marnować swoje siły na puste zwalczanie Polaków. Bo nikt jeszcze Polaków nie zwalczył i nikt ich nigdy nie zwalczy...
A więc, bracia i siostry, musimy zająć taką pozycję: Nikt nie jest naszym wrogiem. Nikomu źle nie życzymy, nikomu źle nie czynimy. Cudzego nie chcemy, ale swego nie oddamy. A co jest tym, co nazywamy „swoim”? – To jest nasz język, nasze serca, nasze dzieci, nasze cmentarze, nasze świątynie, nasze sumienia. I to na zawsze pozostanie nasze. I właśnie w celu zachowania tych wartości, naszej kultury, naszego ducha, naszych sumień, naszej przyszłości i naszej przeszłości, naszej pięknej tradycji polskiej, w tym celu wyście się tutaj dziś zebrali, drodzy rodacy, aby założyć koło Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie.
Chcę ostrzec was przed jednym niebezpieczeństwem: mogą znaleźć się wśród nas albo nasłani prowokatorzy, albo ludzie głupi, którzy będą próbować zepchnąć nas na manowce. Nie dajmy się. Żadnej wrogości, żadnej nienawiści! Szacunek, współpraca ze wszystkimi i domaganie się wzajemnego poszanowania dla nas...
Proszę was obrać do swego zarządu ludzi rozumnych, ludzi odpowiedzialnych, ludzi pełnych poświęcenia...
Drodzy rodacy, pozwólcie, że złożę na wasze ręce najgorętsze życzenia zdrowia, mocy ducha i pomyślności w waszej patriotycznej pracy. Wszystkiego wam najlepszego!”.

* * *

2 grudnia 1988 roku J. Ciechanowicz skierował do redakcji „Sajudžio Żinios” list o następującej treści: „Szanowna Redakcji! W 55 numerze Waszego pisma został opublikowany list grupy litewskich nauczycieli Mejszagolskiej Szkoły Średniej, w którym przytaczano w cudzysłowie wypowiedzi, jakoby poczynione przeze mnie, a obrażające godność ludzką i narodową Litwinów. Ponieważ Wasze pismo cieszy się wzięciem i wpływa na nastroje ludzi, proszę przyjąć do wiadomości co następuje:
1. Żadna z przypisywanych mi, a opublikowanych przez Państwo wypowiedzi do mnie nie należy, lecz jest wytworem falsyfikacji i szulerstwa.
2. Moje wystąpienie 12 listopada w Mejszagole miało prolitewski, a nie antylitewski charakter, ponieważ jestem przekonanym zwolennikiem współpracy i wzajemnego szacunku między wszystkimi obywatelami Litwy, niezależnie od ich narodowości.
3. Na zebraniu, w którym przemawiałem, spośród 11 osób, które podpisały oszczerczy donos, był obecny tylko jeden (!) nauczyciel: Valdas Kuzelis, który – według powszechnego zdania mieszkańców Mejszagoły – jest wieloletnim donosicielem i prowokatorem KGB. Pozostałych dziesięciu sygnatariuszy listu „potępiło” moje przemówienie nawet go nie słysząc. Prawie wszystkich z tych ludzi znam osobiście i nie podaję na nich do sądu tylko dlatego, że oni (nie znając języka polskiego i nie będąc na zebraniu, o którym piszą) sami stali się ofiarami brudnej prowokacji, mającej na celu sianie wrogości między Litwinami a Polakami.
4. Przedstawiam do dyspozycji Państwa tekst zapisu magnetofonowego mego przemówienia w Mejszagole. Proszę obiektywnie ocenić, czy rzeczywiście ma ono charakter antylitewski. Proszę także – w miarę możliwości – poinformować czytelników Pańskiego pisma, że tzw. „list” z Mejszagoły stanowi świadomą manipulację i prowokację, w których poczucie narodowej solidarności Litwinów zostało cynicznie wykorzystane przez ukryte siły w interesie brudnej gry, mającej na celu dyskredytację zarówno Polaków jak i Litwinów, obywateli Republiki Litewskiej.
Z szacunkiem
Jan Ciechanowicz
prodziekan Wydziału Języków Obcych WPIP”

Ten list nie został opublikowany, natomiast w każdym kolejnym numerze „Sajudžio Żinios” były drukowane mniej lub bardziej profesjonalnie spreparowane donosy przeciwko J. Ciechanowiczowi jako „wrogowi nr 1” narodu litewskiego. Dotychczas nie mogę zrozumieć, dlaczego oficerowie z sowiecko-litewskiego KGB tak mnie się bali, dlaczego wydali tyle sił i środków na to, by mnie moralnie „zlikwidować”.

* * *

13 grudnia 1988 roku w liście do przyjaciela z Warszawy pisałem: „Jeśli chodzi o mnie, to jestem ostatnio w nie lada kłopotach z powodu tego, że publicznie skrytykowałem przejawy antypolskiej paranoi, której ulegają niektórzy litewscy profesorowie i publicyści. Chciałem więc dobrze: by ani Polacy nie ulegali antylitewskim resentymentom, ani Litwini antypolskim. Zostałem jednak zupełnie inaczej zrozumiany, a raczej niezrozumiany. Okrzyknięto mię w prasie i ulotkach „piłsudczykiem”, „nacjonalistą” itp. Periodyki (w tym „Czerwony Sztandar”) pozwracały mi moje artykuły i znalazłem się tym samym pod Druckverbot’em. A zważywszy apele do ministra oświaty, aby mnie zwolnił z pracy, być może, okażę się wkrótce i pod Berufsverbot’em. Wszystkie moje iluzje prysły, widzę, że nic nie jest możliwe z powodu tego, że zbyt dużo w ludziach jest złości, nienawiści, egoizmu, nietolerancji i najpospolitszej głupoty. To zniechęca do wszystkiego. (...)”
W tych też dniach napisałem „List otwarty do „Głosu Ziemi WIleńskiej” pt. Nie zastraszycie!”, który jednak nie został opublikowany, a tylko wzmógł nagonkę w radiu, telewizji i prasie litewskojęzycznej oraz michnikowskiej. Przechowałem w osobistym archiwum ten list i przytaczam go poniżej:
„Od paru miesięcy jestem jednym z głównych antybohaterów – jako „czarny charakter” i „polski nacjonalista” – wystąpień zarówno litewskiej prasy oficjalnej, jak i nieoficjalnej, a także wielu ulotek i wystąpień ustnych. Dziewięćdziesiąt procent przypisywanych mi poglądów i wypowiedzi zrodziło się w rozgorączkowanych mózgach tych, którzy mnie zwalczają; pozostałe dziesięć procent – to moje, złośliwie lub nieświadomie zniekształcone, myśli. O tych, którzy je rzekomo „cytują” mówi przysłowie: „Słyszał dzwon, ale nie wie, skąd on”...
Wszystkie próby przedstawienia otwarcie na łamach prasy mojej pozycji w kwestii stosunków między wileńskimi Polakami a Litwinami spaliły na panewce. Odmówiły publikowania mych tekstów takie pisma jak „Tiesa”, „Literatura ir Menas”, „Czerwony Sztandar”, „Atgimimas”, „Sajudžio Żinios” i inne. Motywowały tym, że pozycja autora nie zgadza się z ich pozycją. Przypomnijmy przy okazji, że demokracja, kultura i pluralizm polegają m.in. na tym, że pozwala się na publiczne wypowiedzenie także tych myśli, z którymi ktoś się nie zgadza. Ale, jak widzimy, o wiele łatwiej jest mieć pełne gęby słów o kulturze, demokracji i pluralizmie, niż zezwolić na ich realną odrobinę w życiu. Dyktat jednak zawsze pozostanie dyktatem, nawet jeśli przystrojony jest w piórka „postępu” i „przebudowy”.
Kampania nagonki na mnie, organizowana według najlepszych wzorców stalinowskiej propagandy nienawiści, jest łączona ze szczuciem i szykanowaniem mnie w miejscu pracy. Do kierownictwa instytucji, w której pracuję, codziennie przychodzą lub dzwonią różne osoby, podające się za dziennikarzy, nauczycieli itp., które żądają podjęcia w stosunku do mnie „kroków”. Jak udało się ustalić, ludzie ci często podają się za innych, niż są w rzeczywistości... Odnoszę wrażenie, że całą tą akcją kieruje jakaś jedna organizacja (lub urząd), a może nawet jedna osoba, która niewątpliwie ma wprawę w przeprowadzaniu tego typu prowokacji. Chciałbym wiedzieć, kto stoi za tymi marionetkami, które piszą, mówią, chodzą, telefonują. I chciałbym wiedzieć, jak ten „ktoś” widzi finał całej sprawy, jej cel, jej wynik końcowy. Może jest to tylko część składowa systemu przedsięwzięć skierowanych na dyskredytację przebudowy, na sianie nienawiści między ludźmi, w tym między Polakami i Litwinami? W tym szaleństwie wyczuwa się jakiś sens...
Ostatnio w prasie litewskojęzycznej w sposób już prawie nie maskowany atakuje się Polaków wileńskich i w ogóle wszystko co polskie. Do akcji wniosło swe przysłowiowe – i jakże żałosne – trzy grosze nawet popularne pismo młodzieżowe „Komjaunimo Tiesa”, które posunęło się do tego, że przypisało zbrodnie litewskich faszystów popełnione na Żydach – Polakom. Wypada tylko pogratulować „pięknego pomysłu”. Ponieważ antypolonizm, kwitnący w Litwie Radzieckiej bujnie jak w żadnym innym kraju, przybiera też zabarwienie rasistowskie, wypada przypomnieć programową wypowiedź Reinharda Heydricha, szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy hitlerowskiej, z 1941 roku: „Bałtowie to najbardziej prymitywna i tępa rasa Europy. Po naszym pełnym zwycięstwie przesiedlimy ich wszystkich za krąg polarny...” Oczywiście, ochotnicy z litewskich i łotewskich oddziałów karnych w służbie Niemiec hitlerowskich (owo prawdziwe „tępe i prymitywne” narzędzie eksterminacji niewinnych ludzi) nie wiedzieli o tej wypowiedzi bliskiego kolegi Hitlera, bo uczyniona ona została na tajnej naradzie i opublikowana dopiero po wojnie... Niechaj ta wypowiedź będzie ostrzeżeniem dla wszystkich szowinistów. Nacjonalistyczne i rasistowskie złudzenia są najbardziej niebezpieczne dla tych, którzy im ulegają. Ale cóż, nie było jeszcze na świecie durnia, któryby się nie uważał za mędrca.
Jeśli chodzi o mnie, to zawsze żywiłem odrazę do ludzi tego typu. Szczególnie, jeśli byli to Polacy. Ale również nie mogę szanować szowinisty tylko dlatego, że nadyma się jak żaba z powodu, iż jest Rosjaninem, Niemcem, Żydem, Polakiem czy Litwinem. Cóż z tego, skoro nie jest człowiekiem? I jest hańbą swego narodu...
I na zakończenie: zawsze byłem rzecznikiem porozumienia między Litwinami i Polakami; w ogóle, między wszystkimi narodami: ale tylko na podstawie prawdy, sprawiedliwości i wzajemnego poszanowania. Do łgarzy, politycznych bandytów, szuj różnych maści i narodowości nie mogę żywić nic prócz pogardy. Nie dam się więc ani kupić, ani zastraszyć. I ostrzegam: w chwili, kiedy im się będzie wydawało, że oto odnieśli tryumf, obudzą się... Obudzą się na dnie upodlenia, nikczemności, ostatecznej klęski. A prawda, ona tak czy inaczej, wcześniej czy później, lecz nieuchronnie zwycięży. Tak jest, na szczęście, świat zbudowany.
Jan Ciechanowicz”.



1989



13 stycznia 1989 roku wystosowałem list do pierwszego sekretarza KC Komunistycznej Partii Litwy Algirdasa Brazauskasa, ówczesnego władcy Republiki, w którym pisałem: „W ciągu ostatnich miesięcy stałem się przedmiotem dobrze zorganizowanej, zaplanowanej i systemowo realizowanej kampanii oszczerstw w periodyce litewskiej. Pierwszą insynuację pod moim adresem opublikowała gazeta „Atgimimas” (nr 4, 1988), drugą „Sajudžio Żinios” (nr 55, 1988), trzecią „Tarybinis Mokitojas” (nr 4, 1989), czwartą „Kalba Vilnius” (nr 3, 1989). Są przygotowywane do druku publikacje takiegoż charakteru w pismach „Literatura ir Menas”, „Czerwony Sztandar”, być może też w innych. Być może, musiałbym się cieszyć ze swej popularności, szkopuł polega jednak na tym, że ta „popularność” bazuje na imputowaniu mi wypowiedzi, których nigdy nie czyniłem. Na przykład, nigdy nie nazywałem Wileńszczyzny „terytorium polskim”, nigdy nie domagałem się wyjazdu Litwinów nad Wołgę, na teren ich pochodzenia, ani też Żydów – do Palestyny, ani Rosjan – na Syberię; nigdy nie nazywałem języka litewskiego „brzydkim”, nigdy nie byłem zwolennikiem podziału terytorium Litewskiej SRR na autonomiczne regiony, ani nigdy nie występowałem za przyłączeniem Wilna do Polski, nigdy nie nawoływałem do wrogości między kimkolwiek w obrębie ZSRR. A przecież właśnie te i im podobne, lecz do mnie nienależące, poglądy są mi przypisywane w periodyce Sajudisu i Partii Komunistycznej. (...)
Wszystkie moje próby zaprezentowania moich prawdziwych poglądów i obalenia oszczerstw spaliły na panewce. Takie wydania jak „Tiesa”, „Czerwony Sztandar”, „Sowietskaja Żenszczina”, „Literatura ir Menas”, „Atgimimas”, „Sajudžio Żinios” odmówiły mi zabrania głosu na ich łamach. A jednocześnie ukryci „dyrygenci” kampanii prasowej wciąż wzmagają akcję zaszczuwania mnie. Nie pomogła i moja wizyta w tej sprawie u odpowiedzialnego pracownika KC KPL Algimantasa Semaszki. Wychodzi więc na to, że oczerniać człowieka można, a bronić się przed fałszerstwami nie wolno. Także w miejscu mej pracy w WPIP rozpętano wściekłą nagonkę oraz kampanię kłamstw i intryg z zastosowaniem środków agitacji poglądowej, do której wciąga się nawet studentów. (...) Ostrzegam, że jeśli załgana propaganda nienawiści doprowadzi do aktów przemocy – cała odpowiedzialność spadnie na jej inicjatorów oraz na tych, którzy, mając po temu możliwość, nic nie uczynili w celu jej zaprzestania”...
Algirdas Brazauskas zareagował na ten list powołaniem specjalnej komisji KC KPL, złożonej z trzech osób, trzech etatowych pracowników Komitetu Centralnego: Litwina, Żyda i Polaka. Po kilku tygodniach „studiowania zagadnienia” sprawa utknęła w martwym punkcie, o ile bowiem Litwin i Żyd robiący za „Rosjanina” zgadzali się co do tego, że J. Ciechanowicz uprawia działalność antyradziecką i nacjonalistyczną propagandę polską, o tyle Polak (Ryszard Maciejkianiec) zachował się w sposób szlachetny i nieugięty, nie uległ „argumentom” KGB i odmówił podpisania rezolucji potępiającej Ciechanowicza oraz postulującej przekazanie sprawy do dyspozycji organów ścigania. Sprawa zawisła więc w próżni, ale nagonka w telewizji, radiu, gazetach, w miejscu pracy rozkręcała się dalej na dobre.
Kilkakrotnie zwracałem się do sądów w Wilnie z pisemną prośbą o wszczęcie postępowania sądowego w stosunku do poszczególnych pism i osób zniesławiających i oczerniających mnie na łamach prasy. Nigdy nie otrzymałem nawet formalnej odpowiedzi na swe podania.
W styczniu 1989 roku w Instytucie Pedagogicznym zorganizowano „w sposób naukowy” system donosicielstwa i oczerniania; donosy, zwane dla pozoru „raportami” do rektora, pisywali: kierowniczka katedry Maria Niedźwiedzka, „dobra Polka”, (ta pisała donosy tasiemcowe, długie, liczne i niesłychanie podłe), sekretarz podstawowej organizacji partyjnej, Żydówka Margarita Lemberg, prorektor do spraw marksistowskiego wychowania ideologicznego J. Vanys, dziekan wydziału języków obcych Jakubenas, wieloletni sekretarz komitetu partyjnego i współpracownik bezpieki profesor Albinas Griška (wszyscy Litwini), redaktor gazety „Tarybinis Pedagogas” („Pedagog Radziecki”) Virginija Majoroviené.
13 lutego 1989 roku ogólne zebranie członków KPZR Instytutu Pedagogicznego przez kilka godzin „potępiało” „antypaństwową i antyradziecką” działalność J. Ciechanowicza, „oburzało” się na jego „nieodpowiedzialną” postawę ideologiczną, a wielu „towarzyszy” kazało wpisać do protokołu żądanie, by „zajęła się” nim Prokuratura Generalna Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Z pracy zaś zwolniono mnie pod zarzutem, że podczas prelekcji dla studentów uprawiałem m propagandę antyradziecką, krzewiłem polski nacjonalizm.

* * *

Naciski KGB potęgowały się z dnia na dzień. 21 stycznia 1989 roku w „Czerwonym Sztandarze” można było przeczytać interesujący dwugłos:

Przedruk z komentarzem
O co ta wrzawa?

Izidorius Szimelionis, [żydowski agent prasowy NKWD – uwaga J.C.] członek Związku Dziennikarzy ZSRR, uczestnik Wielkiej Wojny Narodowej, 27 lat pracował w Państwowym Komitecie ds. Telewizji i Radia jako korespondent. Całe jego życie, działalność dziennikarska i społeczna związane są z Wileńszczyzną. Mieszka tu z niewielkimi przerwami od 1930 roku. Ucząc się jeszcze w Wileńskim Gimnazjum im. Witolda Wielkiego wespół ze swymi rówieśnikami Polakami i Białorusinami, ludźmi innych narodowości aktywnie uczestniczył w ruchu antyfaszystowskim. W pierwszych latach powojennych pracował w systemie oświaty ludowej w powiatach wileńskim i trakajskim.

W ostatnim okresie, szczególnie na wiosnę, zaczęli aktywnie działać dziennikarze gazety „Czerwony Sztandar” i audycji w języku polskim Radia Litewskiego, przy każdej okazji wyrażając swe niezadowolenie z rzekomego uszczuplania praw mieszkańców narodowości polskiej w Wilniusie. Drukuje się tę lub inną złośliwszą publikację, nadaje się wypowiedzi, wywiady. Niekompetentni autorzy oczerniają historyków, językoznawców, pracowników kultury i sztuki, pisarzy, dziennikarzy, działaczy społecznych Litwy, piszących o przeszłości i teraźniejszości Wileńszczyzny. Na tej, co prawda, niezbyt długiej liście autorów do najaktywniejszych należy prodziekan wydziału języków obcych Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, germanista i filozof Iwan Tichonowicz (Jan Ciechanowicz – uw. „Cz.Sz.”). (Urodził się on, wychowywał się i uczył się na Białorusi Radzieckiej). I. Tichonowicz kategorycznie twierdzi (w swych artykułach, na zebraniach), że Wileńszczyzna jest ziemią Polaków, na której mieszkają oni od wieków, a dla Litwinów jest miejsce nad brzegami Wołgi. Najczęściej takie zebrania, w których uczestniczy wspomniany przybysz, stają się wiecami o charakterze antylitewskim i antypaństwowym. Podjudzeni ludzie, a szczególnie młodzież, niekiedy podejmują nawet działania chuligańskie. Na przykład, 29 października 1988 r. wychowankowie Niemenczyńskiej Szkoły Średniej Eugeniusz Selunin, Edward Przychodzki, Mikołaj Leonczyk i inni pobili ucznia tej szkoły Aldasa Sakalauskasa, jego kolegów. Aldas doznał obrażeń na twarzy, miał przeciętą wargę. Potwierdzili również to eksperci medycyny sądowej. O panującej ówcześnie w tej szkole atmosferze nienawiści do Litwinów świadczy również taki fakt, że w tej bójce uczestniczył również syn nauczycielki Krystyny Szadziun, uczeń klasy IX Marek.
12 listopada na podobnym zebraniu rolników i uczniów, jakie odbyło się w domu kultury sowchozu „Maisziagala” Iwan Tichonowicz znowu groził wszystkim, oczerniał wybitnego litewskiego naukowca bałtystę Z. Zinkiewicziusa, pisarza A. Czekuolisa, żądał autonomii dla Polaków w Wilniusie. Temu mówcy tylko niewiele ustępował sam prezes Społeczno-Kulturalnego Stowarzyszenia Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz i inni podobnie nastawieni działacze. Najsmutniejsze jest to, że znaczną ich część stanowią inteligenci: nauczyciel Ażulaukskiej Szkoły Średniej w rejonie wileńskim Z. Zdanowicz, pedagog niemenczyński J. Mincewicz, inspektorka Wileńskiego Rejonowego Wydziału Oświaty Ludowej E. Czepułkowska. Wściekłość wielu spośród nich budzi to, że w rejonie wileńskim i innych najbliższych rejonach zmniejsza się liczba klas polskich. Rodzice chętniej posyłają swe dzieci do szkół lub klas z rosyjskim albo litewskim językiem wykładowym.
A jakie są tego przyczyny i czy warto o to łamać kopie? Większość tak zwanych statystycznych Polaków w rejonie wileńskim (według danych spisu mieszkańców w 1979 roku było ich 62.788) nie zna języka polskiego i nie posługuje się nim. Ich codziennym żywym językiem w domu i obcowania między sobą jest białoruska gwara „po prostemu”, dlatego ich dzieciom też jest bardziej dostępny język rosyjski więc uczą się go. I dlatego, powiedzmy, inspektorka E. Czepułkowska i większość nauczycieli – polonistów starają się daremnie, żeby rodzice posyłali swe dzieci wyłącznie do szkół polskich.
W gazecie „Czerwony Sztandar” na ten temat nie brakuje publikacji. Mówiąc prawdę, właśnie po to istnieje to pismo, aby poruszać sprawy polityczne, kulturalne, oświatowe, socjalne i inne ludzi narodowości polskiej. Tylko nie trzeba grozić i obrażać ludzi innych narodowości. A oskarżenia pod adresem Litwinów są nieuzasadnione. Wręcz przeciwnie – nigdzie za granicą Polacy nie mają takich rozległych praw politycznych i obywatelskich jak na Litwie. Oto na przykład sąsiednia Białoruś. Według danych statystycznych w 1979 roku mieszkało tam 403.169 Polaków i nie ma żadnej polskiej szkoły, żadnego ośrodka kultury. Tamtejsi Polacy nie mają ani gazet, ani audycji telewizyjnych, ani radiowych. Może jest to nienormalne, ale stanowi to już sprawę rządu BSRR.
Jednocześnie nawet w czasach Białopolaków w całym byłym powiecie wieleńsko-trockim Polacy nie mieli tylu szkół w języku ojczystym, ile ich teraz działa tylko w samym rejonie wileńskim. Obecnie w tym rejonie jest 45 szkół. Bujwidziska i Eitminiska – to pełne szkoły średnie z polskim językiem wykładowym. Istnieje 10 trójjęzycznych szkół średnich, gdzie są klasy litewskie, rosyjskie i polskie. Prócz tego, w różnych miejscowościach działa 16 polskich szkół dziewięcioletnich i 10 początkowych dla dzieci narodowości polskiej i rosyjskiej. Niestety, dzieci litewskie nie mają takich przywilejów w rejonie wileńskim. W apilince bujwidziskiej prawie połowę mieszkańców stanowią Litwini. Swe dzieci wożą oni do szkół litewskich stolicy. Dopiero minionej jesieni po wielu staraniach rejonowy wydział oświaty ludowej pozwolił otworzyć pierwsze klasy litewskie w Bujwidziskiej Szkole Dziewięcioletniej, która dotychczas była przeznaczona wyłącznie dla dzieci narodowości rosyjskiej i polskiej. Suderwska Szkoła Dziewięcioletnia jest wyłącznie dla uczących się w języku polskim, a dzieci narodowości litewskiej i rosyjskiej tego osiedla kołchoz dowozi do trójjęzycznej szkoły w Awiżeniai. W całym rejonie są tylko dwie szkoły wyłącznie litewskie – Mariampolska Średnia i 9-letnia w Traku Woke.
Czy miejscowi Polacy cenią to, co mają?
Chociaż w rejonie wileńskim zamieszkuje blisko 62 tysiące Polaków, jednakże w swoim języku ojczystym chce uczyć się tylko 3,5 tys. dzieci (znaczna ich część chodzi do szkół rosyjskich). Litwinów w rejonie natomiast mieszka blisko 15 tysięcy i prawie 2,5 tys. dzieci uczęszcza do klas litewskich! Więc kto kogo krzywdzi w rejonie wileńskim?
Nienormalne jest również to, że spośród 45 szkół w rejonie wileńskim w 35 kierują ludzie narodowości polskiej (wielu spośród nich nie zna języka litewskiego).
Radami terenowymi również kierują przeważnie ludzie narodowości polskiej. Spośród 23 apilinkowych komitetów wykonawczych w 18 przewodniczącymi są Polacy. Merem miasta Nemenczine jest również Polak, chociaż mieszka tam co najmniej trzecia część Litwinów. I tak jest w ciągu całego okresu powojennego. Więc Litwinom w rejonie wileńskim naprawdę jest niełatwo pracować, uczyć się i żyć.
I jeszcze o co chciałbym zapytać moich szanownych oponentów. Jeżeli na Wileńszczyźnie jest tak wielu Polaków, to dlaczego „Czerwony Sztandar” należy do najmniej poczytnych gazet w republice? Z 44-tysięcznego nakładu prawie połowa wędruje do Polski. Co prawda, i tam nie ma popytu: długo gazety leżą w kioskach, zanim trafią na makulaturę. Jak wspomnieliśmy, w rejonie wileńskim jest blisko 62 tysiące mieszkańców narodowości polskiej, a gazetę tę zaabonowało nieco ponad 5 tysięcy.
Statystyczni Polacy Wileńszczyzny również chętniej prenumerują gazety rejonowe w języku rosyjskim. „Przyjaźń” spośród 62 tys. Polaków w swym języku czyta zaledwie 3.220. Więc jacy to Polacy, skoro nie czytają prasy w ojczystym języku, lecz prenumerują gazety w tym języku, który najlepiej znają, w tym przypadku – rosyjskim? Więc jak brzmi żądanie wspomnianych działaczy, aby proklamować język polski na Wileńszczyznie jako język państwowy?
Analogiczna sytuacja jest również w innych rejonach tego regionu. W szalczyninkajskim jako Polacy zapisanych jest blisko 80 proc. mieszkańców. Więc dlaczego nakład rejonowej gazety „Przykazania Lenina” w wydaniu rosyjskim przekracza 7,5 tys. egzemplarzy, natomiast wydanie polskie prenumeruje tylko 1.476 czytelników. Jeszcze ciekawsza sytuacja panuje w rejonie trakajskim. Tu gazetę rejonową w wydaniu polskim drukuje się zaledwie w 690 egzemplarzach, natomiast według danych statystycznych 1979 roku jest tu blisko 20 tys. osób, które zapisały się jako Polacy.
Więc naprawdę, gdzie są ci Polacy na Wileńszczyźnie, dlaczego większość ich dzieci nie uczy się, nie rozmawia i nie czyta po polsku? Przecież w Związku Radzieckim już dawno nie ma analfabetów. I kto ich krzywdzi? Skąd pochodzi nienawiść ekstremistów do Litwinów, którzy stworzyli wszystkie warunki do rozwijania narodowej świadomości, oświaty i kultury? Odpowiedź jest jedna: większość rzekomych Polaków – to wynarodowieni Litwini-katolicy. Tym zaś od bardzo dawnych czasów twierdzono: skoro jesteś katolikiem, to musisz uważać się za Polaka.
Więc o co ta cała wrzawa?

Izidorius Szimelionis,
(„Kalba Vilnius” nr 3 z 13.I.89


Na ten paszkwil redakcja „Czerwonego Sztandaru” zareagowała jak następuje:

Chodzi o zwykłą uczciwość

Ostatnio nie praktykujemy przedruku z gazet republikańskich publikacji, zahaczających o sprawy Polaków zamieszkałych na Litwie. Po pierwsze, jest tego dość dużo, po drugie uważamy, że każda opinia ma rację bytu, skoro taka istnieje, byle nie było w tym fałszu ani też obrażania uczuć narodowych. Te zasady są dla naszej gazety święte.
Jednakże nie mogliśmy pominąć milczeniem artykułu I. Szimelionisa O co ta wrzawa?, gdzie autor wypowiada szereg opinii o „Czerwonym Sztandarze”. Podobnej treści „utwór” tego samego autora ukazał się w tygodniku „Literatura ir Menas” (nr 3 z dn. 14.01.1989). Ponieważ tow. I. Szimelionis jako długoletni nieetatowy korespondent naszej gazety, poprzez inne organa prasowe oskarża nas o wiele grzechów, chcemy prosić go, aby publicznie odpowiedział na kilka pytań. Nie zamierzamy przy tym polemizować z tak doświadczonym dziennikarzem jako publicystą prasy litewskiej, mającym prawo na wysnucie własnych wniosków – oby były logiczne!
Na wstępie zatem prosilibyśmy szanownego autora o wskazanie konkretnych publikacji w gazecie „Czerwony Sztandar”, w których „wyrażaliśmy swe niezadowolenie z rzekomego uszczuplania praw mieszkańców narodowości polskiej w Wilniusie”, jak też o podanie, kto z „litewskich historyków, językoznawców, pracowników kultury i sztuki, pisarzy i dziennikarzy, działaczy społecznych, piszących o przeszłości i teraźniejszości Wileńszczyzny” został obrażony w naszej gazecie przez kogo i kiedy? W jakich publikacjach Jana Ciechanowicza, zamieszczonych w „Czerwonym Sztandarze” mówi się, że „Wileńszczyzna jest ziemią Polaków, a dla Litwinów jest miejsce nad brzegami Wołgi”?
Z przytoczonych przez autora faktów – doprawdy nie podejmujemy się wyciągać wniosków o tym, która narodowość w rejonie wileńskim jest w sytuacji uprzywilejowanej. To, że spośród 23 przewodniczących komitetów wykonawczych Rad apilinkowych jest 18 Polaków, i że na mera Nemenczine przez cały okres powojenny wybiera się Polaka, jest sprawą mieszkających tam ludzi, którzy sami wybierają swoją władzę radziecką. Chyba nikt nie może ich pozbawić prawa obdarzenia zaufaniem tego, nie zaś innego człowieka. To samo dotyczy też dyrektorów szkół. Jak należy dziś rozumieć wniosek autora: „rzeczą nienormalną jest również to, że spośród 45 szkół w rejonie wileńskim w 35 z nich kierują ludzie narodowości polskiej”? Dlaczego nie mogliby kierować szkołami – czyżby dlatego, że są Polakami? Przecież autor innych powodów, dotyczących np. ich kompetencji zawodowej czy postaw moralnych, nie przytacza.
Co dotyczy języka nauczania w szkołach, to redakcja „Czerwonego Sztandaru” zawsze stała na stanowisku, aby nikomu nie działa się krzywda, żeby ludzie każdej narodowości mogli kształcić swoje dzieci w języku ojczystym. Całkowicie zgadzamy się z autorem, że nastąpiło znaczne wynarodowienie się Polaków na Wileńszczyźnie. Zresztą w naszej republice, mimo że Litwini stanowią 80 procent mieszkańców, zaistniało zagrożenie nawet dla języka litewskiego i potrzeba jego upaństwowienia. Cóż dopiero mówić o języku polskim, skoro Polacy w republice są mniejszością narodową? Widocznie stąd ta trwoga o język ojczysty nauczycieli Z. Żdanowicza, J. Mincewicza czy E. Czepułkowskiej. Czyżby szanownego autora, który po wojnie działał na polu oświaty na Wileńszczyźnie, zadowalał istniejący obecnie stan rzeczy? Zresztą odrodzenie narodowe Litwinów, Litewski Ruch na rzecz Przebudowy już obudził z letargu również Polaków, toteż nie należałoby się dziwić, że niektórzy spośród inteligencji polskiej na Litwie dostrzegają problemy i wysuwają propozycje, dotyczące podniesienia poziomu kultury i oświaty na Wileńszczyźnie. Chyba nie muszą żywić nadziei, że za nich ktoś inny to uczyni?
W ogóle skąd wniosek autora o tym, że „Litwinom w rejonie wileńskim naprawdę jest niełatwo pracować, uczyć się i żyć”? Czyżby tak się miało dziać w dzisiejszych czasach? Czy jakieś przywileje dla ludzi tej lub innej narodowości są w ogóle dopuszczalne? Przecież, jak głosi art. 72 KK Litewskiej SRR „Bezpośrednie albo pośrednie ograniczenie praw lub wprowadzenie bezpośrednich lub pośrednich przywilejów obywateli zależnie od ich przynależności rasowej lub narodowościowej” jest karane.
Na próżno ubolewa szanowny I. Szimelionis nad tym, że nasza gazeta jest najmniej poczytna. Otóż dzięki częstemu wspomnieniu w prasie litewskojęzycznej o „Czerwonym Sztandarze” jego popularność wzrosła nawet wśród ludzi, którzy nie znają języka polskiego. Podczas jednego z forum telewizyjnych pewna pani, zdaje się z Rumsziszkes, prosiła studio rządowe, aby tłumaczono naszą gazetę na język litewski. A czy próbowaliście kupić „Czerwony Sztandar” w kioskach wileńskich? Mamy też listy z Polski świadczące o tym, że i tam z trudem się ją zdobywa. Znacznie wzrosła prenumerata „Czerwonego Sztandaru” na 1989 rok. Nie sprawdzaliśmy wszystkich liczb i faktów podanych w artykule tow. I. Szimelionisa, ale o jedno nie możemy nie spytać autora – czy świadomie czy też z innych powodów podał on nakład „Czerwonego Sztandaru” mniejszy od faktycznego o prawie 10 tysięcy egzemplarzy?
Rozumiemy, że można różnie zapatrywać się na tę czy inną kwestię, mieć i, korzystając z jawności, wypowiadać własne zdanie. Ale uważamy, że w wystąpieniach publicznych, w tym w prasie, obowiązuje przede wszystkim uczciwość. Dotyczy to zarówno początkującego, jak też emerytowanego dziennikarza, zresztą każdego porządnego człowieka. Choćby największe zasługi w przeszłości nie dają nikomu prawa do publicznych wystąpień kolidujących, jeżeli nie z prawem, to ze zwykłą ludzką przyzwoitością.
Powstaje pytanie, po co potrzebne jest rozpowszechnianie złośliwych pogłosek i insynuacji, podważających zaufanie i szacunek do naszej gazety wśród czytelników litewskich? I czy tylko do „Czerwonego Sztandaru”?
Redakcja”

* * *

Nie na długo przed wyborami w Wilnie i w całej Wileńszczyźnie rozrzucono tysiące ulotek, wykonanych na drogim papierze fotograficznym (skąd Sajudis miał tyle pieniędzy, z budżetu jakiej zasobnej w środki finansowe i potężnej instytucji?) ulotek w języku rosyjskim i polskim, której tekst brzmiał: „Wyborco! Czy Jan Ciechanowicz czy Iwan Tichonowicz? – Dwa imiona, dwa oblicza!
Były pracownik Muzeum Ateizmu w Wilnie oferuje wykłady podstaw religii w szkołach podstawowych, – kiedy uprawiał zakłamanie?
A kto strzelał dla ustraszania modlących się na Mejszagolskim cmentarzu podczas nabożeństwa w 1972 roku? Wyborcy – zastanówcie się!” „Patrioci Wileńszczyzny”.
Żadne z tych zdań nie było prawdziwe.Tekst w języku rosyjskim zawierał te same kłamstwa, ale był zredagowany w jeszcze bardziej podłym stylu i też z błędami gramatycznymi.

* * *

Kurier Podlaski” (27.03.1989):

Zakazać języka, zamknąć szkoły?
Przebudowa w ZSRR wyzwoliła, co chyba zrozumiałe, różnorakie ruchy społeczne, w tym także pobudziła dążenia narodowościowe w kilku republikach.
W grudniu ubiegłego roku „Kurier” przeprowadził wywiad z doc. Janem Ciechanowiczem, dziekanem katedry polonistyki w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. Został on szefem tej katedry we wrześniu 1988 r. i miał rozległe plany na przyszłość. Niestety, już dziś można powiedzieć, że ich nie zrealizuje. W każdym razie nie teraz. Z początkiem nowego roku kalendarzowego został usunięty z kierownictwa katedry, w tej chwili trwają w Wilnie poczynania mające relegować go zupełnie z uczelni bowiem – jak to się motywuje – ma niedobry wpływ na młodzież.
W prasie litewskiej trwa nagonka, bo jak inaczej to nazwać, na Jana Ciechanowicza. Obraża się go nazywając Iwanem Tichonowiczem, przypisuje się słowa, których nie powiedział i czyny, których nie dokonał. Zaskakujące, iż biorą w tym udział także uczeni, ludzie z tytułami naukowymi przed nazwiskiem, przytaczający zresztą w polemikach wymyślone argumenty. Stara się np. zrobić z Ciechanowicza wroga katolicyzmu (w domyśle: litewskiego), twierdząc, że doktorat napisał z ateizmu. Tymczasem Jan Ciechanowicz doktoryzował się z tematu „Człowiek i kultura w filozofii T. Adorno”.
Przebudowa w ZSRR wyzwoliła, co chyba zrozumiałe, różnorakie ruchy społeczne, w tym także pobudziła dążenia narodowościowe w kilku republikach, m.in. na Litwie. Litwini zachłysnęli się możliwością otwartego mówienia o swojej przeszłości, o tym, co było do tej pory zakazane. Restytuują wobec tego różne symbole swej państwowości, dążą do jak największej autonomii i samodzielności. W Polsce może to spotkać się tylko z sympatią. I tak jest.
Jednak odrodzenie litewskie działa przy okazji niczym walec. Idzie on do przodu gniotąc co jest nie-litewskie. Szczególnie „naraziła się” tutaj polska, prawie 300-tysięczna, mniejszość w LSRR. Zaskakujące, że Litwini walcząc o swoje słuszne prawa ignorują prawa innych, że domagając się wolności, poszanowania prawa lekceważą wolność i prawa innych. Metody walki są zupełnie przeciwne do szczytnych haseł. Bo jeżeli polski dziennik „Czerwony Sztandar” ma inne zdanie niż pisma litewskie, jeżeli polemizuje z nimi, to od ręki pojawiają się petycje podpisane przez setki ludzi, żeby... zamknąć pismo. Dlaczego? – pytam. Czy to jest sposób demokratyzacji życia w republice? Czy naprawdę trzeba załatwić każdy przejaw życia polskiego metodą administracyjną: zamknąć tę półgodzinną audycję w telewizji, zlikwidować jedyną gazetę, rozwiązać Stowarzyszenie, zakazać języka, zamknąć szkoły?!
Niektóre publikacje, które ukazują się w prasie litewskiej są kuriozalne i aż dziw, że się ukazują, ale niech i tak będzie, skoro ma być i u nich ten pluralizm. Nikt z Polaków nie występuje o likwidację gazet. Należy jednak dać szansę dyskusji, odpowiedzi na niektóre absurdy, a przede wszystkim społeczeństwo LSRR nie powinno się im poddawać, wierzyć naiwnie. Że np. burżuazyjna Armia Krajowa i dyktator Stalin... polonizowali w latach pięćdziesiątych Litwę. Bzdura do potęgi, ale jednak znajduje oddźwięk, bo ktoś chce w to wierzyć, bo tak nakręcona jest sytuacja społeczna, m.in. przez Sajudis, Litewski Ruch na Rzecz Socjalistycznej Przebudowy. Mówi się, ba, wmawia się Polakom, że nie są Polakami tylko spolonizowanymi Litwinami i trzeba ich „nawrócić” z powrotem na „właściwą wiarę”. Przecież to anachronizm z początku stuleci. Jak można komuś zabierać prawo do samookreślania się? Jeżeli jestem nawet Murzynem, a czuję się Żydem, to nim jestem, tak podaję w papierach. I nikt nie może mi tego zabierać. A tak dzieje się z polską mniejszością.
W Wilnie, gdzie mieszkają także Rosjanie, Białorusini, Żydzi, Karaimi, Łotysze powstało stowarzyszenie jakby dla przeciwwagi Sajudisu „Jedność” („Jedinstwo”). Ten ruch powołał niedawno Społeczny Komitet Obrony Ciechanowicza. Do tego doszło, że trzeba się organizować, aby nie dać się wykosić. Bo jeżeli Ciechanowicz ma inne poglądy, to jedyny sposób polemiki z nim... wyrzucić z uczelni. I kropka.
Niedawno odbyły się w wileńskich zakładach strajki ostrzegawcze robotników mniejszości polskiej i rosyjskiej. Ten sojusz jest zaskakujący, ale doprowadzają do niego sami Litwini nieprzytomnymi poczynaniami. Z innych źródeł dowiaduję się, że podpalono stogi na polu kołchozu pod Wilnem, gdzie dyrektorem jest Polak. Otrzymał też list z pogróżkami.
Czy jest szansa, że Litwini opamiętają się, że przyjmą wyciąganą do nich dłoń? Bo przecież w naszej prasie, radiu czy telewizji, jeżeli nie mówi się o nich życzliwie to inaczej w ogóle. W kręgach prywatnych powtarza się, że należy to zrozumieć, że nasi tam muszą to przetrzymać. Łatwo tu mówić o przetrzymaniu... Cóż jednak robić? Władze państwowe zachowują dyplomatyczny spokój. Konsulat w Wilnie miał powstać w minionym roku... Jest gotowy obiekt. Nie ma flagi jednak, nie ma tablicy, choć są pracownicy. Czekają.
Być może potrzebna jest większa energia i zręczność naszej dyplomacji w stosunkach z Moskwą i Vilniusem. Być może trzeba powołać jakieś wspólne komisje, chociażby wstępne, na poziomie przygranicznym: województwo suwalskie – Litwa; może trzeba usiąść do międzynarodowego „okrągłego stołu” i wiele sobie wyjaśnić. Na pewno trzeba pomóc Litwinom zrewidować niektóre podręczniki, gdzie mówi się obraźliwie o historii Polski (a przecież jest taka komisja ds. podręczników między PRL a RFN), trzeba monitować, gdy padają uproszczone i obrażające nas hasła: białopolacy, okupacja polska, burżuazyjna Armia Krajowa.
Jak to zrobić? Nie wiem. Wiem, że trzeba działać, choć spokojnie, ze zrozumieniem Litwinów, że musimy być bardziej cierpliwi, spokojni niż oni.
Eugeniusz Kurzawa

* * *

5 marca 1989 na łamach „Czerwonego Sztandaru” opublikowano kolejny grupowy artykuł naukowców litewskich w rubryce „Pogłębiajmy wzajemne poznanie się i wzajemną życzliwość” pod tytułem „Prawda powinna zatryumfować”. Szkoda tylko, że ten tekst pełen był, niestety, nie prawdy, lecz przeinaczeń i kłamstw:
„Gdy w 1939 r. Republika Litewska odzyskała Wileńszczyznę i zahamowała dalszą jej polonizację, w wielu miejscowościach było już za późno: tu i ówdzie język litewski został zapomniany albo znali go tylko ludzie starzy. Rozpoczęła się wojna, okupacja hitlerowska. Litwinów zaczęli terroryzować białopolacy z Armii Krajowej. Zaznano przemocy, nawet zabójstw. O tym ze zgrozą opowiadał wielce szanowny pisarz wilnianin Marcelinas Sziksznys. Terror wszechmocnego dyktatora Stalina, aresztowania, deportacje na Syberię sprawiły, że mieszkańcy wszystkiego się bali, posłusznie wykonywali rozkazy jakiegokolwiek zwierzchnictwa. Przecież odradzanie litewskości kwalifikowano jako nacjonalizm. Z tego skorzystali polonizatorzy. Rozpoczęła się stalinowska polonizacja. Około 1950 r. na Wileńszczyźnie rozwinięto ostrą agitację przeciwko Litwinom, stosowano nawet brutalne środki administracyjne. Zamykano szkoły litewskie i na miejsce ich zaczęto otwierać polskie. Tylko w rejonie trockim zamknięto prawie połowę szkół litewskich. Podobnie było również w innych rejonach. W tej akcji szczególnie wyróżniali się ówczesna wiceminister oświaty Litewskiej SRR W. Wyszniauskaite, inspektor z tego ministerstwa J. Cukerzis, którego A. Klimaszewska traktuje jako „prawdziwego internacjonalistę”, pełnomocnik KC KP Litwy do spraw oświaty Widmont, kierownik Wileńskiego Obwodowego Wydziału Oświaty B. Purwinis i inni. Spełniali oni funkcje oprawców litewskości na Wileńszczyźnie. Zadano bardzo bolesny cios. Język litewski został wyparty. Młodzież zaczęła się szybko wynaradawiać.
Jaką drogę mąk przebyła wtedy szkoła litewska, ilustruje przykład wsi Żagare (apilinka mariampolska w rejonie wileńskim), opisana w sprawozdaniu ekspedycji etnograficznej Instytutu Historii AN Litewskiej SRR w 1957 r. Litewską szkołę w tej wsi w 1950 r. wbrew woli mieszkańców przekształcono w polską. Najbardziej „przyczynił się” przewodniczący miejscowej rady Dawydas (spolonizowany Litwin), który starał się spolonizować również litewską Mariampolska Szkołę Siedmioletnią. Litwini – mieszkańcy wsi Żagare wielokrotnie zwracali się daremnie do wydziału oświaty rejonu wileńskiego i Ministerstwa Oświaty, ale ciągle otrzymywali negatywną odpowiedź. Bardzo gorliwie agitowali na rzecz wyrzeczenia się szkół litewskich inspektor wydziału oświaty Kizik, pełnomocnik partii na apilinkę Bożenow, inspektor finansowy Iwanow i inni. Komitet rejonowy partii otrzymał anonimowy list, podpisany nazwiskiem Kabuła (takiej osoby nie ma nie tylko w Żagare, ale też w okolicznych wsiach), w którym twierdzono, że w Żagare nie ma Litwinów, dlatego szkoła litewska jest tam niepotrzebna. Po kolejnym zwróceniu się mieszkańców do Ministerstwa Oświaty wreszcie w sierpniu 1957 r. sporządzono listę rodziców, spośród których większość opowiedziała się za szkołą litewską. Dokument ten zabrał wspomniany już Bożenow, natomiast w rejonowym wydziale oświaty znalazł się sfałszowany spis. Na nim większość rodziców rzekomo podpisała się za szkołą polską. Na szczęście, tym razem władze rejonowe nie uwierzyły sfałszowanej liście i skierowały komisję. Przybył sam nowo mianowany kierownik wydziału oświaty A. Żideliunas. Wreszcie na stanowcze żądanie prawie wszystkich rodziców (z wyjątkiem dwóch) szkoła litewska została otwarta. Niestety, na krótko. Wraz ze zmniejszaniem sieci szkół początkowych, została ona całkowicie zlikwidowana.
Wobec wymowy tych faktów, czego warte są twierdzenia w gazecie „Czerwony Sztandar”: „Nie słyszałam, aby szkoła litewska została zreorganizowana na polską” (nauczycielka K. Krzywicka), „nie odpowiada prawdzie, mówiąc delikatnie, śmiesznie wygląda twierdzenie P. Gauczasa i W. Martinkenasa, że dzieci narodowości litewskiej rzekomo zmuszane są do nauki w szkołach polskich” (L. Brzozowska), „czego trzeba było się bać w warunkach władzy radzieckiej” (nauczyciel A. Stankiewicz) itp. Przecież to najprawdziwsza demagogia. Wszystko, o czym pisali nauczyciel W. Martinkenas i inni autorzy w gazecie „Tarybinis Mokytojas”, jest najświętszą prawdą.
Spotykane często w artykułach „Czerwonego Sztandaru” twierdzenie, że Polacy na Ziemi Wileńskiej osiadli są już „od wieków”, przeznaczone jest chyba do wprowadzania w błąd mało wykształconych ludzi. Tchnie tym twierdzenie A. Bernatowicz, H. Szydłowskiej, T. Judyckiego, H. Klimawicziene i innych, że w spolonizowanych miejscowościach (Karwys, Maisziagala, Paberże, Nemenczine itp.) ani oni sami, ani ich rodzice, którzy mają po 80-95 lat, nie pamiętają rzekomo, że któryś kiedykolwiek rozmawiał po litewsku. Nie pamiętają oni tylko dlatego, że nie chcą pamiętać. W latach powojennych prof. P. Pakarklys organizował wyjazdy do najdalszych miejscowości (uczestniczył w nich również Z. Zinkewiczius) i wszędzie spotykał staruszków, rozmawiających pięknie miejscowym narzeczem litewskim. Zapisane teksty znajdują się w archiwum profesora w bibliotece AN Litewskiej SRR. Później podczas ekspedycji mających na celu zbieranie materiałów do atlasu języka litewskiego nasi dialektolodzy zanotowali o wiele więcej takich tekstów. Znajdują się one w Instytucie Języka i Literatury Litewskiej.
Chcielibyśmy tu przytoczyć tragikomiczny fakt, który wspomina jeden z współautorów tego artykułu, mianowicie A. Zalatorius. W 1955 roku kilkakrotnie miał okazję dyskutować z mieszkańcem Pawilnysu o nazwisku Łutowicz. Człowiek ten uważał się za prawdziwego Polaka, a Wilno i Ziemię Wileńską – za część Polski. Nagle pewnego wieczoru Łutowicz ze smutnym uśmiechem powiedział: „Panie, a ja i nie wiedziałem, że jestem Litwin”. Okazało się, że szukając w archiwach swej metryki, dowiedział się, że prawdziwe jego nazwisko brzmi Liutas.
Dziwna jest mentalność „dyskutantów”. Kategorycznie utożsamiają oni język i narodowość. Francuzi pochodzą od Galów (indoeuropejskie plemię Celtów), zapomnieli swego języka i przeszli na łacinę ludową, z której wyodrębnił się obecnie język francuski. Jednakże ani galijskie pochodzenie Francuzów, ani germańska nazwa tego narodu (od germańskiego plemienia Franków) wcale nie stanowi przedmiotu sprawy dla współczesnego Francuza. A nasi Polacy jak diabeł krzyża obawiają się pochodzenia litewskiego. Jest to rzekomo obrazą ich godności narodowej. Ale na nic to. Z tą myślą trzeba będzie jednak się pogodzić. Przed prawdą nigdzie się nie ujdzie. Nawet gdyby pozamykać wszystkie źródła historyczne do specjalnych zbiorów, pozostanie jeszcze język ziemi (nazewnictwo pochodzenia litewskiego) i mowa samych ludzi (polszczyzna litewska), niewątpliwie wskazująca prawdziwe pochodzenie mieszkańców regionu (naturalnie z wyjątkiem tych, którzy przybyli skądś). Nie ukrywamy przed ludźmi prawdy, nie bacząc na nic w przyszłości poznają ją. Odwrotnie, należałoby mówić prawdę otwarcie i w prasie, i w szkole. Tak powinien też postępować „Czerwony Sztandar” oraz inne pisma wydawane w języku polskim, zamiast tego, aby upowszechniać mit o istniejącym rzekomo od najdawniejszych czasów na Ziemi Wileńskiej języku polskim, przedstawiając w tej kwestii coraz złośliwsze publikacje niekompetentnych osób.
To niechlubnie wprowadzać w błąd ludzi, jak to czyni docent katedry filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego Iwan Tichonowicz (Jan Ciechanowicz), który w swych artykułach i na zebraniach głosi, że Wileńszyzna jest ziemią, na której od wieków mieszkają Polacy. Jeżeli wreszcie ktoś chce podyskutować na ten temat, niech to robi ze specjalistami, ale nie wprowadza w błąd wieśniaków, tym bardziej dzieci. Słyszeliśmy, że J. Ciechanowicz przyrównał kompetencje prof. Z. Zinkiewicziusa do poziomu uczniów III klasy. Ciekawe, czego uczą się ci uczniowie III klasy w szkołach polskich. Nasze Ministerstwo Szkolnictwa powinno tym się poważnie zainteresować. Trzeba ostro zamknąć drogę przed otumanianiem dzieci. Warto również sprawdzić, za czym J. Ciechanowicz będzie agitował w swejwalce wyborczej”, jakie kadry dla szkół polskich „produkuje” Wileński Państwowy Instytut Pedagogiczny. Zmuszają do tego demagogiczne artykuły niektórych jego wykładowców...
Człowiek sam wybiera narodowość. To święte jego prawo. I nikomu tu nie wolno wywierać nacisku lub stosować przymusu. Tym bardziej wprowadzać w błąd, upowszechniając demagogiczne pogłoski, że rzekomo Litwini nie uznają, że „na Wileńszczyźnie są Polacy”, „że potrzebują oni szkół z polskim językiem nauczania” itp. Budzi rozgoryczenie, gdy otumanieni uczciwi chłopi pytają z obawą: „Czy będzie można mówić po polsku, gdy język litewski stanie się państwowy?" Hańba podżegaczom, z powodu których „działalności” ludziom nasuwają się takie pytania. Nigdy Litwini w swym państwie nie zabraniali nikomu mówić w jakimkolwiek języku, w tym również w polskim. Takie myśli mogą powstać tylko w głowie złośliwego agitatora, dążącego do wzbudzenia nienawiści narodowej.
Czas, aby wszyscy uświadomili, że Litwini nie mają nic przeciwko Polakom, podobnie jak i innym narodom, ale nie mogą i nie będą mogli tolerować polonizowania Litwy. Potępiali oni to w przeszłości, nie pogodzą się z tym również obecnie.
Marcelijus Martinaitis,
poeta
prof. Zigmas Zinkewiczuis,
kierownik katedry filologii bałtyckiej
Uniwersytetu Wileńskiego,
Albertas Zalatorius,
dr filologii, pracownik naukowy
Instytutu Języka i Literatury Litewskiej.”


Czerwony Sztandar” zaopatrzył tę publikację we własne post scriptum:
OD REDAKCJI: Powyższy artykuł został znacznie skrócony. Chodzi nie tylko o brak miejsca w gazecie, lecz przede wszystkim o to, że skrócona część dotyczy szeroko znanej i wielokrotnie powtarzanej teorii pochodzenia Polaków na Litwie. Została ona wyłuszczona w artykułach P. Gauczasa, W. Martinkenasa, Z. Zinkewicziusa, K. Garszwy, I. Szimelionisa i innych autorów, co wywołało ostrą reakcję naszych Czytelników. Toteż nie uważamy za celowe powtarzanie (czasem nawet dosłownie) tych samych stwierdzeń. Tym bardziej, że jak się przekonaliśmy, żaden z naukowców po obu stronach granicy nie udowodnił na razie, ilu wśród 248 tysięcy mieszkających na Litwie Polaków jest „prawdziwych” tzn. z krwi i kości, a ilu osobników spolonizowanych. Niestety, nie potrafili podać tych danych również autorzy powyższego artykułu. Zostawmy więc ten problem dla fachowców.
Zamieszczona dziś na naszych łamach część pracy zbiorowej dotyczy tzw. „stalinowskiego okresu powojennej polonizacji Wileńszczyzny”, czyli lat, które większość rdzennych mieszkańców tych ziem dobrze pamięta. Ludzie, którzy uczęszczali do szkoły w latach 1939–1940, nie mówiąc o późniejszym okresie, na szczęście żyją wśród nas i chyba nie stanowi większego problemu dowiedzieć się od nich, jak w rzeczy samej było, powiedzmy w Duksztach czy w Suderwe, jakich na-rodowości ludzie mieszkali w tej lub innej okolicy, jakie szkoły były przed wojną, jakie oraz w jaki sposób utworzono w roku 1940 i dlaczego po wojnie w poszczególnych szkołach zmieniano język wykładany, powiedzmy litewski na polski? Nie może to być dyskusja pozbawiona konkretnych faktów, wręcz odwrotnie – ma ona być oparta na wypowiedziach naocznych świadków tych czasów. Jedynie na tym należy budować rozmowę na ten temat. I chyba zadaniem każdej szkoły podwileńskiej jest dopomóc naukowcom w tej sprawie poprzez spisanie wspomnień starszych ludzi z tych okolic.
Zaznaczamy, że nie zaglądaliśmy do źródeł przytoczonych przez autorów artykułu – z jakich miejscowości i od kogo pochodzą – myślimy, że w razie potrzeby mogą z nimi zapoznać się odpowiedni specjaliści, lecz nie wątpimy, że tylko na podstawie zbadania faktografii można wyciągnąć prawdziwe wnioski.
Jeśli chodzi o „Czerwony Sztandar”, to drukując listy swoich Czytelników nie wysuwaliśmy i nie głosimy własnych hipotez czy teorii naukowych. Kierując się zasadą pluralizmu zdań listy Czytelników na różne tematy będziemy zamieszczali również nadal niezależnie od tego, czy to się podoba komuś czy nie. Wychodzimy z założenia, że każdy powinien robić swoją robotę – poeta pisać wiersze, nauczyciel – uczyć dzieci, rolnik – uprawiać ziemię, historyk – badać fakty i pisać historię. Najważniejsze, abyśmy wszyscy wykonywali swoje obowiązki uczciwie, z poczuciem odpowiedzialności.”

* * *

W pierwszych miesiącach 1989 roku stało się jasne: wściekła nagonka organów prasowych KGB dała skutki dokładnie przeciwstawne tym, których oczekiwali organizatorzy i wykonawcy akcji. Choć byłem „pogrzebany” w oczach agentów sowieckiej bezpieki, ludzie przyzwoici wyczuli: skoro tego człowieka tak zawzięcie się „gnoi”, musi być kimś wartościowym. O ile przedtem byłem znany i szanowany tylko w polskich i częściowo litewskich kręgach ludzi oświeconych i myślących (takich zawsze i wszędzie jest niewielu), to obecnie stałem się James’em Bond’em także w oczach, a raczej w uszach, setek tysięcy zwykłych bywalców barów i kawiarenek, kierowców, robotników, którzy zostali zmuszeni przez KGB do słuchania płynących z odbiorników radiowych i telewizyjnych steków brudów, pomyj, przekleństw – zlewanych na głowę jakiegoś tam Jana Ciechanowicza. Socjotechnika bezpieki sowieckiej (bądź co bądź jednej z najskuteczniejszych na świecie obok wywiadu Izraela, Wielkiej Brytanii i Watykanu) zawiodła. Wbrew zamierzeniom wykreowano mnie nie na „wroga”, lecz na bohatera demokracji. Widocznie oficerowie KGB, wytrawni i świetnie wykształceni specjaliści od moralnego i fizycznego zabijania ludzi, utracili byli sen: na tamtym etapie przegrali. Przegrali przez swą nienawiść i brak umiaru w bryzganiu jadem oszczerstw. Oczywiście, później wyciągnęli wnioski ze swych błędów (tego zawsze uczyła ich Partia) i później dobili swego „wroga nr 1”, ale wówczas! – Wówczas przegrali! Na skutek zajadłej kampanii oszczerstw stałem się jednym z najbardziej szanowanych ludzi na Litwie, która przecież od dawna miała dość sowieckiego terroru i sowieckiego chamstwa. Zbliżały się wybory do Rady Najwyższej, czyli do parlamentu, ZSRR. Kilkadziesiąt zespołów pracy na Wileńszczyźnie i w Wilnie wysunęło mą kandydaturę (wbrew naciskom agentów KGB i sekretarzy KPZR) na deputata. To był skandal podobny do tego, choć oczywiście na mniejszą skalę, co wysunięcie profesora A. Sacharowa, który nawiasem mówiąc był nie tylko konstruktorem sowieckiej bomby wodorowej i szeregu innych wynalazków w dziedzinie produkcji broni – za co dostał Pokojową Nagrodę Nobla – na kandydata do parlamentu ZSRR. Różnica wszelako polegała także na tym, że A. Sacharow cieszył się od 1985 roku ogromnym wsparciem i opieką ze strony KGB, ja zaś tylko wyniosłą pogardą ze strony tej ze wszech miar godnej szacunku instytucji.
Ale stało się. Skoro zaś zostałem kandydatem do parlamentu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, musiałem opracować swój program wyborczy – siłą rzeczy „radziecki” i „socjalistyczny”. Gdyby był on inny – przynajmniej pod względem werbalnym – można było by mnie zniszczyć natychmiast, choćby przez przejechanie autem na skrzyżowaniu ulic, jak to uczyniono z wieloma dysydentami litewskimi w tamtym okresie. To rozumiałem. „Czerwony Sztandar” w dniu 15 marca 1989 opublikował „Platformę wyborczą kandydata na deputowanego ludowego ZSRR” – tego wymagało prawo, można było stosować Druckverbot w stosunku do innych tekstów niepożądanego autora, ale „platformę” drukować po prostu musiano. Tak zjawił się mój w zasadzie ogólnie demokratyczny „Program pięciu „S” z wcięciem od redakcji:
„Jan Ciechanowicz, docent Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, kandydat nauk filozoficznych. Urodził się 2 lipca 1946 roku na Wileńszczyźnie, w miasteczku Worniany rejonu ostrowieckiego obwodu grodzieńskiego BSRR. Po ukończeniu szkoły średniej i służbie w wojsku zdobył, nie przerywając pracy, wyższe wykształcenie pedagogiczne i polityczne. Pracował jako tłumacz, nauczyciel, dziennikarz, naukowiec. Jest autorem dwóch książek z historii i około 700 artykułów. Polak, żonaty, troje dzieci.

* * *

Nie mam jeszcze w pełni „zaokrąglonej” koncepcji, gdyż podczas spotkań z ludźmi dochodzą nowe myśli, sugestie, nakazy. Wstępnie jednak określiłem swój program, jako koncepcję „pięciu „S”: socjalizm, samorządność, samofinansowanie, sprawiedliwość, solidarność.
Socjalizm oznacza, że trzeba szukać nowych form socjalizacji środków produkcji, gdyż własność państwowa w swym dotychczasowym kształcie okazała się w wielu przypadkach nieskuteczna w płaszczyźnie ekonomicznej i socjalnej. Stoję na punkcie widzenia wszelako, że cofanie się do kapitalistycznych stosunków produkcji byłoby dla nas bezsensowne i niecelowe. Wszelkie więc – nawet najgłębsze i najbardziej dalekosiężne reformy – powinny być przeprowadzane na podstawie fundamentalnych wartości socjalizmu, by nie powstały recydywy wyzysku ludzi przez ludzi. A że takie niebezpieczeństwo jest realne, świadczy dosłowne „zdzieranie skóry” z klientów przez niektóre spółdzielnie (tzw. kooperatywy)...
Samorządność powinna stać się sposobem istnienia naszego społeczeństwa.
Republika, rejon, apilinka, wieś, brygada – wszystko musi się rządzić samodzielnie, a więc w sposób odpowiedzialny, poważny i dalekowzroczny. Powinna być wprowadzona obieralność kierowników administracyjnych, politycznych, gospodarczych na wszystkich szczeblach hierarchii społecznej (z wyjątkiem wojska, milicji, organów bezpieczeństwa państwowego itp., gdzie rządzą inne prawa doboru kadr). Nasi ludzie potrafią już odróżniać liderów rzeczywiście kompetentnych od chałturszczyków, których do niedawna przywożono do zespołów pracy jak przysłowiowych „kotów w worku”. Te „koty” nierzadko były tylko zawadą w funkcjonowaniu zespołów. Trzeba wprowadzić otwartą, swobodną grę zdrowych sił socjalnych i jednostek, uruchomić mechanizmy pozytywnej selekcji społecznej, gdyż dotychczas nierzadko w górę sztucznie windowano różnego rodzaju wazeliniarzy, konformistów, służalców, karierowiczów, chytrusów i inny podobny element. Ostatnio zaś na górę wynosi się często różnej maści krzykaczy, awanturników, graczy politycznych, którym szalenie chce się dorwać do władzy i przywilejów.
Samorządność pozwoli wykorzenić takie nasze schorzenia, jak łapownictwo, rozrost biurokracji, mafijność i przekupstwo. Jednocześnie aparat państwowy nieuchronnie będzie zatracał swój autarkiczny i totalitarny charakter. Gdy ludzie sami będą wszystko wiedzieć, wszystko rozumieć i o wszystkim decydować, nigdy nie wybiorą sobie na głowę „importowanego” głupca z nomenklatury, który zawalił już pracę w innym miejscu; wybiorą spośród siebie najlepszego.
Mówiąc o samofinansowaniu mam na myśli, że środki produkcji, a więc fabryki, środki pracy, ziemia itd. powinny być przekazane w ręce samych wytwórców. To automatycznie spowoduje „śmierć naturalną” ogromnej większości pasożytniczej warstwy biurokratycznej. Kto nie potrafi samookupić się, będzie musiał się samorozwiązać; dotyczy to w równym stopniu np. kołchozu, fabryki, instytucji naukowo-badawczej czy redakcji jakiejś gazety. Oczywiście, rozmaite organizacje, takie np. jak szkoły, przedszkola itp. będą dotowane, ale zorganizowane pasożytnictwo społeczne musi być zlikwidowane. Same zespoły powinny otrzymać prawo do decydowania o tym, co i jak mają produkować, jak żyć, jak się rozwijać, jak wykorzystywać zarobione przez się fundusze pieniężne, jak rozstrzygać swe problemy, w tym – mieszkaniowy, zarobkowy, żywnościowy. Przecież to skandal, że w kraju, który jest potencjalnie najbogatszy na świecie, czeka się na mieszkanie 10-30 lat i trzeba stać w kolejkach po podstawowe dobra materialne. Hańbą też jest, że u nas jest tak wysoka umieralność dzieci; system ochrony zdrowia musi być gruntownie naprawiony. A dlaczego bogate zakłady nie mogłyby w tym uczestniczyć, budując dla siebie apteki, przychodnie, laboratoria badawcze, szpitale; zatrudniając najlepszych specjalistów?... Trzeba szukać nowych, nieprzetartych rozwiązań.
Sprawiedliwość – to bardzo pojemne pojecie. Dlatego też ograniczmy się do kilku podstawowych sformułowań. Otóż uważam, że państwo, jego organa, w tym też parlament, to jest Rada Najwyższa ZSRR, powinny w dzisiejszych trudnych czasach otoczyć szczególną opieką grupy ludności szczególnie bezbronne, a więc: dzieci, inwalidów, starców, ludzi chorych. W ZSRR w ponad 900 domach dziecka żyje około miliona sierot, często sierot przy żywych rodzicach. Trzeba iść w kierunku zwiększania odpowiedzialności (moralnej, prawnej, ekonomicznej) rodziców za swoje dzieci, podobnie jak wprowadzić niezawodne mechanizmy kontroli nad tym, by żadna matka, żaden ojciec nie pozostały na starość lat bez opieki zarówno ze strony swych dzieci, jak i ze strony społeczeństwa. Praw człowieka trzeba bronić od początku do końca jego życia. Obrona praw człowieka jest sprawą w moim pojęciu najważniejszą, jest osią, wokół której obraca się wszystko pozostałe. Otóż nie wszyscy Polacy radzieccy zostali dotychczas oficjalnie zrehabilitowani od czasów stalinowskich. Gdybym został obrany do Rady Najwyższej ZSRR, zwróciłbym się z oficjalną interpelacją w tej sprawie do najwyższych władz kraju. Ci ludzie i ich potomkowie powinni otrzymać prawo powrotu do miejsc wcześniejszego zamieszkania oraz rekompensatę za nieprawnie zabrane im mienie. Prawo to powinno przysługiwać także ludziom, którzy nie z własnej winy znaleźli się poza granicami ZSRR, m.in. w Polsce i w Izraelu. Przecież z ich – niekiedy tworzonego przez wiele pokoleń – dorobku korzystają dziś inni.
Dla nas, Polaków radzieckich, muszą być zapewnione równe prawa. Konieczne jest odrodzenie szkolnictwa wszystkich stopni, wydawanie ogólnozwiązkowego czasopisma społeczno-kulturalnego, książek w języku polskim, założenie teatru zawodowego, zagwarantowanie swobodnego przebiegu informacji (w tym za pośrednictwem telewizji) w języku ojczystym. Trzeba też wreszcie wszystko otwarcie powiedzieć o tragedii Katynia i Kuropatów.
Solidarność w mojej platformie funkcjonuje jako podstawowa wartość moralno-polityczna. W życiu prywatnym i publicznym należy kierować się właśnie zasadą solidarności, pomocy, wzajemnej życzliwości. W kraju cywilizowanym, w środowisku ludzi kulturalnych niedopuszczalne jest m.in. rozbijanie społeczeństwa według zasady narodowościowej. Nic prócz oburzenia nie może wywołać np. modne dziś w republice używanie terminu „migranci”, „goście” w stosunku do Rosjan albo „tubylców”, „aborygenów” w stosunku do Polaków Wileńszczyzny. Używanie podobnych określeń złe wystawia świadectwo kulturze to czyniących. Wielki Kraj Rad jest wspólną Ojczyzną wszystkich obywateli, wszyscy jesteśmy u siebie w domu w każdym zakątku naszego wielkiego socjalistycznego kraju. A więc solidarność wszystkich obywateli, wszystkich ludzi pracy, niezależnie od języka, narodowości, filozoficznych i religijnych poglądów – na fundamencie patriotyzmu radzieckiego i ogólnozwiązkowych interesów państwowych – stanowi moralną bazę naszego ustroju i życia.
Co się tyczy języka, uważam, że w tym wielonarodowym kraju musi być zapewnione nie uprzywilejowane położenie poszczególnych języków, lecz wolność i równouprawnienie wszystkich. Nie jestem zwolennikiem w ogóle nadawania statusu państwowego jakiemukolwiek z języków, ale skoro już na tę drogę wkroczono, uważam, że obok państwowych języków republikańskich językowi rosyjskiemu musi być zapewniony status ogólnozwiązkowego języka państwowego. Dla języków zaś mniejszości nie mających własnych jednostek polityczno-administracyjnych proponuję nadać status „miejscowych urzędowych” lub „miejscowych oficjalnych”, z prawem używania ich – obok języków państwowych – we wszystkich sferach życia publicznego, także w biurowości, na terenach zwartego zamieszkania danej mniejszości etnicznej. Widocznie możliwe są i inne drogi, ale cel musi być jeden: zagwarantowanie realnego równouprawnienia i swobodnego używania wszystkich języków.
Co bym zrobił dla naszej lokalnej społeczności, dla mieszkańców Wileńszczyzny, gdybym został deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR? Trudno powiedzieć realnie, bo to zależy też od wielu czynników zewnętrznych. Uważam jednak, że region nasz, potrzeby jego mieszkańców od dziesięcioleci były zaniedbywane. Trzeba by więc było tu zadbać o rozwój sieci dobrych dróg, funduszu mieszkaniowego; o elektryfikację i gazyfikację małych wsi i chutorów; o stworzenie gęstej sieci aptek, przychodni i szpitali, (obecnie umieralność dzieci w naszym regionie jest zatrważająco wysoka), a także szkół i przedszkoli. Specjalnej troski wymagają nasze stare cmentarze. Przez długie lata kierownictwo republiki „nie zauważało” naszego istnienia, interesowało się tylko naszą wydajnością, z której korzystał kto inny. Moi wyborcy postulują podczas spotkań autonomizację Wileńszczyzny, by pozbyć się macoszej kurateli wileńskich biurokratów.
Samorządność i samofinansowanie, powinny pozwolić nam na dynamiczny rozwój systemu oświaty i kultury. Już w tym roku władze muszą zapewnić nam, Polakom, 8 proc. miejsc na wyższych uczelniach: przez lata brano z nas podatki na te cele, a dzieci miały trudności w dostaniu się na studia. Czas z tym skończyć! Trzeba widocznie na bazie Wileńskiego Sowchozu – Technikum zwiększyć przygotowanie specjalistów średniej kwalifikacji nie tylko dla rolnictwa, lecz też dla szkół, przedszkoli, klubów, innych placówek oświatowo-kulturalnych. Trzeba wreszcie znaleźć papier na to, by wydawać tu po polsku miesięcznik, książki... Marzyłoby mi się też utworzenie regionalnego Uniwersytetu Mniejszości Narodowych w składzie pięciu wydziałów: medycznego, pedagogicznego, rolniczego, technicznego i humanistycznego.”

* * *

23 marca 1989 Jan Sienkiewicz opublikował obszerny artykuł pt. Historia dokumentalna pewnej nagonki”:
„Zastanawiam się, co należy uznać za początek tej historii. Gdzie trzeba szukać przyczyn, które zaowocowały takimi dramatycznymi skutkami?
Mówię o sprawie Jana Ciechanowicza. Znany jest od lat dzięki licznym swoim publikacjom w prasie republikańskiej, polskiej, przede wszystkim chyba zaś w „Czerwonym Sztandarze”. Podejmował tematy, do których innym brakowało odwagi i umiejętności. W latach całkiem jeszcze nie odległych podobna aktywność publicystyczna nie mogła nie przysparzać autorowi problemów. Znany był zresztą również i z tego, że każdemu problemowi stawiał czoła z otwartą przyłbicą, a kompromis nie należał do najgłówniejszych jego zasad.
Dlaczego sprawa? Zwyczajne zwolnienie z obowiązków prodziekana wcale nie największego wydziału uczelni? A jednak sprawa, problem wybiegający daleko poza ramy przesunięć kadrowych, osobistych doznań, a w skali republiki i nawet całego Związku odbicie pewnych procesów społecznych, narodowych, rysujących się ostatnio tendencji, postaw i dążeń.
By jednak samemu nie ulec emocjom, postaram się jak najściślej przestrzegać chronologii, używać jak najwięcej cytatów z przewertowanych akt, powstrzymać się od osobistych dygresji i luźniejszych rozważań. Niech mówią fakty, niech głos zabiorą uczestnicy wydarzeń.
Początkiem formalnym było odbyte 12 listopada ub. r. zebranie założycielskiego koła SSKPL w Maisziagalskim Domu Kultury, którego ściany po raz pierwszy miały okazję słyszeć tylu naraz przemówień po polsku. Atmosfera na wypełnionej po brzegi sali odświętna. Niestety, nie wszyscy jednakowo interpretują słowa o potrzebie odrodzenia kultury, pielęgnacji mowy ojczystej, budzenia świadomości narodowej wszystkich zamieszkujących republikę obywateli. Kilka osób na widowni odbiera całkiem inaczej sam fakt zakładania koła, omawiany program jego działalności na rzecz poprawy podwileńskiej polszczyzny, rozwijania polskiej kultury i szkolnictwa w języku polskim, szuka w każdej wypowiedzi ukrytych sensów, nie wierząc w najszczersze deklaracje, posądzając o zamiary i plany, których nikt nie ma nawet w myślach.
Już nazajutrz atmosfera w miejscowej szkole staje się napięta. Kilku nauczycieli Litwinów jest oburzonych treścią przemówienia obecnego na zebraniu J. Ciechanowicza. Sprawie zostaje nadany bieg. Po pewnym czasie w „Sajudżio Żinios” (nr 55. 30.11.88) pojawia się „Ostry sygnał z Maisziagalskiej Szkoły Średniej” opatrzony nagłówkiem „Zaczyna się...”. Z przytoczonych kilkunastu cytatów z przemówień ani jeden nie jest zgodny z rzeczywistymi wypowiedziami. Co więcej, każdy jest tak przekręcony, że jego treść staje się obrażająca.
Konflikt w zespole pedagogicznym przestaje być lokalny. Ingerują władze partyjne rejonu. Na zebraniu partyjnym nauczycieli szkoły zapada uchwała: publikacja w biuletynie Sajudisu absolutnie nie odpowiada rzeczywistości.
Mechanizm jednak został już uruchomiony. Organizacja Sajudisu w Instytucie Pedagogicznym stwierdza w swojej uchwale, że J. Ciechanowicz „wypacza fakty historii Litwy”, „ma zdanie odmienne od wykwalifikowanych historyków, językoznawców w kwestiach pochodzenia Polaków na Litwie”; a jego maisziagalskie przemówienie to „działanie z premedytacją na szkodę stosunków przyjaźni miedzy Litwinami i Polakami”. Uchwala kończy się pytaniem: czy J. Ciechanowicz może wobec tego wszystkiego zostawać wykładowcą?
Z Kaunasu do KC KP Litwy, ministra szkolnictwa i rektora uczelni, nie przebierając w wyrażeniach, z kategorycznymi żądaniami zwraca się „emerytowana nauczycielka J. Waitkiene z rodziną”. Postulat „jak najszybszej izolacji” J. Ciechanowicza należy do najłagodniejszych.:. Wtóruje jej J. Powilonis, też z Kaunasu: „albo wyrzucić z pracy, albo niech sam się wynosi”.
Kolejna salwa w prasie. Tym razem I. Szimelionis w „Kalba Vilnius” (13.01.89). Bazując wyłącznie na lekturze „Sajudżio Żinios” wzbogaca tekst o nowe treści. Republika się dowiaduje, że gdziekolwiek stąpi J. Ciechanowicz, tam zaraz mają miejsce nieledwie pogromy. Proszę, w Nemenczine uczniowie Polacy pobili kolegę Litwina! Że rywalem pobitego nie był Polak, że stało się to o wiele wcześniej, a odpowiednie organa skrupulatnie zbadawszy sprawę nie dopatrzyły się w niej konfliktu na tle narodowościowym – to jest mniej ważne. Informacja już poszła.
Prócz Ciechanowicza padają dalsze nazwiska Polaków. Powinni to chyba potraktować jako ostrzeżenie, że jeśli nadal będą prowadzić swoją działalność społeczną, może przyjść i na nich kolej.
Jest reakcja i ze strony przeciwnej. Pisze dziesiątki listów, zwraca się osobiście do różnych instancji żądając sprostowania, prosząc o zezwolenie na wyjaśnienie sprawy J. Ciechanowicza. Protestują nauczyciele. O tym, kto się z kim bił, kiedy i o co, piszą ludzie z Nemenczine. Nie ma jednak na te listy miejsca na łamach gazetowych, a odnośne organa nie widzą powodu do ingerencji...
A tymczasem pierścień nagonki się zacisnął. Strzelcy stanęli na linii ognia. I to strzelcy doborowi. Prawo oddania strzału otrzymuje „do głębi serca oburzony i boleśnie dotknięty” profesor A. Griszka – „doktor nauk filozoficznych, zasłużony wykładowca LSRR, weteran wojny i pracy, emeryt personalny rangi republikańskiej” – regalia mówią same za siebie. Oburzyły go „złośliwe wypady, nie kończące się przemówienia J. Ciechanowicza, w których ubliża on narodowi litewskiemu, obraża jego język, odmawia mu jego kultury i tradycji, przekręca historię, wykazuje brak szacunku do cenionych mężów nauki, działaczy społecznych”... Trudno określić, ile jest w proteście osobistych uprzedzeń i animozji, cały jednak materiał faktologiczny został wzięty ze wspomnianych wyżej publikacji. Tym razem, prócz dosadnych komentarzy autora, organ WPIP „Tarybinis Pedagogas” zamieszcza również konkretne żądania zasłużonego profesora: „zwolnić I. Tichonowicza z obowiązków prodziekana jako skompromitowanego i niegodnego miana pracownika Instytutu”.
Protest został omówiony na posiedzeniu katedry filozofii, na której wykładają i A. Griszka i J. Ciechanowicz. Warto tu przypomnieć, że całkiem niedawno katedra, wybierając J. Ciechanowicza na docenta, uznała, iż jego „odczyty i zajęcia seminaryjne są problemowe, głębokie pod względem teoretycznym, przemyślane metodycznie, logiczne. Pomyślnie łączy on w nich teorię z praktyką, zachęca studentów do roztrząsania problemów, doskonalenia społeczeństwa socjalistycznego, aktualnych wydarzeń. (...) Wiele pracuje ze studentami w czasie pozawykładowym, podnosząc przez to poziom kultury filozoficznej i humanitarnej przyszłych nauczycieli”.
Tym razem katedra „potępia siejące niezgodę między narodami wystąpienia J. Ciechanowicza, jego przemówienia i dezinformacje na temat prasy, organizacji naukowych i społecznych”. Katedra „uważa, iż J. Ciechanowicz mógłby bardziej się przyczynić do zaszczepiania uczuć przyjaźni Polaków na Litwie do Litwy i Litwinów”. Proponuje mu wypowiedzieć się na te tematy „nie tylko w prasie, ale i w poważnej dyskusji, którą można by urządzić w WPIP”.
Do tego jednak nie dochodzi. Zebranie partyjne komunistów instytutu, na którym mieli oni omówić propozycje dla KC KP Litwy w dziedzinie doskonalenia stosunków międzynarodowościowych, trzy czwarte czasu obrad zużywa na potępienie działalności społecznej J. Ciechanowicza postulując wyrzucenie go z pracy, postawienie przed sądem, wydalenie z Litwy itp.
Wydany w tym czasie tygodnik „Gimtasis Krasztas” powiela „Protest” profesora A. Griszki w wielusettysięcznym nakładzie: niech i Zachód się dowie, co się tu u nas dzieje.
Zostawmy jednak na pewien czas działalność społeczną i zajmijmy się nieco obowiązkami służbowymi prodziekana J. Ciechanowicza. Mianowany na to stanowisko w czerwcu ubiegłego roku, dzielił się ambitnymi planami reform i innowacji na polonistyce. Uważał za rzecz haniebną, iż przez cały okres swojego istnienia wydział nie dochował się ani jednego naukowca, ubolewał nad bardzo przeciętnym poziomem wykształcenia, a nieraz i ubogą kulturą językową polonistów. Miał zamiar rozszerzyć wydział liczbowo i geograficznie poprzez rekrutację maturzystów z Białorusi i Ukrainy, dokąd udaliby się po studiach niosąc rodakom wiedzę języka ojczystego. Był pełen energii i woli działania. Przebudowa zdawała się otwierać wspaniałe perspektywy, dawać rozległe pole do popisu, miała mu sprzyjać w jego poczynaniach. Zabrał się do roboty ostro. Zawsze wymagający i bezlitosny wobec siebie, postawił wysokie wymagania również studentom i wykładowcom – w jak najlepszej wierze. Cel miał przed sobą szczytny. Czy jednak drogę obrał właściwą? Czy nie za szybko chciał mieć efekty? Czy aby nie zabrakło mu czasem cierpliwości i zdolności dyplomatycznych? Czy potrafił ocenić warunki, w jakich przyjdzie mu działać, i dostosować do nich metody? W każdym razie, zanim potrafił sobie pozyskać współmyślicieli, już miał gotową opozycję. A kiedy się robi robotę, zwłaszcza coś nowego, pilny obserwator zawsze potrafi dostrzec potknięcia i wytknąć błędy.
Na biurku rektora legły prawie jednocześnie trzy pisma. Dziekan informował, że prodziekan J. Ciechanowicz „przedłożył na posiedzeniu Rady Wydziału 12 punktów programu dotyczącego pracy wykładowczej. Do realnego wykonania było tylko dwa. Dziesięć nie podlegało kompetencji wydziału”. (Były to wspomniane propozycje dotyczące perspektyw polonistyki – J. S.). Wniosek dziekana był zaskakujący: „Wszystko to wskazuje, że J. Ciechanowicz nie zna realnej sytuacji nauczania na wydziale i w ten sposób nie posiada wymaganych kompetencji”.
Treść drugiego pisma, od prorektora J. Banysa, była następująca: „Informuję, że prodziekan J. Ciechanowicz nie zajmuje się procesem nauczania, jego organizacją. Nie sporządza rozkładów, nie układa planów nauczania, nie kontroluje jego procesu. Wszystkim tym się zajmuje tylko kierowniczka katedry st. wykładowca M. Niedźwiecka”. Trzeci raport (M. Lemberg, sekretarza wydziałowej organizacji KPZR) dziwnym zbiegiem okoliczności brzmi bardzo podobnie: „Prodziekan J. Ciechanowicz nie wykonuje swoich bezpośrednich obowiązków. Wszystkie obowiązki prodziekana praktycznie wykonuje kierowniczka katedry M. Niedźwiecka. Stosunki J. Ciechanowicza z zespołem są bardzo złożone. W takich warunkach pracować jest trudno”.
W tym wypadku władze uczelniane wykazały całkowite zrozumienie dla poruszonych problemów i pośpieszyły z natychmiastową pomocą. Bez zastosowania jakichkolwiek środków zapobiegawczych, bez jednego upomnienia, bez jednej chociażby uprzedniej nagany J. Ciechanowicz kategorycznym rozkazem rektora „zostaje zwolniony z obowiązków prodziekana za to, iż z własnej woli przestał się tymi obowiązkami zajmować”. Oczywiście, poza kurtyną zostaje działalność społeczna, podobnie jak przemilcza się o nacisku, jaki był wywierany i na rektorat, i na organizację partyjną uczelni. To pozostało za kadrem.
Nie chcę komentować podobnego trybu postępowania od strony prawnej, natomiast śmiem twierdzić, że powszechnie przyjęty jest pewien wstępny okres adaptacji na każdym stanowisku, a zwłaszcza kierowniczym, kiedy pracownik się oswaja z nowymi obowiązkami, wypracowuje i zaczyna realizować własne koncepcje. Wyrozumiałość i tolerancja ze strony przełożonych jest tu jak najbardziej pożądana. I choć w uzasadnieniu nie wspomniano wprost o politycznym aspekcie sprawy, jest tu on obecny w sposób jak najbardziej oczywisty.
I znowu działalność społeczna. Po długotrwałych zabiegach została powołana wspólna kompetentna komisja Ministerstwa Szkolnictwa republiki i WPIP. Członkowie komisji w obecności samego ministra przesłuchali nagranie wystąpienia J. Ciechanowicza na zebraniu w Maisziagalskim DK i uznali, że nie ma tam ani jednej wypowiedzi godzącej w honor Litwinów, obrażającej ich uczucia narodowe! Tym samym za bezpodstawne uznane zostały wszystkie oskarżycielskie publikacje, listy i uchwały, jedna surowsza i absurdalniejsza od drugiej! Wystarczyło tylko rzecz potraktować bez uprzedzeń, obiektywnie. Mechanizm jednak już się przekręcił, cel został osiągnięty, fakty się dokonały. Protesty studentów? Listy do gazet? Nowy wybuch emocji? Studenci wnet się uspokoją, bo mają wszak jeszcze przed sobą lata studiów i nie opłaca się im narażać. Na listy redakcje odpowiedzą listami – albo i nie. Emocje pomału wygasną. Minie jakiś czas i można będzie sobie pozwolić na rozpisanie na katedrze specjalnego konkursu na objęcie obowiązków docenta. Kto zaręczy, że J. Ciechanowicz okaże się lepszy od konkurenta? Ale to już sfera przypuszczeń. Oby się nie sprawdziły.
A zakończyć by należało czymś krzepiącym. Tylko czym? Oszczędźmy może na razie sobie nawzajem pustych słów złudnej nadziei. Zaczekajmy, aż te nadzieje same się zaczną w życiu spełniać. Dojrzewajmy, dorastajmy wszyscy do pełnego zrozumienia hasła „Za wolność naszą i waszą”, uczmy się cierpliwie wzajemnego szacunku, tolerancji, kultury, bo bardzo nam tego dziś brakuje. I przecież tak potrzebna jest konsolidacja naszego społeczeństwa.
Jan Sienkiewicz

Redakcja od siebie dodała:
„Tymczasem kampania przeciwko J. Ciechanowiczowi trwa. Świadczy o tym, na przykład, ostatni (12) numer biuletynu programów RTV „Kalba Vilnius”. Ciekawe, kto jest rzeczywistym inspiratorem i dyrygentem całej tej akcji? Cui prodest? Komu to potrzebne?”

* * *

5 kwietnia 1989 roku „Czerwony Sztandar” przeprowadził ze mną wywiad, który też został opublikowany pt. „Na ostatniej prostej”.
Rozmowa z kandydatem na deputowanego ludowego ZSRR w Wileńskim Październikowym Terytorialnym Okręgu Wyborczym nr 686 doc. WPIP Janem Ciechanowiczem.
– A więc na wstępie proszę przyjąć gratulacje w imieniu zespołu redakcji oraz Czytelników jako byłemu długoletniemu pracownikowi „Czerwonego Sztandaru” i obecnemu współautorowi dziennika z okazji osiągniętego sukcesu. Jesteście jednym z 16 kandydatów w Litwie, którzy dobrnęli do drugiej tury głosowania. A jak właściwie sami oceniacie to – jako sukces, czy też przegraną?
– Za gratulacje dziękuję, chociaż nie odbieram całej tej sprawy w kategoriach osobistej ambicji, czy nawet moich osobistych dążeń. Po prostu wyborcy, których duża część jest m.in. Czytelnikami „Czerwonego Sztandaru” nie skorzystali z szansy. Dla mnie osobiście nie było to ani zwycięstwo, ani porażka. Ani więc się cieszyłem, ani martwiłem z powodu, że muszę „bić się” w drugiej rundzie o miejsce w parlamencie radzieckim. Sytuacja w naszym okręgu jest zresztą nietypowa, ponieważ prawie we wszystkich innych bezwzględnie górą byli ludzie popierani przez Litewski Ruch na rzecz Przebudowy. Dla nich więc, być może, wynik głosowania jest zaskoczeniem. ... Dla mnie zaś zaskoczeniem są dwa fakty: że mnie w ogóle 17 zespołów pracy wysunęło jako kandydata na deputowanego, i, że zachowuję realną szansę na zostanie członkiem parlamentu ogólnokrajowego... Mimo iż byłem kandydatem niezależnym, którego nie popierała żadna formalna czy nieformalna organizacja lub siła...
– Jak minął dzień 26 marca br. dla Was osobiście i Waszej rodziny?
– Był to dla nas, jak zwykle, uroczysty dzień Wielkanocny, który tradycyjnie spędziliśmy wszyscy razem w gronie rodzinnym, nacechowany radością z powodu tego, że na kilka dni wróciła z Poznania moja 18-letnia córka Krystyna, która jest studentką pierwszego roku na tamtejszej Akademii Medycznej. Z samego rana udaliśmy się we trójkę do urn wyborczych, a potem byliśmy w domu, spędzając czas na „cichej rodaków rozmowie...” Gdyśmy zahaczali o sytuację wyborczą w okręgu 686, gdzie byłem jednym z siedmiu kandydatów, zgadzaliśmy się jednomyślnie co do tego, że dobrze by było, gdyby zapadła ostateczna decyzja, gdyż ponad miesiąc „walki politycznej” wyniszczył nas wszystkich. Cóż, los chciał, że stało się inaczej, i ponownie 9 kwietnia pójdę w zapasy z Wirgilijusem Czepaitisem, członkiem ścisłego kierownictwa Sajudisu, który, podobnie jak ja, zebrał nieco ponad 30 procent głosów w turze pierwszej...
– Co możecie powiedzieć o przebiegu obecnej kampanii wyborczej?
– Przebieg kampanii wyborczej był i pozostaje dla mnie nie lada przeżyciem. Już w pierwszej jej fazie zadano mi druzgocący cios w miejscu pracy, zostałem zdegradowany służbowo. Oczerniono mnie w gazecie „Tarybinis Pedagogas”. ...Aktywiści organizacji „Vilnija” i inne pozbawione skrupułów osoby rozpętały bezwzględną nagonkę na mnie w prasie (kilkanaście wystąpień w ośmiu pismach!), w akcji ulotkowo-plakatowej, w propagandzie ustnej. Zahaczyły o mnie też radio i telewizja. Ostatnio tak się przyzwyczaiłem do niewybrednych kłamstw o mnie, że już niczemu się nie dziwię. Wdzięczny jestem gazetom „Prawda”, „Sowietskaja Litwa” i „Czerwony Sztandar”, które w miarę możności podały mi rękę i uratowały przed zupełnym prawie osamotnieniem moralnym. Mocy jednak dodawała świadomość, że setki tysięcy mieszkańców Wileńszczyzny są moimi przyjaciółmi, a ja bronię ich interesów i racji... Nie mogę nadziwić się z tęgo powodu, jak bezwzględni, niekulturalni, wręcz dzicy potrafią być niektórzy ludzie w zwalczaniu tych, którzy się z nimi nie zgadzają. Jestem pesymistą, dochodzę do wniosku, że przy takim poziomie kultury politycznej i ogólnej trudno jest u nas o pluralizm. Czasem się obawiam, aby miejsce wcześniejszego dyktatu nie zajął kolejny dyktat. Taka jest, niestety, mentalność naszego społeczeństwa jako całości. Chciałbym się zresztą co do tego mylić, ale czuję, że te obawy są uzasadnione. Nasza psychologia zbiorowa jest głęboko autorytarna i nietolerancyjna, a z takiej struktury psychicznej wyrastają odpowiednie do niej – totalitarne – struktury państwowo-ustrojowe.
– Czy mieliście wspólne spotkania wszystkich kandydatów z tego okręgu z wyborcami? Jak zachowywali się wasi rywale wobec was?
– Mieliśmy kilka wspólnych spotkań z wyborcami jako kandydaci. W stosunku do siebie nawzajem zachowywaliśmy się nader poprawnie, z publicznością natomiast miewaliśmy nieraz ostrą przeprawę. Dla mnie osobiście było nie lada zaskoczeniem, że tak mało głosów padło na znakomitego intelektualistę, prezydenta Akademii Nauk Litewskiej SRR Jurasa Pożełę. Jest on, podobnie jak Oktiabr Burdenko, dyrektor generalny Wileńskiego Zjednoczenia Produkcyjnego im. 60-lecia Października, człowiekiem wielkiej mądrości i prawego serca. Gdyby do drugiej tury przeszedł ktoś z nich, najprawdopodobniej zrzekłbym się swych głosów na ich korzyść... To, że nie zostali wybrani, świadczy o dużym rozchwianiu nastrojów, o rozhuśtaniu emocji, co prowadzi do tego, że preferuje się ludzi może nie tyle doświadczonych i dojrzałych politycznie, ile „bojowników”. To jest zaś smutne i też nastraja nieco pesymistycznie, jeśli chodzi o perspektywy...
– Uchylając rąbka tajemnicy chcę poinformować, że opublikowany w naszej gazecie Wasz program „Pięciu S” omal że nie znalazł się na tablicy honorowej redakcji jako jedna z najlepszych publikacji tygodnia (zadecydowaliśmy programy wyborcze nie poddawać ocenie pod względem kunsztu dziennikarskiego). A jak był on przyjmowany przez wyborców podczas spotkań? Czy coś sprecyzowaliście w nim w ciągu tego czasu?
– Bardzo mi miło, że byli koledzy z „Czerwonego Sztandaru” tak życzliwie potraktowali mój ostatni tekst. Podczas spotkań z wyborcami również niejednokrotnie przedstawiałem swe poglądy na różne zagadnienia i problemy życia społecznego. Muszę powiedzieć, że do najczęstszych postulatów należały: a) ochrona narodowościowo-kulturalnych i socjalnych praw mieszkańców Wileńszczyzny; b) utworzenie polskiego uniwersytetu w ZSRR; c) wydawanie książek i czasopism w języku polskim dla Polaków radzieckich; d) żądanie wprowadzenia 8-procentowego numerus clausus dla młodzieży polskiego pochodzenia na wyższych uczelniach Litwy; e) przyjęcie ustawy o mniejszościach narodowych w ZSRR i o stosunkach narodowościowych; f) wzmożenie prawnej ochrony kobiet przed nadmiernym ich wyzyskiem w produkcji; g) prawo wierzących rodziców wychowywać własne dzieci zgodnie ze swymi przekonaniami itp. Te i wiele innych postulatów będę musiał wziąć pod uwagę, jeśli zostanę obrany na deputowanego ludowego ZSRR.
– Jak oceniacie program wyborczy swojego rywala?
– Uważam, że nie powinienem oceniać publicznie programu mego rywala. Jest to program o innym ukierunkowaniu niż mój, ale każdy ma prawo do posiadania i nieskrępowanego głoszenia swych własnych poglądów. Szanuję to prawo także w stosunku do sekretarza Rady Sejmu Sajudisu, tłumacza Wirgilijusa Czepaitisa.
– Walka wyborcza – to nie tylko dobry program wyborczy, czyli strategia, ale też taktyka. Jaką obraliście? Czy się sprawdziła?
– Przystępując do rywalizacji wyborczej nie miałem ani jakiejkolwiek strategii, ani żadnej taktyki. Po prostu szedłem do ludzi i mówiłem im to, co myślałem, to, co uważałem za prawdę... Na nic nie liczyłem, niczego nie przewidywałem. Ta prostota, otwartość i szczerość budziły największą sympatię w ludziach nieuprzedzonych, podobnie jak najostrzejszą wściekłość tych, którzy zdążyli paść ofiarą prowadzonej na szeroką skalę agitacji przeciwko mnie.
– Co Wam osobiście jako człowiekowi i obywatelowi już dał udział w kampanii wyborczej?
– Nie wiem, co mi dał udział w kampanii wyborczej, ale wiem, że z pewnością zabrał dobrych kilka lat życia. To, oczywiście, dla żartu, a jeśli poważnie, to zrozumiałem kilka fundamentalnych prawd. Oto parę z nich: 1. Zawsze trzeba pozostawać sobą; 2. Uczciwość i godność są największym skarbem, jaki człowiek posiada; 3. Nic nie wzbudza takiej miłości, ale i takiej nienawiści, jak prawda; 4. Kto unika walki, unika też zwycięstw; „żyć, znaczy walczyć”, jak pisał myśliciel rzymski Seneka...
– Czy mieliście urlop przedwyborczy? Jak się układają Wasze stosunki w pracy?
– Zgodnie z obowiązującym ustawodawstwem skorzystałem z prawa wzięcia miesięcznego urlopu. Do pracy już przystąpiłem. Jak się ułożą dalsze stosunki, trudno mi powiedzieć. Wiem, że nadal prowadzona jest przeciwko mnie kampania ulotkowa; nadal jacyś ludzie zbierają o mnie „informację” w miejscach dawnego zatrudnienia, widocznie gromadzą na mnie tzw. „kompromat” – „kompromitujący materiał”. Chciałbym wiedzieć, jakie oficjalne instytucje te osoby do podobnych akcji upoważniły. Nieraz też spotkałem się z niewiarygodnym wręcz wypaczaniem tego, co powiedziałem w rozmowach z wyborcami. Przy tym wypaczenia owe są tak prymitywne i tak złośliwe, że człowieka rozpacz ogarnia z powodu tego, iż ma tak głupich wrogów... Nie zdziwię się więc, jeśli prasa ponownie strzeli do mnie z grubej rury, a moją kampanię przedwyborczą ogłosi się za „działalność antypaństwową”. Nadal mogę w pracy oczekiwać „niespodzianek”, przecież tam nadal prym wiodą osobnicy, którzy nieprawnie mnie zwolnili z posady prodziekana polonistyki, którzy pisali na mnie tzw. „raporty” itp. A tacy ludzie, jak już komu zło czynią, to nigdy mu tego przebaczyć nie mogą... Jest to zresztą prawo psychologiczne o szerszymi zasięgu: wyświadczywszy komuś zło, długo jeszcze na nim się mścimy za naszą podłość...
– Na rzecz kandydatów popieranych przez Litewski Ruch na Rzecz Socjalistycznej Przebudowy „Sajudis” wykorzystano szeroki arsenał środków agitacyjnych: spisy, plakaty, prospekty, ulotki agitacyjne, jaskrawo ozdobione samochody, no i odwiedzanie wyborców przez agitatorów. Jaką mieliście reklamę?
– Uważam, że miałem jaką taką reklamę, chociaż nie da się jej w żaden sposób porównać z tą, jaką miał i ma mój główny rywal, a także inni kandydaci. Radio Litewskie zaprosiło mnie, bym dwukrotnie (w języku rosyjskim i polskim) wystąpił przez pięć minut na antenie, co z przyjemnością uczyniłem. „Czerwony Sztandar” opublikował mój program przedwyborczy. A Socjalistyczny Ruch na rzecz Przebudowy „Jedność” dwukrotnie zaprosił mnie do wypowiedzenia się na swych mityngach, co zresztą stało się powodem twierdzeń, że należę do grona kierowniczego tej organizacji, podczas gdy w rzeczywistości nie jestem nawet jej szeregowym członkiem. Gdyby mnie do wystąpienia na swych zgromadzeniach zaprosił Sajudis, chętnie bym z tej oferty skorzystał, by wyłuszczyć przed nimi swe prawdziwe poglądy.
Jasne, że z faktu mego wystąpienia na tym czy innym forum wcale nie wynikałaby moja organizacyjna przynależność do tej czy innej siły politycznej. Odbyłem osobiście około 30 spotkań z wyborcami i chyba to było najskuteczniejszą „reklamą” moich idei oraz mojej postawy życiowej i politycznej.
Największą reklamę w pierwszej rundzie wyborów zrobiły mi wszelako oszczercze publikacje w prasie litewskojęzycznej, uczyniły one mnie szczególnie popularnym wśród mniejszości narodowych Litwy, których interesy właśnie bym chciał reprezentować, za co też poniosłem niemałe „konsekwencje”...
– Część Waszych wyborców w przeddzień głosowania otrzymała ulotkę, która się rozpoczynała od słów: „Jan Ciechanowicz czy Iwan Tichonowicz? Dwa imiona – dwa oblicza!..". Co możecie powiedzieć odnośnie do swojego nazwiska jak też narodowości?
– Co do „metod” walki przedwyborczej, to chyba zarówno ta ulotka, jak też mnóstwo wypadów przeciwko mnie w środkach masowego przekazu świadczą o tym, że naszemu społeczeństwu jednak brakuje kultury politycznej dyskusji. Jeżeli chodzi o moje prawdziwe nazwisko, imię i narodowość, to niestety w moich dokumentach jak i w dokumentach wielu Polaków zniekształcono je. Nie jest tajemnicą, że po wojnie na Białorusi nie tylko zniekształcano nazwiska i imiona Polaków, lecz też często bez ich zgody zmieniano narodowość. Wszystkie zainteresowane osoby zapewniam, że jestem Polakiem, a więc, jak na razie, jedynym kandydatem na deputowanego ludowego ZSRR narodowości polskiej od Litewskiej SRR. Procentowo wobec składu narodowościowego naszej republiki Polaków Litwy na zjeździe deputowanych ludowych ZSRR musiałyby reprezentować przynajmniej trzy osoby. Ale cóż, jak się mówi, demokracja jest demokracją.
– Czego życzylibyście swoim wyborcom, a i... rywalowi?
– I wyborcom i wybranemu (gdyby nim został także mój rywal) wypada zawsze życzyć, by nie zapominali o sobie nawzajem i pamiętali, że los ich jest wzajemnie jak najściślej powiązany.
– Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia.
Rozmawiał
Robert Piotrowski

Na marginesie dodajmy, że „Robert Piotrowski” to pseudonim Zbigniewa Balcewicza, który wówczas jeszcze trochę wahał się między przyzwoitością a naciskami przełożonych z bezpieki.

* * *

Gazeta rejonu wileńskiego „Przyjaźń” (ukazująca się do dziś pod tą nazwą) 15.04.1989 opublikowała następujący tekst:

Wybory deputowanych Ludowych ZSRR
Mandat zaufania – u J. Ciechanowicza

Po raz pierwszy w ciągu wielu lat nie wyjeżdżałem do dzielnic wyborczych. Zatrzymałem się w sztabie do przeprowadzenia wyborów, gdzie dyżurowali odpowiedzialni pracownicy komitetu rejonowego partii i RKW.
Bez przerwy rozlegały się dzwonki telefoniczne w kilku gabinetach, w ustalonym czasie meldowano o wynikach głosowania, zadawano różne pytania, powstające w komisjach dzielnicowych. Interesowano się wyborami „z góry”. Ktoś zakomunikował do KC KP Litwy, że w nemeskiej i awiżeńskiej apilinkach czekają w domu chorzy wyborcy, lecz do nich nie skierowują urn do głosowania. Trwa wyjaśnienie, które kończy się tym, że „sygnał” okazał się mylny. Z Salininkai telefonują, że z „waszej kompanii” (polskiego stowarzyszenia) wtrącają się do pracy dzielnicowej komisji, której przewodniczący następnie według interpelacji dyżurnego sztabu odrzuca fałszywy „komunikat”. Na równi z tym jak nigdy wcześniej w wielu dzielnicach wyborczych przedstawiciele nieformalnych organizacji rzeczywiście destabilizowali sytuację podczas głosowania. I nie tylko swym zarozumiałym zachowaniem się, lecz i nadmierną liczebnością. Zarejestrowano od polskiego stowarzyszenia 181, od „Sajudisu” – 258 pełnomocnych kontrolerów. Ogólnej ich liczebności całkowicie nawet nie uwzględniono. Prawnie wybrane przez naród dzielnicowe komisje wyborcze wymuszone były w ciągu całego napiętego dnia odbijać się od psychicznej presji nikomu nie znanych „stróżów porządku”, przybyłych przeważnie z miasta. Słowem, należy przewidzieć dla takich ściśle określony skład i reglament. Ciekawe, że nikt nie wspomina o obecności w dzielnicach wyborczych „obserwatorów” z organizacji związkowych i komsomolskich.
...Do godziny 17 w rejonie przegłosowało 67 proc. wyborców, a ogółem – 80,7 proc. Świadczy to o wysokiej aktywności politycznej wyborców. W poszczególnych dzielnicach wyborczych ona znacznie wzrosła, czego nie powiesz, na przykład, o Skaidiszkes, gdzie kierownicy, znajdujący się tu RKZ robót wykończarskich stali na uboczu od trosk przedwyborczych. Nie zaopatrzyli nawet w transport dzielnicy wyborczej. Lecz podobnego rodzaju wypadek był chyba jedyny.
Ogółem zaś znacznie wzrósł poziom organizacyjny kampanii wyborczej, znacznie zmniejszyła się w porównaniu z dniem 26 marca ilość kartek wyborczych, uznanych za nieważne (475). W głosowaniu udział wzięło 52683 wyborców rejonu. W tym na W. Czepaitisa głosowało 8749, przeciwko – 43465 wyborców, odpowiednio na J. Ciechanowicza 43056 i przeciwko 9158 wyborców.
Przeważającą większością głosów wyborców okręgu Nr 686 na deputowanego ludowego ZSRR został wybrany Jan Ciechanowicz, docent katedry filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Zawdzięczając woli wyborców mandat zaufania będzie się znajdował w pewnych rękach godnego i wiernego przedstawiciela narodu wileńskiego regionu Litwy, to jeszcze jedno wymowne zwycięstwo bloku partyjnego i twórczego programu KPZR.
F. Gołodowicz
Dziwna to była ocena w ustach partyjnego publicysty, który nieraz mnie na łamach mediów komunistycznych krytykował. Ale wynik wyborów był kolejną porażką bandziorów z KGB, choć nie ich klęską. W końcu przecież i tak musieli wygrać.I wygrali. Choć przez chwilę się wydawało, że sytuacja im się z rąk wymyka.

* * *

W kwietniu 1989 szereg gazet na Litwie zamieściło „wymianę zdań” na pewien aktualny temat. Podajemy ten dwugłos w tłumaczeniu na język polski:

Jeden temat – dwa zdania
List do redakcji
„Czy brak sumienia?”
21 kwietnia 1989 r. gazeta „Vakarines Naujenos” opublikowała list E. Skritulskasa „Brak tolerancji”, zawierający kilka poważnych niedokładności.
1. Polska nie wysiedlała w trybie przymusowym z odzyskanych Ziem Zachodnich Niemców, większość Niemców opuściła te ziemie jeszcze za Hitlera w związku ze zbliżaniem się Armii Radzieckiej. Po zakończeniu działań wojennych repatriacją Niemców zajmowała się specjalna komisja sojusznicza, której pomagały na jej żądanie lokalne władze polskie.
2. Zdanie E. Skritulskasa „Dzisiaj dziwne jest, że część Polaków nie ceni iż przy rozstrzyganiu po wojnie problemów narodowych z nimi nie postąpiono tak, jak z Niemcami w ich ojczyźnie” – jest sformułowaniem nawet przy obecnym poziomie naszej kultury nadzwyczaj cynicznym i niesłusznym. A oto dlaczego. Polacy w ciągu sześciu lat walczyli z hitleryzmem na wszystkich frontach drugiej wojny światowej. Na tych frontach poległo 640 tysięcy żołnierzy i oficerów polskich, którzy w sumie unieszkodliwili przeszło 1 mln faszystów niemieckich. Pod względem wkładu do rozgromienia Trzeciej Rzeszy Polska stała na czwartym miejscu po ZSRR, Wielkiej Brytanii i USA, ale przed Francją. Polacy byli jedynym w Europie narodem, który nie dał Hitlerowi ani jednego zbrojnego oddziału.
l oto nie bacząc na to dokładnie połowę terytorium Polski przedwojennej Stalin przyłączył do ZSRR, chociaż na tym terytorium (zwłaszcza w zachodniej jego części) Polacy stanowili większość ludności. Aby przestali stanowić większość, Stalin zlikwidował i deportował stąd około 2 mln Polaków oprócz przeszło 6 mln zabitych przez hitlerowców.
3. Ziemie Zachodnie Polski, utracone przez nią głównie w XVIII wieku, powinny były wrócić do niej chociażby ze względu na ogromne straty ludzkie i materialne, jakie wyrządziły Polsce Niemcy. Porównywać stosunek Polaków do Litwy ze stosunkiem Niemców do Polski jest po prostu amoralnie i bezsensownie, bowiem Polacy nie mordowali milionów Litwinów jak Niemcy Polaków; Polska nie stosowała ludobójstwa w stosunku do Litwy, przeciwnie, to faszyści litewscy pomagali Niemcom likwidować miejscową ludność polską. Według dostępnych danych antyfaszyści polscy podczas okupacji w sumie unieszkodliwili nie więcej niż 1 tysiąc Litwinów-faszystów, którzy pełnili służbę w hitlerowskich oddziałach pacyfikacyjnych, hitlerowcy zaś litewscy zamordowali wielokrotnie więcej cywilnej ludności polskiej i żydowskiej.
Powojenne represje stalinowskie były w stosunku do Polaków zamieszkałych w ZSRR znacznie bardziej krwawe niż nawet wobec Litwinów.
I dzisiaj jest rzeczą okrutną i niekulturalną obrażać Polaków litewskich, jak to czyni E. Skritulskas. Polacy są lojalnymi obywatelami Litewskiej SRR, zatrudnionymi prawie bez wyjątku w sferze produkcji materialnej. Rzetelnie pracują dla dobra Litwy. Polacy nigdy nie będą separatystami w stosunku do Litwy. Teraz nie jest rok 1942 i szantażem i groźbami oraz fałszowaniem faktów nikt nikogo nie zastraszy. I nie trzeba siać waśni, lecz starać się zespolić obywateli niezależnie od ich narodowości, dążyć do prawdy i sprawiedliwości.
Miejmy nadzieję, że redakcja opublikuje nasz list w całości. Dla „równowagi” (opuszczono słowa: wobec zamieszczanych materiałrów antypolskich) chciałoby się zobaczyć na łamach gazety chociażby jeden materiał w obronie Polaków litewskich.
Grzegorz Berłowicz,
Jan Ciechanowicz

* * *

List ten redakcja prosiła skomentować pracownika Instytutu Historii AN Litewskiej SRR A. Bubnysa. Niżej drukuje się jego opinię.

Opinia historyka
„Różnie widzi się przeszłość”
G.Berłowicz i J. Ciechanowicz na ogół wiernie oświetlają walkę narodu polskiego z faszyzmem. Polskie formacje wojskowe walczyły z Niemcami na froncie wschodnim i na frontach zachodnich. Podobnie jak Litwini i Grecy Polacy w odróżnieniu od innych podbitych przez Niemcy hitlerowskie narodów nie utworzyli swoich oddziałów SS.
O repatriacji Niemców z Polski. Autorzy słusznie oskarżają Stalina o deportację dwóch milionów Polaków przed wojną i po wojnie z Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, a także Wschodniej Litwy. Ale wyrażają oni ubolewanie z powodu tego, że po wojnie ziem tych nie otrzymała Polska. Nie wspominają G. Berłowicz i J.Ciechanowicz o tym, jak te terytoria znalazły się pod władzą Polski i jak znaczna część ich ludności stała się polska.
Repatriacja Niemców z Zachodnich Ziem Polski stała się możliwa i „legalna” tylko w wynika klęski Niemiec hitlerowskich. Wątpliwe, czy Niemcy z radością opuszczali miejsca zamieszkałe przez nich w ciągu wieków. Wątpliwe, aby tylko rewanżyzm gromadził w Niemczech Zachodnich ziomkostwa ze Śląska, Pomorza, Prus Wschodnich. Z punktu widzenia moralnego wysiedlenie Niemców z Polski było równie bezprawne (chociaż nie tak okrutne) jak wysiedlenie Polaków i Litwinów do Syberii. Jeżeli G. Berłowicz i J.Ciechanowicz uważają za niesprawiedliwe, że terytoria zamieszkałe głównie przez Polaków zostały przyłączone do ZSRR, kto w takim razie miał otrzymać Prusy Wschodnie, Gdańsk (Danzig), Wrocław (Breslau), Szczecin (Stettin) zamieszkałe głównie przez Niemców?
To prawda, że podczas wojny niektórzy Litwini rozstrzeliwali Żydów i Polaków (na przykład wileński specjalny oddział zajmował się tym na Ponarach). Sądzę, że każdy uczciwy Litwin czuje wstyd za tych swoich rodaków, którzy zbroczyli ręce krwią niewinnych.
Jeśli chodzi o tysiące oprawców litewskich, autorzy nie wskazują, skąd wzięta ta liczba. Nie jest jasne, kogo mają oni na myśli mówiąc o Polakach-antyfaszystach. Wiadomo, że w Wschodniej Litwie działały grupy Armii Krajowej, która otrzymywała instrukcje od rządu emigracyjnego w Londynie. Opowiadały się one za odrodzeniem Polski w granicach przedwojennych na Wschodzie (tj. z Wileńszczyzną, Zachodnią Ukrainą i Zachodnią Białorusią). Armia Krajowa uważała za wrogów Polski Niemcy i Związek Radziecki oraz Litwinów, gdyż ci uważali, że Wilno należy do Litwinów. Ze względów taktycznych AK niekiedy pomagała partyzantom radzieckim przeciwko Niemcom, niekiedy Niemcom przeciwko partyzantom radzieckim, ale nigdy nie zawierała sojuszu z nielegaIniakami litewskimi.
Historyk polski M. Juchniewicz komunikuje, że w okręgu nowogródzkim od 1 stycznia 1942 r. do powrotu Armii Radzieckiej oddziały AK brały udział w 185 walkach, w tym 102 – przeciwko Niemcom i w 81 – przeciwko partyzantom (patrz: Ze wspomnień żołnierzy AK okręgu Nowogródek. Warszawa, 1988, s. 17).
W przybliżeniu podobnie miały się sprawy także w okolicach Wilna, na przykład 1 marca 1944 r. około tysiąca żołnierzy Armii Krajowej w pobliżu wsi Narwiniszkes i Meironiai zaatakowano oddział partyzancki imienia K. Kalinowskiego, trzykrotnie mniejszej liczebności. W tej walce zginęło 24 partyzantów radzieckich łącznie z dowódcą oddziału E. Taujenasem (Baleiszysem) (MACB PC, f. 222-1801, L10).
Podczas zimy 1943-1944 dowódcy formacji Armii Krajowej w okręgu wileńskim A. Krzyżanowski (pseudonim „Wilk”) i Z. Szendzielorz („Łupaszka”) nawiązali rozmowy z von Sieglerem i majorem Abwehry l. Christiansenem w sprawie wspólnych działań przeciwko partyzantom radzieckim (patrz: Kronika historii radzieckiej, s. 153). 10-12 lutego 1944 r. dowództwo AK w Wilnie prowadziło rozmowy z przedstawicielami armii niemieckiej i policji bezpieczeństwa w sprawie udziału AK w likwidacji partyzantów radzieckich w Puszczy Rudnickiej, gromadzenie danych i ochronie kolei (też tam).
Na wiosnę 1944 r. partyzanci AK rozwinęli aktywną antylitewską działalność terrorystyczną. Unikając nawiązywania walki z wielkimi siłami niemieckimi, oddziały AK atakowały głównie ustępujące im pod względem liczebności oddziały litewskie. Przy tym zginęło około 150 ludzi. (MACB PC. f. 222-1800, LI).
Oprócz tego partyzanci AK rabowali i mordowali bezbronnych litewskich chłopów i inteligentów, profanowali święte miejsca litewskie, straszyli Litwinów zmuszając ich do ucieczki z Wileńszczyzny i innych miejscowości Litwy. 23 czerwca 1944 roku w osiedlu Dubingiai w rejonie malackim akowcy rozstrzelali rodzinę Rinkewicziusów włącznie z synami dwuletnim i rocznym, 60-letnią Szumeniene za wsi Baliuoszas i Stepasa Kerulisa. W pobliżu majątku Dubingiai wymordowali całą rodzinę Waidukewicziusów (sześć osób), Juozasa Lesnikauskasa i jego żonę, śmiertelnie zranili Griciuwiene. Chłopczyka Witasa Gurskasa zastrzelili śpiącego, a gdy wrócił ojciec, znalazł żonę leżącą na podłodze z rozpryśniętym mózgiem i z wybitymi zębami. W okolicach Dubingiai akowcy zamordowali przeszło dwudziestu chłopów litewskich w różnym wieku.
Oto jak opisany został napad AK na wieś Geliunai 31 maja 1944 r.: „Polacy wyciągnęli na podwórze Broniusa Laurinawicziusa, wykręcili mu ręce, złamali żebra i rozbili czaszkę. Adolfasa Kuolaitisa pędzili tylko w bieliźnie po całej wsi bijąc kolbami. Zenonasa Urbonawicziusa bili kolbami do utraty przytomności. Kolbami zostali pobici również Jurgis Laurinawiczius, Feliksas Laurinawiczius i Elena Janawicziene; u której bandyci wyrwali z rąk 5-miesięczne dziecko, przy czym uderzyli je po twarzy. Samą Janawicziene bili pięściami, aż gardłem poszła u niej krew.” (MACB PC, f. 222-1800 Ll-3).
Odnosi się wrażenie, że na Wileńszczyźnie Armia Krajowa walczyła nie tyle przeciw ciemiężcom Polski – nazistom niemieckim, ile przeciwko narodowi litewskiemu nie przebierając, czy to był policjant czy pracujący chłop. Po tym, gdy Niemcy zlikwidowali miejscowy zaciąg litewski (było to w połowie maja 1944 r.) AK prawie bez przeszkód mogła wtargać do miasteczek i wsi Wileńszczyzny. Niemcy patrzyli na to przez palce. Ponieważ widzieli w AK potencjalnego sojusznika w walce z partyzantami radzieckimi w Wschodniej Litwie.
Dopiero gdy Front Wschodni zbliżył się do Wilna 6 lipca 1944 r. AK przystąpiła do operacji wtargnięcia do Wilna, aby pokazać całemu światu, że Polacy potrafią o własnych siłach wyzwalać miasta okupowane przez Niemców. W danym przypadku podstawowym celem było zadeklarowanie prawa Polski do Wilna. W nocy z 6 na 7 lipca 1944 r. AK mobilizując około 17 tys. ludzi we Wschodniej Litwie i Zachodniej Białorusi, podjęta natarcie na Wilnius, ale została odparta na przedpolu miasta, a z rana zaczęły się cofać, gdyż Niemcy użyli artylerii i lotnictwa.
13 lipca 1944 r. w pobliżu wsi Krawczuny doszło do ostatniej walki AK z Niemcami. Jednostka pod dowództwem Mieczysława Potockiego (pseudonim „Węgielny”) zaatakowała wyrywającą się z Wilna grupę szturmową armii niemieckiej (około 3 tys. żołnierzy) z komendantem Wilna generałem R. Stachelem na czele. Według niepełnych danych w tej walce zginęło 79, odniosło rany 35 i zaginęło bez wieści 10 żołnierzy AK. Historyk R. Korab-Żebryk utrzymuje, że w walce pod Krawczunami wzięto do niewoli i przekazano Armii Czerwonej 300 żołnierzy niemieckich. Jeszcze 700 Niemców rozbiegło się. Jednakże grupie tej udało się sforsować Wilię i w pobliżu Waki Trockiej połączyć się z grupą Tolsdorfa. W ciągu całego czasu działań AK we Wschodniej Litwie była to największa jej operacja.
Być może notatki te pomogą oświetlić mało znane karty historii Wschodniej Litwy. Jeżeli traktować wydarzenia historyczne jako przeszłość, nie dorzucając aktualnej polityki, walka idei nie stanie się walką ludzi i obrazą osobistą z powodu tej lub innej interpretacji tego co było.
Arunas Bubnys,
aspirant Instytutu Historii AN
Litewskiej SRR
(„Vakarines Naujienos” z 29 sierpnia)”

* * *

Jedno z najpopularniejszych i najprymitywniejszych pism polskich XX wieku, tygodnik „Przekrój” w numerze 2291 (7 maja 1989 r.) zamieścił aż trzy teksty w rubryce „Polacy, Litwini i pieriestrojka”. W pierwszym z nich Sekretarz Generalny (jak w KPZR!) Sajudisu i przez ćwierć wieku agent KGB Virgilijus Čepaitis w odpowiedzi na pytania Jerzego Wojszczuka mówił: „Skrajne i wąskie ugrupowania domagają się u nas, by Litwa przestała być częścią Związku Radzieckiego” (s. 6), „Związek Radziecki ma stabilizujące znaczenie dla świata” (s.8). Mimo tego nikt go nigdy nie ogłosił w Polsce za „promoskiewskiego komucha”, przeciwnie, był natrętnie gloryfikowany przez agenturalną prasę jako rzekomy działacz narodowy Litwy. (Na marginesie mówiąc, gdy komuś z Polaków przypnie się łatkę „narodowego”, może się żegnać z życiem jako osoba publiczna). W artykule zaś Józefa Lipca (s. 9) zupełnie błędnie, ale z pewnością świadomie, twierdzono, że „Jan Ciechanowicz wysunięty został na kandydata na deputowanego ludowego Rady Najwyższej ZSRR przezJedinstwo”: „W telewizji prezentowany konsekwentnie jako Iwan Tichonowicz; sam oglądałem go w audycji prezentującej ekipę kierownictwa „Jedinstwa”, – docent marksizmu-leninizmu z Instytutu Pedagogicznego – skupił w swej osobie tak wiele uczuć współziomków, że bodaj nikomu nie zgotowano równie gorącej owacji na zjeździe. (...) Sukces wyborczy Ciechanowicza porównują niektórzy do onegdajszego wkroczenia Dmowskiego do Dumy, co może i nie ma większego sensu”... Ta warszawska swołocz doskonale wiedziała oczywiście, że nie byłem nigdy nawet szeregowym członkiem „Jedinstwa”, nie mówiąc o należeniu do kierownictwa tej organizacji, ale szła w zaparte i łgała bez mrugnięcia okiem.
Jakże idealnie przemieszały się w tym krótkim fragmencie fałsz i prawda, i jakże niepodzielnie – w warstwie oceniającej – dominuje Wielka Pani Głupota. Cóż to za dziwny kraj, ta Polska, w którym nawet Żydzi są durniami i łajdakami!...
Natomiast najmniejszą część reportażu przekrojowskiej ekipy z Wilna stanowił podtytuł tekstu wyssany z brudnego palca dziennikarzyny: „Jestem jedynym Polakiem?” Czy „jedynym” spośród 60 milionów na kuli ziemskiej? Czy „jedynym” spośród ośmiu w parlamencie ZSRR? Nieważne, ważne – wzbudzić niechęć, oburzenie, wstręt, odrazę – już samym tytułem tekstu. „Jüdische Rabulistik”, przy całej swej klinicznej głupocie ma w Polsce pewne dyżurne chwyty, obliczone zarówno na polską głupotę, jak i na polską szlachetność, która działa prawie niezawodnie i rośnie wraz ze wzrostem spożycia alkoholu i nikotyny. A więc w artykule „Jestem jedynym Polakiem” czytamy wielce „pomieszany i poplątany” tekst: „Podczas niedawnych wyborów deputowanych ludowych ZSRR, w czasie powtórnego głosowania kandydat polskiej ludności na Litwie, Jan Ciechanowicz, pokonał w ostrej walce swego rywala, członka ścisłego kierownictwa „Sajudisu”, Virgilijusa Čepaitisa, zdobywając parlamentarny mandat. Jest on jedynym Polakiem, który został wybrany do ogólnokrajowego parlamentu z terenu Litwy [Widocznie Anicet Brodawski według „Przekroju” nie był Polakiem, lecz Marsjaninem – J.C.].
Był długoletnim dziennikarzem redakcji „Czerwonego Sztandaru” i nadal współpracuje z tą gazetą. Wykłada w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym. Ma stopień doktora i docenta. W przeddzień powtórnego głosowania Jan Ciechanowicz udzielił wywiadu „Czerwonemu Sztandarowi”. Zamieszczamy fragment:
„– Co możecie powiedzieć o przebiegu obecnej kampanii wyborczej?
– Przebieg kampanii wyborczej był i pozostaje dla mnie nie lada przeżyciem. Już w pierwszej jej fazie zadano mi druzgocący cios w miejscu pracy – zostałem zdegradowany służbowo. Oczerniono mnie w gazecie „Sowiecki Pedagog” (...) Siły jednak dodawała mi świadomość, że setki [dosłownie: „setki” – zamiast „setki tysięcy”! – J.C.] mieszkańców Wileńszczyzny są moimi przyjaciółmi, a ja bronię ich interesów i racji”... I tak dalej. Anonimowy selekcjoner „Przekroju” starannie wyrugował z wywiadu fragmenty merytoryczne (patriotyczne i demokratyczne), i równie starannie wyłowił i uwypuklił cząstki „różowego sosu”, którym musiałem przecież, z konieczności, maskować właściwą istotę wypowiedzi, świetnie zresztą wyłapywaną przez czytelników wileńskich. Wszystko w „Przekroju” było obliczone na „stado baranów”, nie na istoty myślące. Może zresztą ta redakcja lepiej wiedziała, z kim ma do czynienia, i kto ten tygodnik czyta...

* * *

13 maja 1989 roku wileńska rejonówka „Przyjaźń” zamieściła w wersji rosyjskojęzycznej (w polskojęzycznym wydaniu tekstu nie zamieszczono, dążąc widocznie do pełzającego izolowania rozmówcy od wyborców-rodaków) wywiad F. Gołodowicza pt. „Przed i po wyborach”:
„Proponujemy uwadze czytelników wywiad z deputowanym ludowym ZSRR Janem Ciechanowiczem.
– Od 9 kwietnia jest pan członkiem radzieckiego parlamentu. Co się zmieniło w międzyczasie w pana życiu?
– Przestałem należeć do siebie. A to zobowiązuje do wyjątkowej odpowiedzialności. Obywatele zwracali się do mnie z licznymi prośbami, ja zaś starałem się im pomóc.
– Z jakimi problemami zwracają się przeważnie obywatele do swego deputowanego?
– Przede wszystkim idzie o kwestie mieszkaniowe, ale niemało jest też innych. Ludzie podnoszą wiele zagadnień, które będę musiał poruszać także w Moskwie. Bardzo zabawnie wygląda okoliczność, że właśnie ci osobnicy, którzy podczas kampanii wyborczej publicznie mnie atakowali, po wyborach masowo ruszyli do mnie z podaniami i prośbami. Podczas jednego ze spotkań przedwyborczych w Trokach wskazałem na bardzo słaby, jak uważam, system ochrony zdrowia w tym rejonie, co powoduje m.in. wysoki poziom umieralności dzieci w pierwszym roku życia. Mówiłem o konieczności wyasygnowania dodatkowych środków na rozwój systemu ochrony zdrowia w tym rejonie. Wkrótce po moim wystąpieniu, a tuż przed wyborami, grupa litewskich lekarzy z Elektrenai opublikowała w gazecie „Galve” (23.03.89) ostry protest, który został przedrukowany przez gazetę republikańską „Gimtasis Kraštas” (nr 14, 1989), w którym twierdzono, że „dezinformuję” wyborców. Zaskoczyła mnie taka „logika”... Jak też i fakt, że pierwszym wnioskiem, który otrzymałem już w charakterze deputowanego ludowego ZSRR było właśnie podanie od lekarzy rejonu trockiego, które dotyczyło usprawnienia systemu ochrony zdrowia w tym rejonie... Uczynię wszystko, co w moich siłach, by im pomóc...
– W wywiadzie dla gazety „Komjaunimo Tiesa” od 6 maja br. prezes prezydium Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz powtórzył usilnie upowszechnianą ostatnio ideę, że chociaż księża w kościołach agitowali przeciwko rzekomemu „ateiście” Ciechanowiczowi, jednak „staruszka Polka głosowała za Polaka, ponieważ jej się wydawało, że tak będzie lepiej”. Jak pan ocenia tę wypowiedź?
– To znamienne zagranie jest lansowane już od kilku miesięcy i jest serwowane opinii publicznej przez niektóre osoby, którym się nie podoba odrodzenie narodowe Polaków w ZSRR, jak też mój demokratyczny program przedwyborczy. Uważam, iż wybrano mnie nie dlatego, że jestem Polakiem, a dlatego, że obrona praw człowieka stanowi podstawę mej platformy przedwyborczej, którą obywatele uznali za najlepszą. Wiem, że głosowali na mnie też tysiące Rosjan, Żydów, Białorusinów, że w rejonie trockim na mnie głosowali nie tylko Polacy, ale też liczni Litwini (103.582 osoby – to nie tylko „staruszki”, lecz ogromna większość mieszkańców rejonu, który przecież prawie w połowie jest litewski). A to, że poszczególni, księża Litwini agitowali w kościołach przeciwko mnie, a teraz potępiają wiernych za to, że oddali mi swoje głosy, świadczy tylko o ich braku rozsądku (a być może i o tym, że są na usługach pewnej wpływowej instytucji). Bo przecież jednym z najważniejszych punktów swego programu działania widzę wprowadzenie zupełnej i nieograniczonej wolności religii w ZSRR.
– Ale przecież do niedawna publikował pan artykuły krytyczne o religii...
– W latach 1983-1986 byłem zatrudniony w charakterze kierownika jednej z sekcji tzw. Instytutu Ateizmu Naukowego Akademii Nauk Społecznych przy KC KPZR, przedtem zaś – współpracownikiem działu propagandy „Czerwonego Sztandaru”. Do moich obowiązków służbowych należało zajmowanie się zagadnieniami na styku religii i polityki. Ale nawet wówczas, gdy „z góry” napływały dyspozycje, co i jak muszę pisać, usiłowałem w swych artykułach lansować poglądy demokratyczne i pluralistyczne. Zabawne, że gazety, które w najbardziej bezpardonowy sposób wykreślały z moich tekstów najbardziej „niebezpieczne” dla reżimu sowieckiego treści, wielokrotnie zwracały mi moje artykuły dlatego, że były one za mało „ateistyczne” i zbyt „liberalne”, obecnie co ni rusz zarzucają mi rzekomy „ateizm” i „czerwień”. A przecież w Radzie Sejmu „Sajudisu” zasiadają autorzy nie byle jakich artykułów, lecz wręcz książek o tematyce i ukierunkowaniu rzeczywiście ateistycznym – Genzelis, J. Minkevičius, R. Ozolas – a nikt im tego nie zarzuca.
– W swoim czasie był pan znanym lektorem. Na pana publicznych odczytach o polityce Watykanu gromadziły się tłumy ludzi...
– Tak, to prawda, ponieważ nawet w okresie zastoju usiłowałem w miarę możliwości być obiektywnym prelegentem. I owszem, krytykowałem niektóre niefortunne kroki katolickich i prawosławnych duchownych w przeszłości, jak np. współpracę części litewskiego kościoła katolickiego z okupantem hitlerowskim, lub działalność cerkwi prawosławnej na usługach aparatu represji carskiej Rosji. Ale zawsze unikałem krańcowości. Niech więc pana nie dziwi, że w 1986 roku, a więc w okresie, gdy pełną parą mknęła już do przodu „pieriestrojka”, aparatczycy odsunęli mnie od działalności prelegenckiej pod pretekstem, że wychwalam Papieża, popularyzuję w Litwie doświadczenia Kościoła Polskiego, że nie tyle krytykuję religię, ile raczej ją gloryfikuję...
– Trudno w to uwierzyć...
– Trudno uwierzyć, że miało to miejsce dosłownie „przedwczoraj”. Szereg gazet i czasopism zwróciło mi zamówione poprzednio materiały, motywując to ich „niepartyjnością”. Zaprzestano też, zgodnie z odgórnym rozkazem, zapraszania mnie na odczyty do zespołów pracy... Wiem, że ci właśnie ludzie, którzy pisywali wczoraj na mnie donosy, zarzucając, że „wychwalam religię”, dziś pisują takież donosy, zarzucając mi, iż byłem „wojującym ateistą”. Pochylają się po prostu tam, gdzie ich pochyla wiatr. Są dyspozycyjni. Ja zaś w każdej sytuacji pozostaję sobą, mam własne zapatrywania, otwarcie je wypowiadam, i uważam, że każdy obywatel ma niezbywalne prawo do tego, co zresztą jest też zapisane w ustawach i gwarantowane w praktyce. Kategorycznie nie chcę rozumieć ludzi, którzy uważają, że tylko ich zapatrywania są „jedynie słuszne”, i że tylko oni mają prawo do głoszenia swych prawd.
Co do mnie, to zamierzam i nadal kroczyć swoją drogą, aż do końca. Mój program służy pożytkowi wszystkich ludzi: robotników, chłopów, intelektualistów, wierzących i niewierzących – Żydów, Polaków, Litwinów, Białorusinów, Rosjan, Ukraińców – wszystkich, bez wyjątków. Żadne oszczerstwa i pogróżki, a i one się mi przydarzają, nie powstrzymają mnie przed walką o prawa człowieka, o jego godność i dobrobyt”...
Przypuszczalnie to ostatnie stwierdzenie wzbudziło szczególną wściekłość „dyrygentów z konserwatorium wileńskiego” czyli z KGB. Nie pasowałem do ich zoo...

* * *

Prawo i Życie” (nr 20, maj 1989):

Litwa, macocha Polaków:
„Ziemia ojców – naszą ziemią”. Tak brzmiało hasło zjazdu Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie, zwołanego na 15-16 kwietnia br., w Wilnie. Decyzją zjazdu Stowarzyszenie przekształcono w Związek Polaków na Litwie.

To ważny moment historyczny w życiu środowiska polskiego współczesnej Wileńszczyzny. Drugie wydarzenie, którego świadkami byliśmy niecały tydzień wcześniej, wiąże się z wyborami do Rady Najwyższej ZSRR. Ciechanowicz zwyciężył. W drugiej rundzie tych wyborów, 9 kwietnia br., jako kandydat na deputowanego ludowego w Wileńskim Październikowym Terytorialnym Okręgu Wyborczym nr 686 – zgromadził przeszło sto tysięcy głosów (dokładnie: 103.582 „za” – wobec 82.952 „przeciw”). Kampania wyborcza obfitowała w niespodzianki; jednym ze znamion autentycznej walki o głosy wyborców była np. zastosowana wobec personaliów kandydata–Polaka transkrypcja językowa na kartkach wyborczych: „Iwan Tichonowicz”. Czy ktoś dał się na to nabrać – nie wiem. Wiem natomiast, że kontrkandydat – Wirgilijus Czepaitis – uzyskał w drugiej turze odpowiednio 79.630 głosów „za” i 106.904 „przeciw”.
Buława deputowanego stanie się dla Jana Ciechanowicza zarazem tarczą, osłaniającą go przed zajadłością szowinistów litewskich.

Historia pewnej nagonki
– artykuł Jana Sienkiewicza, prezesa Zarządu Głównego SSKPL, zamieszczony w „Czerwonym Sztandarze” z 23 marca br. – rezygnuje z niedomówień. Ciechanowicz, bohater artykułu, to indywidualność dużego formatu. Wybór jego osoby jako obiektu ataków ze strony ortodoksyjnych publicystów litewskich potwierdza tylko wysokie kwalifikacje intelektualne i niewątpliwie cechy przywódcze Ciechanowicza w środowisku polskim współczesnej Litwy. Docent Jan Ciechanowicz był do niedawna prodziekanem języków obcych (m.in. polonistyki) Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Otóż pozbawienie go stanowiska prodziekana (24 lutego br.) zaliczyłbym także do chwytów kampanii przedwyborczej, choć o efekty tego posunięcia można by się spierać.
Jan Ciechanowicz (urodzony 2 lipca 1946 w Wornianach, obecnie Białoruska SRR) mieszka w Wilnie od roku 1969. Jest absolwentem germanistyki Instytutu Języków Obcych w Mińsku, ukończył także Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu-Leninizmu. Pracował początkowo jako nauczyciel języka niemieckiego w Mejszagole, następnie był dziennikarzem „Czerwonego Sztandaru” (1975-1983), pracownikiem Instytutu Ateizmu Naukowego Akademii Nauk Społecznych przy KC KPZR, uzyskawszy zaś stopień kandydata nauk filozoficznych – podjął pracę naukowo-dydaktyczną w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym. Z temperamentu jest przede wszystkim publicystą i historykiem-eseistą, zasłużonym dla Wilna i Wileńszczyzny jako autor kilku cykli artykułów ogłaszanych na łamach „Czerwonego Sztandaru”: „Z dziejów Wszechnicy Wileńskiej”, „Poczet profesorów wileńskich”, „Z teki archiwalnej”. Drukując w roku 1979 na łamach krakowskiego „Życia Literackiego”, artykuł rocznicowy z okazji 400-lecia Uniwersytetu Wileńskiego – autor nie po raz pierwszy zresztą, stał się ofiarą akcji represyjnej. Upór i siła witalna nie pozwoliły mu się poddać. Wybór najciekawszych tematów, traktujących o udziale Polaków w ruchu narodowowyzwoleńczym i rewolucyjnym Litwy, Polski, Białorusi i Rosji, złożył się na książkę Ciechanowicza „W kręgu postępowych tradycji”, opublikowaną po polsku przez Wydawnictwo „Szwiesa” (Kaunas-Kowno 1987), w aptekarskim nakładzie 1.000 egzemplarzy. Mówiąc sumarycznie, autora jako historyka interesuje udział żywiołu polskiego w tradycjach wolnościowych oraz w kulturze Litwy i Białorusi. (Żeby stworzyć właściwą skalę dla tego osiągnięcia, wymieńmy trzy pozostałe edycje polskie lat powojennych na Litwie „Sponad Wilii cichych fal” wybór wierszy poetów polskich, należących do Kółka Literackiego przy redakcji dziennika „Czerwony Sztandar”, Kaunas 1985; E. Mieżalaitis: „Człowiek. Wiersze wybrane”. Przełożyła M. Stempkowska, Kaunas 1986 – oraz nie znany mi z autopsji wybór wierszy poetów litewskich, w przekładzie tejże M. Stempkowskiej, Kaunas 1989).
Nieodparcie prosi się o uwzględnienie jeszcze jeden wątek najnowszej publicystyki litewskiej ataki na szkolnictwo polskojęzyczne, dla którego kadry nauczycielskie kształci właśnie docent Ciechanowicz oraz zespół wykładowców – polonistów WPIP. Z różnych stron republiki nadchodzą sygnały o zakusach rewindykacyjnych wobec polskich placówek szkolnych. Sprawy tej zaledwie dotknął, pokrywając ją uogólnieniem, Zygmunt Balcewicz, redaktor naczelny „Czerwonego Sztandaru” – w wywiadzie udzielonym „Życiu Warszawy”: „Dostrzegam przede wszystkim niepokój ludności polskojęzycznej w sprawach wprowadzenia w życie przepisów o języku litewskim jako narodowym, bez jednoczesnego zapewnienia statusu języków innych grup narodowościowych, w tym polskiego”. Jest swoistym paradoksem, że w najczarniejszych latach stalinowskich Polacy mieli na Litwie do dyspozycji 263 szkoły samodzielne z polskim językiem wykładowym i 82 szkoły, w których prowadzono równoległe klasy polskie (stan z roku szkolnego 1953-54), podczas gdy dzisiaj liczba szkół zmniejszając się co roku – jak to obliczył Ciechanowicz – o pięć do siedmiu placówek, wynosi zaledwie 92, w obu kategoriach łącznie. Jedyna samodzielna gazeta polska w ZSRR – wydawany w Wilnie „Czerwony Sztandar” – wywodzi się z tych samych czasów: numer pierwszy nosił datę 1 lipca 1953.
Oczywiście trzeba uwzględnić w bilansie lata 1957-1959, czyli odpływ ostatniej fali repatriantów, a także pamiętać o statusie społecznym ludności, która pozostała na ziemi ojców. Rachunek statystyczny jest uproszczeniem, jednak nie można uniknąć konstatacji, że opuściła Litwę przede wszystkim inteligencja polska, pozostali zaś robotnicy i chłopi. Toteż w takich a nie innych warunkach socjohistorycznych na szkołę polską spadł obowiązek wychowania i przysposobienia do życia społecznego nowej inteligencji. Tymczasem ze statystycznych 7 proc., jakie stanowią absolwenci szkół polskich w skali republikańskiej, tylko dwóm procentom udaje się podjąć studia wyższe. Spis ludności z 1979 roku wykazał na Litwie także uszeregowanie mieszkańców pod względem stopnia wykształcenia: 1) Żydzi (około 30 proc. populacji osiągnęło dyplomy wyższych uczelni), 2) Ukraińcy (15,7 proc.), 3) Rosjanie (13,2 proc.), 4) Litwini (9,4 proc.), 5) Białorusini (7,4 proc.), 6) Polacy (3,2 proc.). Właśnie docent Ciechanowicz, jako jeden z pierwszych bił na alarm, obalając m.in. mit przywileju zdawania egzaminów do szkół wyższych w języku ojczystym.
Ataki na Ciechanowicza noszą znamię starannie przygotowanej rozgrywki – bez prawa głosu ze strony poszkodowanego. Uczestniczyły w niej czasopisma „Sajudżio Żinios”, „Atgimimas”, „Kalba Vilnius”, „Tarybinis Mokytojas”, „Literatura ir Menas”. W swym wyrazie polemicznym zyskał niewątpliwie nowych, licznych wyznawców „Czerwony Sztandar”. Czyta się go ostatnio z wypiekami na twarzy. Bo też wybuch „litewskości” stymuluje na swój sposób erupcję tamtejszej „polskości”. Nie da się zaprzeczyć, że Ciechanowicz jako pierwszy wypowiedział w „Sztandarze” to wszystko, co Polakom wileńskim dotychczas więzło w gardle. Wtórują mu dwa świetne pióra: Jan Sienkiewicz i Jerzy Surwiło. Cel i charakter najnowszej „kampanii publicystycznej” Ciechanowicza dokładnie oddaje tytuł pierwszego, ważkiego szkicu o obecności Polaków na Litwie: „Skąd tu jesteśmy?” („Czerwony Sztandar” z 9 kwietnia 1987 r.). Oto kolejne ogniwa: – „A jeżeli z ręką na sercu” (wypowiedź w dyskusji na temat szkolnictwa polskiego; „Cz.Sz.” z 12 czerwca 1988); – „Kultura, jednostka, naród” (wywiad z prof. Bogdanem Suchodolskim; „Cz.Sz.” z 5 lipca 1988); – „Potrzebny jest wzajemny szacunek” („Cz.Sz. z 13 lipca 1988); – „Jagiełło w opinii jego współczesnych” („Cz.Sz. z 16 lipca 1988 r.).
Przypomnijmy wreszcie wypowiedź, która zyskała największy rezonans, również w Polsce: „Skończyć z mitręgą” – czyli przyspieszyć działania reformatorskie na Litwie, zmierzające do równouprawnienia mniejszości narodowych w życiu publicznym („Cz.Sz. z 10 sierpnia 1988 r., przedruk w „Prawie i Życiu” nr 37/88).
Ciechanowiczowi w uprawianiu publicystyki, a zwłaszcza polemik, pomaga doprowadzona do perfekcji umiejętność operowania skrótem aforystycznym. Dał się też poznać wcześniej jako autor zbioru „Minima ironica”, skąd – dla przykładu – zaczerpnijmy jedną celną myśl, przystającą do sytuacji: „Łotry nazywają mnie łotrem. Chcą być w dobrym towarzystwie”.
Każda akcja pociąga za sobą reakcję. Zaczęliśmy nasze rozważania od końca, pora więc przejść do uwarunkowań procesu, któremu na imię „Litwo, ojczyzno moja...”
Litwini przeżywają swoiste apogeum uczuć narodowych, reagując emocjonalnie na wszystko: na mowę ojczystą, na barwy, na hymn litewski Vincasa Kudirki – można i trzeba to zrozumieć. Zbyt długo byli pozbawieni prawa do manifestowania swej kultury etnicznej, aby teraz brać im za złe nawet pewną dozę przesady w tym samouwielbieniu. Są to z pewnością oznaki etapu wstępnego, gdy „odwaga staniała”, a „rozsądek zdrożał”. Trzeba przez to przejść, zanim osiągnie się stan równowagi. Oczywiście, znacznie łatwiej jest wyciągać tego rodzaju wnioski, zajmując pozycję obserwatora z zewnątrz. Jako Polak urodzony i zamieszkały w Warszawie reaguję więc spokojniej, niż moi przyjaciele – Polacy wileńscy.
Sądzę, że pojawiające się dziś wzajemne niechęci polsko-litewskie są symptomem atawizmów, tkwiących głęboko w podświadomości obu narodów. Długo skrywane urazy wyrzuca się z siebie na oślep, mniej może dbając o szukanie winowajcy. Litwin, który swym zacietrzewieniem odtrąca dziś Polaka –swego sąsiada z tej samej wsi, z tej samej ulicy – popychając go w objęcia obcego przybysza, powinien sobie wcześniej przypomnieć, że już carską receptą na „porządek” i posłuch było pacyfikowanie aspiracji narodowych drogą wewnętrznego skłócania narodów bądź warstw społecznych. (W latach 1840-1850 na Litwie i Białorusi carat zmienił diametralnie swą politykę wobec klasy włościańskiej, chcąc miejscowych chłopów obrócić przeciw ziemiaństwu polskiemu). Wbrew pozorom nie jest to akcent odsyłający nas w zbyt odległą przeszłość. Gdybyśmy bowiem chcieli określić z kolei przyczyny niechęci dziewiętnastowiecznych bojowników o odrodzenie narodowe Litwy – do języka polskiego, musielibyśmy powołać się na najodleglejsze spostrzeżenia co do wzajemnych relacji językowych na styku Polski, Litwy i Rusi. Antoni Rolle wyprowadzał z tych porównań wniosek, że o ile polszczyznę cechowała zawsze siła ekspansywna w stosunku do obu żywiołów, o tyle Litwa „przyjmuje wszystko – stąd ruska mowa, pismo cerkiewne i obrządek wschodni w państwie Giedymina zyskują coraz większe uznanie” (dr Antoni J. (Rolle) „Zameczki podolskie na kresach multańskich”, t. 1, Warszawa 1880, s. 48). Ponadto musielibyśmy wskazać „specjalizację” obu języków w dobie Rzeczypospolitej Obojga Narodów; polszczyzna dominowała w salonach, była językiem elity, znamionowała awans społeczny i łączność z kulturą Zachodu – litewski zaś był mową gminu. Te prawidłowości pozostawiły trwały ślad w postaci kompleksów i uprzedzeń.
Nieufność między Litwinami a Polakami z okresu dwudziestolecia międzywojennego sam Piłsudski miał oceniać jako największe nieszczęście, którego źródłem był długotrwały „brak ujęcia (wzajemnych stosunków) w ogólnie przyjęte i respektowane w życiu międzynarodowym formy” (interpretacja Józefa Becka w Ostatnim raporcie, Warszawa 1987, s. 62). Poza tym trzeba też przypomnieć niezwykłe wówczas uczulenie opinii litewskiej na choćby cień sympatii polonofilskich (nawet literackich) w postawie działaczy politycznych, co dotyczyło m.in. Stasysa Lozoraitisa, dyplomaty litewskiego, „obciążonego – jak powiada tenże Beck – swym polskim pochodzeniem”, a także samego Oskara Miłosza, działającego wprawdzie w odległej Francji i bardziej mimo wszystko poety-mistyka, zasłużonego tłumacza niż dyplomaty i polityka.
Przeszłość nadal ciąży nad teraźniejszością. Diagnoza taka – jeśli ją przyjąć – wymagałaby od obu stron, po pierwsze, dobrej woli i chęci przezwyciężenia uprzedzeń, po drugie, zatroszczenia się o odpowiednie impulsy, które umożliwiłyby lepsze wzajemne poznanie się, a także zbliżenie kulturalne. Tym celom, oczywista, nie służą ataki na szkołę polską, ani pretensje do środowiska polskiego, że domaga się np. wprowadzenia polszczyzny w wychowaniu przedszkolnym czy nauki historii Polski dla zrozumienia twórczości Mickiewicza. (Prawem kontrastu trzeba by wskazać 60-tysięczne skupisko Polaków w Czechosłowacji, na Śląsku Cieszyńskim, gdzie funkcjonuje m.in. 60 przedszkoli polskich, 28 szkół podstawowych, 1 gimnazjum, 3 polskojęzyczne czasopisma dziecięco-młodzieżowe, a poznanie przeszłości Polski umożliwia specjalna wkładka do podręczników).
„Ziemia ojców – naszą ziemią”. Do tej konkluzji dorastali długo, zanim rozwój wydarzeń politycznych otworzył przed nimi możliwość skonsolidowania szeregów we wspólnym programie Stowarzyszenia – dziś: Związku Polaków na Litwie. Można by teraz, uciekając się do najbardziej litewskiej z polskich apostrof, głośno zapytać: Litwo, ojczyzno Mickiewicza, dlaczego dzisiaj dla nich, tamtejszych Polaków z dziada-pradziada, z czasów wspólnoty jagiellońskiej – stajesz się macochą? Albo: Litwo, ojczyzno – czyja?
Skąd w tobie skłonności do podziału synów na lepszych i gorszych, na swoich i cudzych? Z takimi i podobnymi pytaniami biedzą się teraz w Polsce liczni, zrzeszeni i nie zrzeszeni sympatycy Litwy, członkowie klubów, partnerzy z towarzystw miłośników Wilna, Ziemi Wileńskiej, lituaniści, naukowcy, działacze oświatowi, którym Ziemia Litewska jest bliska.
Porzućmy urazy i przesądy. Jako sympatyk Litwy, od lat przeszło piętnastu współorganizator wakacyjnego studium języka i kultury polskiej dla nauczycieli-polonistów Republiki Litewskiej, widzę potrzebę i możliwość wzbogacenia naszych kontaktów, uatrakcyjnienia wspólnych działań. Jana Ciechanowicza oraz jego kolegów wykładowców Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, a także zespół polonistów gabinetu języka i literatury polskiej Republikańskiego Instytutu Doskonalenia Nauczycieli w Wilnie – zapraszamy do wspólnego przedsięwzięcia: organizowania cyklicznych spotkań interdyscyplinarnych, poświęconych problematyce związków literackich, kulturalnych i oświatowych polsko-litewskich. Sympozja takie mogłyby odbywać się na zmianę, co dwa, trzy lata, w Wilnie i Warszawie. Należałoby przewidzieć odpowiednio elastyczną formułę takich spotkań, by zaktywizowały one również lituanistów po obu stronach granicy i ogarnęły swym zasięgiem także środowiska literackie – twórców i tłumaczy. Protektorat nad sympozjum polsko-litewskim mogliby objąć szefowie resortów edukacji narodowej oraz kultury i sztuki.
„Jeśli ktoś zwraca się do ciebie z ręką na sercu, popatrz, co trzyma w drugiej” – radzi Jan Ciechanowicz. Otóż w drugiej jest miejsce na książkę. Polsko-litewską, pokłosie pierwszego spotkania.
Wojciech Jerzy Podgórski

* * *

Życie Literackie” (nr 20, 21 maja 1989):

U Budrysów
Muszę odstąpić od przyjętego tu szablonu i zamiast od telewizji zacznę od spraw Polonii za wschodnią miedzą. Wpadło mi bowiem do rąk kilka numerów kwietniowych wileńskiego „Czerwonego Sztandaru” i doprawdy nie wiem jak się zmieszczę z natłokiem refleksji. Ten dziennik w języku polskim, założony 1 lipca 1953 roku (wcześniej, do wojny dziennik pod tym tytułem wychodził w Mińsku; obecnie nie ma na Białorusi gazety w języku polskim) jest organem KC Komunistycznej Partii Litwy i zdobi swą winietę orderem „Drużba Narodów”.
Jestem „Litwinem” po mieczu od 1864 roku (parafia Szyrwinty), zaś po kądzieli od niepamiętnych pokoleń (Kowno). Podziwiałem energię rewindykacji tożsamości narodowej Litwinów i jej uwieńczenie gospodarnością w latach międzywojennych. Obdarzono mnie przyjaźnią. Oj, zmieniło się, zmieniło i ku starości pochyliło! Tyleż tu starości, co dawności: jak w loteryjce, cofnięcie kilka pozycji wstecz, znów do zmagań o tożsamość... Np. w „Prawdzie Wileńskiej” musieliśmy Żydów nazywać „jewrejami” i nie pomagały błagania kolegów Żydów, którzy tłumaczyli redaktorowi, że to brzmi po polsku śmiesznie. Odpowiedź brzmiała: „ależ Żyd, to wyzwisko!” Teraz w „Czerwonym Sztandarze” drukują obok „Sztandar dla rejonu” „Komisariatowi wojskowemu – przechodni sztandar”. Takoż „zamienili” zamiast „zastąpili” itp. Albo: „Detektyw R. Thomas zaprezentuje Polski Teatr Ludowy”... Trzeba się domyśleć, że chodzi o sztukę kryminalną. Ten Thomas wypadł jak należy, bo przepisany z programu drukowanego po polsku, natomiast gdy redakcja korzysta z serwisu agencyjnego, to już czytamy „Spotkanie M. Gorbaczowa z A. Kunhalem”...
Gazeta w jakimś stopniu próbuje obsłużyć Polonię na Białorusi. Stąd „List z Białorusi” pod wymownym tytułem: Kto zadba o sprawy Polaków? – Rozmowy na tematy narodowościowe przed Plenum KC KPZR. Korespondent ze Szczuczyna przedstawia się: „Urodziłem się na Grodzieńszczyźnie, jestem Polakiem, lecz po polsku, niestety, pisać nie umiem. Szkołę ukończyłem w języku rosyjskim. (...) Z rodzinnej wsi na ziemi grodzieńskiej napływały listy, pisane przez ojca i starszą siostę po polsku. Siostra jeszcze przed wojną ukończyła polską szkołę podstawową. Na listy, niestety, mogłem odpisać jedynie po rosyjsku. I właśnie wtedy, w końcu lat 50, zwróciłem się do gazety z zapytaniem: dlaczego w obwodach Białorusi Zachodniej nie ma ani jednej szkoły z nauką języka polskiego? Odpowiedź brzmiała krótko: „W tej sprawie nie wpływały podania od ludzi pracy w Białorusi Zachodniej”. Być może. Kto bowiem mógł pisać takie podania w łatach represji stalinowskich. Kolektywizacja z towarzyszącym jej rozkułaczaniem i rozprawianiem się z nieposłusznymi, ubóstwo i głód nie zachęcały do takich spraw”
Miasta... Deportacje i repatriacje, napływ przesiedleńców skądinąd, zanikał nawet białoruski... Apel korespondenta o wspólny dom, o prasę białoruską i polską, ożywił zebranych, ale przegłosowano tylko pierwszą część postulatu. „Czerwony Sztandar”? Ani w miejskiej, ani w rejonowej bibliotece – nie ma. Takoż książki polskiej – ani jednej. Święta i zabawy, podsumowujące wyniki gospodarcze, to popis folkloru, ale nie polskiego. Żadnych tańców, żadnych polskich kostiumów, choć Polaków, którzy do sukcesu się przyłożyli, nie brak. A i Białystok tuż obok, i z Wilna można by zaprosić.
Ale wróćmy na Litwę. W „Polityce” prof. Zygmunt Komorowski polemizuje z prof. W. Landsbergisem, działaczem „Sajudisu”. Obszerna wypowiedź Litwina w „Tygodniku Powszechnym” zawierała passus o „złej pamięci” jaką pozostawili akowcy. Odpowiedzi byłego akowca „TP” nie wydrukował. Teraz więc czytamy apel o obiektywizm i współdziałanie na rzecz prawdy, jako że nie brakło przecież litewskich kolaborantów Hitlera i krwawych ich wyczynów. Prof. Komorowski wymienia jaskrawe, ale bynajmniej nie wszystkie. „Wolno oczekiwać – pisze – stanowczego odcięcia się od tych pretensji Litwinów szczerze angażujących się w realizację wielkich ogólnoludzkich ideałów sprawiedliwości”. Takie stanowcze odcięcie się deklarowali i realizowali w praktyce moi przyjaciele Litwini w latach 1940-1944. Ale przecież z własnej tu, na miejscu praktyki wiemy i na co dzień odczuwamy jak przeszło czterdziestoletnia „nasza szkoła” rozchwierutała świadomość i etos społeczny naporem tzw. populizmu. A teraz te nowe, najlepszymi chęciami podsycane stresy... Nie wątpię, że odbudowa społeczeństwa przywróci właściwą skalę wartości. Litwinom pójdzie to nawet łatwiej: przez wrodzony realizm, a i przez to, że ich mniej – łatwiej dojść z sobą do ładu.
Ale popatrzmy na praktykę poprzez szpalty „Czerwonego Sztandaru”. Wybory deputowanych ludowych. Kandydowało wielu, do drugiej tury głosowania dotarło 16, w tym dwaj z ponad 30 proc. głosów, konkurenci do jednego miejsca: prof. Wirgiliusz Czepajtis i jedyny Polak Jan Ciechanowicz, docent wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Polak miał dobrze obmyślony program: Uruchomić mechanizmy pozytywnej selekcji społecznej. Obejmowało to narzucające się powszechnie hasła, ale i akcenty sprawiedliwości „międzynarodowościowej”. A więc sprawy racjonalnego stosunku do „worka kulturowego”, jakim jest ta kraina. Reakcja: usunięcie natychmiastowe ze stanowiska prodziekana, plotki wszelkiego rodzaju, (np. że to właściwie „Iwan Tichonowicz”!), ulotki, ataki w środkach masowego przekazu, raporty urzędowe itd. A przecież na dobrą sprawę od Polonii litewskiej powinno by wejść trzech deputowanych, nie jeden. Notabene w tymże numerze, co i wywiad informujący o tym wszystkim, czytam na ostatniej stronie notatkę, że powstał Komitet Organizacyjny Towarzystwa Kulturalno-Naukowo-Politycznego Litwy i Polski pod przewodnictwem – nie zgadlibyście z powyższego! – prof. Wirgiliusza Czepaitisa. Oto piękny przykład specyfiki tamtejszych stosunków, egzotycznych dla przypadkowego gościa, a rozczulający dla wrosłego tam korzeniami...
Dla informacji: przedrukowano tam wypowiedź Józefa Klasy, która sprawy Polonii ujmuje z perspektywy najszerszej, znanej szeroko z wywiadu w telewizji.
M. A. Styks”

* * *

„Kurier Podlaski” w maju 1989 opublikował materiał redaktora Kazimierza Rosińskiego pt. „W Wilnie polski renesans. Rozmowa z docentem, doktorem Janem Ciechanowiczem, dziekanem katedry polonistyki w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym”.
Ilu macie studentów na wydziale polonistyki Instytutu Pedagogicznego?
– Oddział Języka i Literatury Polskiej w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym, bo tak brzmi jego nazwa, istnieje od roku 1961. W sumie wykształcił kilka tysięcy nauczycieli dla polskich szkół na Litwie. Obecnie studiuje w nim 200 osób. Jest to młodzież żądna wiedzy, żywo interesująca się kulturą i tradycją polską, bardzo dobra młodzież.
Właśnie. Dochodzą nas wieści o ożywieniu, jakie ma miejsce w społeczności polskiej na Litwie.
To ożywienie zaczęło się bardzo niedawno, m.in. po wizycie generała Wojciecha Jaruzelskiego w Wilnie przed paroma laty, którą to wizytę odebraliśmy jako wyraz moralnego wsparcia dla nas, Polaków wileńskich. Natomiast przez wiele lat postępował protest wynaradawiania się Polaków, szczególnie młodzieży. Wymownym tego znakiem było zmniejszanie się liczby szkół polskich na rzecz rosyjskich, a także litewskich. Przed 30 laty było ich ponad 260, w zeszłym roku – 92, w bieżącym – już tylko 88. Przy czym liczba Polaków na Litwie sięga 300 tysięcy.
Czy z tego wynika, że proces wynaradawiania się postępuje nadal?
– Już nie. Obecnie przeżywamy odrodzenie poczucia narodowego. A dzieje się tak od niespełna roku, dokładnie od 5 maja roku 1988. Wtedy to odbyło się zebranie założycielskie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Nawiasem mówiąc, ja prowadziłem to zebranie, a odbyło się ono w auli Instytutu Pedagogicznego, w którym pracuję. To zebranie założycielskie zapoczątkowało bardzo piękny okres w życiu naszej społeczności. Dosłownie nie ma dnia, w którym by nie powstało kolejne nasze koło gdzieś w odległym miasteczku, we wsi – jak to się mówi – zabitej dechami, w zakładach przemysłowych Wilna, Kowna i innych miast. To jest po prostu lawina. I te żywiołowo powstające koła od razu przystępują do działalności kulturalno-oświatowej. Ogromne jest zapotrzebowanie na pogadanki i prelekcje w języku polskim. Tak się składa, że ja jestem bodaj najczynniejszym prelegentem. W czasie licznych wyjazdów na każdym kroku spotykam się z pragnieniem, wręcz żądzą, czytania w języku polskim. Tymczasem książek polskich jest bardzo mało.
Kilka miesięcy temu ogłosiliśmy w „Kurierze” apel o wysyłanie książek na Litwę. Czy otrzymujecie ich dużo?
– Owszem, do redakcji „Czerwonego Sztandaru” przychodzi wiele książek, które są następnie rozsyłane do polskich placówek, np. szkół, w terenie. Ale to ciągle kropla w morzu potrzeb. Należy bowiem pamiętać, że przez całe lata książki polskie w ZSRR były, praktycznie rzecz biorąc, niedostępne. W wielu szkołach uczniowie kształtują swe wyobrażenie o literaturze polskiej na podstawie utworów Wandy Wasilewskiej i kilku podobnych pisarzy. Brakuje nam pozycji podstawowych, dzieł Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, nie mówiąc o książkach pisarzy współczesnych: Miłosza, Dobraczyńskiego, Gombrowicza, Mrożka, Wańkowicza, Józefa Mackiewicza, Jana Twardowskiego, . Nawet biblioteka naszego Instytutu, kształcącego nauczycieli, nie ma kompletu dzieł choćby jednego z klasyków literatury polskiej. Chciałbym przy tej okazji zaapelować do rodaków w kraju o nadsyłanie książek do Oddziału Języka i Literatury Polskiej przy naszym Instytucie.
Mam nadzieję, że apel ten nie minie bez echa. Pozwoli pan, że teraz zadam pytanie na nieco inny temat. Jaki jest stosunek Litwinów do kultury i literatury polskiej?
Wydaje mi się, że zainteresowanie naszą kulturą i literaturą jest bardzo duże.
Literatura w języku litewskim jest stosunkowo młoda. Jak zatem traktują Litwini literaturę tworzoną na Litwie w języku polskim?
Domyślam się, że pyta pan o ich stosunek do polskich tradycji piśmienniczych. To kwestia bardzo skomplikowana. Litwini twierdzą, że ich kultura została przed wiekami spolonizowana. To oczywiście nieporozumienie. Polacy bowiem nie są i nigdy nie byli elementem napływowym na Litwie. Byli tu od początku. Zresztą Wielkie Księstwo Litewskie obejmowało ongiś część ziem etnicznie polskich. Jak wiadomo, językiem urzędowym Wielkiego Księstwa był przez kilka wieków język starobiałoruski, zresztą bardzo zbliżony do ówczesnej polszczyzny. Wreszcie mieszkańcy WKL mieli do wyboru prawosławie albo katolicyzm, a więc język staroruski i cerkiewnosłowiański, albo polski czy łaciński. Katolicyzm okazał się bardziej dynamiczny, atrakcyjniejszy. Skutkiem tego piśmiennictwo w języku polskim zaczyna dominować w Wilnie już w XVI stuleciu, a w wieku XVII panuje niemal niepodzielnie.
Jaki zatem jest stosunek Litwinów na przykład do poetów baroku, tworzących na Litwie?
Traktują ich jako poetów litewskich piszących w języku polskim. Tak jest np. z Maciejem Kazimierzem Sarbiewskim, Wielkopolaninem, który tworzył w Wilnie. Niedawno ukazała się jednotomowa „Antologia literatury litewskiej”, prezentująca autorów od końca XVIII wieku do czasów najnowszych. W tej antologii Adam Mickiewicz i Władysław Syrokomla figurują jako właśnie pisarze litewscy tworzący w języku polskim.
Wydaje mi się to bardzo sympatyczne...
– Ano właśnie. Z punktu widzenia mieszkańców Polski wygląda to nawet interesująco, spotkałem się wielokrotnie z taką opinią. Ale z naszej perspektywy sprawy mają się nieco inaczej. U Litwinów bowiem miewa to związek z postawami agresywnymi wobec Polaków na Litwie. Twierdzą, że podobnie jak Mickiewicz i Syrokomla, jesteśmy rzekomo tylko spolonizowanymi Litwinami, odszczepieńcami, których należy ponownie nawrócić na litewskość.
Innymi słowy, jesteście Litwinami, tylko że jeszcze o tym nie wiecie...
– To byłoby zabawne, gdyby nie było powiązane z szeregiem konkretnych praktyk dyskryminacyjnych. Dla przykładu, absolwent szkoły średniej, który deklaruje się jako Polak, ma małe szanse, aby został przyjęty na studia.
Skutek takich działań może być tylko odwrotny.
– Oczywiście, są to działania krótkowzroczne. Niestety, ta krótkowzrocznośc daje się bardziej odczuć niż rozwaga. Ja myślę, że dają tu o sobie znać skutki stalinizmu. Totalitaryzm nie lubi tego, co małe, kocha się natomiast w tym, co duże, ogromne. Litwini, którzy są małym narodem, bardzo ucierpieli w latach stalinizmu, byli ofiarami, ale też niepostrzeżenie dla samych siebie przejęli system myślenia swoich prześladowców. Przy czym chciałbym tu wyraźnie zaznaczyć, iż Polacy w Republice Litewskiej mają zdecydowanie najlepsze warunki w całym ZSRR. W innych republikach sowieckich jest bez porównania gorzej. Wręcz skandaliczna jest pod tym względem sytuacja w Białoruskiej SRR, gdzie według oficjalnych statystyk mieszka prawie pół miliona Polaków (faktycznie znacznie więcej), a nie ma żadnej polskiej szkoły. Zresztą i białoruskojęzycznych szkół na Białorusi dziś prawie nie ma. Zaznaczmy na marginesie, że 30 tysięcy Litwinów, zamieszkałych w Białoruskiej SRR, również nie ma ani jednej szkoły. Nie ukazuje się tam żadna publikacja w języku polskim, a młodym Polakom wpisuje się bez ich wiedzy i zgody narodowość białoruską. Więc powiadam, że my, Polacy na Litwie, korzystamy z praw, które się nawet nie śniły naszym rodakom w innych republikach radzieckich. My jednak porównujemy swoją sytuację z sytuacją Polaków i Białorusinów w Polsce, gdzie dziesięciokrotnie mniej liczebna społeczność litewska wydaje dwa pisma: „Auszra” („Zorza”) oraz „Susitikimai” („Spotkania”), finansowane z budżetu PRL. My na Litwie nie mamy zadnego pisma, bo przecie „Czerwony Sztandar” jest organem Komunistycznej partii Litwy i realizuje zadania, jakie przed nimstawia partia.
Od pewnego czasu docierają do nas echa antagonizmów, o których pan mówi. Jakie widzi pan możliwości przezwyciężenia tego stanu rzeczy?
– Dramat polega na tym, że antypolonizm jest szczególnie silny w ruchach oddolnych, narodowo-fundamentalistycznych, działających na fali pierestrojki, co więcej, bywa niekiedy sztucznie podsycany. Społeczność polska także popiera pierestrojkę. Mogłaby więc wspierać Litwinów. Ale w sytuacji, gdy często odmawia się nam prawa nawet do swego, polskiego, imienia czy pisowni nazwiska, takie wsparcie jest bardzo utrudnione. My naprawdę nie żądamy zbyt wiele. Nie chcemy żadnych przywilejów, tylko realnego równouprawnienia. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasza sytuacja, sytuacja mniejszości narodowej, będzie zawsze trudniejsza. Chodzi nam tylko o to, by nie kwestionowano naszego prawa dobycia Polakami, do bycia tym, kim jesteśmy. Pyta pan o szanse przezwyciężenia odradzającego się antypolonizmu. Nadzieja jest w tym, że przeważy głos tych litewskich środowisk, które zdają sobie sprawę z bezsensu, do jakiego prowadzi dyskryminacja, które widza, że w gruncie rzeczy cele Litwinów i Polaków są takie same.”
Rozmawiał Kazimierz Rosiński”.

Po tym wywiadzie nagonka agentów prasowych i naukowych w mediach Litwy nabrała charakteru wręcz perwersyjnego. A gdy odmówiłem współpracy z centralą KGB w Wilnie, niebawem straciłem nie tylko posadę dziekana polonistyki, ale i w ogóle pracę nauczyciela akademickiego. Wkrótce też do nagonki włączyła się agenturalna prasa PRL i PRL-bis. A jeden z ludzi pióra z Białegostoku (piszący pod pseudonimem Andabata) napisał w notatce z podróży do Wilna: „mam nadzieję, że Jan Ciechanowicz jeszcze się nie poddał. Kilka lat odwalił w armii. A jak przełożeni doszli do wniosku, że Jana już zmęczyli, to on na złość zrobił doktorat, został nawet deputowanym”... Niebawem jednak do nagonki na niesprzedajnych Polaków w Wilnie włączyła się prasa żydopolska na czele z „Gazetą Wyborczą”, wywierając olbrzymi wpływ na miliony baranów, mających zamiast mózgu w głowie inną substancję.
Ciekawe, że czadowi nagonki na mnie ulegli także liczni przyzwoici ludzie, przerażeni wściekłością odzyskujących wolność głoszenia antypolonizmu mediów litewskich, o czy świadczył m.in. list do mnie wystosowany osobiście przez pana Izaaka Szulmana (Izaokas Šulmanas), trenera szachowego rejonu wileńskiego, pamiętającego, jak Litwini podczas wojny wymordowali na własna ręke 97% swych Żydów i walnie przyczynili się do realizacji holocaustu na Białorusi i rosyjskiej Smoleńszczyźnie. Dobry człowiek, a przemawiał do mnie jak głupi do sera... Nie wiem, czy naprawdę uległ był łgarstwom prasy litewskiej, czy tylko udawał, że głupi. Głosy uczciwości i rozumu były rzadkie. Ale były...

* * *

Trybuna Opolska” (1 czerwca 1989):

Trudne wybory
Wszystkie programy poświęcają sprawie zbliżających się wyborów sporo antenowego czasu. Czegoś żeśmy się chyba jednak nauczyli, bo jak dotąd audycje pozbawione są dawnego natręctwa i przesadnej pewności siebie. Słuchaczowi pozostawia się spory margines do przemyśleń własnych i własnych decyzji. No bo jakże inaczej skoro o jeden mandat choćby z listy koalicyjnej ubiega się po 6-7 kandydatów. Szokuje nieco audycja „Solidarności” to, iż niektórzy autorzy przyznają się bezceremonialnie do tego, że szlify propagandystów zdobywali w zachodnich rozgłośniach polskojęzycznych, w tym także w Wolnej Europie; przyznaje się do tego np. Jacek Fedorowicz. Wszyscy polscy radiosłuchacze wiedzą, że Wolna Europa to organ amerykańskiej agencji wywiadowczej CIA, nikt nigdy nie poddawał tego zresztą w wątpliwość. Na domiar owi wykształceni na Zachodzie agitatorzy mówią z dużą pewnością siebie, a nawet z pewną arogancją. Łatwo im widać za twarde wymienialne pouczać nas, tych, którzy żeśmy zostali w kraju i borykamy się z naszym niełatwym dniem powszednim, z naszym kryzysem, z którego musimy się wyrwać sami, bo przecież żadna zachodnia agencja za nas tego nie zrobi.
Polacy stoją od lat przed wieloma trudnymi wyborami. Dokonują ich ci, którzy ostatnio dość licznie opuszczają ojczyznę w poszukiwaniu lepszego bytu i owej twardej wymienialnej, ale także ci, którzy decydują się na powrót do kraju, bądź ci, którzy poza jego granicami pozostają Polakami i bronią polskości swojej i swoich polonijnych społeczności. Emigrantem na pewno nie jest pan Jan Ciechanowicz, prezes Polaków na Litwie, którego zaprezentował w audycji z poprzedniej niedzieli Witold Nowicki. Posłużył się on amatorskim nagraniem dokonanym przez Wiesława Turzańskiego, który w poszukiwaniu materiałów do pracy magisterskiej odwiedził ostatnio kilkakrotnie Wilno. Pan Jan Ciechanowicz startował ostatnio w wyborach ubiegając się o mandat delegata do Rady Deputowanych Ludowych ZSRR. W drugiej turze wyborów wbrew rozpętanej przeciwko niemu przez szowinistyczne środowiska litewskie, w tym także litewski kler katolicki kampanii, mandat ten zdobył. Można przypuszczać, że będzie jedynym zdeklarowanym Polakiem w Radzie Deputowanych Ludowych. Z jego wynurzeń mogliśmy się przy okazji dowiedzieć sporo o trudnych losach i dniu dzisiejszym Polaków na Litwie i Białorusi. Są oni tam dyskryminowani, a szczególnie dotkliwie odczuwają to od czasu kiedy w atmosferze obecnej odwilży odżywa litewski nacjonalizm lub wręcz szowinizm.
Temu interesującemu nagraniu Witold Nowicki prawdopodobnie na zasadzie kontrapunktu przeciwstawił opowieść Roberta Fieldinga o obyczajach wyborczych w Stanach Zjednoczonych. Wypadło to trochę ni przyszył ni przyłatał, bo tamtejsze obyczaje są nie do przeniesienia nie tylko na grunt Polski ale także na grunt ogólnoeuropejski. Trudno sobie w Europie wyobrazić publiczny występ tysiąca podkasanych girlasek, które demonstrować będą na majtkach napis, że lubią kandydata (który ich opłacił).
O trudnych wyborach traktował nadany dzień wcześniej reportaż Eweliny Rusin-Różyckiej pt. „Będę ci opowiadał o Polsce – nie zapomnisz synku”. Autorka odwiedziła RFN, spotkała tam wielu emigrantów z Polski, z Opolszczyzny i zrelacjonowała swoje impresje z tych spotkań. Losy spotkanych ludzi są wcale niełatwe. Ktoś żyje tylko z zasiłków, ktoś inny ma dobrą pracę i godziwy zarobek, ktoś jeszcze się nie urządził, a większość wcale nie jest pewna, że dobrze zrobiła wybierając nową ojczyznę. Reportaż byłby jednak ciekawszy, gdyby był bardziej radiowy w formie. Znalazło się w nim zaledwie parę króciutkich nagrań i przerywników muzycznych, a reszta to odautorskie rozważania i refleksje.
Jan Rzytka

* * *

11 czerwca 1989 w „Czerwonym Sztandarze” można było przeczytać artykuł Jadwigi Podmostko pt. „Witamy naszych deputowanych”:
„Wczoraj jednym z porannych rejsów samolotem z Moskwy wrócili z I Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR Jan Ciechanowicz oraz Anicet Brodawski. Część korpusu deputowanych z naszej republiki pozostała w Moskwie w związku z sesją Rady Najwyższej ZSRR, część pracuje w komisjach i komitetach, inni przybyli późniejszymi rejsami.
Mimo deszczowej pogody na Lotnisku Wileńskim znalazły się nader liczne grupy osób przybyłych specjalnie na spotkanie z A. Brodawskim i J. Ciechanowiczem. M.in. byli tu prezes Związku Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz, jego zastępca Czesław Okińczyc, przedstawiciele wielu podstawowych oddziałów stowarzyszeń polskich z rejonów wileńskiego, szalczyninkajskiego i in. Liczne grono stanowili członkowie zarządu Wileńskiego Oddziału Miejskiego. Były też żony, dzieci, bliscy rodzin deputowanych. Dziewczęta w polskich strojach ludowych wręczyły kwiaty przybyłym z Moskwy naszym pełnomocnikom. Mimo znużenia, które odczuwała przed końcem obrad Zjazdu większość jego uczestników, Ciechanowicz i Brodawski byli zadowoleni, szczerze się cieszyli z powrotu na rodzinną ziemię, gdzie im zgotowano tak serdeczne powitanie. Od razu na lotnisku zaaranżowaliśmy coś w rodzaju krótkiej konferencji prasowej, bo też pytania do deputowanych kierowano ze wszystkich stron.
– Mimo że nie udało się nam zabrać głosu, odczuwamy ogromną satysfakcję z udziału w pracy Zjazdu – powiedział Jan Ciechanowicz – potrafiliśmy bowiem zasygnalizować problemy polskiej ludności na Litwie i w całym Związku Radzieckim wielu wybitnym osobistościom kraju.
– Stwierdziliśmy dla siebie, że ten I Zjazd – to dopiero początek gigantycznej pracy zarówno w skali kraju, republiki, jak też w skali naszych problemów narodowościowych – dodał A. Brodawski.
– Czy tekst waszego referatu trafił przynajmniej w dobre ręce? – zapytano J. Ciechanowicza.
– Oddałem go w piątek, ostatnim dniu pracy Zjazdu, osobiście Michaiłowi Gorbaczowowi – odpowiedział deputowany. – Na moich oczach zarejestrowano referat i przekazano do Sekretariatu Zjazdu, zostanie opublikowany w zbiorze jego materiałów i dokumentów.
– Co z autonomią? Jak Moskwa patrzy na nasze problemy? Co tam sądzą o Polakach na Litwie? – takie i podobne pytania sypały się jedno po drugim.
– W Moskwie na razie zbyt mało wiedzą o naszych problemach – powiedział J. Ciechanowicz. – Jestem jednak mocno przekonany, że nie obejdziemy się bez polskiego autonomicznego obwodu narodowego. Rozmawiałem o tym prawie ze wszystkimi deputowanymi z naszej republiki. Nie powiem, że każdy z nich podziela moje zdanie, niemniej są tacy, którzy ze zrozumieniem ustosunkowali się do wielu propozycji, jakby po nowemu spojrzeli na wszystko, co dotyczy obywateli narodowości polskiej zamieszkałych na Litwie. Jak wiadomo litewscy deputowani stanowili ogromnie zwartą i konsekwentną grupę, działającą zgodnie, w jednym kierunku, nawet jeśli nie wszyscy mieli jednakowe zdanie.
Zebrani dziękują deputowanym za rozmowę, zapraszają na spotkania z szerszą społecznością polską, życzą im dobrego wypoczynku.”

* * *

5 lipca, korzystając z przysługującego mi prawa konstytucyjnego, poprosiłem o głos na posiedzeniu parlamentu Republiki Litewskiej, mając na celu przeciwstawienie się wciąż na nowo rozbrzmiewającym antypolskim pomówieniom na tej sali. Powiedziałem (cyt. wg Lietuvos TSR Aukščiausiosios Tarybos (viennoliktojo šaukimo) dvyliktoji sesja. Stenogramom”. Lietuvos TSR Aukščiausiosios Tarybos Prezidiumo Leidykla, Vilnius 1989, s. 196-198). Mimo szmeru niezadowolenia, jaki przebiegał po sali i kilkakrotnie w trakcie mego przemówienia narastał, powiedziałem co następuje:
„Wysoka Izbo! Wyprzedzając kolejne posiedzenie parlamentu, które ma się odbyć w następnym miesiącu, chciałbym poprosić, aby w międzyczasie zostało rozpatrzone pewne konkretne zagadnienie. Do mnie, jako do deputowanego ludowego ZSRR, zwraca się wielu obywateli z prośbą o pomoc w poprawieniu w ich osobistych dokumentach wpisu dotyczącego ich narodowości. Tak większej części obywateli polskiego pochodzenia, urodzonych w tej części Wileńszczyzny, która po wojnie przekazana została Białoruskiej SRR, pomimo ich woli wpisano do dokumentów inną narodowość – Białorusin – lub po prostu nie wpisano żadnej. Proszę Radę Najwyższą Litwy przyjąć postanowienie o mniej więcej takiej treści: „Obywatele Republiki Litewskiej mają prawo zwracać się do urzędów państwowych z prośbą o naprawienie wpisów dotyczących ich przynależności narodowej lub pisowni ich nazwisk i imion. Odnośne instytucje państwowe zobowiązane są w ciągu miesiąca od złożenia podania, odzwierciedlającego wolną wolę obywatela, do dokonania prawidłowego wpisu lub do wydania nowego dokumentu, w którym imię, nazwisko i przynależność narodowa obywatela muszą odpowiadać jego osobistej samoświadomości, wyrażonej w podaniu. Wszystkie postanowienia sprzeczne z tym aktem lub utrudniające jego wykonanie uznaje się za nieważne. Jedynym kryterium przynależności narodowej tego czy innego członka zgodnie z normami prawa międzynarodowego i Deklaracją Praw Człowieka ONZ jest osobista samoświadomość.”
Przyjęcie takiego postanowienia byłoby gestem dobrej woli ze strony władz i Państwa Litewskiego w stosunku do osób narodowości polskiej, których godność była w Związku Radzieckim przez wiele dziesięcioleci poniżana między innymi i w ten sposób, że ludziom odmawiano uznania ich za tych, za kogo się oni uważają, i kim w istocie rzeczy są. Takie postanowienie zniosłoby na Litwie jeden z reliktów epoki stalinowskiej, byłoby aktem, któryby odzwierciedlał wysoki poziom ucywilizowania państwowości litewskiej. Ci ludzie dążą do odnowienia, odrodzenia swej narodowości nie z jakichś merkantylnych względów, lecz powodowani wyłącznie pobudkami ideowymi. Być Polakiem w Związku Radzieckim, jak Panowie wiedzą, dziś jest równie niewygodne, jak i dawniej. Przez wiele dziesięcioleci Litwa była jedyną republiką związkową, w której władze rzeczywiście liczyły się i szanowały godność narodową Polaków. Wierzymy, że ta tradycja w nowej, suwerennej i demokratycznej Litwie zostanie nie tylko zachowana, ale i rozwinięta.
Kończąc, Wysoka Izbo, proszę mi pozwolić na zwrócenie uwagi Państwa na nowe przepisy, dotyczące stosunków międzynarodowościowych i obywatelskich. Tworząc nowe ustawy trzeba pamiętać, że powinny one bronić interesów wszystkich mieszkańców Litwy, niezależnie od ich klasowej czy narodowej przynależności. Nierówność praw prowadzi do niesprawiedliwości. Niesprawiedliwość powoduje napięcia wewnętrzne. A napięcia takie są źródłem wewnętrznej słabości państwa. A więc, rzeczywista siła państwa wynika z tego, że rozbudowuje ono podstawy praw ludzkich i praworządności. Możliwa jest, oczywiście, i inna ewentualność. Lecz ona bywa po prostu krótkotrwała. Proszę Szanowną Izbę w trakcie opracowania przepisów prawa wyborczego wnieść do nich także i stwierdzenie, iż grupom etnicznym, zamieszkałym na Litwie i poprzez swą pracę sprzyjającym jej rozwojowi, prawo gwarantuje ustawowo procentowy parytet udziału ich przedstawicieli we wszystkich organach państwowych.
I kilka słów o autonomii. Już sama moja prośba, Szanowna Izbo, że zabiorę Wam kilka minut czasu, wywołała tu wasze niezadowolenie. To poświadcza i szmer na sali... Romualdas Ozolas mówił tu o problemach Polaków. Ciekawe, dlaczego nikt z Was, szanowni członkowie parlamentu, nie chce zapytać samych Polaków litewskich, jakie jest ich zdanie o autonomii: jak oni sami ją sobie wyobrażają, dlaczego do niej dążą. Gdy Moskwa próbuje rozstrzygać problemy Litwy bez wiedzy Litwinów, sprzeciwiacie się temu, i sprzeciwiacie się słusznie. Lecz gdy wy sami próbujecie rozstrzygać problemy Polaków Litwy nie pytając ich o zdanie, nie myślę, że to jest przyjemne dla litewskich Polaków. Co to jest autonomia? Czy mamy ją nazywać separatyzmem, dążeniem do odosobnienia Polaków zamieszkałych w rejonach podwileńskich od Państwa Litewskiego? Dążenie do określenia jej jako separatyzmu jest, moim zdaniem, zupełnie bezpodstawne zarówno pod względem politycznym, jak i prawnym. Dążenie do autonomii jest dążeniem do ustanowienia lokalnego samorządu w składzie Republiki Litewskiej. I nic więcej. Dlaczego tutejsi Polacy do tego dążą? Dlatego, że liczne lata dziejów powojennych pokazały, że jest bardzo trudno wierzyć w dobrą wolę zwierzchności, jeśli chodzi o problemy socjalnego, kulturalnego, ekonomicznego i innego rozwoju w tym regionie. Stąd też owe dążenie do ustanowienia naszego ograniczonego samorządu w składzie Republiki Litewskiej.
Dziwi jeszcze jedno zagadnienie. Działacze Sajudisu w Moskwie popierają i podpisują akty i petycje, mające na celu wsparcie dążeń do utworzenia w innych republikach autonomii Krymskich Tatarów, Niemców Nadwołżańskich i innych mniejszości narodowych. Powstaje pytanie, dlaczego ci działacze w swoim własnym domu nie wykazują takiejże dobrej woli w stosunku do własnych mniejszości narodowych. Taka podwójna logika, oraz, za przeproszeniem, podwójna moralność, wydaje mi się bardzo wątpliwa.” (Oklaski).
W stenogramie nie odnotowano, że obok oklasków dało się na sali także słyszeć gniewne okrzyki oburzenia. Niewielka strata! Wkrótce w prasie zjawił się cały potok „głosów dyskusyjnych” wobec tego wystąpienia. Jeden z nich, niejakiego W. Liutkusa zamieściło pismo „Vakarines Naujenos”, organ Wileńskiego Miejskiego Komitetu Komunistycznej Partii Litwy i Rady Miejskiej Deputowanych Ludowych m. Wilna, 21 lipca. Był to głos w sposób nader poglądowy uwypuklający charakterystyczne usposobienie naszych „braci”: „Zapomniał o logice. W swym przemówieniu na sesji Rady Najwyższej Litewskiego SRR deputowany ludowy J. Ciechanowicz przytoczył następujący przykład: przedstawiciele Litwy w Moskwie podpisywali petycje, nawołujące do nadania autonomii i prawo powrotu na ziemie ojczyste Nadwołżańskim Niemcom i Krymskim Tatarom, podczas gdy w Litwie oni się nie zgadzają z tworzeniem polskich gmin autonomicznych. Myślę, że takie porównywanie nie tylko zniekształca prawdę dziejową i współczesną, ale i jest tendencyjne. Przede wszystkim mówca utożsamił i zrównał ze sobą pozycje narodów, losy i warunki życia, które są absolutnie nie do porównania. Wychodzi, że i Polacy Litwy zostali wysiedleni z ziem ojczystych, nie mają żadnych narodowych, kulturalnych, religijnych praw, utracili tradycje itd.
Autonomia Niemców Nadwołżańskich lub prawo Tatarów Krymskich do życia na własnej ziemi są pierwszym, lecz nie jedynym warunkiem odzyskania życiowo ważnych podstaw ich istnienia: kultury, języka, tradycji, szkół, świątyń. A przecież w Litwie jest zupełnie inna sytuacja polityczna i kulturalna. Gdyby tu zaistniały jakieś ograniczenia, obywatelskie lub narodowe, w stosunku do innych narodów, to wątpliwe, czy szanowny J. Ciechanowicz mógłby bez przeszkód przyjechać i zamieszkać w Litwie, otrzymać tu pracę, uczyć dzieci w języku ojczystym i przemawiać w parlamencie Litwy. I nikt – ani przedstawiciele Litwy w parlamencie ZSRR, ani sama Litwa nie mają zamiaru przedsiębrać jakichś dyskryminacyjnych kroków w stosunku do kogokolwiek.
Tendencyjnym zaś jest to, że w ostatnich miesiącach kwestia organizowania polskich gmin autonomicznych zaczyna być rozpatrywana jako najbardziej istotny moment utwierdzania się demokracji w Litwie. Czyż Polacy nie widzą, że w tym przypadku część bierze się jako równowartość całości? Przecież taka interpretacja powoduje, że za dążeniem do autonomii nie widzi się Litwy, jej wspólnych dla wszystkich zamieszkałych tu narodowości spraw, interesów, dążeń. Pod przykrywką starań dla dobra całej Litwy wysuwane są ultymatywne żądania jakichś wyłącznych uprawnień, chociaż bardzo nietrudno znaleźć przykłady tego, że te uprawnienia już dawno istnieją. (Mam na myśli opublikowany w gazecie „Gimtasis Krasztas” list Związku Polaków Litwy).
Dziwne jest i to, że zwolennicy zakładania gmin autonomicznych ani słowa nie powiedzieli o tym, jak w obwodzie autonomicznym, w którym Polacy stanowią 51 procent ludności, będą żyć Litwini, Białorusini, Rosjanie? Także – autonomia?!”...

* * *

Swoistym moralnym wsparciem było dla mnie w tym trudnym okresie zaproszenie do wzięcia udziału w światowym kongresie uczonych polskich w Warszawie.
17 lipca „Życie Warszawy” zamieściło obszerny materiał Janiny Poradowskiej pt. „Rozpoczął się Kongres uczonych polskiego pochodzenia”:
„W imieniu całego parlamentu powitał zebranych (na Kongres przybyło ponad 250 uczonych z zagranicy i blisko 200 z kraju) prof. Andrzej Stelmachowski, który powiedział m.in.: „Chcę dać wyraz tej łączności jaką czujemy i chcemy rozwijać ze wszystkimi naszymi kolegami, uczonymi z całego świata. W przeszłości stosunki te układały się bardzo różnie. Czas, gdy ciążyła nad nimi strefa głębokiego cienia już za nami i teraz przyszedł czas na radość, iż są na tej sali uczeni, z którymi tak trudno było nam się przez wiele lat spotkać. Uczeni ze Lwowa, Wilna, Mińska, Europy Zachodniej, Ameryki (...) Polska to pomost między Wschodem a Zachodem i dla wzmacniania tego pomostu szczególnie istotny może okazać się wkład uczonych polskiego pochodzenia (...) Tu, na tej sali trzeba rozpocząć budowę czegoś nowego, lepszego. Mówi się często, że dziś jesteśmy u narodzin IV Rzeczypospolitej. Postarajmy się, by wszystko to, co było najlepsze w trzech poprzednich, wnieść do tej przyszłej czwartej. Bez nas, bez uczonych, trudno byłoby to zrobić.”
Pierwszą sesję Kongresu, która odbywać się miała pod hasłem „Nauka wobec problemów współczesności” prowadził rektor Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Andrzej Kajetan Wróblewski. Dwa wprowadzające referaty wygłosili: prezes Polskiej Akademii Nauk (zarazem przewodniczący Rady Programowej Kongresu) prof. Jan K. Kostrzewski oraz prof. Jan Ciechanowski z Londynu. W oczekiwania zgromadzonych, w nastrój zebranych trafił bez wątpienia lepiej prof. Ciechanowski.
Prof. Kostrzewski odnotował zmiany, które dokonują się w Polsce i w kontaktach Polski ze światem. Mówił m.in.: „Usuwamy pozostałości stalinizmu, wypełniamy białe plamy. Nauka wniosła swój wkład do odbudowy kraju, uczeni nauk społecznych, mimo prób zniewolenia, bronili się skutecznie, a nawet ci, którzy dali się zwieść, uświadamiali sobie pomyłki i przechodzili do obozu wolnego od dogmatów i broniącego prawdy. Kategoria uczonych dworskich nigdy w naukach społecznych nie była zbyt liczna, a dziś przedstawiciele tych nauk angażują się na rzecz przebudowy systemu politycznego, społecznego i gospodarczego”. Największa jednak część referatu poświęcona była takim problemom globalnym jak zaludnienie globu, stan środowiska i sprawy globalne, dysproporcje w rozwoju różnych krajów. Takie dylematy współczesności ukazywał prof. Kostrzewski i nad nimi proponował dyskusję, co może i zgodne było z tytułem sesji, ale rozmijało się z zainteresowaniem zebranych w Polsce, w lipcu 1989 roku.
Prof. Jan Ciechanowski mówił natomiast o tej Polsce, która rodzi się w wyniku porozumień „okrągłego stołu” i wyborów, o Polsce stojącej w obliczu przesilenia i drogi kompromisów, która – jak to się dziś często mówi – toruje drogę do zjednoczonej Europy, i która budzi szacunek Europy swymi dokonaniami. Mówił też prof. Ciechanowski o nowych stosunkach Kraj–Emigracja i Emigracja–Kraj, o stoiskach zagranicznych wydawnictw na Międzynarodowych Targach Książki, o wydawaniu pisarzy emigracyjnych w wydawnictwach krajowych. – Może wreszcie – powiedział – będziemy mieli jedną literaturę, jedną historię i jedną naukę polską.
W tym kontekście trzeba dziś nieco inaczej spojrzeć na rolę uczonych. Winni oni przeciwstawiać się wielu obiegowym, łatwo ferowanym i często fałszywym sądom o Polsce i Polakach, powinni próbować zmieniać ten obraz niepoprawnych romantyków, niosących światu tylko kłopoty. Polska zawsze dzierżyła palmę pierwszeństwa w walce ze stalinizmem i neostalinizmem, w tej walce nie brakowało ludzi nauki i kultury. Miłosz pomylił się – wiele umysłów pozostało nieujarzmionych. Polska jest jedna i tu rozegrają się losu narodu. Polonia i Emigracja mogą tylko służyć pomocą w przemianach. A przemiany te będą w dużej mierze zależeć od ludzi nauki, od ich umiejętności rozwiązywania skomplikowanych problemów, głoszenia prawd niepopularnych, zachowania niezależności poglądów.
W trakcie pierwszej plenarnej sesji Kongresu zabrało głos kilkunastu mówców. Sala najbardziej emocjonalnie reagowała na wystąpienie uczonych ze Związku Radzieckiego, którzy na Kongresie zjawili się po raz pierwszy. Problemy Polaków na Litwie podniósł prof. Medard Czobot z Wilna, który mówił: „Byliśmy tuż za miedzą, zachowywaliśmy polskość, walczyliśmy o swoją tożsamość i było nam przykro, że rząd Polski, Towarzystwo „Polonia” nas nie widziały. Garnęliśmy się do Polski, ale ona nas nie chciała”. Niestety, naukowców Polaków jest w Wilnie bardzo mało. Wojna, okupacja, stalinowskie represje wyniszczyły inteligencję. Dziś ta inteligencja odradza się – są polskie szkoły, audycje radiowe i telewizyjne. Nie ma programu polskiej telewizji. Mówca zwrócił się z propozycją do władz polskich, aby o tej sprawie pamiętały. Polacy na Litwie gotowi są pomóc finansowo. jeżeli zajdzie taka potrzeba. Potrzeb jest w ogóle wiele – kontakty kulturalne, książki, możliwość nauki języka – oto w czym Polska może pomóc. Są też sprawy, które możemy i musimy rozwiązywać wspólnie, np. sprawy ochrony środowiska.
O podobnych problemach mówił Jan Ciechanowicz z Instytutu Pedagogicznego w Wilnie stwierdzając, że Polacy w Związku Radzieckim, mimo zachodzących przemian, są obywatelami niższej kategorii. Np. na Białorusi nie ma ani jednej polskiej szkoły, ani jednego pisma polskiego, a nawet ciągle jeszcze zdarzają się przypadki, że Polakom do dowodów tożsamości wpisuje się narodowość białoruską. Mówił także prof. Ciechanowicz o profanowaniu polskich pomników i cmentarzy, pytając dlaczego strona polska tak żywo reagująca na wszelkie przypadki profanowania pomników poświęconych np. żołnierzom radzieckim w Polsce, milczy, gdy taki los spotyka, i to na dużą skalę, pamiątki polskie? Dlaczego – pytał prof. Ciechanowicz – istnieje wspólna komisja polsko-zachodnioniemiecka ds. podręczników, a nie ma takiej komisji utworzonej wspólnie z Białorusią, Ukrainą czy Litwą, skoro tam w podręcznikach najwięcej ciągle fałszu i zakłamania. Gorbaczow (mówca nazwał go politykiem tysiąclecia) sprzyja społeczności polskiej, np. popiera tworzenie obwodów autonomicznych, ale na niższych szczeblach różnie bywa.
Na zakończenie wątku odnoszącego się do losu Polaków na Wschodzie odnotuję jeszcze dwa wydarzenia tego dnia. Prof. Maria Tarnowiecka ze Lwowa przekazała Bibliotece Narodowej swe dwie książki o Karolu Szymanowskim, a także zbiór afiszy z koncertów, w trakcie których wykonywana była także muzyka polska. Natomiast Michał Smorczewski, który przedstawił się jako szef Polonii w Moskwie, apelował gorąco do wszystkich zebranych, aby słowa zmienili w czyny – a czyny, to przede wszystkim różnego rodzaju polskie wydawnictwa, w tym także książki, na które moskiewska Polonia czeka.
Bardzo ważny problem współpracy historyków polskich i emigracyjnych podniósł w swym wystąpieniu prof. Marek M. Drozdowski. – Bez zbiorów znajdujących się w instytutach – Sikorskiego, Piłsudskiego, Hoovera i innych utrzymanie tożsamości narodowej i opracowanie najnowszych dziejów Polski byłoby niemożliwe – mówił prof. Drozdowski. Trzeba więc oddać hołd tym, którzy te zbiory stworzyli i opiekują się nimi. Teraz jednak, kiedy tyle mówimy o budowie mostów, trzeba zastanowić się, jak historycy polscy i emigracyjni wspólnie przyczynili się do opublikowania materiałów źródłowych znajdujących się w tych instytutach. Bez dokumentacji znajdującej się w Instytucie Hoovera w Kalifornii nie można udostępnić prawdziwej historii ruchu ludowego, bez zbiorów Studium Polski Podziemnej w Londynie nie da się rzetelnie odtworzyć epopei Armii Krajowej. Dlatego też wielkim dziełem historyków, dziełem wspólnym powinno być udostępnienie tej dokumentacji.
Jednym z ciekawszych wystąpień pierwszego dnia Kongresu było z pewnością wystąpienie prof. Zbigniewa Pełczyńskiego z Oxfordu. – Jednym z praktycznych rezultatów tego Kongresu powinno być wciągnięcie młodego pokolenia naukowców do współpracy zarówno na linii Emigracja – Kraj, jak do międzynarodowej współpracy naukowej. Uniwersytet Oksfordzki ma już w tej mierze wiele bardzo dobrych doświadczeń. Kontakty z polskimi uczelniami (głównie z UJ) istnieją od 1982 i dzięki nim 350 młodych naukowców mogło prowadzić badania w Oxfordzie.
Prof. Pełczyński zastanawiał się także nad tym, jaka powinna być przyszła rola Polonii i jak może ona pomagać Polsce. Nauka z racji swego uniwersalizmu jest najłatwiejszą dziedziną współpracy, propagowanie kultury polskiej nie jest łatwe ze względu na zbytnie jej przepojenie pierwiastkami typowo polskimi (profesor, acz z wahaniem, użył nawet słowa „szowinizm”), ale i to można zmienić, gdyby kultura polska stawała się bardziej uniwersalna. Usprawnianie działalności różnych instytucji – to kolejne możliwe pole wspólnych działań. Za sprawę najważniejszą uznał jednak mówca pomoc w budowie społeczeństwa obywatelskiego w Polsce, w budowie infrastruktury demokracji, której nie można odgórnie zadekretować. Demokracja będzie się tworzyć i umacniać wówczas, gdy partykularne interesy włączone zostaną do celów ogólnospołecznych i ogólnonarodowych. Przybliżanie doświadczeń krajów demokratycznych może być ważnym elementem pomocy w budowie społeczeństwa obywatelskiego.
Podczas przerwy obrad w kuluarach otwarto przygotowaną przez Bibliotekę Narodową, niewielką, ale bardzo interesującą wystawę „Z dorobku uczonych polskiego pochodzenia (1945-1989)”. Niestety, prawie nic więcej w kuluarach nie działo się. Jedynie Uniwersytet Warszawski próbował zagranicznym gościom zaprezentować coś ze swych badań naukowych i zorganizował stoisko, w którym sprzedawano album poświęcony wykopaliskom w Egipcie. Album cieszył się dużym powodzeniem. Polska Akademia Nauk i inne placówki naukowe jakoś nie pomyślały o zaprezentowaniu swego dorobku. Zwracało na to uwagę wielu gości, którzy chcieli nie tylko poprzez referaty zapoznać się z ważniejszymi i ciekawszymi polskimi osiągnięciami naukowymi.”

* * *

18 lipca „Życie Warszawy” komunikowało:

III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia obraduje
Pierwszą dyskusję o uniwersalnych i narodowych tendencjach rozwoju kultury zdominowały jednak problemy Polaków na Wschodzie. W ogóle uczeni polskiego pochodzenia, którzy przyjechali ze Związku Radzieckiego zabierają głos najczęściej. Nie można się temu dziwić gdyż jest to dla nich pierwsza okazja, by przedstawić swe problemy, wyniki prowadzonych badań, a nierzadko po prostu wylać morze nagromadzonego żalu. Gwiazdą Kongresu stał się bez wątpienia oblegany przez dziennikarzy prof. Jan Ciechanowicz z Wilna. Nie wiem, czy po zakończeniu obrad potrafi zliczyć, ilu wywiadów dla prasy, radia i telewizji udzielił. On też pierwszy wprowadził temat emanowania kultury polskiej na Wschód, do Rosji. Wskazywał na to polski rodowód całej plejady twórców rosyjskich (z ciekawostek odnotować warto: Dostojewscy polska rodzina herbu Radwan, ród Puszkinów herbu Szeliga, Strawińscy ród herbu Sulima). Z wielu tezami wystąpienia prof. Ciechanowicza można polemizować (to tak jakby przywołać dyskusję kim był Szopen – Polakiem czy Francuzem), ale faktem jest, że nad niektórymi postawionymi przez referenta problemami warto się zastanowić. Jakie np. czynniki spowodowały, że w ciągu wieków tyle rodzin polskich uległo rusyfikacji a wybitnych Rosjan, którzy się spolszczyli było niewielu (inaczej te relacje układały się, gdy idzie o Niemców czy Żydów).
Dr Romuald Brazis z Wilna z wykształcenia fizyk, specjalista od półprzewodników wygłosił na Zamku Królewskim referat na temat zupełnie nie związany ze swą profesją. Mówił o motywach polskich w kulturze i oświacie na Litwie po włączeniu jej w skład ZSRR. Charakteryzując poszczególne dziesięciolecia (od roku 1939) ukazywał jak zdziesiątkowana została polska inteligencja, jakie etapy likwidacji bądź zastoju przeżywało polskie szkolnictwo, w jakich okresach możliwe było, mimo wielu przeszkód, kształcenie młodej polskiej inteligencji. Pokazywał jak odcinanie od języka polskiego powodowało jednocześnie odcinanie Litwinów od ich własnej kultury i historii (tak wiele źródeł historycznych jest przecież w języku polskim). Mówca stwierdził także, że dziś polska kultura i polski język na Litwie to czynniki aktywizujące demokratyczne przemiany, że polskie środowiska intelektualne (grupa uczonych to zaledwie kilkadziesiąt osób) zaczynają integrować się.
Jako wydarzenie tego dnia obrad wypada odnotować także wystąpienie prof. Wiaczesława Werenicza z Białoruskiej Akademii Nauk. O sytuacji Polaków na Białorusi wiele już powiedziano w trakcie Kongresu – największa liczbowo Polonia nie ma ani jednej polskiej szkoły i dopiero obecnie powstały pierwsze klasy z językiem polskim, nie ma ani jednego pisma wydawanego po polsku. Tymczasem właśnie prof. Werenicz, który sam o sobie mówi, że jest Poleszukiem nie Polakiem już w roku 1962 zorganizował zespół badawczy zajmujący się badaniami językoznawczymi wśród skupisk Polaków w Związku Radzieckim. Dzięki tym badaniom (ostatnio prowadzonym wspólnie z uczonymi polskimi) powstało już kilka tomów studiów nad polszczyzną Kresów Wschodnich. (Rozmowę z prof. Wereniczem zamieszczamy oddzielnie).
Z tego niezwykle interesującego wystąpienia odnotowuję więc jeszcze tylko ogólną ocenę sytuacji Polaków i perspektywy rozwoju kultury i języka polskiego w Związku Radzieckim. Zdaniem prof. Werenicza Litwa, Łotwa i Estonia stworzyły już warunki do rozwoju polszczyzny i kultury polskiej; na Białorusi są na to dopiero szanse. W tej republice sytuacja jest trudna. Białorusini nigdy jako naród nie potrafili zrealizować swego programu i obronić w pełni swej tożsamości. Obecnie atmosfera ożywia się dzięki ruchom młodzieżowym. Naród, który nie potrafił obronić własnej tożsamości nie potrafi zrozumieć dążeń innych – powiedział prof. Werenicz. Ale sytuacja zmienia się.
Janina Paradowska

* * *

W tym też czasie „Dziennik Bałtycki” zamieścił następujący tekst:

Litwo, Ojczyzno moja!...
Po raz pierwszy w powojennych dziejach naukowcy Polacy ze Związku Radzieckiego wspólnie z przedstawicielami innych państw uczestniczą w Kongresie Uczonych Polskiego Pochodzenia, który odbywa się w Polsce po raz trzeci. Wasze wystąpienia są przyjmowane nie tylko z uwagą, ale i z ogromną emocją, zarówno przez kolegów z kraju, jak i z Zachodu, którzy od dawna upominali się o Wasze uczestnictwo przy wspólnym stole. Muszę jednak stwierdzić, że gwiazdą tego kongresu jest właśnie pan. Pana dotychczasowe wystąpienia były przyjmowane owacjami. Tę rozmowę przerywają nam co chwilę koledzy dziennikarze z gazet, z radia i telewizji, proszący o wywiady, a także naukowcy pragnący kontaktu. Może to przyprawić o zawrót głowy.
– To przejdzie, to minie bardzo szybko, gdy tylko wrócę do siebie. Doskonale też zdaję sobie sprawę, że bynajmniej nie wszyscy oceniają pozytywnie moje wypowiedzi. Są tacy, którzy mnie nie znoszą, nawet nienawidzą, posuwają się do najgorszych kroków, aby mnie zniszczyć. Ja sam zaś wcale nie wszystkim chcę się podobać – chcę się podobać jedynie ludziom uczciwym i rozumnym. Cieszymy się, cała nasza dziesiątka z Wilna, przyjęciem jakie nas tu spotyka i samym zaproszeniem do Polski po latach nieistnienia. W poprzednich kongresach nie braliśmy udziału, zamknięte społeczeństwa nie lubią bowiem bezpośrednich kontaktów między ludźmi. Dopiero teraz dojrzeliśmy do stwierdzenia, że poprzednia droga zaprowadziła nas w ślepy zaułek. Próbujemy się z niego wydobyć, a jedyną drogą jest demokracja, sprawiedliwość, wolność i otwarcie na świat.
– W pana przypadku ta droga była kamienista. Obserwowałam tu, z Warszawy, pana kampanię wyborczą o mandat deputowanego do Rady Najwyższej ZSRR. Zwyciężył pan zostając pierwszym polskim deputowanym, ale wcześniej był pan publicznie opluwany i szkalowany.
– W ulotkach i prasie, oficjalnej i nie tylko, w propagandzie ustnej używano takich epitetów jak: czerwony bandyta, polski faszysta, piłsudczyk, rosyjski sługus...
– ...ponieważ kandydował pan z ramienia „Jedinstwa”, rosyjskiej organizacji, powstałej w opozycji do litewskiego Sajudisu.
– Stanowczo prostuję to nieporozumienie, które jest upowszechniane w Polsce, przypuszczam za sprawą przeciwników nie tylko moich, ale i tego, co ja reprezentuję. Nigdy nie byłem członkiem „Jedinstwa”, ani nie zostałem wysunięty przez tę organizację. Moją kandydaturę zgłosiły – zgodnie z ordynacją wyborczą – zespoły pracownicze 17 polskich instytucji na Litwie, głównie szkół. Zostałem wybrany głosami Polaków, w swoim okręgu wyborczym otrzymałem ponad 60 proc. głosów wygrywając z kontrkandydatem, sekretarzem generalnym Sajudisu, Czepaitisem. Prawdą jest natomiast, że „Jedinstwo” utworzyło Społeczny Komitet Obrony Jana Ciechanowicza. Bronił mnie w Wilnie, wysyłał wiele depesz do Moskwy, nie pozwolił mnie wykończyć. Ale i tak zostałem zwolniony z funkcji prodziekana języków obcych w instytucie – wystarczyło 5 fałszywych donosów... Rozumiem jednak doskonale, że jest to cena za unikanie poddania się owczemu pędowi.
– Czyli za nieuczestniczenie w Sajudisie?
– Nie tylko. Głównie za niepodzielanie nastrojów szerokich mas, bo te nastroje nie zawsze muszą być racjonalne. To, co się działo na Litwie w pierwszym okresie euforii, dalekie było od racjonalności.
– Zdumiewa mnie ciągle niechęć Polaków z Litwy do Sajudisu, Ruchu na Rzecz Przebudowy. Teoretycznie przecież powinniście być razem. Na taki ruch czekaliście przez lata.
– I na początku otwarliśmy mu serca, przylgnęliśmy do niego, lecz bardzo szybko wystąpienia działaczy Sajudisu, prasy, przekonały nas, że jest to ruch narodowolitewski, w którym tendencje antypolskie są bardzo wyraźne. Potwierdził to pierwszy zjazd Sajudisu w październiku ubiegłego roku, który zawierał antypolskie akcenty, łącznie z rezolucjami. Protestowano m.in. przeciwko retransmisji polskiej telewizji w Wilnie, przeciwko otwarciu polskiego konsulatu i ośrodka kultury i informacji. Proszę sobie wyobrazić, że 800 pracowników naukowych, a więc ludzi na najwyższym poziomie intelektualnym złożyło podpisy za ograniczeniem dostępu do informacji pewnej grupie mieszkańców Litwy, czyli przeciwko dopuszczeniu polskiej telewizji na teren Wileńszczyzny. Do dziś mnożą się apele o otwarcie w Wilnie szwedzkiego konsulatu, a równocześnie są organizowane protesty, z manifestacjami włącznie, przeciwko polskiemu. Propozycja otwarcia polskiego konsulatu pojawiła się w momencie, gdy Litwini bardzo podkreślali pragnienie otwarcia na świat. Był on pierwszą placówką dyplomatyczną w Wilnie, symbolem tego otwarcia, a jednak blokują go do dziś.
– Skąd się to bierze?
– Z całej wspólnej historii, którą oni przedstawiają jako polską dominację, polskie panowanie. W okresie powojennym mieli okazję „rewanżu”. Szowinizm litewski i szowinizm rosyjski zgodnie nas uciskały. Polacy przez cały czas byli chłopcami do bicia. Każdy przejaw godności i tradycji narodowej ze strony Polaków był ogłaszany za objaw polskiego nacjonalizmu. Polacy byli poniewierani, ograniczani, dyskryminowaniu w najważniejszych sferach życia ekonomicznego, społecznego i kulturalnego. Na Litwie, gdzie Polacy mają się najmniej źle ze wszystkich republik związkowych, absolwentów uczelni na tysiąc zatrudnionych jest wśród nich 6 razy mniej niż wśród Litwinów, 4 razy mniej niż wśród Rosjan i 2 razy mniej niż wśród Białorusinów. Razem z Cyganami jesteśmy na ostatnim miejscu. Jest to skutek świadomej i celowej polityki aparatu biurokratycznego w powojennych dziesięcioleciach.
– Ale tam są polskie szkoły! W tej jedynej z republik radzieckich.
– Powtarzam, w innych republikach jest jeszcze gorzej. Na Litwie pracuje już tylko 88 szkół polskich, dokładnie jedna trzecia z tych, które otwarto jeszcze w czasach stalinowskich. Oskarżają nas, że Polacy sami nie posyłają do nich dzieci. To prawda. Bo wszystkie drzwi zamykają się z hukiem przed ich absolwentami. Wśród studentów jest obecnie czterokrotnie mniej Polaków niż wynikałoby to ze struktury narodowościowej republiki. Na egzaminach wstępnych Polacy są często ścinani tylko z powodu swojej narodowości. Po drugie, szkoły polskie są najmniej dofinansowane, najbardziej zaniedbane. Przytoczę tu dane opublikowane przez pismo „Sowitskaja Litwa”: w polskich rejonach produkcja na głowę ludności jest dwukrotnie wyższa niż w rejonach etnicznie litewskich, natomiast dotacje socjalne były dotychczas dwukrotnie niższe niż na przeciętną głowę litewską. Oto, co mówią liczby, nie tylko nasze odczucia. Stąd nasz protest i zdecydowanie – będziemy walczyć do końca, bo zrozumieliśmy, że nie możemy oczekiwać gestów dobrej woli, ani od władz, ani od partii, ani od wpływowych organizacji nieformalnych w tym Sajudisu. W prasie litewskojęzycznej, w propagandzie, ciągle jest kontynuowana nagonka antypolska. Raz jest to wileńska AK, innym razem Związek Polaków na Litwie czy tzw. białe plamy. Nadal odmawia się nam możliwości bycia sobą.
Nie obawia się pan mówić tego głośno?
– Nie musi się bać człowiek, który broni prawdy, sprawiedliwości i praw ludzkich.
– Nie byłabym tego wcale pewna.
– Wielokrotnie mówiłem o tym publicznie w Wilnie. I – jak pani widzi – nic się nie stało. Bo to, co ja mówię, jest niczym w porównaniu z tym, co mówią Litwini broniąc własnych interesów, dążąc do własnych celów. Mamy dziś taki okres zmian, kiedy wszyscy mówią to, co myślą i to, co chcą powiedzieć. Często są to zdania absolutnie przeciwstawne i w pewnym zakresie już się nauczyliśmy szanować prawo czynienia tego. Uważam to za pierwszy krok do autentycznej demokracji i pluralizmu.
– I godzi się pan z tym, że ciągle oskarżają pana o dwulicowość, czego dowodem ma być nazwisko, jakie ma pan wpisane w dowodzie osobistym.
– Zawsze broniłem godności ludzkiej i czynię to obecnie jako deputowany ZSRR. Złożyłem ostatnio w Radzie Najwyższej Litwy rezolucję, projekt prawnego przywrócenia autentycznych nazwisk ludziom, którym zmieniano je niegdyś siłą. Ja urodziłem się w 1946 r. w tej części Wileńszczyzny, którą władze stalinowskie przyłączyły do Białorusi. Przemocą zmieniano polskie imiona i nazwiska: Jan na Iwan, Józef na Josif, Jerzy na Jegor. Mojemu ojcu także zmieniono imię i nazwisko: Ciechanowicz na Tichonowicz. Brzmienie mojego imienia i nazwiska nie jest więc argumentem przeciwko mnie, lecz dowodem dyskryminacyjnej polityki w stosunku do Polaków. Jestem przekonany, po rozmowach z władzami i działaczami Sajudisu, że mój projekt zostanie niebawem przyjęty jako obowiązujące prawo. Będzie to miało duże znaczenie moralne jako element obrony godności ludzkiej, a skorzystają z niego także Litwini i Białorusini, nie tylko Polacy.
– Pytanie najważniejsze: czego chcą obecnie Polacy na Litwie?
– Żebyśmy byli równi wśród równych w nowej suwerennej Litwie, żeby nie rezerwowano dla nas roli białych Murzynów. Nie chcemy być wrogami Litwy, a robiono z nas wrogów przez upośledzenie. Przypomnę zdanie Seneki: „tylu wrogów, ilu niewolników”. Nie chcemy być ani wrogami, ani niewolnikami. Uważamy, że droga do tego wiedzie przez polski okręg autonomiczny w składzie republiki litewskiej, czyli przez samorząd lokalny w sferze ekonomiki, oświaty i kultury. Nie jest to żaden separatyzm – podobne obwody mają inne narodowości, znacznie mniej liczebne od Polaków. Autonomia byłaby pierwszym krokiem ku rzeczywistemu równouprawnieniu, bez niej będziemy dyskryminowani nadal. Nikomu nie życzymy źle. Pragniemy, by Litwinom, Rosjanom, Białorusinom, Żydom, Karaimom, Ukraińcom, wszystkim mieszkańcom Litwy powodziło się dobrze, żeby szanowano ich godność narodową. A dla siebie chcemy dokładnie tego samego.
– Zakłada to konieczność porozumienia. Czy widzi pan taką możliwość?
– Zaczynają się ostatnio pojawiać znaki, że Polacy, Rosjanie i Litwini, podstawowe grupy etniczne Litwy, mogą znaleźć wspólny język w rozwiązywaniu najbardziej palących problemów. Po okresie euforii rewolucyjnej następuje okres powrotu do rozsądku i rozwagi . Jedną z tych oznak jest np. artykuł profesora Uniwersytetu Wileńskiego, Czekmonasa w jednym z pism Sajudisu o konieczności poszanowania odrębności narodowej Polaków, o ich prawie do własnej kultury i dostępu do oświaty. Kilka pojednawczych gestów wykonał pierwszy sekretarz KC KP Litwy, Algirdas Brazauskas. My także wyciszyliśmy w swoim środowisku zbyt ostre wystąpienia. Wydaje się, że i Rosjanie skłaniają się ku kompromisowi.
Rozmawiała:
Alicja Basta”.

Powyższy wywiad ukazał się także z pewnymi zmianami w „Trybunie Opolskiej” nr 172 (26 lipca 1989) oraz w „Gazecie Olsztyńskiej” (6 sierpnia 1989), w rzeszowskich „Nowinach” (25 lipca 1989). Okazało się, że „komunistyczna” lewica jest bardziej mądra i patriotyczna niż „prawicowa” „Solidarność”, która lansowała w Polsce tylko litewskich agentów KGB.

* * *

Tygodnik Współczesny Argumenty” nr 29 (16.VII.1989):

Na Litwie – ziemi ojców
Marceli Kosman
Kiedy znalazłem się na sali, zjazd obradował od pół godziny i przemówienie wygłaszał prezes Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz, pełniący tę funkcję społecznie (od zebrania organizacyjnego w dniu 5 maja ubiegłego roku) obok zawodowej – kierownika Działu Propagandy w redakcji „Czerwonego Sztandaru”. Wcześniej na dworcu spotkałem dwie osoby przybyłe w tym samym celu do Wilna – przedstawicieli polskiej społeczności w łotewskim Dyneburgu. I wtedy zaczęły się dla mnie spotkania z rzeczywistością, chociaż trwają one już od ćwierćwiecza, kiedy przygotowywałem pracę doktorską o czasach odległych, ale przecież jej bohater, Wielki Książę Witold, to dziś czołowa postać Litwy. I tak trwa przez lata wędrówka po wiekach minionych ostatnimi czasy coraz bardziej osadzana w realiach teraźniejszości.
Zjazd zorganizowany został w uroczystej oprawie w okazałym gmachu Związków Zawodowych, który na te dwa dni – 15 i 16 kwietnia – został oddany do dyspozycji SSKPL. Budowla o charakterze pałacowym powstała w pobliżu stoku wzniesienia ku ulicy P. Cwirki; z drugiej – górzystej strony teren przylega do Wielkiej Pohulanki, dziś ul. Basanawicziusa. Trzydzieści kilka lat temu znajdował się tam cmentarz ewangelicki, wspólny dla kalwinów i luteran; teraz jego miejsce zajmuje Pałac Ślubów.
Piszę o tym, gdyż obecnym nie było obojętne, gdzie obradują, jakie cienie przeszłości im towarzyszą, z jakiego materiału wykonane zostały okazałe schody budowli. Historyk potrzebuje dystansu czasowego dla wyważonej oceny wydarzeń, zachowuje trzeźwy stosunek wobec faktów, a przede wszystkim winien je ustalać – z perspektywy czasowej. Nie zawsze to jest możliwe, bo przecież trudno uchylać się od opinii na temat swoich czasów, zresztą angażują się na Litwie tu dziś wszyscy, szczególną zaś rolę odgrywają badacze przeszłości. Jeszcze niedawno możliwości ich były ograniczone, toteż z zadowoleniem przyjmowali publikacje na temat ich kraju ukazujące się w Polsce, choć nie zawsze godzili się z ich treścią.
Historia w Wilnie ustawicznie ociera się o nas. W witrynach sklepowych widziałem hasło: Witold był abstynentem! Był. Obawiał się w napojach gorących trucizny, zresztą nie gustował w nich podobnie jak stryjeczny jego brat Jagiełło. Ten jednak nadal pozostaje w cieniu i to znacznym. W gronie intelektualistów nad Wilią świeżo opowiadano mi z całą powagą, jak to Witold ochrzcił swój kraj – a że sporo lat tamtym sprawom poświęciłem i kilka książek o chrystianizacji Litwy napisałem, nie mogłem nie dorzucić słów prawdy na temat roli tego, z którego imieniem wiąże się wiekopomna dla państwa decyzja z roku 1385.
Wykład historii, kiedy nadmiernie służy celom aktualnym, gdy idzie w kierunku legendy – źle służy rzeczywistości. Skoro zaś o Jagielle mowa, to Litwini w ostatnim stuleciu potępiali go za... sprzedaż interesów kraju, a u nas tymczasem znaczna część społeczeństwa pozostaje pod urokiem niechętnego całej dynastii Pawła Jasienicy, wedle którego król Władysław pamiętał nie o koronie lecz o sprawach bliskiej sobie zawsze ojczyzny. Przykładem nie do obalenia miała być postawa monarchy tuż po Grunwaldzie.
Skoro o bitwie mowa, to jeszcze jeden szczegół. Zwiedzałem wielokrotnie zamek w Trokach, rezydencję Witolda zbudowaną na jednej z wysepek przepięknego jeziora Galwe w Trokach, świeżo jednak – pod wpływem gorzkich uwag naszych turystów – uważniej przyjrzałem się eksponowanej tam mapie bitwy z dnia 15 lipca 1410 r. I rzeczywiście, na szkicu mamy wojska krzyżackie, a z drugiej strony sprzymierzone. Z tym, że imiennie wskazano tam tylko oddziały litewskie i pułki smoleńskie. A byli jeszcze inni, byli. Wiele więc do zrobienia mają moi litewscy koledzy i wierzę, że jako badacze wnikliwi i obiektywni podejmą wyzwanie chwili. W kwietniu br. w Wilnie powstało Towarzystwo Historyczne, myśli się o popularnych pracach, o czasopiśmie.
Ze strony polskiej wiele już w tym kierunku zrobił „Czerwony Sztandar”, na jego łamach sam pisałem przed kilkunastoma miesiącami właśnie o Jagielle w opinii potomnych, a redakcja nadała tekstowi tytuł „W interesie obojga narodów”. O potrzebie edukacji historycznej świadczą też nie pozbawione emocji, a jakże szczere, listy polskich czytelników, którzy bronią swej przynależności narodowej. Ostatnio kilka artykułów poświęconych drażliwym kwestiom narodowym w czasach niedawnych ogłosił świetny znawca stosunków polsko-litewskich w XIX i XX wieku prof. Piotr Łossowski. Potrzeba polemik, ale prowadzonych przez ludzi kompetentnych, tych zaś i w Wilnie i u nas nie brakuje.
Gdyby zamknąć się na sali obrad w ową pamiętną sobotę i niedzielę, a potem po spotkaniu wieczornych gospodarzy z gośćmi zaraz opuścić Wilno, można by przedłożyć czytelnikom patriotyczno-optymistyczny reportaż. Ale ja zaraz nie wyjechałem, pozostałem jeszcze tydzień, dzieląc czas między Archiwum Historycznym na ulicy Dobrej Rady i rozmowy. Było ich wiele, z Polakami i Litwinami, reprezentantami rozmaitych orientacji po tej i po tamtej stronie.
Do zjazdu dochodziło środowisko Polaków na Wileńszczyźnie systematycznie, z uporem określonym u nas mianem litewskiego, z brawurą charakterystyczną dla naszego kraju. Organizatorzy nie żałowali własnego zdrowia. Jan Sienkiewicz ma zaledwie 33 lata i spala się w pracy, jest wizjonerem jakich w naszych dziejach nie brakowało. Skupia obok siebie ludzi może nawet nie zawsze starszych, podobnie jak on trzeźwo myślących pasjonatów. Niektórzy mają znaczne doświadczenie w pracy zawodowej – są tam nauczyciele, prawnicy, naukowcy, słowem inteligencja przeważnie w pierwszym pokoleniu, pochodzenia chłopskiego. Podobnie – przypomnijmy było sto lat wcześniej, kiedy budził się młody ruch narodowy litewski, pośród ludzi biednych, za to twardych i bezkompromisowych. Ileż oni zrobili!
Pisząc ważę każde zdanie. Nie chciałbym wchodzić w drażliwe sprawy, które muszą ostatecznie rozwiązać ci, którzy tam żyją. Jedni – bo chcieli widzieć Wileńszczyznę w ramach państwa litewskiego, i jesienią 1939 r. tak się stało, drudzy – bo pozostali i na zjeździe umieścili hasło: „Ziemia ojców – naszą ziemią”. Po obu stronach flagi trójkolorowa litewska i biało-czerwona oraz emblemat spotkania z tymi samymi ojczystymi barwami.
Trudno ustalić dziś liczbę Polaków na Litwie, bo też przynależności narodowej nie da się zadekretować. Oni sami – ostrożnie podają 250-300 tysięcy; bliższych danych powinien dostarczyć spis powszechny przeprowadzony w pierwszym kwartale tego roku – energicznie odcinają się od określenia „Polonia”. Bo też nie są to żadne Polonusy, którzy gdzieś za ocena wywędrowali i stali się Amerykanami polskiego pochodzenia. Oni czują się Polakami u siebie, od wieków, przy tym lokalnymi obywatelami swojego państwa. Oczywiście w grę wchodzą delikatne kwestie związane z przemianami aktualnie dokonującymi się w Związku Radzieckim i w tworzących to państwo republikach.
Stowarzyszenie, które wchodziło dotąd w skład struktury organizacyjne przy Litewskim Funduszu Kultury, w przededniu zjazdu liczyło ponad 12 tysięcy członków, przede wszystkim tam gdzie polszczyzna miała najsilniejsze tradycje i swoje zwarte skupiska: prym wiodą rejony (Litwa, podobnie jak pozostałe republiki nadbałtyckie ZSRR nie posiada obwodów) wileński i solecznicki, każdy z 50 kołami; samo Wilno liczy ich 30. Nic dziwnego, skoro jeszcze w 1941 r. zamieszkiwało tam 50,7 proc. Polaków i 28,1 proc. Litwinów, pozostali to Żydzi (16,2 proc.), Rosjanie i Białorusini. W 1931 r. Polaków notowano 65,9 proc., Litwinów 0,8 proc., Żydów 28 proc. W 1951 r. do polskości przypisano 20 proc., w 1979 r. 18 proc. Rubryka rosyjska w tymże roku mówi o 22,2 proc., litewska 47,3 proc., białoruska 6,4 proc., ukraińska i żydowska po 2,3 proc.
Po 10 kół SSKPL istnieje w rejonach trockim i święciańskim, dwa w szyrwinckim, po jednym w ignalińskim i w Kownie. W referacie sprawozdawczo-programowym Sienkiewicz stwierdził: „Przeszliśmy w ciągu roku twardą szkołę: szkołę aktywności społecznej, zaangażowania, współdziałania, świadomości politycznej. Może tylko metody tej nauki mogły być łagodniejsze, ale to już inny temat. Okazało się nagle, że mamy pośród siebie wspaniałych ludzi, energicznych działaczy, niestrudzonych organizatorów.”
Dalej padły nazwiska, kwitowane burzą oklasków, a w jednym wypadku długotrwałą owacją. Bo też symbolem stał się wybór Polaka, jako jedynego z 57 deputowanych z republiki do Rady Najwyższej ZSRR: W ostatecznej turze majowej obok Jana Ciechanowicza, którego sukces nastąpił po nie mającej precedensu, pełnej ognia kampanii (nie ominęła ona nawet ambony kościelnej), w szranki staje także Anicet Brodawski, dyrektor sowchozu. W maju i on został wybrany (dopisek M.K.). Dał on się poznać z trybuny zjazdowej. W sumie dyskusja była ożywiona, niewiele głosów (przeważnie gości) miało charakter okolicznościowy, poruszano z pasją problemy nurtujące społeczność polską, wylewano żale. Zabierali głos również przedstawiciele władz politycznych, państwowych i organizacji społecznych Litwy, ambasady polskiej w Moskwie, konsul generalny w Mińsku, a także sekretarz generalny Towarzystwa Łączności z Polonią Józef Klasa. Piękne słowa Jerzego Waldorffa o tradycji i współczesności o Wilnie i Mickiewiczu zostały przyjęte burzą oklasków, zebrani powstali z miejsc.
Zresztą momentów podniosłych nie brakowało. Po dwakroć zabrzmiała „Rota”, która okazuje się nieśmiertelna, a w niej słowa nieco sparafrazowane: „Nie będzie nikt już pluł nam w twarz, ni dzieci nam tumanił...” Mocne słowa, nie należy się jednak na zdesperowanych ludzi obrażać. Zresztą klimat sprzyjał – mimo wysokiej często temperatury, wypracowywaniu właściwych metod, drogi do współpracy wszystkich narodów zamieszkujących dzisiejszą Litwę, szukaniu tego co łączy. Nie łudźmy się – zadanie to niełatwe.
Lepsze jednak ukazywanie nawet jątrzących ran, niż fetowanie pozornych zwycięstw i eksponowanie wysokiej świadomości narodu zwartego od Bałtyku po Kaukaz. Organizatorzy zjazdu przedstawili propozycję przekształcenia SSKPL w Związek Polaków na Litwie i taka decyzja została przez delegatów przyjęta. Wymaga teraz zatwierdzenia ze strony władz państwowych. Trudno przecenić rolę „Czerwonego Sztandaru” w życiu społeczności polskiej na Litwie, choć niejedna gorąca głowa miała za złe gazecie, że jest zbyt... ugodowa. Wykazywała ona umiar i rozsądek, ale nie milczała, kiedy trzeba, a sytuacja na to pozwalała – tak było za czasów zmarłego w ubiegłym roku Stanisława Jakutisa, tak jest też obecnie, kiedy stanowisko naczelnego redaktora zajmuje Zygmunt Balcewicz, uprzednio wiceprezydent Wilna i funkcjonariusz służb specjalnych ZSRR. Tymczasem na krótko przez zjazdem rozpoczął się kolejny etap uderzenia z drugiej strony, w numerze z 4 kwietnia (rubryka pod znamiennym tytułem „Przedruk bez komentarza”) podano tekst memorandum powołanej do życia Koordynacyjnej Rady Organizacji Młodzieżowych Litwy:
„Dając wyraz zaniepokojeniu sytuacją w Litwie Południowo-Wschodniej, duchową oraz kulturalną asymilacją zamieszkałych tam narodowości, świadomi tego, iż ludzie wszystkich narodowości mają prawo uczyć swe dzieci w języku ojczystym, apelujemy do kierownictwa KC KP Litwy oraz rządu, jako ludzi, którzy muszą i mogą troszczyć się o sprawy całej republiki, zwrócić szczególną uwagę na problemy tego regionu. Sądzimy, iż Litwini, Białorusini, Polacy mają mieć pod dostatkiem szkół narodowych, kościołów, innych instytucji kulturalnych. Z myślą o tym, aby zaspokoić słuszne żądania wszystkich mieszkańców twierdzimy, iż jedynie odrodzona narodowa kultura litewska zadecyduje też o rozwoju kultur mniejszości narodowościowych tego regionu. Proponujemy: 1) Opracować program odrodzenia narodowego Litwy Południowo-Wschodniej. Głównym jej celem ma być integracja Litwy Południowo-Wschodniej do życia duchowego i kulturalnego całej republiki. 2) Położyć kres zamykaniu szkół narodowych (tzn. litewskich – MK), 3) Zastosować środki nadzwyczajne dla stworzenia pomyślnych warunków dla młodych, wykształconych w Litwie specjalistów przybywających do pracy w Litwie Południowo-Wschodniej (tzn. na obszarach o przewadze ludności polskiej – MK). 4) Położyć kres polityce izolacji kulturalnej rejonów Litwy Płd-Wsch. prowadzonej przez rejonowe komitety partii oraz organy władzy terenowej. Odwiedzać je mają teatry, zespoły, mają się odbywać spotkania z przedstawicielami literatury i sztuki. 5) Ocenić podżegawczą postawę redakcji gazety „Czerwony Sztandar” w kwestii narodowościowej. Zacząć ją wydawać w językach litewskim, polskim i białoruskim. 6) Ponieważ Litwa nie jest państwem federacyjnym, nie mogą być proklamowane w niej okręgi autonomiczne. Dlatego też mające miejsce „proklamowanie autonomii” (chodzi o gminy polskie, co zostało zainicjowane w rejonie solecznickim – MK) uważamy za akty bezprawia, skierowane przeciwko republice litewskiej i podżegające niezgodę narodowościową. Uważamy, iż należy ukarać osoby, które inspirowały te wydarzenia. Życiem rejonów nie powinny zarządzać osoby, wrogo usposobione i działające przeciwko Litwie, oraz jej ustawom...”
W zakończeniu autorzy wyrażają nadzieję, że po realizacji ich postulatów „sytuację da się naprawić”, opowiadają się ponownie za „odrodzeniem narodowym Litwy Płd-Wsch. i zaraz dalej – optują za „wolnością duchową i kulturalną wszystkich narodowości”.
8 kwietnia tygodnik „Literatura ir Menas” ogłosił list do I sekretarza KC KP Litewskiej SRR, sygnowany przez szereg organizacji (niektóre później odcięły się od sprawy, twierdząc, że nie upoważniały nikogo do włączania swych podpisów) zawierający kolejne mocne oskarżenia pod adresem „Czerwonego Sztandaru” w imieniu społeczeństwa litewskiego. List kończy się wezwaniem do powołania specjalnej komisji dla oceny działalności polskojęzycznej gazety i zmian osobowych w jej redakcji. „Sztandar” znowu przedrukował tekst w rubryce „Bez komentarza” z 9 kwietnia. W ożywionej działalności publicznej republiki można zauważyć różne odcienie i barwy, co samo w sobie jest zjawiskiem naturalnym, stanowi też wyraz kultury politycznej poszczególnych grup – jedni są brutalnie szczerzy, inni mają doświadczenie w zakresie dyplomacji. Stąd wzajemne zapewnienia o dobrych intencjach, gwarancjach. Nikt – niemal – nie chce przemocy, stosowania siły, każdy zapewnia wszystkim swobodę.
Kurtuazja przebijała z przemówień gości litewskich na zjeździe. Szef Sajudisu prof. Wytautas Landsbergis w skierowanej depeszy powiedział o Litwie: „jest ziemią naszych i waszych ojców, jest nadzieją naszej i waszej wolności. Idąc tą drogą potykamy się niestety jeszcze o stare urazy, nie umiemy pozbyć się podejrzliwości, nieufności. Obejść się by nam bez takich rozdrażniających posunięć, jak wieloznaczne rady, na przykład o zmianie kierownictwa gazety, albo zbyt jednoznaczna ozdoba naszego zaproszenia. Sami tracimy tylko chodząc tak obok siebie z czapkami na bakier. Z nadzieją na czas, gdy staniemy się mądrzejsi po coraz mniejszej szkodzie”.
Święte słowa. Tylko jak te czapki poprawić – to cały problem. Nic dziwnego, że zjazd obradował w delikatnej aurze. Można było usłyszeć wiele o ekstremie litewskiej symbolizowanej przez Towarzystwo „Vilnija”, propagujące tezę o zamieszkiwaniu Litwy nie przez Polaków ale przez spolonizowanych Litwinów, których należy przywrócić „na ojczyzny łono”. Jakimi sposobami – radzi cytowane wyżej pismo organizacji młodzieżowych. Nawiasem mówiąc spotkało się ono z poważnymi zastrzeżeniami również w środowiskach litewskich. Podczas dyskusji zjazdowej cytowano wypowiedź Algirdasa Brazauskasa: „Podzielam odczucie pewnej krzywdy, jakie mogło się zrodzić wśród Polaków, gdy zaczęto upowszechniać teorię, że miejscowi Polacy – to rzekomo spolonizowani Litwini. Nie możemy tej tezy tolerować. Ludność polską Litwy należy uważać za rdzenną”.
Obserwowałem z uwagą przebieg obrad i wyprowadziłem podstawowy wniosek. Rzeczywiście ostatnimi czasy – już po falach odpływu do Polski w 1945 r. i 1957 r. oraz później – pustka inteligencji została wypełniona przez młode dynamiczne pokolenie; są to ludzie wytrwali, bo trwale związani z ziemią ojców. Nie mają racji ci, którzy uważają, że pozostała na Litwie społeczność polska reprezentuje niski poziom intelektualny. Nawet ci, bez wyższego wykształcenia potrafią znaleźć się bez kompleksów między ludźmi z dyplomami i nierzadko nad nimi górują. Nie brakuje pośród nich indywidualności, talentów literackich. A smutno, że jednostronne spojrzenie często pochodzi od potomków również chłopstwa – litewskiego, wśród którego przed stu laty rozwinęły się idee odrodzenia narodowego.
Do rozwiązania pozostają kwestie natury zasadniczej – postulowana przez niektórych uczestników zjazdu autonomia czy nawet zorganizowanie obwodu polskiego. Z tym wiąże się cały kompleks spraw. Żądania poparte są zaś argumentami: Polacy wytwarzają 80 proc. dochodu narodowego republiki i mają prawo z niego korzystać. Była to odpowiedź na zarzut, iż dotacje państwowe przeznaczane są często na działalność niezgodną z interesami republiki.
Zjazd stanowił dla jednych lekcję, dla innych źródło informacji. Na pewno zaś był momentem przełomowym w dziejach Polaków w ZSRR. Po dwakroć zagrzmiały w gmachu „profsojuzów” słowa: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród! Nie damy pogrześć mowy...”
Marceli Kosman

* * *

Tygodnik Demokratyczny” (30.VII.1989): Jerzy Wajda „W ojczystej zagrodzie”:
„Kiedy grupa naukowców polskiego pochodzenia z różnych stron świata, uczestników sesji „Wpływ środowiska na zdrowie” przelatywała helikopterem nad hałdami i karłowatymi lasami Górnego Śląska, jedni dziwili się, jak można było doprowadzić do takiej klęski, a drudzy, przybyli z ZSRR, stwierdzali, że przecież nie jest źle, że można jeszcze ratować tę ziemię: bo dla porównania na Ukrainie często zostały już tylko kikuty drzew. Nawet na Litwie w rzekach dawno już nie ma raków i ryb, a giganty produkcyjne jak np. zakłady azotowe, nie mając odpowiednich urządzeń odpylających, niszczą wszystko co żywe.

III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia musiał być różny od dwóch poprzednich. Odbywał się w innej Polsce, odmienionej umową „okrągłego stołu”, odkłamanej i już rządzonej trochę bardziej demokratycznie. Organizatorzy z Polskiej Akademii Nauk, Uniwersytetu Jagiellońskiego i Towarzystwa „Polonia”, gdy przed dwoma laty rozpoczęli planowanie całego przedsięwzięcia, mieli, jak się okazało, właściwą naukowcom jasność perspektywicznego spojrzenia w nadchodzący czas. Termin kongresu był strzałem w dziesiątkę.
Wysłano 1400 zaproszeń do osób, o których wiedziano, że są polskiego pochodzenia, mają tytuł doktora i pracują na uniwersytetach. Po raz pierwszy wypisywano takie adresy w Związku Radzieckim. Na pewno jednak nie trafiono do wszystkich spełniających te warunki. O ile kontakty z tzw. starą Polonią dobrze rozwijają się od wielu lat, to informacje o emigrantach świeżej daty są bardzo skąpe. Napłynęły 254 zgłoszenia. Nie jest to mało, zważywszy, że na poprzednie kongresy (w roku 1973 i 1979) przyjeżdżało niewiele ponad sto osób. Cieszono się zapowiedzią przybycia 42 Polaków z ZSRR i przynajmniej kilku z Czechosłowacji; smucił fakt, że nieobecny będzie Czesław Miłosz (choć wiedząc o zapowiedzianym październikowym pobycie laureata Nagrody Nobla w Krakowie, nie spodziewano się, by zechciał on dwukrotnie odwiedzić Ojczyznę w tak krótkim czasie) czy niedawno goszczący w Polsce Leszek Kołakowski. Nie mógł natomiast przyjechać nawet gdyby zgodził się na to, właściwie tylko Zdzisław Najder, na którym wciąż jeszcze ciąży wyrok śmierci. Gospodarze imprezy otrzymali trzy listy z odmowami uczestnictwa umotywowanymi względami politycznymi. Ale była też grupa ludzi, która pewno chętnie wzięłaby w kongresie udział, gdyby nie to, że... właśnie, mówił o tym na otwierającym zjazd Polonii spotkaniu w warszawskim Pałacu Kultury prof. dr hab. Hieronim Kubiak: Zabrakło ze strony władz polskich słowa „przepraszam” za stawiane przed laty emigrantom żądanie, by zrzekli się polskiego obywatelstwa.
W ramach kongresu, w którym udział wzięło także około 200 naukowców z naszych uczelni, odbyły się trzy sesje plenarne. Pierwsza otwierająca, miała miejsce 16 lipca w Warszawie i rozważano na niej rolę nauki w rozwiązywaniu problemów współczesności. Druga, pod hasłem „Polonia i kraj” i trzecia zajmująca się odpowiedzialnością uczonych za wizje przyszłości świata kończyły zjazd w Krakowie. W międzyczasie, w kilku miastach trwały obrady w zespołach specjalistycznych: na temat uniwersalnych i narodowych tradycji rozwoju kultury – w Warszawie, rozwoju współczesnej nauki i techniki i jego konsekwencjami – w Łodzi, oraz wpływu środowiska na zdrowie – w Katowicach. Dorobek tych spotkań ma zostać niebawem opublikowany w druku, ale warto chyba, na gorąco, rzucić spojrzenie na pewne problemy, którymi żyje Polonia. Często zdarza się bowiem, że rodacy z zagranicy więcej wiedzą o nas, niż my o nich.

Walczyliśmy sami
– Urodziliśmy się w Polsce i całe życie mieszkamy w rodzinnych stronach, myśmy nigdy nie emigrowali. A tymczasem rząd polski, a niekiedy nawet przedstawiciele Polonii traktowali nas jak uchodźców – mówił z goryczą prof. Medard Czobot, reumatolog z Wilna, na sesji otwierającej kongres. – Garnęliśmy się do Ojczyzny, a ona nas nie chciała. Po raz pierwszy od 50 lat ktoś z Wilna może powiedzieć o tym na tak wysokim forum. Przez ten czas sami walczyliśmy o polskie szkoły, kościoły, o swoją tożsamość.
Profesor poprosił obecnego na sali generała Wojciecha Jaruzelskiego, by pomógł Wilnianom w uzyskaniu możliwości oglądania polskiego programu telewizyjnego, bo polskojęzyczne półgodzinne audycje radiowe i czterdziestominutowe programy w lokalnej telewizji raz w tygodniu to za mało.
– Mamy na Wileńszczyźnie 600 tys. Polaków, ale tylko 60 osób zajmuje się pracą naukową – słyszę od prof. Czobota w czasie krótkiej przerwy w obradach. – Założyliśmy Polski Związek Naukowców na Litwie, do którego należy 30 osób i prawie wszyscy tu przyjechali. Teraz załatwiliśmy paszporty bez trudności, ale jeszcze niedawno, gdy próbowałem wyjechać, dokumenty i podanie o zgodę musiały być przesłane aż do Moskwy. Dlaczego jest nas mało? Przecież na Wileńszczyźnie zostali najubożsi, najsłabiej wykształceni. Kto miał choćby ładne meble w mieszkaniu, czy eleganckie ubranie musiał uciekać, bo groziło mu niebezpieczeństwo. Ludzi masowo wywożono na Syberię, rozstrzeliwano. Zostali ci, którzy musieli, bo trzeba było się na przykład opiekować starymi rodzicami. Inni wiedzieli, że bez jakiegokolwiek wyuczonego zawodu w Polsce też będzie im ciężko i zakładali, że jakoś przeżyją tam, gdzie ich przodkowie. A potem, gdy przekonali się, że jest gorzej niż myśleli, było już za późno. Mnie również odmówiono zgody na wyjazd do Polski w latach pięćdziesiątych.
Chcemy przyjąć do naszego związku jako członków – miłośników nauki, także inżynierów, nauczycieli, lekarzy, aby zintegrować środowisko ludzi wykształconych. Teraz też nie jest nam łatwo, wielu Litwinów nie chce na przykład, by w pracy kierowali nimi Polacy. Zmuszeni jesteśmy uczyć się języka litewskiego, który stał się niedawno językiem urzędowym, a jest on bardzo trudny, zwłaszcza w wymowie.
Uczeni przybyli ze Związku Radzieckiego zabierali bardzo często głos, jakby chcąc nadrobić lata milczenia. Sala zawsze reagowała bardzo żywo. Prof. Jan Ciechanowicz z Wilna stwierdził, że Polacy w ZSRR są wciąż jeszcze obywatelami niższej kategorii. Najgorzej jest na Białorusi, gdzie nie ma ani jednej polskiej szkoły, ani jednego pisma w ojczystym języku, a ludziom wbrew ich woli wpisuje się w dowodach osobistych jakoby byli narodowości białoruskiej. Profesor pytał, dlaczego nie tworzy się komisji polsko-litewskich, polsko-białoruskich czy polsko-ukraińskich (skoro istnieje komisja polsko-zachodnioniemiecka) zajmujących się odkłamaniem podręczników do nauki historii, w których obecnie kreuje się obraz Polaka jako najeźdźcy. Pytał, dlaczego nie słyszy się o protestach w polskich środkach masowego przekazu, gdy na terenach Związku Radzieckiego profanowane są polskie groby.”

* * *

Zanim zdążyłem wrócić z Warszawy do Wilna, wszczęto już w tym ostatnim nagonkę na mnie jako na „element antyradziecki”. W „Czerwonym Sztandarze” (22.VII.1989) opublikowano:

List do redakcji
Tendencyjność – złym doradcą
W Warszawie, na Kongresie Uczonych Polskiego Pochodzenia przemawiał kandydat nauk filozoficznych z Wilniusu J. Ciechanowicz. Gazeta „Życie Warszawy” 17 lipca opublikowała jego wywiad.
Zarówno w przemówieniu, jak i w wywiadzie myślą przewodnią jest to, że zamieszkali w Związku Radzieckim Polacy, dyskryminowani w czasach stagnacji i stalinizmu również dziś, mimo zachodzących w kraju zmian, są obywatelami niższej kategorii. Przyczynę tego J. Ciechanowicz widzi w tym, że „wbrew przychylnemu stosunkowi w centrum, spotyka nas Polaków, zamieszkałych na Litwie – uwaga autora – ze strony władz republiki nieżyczliwość”.
Należy szanować prawo każdego do otwartego wyrażania swych poglądów w dowolnym audytorium i przy dowolnej okazji. Powstaje jednak pytanie: czy takie oświadczenia tendencyjnie oraz jednostronnie naświetlające przebieg przebudowy w kraju i republice służą umocnieniu mostu między Zachodem a Wschodem, czemu, jak powiedział w swym przemówieniu na kongresie marszałek Sejmu prof. A. Stelmachowski mogą posłużyć też uczeni pochodzenia polskiego? I czy sprzyjają oni poprawie stosunków między Litewską SRR a Polską Rzecząpospolitą Ludową.
S. Baluckij
instruktor wydziału ideologicznego KC
Komunistycznej Partii Litwy”

* * *

W tygodniku „Kultura” ukazał się 2 sierpnia świetny tekst pani redaktor Izabeli Pieczary pt. „Smak polskości”:
„W dniach od 16 lipca do 20 – w Warszawie, Katowicach, Łodzi i Krakowie obradował III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia. Na spotkanie to przybyli Polacy z całego świata, by dyskutować nad najważniejszymi problemami współczesnej nauki i kultury, ale także ekologii, rozwoju techniki i nauk ścisłych.
Przez dwa dni krakowskich obrad przysłuchiwałam się referatom i dyskusji kongresowej, przeprowadziłam też kilka wywiadów z uczestnikami tego forum uczonych. Oto co zanotowałam:
Przeciwko „dyskryminacji”
Niewątpliwie największą popularnością wśród uczestników kongresu cieszyła się grupa radzieckich uczonych, a przede wszystkim prof. Jan Ciechanowicz z Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Jego referat wygłoszony w czasie warszawskiej sesji, w którym wiele mówił o wpływie kultury polskiej na rosyjską i radziecką, wywołał ogromne poruszenie.
– Panie profesorze, jako pierwszy zajął się pan zagadnieniem wpływu kultury polskiej na kulturę Litwy i Rosji, a w konsekwencji także i ZSRR. Podobno ma pan przygotowaną sześciotomową pracę na ten temat. Wieść niesie, iż prof. Aleksander Krawczuk osobiście zamierza patronować wydaniu w Polsce tej książki.
– Owszem, pan minister był żywo zainteresowany moją pracą, lecz PWN, które odwiedziłem, nie wykazało większych chęci do jej drukowania. Miałem nadzieję, iż chociaż umowę ze mną podpiszą. Tymczasem wszystko zawisło w powietrzu. Zaproponowano, abym przysłał rękopis, a wydawnictwo ewentualnie, po zastanowieniu się, w normalnym trybie wyda go.
– Proszę powiedzieć słów kilka na temat tej książki.
– Długo przygotowywałem moją pracę, sięgając do źródeł historycznych przez nikogo dotychczas nie ujawnionych. Wykazałem na przykład, iż rodowód całej plejady twórców rosyjskich wywodzi się z korzeni polskich: piszę również o wybitnych profesorach wszechnicy wileńskiej i wybitnych jej uczniach. Wracając jednak do sedna sprawy, wpływu Polaków na kształtowanie się cywilizacji i kultury rosyjskiej, muszę nadmienić, iż kwestie te w pewnej mierze poruszali profesorowie Bazylow i Serczyk. Jednakże całościowo temat ów nie został nigdy przedstawiony.
– Narusza pan również tezę o przemożnym wpływie Rosji na kulturę Polski...
– Tak. Nie jest to jednak praca dla jednej osoby. Przygotowuję jedynie grunt dla polskich naukowców, którzy zechcą się zająć tą kwestią.
– Jak wygląda na Litwie sytuacja uczonego polskiego pochodzenia? Jakie były pańskie losy naukowe, a przede wszystkim życiowe.
– Czuję się Polakiem. Moi rodzice byli obywatelami polskimi. Urodziłem się w 1946 roku na Wileńszczyźnie. Mimo iż znajdowało się tu około miliona Polaków nie było ani jednej polskiej szkoły. W domu mówiło się jednak wyłącznie po polsku. Białoruskiego uczyłem się pod przymusem. Dziś nie potrafię sklecić paru słów w tym języku. Ukończyłem Miński Państwowy Instytut Języków Obcych – germanistykę, potem Instytut Historii i Filozofii. Nie myślałem o karierze naukowej. Zresztą ja karierę rozumiem wyłącznie w wymiarze bycia dobrym człowiekiem, uczciwym i niegłupim. Ponieważ zawsze interesował mnie moralny sens dziejów historycznych, życie ludzkie jako pewna część życia narodów, zająłem się więc tym tematem. Nie była to łatwa praca. Trudno było o materiały zazwyczaj głęboko skrywane, a w przypadku gdy chodziło o problemy polskie – niedostępne, podobnie jak i o literaturę zagraniczną. Los mój był taki sam jak wszystkich Polaków w Związku Radzieckim – czyli bardzo smutny. Byliśmy dyskryminowani, zepchnięci na margines życia społecznego, wyłącznie do sfery produkcyjnej. Stalin prawdopodobnie szczególnie nienawidził Polaków. Nienawidził ich zapewne za upór, brak pokory i uległości. Można było robić kariery, ale za cenę wyrzekania się polskości.
– Pan jednak nie tylko się jej nie wyrzekł, ale osiągnął pewne szczeble w karierze naukowej, a nawet i politycznej. Jest pan przecież jednym z dwóch Polaków, deputowanych do Rady Najwyższej ZSRR.
– Może dlatego, iż zawsze starałem się mówić prawdę. Z tego powodu spotykały mnie rozmaite „przyjemności”, ale stawiałem im czoła. W 1980 roku powstała koniunktura polityczna dla napisania książki o Polsce. Zwrócono się z taką propozycją do mnie. Szybko przygotowałem więc publicystykę historyczną poświęconą tradycjom demokratycznym na terenie Wileńszczyzny. Poprawiono tę moją pracę w czterech kolejnych wersjach, czyniąc bzdurne uwagi i skracając materiał przeze mnie przygotowany o 35 procent. Koniec końców po siedmiu latach książka ukazała się. To tylko jeden z przykładów żywota polskiego pisarza i uczonego w Związku Radzieckim. Teraz przygotowuję rozprawę o tradycjach lewicowych w Polsce i znów obijam się z nią po rozmaitych wydawnictwach.
– Był pan przyjmowany przez Michaiła Gorbaczowa. Jakie jest jego stanowisko wobec kwestii polskości na Litwie?
– Stanowisko Gorbaczowa w tych sprawach nazwałbym ostrożnie pozytywnym. W rozmowie ze mną powiedział mi, że to co robimy nie jest sprzeczne z ustawodawstwem – mam tutaj na myśli sprawy już ściśle polskie, autonomiczne – możemy więc nadal działać. Polityka partii zmierza bowiem właśnie w kierunku tworzenia autonomii dla tych narodowości, które jej nie mają. Rozmawiałem również na ten temat z Jelcynem i Jakowlewem, byli bardzo przychylni sprawom polskim. Natomiast Sacharow, do którego także dotarłem, problemy te potraktował nad wyraz chłodno.
– A „Sajudis”? Czy z nim się jakoś dogadujecie?
– Nie. Oni są do nas wrogo nastawieni. Szanujemy ich kroki do niezależności i popieramy, ale w zamian napotykamy na szowinizm i nietolerancję w stosunku do nas. Wypowiadałem się na ten temat publicznie, efektem mojego wystąpienia było jednak zwolnienie mnie przed siedmioma miesiącami z pracy, a sprawowałem wówczas funkcje prodziekana Wydziału Języków Obcych w Instytucie Pedagogicznym. Korzystając z rozmowy z panią chciałbym bardzo za pośrednictwem „Kultury” poprosić wszystkich Polaków, którzy do nas przyjeżdżają, o niewtrącanie się do naszych spraw politycznych. Zdarza się bowiem, iż rozmaici profesorowie polscy mają u nas wykłady i prelekcje, w których nawołują do „dogadywania się” z tymi i owymi polakożercami. W ten sposób czynią nam tylko niedźwiedzią przysługę. Jesteśmy, z faktu zamieszkiwania na terenach przyłączonych do ZSRR, obywatelami państwa radzieckiego, nie polskiego i tylko my sami wiemy i potrafimy rozwiązać nasze kłopoty. Natomiast bardzo proszę o pomoc dla Polaków tu mieszkających w postaci książek, duchowego wsparcia, prasy, ale nie propagandy dalekiej od rzeczywistości. Polacy na Litwie nie zgadzają się już dalej na status białych niewolników, na poniżenie, chcemy być równi wśród równych. I aby to osiągnąć jesteśmy zdecydowani na wszystkie środki...

* * *

Nie ma już białych bogów tak przynajmniej twierdzi prof. Justyn Morfopoulos szef związku polskich lekarzy Republiki Południowej Afryki, mieszkający w tym kraju od 18 lat. Jest on pół krwi Grekiem – ojciec był z pochodzenia Grekiem, matka Polką.
Polonię lat 80. profesor Morfopoulos określił jako wyjątkowo wyselekcjonowaną grupę wykształconych, inteligentnych młodych ludzi. Nie podziela opinii, z jaką spotkałam się w kuluarach Kongresu, iż jest to emigracja agresywna czy wręcz nawet patologiczna. Jego zdaniem ci, którzy tak oceniają emigrację polską ostatnich lat, wysnuwają zbyt pochopne wnioski.
Czy nasi rodacy są milionerami w RPA, mają np. własne kopalnie diamentów, o czym czasami dochodzą do nas pogłoski? Mój rozmówca żartobliwie odpowiedział, iż w Szwajcarii spotkał więcej diamentów niż w RPA. Nie ukrywał jednak, iż Polonia w RPA, to ludzie dobrze sytuowani. Mogą więc pozwolić sobie na pomoc finansową dla Polaków mieszkających na Litwie, co zresztą w czasie Kongresu zaoferował prof. Morfopoulos.
Nie można było oczywiście pominąć w tej rozmowie kwestii związanych z traktowaniem czarnych mieszkańców RPA. Czy nadal biały człowiek jest dla nich prawie bogiem i ostateczną wyrocznią? Zdaniem profesora w tak sformułowanym pytaniu jest wiele przejaskrawienia wynikającego z nieznajomości rzeczy. Czarny człowiek nie jest dyskryminowany – to opinia mojego rozmówcy, a zarobki czarnej ludności są podobne do zarobków białych, o ich wysokości decyduje wyłącznie rzetelna praca i uczciwość.
Zapytałam też o kwestie zdrowotne tego kraju, choroby społeczne, poziom medycyny. Kardiochirurgia, chirurgia płuc, patologia onkologii, ortopedia – to dziedziny, w których RPA jest liczącym się partnerem na światowym rynku medycznym. Poziom lecznictwa w tym kraju jak i przygotowania i szkolenia lekarzy jest bardzo wysoki. Zresztą wizyta prof. Morfopoulosa w Polsce, w Krakowie łączy się także z propozycją, jaką złożył ów uczony krakowskiej Akademii Medycznej, a dotyczącą wymiany kadry specjalistów. Co ma nastąpić niebawem.

* * *

Polacy w Australii, to dobry interes dla obydwu stron – powie mi w czasie rozmowy prof. Jerzy Smolicz reprezentujący uniwersytet w Adelajdzie.
Rządowi Australii bardzo zależy na emigracji z Polski. Polacy są bowiem cenionymi przez władze poszczególnych stanów pracownikami. Zazwyczaj przyjeżdżają do Australii dobrzy specjaliści, dobrze przygotowani do wykonywania zawodu. Strata to więc – jak komentuje ów ruch emigracyjny prof. Smolicz – dla Polski, a zysk ogromny dla Australii.
Sytuacja Polonii w Australii jest specyficzna i niezwykle korzystna. Polonia liczy około 160 tysięcy osób. Wśród nich są ci, którzy urodzili się w Australii, ale także i tacy, którzy niedawno tu przybyli. Stanowią w miarę integralną grupę, która ma wszelkie prawa i możliwości do kultywowania polskości i polskich tradycji. Rząd wspomaga finansowo sobotnie szkoły polskie. Maturę też można zdawać w języku polskim. Często mówią o tym, iż kultura polska wiele dobrego wnosi do kultury australijskiej, która dopiero się krystalizuje i tworzy.
Z danych statystycznych wynika, iż jeden procent mieszkańców Australii stanowią Polacy, wyprzedzają tę grupę Anglosasi – 3/4 ludności, Włosi i Niemcy – 4%, Grecy – 3%, Jugosłowianie – 2%. Jest też sporo ludności chińskiej, wietnamskiej, libańskiej. Zdaniem prof. Smolicza na początku przyszłego wieku Australię zdominuje ludność pochodzenia azjatyckiego. Póki co polskość w Australii w pełni rozkwita.

* * *

Polonijne bezludzie można spotkać w ... Stanach Zjednoczonych w okolicach Kansas City. Tam mieszka mój kolejny rozmówca prof. Jerzy Hauptmann, politolog, dziekan Wydziału Administracji Publicznej uniwersytetu w tym mieście. Zajmujący się na co dzień sprawami stosunków między Wschodem a Zachodem, ale także i w dużej mierze... nauką języka polskiego. Od czterech lat prof. Hauptmann jest wdowcem. Jak wyznał, nie ma z kim rozmawiać po polsku. Dzieci są rozproszone po świecie. Najczęściej słyszy je przez telefon. Rozmawiają wówczas po polsku. By nie zapomnieć języka polskiego, niestety w pobliżu miejsca jego zamieszkania jest polonijna pustynia – jak z żalem stwierdza – czytuje codziennie na głos polskie książki, uczy się na pamięć wierszy, i sam ze sobą rozmawia. Widać radzi sobie doskonale, bowiem mówi po polsku naprawdę dobrze, a nie mieszka w Polsce już od 1938 roku.
Profesor Jerzy Hauptmann jest zażartym przeciwnikiem manifestowania polskości w stylu: „pocałuj mnie – jestem Polakiem”, „kocham Polskę”. Jest przeciwnikiem ciągłego namawiania do polskości i do kochania Polski. Jego zdaniem Polska winna być tak atrakcyjnym krajem, by wybór polskości był świadomy i z dumą czyniony.
Dzieciom urodzonym w Stanach Zjednoczonych nie narzuca się ich rodowodu. Muszą wybierać same swoją przynależność. Na przykład córkę mojego rozmówcy, kiedy była małą dziewczynką, trudno było zachęcić do mówienia po polsku. Jesienią ubiegłego roku zatelefonowała do niego z drugiego końca Stanów i powiedziała mu: tato, usiądź sobie, mam dla ciebie bardzo ważną wiadomość. Profesor powiedział mi, iż był przekonany, iż córka wychodzi za mąż, albo on zostanie dziadkiem. Usiadł więc w oczekiwaniu. W słuchawce usłyszał po polsku słowa wiersza „mów do mnie jeszcze, za taką rozmową tęskniłem...”. Opanowała język polski bardzo dobrze. Dlaczego? Sama postanowiła się uczyć, ponieważ stwierdziła, iż Polska staje się coraz bardziej ciekawym krajem.
Trudno było w naszej rozmowie pominąć kwestię stosunków politycznych i ekonomicznych łączących oba kraje, zwłaszcza w aspekcie niedawnej wizyty w Polsce prezydenta Busha. Jak powiedział mi prof. Hauptmann, w Stanach Zjednoczonych jest ogromna sympatia do narodu polskiego i ostatnich decyzji wobec Polski prezydenta Busha. Społeczeństwo nie kwestionuje obiecanej pomocy. Stwierdził też, iż jako politolog wysoko ceni politykę Busha. Zmierza on bowiem drobnymi kroczkami, ale niezwykle konsekwentnie do celu – m.in. do stworzenia w świecie jak największej liczby państw demokratycznych o systemie gospodarki wolnorynkowej. Obserwując przemiany zachodzące w Polsce, prof. Hauptmann wyraził przekonanie, iż winniśmy niebawem w miarę „otrząsnąć się z kryzysu ekonomicznego”. Był również pełen podziwu – jak powiedział – dla niezwykłej rozwagi, odwagi i wyrafinowania politycznego, jakie w ostatnich miesiącach wykazali Polacy.
Tyle kuluarowe rozmowy. Warto też było zajrzeć i na salę obrad, gdzie mówiono przede wszystkim o tym „...aby wybór Polski był indywidualnym prawem człowieka...”
To myśl wypowiedziana przez prof. Hieronima Kubiaka, znakomicie oddająca sedno rozważań III Kongresu Uczonych Polskiego pochodzenia. Profesor Kubiak mówił też o konieczności głoszenia prawdy o Polonii ponieważ: zarówno prawda o Polonii jest bardziej złożona od tej, którą się na co dzień posługujemy, jak i prawda o Polsce zwłaszcza w relacjach wzajemnych pomiędzy Polonią a Polską. Jeżeli więc tego typu refleksje chcemy prowadzić w sposób prawdziwy, musimy powiedzieć, że zjawiska emigracji dobrowolnej i wymuszonej, w różnych warunkach, nie są ani typowe dla Polski, ani w jakiś szczególny sposób swoiste dla Polski. Natomiast naszą cechą specyficzną jest wszystko to, co powstaje w wyniku polskiego procesu emigracyno-osadniczego, w wyniku dramatów towarzyszących temu procesowi, zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i w wymiarze narodu polskiego jako całości. I właśnie dlatego, iż są to dramaty, iż problemy te są tak gorące, potrzebna jest spokojna, prawdziwa refleksja”.

* * *

Czerwony Sztandar” (3 sierpnia 1989) opublikował artykuł docenta Medarda Czobota „III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia. Uczestniczyliśmy po raz pierwszy”, w którym autor pisał: „W dniach 16-20 lipca w Polsce trwały obrady III Kongresu Uczonych Polskiego Pochodzenia. Posiedzenia odbywały się w Warszawie, Krakowie, Łodzi i Katowicach, natomiast plenarne obrady w Warszawie i Krakowie. Zespoły problemowe obradowały w Warszawie, Łodzi i Katowicach. Zasadniczą kwestią poruszaną na sesjach plenarnych był temat „Nauka wobec problemów współczesności”. W trzech zespołach problemowych mowa była o bardziej konkretnych zagadnieniach: w Warszawie na Zamku Królewskim pod kierownictwem profesora Aleksandra Gieysztora trwały obrady pod hasłem „Uniwersalne i narodowe tendencje rozwoju kultury”; w Łodzi pod kierownictwem profesora Jana Michalskiego odbywały się narady na temat „Rozwój współczesnej nauki i techniki – nadzieje i konsekwencje”; w Katowicach pod przewodnictwem profesora Kornela Gibińskiego – na temat „Środowisko a zdrowie człowieka w warunkach uprzemysłowienia”.
Uczestnikami Kongresu byli przedstawiciele różnorodnych dziedzin nauki, mieszkający i pracujący w ponad 30 krajach. Po raz pierwszy uczestnikami Kongresu byli uczeni polskiego pochodzenia ze Związku Radzieckiego, w tym – Litwy. Naszą republikę reprezentowało kilkunastu naukowców, m.in. Romuald Brazis, Edward Szpilewski, Jan Ciechanowicz, Ryszard Kuźmo.
Kongres zapoczątkowała 16 lipca w salach Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie sesja: „Nauka wobec problemów współczesności”. Na obrady przybył przewodniczący Rady Państwa (obecnie prezydent PRL) Wojciech Jaruzelski, a także marszałkowie Sejmu – profesor Mikołaj Kozakiewicz i Senatu – profesor Andrzej Stelmachowski.
Podczas otwarcia Kongresu prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Jan Kostrzewski powiedział, że w porównaniu z poprzednimi kongresami, które odbyły się przed 10 i 16 laty, na obecny zgłosiło się najwięcej uczonych tworzących poza Polską. Wcześniej też nie reprezentowali oni tak różnych krajów i okresów emigracji. Uczonym ze Lwowa i Mińska, Wilna i Grodna, ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej dane jest spotkać się w nowej atmosferze – podkreślił zwracając się do zebranych w imieniu niedawno wybranego parlamentu prof. A. Stelmachowski. Jest to czynnik, który może posłużyć spełnianiu przez Polskę tradycyjnej roli pomostu między Wschodem i Zachodem, w czym istotny udział przypada uczonym. Kongres może także przyczynić się do ożywienia procesu budowy lepszego jutra, określenia dróg osiągania ideałów demokracji, humanizmu i prawdy. Obradom kongresu – stwierdził mówca – powinna przyświecać myśl, jak efektywniej spełniać nasze zadania wobec kraju pochodzenia i kraju zamieszkania.
Po wysłuchaniu referatów wprowadzających nastąpiła dyskusja, w której oprócz naukowców z Zachodu wzięli udział przedstawiciele naszej republiki: Jan Ciechanowicz i autor niniejszego artykułu.
W przerwie obrad uczestnicy kongresu i zaproszeni goście z Wojciechem Jaruzelskim obejrzeli specjalnie na tę okazję przygotowaną wystawę: „Z dorobku uczonych polskiego pochodzenia 1945-1989”. Miałem też osobistą rozmowę z W. Jaruzelskim, którą transmitowało Polskie Radio i TV.
W pierwszym dniu obrad obecni byli ministrowie Zbigniew Grabowski, Jacek Fisiak, Aleksander Krawczuk i Tadeusz Olechowski oraz prezes Towarzystwa „Polonia” Tadeusz Młyńczak.
Tegoż dnia po południu uczestnicy Kongresu wzięli udział w otwarciu Domu Polonii w Pułtusku. Na dziedziniec zamku przybyli przedstawiciele rządu PRL, organizacji polonijnych, w tym również Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie, duchowni. Odczytano list do uczestników uroczystości od przewodniczącego Rady Państwa W. Jaruzelskiego. Uroczystość uświetniły utwory kompozytorów polskich w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Narodowej oraz recytacje polskiej poezji tworzonej w kraju i za granicą. Była to piękna i wzruszająca uroczystość jednocząca wszystkich Polaków.
Następnego dnia rozjechaliśmy się, by kontynuować obrady w zespołach problemowych. W grupie naukowców wraz z wilnianinem Ryszardem Kuźmą udaliśmy się do Katowic, gdzie wygłosiliśmy swoje referaty. Przed początkiem obrad odbyliśmy lot helikopterem nad przemysłowymi obiektami Śląska, by naocznie przekonać się o spustoszeniu, jakie powoduje niedbałość o środowisko naturalne człowieka. Nie będę opisywał toku obrad, które były naprawdę ciekawe i pouczające. Powierzono mi prowadzenie jednego z posiedzeń: na jego zakończenie musiałem odpowiedzieć na szereg pytań dotyczących spraw ekologii na Litwie, życia i przebudowy w ZSRR, sytuacji Polaków, ich problemów odrodzenia narodowego.
19 i 20 kontynuowaliśmy obrady plenarne w Krakowie na temat „Odpowiedzialność uczonych za wizje przyszłości świata”. Tam też nastąpiło zakończenie III Kongresu. Następny. IV Kongres, uzgodniono zwołać w 1991 roku w rocznicę Konstytucji 3 Maja.
Pozostały bardzo miłe i niezapomniane wspomnienia nie tylko z obrad. Mieliśmy również wiele spotkań towarzyskich w kuluarach Kongresu, byliśmy też podejmowani przez środowiska naukowe. Zawarliśmy dużo nowych znajomości z kolegami na świecie. Pokazaliśmy też Polsce i światu, że nasi litewscy Polacy również posiadają swoją, chociaż nieliczną, kadrę naukową, że możemy być równorzędnymi partnerami w dyskusji.
Na zakończenie pragnąłbym podkreślić, że delegacja radzieckich Polaków naukowców budziła szczególne zainteresowanie uczestników Kongresu. Dosłownie byliśmy oblegani przez korespondentów gazet, radia, telewizji. Największą popularnością cieszył się deputowany ludowy ZSRR Jan Ciechanowicz. Nie wątpię, że oprócz omówienia bardzo wielu problemów współczesności umocniliśmy pomost między Wschodem i Zachodem. Za tę możliwość serdecznie dziękujemy szanownym Organizatorom.
doc. Medard Czobot

* * *

4 sierpnia 1989 roku „Czerwony Sztandar” zamieścił (ze skrótami, wycinając polsko-patriotyczne fragmenty) mego niedoszłego, lecz opublikowanego w języku rosyjskim w zbiorze stenograficznym, przemówienia na I Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR:
„Wychodząc na spotkanie prośbom naszych Czytelników, zamieszczamy (z niewielkimi skrótami) tekst przemówienia Jana Ciechanowicza, deputowanego ludowego ZSRR z Wileńskiego Październikowego Okręgu Terytorialnego Nr 686 Litewskiej SRR, który został przekazany do sekretariatu I Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR i ma się ukazać w stenograficznym sprawozdaniu ze Zjazdu. Jak wiadomo, wygłosić go Janowi Ciechanowiczowi nie pozwolono.

Rozpoczyna się u nas praca nad nową Konstytucją. Chciałoby się, aby jej autorzy zwrócili maksymalną uwagę na to, że każda ustawa powinna nie tylko odgrywać rolę ochronnego aktu prawnego w stosunku do istniejących realiów, lecz ma być jakby łożyskiem, prowadzącym naprzód, wzwyż, do coraz większej politycznej, socjalnej, moralnej i ekonomicznej doskonałości społeczeństwa. Główną rzeczą jest, aby Ustawa Zasadnicza skutecznie broniła człowieka i przyczyniała się do jego rozwoju etycznego. Dlatego do jej przygotowania należy wciągać obok prawników, filozofów również etyków, psychologów, socjologów, pedagogów. Byłoby słuszne wykorzystać w tym procesie, który w żadnym wypadku nie powinien być pochopny, również doświadczenie innych, tradycyjnie demokratycznych państw. Konstytucja powinna być, rzec można, „wieczna”, obliczona nie na jeden dziesiątek lat, jak to ma miejsce u nas, lecz na stulecia. Ustawa Zasadnicza, którą się zmienia kilka razy w ciągu życia jednego pokolenia, nie może cieszyć się szacunkiem ani władz, ani szeregowych obywateli. Nasz naród, który wiele wycierpiał, zasługuje na to, aby otrzymać wreszcie swoją nienaruszalną „wielką kartę wolności”, niezawodnie, w praktyce broniącą jego godności i wolności.
Proponuję więc jako jedną z zasad Konstytucji włączyć do niej tezę o nietykalności Ustawy Zasadniczej; z tym, aby nikt: ani Josif Wissarionowicz, ani Nikita Siergiejewicz, ani Leonid Iljicz, ani Michaił Siergiejewicz, ani nikt inny nie mógł według swego uznania przekształcać Konstytucję w opakowanie dla swoich osobistych ambicji.
Kto nie umie słuchać prawa, naraża się na to, że jarzmo bezprawia zastosuje się wobec niego i narodu. (Warto przypomnieć w związku z tym znany aforyzm Friedricha Nietzsche: „Tylko ten umie rozkazywać, kto umie się podporządkowywać”). Jednakże pokusa niepodporządkowania się jest wielka. Już w ciągu naszego Zjazdu niejednokrotnie proponowano niezwłoczną zmianę konstytucji i wstrzymanie działania tych lub innych ustaw.
Okazuje się więc, że kto uchwala ustawy, ten też pierwszy je narusza, przy czym radykalnie. Jak się w takim razie spodziewać, że naród będzie je respektował? I po co w takim razie wstrząsać powietrze pustymi rozmowami o państwie praworządnym? Jeśli prawo jest nietykalne – a tylko w takim przypadku jest ono prawem – to obowiązuje ono wszystkich. I szczególny szacunek mu powinny widocznie okazywać właśnie osoby posiadające władzę. Sądzę, że tylko naród ma prawo uchwalać lub odrzucać artykuły ustawy zasadniczej. Nawet najdoskonalsza ustawa, jeśli się jej nie przestrzega, jest bezużyteczna, i odwrotnie, ustawa choćby z pewnymi wadami, ale szanowana przez obywateli i praktycznie realizowana, przyniesie swoją korzyść. Dlatego należy pozbawiać stanowisk tych wysoko postawionych polityków, którzy próbują lekceważyć Konstytucję i tym samym pchają kraj do chaosu.
Wolność tylko wtedy rzeczywiście jest wolnością, gdy jest odpowiedzialna i rozsądna, a zbiorowy rozum mężów stanu znajduje swe wcielenie właśnie w ustawie i jej realizacji. Tam zaś, gdzie wolność pozbawiona jest kontroli ze strony rozumu i sumienia, przekształca ona człowieka w niewolnika jego własnych lub grupowych ambicji, emocji, słabostek, a nawet po prostu głupoty. Z drugiej strony, tam, gdzie wszyscy są sługami prawa, nikt nie jest niczyim sługą. Taka jest dialektyka życia.
Oburza nas, że Stalin lub ktoś inny traktował prawo jako środek realizacji swoich osobistych planów, ale nie zauważamy swych własnych prób traktowania prawa tak samo instrumentalnie i lekceważąco. A przecież tam, gdzie nie ma szacunku do prawa, nie ma kultury, nie ma cywilizacji. Nie wolno zapominać, że demokracja albo istnieje w ramach prawa albo przekształca się w bezprawie.
Chciałbym życzyć naszym ustawodawcom, aby stworzyli konstytucję na tyle doskonałą, aby i oni sami ją szanowali, i aby ci, którzy przyjdą po nich, z czystym sumieniem mogli tak samo postępować.
A teraz kilka słów o innym aspekcie tej samej kwestii. Wolność jest możliwa tylko w silnym, uporządkowanym państwie. Słabe państwo jest klęską dla narodu, jak też biedą jest państwo totalitarne i bezkontrolne...
Dzisiaj dużo się mówi o tak zwanym odrodzeniu narodowym. Ale można zauważyć, że odrodzenie narodowe bez odrodzenia moralnego przeobraża się w zwyrodnienie nacjonalistyczne. Wzmogły się u nas takie haniebne zjawiska, jak antysemityzm, nastroje antyrosyjskie, prześladowanie mniejszości narodowych w republikach związkowych, szowinizm wielkomocarstwowy. W niektórych miejscach prowadzi się otwartą antykonstytucyjną propagandę nacjonalistyczną i nagonkę przeciw ludziom według kryteriów narodowościowych.
A czyni się to wszystko pod sztandarem „odrodzenia narodowego”...
Niech mi wolno będzie, miedzy innymi, zwrócić uwagę Wysokiej Izby na poważne i niebezpieczne napięcia, jakie powstały ostatnio w stosunkach litewsko-rosyjsko-polskich na Litwie. Chciałbym w związku z tym przypomnieć słowa wielkiego filozofa rosyjskiego Władimira Sołowjowa o tym, że „nacjonalizm – to syfilis ludzkości”. Niestety, obserwujemy u nas epidemię tej okropnej zarazy, porażającej mózg i serca ludzi, czyniącej ich kretynami pod względem intelektualnym i moralnym. Dlaczego więc usiłujemy udawać, że tego nie zauważamy? Same przez się takie choroby nie mijają, bowiem nie są to choroby rozwoju, lecz degeneracji. I skutki ich z reguły bywają okropne.
Najprawdopodobniej opracowując ustawę o stosunkach narodowościowych w kraju Rad należy rozstrzygnąć potrójne zadanie:
a) obronić integralność ZSRR;
b) utwierdzić suwerenność republik związkowych;
c) otoczyć ochroną prawną mniejszości narodowe w samych republikach.
Mniejszości te, mając nad sobą zazwyczaj nie jednego, a jako minimum dwóch „starszych braci”, często okazują się w bardziej trudnej sytuacji. Przy tym dławi się je zwykle pod hasłami walki o „wolność”, „równość” i „sprawiedliwość”. Zapomnienie o losie tych małych narodów jest jednym z największych zaniedbań partii i państwa. Sądzę, że nowa ustawa powinna między innymi zapewnić całkowitą realną równość i wolność używania języków w całym Związku Radzieckim. Należy również przyznać tym naszym mniejszościom, które dotychczas nie mają własnych narodowych formacji administracyjno-terytorialnych, prawo do ich tworzenia bez przeszkód, co pozwoli im w pewnym stopniu obronić się przed samowolą tych lub innych nacjonalistów i asymilatorów. Nikt i nigdy jeszcze nie potrafił zbudować własnej pomyślności na nieszczęściu innych; nikt i nigdy nie będzie wolny, jeśli zniewala sobie podobnych...
Kontynuując dany temat chciałbym poruszyć pewną konkretną kwestię, a mianowicie: kwestię Polaków radzieckich. Według oficjalnej statystyki osób tej narodowości mieszka u nas około półtora miliona (przeważnie na terenach, które do roku 1939 należały do Polski. Ale nie tylko.) Faktycznie jest ich znacznie więcej, bowiem w niektórych regionach kraju (między innymi w obwodach grodzieńskim i mińskim BSRR) w dowodach osobistych Polaków – wbrew ich woli – władze stawiają częstokroć inną narodowość. Do mnie, jako do deputowanego, zwróciło się już dziesiątki ludzi ze skargami z powodu podobnego bezprawia.
W ogóle sytuacja Polaków w ZSRR jest krytyczna. Faktycznie nie ma w tym języku prasy, publikacji książek, język ostał się tylko w kościołach (tam gdzie one w ogóle zachowały się). Zniszczono i niszczy się tysiące polskich świątyń i cmentarzy. Szkoły z polskim językiem wykładowym działają faktycznie tylko na Litwie, ale i tam jest tendencja do ich powolnego zwijania. Z 263 szkół polskich w Litwie zostało obecnie tylko 88. Wielokrotnie mniej na tysiąc mieszkańców jest pośród Polaków osób z wyższym wykształceniem, studentów, kierowniczych pracowników, niż wśród ich współobywateli innych narodowości. Polaków w wielu przypadkach poważnie ogranicza się w niektórych prawach obywatelskich i socjalnych (zwłaszcza w sferze języka, kultury, oświaty), wywiera się na nich wzmożoną, systematyczną presję asymilacyjną i dyskryminacyjną ze strony biurokracji narodowej republik związkowych. Faktycznie spycha się ich ciągle do poziomu obywateli trzeciej kategorii.
Dlatego zwracamy się o pomoc do Moskwy. Prosimy Radę Najwyższą ZSRR odwołać wszystkie stalinowskie akty prawne, na podstawie których Polacy radzieccy byli przedmiotem masowych represji i eksterminacji fizycznej w latach 30-50 (w sumie około dwa miliony ofiar). Prosimy oficjalnie zrehabilitować nasz naród i pozwolić pozostałym przy życiu przedstawicielom jego, którzy dzisiaj mieszkają na zesłaniu, wrócić tam, skąd w swoim czasie bezprawnie zostali wywiezieni, prosimy także zezwolić nam utworzyć obwody autonomiczne w składzie ZSRR. I wreszcie jest najwyższy czas powiedzieć narodom prawdę o masowym bestialskim mordzie popełnionym przez wojska NKWD na 15 tysiącach jeńców wojennych – oficerach polskich w lasach pod Smoleńskiem i w innych miejscowościach na wiosnę roku 1940. Lepsza jest gorzka prawda, niż słodkie kłamstwo, w które nikt nie wierzy.
Uważam, że Polacy radzieccy nie zasłużyli na taki stosunek do siebie, jaki istnieje dzisiaj. Chociażby dlatego, że są oni pracowitymi i lojalnymi obywatelami ZSRR, dlatego że 200 tys. Polaków broniło rewolucji w latach 1917-1918, że byliśmy jedynym w Europie narodem, który w latach 1939-1945 nie dał Hitlerowi ani jednego zbrojnego oddziału, a dzisiaj Polska Ludowa jest największym i najbardziej niezawodnym sojusznikiem wojskowym i politycznym Związku Radzieckiego.
Opłakana sytuacja Polaków w ZSRR jest jednym z ostatnich reliktów stalinizmu. Proszę Szanowny Parlament przyczynić się do tego, aby ten relikt znikł możliwie najszybciej, tym bardziej, że nie potrzeba ku temu miliardów, starczy tylko dobra wola, trochę męstwa i szlachetności...
Jeszcze dwie uwagi o ustawodawstwie. Wydaje się być rzeczą niezbędną jak najszybsze wydanie takiego aktu prawnego o wyznaniach, który gwarantowałby całkowitą realną wolność sumienia, możliwość oficjalnego nauczania dzieci religii (jeśli tego zechcą ich rodzice) i wykluczałby dyskryminację polityczną i zawodową ludzi kompetentnych i utalentowanych, ograniczanych w prawach obywatelskich tylko dlatego, że są wierzącymi...
Absolutnie palące jest także podjęcie aktu ustawodawczego o obronie życia, godności i zdrowia ludzi w starszym wieku. Prawie wszyscy nasi obywatele w ciągu całego życia pracują bez wytchnienia dla państwa i najczęściej za mizerne wynagrodzenie. Zdawałoby się, że chociażby na starość kraj powinien się do nich ustosunkować po ludzku. Niestety, tak nie jest. Warunki, w jakich nasi ludzie żyją na starość i umierają, w wielu przypadkach są po prostu nie do pogodzenia z godnością ludzką, urągają nawet elementarnym jej wymogom.
Tak, mamy wiele innych trudności i problemów, ale polepszyć zaopatrzenie emerytalne, stworzyć sieć dobrych domów dla starców, zaopatrzyć w leki, przemyśleć inne zagadnienia związane z ochroną ludzi w wieku podeszłym – to sprawa najwyższej wagi, którą należy rozstrzygnąć niezwłocznie...”
Mimo pomocy deputowanych Ukraińców, tym razem przemówić z trybuny kremlowskiej się nie udało, a to za sprawą deputowanych litewskich, którzy ze skóry swej wyłazili, łgali, oczerniali, blokowali wszelkie polskie poczynania, strasząc wszystkich odrodzeniem polskiego imperializmu i antysowietyzmu.

* * *

W dzienniku „Kulisy. Express Wieczorny” (18-20.VIII.89) pani redaktor Agata Bujnicka opublikowała interesujący reportaż ze zjazdu naukowców pt. „Diaspora”:
„Od niedawna w języku działaczy polonijnych i tych oficjalnych związanych z Towarzystwem Łączności z Polonią Zagraniczną „Polonia”, i tych niezależnych, opozycyjnych, pojawiło się nowe słowo – diaspora. Już nie emigracja, już nie wychodźstwo, a właśnie diaspora.
Emigranci to tyle co przesiedleńcy – z jakichś względów opuścili kraj i żyją na obczyźnie. A diaspora? To wspólnota wygnanych, rozproszonych po świecie członków jednego narodu. Wspólnota, u której podstawy leżą związki z narodem – język, przywiązanie do tradycji, powrót do korzeni, związki kulturowe.
Poza krajem żyje ok. 15 milionów osób polskiego pochodzenia. To czwarta (proporcjonalnie do liczby mieszkańców) grupa na świecie – po Chińczykach, Włochach i Niemcach. Wielka polska diaspora, a właściwie wiele polskich diaspor. W każdej kołacze się polski rodowód, ale każda inaczej na niego patrzy, inny ma stosunek do kraju pochodzenia, do jego teraźniejszości, przeszłości i przyszłości.
Polacy i Amerykanie, Australijczycy, Kanadyjczycy, Włosi, Żydzi... polskiego pochodzenia. To rozróżnienie jest ważne. Urodzony w Ameryce potomek emigranta z Polski nie powie o sobie – jestem Polakiem. Powie – jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. Wilniuk, lwowiak, mieszkaniec jakiejś wsi na Białorusi czy w Kazachstanie, który prowadzi boje z administracją, by w jego i jego dzieci dowodach osobistych wpisana była narodowość polska (choć obywatelstwo radzieckie) powie – jestem Polakiem.
Jest w polskiej diasporze emigracja niepodległościowa, która nie uznaje Polski Ludowej. Są przeciwnicy ustroju socjalistycznego, są tacy, którzy nie akceptują sposobu sprawowania władzy. Są wychodźcy, którzy nie chcą utrzymywać kontaktów z krajem, zrażeni nie tak daleką znowu przeszłością – czasem, gdy pozbawiano polskiego obywatelstwa ludzi wielce dla Polski zasłużonych (np. w 1946 r. pozbawiono polskiego obywatelstwa grupę 75 wyższych wojskowych m.in. gen. Stanisława Maczka); czasem, gdy panowała polityka antyemigracyjna i antypolonijna, gdy „chroniono” kraj przed emigracją, gdy wszystko co było „stamtąd”, było złe i wrogie – literatura, sztuka, muzyka, zdobycze naukowe... Był przecież taki czas, gdy jedyną możliwą i jedyną realizowaną formą kontaktów były... festiwale folklorystyczne, bo tylko przyśpiewki i przytupy uznano za apolityczne.
Niejednorodna, podzielona, rozczłonkowana polska diaspora. Piętnaście milionów ludzi, dla których jedynym wspólnym punktem odniesienia jest źródło – naród, z którego się wywodzą. A mógłby być też i kraj, w którym żyją ich rodacy...
Towarzystwo Łączności z Polonią Zagraniczną „Polonia”. Organizacja, która miała być kontynuatorem idei Światowego Związku Polaków z Zagranicy. Organizacja, która (zgodnie z nazwą) powinna łączyć Polskę z Polonią zagraniczną. Powinna łączyć i przez tyle lat nie łączyła...
Jedni uznają ją za „tubę reżimu”, stworzoną tylko po to, by szerzyć dywersję wśród emigracji. Inni za organizację związaną z rządem, jemu podporządkowaną i jemu służącą. Fakt, że jest finansowana przez MSZ, nasuwał skojarzenia, że jest przez to ministerstwo sterowana i kontrolowana. Niektórych zniechęciła do Towarzystwa Łączności bierna postawa działaczy, którzy nie reagowali, gdy podejmowano decyzje nie sprzyjające kontaktom Polonii z krajem, którzy nie robili nic, gdy już można było... Wielu nie może zapomnieć czterech dziesiątków lat milczenia wokół „problemu polskiego” w ZSRR...
– Długie lata nas nie zauważano, nie pamiętano o nas. Nie przynosi to chluby ani Polsce, ani Towarzystwu „Polonia” – mówi prof. Jan Ciechanowicz, wilniuk, jedyny Polak w gronie posłów do parlamentu radzieckiego. – Miast kompetencji, uczciwości i ofiarności działaczy było asekuranctwo i tchórzostwo biurokratów i dygnitarzy (nie wierzę, że Moskwa im zabraniała), którym zależało jedynie na zachowaniu własnych stołków, a nie na nas. Polonia to trzecia część narodu, przecież w samym Związku Radzieckim żyją trzy-cztery miliony Polaków, którzy są Polakami, nawet jeśli o tej polskości zapomnieli, bo musieli myśleć o chlebie, nawet jeśli ją lekceważyli, bo Polska się o nich nie upominała, nawet jeśli oni tę polskość przeklinali i nienawidzili, bo komplikowała im normalne życie. Dla nas polskość to pojęcie etyczne, zobowiązujące do pewnego stylu życia, obowiązku służenia krajowi. A kraj? Ot, nie pamiętał. Nie pamiętali ludzie, którzy powinni nie dość, że pamiętać, ale i nam służyć...
– Towarzystwo „Polonia” robiło i robi wiele dobrego – mówi prof. historii Thaddeus V. Gromada z New Jersey, wiceprezes Polskiego Instytutu Naukowego w USA – choćby letnie kursy na polskich uniwersytetach dla studentów polonijnych, obozy językowe, zloty, wycieczki po kraju. Towarzystwo bardzo się stara, ale... Zawsze był znak zapytania – czy nie ma jakichś ukrytych motywów, jakichś nie znanych nam celów, o co tak naprawdę chodzi. Nasza młodzież wyjeżdżająca do Polski (a takie wyjazdy naszych dzieci wiele dla nas znaczą) bała się, że ktoś zacznie ich indoktrynować, przerabiać... Na szczęście zaczyna się czas, że kultura i nauka stają się apolityczne, aideologiczne. Towarzystwo „Polonia” nie reprezentowało całego narodu i siłą rzeczy nie mogło służyć wszystkim wywodzącym się z tego narodu.
22 czerwca w Garden Groves w Kalifornii odbył się zjazd Krajowej Rady Dyrektorów Kongresu Polonii Amerykańskiej w ramach Komisji Spraw Polskich. Jedna ze spraw, jakie poruszano, dotyczyła Towarzystwa „Polonia”: „Towarzystwo „Polonia” powinno zmienić swą dotychczasową strukturę i zgodnie z zasadą pluralizmu powinno przyjąć charakter szerokiej koalicji obejmującej wszystkie formy życia społeczno-narodowego w kraju i za granicami, a więc przedstawicieli Kościoła katolickiego i innych wyznań, życia politycznego i zawodowego, „Solidarności” i ruchów opozycyjnych oraz przedstawicieli centralnych organizacji Polonii i emigracji”.
Niedługo potem Kongres Polonii Amerykańskiej podjął decyzję, że dopóki te zmiany nie staną się faktem, nie będzie utrzymywał stosunków z Towarzystwem „Polonia”.
W tym, że Towarzystwo „Polonia” nie może dalej istnieć w takim kształcie jak dotąd, wiedzą wszyscy zainteresowani – działacze Towarzystwa, którzy od pewnego czasu (konkretnie od dwóch lat, od kiedy sekretarzem generalnym został Józef Klasa – zaznaczają przedstawiciele Polonii) stają na głowie, by stosunki Polonii z Polską stały się wreszcie normalne, by Towarzystwo zaczęło wreszcie pełnić funkcję łącznika, a nie zniechęcającej, zbiurokratyzowanej instytucji państwowej. Wiedzą o tym też przedstawiciele polskiej diaspory z różnych krajów – ci, którzy chcą podtrzymywać kontakty z krajem, ci, którzy zaczynają odzyskiwać zaufanie do krajowego partnera, i ci, którzy czekają na konkretne zmiany, bo dopiero wtedy uwierzą, że „idzie nowe” i zaczną szukać jakiejś wspólnej dla obu stron płaszczyzny porozumienia.
Co więc będzie? Czy Towarzystwo „Polonia” zmieni nazwę na nową, mniej skomplikowaną i pod tym nowym szyldem będzie kontynuować dotychczasowe reformatorskie poczynania? Czy może nastąpi rozłam – o którym ostatnio głośno – i powstanie nowa, konkurencyjna organizacja, która będzie partnerem dla wielu stowarzyszeń polonijnych, unikających dotąd kontaktów z Towarzystwem?
Mówi rzecznik prasowy Towarzystwa „Polonia”, Mieczysław Olender: – Rozłam Towarzystwa i stworzenie organizacji konkurencyjnej to najgorsza rzecz jaka mogłaby nas spotkać. Doprowadziłoby to do jeszcze większych podziałów wśród Polaków żyjących za granicą. I tak Towarzystwo, w tym kształcie w jakim istnieje dziś, ma wielu przeciwników wśród organizacji zasłużonych dla polskości. – Kongres Polonii Amerykańskiej, kongresy Polonii innych krajów, Polska Macierz Szkolna, Harcerstwo Polskie, polonijne duszpasterstwo, większość organizacji kombatanckich...
W ciągu ostatnich kilku lat znormalniały stosunki z Polonią, udało się usunąć niektóre bariery ustawodawcze i administracyjne, zliberalizowała się polityka paszportowo-wizowa, przepisy celne, cenzura, inna już jest interpretacja ustawy o obywatelstwie polskim. Zmian jest wiele, ale żeby odzyskać zaufanie Polonii, trzeba ich jeszcze więcej. Na Towarzystwie wciąż zalega cień jego przeszłości – brak odwagi u działaczy, którzy mogli mieć wpływ na niekorzystne dla stosunków z Polonią decyzje na politykę państwa. Podejmowane przez nas próby naprawienia starych błędów dały Towarzystwu pewien kredyt zaufania, ale nie wszystkie środowiska polonijne uważają, że to już nadszedł czas nawiązania z nami normalnych stosunków. Na to będziemy musieli zapracować – stworzyć jak najlepsze warunki polityczne i prawne, przestać dzielić kulturę na krajową i emigracyjną, wzmóc troskę o zachowanie języka, kontakt z tradycją, by Polonia się nie wynaradawiała.
Dziś jest już możliwe stworzenie takiej organizacji, która będzie istnieć DLA emigracji, która będzie służyć łączeniu Polonii (i tej ze Wschodu i tej z Zachodu) z krajem. Taka organizacja musi mieć kształt w pełni akceptowany przez środowiska emigracyjne, musi być apolityczna, związana z państwem a nie z rządem, z jednym naczelnym celem – służeniem Polsce i polskiej diasporze.
16 lipca podczas spotkania z działaczami polonijnymi na Zamku Królewskim, sekretarz generalny Józef Klasa przedstawił nowe propozycje. Są zbieżne ze stanowiskiem Kongresu, a nawet je wyprzedzają. O zmianach, jakie muszą zajść w Towarzystwie, mówi się od dość dawna. Józef Klasa przeprowadził rozmowy z przedstawicielami „Solidarności”, Kościoła, układu koalicyjno-rządowego ze środowiskami niezależnymi, z działaczami opozycyjnymi w kraju i za granicą. W czerwcu Sekretariat Towarzystwa „Polonia” rozesłał do wszystkich senatorów i większości posłów list: „...Jesteśmy świadomi, że Towarzystwo musi ulec radykalnym zmianom. Opowiadamy się za stworzeniem takiej organizacji, która będzie służyć nadrzędnym, ponadustrojowym interesom Polski, państwa polskiego i Polonii świata. Więź z wielomilionową Polonią nie może być własnością żadnej partii, stronnictwa czy organu administracji – jest to sprawa ogólnonarodowa”.
Co z tego wynika? Towarzystwo „Polonia” chce powrócić do dawnych, dobrych tradycji „Światpolu”. Organizacja, która zajmuje się współpracą z Polonią świata powinna być związana z parlamentem i przez niego finansowana. Przewodziłby jej i sprawował nad nią pieczę marszałek Senatu (tak jak było w czasach II Rzeczypospolitej). W skład władz powinni wejść ludzie o nie kwestionowanym autorytecie obywatelskim, wywodzący się i z Sejmu i z Senatu, z różnych orientacji społecznych i politycznych, wybitne osobistości działające na rzecz Polonii i przedstawiciele diaspory. Działacze emigracyjni powinni mieć wpływ na kształtowanie programu, na wybór władz. To co im ma służyć, od nich powinno zależeć.
– Przemówienie Józefa Klasy było dla nas dużym zaskoczeniem – mówił prof. Thaddeus Gromada – nie spodziewaliśmy się takiej katharsis, takiego rozliczenia z przeszłością, że Towarzystwo zdobędzie się na tak rewolucyjne zmiany. Jeśli projekty urzeczywistnią się, wiele zmieni się na lepsze, emigracyjne stowarzyszenia nie będą już miały pretekstu do braku jakichkolwiek kontaktów z krajem.
– Do tej pory nasze stosunki przypominały dom wariatów – mówi prof. Jan Ciechanowicz – biurokraci dyktowali, co należy czytać, co tłumaczyć, czego słuchać. Kiedy nas wreszcie „zauważono”, zaczęła się wymiana młodzieży, kursy językowe dla naszych polonistów, współpraca między uczelniami. Otrzymaliśmy i otrzymujemy spory zastrzyk polskiej kultury, literatury. Ale zaczęły się też niedobre dla nas zjawiska. Zaczęli nas odwiedzać ludzie niekompetentni, którzy wtrącają się w nasze sprawy, chcą za nas myśleć, za nas robić. A wychodzi na to, że robią to na naszą szkodę. Chcą za nas rozmawiać z Litwinami i Białorusinani. Pytają – np. czemu walczymy o polski język, skoro powinien nam wystarczyć w domu i kościele (tak w jednym z wywiadów powiedział Lech Wałęsa, mamy o to do niego duży żal), czemu drzemy koty z Litwinami. Tymczasem my wcale nie wojujemy. Tak jak potrafimy, staramy się dbać o nasze interesy, o to by nie poddać się litwinizacji. A dobrych rad będziemy słuchać wtedy, gdy Polacy mieszkający w Polsce przekształcą ją w rządny, sprawiedliwy, kwitnący kraj. Nam nie o taką pomoc – polegającą na „dobrych” radach – chodzi. Polska musi o nas pamiętać, że jesteśmy, że są nas miliony, że czekamy na wsparcie moralne, a nie na głupie pouczanie.
Zmiany jakie zapowiada Towarzystwo są bardzo poważne. Oby tylko znów nie było tak, że jeśli się nie powiedzie, winą za to obarczy się system, „wyższe” siły i racje. W tej nowej organizacji polonijnej powinni się znaleźć wyłącznie ludzie o bardzo wysokim poziomie moralnym i umysłowym, światli, energiczni, mądrzy i dyplomatyczni. Działacze takiej organizacji muszą mieć gorące serca i chłodny umysł. I mieć siłę, by wiele zacząć od nowa.”

* * *

Sztandar Młodych” nr 161 (18-20 sierpnia 1989)

Sąsiedztwo. Rozmowa z Janem Ciechanowiczem:
– Polacy mieszkający na Litwie bardzo nie lubią, gdy zalicza się ich do Polonii. Wręcz protestują przeciw takiemu ich określaniu...
– Określenie Polonia odnosi się do ludzi, którzy z różnych powodów, dobrowolnie czy nie, oddalili się z kraju rodzinnego. My natomiast nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. To państwo polskie przesunięto na zachód. Odnoszę wrażenie, że nie bardzo chciało ono o nas pamiętać. A przez te lata zdarzyły się rzeczy takie, że lepiej, by nigdy nie zaistniały. Cały okres stalinowski był dla nas gehenną, jeśli chodzi o sprawy kultury, oświaty, o zachowanie ludzkiej godności. Nie lepszy był okres breżniewowski. Licznym mniejszościom, bo nie można powiedzieć, że wszystkim, w ZSRR wiodło się źle. Mogę wymienić Niemców z Powołża, Tatarów krymskich i oczywiście Polaków. Jest nas kilka milionów w całym ZSRR, a tylko na Litwie mniejszość polska – to ok. 300 tysięcy osób – wliczając także tych Polaków, którzy Polakami się czują, chociaż w paszportach mają przymusowo wpisaną narodowość białoruską. To ci, którzy przyjechali do Wilna z tej części Wileńszczyzny, która obecnie jest w składzie Republiki Białoruskiej. Tu postępowano brutalnie. Nie jest żadną pociechą, że Białorusini na Białorusi są w podobnej sytuacji. Nie uwierzy pani, ale w Mińsku – stolicy Białorusi nie ma ani jednej białoruskiej szkoły. Tylko rosyjskie. We wschodniej Białorusi szkoły są rosyjskie, a szkoły białoruskie są tam, gdzie mieszkają Polacy.
– Do tej pory wydawało się, że Polacy na Litwie muszą walczyć o to, by nie poddać się rusyfikacji. Tymczasem coraz częściej słyszy się o konflikcie polsko-litewskim.
– To nie jest nowy problem. Jeszcze przed wojną istniał problem stosunków polsko-litewskich, polsko-rosyjskich i litewsko-rosyjskich. Do czasów pieriestrojki Polacy nie występowali jednak nigdy jako samodzielna siła polityczna. Dopiero teraz jasno wyrażamy swój program, swoje cele, potrzeby, protestujemy przeciw stanowi, w jakim się znajdujemy nie z własnej winy. Nikomu nie życzymy źle, nikogo nie pragniemy wywłaszczać z jego dorobku kulturowego. Natomiast w stosunku do nas z niepokojem notujemy od dawna takie działania jak zawłaszczanie naszego dorobku kulturalnego. Jeżeli się zniekształca nazwiska polskich uczonych, jeżeli wszystkie elementy historii są przedstawiane w duchu antypolskim – jest to nie do przyjęcia. Wytworzyła się dziwna sytuacja. Za Stalina otwarto 264 szkoły polskie. Potem w okresie demokratyzacji te szkoły były zamykane i dzisiaj mamy ich 88, a więc trzecią część tamtego stanu. Zresztą, Litwa jest jedyną republiką radziecką, gdzie godność Polaków w jakimś stopniu szanowano. Nie przypisywano przymusowo do innej narodowości. Fakt, zniekształcano imiona. Jozas zastępował Józefa. Ale można przyjąć, że to było zgodne z duchem języka litewskiego i nie był to specjalny problem. Narodowości jednak nie zamieniano. A na Białorusi? Polak? Jaki Polak? Wy wszyscy Białorusini, bo mieszkacie na Białorusi. A potem z dzieci tych „Białorusinów” robiono już Rosjan.
– Ostatnio przez Litwę przetacza się fala zmian nazw. Powraca się do nazw dawnych...
– Istotnie. Nas razi to, że rdzennie słowiańskie, polskie nazewnictwo na Wileńszczyźnie zostało po wojnie automatycznie przetłumaczone na litewski. Był też okres przymusowej sowietyzacji, obejmującej również nazewnictwo. Teraz przywraca się dawne nazwy, ale nie w brzmieniu polskim lecz litewskim. Powrotu do autentycznych polskich nazw nie ma. Natomiast zupełnie inną sprawą jest nazwa uniwersytetu. Przed wojną był to Uniwersytet Stefana Batorego. Ja uważam, że powrotu do tej nazwy być nie może. Uniwersytet Stefana Batorego to była polska uczelnia. Dzisiejsza uczelnia w Wilnie nie ma z tamtą nic wspólnego. Żądanie powrotu do dawnej nazwy jest wręcz absurdalne. Nie rozumiem Polaków, którzy przyjeżdżają z kraju i nalegają, żądają wręcz, by walczyć o dawną nazwę. W taką walkę nigdy się nie zaangażuję, bo to byłoby typowe „działanie zastępcze”...
– Jest pan deputowanym. W kampanii wygrał pan z sekretarzem generalnym „Sajudisu” Wirgiliusem Czepajtisem. Ale podobno w tej kampanii przedmiotem manipulacji było pańskie nazwisko. Na plakatach i na listach do głosowania figurował Pan nie jako Jan Ciechanowicz, ale... Iwan Tichonowicz. Czemu to miało służyć?
– Manipulowaniu uczuciami wyborców. Podczas tej kampanii byłem zwalczany zarówno przez prasę nieoficjalną, jak i oficjalną, kontrolowaną przez partię. Szowinistycznie usposobieni księża litewscy nawoływali z ambon do niegłosowania na mnie. Zresztą oni często z ambon uwłaczają godności Polaków. Oto mam list księdza Jana Mackiewicza. Ze względu na to, że pracując w Nowej Wilejce zapisał się dobrze w pamięci ludzi, biskup... wysłał tego Polaka do rdzennej Litwy a na miejsce Polaka przywiózł Litwina. Teraz będą litwinizować, bałwanić naszych ludzi.
Jeszcze jedno wyjaśnienie co do mojego nazwiska. Nazywam się Jan Ciechanowicz, ale w paszporcie zniekształcono moje nazwisko i wpisano Iwan Tichonowicz. Nie jestem w tym odosobniony. Ostatnio, gdy zostałem deputowanym, zwróciło się do mnie z podobną sprawą ponad 600 osób. Wszystkim wpisano nazwiska i imiona w obcym brzmieniu. Teraz oczekują, iż ja, jako poseł do parlamentu radzieckiego, pomogę im w restytucji ich nazwisk i przywróceniu narodowości, o której nie zapomnieli. Zwróciłem się z oficjalną interpelacją do Rady Najwyższej Litwy, zaproponowałem nawet projekt ustawy, która gdyby została przyjęta, pozwalałaby obywatelom zwracać się do władz i w paszportach automatycznie przywracano by właściwe brzmienie imion i nazwisk oraz narodowość.
– W prasie polskiej ukazała się niedawno następująca informacja: Odwołania uchwał o utworzeniu polskich obwodów autonomicznych zamieszkanych w większości przez Polaków zażądała Rada Najwyższa Litwy, stwierdzając, że są one niezgodne z Konstytucją Republiki. Jednocześnie Rada zadeklarowała poparcie dla narodowo-kulturalnych dążeń Polaków na Litwie. Czy można prosić o komentarz?
– Wiedzieliśmy, że nasza oddolna inicjatywa, bo autonomizacja zrodziła się w 29 gminach i jednym mieście, spotka się z przyjęciem mało życzliwym. Ale w apelu do nas Rada Najwyższa nie wskazuje, który punkt Konstytucji Litwy został złamany. Muszę zupełnie otwarcie powiedzieć: nie naruszamy żadnego punktu Konstytucji Litwy ani Związku Radzieckiego. Nie ma takiego punktu, który by zabraniał dążeń do autonomizacji. Przypuszczam, że taki będzie najczęściej sposób rozwiązywania problemów narodowościowych w Związku Radzieckim. Dlatego stanowisko Rady Najwyższej jest bezpodstawne.
– Jest tragizm dziejów w tym, że w momencie, kiedy powstają dążenia narodowościowe, kiedy rodzi się świadomość narodowa, dochodzi do tak daleko idącej rozbieżności, dotyczącej praw własnych i cudzych.
– Stalinizm siedzi głęboko w ludziach i każe mierzyć świat różnymi miarkami. Dla siebie demokracja, wolność, wszystko, a inni niech pozostaną niewolnikami. Już nauczyliśmy się jednego: nieprawdą jest, że ktoś będzie nam sprzyjać, że będzie nam pomagać. W ciągu 50 lat naszej przynależności do Litwy czy Ukrainy, nigdy nie byliśmy traktowani po ludzku. Właściwie żaden naród nie był traktowany po ludzku. I teraz nie ma żadnych podstaw, by czekać na przejaw dobrej woli ze strony rządu litewskiego. Gdyby oni rzeczywiście życzyli nam dobrze, nie występowaliby przeciw autonomizacji, a poparli, pomogli to zorganizować. Nie pomagają, przeszkadzają. Będą przeszkadzać. My przeciw Litwie nie występowaliśmy. Wręcz odwrotnie. Jest taka myśl: tylu wrogów – ilu niewolników. Jeśli ktoś nadal pragnie mieć wrogów, niech trzyma niewolników. Nie chcemy być ani wrogami, ani niewolnikami. Chcemy być sobą. Pragniemy służyć Litwie, bo ją uważamy za naszą ojczyznę. Nie chcemy jej dzielić. Ale ta deklaracja Rady Najwyższej Litwy świadczy o tym, że nadal jesteśmy traktowani w sposób dyskryminujący. Uważam tę uchwałę za antylitewską, nie antypolską jedynie, i za przejaw krótkowzroczności politycznej.
– Jacy są Polacy na Litwie? Podobno nie należą do ludzi wykształconych? Podobno to grupa najniżej edukowana pośród wszystkich mieszkańców Litwy?
– Wśród Polaków na 1000 ludności ludzi z wyższym wykształceniem jest 6-krotnie mniej niż wśród Litwinów, 4-krotnie mniej niż wśród Rosjan, 2-krotnie mniej niż Białorusinów. Znajdujemy się mniej więcej na tym poziomie co Cyganie.
– Z czego to wynika?
– Z represji okresu stalinowskiego, które przetrzebiły szeregi inteligencji; część rozpierzchła się na różne strony, najczęściej do Polski. Z wieloletniej, świadomej dyskryminacji polskiej mniejszości narodowej. Byliśmy spychani tylko do sfer produkcji materialnej. To jedyne, co nam gwarantowano – pracujcie. Dzisiaj dużo jest Polaków wśród zamiataczy, kucharzy, sprzątaczek, natomiast prawie nie ma inteligencji twórczej, naukowej. Można oczywiście znaleźć dwa, trzy przykłady i reklamować, ale to będzie jawne fałszerstwo. Stanowimy 9 procent ludności Litwy i taki procentowy udział w różnych szczeblach społecznych powinien być zachowany. Duże od tego odstępstwo budzić musi podejrzenia, że to nie sami Polacy są temu winni. To przecież władze państwowe finansują oświatę. Produkujemy na głowę ludności w rejonach polskich prawie dwukrotnie więcej niż w etnicznych rejonach litewskich. Natomiast subsydia na cele socjalne dla polskich rejonów są ponad dwukrotnie niższe niż rejonów etnicznie litewskich. Fakty są nie do obalenia. Z tego powodu dążymy do autonomizacji. Nie możemy oczekiwać dobrej woli. Rzeczywiście, jesteśmy na szarym końcu, jeśli idzie o poziom wykształcenia, ale proszę wierzyć, wielka uczoność jeszcze nie daje rozumu.
– Czy Polacy na Litwie mają poczucie krzywdy historycznej? Czy mają przekonanie, że historia ich skrzywdziła?
– Odwołam się do mądrości starogreckiej. Nieszczęśliwy jest ten, kto nie umie znosić nieszczęścia. My potrafiliśmy to nasze nieszczęście znosić w ciągu 50 lat, ale już go znosić nie chcemy i nie będziemy. Zdecydowaliśmy się na samoobronę i będziemy bronić swego. Nie chcemy cudzego, nikomu źle nie życzymy, chcemy tylko, by w nas widziano ludzi i szanowano naszą ludzką godność. I czy nasi partnerzy chcą tego, czy nie – będą musieli pogodzić się z tym, że Polacy to też ludzie. Tak było przez całe dziesięciolecia. Polak to pan, napastnik, agresor, imperialista, zaborca. Polskim dzieciom z prostych chłopskich i robotniczych rodzin wmawiano, że oto wy Polacy jesteście pany. I tę niesprawiedliwość, którą popełniano w stosunku do nas, próbowano usprawiedliwić rzekomymi niesprawiedliwościami z polskiej strony, popełnianymi przed wieloma stuleciami. Była to podłość usprawiedliwiana w sposób pseudonaukowy.
– Co teraz się zmieniło?
– Przede wszystkim to, że mówię o tym pani otwarcie i niczego się nie boję. Ale niech pani nie myśli, że to takie błahe sprawy, przelewki. Regularnie otrzymuję pogróżki. Listowne, telefoniczne: polska k..., powiesimy, zabijemy... Zwróciłem się z tą sprawą do KGB – nic nie wskórano. Do prokuratury – również otrzymałem wiadomość, że autorów tych listów nie wykryto, ale prokuratura będzie trzymała rękę na pulsie. Jestem deputowanym ludowym, mam immunitet. Mnie muszą chronić. To nie są żarty, antypolska propaganda daje skutki.
– Mam wrażenie, że Polacy na Litwie mają trochę pretensji do Polski za to, że przez tyle lat udawała, że tych Polaków nie ma.
– Do Polski pretensji nie mamy. Kochamy ją. Natomiast do ludzi, którzy wspaniały, inteligentny naród doprowadzili do takiego upadku. Czy naród polski ma pretensje do Polski? Nie. On ma pretensje do władców, którzy w sposób niekompetentny kierowali państwem. Nasze odrodzenie narodowe, przypływ odwagi, wie pani kiedy nastąpił? Po wizycie generała Jaruzelskiego przed czterema laty w Wilnie. Oczywiście, gdy ludzie w Polsce będą to czytać, może i będą się zżymać. Ale dla nas generał Jaruzelski jest symbolem. To pierwszy człowieka, który do nas przyjechał, nie bał się o nas upomnieć.
– W tej chwili obserwuje się u nas przypływ zainteresowania Litwą, Polakami na Litwie, Polakami w Związku Radzieckim. Jak pan to ocenia? Czy to chwilowa moda? Nastrój chwili?
– Powiem szczerze. Obawiam się, że to będzie przelotna miłość. Jak wakacyjny romans. Pojawia się, rozpala i zaraz gaśnie. Bardzo obawiamy się, by tak nie było. Chcielibyśmy, by Polska się nami interesowała. Przecież to jest zdrowy, samozachowawczy instynkt każdego narodu. Każdy naród wyzuty z praw jest godny współczucia. Litwini na Białorusi nie mają żadnej szkoły, nawet żadnego pisemka. Jako deputowany walczę również o te szkoły i pisma, o normalne ludzkie sprawy. Jestem zwolennikiem porozumienia polsko-litewskiego. Od tysiąclecia jesteśmy sąsiadami. I wszystkie sprawy trzeba wyjaśniać, wyciągać na światło Boże. Te animozje uważam za irracjonalne. Nikt przecież nie usunie ani Polaków, ani Litwinów. Jesteśmy skazani na sąsiedztwo i na współistnienie. Musimy razem żyć. Chciałoby się wierzyć, że proces, który dziś przeżywamy, nie będzie nigdy skończony, że kiedyś wyjdziemy na prostą drogę, która sprawi, że świat będzie bardziej ludzki, bardziej przyjazny. Że nie będzie miejsca na animozje narodowe, fanatyzmy religijne, na ludzką podłość, nikczemność. Chciałoby się, by droga prowadziła bardziej w tym kierunku. Ale kiedy popatrzeć chłodnym okiem, zauważymy, że świat pozostanie taki, jaki był. Z całym swoim złem.
– Jest pan naukowcem, trochę dziennikarzem. Co może pan powiedzieć o swoich korzeniach?
– Ciechanowiczowie byli znani już w XV stuleciu. Prawdopodobnie wywodzimy się z Mazowsza lub Podlasia. Parę gałęzi przesiedliło się w okolice Pińska i Mińska. I właśnie ja jestem przedstawicielem tej gałęzi podmińskiej, która miała nieduże posiadłości ziemskie obok Dzierżyńskich. Bo Dzierżyńscy to też dobra stara rodzina rycerska, herbu Sulima. Czuję się spadkobiercą tej polskiej tradycji wolnościowej, która pielęgnowała zawsze takie wartości, jak nauka, cnota, rycerskość, życzliwość dla ludzi. Ojciec w 1956 roku, kiedy ja miałem 10 lat, już wyrobił dokumenty repatriacyjne, jednak matka sprzeciwiała się: tu jesteśmy na swoim, gdzie my będziemy się tułać? Muszę powiedzieć; że rodzice tego nieraz żałowali.
– A pan?
– Ja? Cóż, żyję, pracuję tam, gdzie, jak uważam, jestem o wiele potrzebniejszy niż gdziekolwiek indziej.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała
Grażyna Minkowska

* * *

W „Gazecie Wyborczej” nr 73 (21 sierpnia 1989) ukazał się załgany, głupi i podły tekst pt.: „Ktoś chce nas skłócić”:
„Stosunku polsko-litewskie nie są tak idylliczne, jak to sobie wyobrażamy lub wmawiamy. Litwini mają uzasadnione podstawy, by wobec nas zachowywać w najlepszym razie powściągliwość. W Polsce bawiła ostatnio delegacja litewska, by zbadać nasz stosunek do spraw, które są przedmiotem zadrażnień między dwoma narodami na terenie Litwy.
Naszymi rozmówcami byli: Birute Nedzinskiene ze Związku Przesiedlonych, Jurgis Oksas – członek Komisji Zagranicznej Sajudisu, Vidmantas Povilionis – członek Kowieńskiej Rady Towarzystwa „Vilinija” – wszyscy są jednocześnie posłami do Sejmu Sajudisu, a także Arturas Rukas z organizacji „Młoda Litwa”.
– Jaki był cel waszej wizyty w naszym kraju?
Jurgis OKSAS: Przyjechaliśmy nawiązać bliższe kontakty z opozycją w Polsce, przede wszystkim z „Solidarnością”. Niewykluczone, że już w najbliższej przyszłości trzeba będzie podjąć wspólne akcje opozycji demokratycznej w kilku państwach obozu.
– Przeprowadziliście wiele rozmów. Z jakimi wrażeniami wracacie do kraju?
Vidmantas POVILIONIS: Przede wszystkim chcieliśmy poznać stosunek polskiej opozycji do niepodległości Litwy. Drugim powodem naszej wizyty jest narastający na Wileńszczyźnie konflikt polsko-litewski na tle tzw. obwodów autonomicznych. Przyjechaliśmy przedstawić nasze argumenty, żeby zapobiec wzrostowi napięcia. Spotkaliśmy się z Jackiem Kuroniem, Bogdanem Borusewiczem, Ryszardem Reiffem oraz Piotrem Nowiną-Konopką – rzecznikiem Lecha Wałęsy. Mogę stwierdzić, że nasze racje spotkały się ze zrozumieniem. Coraz powszechniejszy staje się pogląd, że jeżeli ogłosimy niepodległość, wtedy Polska upomni się o Wilno. Oczywiście lęk ten podsycają Rosjanie. Mówią nam wprost: „jeżeli my stąd pójdziemy, to nasze miejsce zajmą Polacy”. Jednym z celów naszej wizyty w Polsce jest przekonanie się o realności tego zagrożenia. Opozycja demokratyczna w Polsce wydaje się nam jak najdalsza od takich rozwiązań.
Jurgis OKSAS: Rosjanie chcą posłużyć się polskim nacjonalizmem dla spacyfikowania naszych dążeń. To niewiarygodne, ale w publikacjach „Interfrontu”, adresowanych do polskiej mniejszości na Litwie, potępia się aneksję wschodnich ziem Rzeczypospolitej wzywając Polaków do przywrócenia tym terenom ich polskiego charakteru. Ale to tylko złudzenie. Po prostu chcą nas skłócić. Przynajmniej wy, tu w Polsce, nie dajcie się na to nabrać.
Arturas RUKAS: Nie czujemy wrogości wobec Polaków. Lękamy się jednak polsko-rosyjskiego współdziałania. Pośród wielu mniejszości narodowych zamieszkujących Litwę tylko Polacy, podjęli flirt z Rosjanami. Nie przyznają się wprawdzie do tego otwarcie, ale faktycznie uczestniczą w pracach rosyjskich organizacji.
Birute NEDZINSKIENE: Władze Związku Polaków są nadal opanowane przez ludzi sterowanych z Moskwy. Wszyscy, którzy chcą współpracy z nami, są przez nich odsuwani. Najlepiej obrazuje to sytuacja podczas wyborów Deputowanych Ludowych ZSRR. Związek Naukowców Polskich wysunął kandydaturę Stanisława Mackiewicza, który opowiadał się za porozumieniem z Litwinami. Związek Polaków na Litwie poparł jednak kandydaturę Jana Ciechanowicza, komunisty, byłego redaktora naczelnego „Czerwonego Sztandaru”.
– Jak wyobrażacie sobie przyszłość Europy Środkowej?
Jurgis OKSAS: Paktem niemiecko-rosyjskim z 1939 roku zadecydowano o pozbawieniu nas samostanowienia. Może nie stałoby się tak, gdyby państwa Europy Środkowej potrafiły wtedy związać się ścisłym sojuszem. Koncepcja ta znajduje dziś na Litwie wielu zwolenników. Od Finlandii przez Estonię, Łotwę, Polskę, Węgry, Czechosłowację po Rumunię i Jugosławię – łączy nas to samo niebezpieczeństwo rosyjsko-niemieckiej dominacji.
– Czy macie kontakty z innymi ruchami narodowymi w Związku Radzieckim?
Vidmantas POVILIONIS: Najściślejsze z organizacjami w państwach bałtyckich. Również z Białorusinami i Ukraińcami. Często są to jeszcze kontakty nawiązane w więzieniach i łagrach.
– Wśród Polaków na Wileńszczyźnie zrodziła się inicjatywa budowy pomnika Armii Krajowej. Z jakim przyjęciem może się ona spotkać ze strony społeczeństwa litewskiego?
Birute NEDZINSKIENE: Obawiam się, że z wielkim sprzeciwem. Zbieram właśnie materiały dotyczące okresu okupacji. Były wprawdzie przypadki współdziałania naszych oddziałów, ale na co dzień przeważała wzajemna wrogość. Dochodziło do starć zbrojnych. Po rozstrzelaniu kilku polskich partyzantów przez jeden z naszych oddziałów, AK w odwecie spacyfikowała najbliższą litewską wioskę w rejonie Wiłkomierza, zginęło kilkadziesiąt rodzin. Właśnie w Gdańsku w katedrze trafiliśmy na wystawę poświęconą Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego. Podszedł tam do nas człowiek, który przedstawił się jako żołnierz wileńskiego AK. Powiedział, że uczestniczył w akcji pod Wiłkomierzem. Bardzo się ucieszył, gdy zorientował się, że jesteśmy Litwinami. Byłam zaskoczona, że człowiek, który prawdopodobnie brał udział w masakrze, zdolny jest do takiej serdeczności. Wzbudziło to we mnie pewne wątpliwości czy zbrodnia ta nie była prowokacją NKWD. Dysponujemy materiałami sugerującymi coś takiego... Nosimy się więc z zamiarem powołania wspólnej komisji historycznej, w której skład weszliby również byli żołnierze AK – niech wyjaśnią te wszystkie wątpliwości. Z budową pomnika radziłabym dlatego zaczekać.
Rozmawiali
Olga Iwaniak
i Wojciech Świdnicki
Warto zauważyć, że, po pierwsze, na rozmówców i „ekspertów” od spraw polsko-litewskich obrano w porozumieniu z bezpieką litewską najwścieklejszych antypolskich naganiaczy na Litwie, po drugie, żadna z osób pytających nie może legitymować się polskim pochodzeniem.

* * *

Na powyższy paszkwil zareagował niedużą, lecz rzetelną, notatką Wojciech J. Podgórski, która, o dziwo, została opublikowana w „Gazecie Wyborczej” z dnia 28 sierpnia 1989:

Polak – Litwin dwa bratanki?
Mam wielu przyjaciół na Litwie, Polaków i Litwinów. Bacznie obserwuję przebieg wydarzeń. Litwini przeżywają swoiste apogeum uczuć narodowych, emocjonalnie reagują na wszystko: na mowę ojczystą, na barwy, na hymn Vincasa Kudirki – trzeba to zrozumieć i uszanować. Zbyt długo byli pozbawieni możliwości manifestowania swojej kultury etnicznej, aby teraz brać im za złe nawet pewną przesadę w tym samouwielbieniu. Są to z pewnością oznaki etapu wstępnego, gdy „odwaga staniała” a „rozsądek zdrożał”. Trzeba przez to przejść, zanim osiągnie się stan równowagi.
Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” nr 75 rozmowę na tematy polsko-litewskie, zatytułowaną przez rozmówców redakcyjnych, p. Olgę Iwaniak i p. Wojciecha Świdnickiego „Ktoś chce nas skłócić”. Podpowiadam: zawsze ten sam.
Litwini muszą zrozumieć, że wybuch litewskości stymuluje w jakiś sposób erupcję tamtejszej polskości. Gdybym więc mógł coś rozsądnego, łagodzącego proponować, odradzałbym braciom Litwinom traktowanie Polaków litewskich jako „spolonizowanych Litwinów”, bowiem prowadzi to tylko do zaognienia konfliktu. Długo skrywane urazy wyrzuca się z siebie na oślep, mniej może dbając o szukanie winowajcy. Tymczasem już carską receptą na „porządek” i posłuch było pacyfikowanie aspiracji narodowych drogą skłócania narodów, bądź warstw społecznych.
Gdybyśmy chcieli określić przyczyny niechęci dziewiętnastowiecznych bojowników i odrodzenie narodowe Litwy do języka polskiego, musielibyśmy wskazać na „specjalizację” obu języków w dobie Rzeczypospolitej Obojga Narodów: polszczyzna dominowała w salonach, znamionowała awans społeczny – litewski zaś był mową gminu.
Nieufność między Polakami i Litwinami z okresu dwudziestolecia międzywojennego sam Piłsudski („Winowajca”) miał oceniać jako największe nieszczęście, którego źródłem był długotrwały „brak ujęcia wzajemnych stosunków w ogólnie przyjęte i respektowane w życiu międzynarodowym formy” (interpretacja J. Becka w „Ostatnim raporcie”, Warszawa 1987, s. 62). Litwini nie mogą Marszałkowi darować aneksji Wilna. Przypomnijmy też niezwykłe wówczas uczulenie opinii litewskiej na choćby cień postawy polonofilskiej w poglądach litewskich działaczy politycznych. Dotyczy to m.in. Stasysa Lozoraitisa, dyplomaty litewskiego, „obciążonego” – jak powiada tenże Beck – „swym polskim pochodzeniem” a nawet wybitnego poety i dyplomaty-frankofila Oskara Miłosza (Czesław Miłosz jest jego bratankiem).
Czemu służy ta krótka wycieczka w przeszłość? Otóż sądzę, że pojawiające się dziś wzajemne niechęci polsko-litewskie są objawem atawizmów, tkwiących gdzieś w podświadomości obu narodów. Diagnoza taka, jeśli ją przyjąć, wymagałaby od obu stron po pierwsze, dobrej woli i chęci przezwyciężenia uprzedzeń; po drugie, zatroszczenia się o odpowiednie impulsy, które umożliwiłyby lepsze wzajemne poznanie się, a także zbliżenie kulturalne. Przeciętny Polak ciągle jeszcze stanowczo zbyt mało wie o Litwie.
Postulowanemu zbliżeniu, oczywista, nie służą ataki na deputowanych do Rady Najwyższej – Jana Ciechanowicza i Aniceta Brodawskiego. Przydałby się w tej Radzie również noszący historyczne imię i nazwisko, niezależny działacz p. Stanisław Mackiewicz, lecz nie „zamiast”, tylko „oprócz”! Nie sprzyjają też chyba złagodzeniu urazów pretensje do Związku Polaków na Litwie, że oswaja swych członków z ideą polskiego okręgu autonomicznego.
Nb. Jan Ciechanowicz, wchodząc w skład zespołu redakcyjnego „Czerwonego Sztandaru” w latach 1975-1983, nigdy nie był „redaktorem naczelnym”.
Porzucenie urazów i przesądów nie nastąpi z dnia na dzień. W tej sytuacji najtrafniej – moim skromnym zdaniem – brzmi apel Tomasa Venclovy o temperowaniu nacjonalizmów nie na zasadzie wzajemnych oskarżeń, lecz drogą samoograniczeń: nacjonalizmu litewskiego przez Litwinów, polskiego przez samych Polaków.
Wojciech J. Podgórski

I znowu ta polska „naiwność” – sędziem w naszych stosunkach ma być ktoś aż tak „bezstronny” (w słowach), jak Venclova, żydolitewski pisarz, który zawsze stał po stronie litewskiej i mącił pólpolskim inteligentom w ich mikrocefalicznych główkach.

* * *

We wrześniu 1989 roku w szeregu gazet litewskich opublikowano grupowy list, przedstawiający w sposób zupełnie sprzeczny z prawdą, cyniczny i pokrętny „punkt widzenia” na ludność Wileńszczyzny i jej potrzeby:

Błędy trzeba naprawiać
W artykule P. Gauczasa „Dlaczego zmniejszyła się liczba szkół litewskich” („Tarybinis Mokytojas” z 31 sierpnia) poruszone są bardzo ważne sprawy dotyczące kultury dawnej Wileńszczyzny. Nauczyciele starszej generacji doskonale pamiętają owe czasy i mogą niejedno uzupełnić. Na wschodzie Litwy, okupowanym w latach 1919-1939 przez Polskę obszarniczą, po drugiej wojnie światowej gdzieniegdzie działały jeszcze polskie szkoły początkowe i średnie. Język litewski wykładano tam jako przedmiot. Na życzenie rodziców uczniów, którzy nie zapomnieli ojczystego języka, stopniowo dążyły one do litewskiego języka jako wykładowego. Około 1950 roku nagle powiały wiatry, Polska Ludowa, która odziedziczyła po przedwojennej Polsce burżuazyjnej roszczenia do Wileńszczyzny, wpłynęła na to, by w republice zażądano otwierania nowych szkół polskich. Skorzystali z tego działacze orientacji propolskiej pracujący w Ministerstwie Oświaty republiki, w wydziałach oświaty, szkołach obwodu wileńskiego i rejonów południowo-wschodnich,
Szkoły polskie dla ludności rozmawiającej zarówno po polsku, jak też po litewsku i białorusku (w mowie prostej) otwierali inspektor Ministerstwa Oświaty LSRR J. Cukierzis (polski żyd), przedstawiciel KC KP Litwy do spraw oświaty Widmontas (były obszarnik), kierownik wydziału oświaty obwodu wileńskiego B. Purwinis (pochodzący spod Duksztasu Litwin, który jeszcze przed wojną wyróżniał się polonofilstwem).
Mieszkańcy, sterroryzowani przez burżuazyjną Armię Krajową i wszechmocnego dyktatora Stalina, wykonywali wszelkie zarządzenia rządu. Zakładając polskie szkoły, agitowano na rzecz Polski.
Białopolacy, którzy tam pozostali u władzy, rozpuszczali pogłoski, że znowu będzie tam Polska, że język litewski będzie niepotrzebny itd. Takim pogłoskom łatwo było uwierzyć: od czasów carskich władze zmieniały się nawet 12 razy. W ten sposób po paru latach we wschodniej Litwie powstało ponad 370 polskich szkół, początkowych, progimnazjów oraz szkół średnich. Na terytorium byłej Republiki Litewskiej, gdzie przed drugą wojną światową działały cztery polskie gimnazja, chociaż niepełne (w Kaunasie, Peneweżysie, Ukmerge), w latach władzy radzieckiej nie otwarto ani jednego polskiego gimnazjum, a szkoły początkowe nie zapuściły korzeni, chociaż emisariusze polscy, przyjeżdżający na Litwę „w gości” jak i teraz, dosyć skutecznie podżegali miejscowych Polaków, aby żądali od swego rządu polskich szkół.
Przeniesiono ze Lwowa do Wilniusu wydawanie polskich podręczników i polskiego dziennika, utworzono też dwuletni instytut dla nauczycieli języka polskiego.
W ten sposób w Wilniusie i jego okolicach skoncentrowano całą powojenną oświatę byłych polskich prowincji.
Na terenie Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy, które przed drugą wojną światową należały do Polski, nie pozwolono zakładać polskich szkół i gazet, a obywateli mówiących po białorusku, lecz uważających się za Polaków, traktowano jako Białorusinów. Dlatego z sąsiedniej Zachodniej Białorusi zaczęło przenosić się na Litwę wiele tamtej młodzieży, która uczyła się w polskim Nowowilniaskim Instytucie Nauczycielskim.
W marcu 1953 roku, po śmierci Stalina, sytuacja polityczna stopniowo ulegała złagodzeniu. W bardziej sprzyjających okolicznościach zaistniało więcej nadziei, że coś się zyska, stawiając łagodnie opór propolskiej polityce oświatowej na Litwie. Jesienią 1956 roku na zebraniu rodzicielskim Wileńskiej Szkoły Średniej nr 1 (aktualnie im. A. Wienuolisa) poruszono kwestię, że miejscowi Litwini na dawnej Wileńszczyźnie nie mają prawie szkół litewskich. Sporządzono pismo do instancji republikańskich i ogólnozwiązkowych, w którego redagowaniu wespół z innymi osobami uczestniczył również autor tego artykułu. Wskazywano w nim, że w ciągu kilku lat w Litwie wschodniej otwarto tyle szkół polskich, ile nie było ich w latach okupacji polskiej, gdy otwierano je z wielką szkodą dla innych narodowości. Jest to wyraźnie nienormalne zjawisko. Motywem tego było to, że w tej części Litwy obywatele, którzy przeżyli w ciągu 20 lat pod okupacją polską, władają językiem polskim. Ale znajomość języka nie jest jeszcze podstawą do otwierania polskich szkół.
Wileńszczyzna pod względem językowym, etnograficznym, historycznym i innymi od wieków należała do Litwy. To, że od czasów pańszczyźnianych świeccy i duchowni polscy panowie w ciągu stuleci otumaniali Litwinów poprzez kościół i dwór, uczyli pogardy do swego rodzinnego języka jako „pogańskiego”, a na jego miejsce narzucali „pański” język polski jeszcze nie oznacza, że również w epoce socjalizmu trzeba kontynuować przymusowe wynarodowienie. Tu część mieszkańców nie umiejących po litewsku w domu przeważnie używa gwary białoruskiej, a język polski jest tylko niedzielnym językiem modlitw kościelnych, którego, nie ucząc się w szkole, nie znają należycie. Polskość i kościół tym ludziom były bardzo bliskimi lub nawet tożsamymi pojęciami. Dotychczas jest tu wielu ludzi, którzy nie potrafią odróżnić wiary katolickiej od narodowości polskiej. Uważali oni, że narodowość człowieka zwykle powinna być taką, jaką jest władza. A w pamięci starszych była ona polską. W apilinkach eiszyskiej, trakajskiej, szalczyninkajskiej, południowych apilinkach rejonu wileńskiego i in. obecnie ludzie mówią przeważnie „po prostemu”, a starsi – również po litewsku, jednakże szkoły działają w obcym języku.
Konstytucja Radziecka i Ustawa oświatowa pozwalają wybierać język nauczania na podstawie języka ojczystego, a nie według przekonań religijno-politycznych lub narodowości.
Po zapoznaniu się z propolską polityką na Litwie pisarz A. Wienuolis na czwartej sesji Rady Najwyższej LSRR w 1956 roku potrafił powiedzieć między innymi: „W swoim czasie na naszej Wileńszczyźnie zaczęto masowo zamykać szkoły litewskie, a na miejscu ich otwierano polskie i przymusowo poprzez kościół i szkołę polonizować litewskie okolice Wileńszczyzny (...)
W ten sposób wielu Litwinów zmusza się mimo ich chęci, aby posyłali swe dzieci, nie umiejące po polsku, do szkół polskich, w których wytrwale wbija się im do głowy, że są i muszą być Polakami (...)
Na przykład w rejonie wiewiskim wszyscy wychowankowie pewnej szkoły polskiej przeszli do szkoły litewskiej, ale inspektor szkół polskich Ministerstwa Oświaty LSRR Cukerzis od razu wrócił ich z powrotem. Gdy zaś grupa Litwinów mieszkających przy granicy białoruskiej poprosiła przybyłego urzędnika Ministerstwa Oświaty o to, aby otworzyć dla ich dzieci szkołę litewską i gdy ten powiadomił ministerstwo, to na posiedzeniu kolegium ministerstwa został przez inspektora szkół polskich publicznie i ostro oskarżony o rozpowszechnianie rzekomego nacjonalizmu litewskiego. Piękna logika: otwieranie szkół polskich na terenach zamieszkałych przez Litwinów nie jest nacjonalizmem polskim, natomiast pragnienie Litwinów posiadania własnych szkół w języku ojczystym traktuje się jako nacjonalizm litewski”.
Wyżsi urzędnicy Litwy Radzieckiej byli bardzo niezadowoleni z przemówienia A. Wienuolisa, nie mogli usiedzieć na miejscu, ale nie przeszkadzali mu w wyrażeniu swego zdania. A. Wienuolis powiedział, że w tej kwestii jest przygotowane pismo do Moskwy. Wtedy przedstawiciele rządu Litewskiej SRR nieoficjalnie, ale stanowczo zażądali, żeby takie pismo, o ile będzie wysłane, szło przez ręce Rządu Litewskiego. Było jasne, że tą drogą pismo nie trafi do adresata i odwiózł je do Moskwy zaufany człowiek. W tej kwestii do kierownictwa republiki przysyłano list również 20 wybitnych uczonych. Pisała o tym „Kauno Tiesa”, jesienią 1957 r. znowu komitet rodzicielski społecznej szkoły średniej nr 1, uczestnicy ekspedycji etnograficznej Instytutu Historii. W odpowiedniej uchwale komisji KC przyznano, że popełniono błędy i trzeba je poprawić. Wielu rodziców wtedy nie wiedziało, gdzie się mają (obawiali się także) zwrócić. Jeszcze nie za późno, aby poprawić stare i nowe błędy w niektórych miejscowościach (w Poszkonys, Kalesninkai, Tetenai, Lazdenai, Suderwe i in.)”

* * *

Tygodnik „Zmiany” nr 19 (10.IX.1989): „Polacy na Litwie” (autor wybitny uczony Piotr Łossowski):
Polacy na Litwie zamieszkują dość zwarty obszar. Koncentrują się w rejonie wileńskim i solecznickim, gdzie stanowią przygniatającą większość, a także w trockim, święciańskim i szyrwinckim. W samym Wilnie Polacy w 1959 r. liczyli 47 tys., zaś w roku 1970 – 68 tys., co odpowiednio wynosiło 20 i 18,3 proc. ogółu ludności miasta.
W życiu społecznym Polaków w ZSRR, a przede wszystkim na Litwie – na tle dotychczasowej martwoty i zastoju – coś jednak drgnęło w ostatnich latach. Pierwszym tego objawem była zmiana treści dziennika „Czerwony Sztandar”. W ciągu wielu lat była to oficjalna gazeta, pisana w języku polskim, lecz sprawami Polaków mało się zajmująca. Teraz w „Czerwonym Sztandarze” ukazywać zaczęły się artykuły stawiające autentyczne problemy ludności polskiej na Litwie. Zamieszczane były listy czytelników zawierające prośby i postulaty z zakresu życia społecznego i kulturalnego.
Już w kwietniu 1987 r. dr Jan Ciechanowicz zamieścił w „Czerwonym Sztandarze” artykuł pt. „Skąd tu jesteśmy”, w którym udowadniał autochtoniczność Polaków na Litwie, ich odrębność narodową. Wypowiedź jego miała duże znaczenie, gdyż ze strony litewskiej często wypowiadane było twierdzenie, że właściwie Polaków na Litwie nie ma, a ci ludzie, którzy mówią po polsku, to tylko spolonizowani Litwini.
Jan Ciechanowicz podnosił w swej publicystyce na łamach „Czerwonego Sztandaru” także inne nabolałe sprawy. I tak np. w dniu 10 sierpnia 1988 r. pisał: „Obecnie z 250 szkół polskich pozostało 92. Rocznie zamyka się 5-7 szkół. Tylko jedno z czterech polskich dzieci udaje się do polskiej szkoły (...) O ile Polacy wśród ludności republiki stanowią 7-8 proc., o tyle wśród studentów jest ich zaledwie 2 proc. (...) Polaków mamy nieproporcjonalnie mało wśród inteligencji twórczej i naukowej, wśród elity politycznej, w takich sferach jak sądownictwo, medycyna itp. Za to dominują wśród sprzątaczek, szewców, krawców, kucharek itp.”
Wiosna 1988 r. przyniosła nowe ważne wydarzenie w życiu Polaków litewskich. Mianowicie w maju tego roku u inicjatywy trzech działaczy: Jana Ciechanowicza, Henryka Mażula i Jana Sienkiewicza zawiązane zostało Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie. Jego przewodniczącym wybrany został Jan Sienkiewicz.
Istniejącą dotychczas sytuację Jan Sienkiewicz tak charakteryzował:
„Maj roku ubiegłego był jeszcze okresem, kiedy nic nie wydawało się wskazywać mających wkrótce nastąpić burzliwych wydarzeń. Byliśmy już wtedy jednak świadomi, że jest to spokój dla nas zgubny: trwająca od lat apatia i zobojętnienie, niewiara w możliwość jakichkolwiek przemian, gnuśność moralna i życiowy koniunkturalizm, przedkładanie doraźnych korzyści materialnych nad wartości wyższego rzędu – wszystko to mówiło o postępującym z wolna, lecz nieustannie, wynarodowieniu i degradacji”.
Teraz jednak zaczęła się nowa, jakościowo inna faza w życiu Polaków. Za swój cel stowarzyszenie stawiało przede wszystkim krzewienie i popieranie języka i kultury polskiej, kształtowanie świadomości narodowej Polaków, popieranie polskojęzycznego szkolnictwa oraz działalności innych placówek kulturalno-oświatowych, podejmowanie wszelkiego rodzaju inicjatyw, mających na celu awans kulturalny ludności polskiej. W szczególności zmierzano do wydawania własnego pisma społeczno-kulturalnego w języku polskim, rozwinięcia działalności literackiej i edytorskiej, utworzenia polskiego teatru zawodowego.
Z Wilna stowarzyszenie rozprzestrzeniło swą działalność na prowincję. W rejonach, w gminach powstawały lokalne oddziały. Zaczęła się kształtować kadra ofiarnych działaczy.
Co więcej, przykład Stowarzyszenia Polaków na Litwie podziałał tak zachęcająco, że analogiczne stowarzyszenia powstały także na Ukrainie, na Białorusi (z głównymi ośrodkami w Grodnie i Lidzie), na Łotwie (z ośrodkami w Rydze, Dyneburgu, Lipawie, Rzeżycy, Krasławiu, Iłłukszcie).
O tych, najmniej znanych, Polakach na Łotwie warto dorzucić parę słów. Już przed wojną, w niepodległym państwie łotewskim Polacy stanowili liczącą się grupę narodowościową, wynoszącą ok. 60 tys. osób. Działało Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Polaków na Łotwie, istniały liczne szkoły i organizacje kulturalne. Polacy na Łotwie utrzymywali stałe i bliskie kontakty z Macierzą. W czasie wojny działali oni w antyhitlerowskim ruchu oporu. Zapłacili za to licznymi ofiarami.
Po wojnie przez kilkadziesiąt lat panował całkowity zastój. Nie było organizacji ani szkół polskich, kontakty z Polską były nikłe. Jak podaje Ita Kozakiewicz, prezes niedawno powstałego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego Polaków na Łotwie, zaczynać trzeba było teraz niemal od zera. Utworzenie w listopadzie 1988 r. Stowarzyszenia „spowodowane było troską o zachowanie ojczystej mowy, którą krzewiono jedynie w rodzinie”.
Polacy na Łotwie jeszcze w tym roku pragną utworzyć polskie szkółki niedzielne oraz polskie klasy w szkołach łotewskich i rosyjskich. Młodzież ma jechać na studia do Polski.
„Nie chcemy tworzyć lokalnej kultury polskiej o łotewskiej podstawie – podkreśla Ita Kozakiewicz – Poza tym naszych problemów nie da się załatwić lokalnie, ale jedynie na skalę ogólnoradziecką. Umiemy ściśle współpracować z Frontem Ludowym Łotwy, bo stąd prowadzi droga do utworzenia autonomii kulturalnej wszystkich narodów republiki”.
Powstanie organizacji polskich posiadało doniosłe znaczenie. Końca dobiegł wieloletni okres bierności i milczenia. Będący dotychczas przedmiotem oddziaływania, a nierzadko i manipulacji, Polacy odzyskali swą podmiotowość. Zaczęli przemawiać własnym, autentycznym językiem. Domagać się należnych im praw, zwłaszcza w dziedzinie oświaty, swobody kulturalnego rozwoju.
Najważniejszym ośrodkiem polskości w ZSRR pozostawała nadal Litwa. Podczas zimy i pierwszych miesięcy wiosennych bieżącego roku trwała tam akcja przygotowawcza do zjazdu Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego. Na dziesiątkach zebrań gorąco dyskutowano o nabolałych sprawach, wysuwano postulaty, precyzowano program działania.
Zjazd odbył się w Wilnie w dniach 15-16 kwietnia br. gromadząc 736 delegatów, liczącego już kilkanaście tysięcy członków stowarzyszenia. Jedną z pierwszych decyzji zjazdu było powołanie do życia niezależnego Związku Polaków na Litwie. Przewodniczącym związku został dotychczasowy prezes stowarzyszenia Jan Sienkiewicz.
Z przemówienia Sienkiewicza wynika jasno, że w centrum zainteresowania zjazdu byli nie tylko Polacy na Litwie, lecz i w innych republikach radzieckich. Natomiast dla Wilna wyznaczano centrum życia kulturalnego Polaków radzieckich.
„Jestem głęboko przekonany – mówił Sienkiewicz – że to właśnie tu, w Wilnie, oczywiście za zgodą władz republiki, mogłaby powstać uczelnia, w której kształciłaby się kadra nauczycieli i pracowników kultury dla Nowogródczyzny, Lwowa, Kazachstanu i republik bałtyckich. Tu powinno ukazywać się pismo, tu powinien być otwarty prężny ośrodek kultury”.
Nieprzypadkowo też zjazd zdecydował o zwołaniu jesienią tego roku zjazdu przedstawicieli ludności polskiej z całego Związku Radzieckiego celem powołania ogólnopaństwowego Związku Polaków.
Wśród licznych dokumentów przyjętych na zjeździe znalazło się także „Posłanie do rodaków w Polsce, do Polonii Świata”. Czytamy tam m.in.:
„Pięknym obyczajem, w wieczór wigilijny w każdej polskiej rodzinie przy świątecznym stole jedno miejsce jest wolne, jeden talerz postawiono dla tego, kto jest nieobecny, ale kto przybyć może i będzie powitany serdecznie jako członek rodziny. Przez wiele lat, przez wiele dziesięcioleci nie było nas – Polaków na Litwie, Polaków w Związku Radzieckim – przy wspólnym stole. Dziś mówimy: przybywamy, jesteśmy. Nie było nas w Waszym gronie, byliśmy jednak wśród Was sercem, myślą, nie zerwały się nasze więzi duchowe, uczuciowe z Macierzą. Wbrew przeciwieństwom losu byliśmy i jesteśmy Polakami. Na Litwie i Białorusi, na Ukrainie i w Kazachstanie, na dalekiej Syberii, wśród ludzi nie zawsze nam przychylnych, trwaliśmy przy polskości, trwaliśmy w mowie, wierze, tradycjach, a gdzie tego nie stało – w rzetelnej pracy Polaka, wreszcie we wspomnieniach”.
Zarówno na zjeździe, jak i w późniejszych wystąpieniach, Polacy na Litwie domagają się prawa do autonomii terytorialnej, uzyskania własnego obwodu autonomicznego w ramach Republiki Litewskiej. Jest to postulat o doniosłym znaczeniu, opierający się na fakcie istnienia oraz doświadczeniach podobnych formacji w innych republikach radzieckich, a zwłaszcza w Rosyjskiej Federacji.
Uzyskanie własnego obwodu autonomicznego rozwiązałoby wiele trosk i kłopotów Polaków na Litwie. Sami stanęliby oni na czele administracji lokalnej, zasiadaliby w samorządzie, otrzymaliby możliwość kierowania szkolnictwem i własnym życiem kulturalnym. Język polski dopuszczony by był, obok ogólnorepublikańskiego, do miejscowych urzędów, do sądów.
Nie zdążyły jeszcze ucichnąć echa I Zjazdu Związku Polaków na Litwie, gdy rozwinęła się nowa kampania – wybory na Zjazd Deputowanych Ludowych ZSRR w Moskwie. Polacy na Litwie wysunęli kilku swych przedstawicieli. M.in. 17 kolektywów polskich z Wilna i Wileńszczyzny (zespoły szkół średnich z Wilna i Niemenczyna) zgłosiło kandydaturę dr. Jana Ciechanowicza.
Jan Ciechanowicz jest znany i popularny wśród Polaków na Litwie jako autor wielu artykułów i wystąpień broniących praw ludności polskiej. W pierwszej turze wyborów zdobył on 60 tys. głosów, nie uzyskując jednak wymaganych 50 proc. W zawziętej walce ze swym kontrkandydatem, sekretarzem generalnym „Sajudisu” Virgilijusem Čepaitisem, poszedł on do drugiej tury wyborczej i zwyciężył, zdobywając ponad 150 tysięcy głosów. Oprócz niego na Zjazd Deputowanych do Moskwy wybrany został drugi Polak – Anicet Brodawski.
Reprezentowali oni Polaków w najwyższym zgromadzeniu radzieckim po raz pierwszy. Jan Ciechanowicz przygotował wystąpienie, w którym przemawiał w imieniu Polaków radzieckich. W ważnym tym dokumencie, oddanym do protokołu zjazdu, poruszył on sporo istotnych spraw, zawarł wiele postulatów. Naszkicował, często tragiczny, obraz położenia Polaków w ZSRR. Wystąpienie jego zasługuje na przytoczenie w obszernym fragmencie:
„...Chciałbym poruszyć jedną konkretną sprawę, a mianowicie problem Polaków radzieckich. Według oficjalnej statystyki osób tej narodowości zamieszkuje u nas około półtora miliona (przeważnie na terenach oderwanych przez Stalina od Polski w 1939 r., ale nie tylko). Faktycznie jednak jest ich o wiele więcej, gdyż w niektórych rejonach kraju (w szczególności w obwodzie grodzieńskim Białoruskiej SRR) w paszportach Polaków wbrew ich woli – władze wstawiają nierzadko inną narodowość. Do mnie, jako do deputowanego, zwracały się już dziesiątki osób ze skargami na podobną samowolę.
Biorąc jako całość, położenie Polaków w ZSRR jest krytyczne. Faktycznie brak jest w języku polskim prasy, wydawnictw książkowych, mowa polska zapędzona została do kościołów (tam, gdzie one się jeszcze zachowały). Zostały zniszczone i ciągle podlegają dewastacji tysiące polskich kościołów i cmentarzy. Szkoły z polskim językiem nauczania działają praktycznie tylko na Litwie, ale i tam władze prowadzą politykę ich ograniczania. Z 263 otwartych za czasów Stalina polskich szkół na Litwie dzisiaj pozostało 88. Wielokrotnie mniej, biorąc na tysiąc ludności, jest wśród Polaków osób z wyższym wykształceniem, studentów, osób na kierowniczych stanowiskach – niż wśród współobywateli innych narodowości. Polacy w wielu wypadkach są poważnie ograniczani w niektórych swych obywatelskich i społecznych prawach (szczególnie w sferze języka, kultury i wykształcenia), poddawani są forsownej, systematycznej asymilacji i dyskryminacji, naciskom ze strony narodowej biurokracji republik związkowych. Faktycznie są oni spychani do rzędu obywateli trzeciej kategorii.
Dlatego zwracamy się o pomoc do Moskwy. Prosimy Radę Najwyższą ZSRR o anulowanie wszystkich stalinowskich aktów prawnych, na których podstawie Polacy radzieccy byli poddawani masowym represjom i fizycznemu niszczeniu w latach 30-50. (w sumie około dwóch milionów tych, którzy ucierpieli). Prosimy oficjalnie zrehabilitować naszą ludność i zezwolić pozostałym jej przedstawicielom, którzy dziś żyją na zesłaniu, by powrócili tam, skąd ich w swoim czasie bezprawnie wywieziono. Prosimy także pozwolić nam na tworzenie autonomicznych obwodów w składzie ZSRR. I pora, wreszcie, powiedzieć narodom prawdę o masowym, bestialskim zabójstwie przez wojska NKWD 15 tysięcy wziętych do niewoli oficerów polskich w lasach pod Smoleńskiem na wiosnę 1940 r. Lepsza gorzka prawda niż słodkie kłamstwo, w które nikt nie wierzy.
Sądzę, że Polacy radzieccy nie zasłużyli na takie traktowanie, jakie ma miejsce dzisiaj. Chociażby dlatego, że są oni pracowitymi i lojalnymi obywatelami ZSRR, że 200 tysięcy Polaków broniło rewolucji w latach 1917-1918, że byli oni jedynym w Europie narodem, który w latach 1939-1945 nie dał Hitlerowi ani jednego zbrojnego oddziału, a dzisiaj Polska Ludowa jest największym i najpewniejszym wojskowym i politycznym sojusznikiem Związku Radzieckiego...”
Nietrudno jest na podstawie tych szczerych i odważnych słów wyciągnąć wniosek, iż w życiu Polaków w ZSRR otwarła się nowa karta. Należy wierzyć, że dzięki polityce Michaiła Gorbaczowa: jawności i pieriestrojce naprawione zostaną krzywdy i Polacy będą mogli aktywnie włączyć się do budowy własnego życia kulturalnego i społecznego. Będą też niechybnie spełniać rolę łącznika pomiędzy narodem polskim a narodami Związku Radzieckiego.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz