sobota, 2 lutego 2019

SCORPIONOMACHIA cz. 6 - Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015 [MATERIAŁY PRASOWE]


1995



Ogromne zasługi dla obrony praw człowieka Polaków na Ziemiach Zabranych położyło pismo amerykańskie „White Eagle”.
Swą rzetelną, uczciwą, patriotyczną postawę redaktor „Białego Orła” Adam Kazimierz Urbańczyk miał przypłacić bardzo drogo: „nieznane” służby spaliły mu redakcję, a potem zadbały, by żadne z jego poczynań, w tym poszukiwanie zatrudnienia w środowisku polskim, nie powiodło się. Długie ramiona SB. 21 stycznia 1995 roku ukazał się ostatni numer „Białego Orła” (tylko na czterech stronach!), w którym na pierwszej stronie czytamy:
„We wtorek, 17 stycznia 1995 roku, z niewyjaśnionych do dzisiaj przyczyn wybuchł pożar w historycznym budynku, mieszczącym się przy 412 Main Street w Palmer, Ma. Mimo natychmiastowej akcji kilkunastu wozów strażackich z kilku okolicznych miejscowości ogień zajmował coraz to nowe pomieszczenia. W budynku tym od siedmiu lat mieściła się także techniczna Redakcja „Białego Orła”. Tu przygotowywaliśmy, składaliśmy gazetę do druku, od napisania na komputerze, przez przygotowywanie zdjęć, od pierwszej do ostatniej strony. Stąd zanosiliśmy przygotowany oryginał do drukarni, także w Palmer.
W naszych pomieszczeniach wskutek pożaru zawalił się sufit i dach przywalając i niszcząc wszystko. Decyzją straży pożarnej, policji i władz miasta zabroniono komukolwiek z 16 znajdujących się tam biznesów wstępu do tych pomieszczeń. Odbudowa tego zabytkowego obiektu kosztować może nawet i 2 miliony dolarów.
Poniesione straty przez naszą Redakcje oszacowane są na około 20 tysięcy dolarów. Tak jak większość z tych szesnastu biznesów nie mieliśmy, niestety, żadnego ubezpieczenia, z czego zresztą, gdy walczyć trzeba o zdobycie środków na wydanie każdego kolejnego numeru.
Przygotowany do druku w całości nr 232 „Białego Orła” uległ zniszczeniu. Drodzy Czytelnicy! Wydaje się, że jakiś Zły Duch chce nas całkowicie zniszczyć, chce unicestwić naszą pracę dla Polonii, naszą dziewięcioletnią służbę dla Kościoła i Polski. Dziś doprowadził do tego, że wszystko leży dosłownie w gruzach i zgliszczach, w całkowitej ruinie.
Nie poddam się Złemu Duchowi, nie poddam się do ostatniej kropli krwi płynącej w moich żyłach, walczę ile mam sił i będę walczył dalej.
Pierwsze wydanie gazety w lutym 95 miało ukazać się z okazji X Rocznicy Powstania „Białego Orła”. I musi się ukazać rozpoczynając Jubileuszowy Rok Istnienia naszej gazety. Jak przełamię te wszystkie problemy techniczne przed którymi stanęliśmy dzisiaj – nie wiem jeszcze, ale Pan Bóg mocniejszy od wszystkiego i z Jego pomocą znów powstaniemy, rozpoczynając Dziesiąty Rok znów od niczego, od zera, nie wspominając o długach „Białego Orła”, o których Państwo wiedzą.
Mówią, że nieszczęścia chodzą parami, i to powiedzenie spełniło się tej nocy na mnie dokładnie. O godz. 2 w nocy rozpoczął się pożar Redakcji w Palmer, o godz. 3 rano otrzymałem z Nowego Jorku, od współmieszkańców mojej siostry, telefon następującej treści: „Adam! Zadzwoń po pogotowie na Brooklynie, twoja siostra umiera!”...
Boże, ile każesz znieść jednemu człowiekowi w ciągu jednej godziny? Za co? Od najmłodszych lat, od służby przy Twoim Ołtarzu, byłem razem z Tobą, a ty pozwalasz, aby Zły dzisiaj zwyciężał! Maryjo, dlaczego?...
...Pomocy udzielono siostrze natychmiast. Proszę tylko wyobrazić sobie moje przeżycia, gdy po przewiezieniu siostry do szpitala dano jej jedną słuchawkę do ręki, lekarz trzymał drugą a ja trzecią w Massachusetts, i tak odbywało się pierwsze badanie lekarskie i przyjęcie do szpitala. Nie zapomnę tych godzin, tych dni do końca swego życia. Tak, ale to tylko prywatny krzyż Redaktora Naczelnego, ciężki, bardzo ciężki, tak jak stan mojej siostry. Proszę Was, Kochani, błagam o modlitwę za moją siostrę, o modlitwę za przyszłość „Białego Orła”, wreszcie o modlitwę za mnie, potrzebujemy dzisiaj bardzo tego duchowego wsparcia.
Chciałbym w imieniu własnym i Zespołu Redakcyjnego gazety przeprosić naszych Czytelników za zaistniałe opóźnienie, nie z naszej winy. Następny, Jubileuszowy Numer „Białego Orla” ukaże się na początku lutego 95. Przepraszam za to wydanie, które Państwo trzymacie w ręku – ale niech świadczy ono, że nie poddaliśmy się, że „Biały Orzeł” istnieje i będzie istniał dalej, przez wiele jeszcze lat. Dziękuję Przyjaciołom za pomoc w wydaniu tego numeru, przepraszamy za ręczne poprawki tekstu, ten komputer nie umie jeszcze pisać po polsku, ale Polak wszystko potrafi i my go nauczymy!
O ile ktoś z naszych Sponsorów chciałby przesłać nam rocznicowe życzenia, będziemy bardzo wdzięczni. Przyjmują je nasi Dyrektorzy Działu Ogłoszeń, lub prosimy o przesyłanie bezpośrednio na adres Redakcji, który jeszcze nie uległ zmianie: P.O. Box 97, Ware, Ma. 01082.
Drodzy i Kochani Państwo, spotykamy się już wkrótce na łamach Jubileuszowego Wydania „Białego Orła”. Wierzymy w Wasze dobre polskie serca i jesteśmy przekonani, że nie opuścicie nas dzisiaj i w przyszłości!”
Niestety, był to ostatni numer tego znakomitego pisma. Wszelką pomoc zablokowano, redakcję i redaktora zohydzano przez szemraną propagandę. W końcu doprowadzono do rozproszenia zespołu redakcyjnego, którego byli członkowie mieli przez lata ogromne trudności nawet w znalezieniu zwykłego zatrudnienia. Bywa i tak, że potężna demokratyczna Ameryka jest dość bezradna wobec bezczelnego panoszenia się na jej terytorium ukrytych agentów obcego państwa.

* * *

Latem 1995 roku nawiązało ze mną kontakt najlepsze pismo polskie w Kanadzie „Głos Polski” z Toronto, którego redaktor naczelny Wiesław Magiera zamieścił w nim 29 lipca (nr 30) swój wywiad z J. Ciechanowiczem pt. „Broniłem spraw polskich na Kremlu”:
– „Jakie drogi doprowadziły Pana do Rady Najwyższej ZSRR? Czy to prawda, że jest Pan znajomym Gorbaczowa?
prof. Jan Ciechanowicz
– Po pierwsze, co zawsze podkreślam, jestem pedagogiem. Byłem początkowo tłumaczem, następnie nauczycielem przez szereg lat w szkołach polskich na Wileńszczyźnie, na Wileńskim Uniwersytecie Państwowym oraz na Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym. Od 1975 r. do 1991 prowadziłem w językach polskim, litewskim i rosyjskim wykłady z historii filozofii i z etyki.
Aż wreszcie – w 1989 roku, (już wówczas stałem się w negatywnym sensie „słynny” w prasie sowiecko-litewskiej) zostałem nazwany „polskim nacjonalistą i polskim bandytą”.
WM – Zaliczono więc Pana do „ciemnogrodu” i to jeszcze tego najgorszego, o czym świadczą epitety ze słownika kryminalnego?
JC – Rzeczywiście. Określano mnie jako „reakcjonistę, ciemnogród, ekstremistę, faszystę, pogrobowca AK, polskiego neoimperialistę” – w sumie doliczyłem się ponad 30 epitetów. Ale w ten sposób zrobiono mi reklamę, bo stałem się aż tak popularny wśród ludności polskiej i szerzej wśród mniejszości narodowych na Litwie, że w 1989 roku zostałem – zupełnie nieoczekiwanie dla siebie – obrany do pierwszego i jedynego demokratycznie wybranego parlamentu sowieckiego. Tam właśnie poznałem bezpośrednio i wielokrotnie rozmawiałem zarówno z Michaiłem Gorbaczowem, wówczas prezydentem Związku Sowieckiego, jak też z Borysem Jelcynem, obecnym prezydentem Rosji, z wiceprezydentem Ruckim. Ten ostatni jest zresztą Polakiem z pochodzenia, zarówno po mieczu jak i po kądzieli.
WM – Chodzi o Ruckoja?
JC – Piszą Ruckoj, nie wiadomo dlaczego, także w polskiej prasie. Do mnie w pierwszych słowach powiedział: „U mnie i ojciec jest Polakiem i matka Polka”.
Byłem stałym członkiem Komitetu do spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej Związku Radzieckiego, więc zapoznałem się też z wieloma innymi prominentami.
Moim celem życiowym i wewnętrznym przekonaniem było bronienie naszej polskiej ludności na ziemiach zabranych w 1939 r. przez bolszewików. Wobec tego często, rzeczywiście nie przebierając specjalnie w słowach, robiłem to, korzystając z uprawnień poselskich, zarówno w prasie radzieckiej, amerykańskiej, europejskiej, jak też z trybuny kremlowskiej, również w Waszyngtonie w Białym Domu, na posiedzeniach paru komisji w parlamencie litewskim.
WM – Razem z Panem został wtedy demokratycznie wybrany do Rady Najwyższej ZSRR prof. Sacharow.
JC – Istotnie, zasiadałem w tym parlamencie powstałym w 1989 r. obok prof. Sacharowa, twórcy radzieckiej bomby wodorowej. Ale mimo wszystko był to słynny opozycjonista, człowiek szanowany na całym świecie. W rozmowach z nim podnosiłem kwestię polską. Niestety, przyjął te problemy w sposób bardzo nieżyczliwy, jako jeden z niewielu nie wykazał żadnego zrozumienia dla kwestii polskiej w Związku Radzieckim. Czuło się, że nie zależy mu na Polakach.
To były rzeczywiście wyjątkowe, względnie demokratyczne wybory. W moim okręgu zwyciężyłem aż siedmiu bardzo mocnych kandydatów, bo za rywali miałem prezydenta Akademii Nauk Litwy, sekretarza generalnego Sajudisu, jak się okazało potem agenta KGB w ciągu 24 lat. W drugiej turze zwyciężyłem jednak ja. Moim celem podstawowym było zasygnalizowanie istnienia polskiego problemu, kwestii polskiej w Związku Radzieckim i na arenie międzynarodowej. Trzykrotnie przemawiałem na Kremlu, broniłem i domagałem się – to był 1989 rok – żeby rząd sowiecki przeprosił naród polski za zbrodnie w Katyniu. Jest to zapisane w oficjalnych dokumentach zjazdowych.
WM – Działał Pan zatem jako lobbysta interesów Polaków. A więc to także dzięki Panu dziś możemy uhonorować naszych oficerów zamordowanych w Katyniu.
JC – Niewątpliwie tak. Zresztą byłem ostro, w sposób bezpardonowy atakowany w prasie sowieckiej po tym wystąpieniu, bo wówczas twierdzono jeszcze, że zbrodnia katyńska jest dziełem rzekomo Niemców. Kiedy Tadeusz Mazowiecki przyjechał do Moskwy, to jedyne na co się zdobył zawracając się do nas, to zdanie: „Bądźcie lojalnymi obywatelami Związku Radzieckiego”. Powiedział to nam, Polakom mieszkającym na Litwie. Mieliśmy z nim spotkanie: Polacy z różnych republik ZSRR.
Osobiście kategorycznie żądałem na Kremlu przeproszenia narodu polskiego, domagałem się również, żeby Związek Radziecki wypłacił Polsce co najmniej 500 miliardów dolarów odszkodowania za tereny zagrabione w 1939 r. i za morderstwa, zbrodnie popełnione na naszym narodzie i szereg innych rzeczy.
WM – To wszystko podnosił Pan na forum parlamentu sowieckiego?
JC – Tak, trzykrotnie. Domagałem się również wówczas (to był 1989 rok, a Związek Radziecki rósł w potęgę i nikomu do głowy nie przychodziło, że niedługo będzie zdemontowany) utworzenia z terenów zabranych w 1939 r. Polskiej Republiki, wtedy w składzie Związku Radzieckiego, oraz ściągnięcia Polaków z Syberii, z Kazachstan, Kamczatki itd. na te tereny. Chciałem, by Związek Sowiecki sfinansował te przesiedlenia.
WM – Ten pański pomysł utworzenia republiki polskiej dla Polaków z terenu ZSRR jest znany, również w Ameryce. Jakie on wywołał reperkusje, czy wzbudził jakieś zainteresowanie, czy też z nim po prostu zaczęto walczyć?
JC – Stosunek był bardzo negatywny, zarówno podczas oficjalnych rozmów, podczas moich interpelacji poselskich, gdy się zwracałem do prezydenta ZSRR czy do innych miarodajnych czynników. Przez cały okres istnienia Związku Radzieckiego stosunek do tej kwestii polskiej podnoszonej przeze mnie był jednoznacznie negatywny, zarówno ze strony władz centralnych w Moskwie jak i władz republiki litewskiej i Komunistycznej Partii Litwy. Było to więc takie „rzucanie grochem o ścianę”. Mimo to uważałem, że ponieważ sprawa jest bardzo istotna dla nas, Polaków, pod względem moralnym i politycznym, od początku do końca próbowałem forsować te idee i nagłaśniać je w miarę możliwości w prasie na całym świecie.
WM – Jak Pan ocenia z dzisiejszej perspektywy rozwój sytuacji na wschód od Polski? Ostatnie wybory na Białorusi np. przyniosły powtórną aneksję Białorusi przez Rosję.
JC – Ocenię to w kontekście spraw polskich. Otóż, gdybyśmy w latach 1989-91, w okresie demontażu Związku Radzieckiego zdołali utworzyć jakieś autonomiczne okręgi czy suwerenne, buforowe republiki polskie na Litwie, Białorusi, Ukrainie – ludność polska i sprawa polska miałaby teraz jakieś gwarancje prawne. Upadek ZSRR to był odgórny demontaż, nie zaś jakaś eksplozja, skutek jakichś ruchów oddolnych. To był odgórny demontaż prowadzony przez elitę partii, kontrolowany i zaplanowany przez KGB, wywiad wojskowy GRU i wierchuszkę partyjną.
Inna rzecz, że dotychczas wiele kwestii pozostaje niejasnych: rodzą się pytania: po co, dlaczego? Przewidywałem, że po okresie kilku czy kilkunastu lat, nastąpi ponowna konsolidacja imperium rosyjskiego pod tym czy innym szyldem.. To było dla mnie absolutnie jednoznaczne, chociaż nikt ze mną się w tym nie zgadzał. Panował triumfalizm: imperium się rozpada, bo to dyktuje los, nowoczesność tego nie toleruje itd.
A jednak następuje powolna konsolidacja imperium już rosyjskiego, nie sowieckiego. Imperium sowieckie było z jednej strony niby rosyjskojęzyczne, ale ono było pod wieloma względami antyrosyjskie również. Natomiast to co następuje teraz, to już autentyczna konsolidacja na bazie rosyjskiego szowinizmu i to co powstaje będzie o wiele mocniejsze niż Związek Radziecki.
WM – Rdzennych Rosjan w Radzie Najwyższej, w Komitecie Centralnym KPZR nie było zbyt wielu. Z Rosją, Rosjanami walczono. Oni byli, ale stanowiska kluczowe obejmowali na Kremlu nie Rosjanie. Czy dziś ci tzw. „nacjonaliści rosyjscy”, którzy teraz starają się przechwycić władzę to faktycznie Rosjanie, czy też pod płaszczykiem nacjonalizmu wracają ci sami ludzie, którzy znów chcą rządzić.
JC – Obserwuję to z odległości, ponieważ od dwóch lat pracuję w Polsce, prowadzę wykłady na wyższych uczelniach w Polsce i mogę oceniać te wydarzenia tylko na podstawie tego, co sam obserwowałem przed paroma laty bezpośrednio na Kremlu jako poseł oraz na podstawie przemyśleń. Wydaje mi się, że w Moskwie obecnie mamy do czynienia z konfliktem kilku prądów, trendów politycznych, kilku bardzo mocnych sił. Jedną z tych sił jest niewątpliwie odradzający się ruch narodowy rosyjski o niesłychanie twardym zacięciu, nieustępliwej ideologii z jednej strony, a drugiej – są ruchy niby nacjonalistyczne, ale antyrosyjskie: wymienię tu Żyrinowskiego. Na podstawie rozmów z tym ostatnim wiem, że on nie jest Rosjaninem, jest Żydem z pochodzenia, który po prostu głęboko nie lubi Rosji.
WM – Zdumiewa fakt, że Żyrinowski ogłasza się nacjonalistą rosyjskim, nie będąc Rosjaninem i nie lubiąc – jak Pan mówi – Rosji. Znajduję analogię do wielu osób, dla których podstawowym językiem jest polski, a którzy delikatnie mówiąc za Polską i Polakami nie przepadają lub wprost jej nienawidzą.
JC – Tak właśnie jest, w tym przypadku o to chodzi. Nie wiadomo oczywiście, jaka linia zwycięży, czy narodowo-rosyjska w perspektywie najbliższych lat, a więc i w dalszej przyszłości, czy też linia tzw. ponadnarodowa, internacjonalna, specyficzna, za którą stoi tzw. drugi rzut. Są oznaki tego, że jednak ludzie z ugrupowań antyrosyjskich nie mogą ignorować tego parcia autentycznego nacjonalizmu rosyjskiego. Chyba jednak zwycięży nurt narodowo-rosyjski.
WM – Ludności żydowskiej żyjącej na terenach Rosji było bardzo dużo. Część z niej została zamordowana przez hitlerowców, natomiast wielu Żydów pozostało na wschodzie. Niestety, wielu z nich wnosiło do Polski przy pomocy bagnetów żołnierzy sowieckich komunizm. Potem stanowiło trzon Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. To samo było w Związku Sowieckim. Znaczne wpływy prominentów i polityków pochodzenia żydowskiego w dalszym ciągu tam trwają.
Czy to właśnie lobby chce dzisiaj przetransformować Rosję w nowy typ mocarstwa? W Polsce obserwujemy działania tzw. fundacji (także na niwie politycznej), wspomaganych przez finansjerę żydowską. Mam tu na myśli np. fundację Sorosa, która działa również w Rosji, w Polsce znana jako fundacja Batorego. Jak Pan ocenia dalekosiężne cele tego typu lobby żydowskiego w Rosji i w Polsce?
JC – Zagadnienie jest niesłychanie delikatne i złożone. Na podstawie wiedzy, którą posiadam, a nie tylko sugestii, które podaje prasa, mogę stwierdzić tylko jedno: z całą pewnością odradzanie się nacjonalizmu rosyjskiego w Rosji odbywa się pod sztandarami również antyżydowskimi.
WM – A więc to nie ten, o którym głośno w światowych: Żyrinowski uosabia nacjonalizm rosyjski.
JC – Żyrinowski nie jest żadnym liderem narodowego ruchu rosyjskiego. Jest natomiast kreowany przez światowe środki masowego przekazu na rzekomego lidera, natomiast przez autentyczny rosyjski ruch nacjonalistyczny nie jest poważnie traktowany. W najlepszym razie – pobłażliwie, w najgorszym – z nienawiścią. To nie jest ani rosyjski nacjonalista, ani człowiek pod jakimkolwiek względem wybitny. Jest sztucznie reklamowany, chociaż nie ma predyspozycji działacza politycznego, a pod względem intelektualnym jest człowiekiem wyjątkowo prymitywnym. Jest to sztuczna gra – robienie z prymitywa jakiegoś politycznego lidera.
Istnieją natomiast naprawdę narodowe rosyjskie ruchy wokół liderów Cerkwi prawosławnej. Wydaje mi się, że do nich należy przyszłość w tym kraju. Działania zaś lobby żydowskiego mogą być w pewnym sensie, z polskiego punktu widzenia, obserwowane jako coś pozytywnego, coś co od wewnątrz rozmiękcza rosyjski imperializm.
WM – Cele tego lobby zdają się jednak niejasne: z jednej perspektywy działa hamująco na imperialne apetyty rosyjskich nacjonalistów, ale z drugiej – sprawia wrażenie chęci utworzenia nowego imperium: opartego na zniewoleniu pieniądzem. Za pomocą potężnych środków finansowych można kontrolować coraz więcej sfer życia politycznego, o gospodarczym nie wspominając. Już Napoleon wymieniał 7 rzeczy potrzebnych do wygrania wojny: pieniądze, pieniądze, pieniądze, pieniądze...
Liczne mniej lub bardziej udokumentowane źródła podają, że zabiegi finansjery z Wall Street doprowadziły do pomocy Hitlerowi, do rozbudowania przemysłu zbrojeniowego i rozpętania II wojny światowej. Są też tezy wskazujące na to, że komunizm w Rosji także był pomysłem finansistów z Nowego Jorku. Że był to eksperyment zniewolenia, sprawdzenia na żywym ciele rosyjskiego narodu, jak w praktyce zafunkcjonuje system, w którym człowiek staje się narzędziem. Testowano kontrolowanie społeczeństwa, sterowanie jego świadomością. Ten eksperyment zresztą świetnie się udał. Wszystkie skutki tej 70-letniej indoktrynacji, obnażania milionów ludzi z wszelkich wartości, będziemy odczuwać jeszcze przez kilka następnych pokoleń.
JC – Zgadza się. Fundusz genetyczny tych ludzi został w sposób nieodwracalny upośledzony. Rozstrzelano bowiem miliony ludzi najlepszych, nonkonformistów, samodzielnie myślących, niepokornych, wykształconych. Skutki tego eksperymentu bolszewickiego są straszliwe. Są to skutki, które pozostaną na wiele pokoleń. Narody ujarzmione przez ZSRR będą zepchnięte mimo wszystko na margines rozwoju cywilizacji światowej.
Ja natomiast dochodzę do wniosku, że największą siłą napędową rozwoju ludzkości jest... głupota. Tam gdzie się doszukujemy pewnych sensów, spisków, organizacji i ukrytych sił, sprawcą głównym wydaje się po prostu głupota. Trudno w jakiś rozumny sposób ocenić to, że partia komunistyczna i rząd sowiecki, KGB i wywiad wojskowy demontowali swoje własne państwo odgórnie. Ja to widziałem od wewnątrz, prosto z Kremla. Pozostaje to dotychczas czymś niepojętym; nie każde państwo potrafi stworzyć imperium, bo to jest swego rodzaju dzieło sztuki, tu potrzebne są niesamowite kwalifikacje i przywódców i narodów, żeby stworzyć taki twór jak imperium.
WM – Skąd ci geniusze więc się wzięli, że powstało tak wielkie imperium?
JC – Imperium się tworzy zawsze przez stulecia, przez konsekwentny, nieugięty wysiłek idący w tym a nie innym kierunku. Dobrze znamy historię Rosji i wiemy, że to imperium było tworzone od XIV stulecia. Zostało stworzone, a potem raptem w ciągu kilku lat zostało zdemontowane w sposób mistrzowski. Bądź co bądź, zginęło – myślę teraz o okresie 1989-91 – od tamtego okresu do dzisiaj tylko kilkaset tysięcy ludzi.
WM – Pan myśli, że ZSRR uległ demontażowi? Przecież wszystkie struktury pozostały, nazwy się zmieniły, ludzie są ci sami, no może przedtem byli zastępcami...
JC – Właśnie tym się różni demontaż od anihilacji. Wybuchu nie było, zachowano ludzki materiał biologiczny, struktury myślenia, orientacje aksjologiczne, podstawę techniczno-materialną, przemysł, wszystko faktycznie zostało zachowane, ale zostało w sposób bardzo głęboki zmodyfikowane. Teraz obserwujemy początki odtwarzania imperium w nowej postaci – bardziej racjonalnej, bardziej rozumnej, a więc bardziej tworzenie stabilnej przyszłości i to jest proces niesłychanie interesujący.
To wszystko wydawało mi się wielką głupotą; a jako Polak patrzyłem na to nie bez satysfakcji. Z drugiej strony teraz widzę, że to wcale nie było takie głupie, ponieważ zaczyna się to wszystko od nowa.
WM – Pan profesor wspomniał, że rozmawiał kilkakrotnie z Gorbaczowem. Czy to on jest jednym z autorów tej przebudowy, tego demontażu, który ma na celu zbudowanie nowego imperium tylko w innym, trwalszym opakowaniu?
JC – Z Gorbaczowem rozmawiałem kilkanaście razy, podarował mi nawet zbiór swoich dzieł z piękną dedykacją. Jest to człowiek, który wywiera duże wrażenie, gdy się z nim rozmawia. Jest naprawdę ujmujący. Z tym, że na dnie jego oczu wyczuwało się jakąś ukrytą niebezpieczną głębię – tak jakby ten człowiek wiedział, że to co się dzieje dzisiaj to tylko niewiele, a on widział to, ku czemu zmierzamy i co będzie dalej. Dla mnie osobiście Gorbaczow pozostaje zagadką, nie wiem dotychczas, czy to był człowiek, który szczerze się mylił i miał złudzenie, że będzie można z tego imperium zrobić rzeczywiście ludzkie państwo, służące ludziom. Czy też jest tak, jak interpretują to nacjonaliści rosyjscy, postrzegający Gorbaczowa jako reprezentanta, figuranta masonerii światowej, światowego żydostwa, finansjery, w tym też anglosaskiej i niemieckiej. Są różne interpretacje tego człowieka. Zdumiewał niekiedy takimi na przykład opiniami: „Nigdzie wy wszyscy od nas nie uciekniecie, wszystko wróci na swoje kręgi”.
WM – Czy to odnosiło się też do Polaków?
JC – Tak, to było w 1990 roku. Wydaje się, że Gorbaczow reprezentował określone siły, (bo trudno mówić, żeby jeden człowiek raptem wywarł taki wpływ ha imperium, że ono zaczęło się demontować.) W ZSRR to było KGB i wywiad wojskowy plus wierchuszka partyjna oczywiście. Byli to ludzie bardzo silni, wykształceni i trudno powiedzieć, co zamierzali osiągnąć. W każdym bądź razie prawdopodobnie po pierwsze chcieli znieść nienowoczesne, przestarzałe metody i schematy rządzenia państwem, które doprowadziły Związek Radziecki do ogromnego dystansu w stosunku do Ameryki i innych krajów rozwiniętych. Chodziło o przebudowę metod, struktur państwowych tak, żeby Rosja zaraz ruszyła w pogoń za Zachodem, nadrobiła straty, bo przegrywała już na każdym polu: gospodarczo, militarnie itd.

* * *

Głos Polski” (Toronto) 2 września 1995 nr 35:

„Czy Mickiewicz był Żydem?
z prof. Janem Ciechanowiczem rozmawia Wiesław Magiera – część II
Wiesław Magiera:

– Czy uważa Pan, że Gorbaczow jeszcze zaistnieje na scenie politycznej Rosji, bo przecież w tej chwili kreuje się go w kręgach związanych z establishmentem amerykańskich mediów na przyszłego prezydenta. Głosi pieriestrojkowe wykłady po uniwersytetach amerykańskich, a tzw. klasa polityczna USA określa go jako człowieka z przyszłością dla Rosji, a więc i świata?
Prof. Jan Ciechanowicz:
– Jego sztucznie się kreuje na to i owo, ale to świadczy o tym, że ci, którzy to robią, nie posiadają żadnego rozeznania w realiach politycznych i moralnych Rosji. Gorbaczow jest bodaj najbardziej znienawidzonym politykiem w swoim kraju, w Rosji obecnie. Dyskredytacja jest absolutna i ostateczna: nie miałby najmniejszych szans jako kandydat na prezydenta. Być może w skali całego kraju zyskałby paręset głosów, ale to wszystko. Nie ma najmniejszych szans.
WM – Jest Pan autorem licznych książek, wymienię tutaj niektóre tytuły Pańskich prac: „W kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu sprawiedliwych”, „Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Twórcy cudzego światła”. Prócz historii, filozofii uprawia Pan również historiozofię. Czy większość Pańskich prac dotyczy głównie spraw polskich, czy to są w większości sprawy filozofii?
JC – Przede wszystkim nigdy nie zapominam o tym, że jestem człowiekiem Kresów. Że jestem Polakiem, który mieszka na stałe na ziemiach zabranych przez Związek Sowiecki naszemu narodowi, naszemu Państwu w 1939 r. Jestem reprezentantem tego odłamu naszego narodu, który był straszliwie poniewierany i niszczony w ciągu pół wieku. Niszczony w ten sposób, że aż zapomniał w dużym stopniu swoją spuściznę, wielką tradycję, wielką kulturę. I wszystkie moje książki, które pisałem – pisałem z myślą przede wszystkim o odbiorcy kresowym. Moim celem było z jednej strony zbadanie, z drugiej strony przedstawienie wielkiego dorobku kulturalnego Polaków w skali światowej. My – nasz naród – mamy jakieś kompleksy niższości w stosunku do innych narodów – to się obserwuje, gdy się widzi polityków polskich w działaniu.
Ostatnio napisałem i chcę wydać dwie książki. Pierwsza z nich to „Droga geniusza” o Adamie Mickiewiczu: teraz mamy lata rocznicowe. Jest to nieduża pozycja, licząca ok. dwustu stron, gdzie się zajmuję między innymi kwestią „częściowo żydowskiego” pochodzenia Adama Mickiewicza. Wielu autorów pisze, że jego matka Barbara, z domu Majewska była żydowskiego pochodzenia. Na podstawie bardzo licznych źródeł archiwalnych z Mińska i z Wilna, wnoszę jednoznaczność w to zagadnienie.
WM – To znaczy?
JC – Wolałbym teraz tego nie powiedzieć. Szukam wydawcy i sponsora na wydanie tej pracy. Gdyby to wydać na Litwie – kosztowałoby około 1.200 dolarów w nakładzie kilkutysięcznym.
WM – A więc szukamy sponsora dla wydania książki profesora Ciechanowicza o Mickiewiczu na temat m.in. tego, czy we krwi Adama Mickiewicza płynęła również domieszka krwi żydowskiej. Nie będziemy tego teraz ujawniać. Odpowiedź już jest i to bardzo bogato udokumentowana.
JC – Moje zainteresowania naukowe idą w kilku kierunkach: historia, filozofia i pogranicze historiozofii. Szukam sensu historii, głębokiego, ukrytego sensu.
WM – Kto go nie szuka, Panie profesorze, wszyscy go szukają.
JC – Próbuję właśnie w swoich książkach te pewne cząstkowe rozwiązania wyłożyć. My jako naród mamy gigantyczny dorobek kulturalny w dziedzinie nauki, w dziedzinie kulturotwórczej, państwowotwórczej, z tym, że ten dorobek jest absolutnie nieznany. Podkreślam to z całą odpowiedzialnością: absolutnie nieznany np. jeśli chodzi o nasz wkład do rozwoju kultury i cywilizacji w tymże gigantycznym imperium rosyjskim, którego dzieje stanowią bądź co bądź doniosły odcinek dziejów ogólnoświatowych. Powiedzmy, czy że Pan wie, że Puszkinowie byli polskiego pochodzenia, czy Pan wie, że Dostojewski był polskiego pochodzenia?
WM – Tego już nie wiedziałem.
JC – To samo Piotr Czajkowski, Igor Strawiński... Napisałem kolejną książkę „Polskie karty nauki i cywilizacji rosyjskiej” (ponad trzy tysiące stron rękopisu, czyli byłoby to około osiemset stron druku i prawdopodobnie można byłoby to wydać w dwóch tomach), gdzie na podstawie badań archiwalnych ujawniam rewelacyjne dane. Aż dech zapiera człowiekowi, gdy czyta te materiały archiwalne. Myślę tu o przeszłości, o pochodzeniu, o korzeniach wielu pierwszej rangi, najwybitniejszych twórców kultura rosyjskiej i światowej.
WM – Jak Pan powie mi, że jeszcze Tołstoj ma polskie pochodzenie, to już będę kwestionował kulturę rosyjską.
JC – I owszem, w żyłach Tołstoja płynęło trochę polskiej krwi również. Ale ja wcale nie chcę uzurpować dorobku kultury rosyjskiej dla nas, dla Polaków. Tylko podkreślam, że element polski dziedzicznie był – że tak powiem – obciążony geniuszem. Polskie cechy usposobienia, wyjątkowa energia, wyjątkowo błyskotliwa inteligencja, wyjątkowa ruchliwość.
WM – To Rosjanom, Żydom lub Amerykanom przypisuje się prym w badaniach inteligencji różnych narodów. Tak przynajmniej głoszą nam na ten temat sondaże...
JC – Pan wie, że sondaże po pierwsze są manipulowane...
WM – Żydzi są na pierwszym miejscu. Rosjanie na drugim. Polacy na bardzo odległym.
JC – Wykładałem na uczelniach, nauczałem Rosjan, Litwinów, Białorusinów, Żydów, Polaków. W moim głębokim przekonaniu Polacy są poza wszelką konkurencją jeśli chodzi o błyskotliwość, inteligencję, o pojętność, bystrość pojmowania tych czy innych zagadnień. Inna rzecz, że brakuje nam systematyczności.
WM – Nie wiem, czy taki pogląd w Kanadzie przejdzie. Tam twierdzi się, że wszyscy mają jednakowe cechy, dotyczy to też inteligencji...
JC – To jest moje subiektywne zdanie, oczywiście może Pan powiedzieć, że Pana rozmówca ma prawo do błędów. Zresztą moje twierdzenie nie ma charakteru absolutnego. Z tym, że opracowałem bardzo duże dzieło na podstawie badań archiwalnych, z wykorzystaniem źródeł z Wilna, Grodna, Lwowa, Mińska, Moskwy, Petersburga, na podstawie których uzyskałem zaskakujące zupełnie wnioski o polskich korzeniach.
Dostojewski był oczywiście ideologiem rosyjskiego nacjonalizmu, serdecznie... nienawidził Polaków. Był Rosjaninem i pozostaje Rosjaninem, ale my jako Polacy nie możemy sobie odmówić przyjemności stwierdzenia, że jeszcze jego pradziad był czystej krwi polskim szlachcicem herbu Radwan. Są to archiwalne dowody, nigdzie nie publikowane, nie znane w literaturze światowej.
O polskiej krwi i polskim dorobku w obrębie kultury rosyjskiej, a tym samym ogólnoświatowej, mam w rękopisie całą książkę. Temat jest znany urywkowo, przyczynkarsko: pisał o tym prof. Bazylow i Białokozowicz, ale to były malutkie urywkowe informacje. Ja to opracowałem systematycznie i z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że ci ludzie polskiego pochodzenia, działający na terenie imperium rosyjskiego utworzyliby – gdyby to osobno można było zaszufladkować – gigantyczną kulturę, której pozazdrościłby nam każdy kulturalny naród europejski. W literaturze, w nauce i tak dalej.
WM – Angielska badaczka kultury, socjolog Anne White, napisała w swej książce o społeczeństwach i cechach narodów świata, że my, Polacy mamy pewne cechy wyjątkowe. Ów geniusz Polaków, o którym i Pan wspomniał, wynika z tego, że jesteśmy na pograniczu dwóch kultur, dwóch cywilizacji. Polak to jest ktoś taki, kto w sposób wyjątkowy łączy cechy człowieka zachodu i wschodu. Wskazuje na to historia: jesteśmy narodem tolerancyjnym, zawsze byliśmy, nigdy nikogo obcego nie skazywaliśmy na banicję. Żydzi i inni przybysze czuli się i czują nad Wisłą wspaniale. Czy Polacy to rzeczywiście jest taki naród, który ma jakieś szczególne cechy, pozwalające np. spełnić rolę łącznika, pośrednika w porozumieniu się między wschodem a zachodem?
JC – Jest to tak zwany socjologizujący punkt widzenia. Nie jestem zwolennikiem takiego patrzenia na nasz naród. Dla mnie jest zagadką, nad którą się głowię obecnie, dlaczego właśnie w łonie narodu polskiego – teraz wykładam od dwóch lat w Polsce – niektórzy studenci są tak inteligentni, tak błyskotliwi, że to przekracza miarę pojęcia ludzkiego. Już mówiłem, że brakuje pewnej konsekwencji w działaniu, zdolności i chęci do systematycznego wysiłku.
My nie jesteśmy żadnym pomostem, jesteśmy zupełnie specyficzną, odrębną formacją historyczno-kulturową, która ma rozmaite elementy oczywiście wewnątrz siebie. Natomiast źródła geniuszu polskiego ja bym dopatrywał wręcz gdzieś na poziomie molekularnym. Nie jestem oczywiście lekarzem ani biologiem, ale po prostu intuicyjnie czuję, że tu nie o to chodzi, że na nas wywierał wpływ wschód z jednej strony, z drugiej strony zachód, północ, południe i my dlatego mamy te różne cechy. Nie! Ja podejrzewałbym inną rzecz, że myśmy jako Polacy promieniowali zarówno w kierunku zachodnim, północnym, południowym i wschodnim. I wydaje mi się, że bardzo ważnym zadaniem nauki polskiej, nauki historycznej, byłoby dziś zbadanie tego gigantycznego wpływu, jaki nasz naród wywierał w ciągu wieków, w ciągu tysiąclecia, na historię różnych narodów ościennych, graniczących z nami, jak też nie graniczących. Ciągle uznajemy, że wybitne osoby pochodzenia niemieckiego, francuskiego, włoskiego, żydowskiego wywarły pewien wpływ na rozwój naszej kultury, ale nikt właściwie nie mówi o ogromnym wpływie, jaki nasz naród wywarł na kulturę, państwowość i rozwój innych narodów. I to przyświeca mi w trakcie moich badań naukowych.
WM – Jest Pan redaktorem naczelnym nowej inicjatywy wydawniczej, bardzo ciekawej, ambitnej o nazwie „W Kręgu Kultury”. Jest to pismo Fundacji im. Montwiłła, a więc nieco innej niż fundacja Batorego czy Sorosa. Podtytuł głosi, że jest to kwartalnik naukowy i literacki, graficznie przypomina paryską „Kulturę”. Znajdujemy tam teksty o tematyce filozoficznej, literackiej, polskiej. Jak się narodziła ta oryginalna inicjatywa wydawnicza?
JC – W trakcie jednego ze spotkań z prezesem Fundacji Kultury Polskiej na Litwie, panem Henrykiem Sosnowskim – padła z jego ust propozycja: „Panie Janie, a nuż pan obejmie jakieś redaktorstwo polskiego pisma: poważnego, „grubego”. To byłoby jedyne „grube” pismo polskie na wschód od Bugu, na ziemiach zabranych”. Od razu przystałem na tę inicjatywę, po czym zapytałem czy pan Henryk nie żartuje. Nie żartował. W ciągu dwóch miesięcy przygotowałem pierwszy numer, jeśli chodzi o teksty, o ich opracowanie itd. i już w końcu 1993 r. ukazał się pierwszy numer tego pisma. Obecnie ukazał się drugi numer, dwa kolejne, nowe numery są w druku. Jest to kwartalnik, ale jak widać mamy wielkie spóźnienie. Nikt nas nie finansuje, nie mamy żadnej pomocy od nikogo. Na początku dostaliśmy $ 100 dolarów od Funduszu Wydawniczego z Kanady, a trzeba powiedzieć, że wydanie pisma kosztuje $ 1100, czyli to była jedenasta część jednego numeru. Nakład wynosi 900 egzemplarzy, jak na takie pismo – wcale przyzwoity.
WM – Do kogo pismo adresujecie i skąd bierzecie autorów?
JC – Autorami naszymi są naukowcy z Polski, z Litwy, z Azerbejdżanu, ze Stanów Zjednoczonych. Jak wspominałem, poruszamy wiele tematów: filozoficzne, historyczne, socjologiczne, religijne, religioznawcze. Jako odbiorców widzimy naszą kresową, polską inteligencję: nauczycieli, lekarzy, inżynierów. Mamy kilka tysięcy ludzi, którzy mają wyższe wykształcenie, choć jak na 400 tysięcy ludności polskiej na Litwie jest to nieduży procent.
WM – Odbiorcą jest więc głównie ludność polska, mieszkająca na Litwie. Czy nie warto byłoby kwartalnika „W Kręgu Kultury” rozprowadzać również w Polsce?
JC – Niektórzy ludzie dobrej woli, na zasadzie czystej życzliwości biorą u nas po kilkadziesiąt egzemplarzy i rozprowadzają w Polsce, gdzie mamy również czytelników, podobnie jak i autorów. Naszą ukrytą ambicją, chęcią, marzeniem byłoby doprowadzenie do tego, żeby do nas i pisali i nas odbierali, czytali Polacy na szerokim świecie i nie tylko Polacy, ponieważ jesteśmy poważnym, naukowym pismem, stronimy od wszelkiej polityki, od wszelkich polemik.
WM – Naukowym, ale dodajmy, że jest tu też publicystyka i eseistyka popularnonaukowa, dostępna dla każdego czytelnika.
JC – Jest to bardzo ważna uwaga. Programowo stronimy od języka hermetycznego, specjalistycznego, próbujemy o problemach najpoważniejszych pisać w sposób przystępny, komunikatywny, żeby normalny przeciętny odbiorca potrafił to zrozumieć.
WM – Gdyby któryś z naszych Czytelników chciał zaprenumerować „W Kręgu Kultury”, pod jaki adres należy kierować takie zamówienie?
JC – Jest to pismo oficjalnie zarejestrowane i najlepiej byłoby, gdyby ci, którzy się zainteresują naszym pismem napisali na adres redaktora naczelnego, czyli mnie i ja po prostu wyślę. Oto mój wileński adres: Jan Ciechanowicz, Wilno, Litwa, indeks pocztowy 20-56, ulica Ozo 17 m 57. Na każdy list udzielimy odpowiedzi. Jeśli Państwo będą sobie życzyli otrzymać pisma – pierwsze cztery numery wyślemy za symboliczną opłatą: cena jednego pisma wynosi z przesyłką $ 3. Dodam, że pismo liczy do dwustu stron druku, czyli to jest pismo grube, książkowe wydanie.
WM – Przeniósł się Pan do Polski, dlaczego?
JC – Przeniosłem się do Polski czasowo, choć chciałbym tu pozostać na stałe, ale bariery są takie, że sądzę, iż nie pokonamy ich rodzinnie.
WM – Jakie to przeszkody? Przecież obydwoje Pańskich rodziców było Polakami, inni dostają pobyt i obywatelstwa mimo, iż wcale polskimi korzeniami się nie legitymują. A Pan ma tylko czasowy pobyt?
JC – Dokładnie. Pracowałem na kontrakcie przez rok w Bydgoszczy w Wyższej Szkole Pedagogicznej, teraz jestem na rocznym kontrakcie w WSP w Rzeszowie, zatrudniony jako germanista. W Polsce studiują moje córki. Starsza, Krystyna, ze srebrnym medalem ukończyła gimnazjum w Wilnie i w tym roku kończy medycynę w Poznaniu, zaś młodsza – Renata, która także ze srebrnym medalem ukończyła gimnazjum, obecnie jest na studiach medycznych w Warszawie. Mam jeszcze syna, który fascynuje się historią i kulturą... Chin. Marzy o studiach sinologicznych, ale ma dopiero 13 lat.
Chciałbym w Polsce zamieszkać na stałe, ale prawdopodobnie to się nie uda, zresztą być może w Wilnie jestem potrzebniejszy. Dlaczego jestem teraz tutaj? Otóż w 1991 r. złożyłem podanie o zwolnienie z funkcji dziekana wydziału literatury i języka polskiego na Uniwersytecie Pedagogicznym w Wilnie, ponieważ organizacja partyjna, komunistyczna i Sajudis utworzyli wokół mnie taką atmosferę, że zmuszano studentów do pisania donosów na mnie, że rzekomo uprawiam polską propagandę nacjonalistyczną. Musiałem więc jako rzekomy „polski bandyta” odejść. Byłem zarejestrowany na giełdzie pracy, posyłano mnie do ponad 50 różnych instytucji, szkół, redakcji, które potrzebowałyby specjalistę znającego języki obce (mówię w ośmiu językach). Niestety, nigdzie nie przyjęto mnie do pracy, ponieważ Polacy czuli się zagrożeni, a Litwini zachowując się w sposób „dyplomatyczny” informowali, że już nie jestem potrzebny.
WM – A może jest Pan „overqualified”, zbyt wykwalifikowany. Z tym samym problemem spotykają się Polacy w Kanadzie, którzy przyjeżdżają z dyplomami wyższych uczelni, lecz odchodzą z kwitkiem, bo mają za wysokie kwalifikacje, choć chcą robić cokolwiek.
JC – Z tą różnicą, że ja nigdzie nie wyjechałem, lecz mieszkam w Wilnie przez całe swoje życie, a teraz raptem stałem się osobą niepożądaną, dostałem wilczy bilet i byłem zmuszony przyjechać do kraju. Ale nawiasem mówiąc – od dzieciństwa moim marzeniem było zamieszkanie w ojczyźnie, w Polsce. W dziwny więc sposób z tej biedy wynika coś pozytywnego. W Polsce czuję się bardzo dobrze: wszędzie słyszy się język polski, twarze są sympatyczne, takie nasze. Tutaj się czuję w domu, podczas gdy w ojczystym mieście w którym przemieszkałem pół wieku prawie (mam 49 lat), jestem osobą niepożądaną. Pracuję tutaj, prowadzę wykłady, a w Wilnie wydaję pismo polskie.
WM – Pan jest czasowo, ale przyjeżdżają też wykładowcy, profesorowie z terenów byłego Związku Sowieckiego i bez problemów dostają angaże na polskich uczelniach, pobyt stały i służbowe mieszkania, mimo tego, że niejednokrotnie nie są w stanie po polsku prowadzić wykładów... Jak to się dzieje, że Pan, Polak, znający język polski doskonale, został tutaj potraktowany gorzej? Na czym polega owa dyskryminacja?
JC – Od dawna rozumię pewną sprawę: człowiek przychodzi na świat nie po to, żeby być szczęśliwym i żeby mu się miło i dobrze powodziło, ponieważ życie jest też walką, cierpieniem i pokonywaniem trudności. Zupełnie nieoczekiwanie napotykam na te i inne trudności, które powoli próbuję pokonywać. Czuję się w Polsce bardzo dobrze, mimo, że mam bardzo skromne zarobki, które zaledwie wystarczają na wiązanie końca z końcem, od pierwszego do pierwszego. Ale nie chciałbym się skarżyć, pozytywy na pewno przeważają: jestem wśród swojego narodu, w swojej ojczyźnie.
Gdy Pan mówi o wielu innych przybyszach – nie wiem skąd Pan ma te informacje – lecz są one faktycznie dość dokładne. Na uczelniach w Polsce bardzo często spotyka się przybyszów – profesorów z byłego Związku Radzieckiego. To nie są specjaliści najwyższej rangi, bo ci pojechali do Ameryki, Niemiec, Francji i Anglii gdzie naprawdę mają – rozumiemy co mają i kto ich tam angażuje. Ci przyjeżdżający tu to ludzie różnych narodowości: Rosjanie, Ukraińcy, Azerbejdżanie czyli Azerowie, bardzo wielu jest Żydów. Nasuwa się tu takie dziwne skojarzenie; często nam się sugeruje i wmawia, że jesteśmy rzekomo antysemitami, chociaż ja szczerze mówiąc w Polsce nie spotkałem prawdziwego antysemity nigdy, czyli takiego, który byłby zdolny do robienia takich wyczynów jak Niemcy podczas II wojny światowej, a czy można nazwać antysemityzmem opowiedzenie jakiegoś kawału rzekomo antyżydowskiego? Jeśli o Polakach opowiada się „Polish jokes” na całym świecie, to chyba można i „Jewish jokes” opowiadać również. I nie myślę, że to jest specjalny przejaw antysemityzmu. Otóż co ciekawe, że właśnie ci ludzie, którzy utracili często posady, no bo jak wiadomo, że na terenie byłego Związku Radzieckiego zamyka się wyższe uczelnie, szpitale, zakłady pracy i często specjalistów o bardzo wysokich kwalifikacjach wyrzuca się po prostu na ulicę. Tysiące tych ludzi znalazło przytułek w Polsce. Ja mam 25 lat stażu pracy pedagogicznej, ale to mnie akurat się tu nie zalicza: otrzymuję minimalną wypłatę tak jakbym wczoraj ukończył studia. Natomiast wielu przybyszom z byłego Związku Radzieckiego uwzględnia się w całości te 30-letnie staże pracy, za co dostają odpowiednio wyższe wynagrodzenie, otrzymują mieszkania służbowe w miarę możliwości i tak dalej. Owszem, bardzo często są to osoby żydowskiego pochodzenia. Jest to, dajmy na to, mało ważne, nie musimy ludzi oceniać na podstawie pochodzenia, ale jaką bzdurą jest wobec tego wmawianie nam, że jesteśmy antysemitami, skoro tak wielu uciekinierów właśnie żydowskiego pochodzenia, przybyszy stamtąd otrzymało w Polsce piękne posady, dobre gaże, mieszkania, sprowadzają rodziny do Polski, bardzo szybko otrzymują karty stałego pobytu. Może to dlatego, iż Polak jest niesłychanie tolerancyjnym człowiekiem, kto szuka ratunku, w Polaku znajdzie pomocnika, człowieka życzliwego, rzetelnego, który umożliwi życie. Fakt, że traktujemy życzliwiej obcych niż swoich. Przypuszczam, że Pan w trakcie swojej wieloletniej pracy również to zauważył.
WM – To nadal pokutuje w codziennym życiu w Polsce. W PRL-u klientów w jakimkolwiek sklepie, mówiących w obcym języku traktowało się trzy razy lepiej niż Polaków, niekiedy sąsiadów z tej samej ulicy. Akurat na Zachodzie jest dokładnie odwrotnie – swoi są traktowani bardzo dobrze, natomiast ktoś obcy z dużo mniejszą dozą uwagi.
JC – Dziś Litwin traktuje Litwina automatycznie jako coś bliższego, natomiast Polaka, Rosjanina, w ogóle obcoplemieńca troszkę inaczej.
WM – Czy to jest faktycznie przejaw tolerancji u Polaków i otwartości na obcych czy raczej wyprania kultury i szacunku do samych siebie w okresie realnego socjalizmu?
JC – To jest kwestia nawet trudna do zinterpretowania. Tolerancja jest dobra do pewnych granic. Gdy jest stosowana do zła, to jest to już nietolerancja, ślepota moralna. Jeśli członkowie jakiejś zbiorowości traktują obcych bardziej życzliwie niż swoich to świadczy to o ich naiwności. Użyjmy określenia Melchiora Wańkowicza: to wynika chyba z tzw. „polskiej organicznej głupoty”. Że swego traktuje się życzliwiej, jest naturalnym odruchem. Pewien polski profesor oznajmił mi dosłownie tak: „Przyjechał Pan z zagranicy, ale Pan jest Polakiem – my tu mamy swoich 40 milionów Polaków. Pan żadnych rewelacji dla nas sobą nie przedstawia, natomiast gdy przyjeżdża Rosjanin, Białorusin lub Ukrainiec czy Żyd to już coś nowego”. To nie był jakiś żart, lecz stwierdzenie serio. Niestety, pod tym względem różnimy się chyba od wszystkich narodów. No może jeszcze Rosjanie mają też tę ksenomanię, podwyższoną słabość do wszystkiego co obce a do siebie nieżyczliwość, czasem wręcz pogardę.

* * *

Głos Polski”, Toronto, Wielkanoc 1995, nr 16:

Polska, Rosja i „Wspólny Europejski Kołchoz”
Chęć poznawania dawnych ziem Rzeczypospolitej oddanych układami w Teheranie i Jałcie we władanie ZSRR – zaprowadziły mnie dwa lata temu do Wilna – miejsca urodzenia mojej żony. Poznałem tam w czasie mojego krótkiego pobytu wielu wielkich patriotów polskich (niektórzy z nich to posłowie do Sejmu Litewskiego), a między innymi prof. dra Jana Ciechanowicza, historyka i filozofa. Zaprzyjaźniłem się z nim i do dziś koresponduję. Jest to człowiek o wybitnej inteligencji, władający 7 językami i to biegle, wielki polski patriota. Jako były senator Republiki Litewskiej należał do Rady Najwyższej, zna np. dobrze Gorbaczowa, jak też i innych prominentów b. ZSRR. Jego otwartość na to wszystko co się dzieje i poglądy, zrobiły z niego w Polsce osobę nieprzychylną władzom, które rządzą krajem od roku 1990. Przy pożegnaniu na lotnisku w Wilnie wręczył mi urywki swoich wystąpień, które miał w Stanach Zjednoczonych, będąc tam w 91 r. gościem różnych środowisk kultury i nauki oraz polityków w Kongresie i Białym Domu. Te wystąpienia miały na celu obronę słusznych praw Narodu Polskiego na arenie polityki światowej.
Oto fragmenty wystąpień prof. J. Ciechanowicza w USA:
„Ponad 70 lat panoszenia się w Rosji obłędnego bandyckiego reżimu komunistycznego doszczętnie zrujnowało ten gigantyczny kraj. Komuniści skonsumowali Imperium Rosyjskie, co zresztą, być może, od początku zakładali ci, którzy to szaleństwo zainicjowali na początku XX wieku. Dziś ponad połowa ludności ZSRR żyje poniżej oficjalnej granicy nędzy, ponad 80 procent dzieci przychodzi na świat z ciężkimi schorzeniami psycho-somatycznymi, ogromne połacie kraju są w stanie straszliwej katastrofy ekologicznej. Monopartyjny system władzy z jego wynaturzonym negatywnym doborem socjalnym spowodował, że przez dziesięciolecia sprawowali tu rządy osobnicy o skandalicznie niskich kwalifikacjach moralnych i intelektualnych, ludzie o mentalności rzezimieszków, matołów, złodziei i morderców, wyselekcjonowani przez czerwoną nomenklaturę. Dotyczy to zarówno Rosji, jak też Kirgizji, Litwy czy Gruzji. Mówiąc o „pieriestrojce” warto stwierdzić, że zainicjowana ona została odgórnie przez jeden z odłamów KGB (nie przypadkowo jednym z głównych architektów tego procesu jest Eduard Szewardnadze, generał bezpieki sowieckiej). Byli to ludzie dość wykształceni, światli i mądrzy, by zrozumieć, że kretynizm marksistowsko-leninowski nieuchronnie doprowadzi kraj do zupełnej ruiny. Byli oni zresztą jedynymi ludźmi w ZSRR, którzy mogli regularnie bywać na Zachodzie i zdawali sobie sprawę z pozytywów ekonomii wolnego rynku. Postanowili ratować to, co się uratować jeszcze da. Człowiekiem tego lobby był właśnie M. Gorbaczow, do niedawna sekretarz generalny KC KPZR, prezydent ZSRR, laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Wydaje się jednak, że ludzie ci – zgodnie z „dobrą” tradycją partyjną – wdali się w nader niebezpieczne improwizacje, nie obliczyli dokładnie ani swych celów, ani metod, ani skutków swych działań, i sytuacja coraz bardziej wymyka się im z rąk.
Prawdopodobnie w sztabach bezpieki sowieckiej już przed 15-20 laty opracowano plany częściowego demontażu ZSRR w celu odciążenia gospodarki Rosji ze „współpracy” z takimi republikami sowieckimi, jak Armenia, Gruzja, Litwa, Łotwa, Estonia i Mołdawia, które potrafiły tak się urządzić w składzie ZSRR, że każdego roku brały od „centrum” o około 1/3 dóbr więcej, niż mu dawały, prowadząc jednocześnie intensywną działalność antyrosyjską. W sumie chodziło o miliardy rubli rocznie. Wystarczy przypomnieć, że Rosja dotychczas sprzedaje tym „niepodległym” republikom ropę naftową po cenach 91 razy niższych, niż mogłaby sprzedać na rynkach światowych, a w zamian ma socjalistyczne buble. To samo dotyczy innych surowców, jak metale, gaz, drewno itd. Jednocześnie imperializm rosyjski bezwzględnie wyzyskiwał ludność republik wchodzących w skład ZSRR i wynaradawiał ją, cynicznie łamiąc podstawowe prawa człowieka (jeśli chodzi o ludność polską, to faktycznie jedynym jej obrońcą w tych, mrocznych czasach pozostawał Kościół Katolicki i jego bohaterscy kapłani). Plan rozpadu mógł jednak napotkać, i rzeczywiście napotkał, na ostry sprzeciw zarówno ze strony aparatu partyjnego, jak i pewnej części ludności ZSRR, przede wszystkim Rosjan, ale nie tylko. W tej sytuacji KGB zainscenizował nacjonalistyczne „ruchy oddalone”, mające na celu tzw. suwerenizację kilku republik, a jednocześnie ukazanie i utrwalenie ich bezwzględnego uzależnienia ekonomicznego od Rosji. Tak się też stało. Obecnie sześć małych republik jest niby to niezależnymi, zaczynają żyć na własny koszt (co spowodowało w nich drastyczny spadek poziomu życia, np. ceny na artykuły pierwszej potrzeby w Litwie są obecnie 3-krotnie wyższe niż w Rosji), a jednocześnie wszyscy rozumieją, że nigdzie one od Rosji „nie uciekną”, jak to określił jeden z prominentów sowieckich.
(...) Imperium sowieckie stanęło ostatnio w obliczu kompletnej dezorganizacji społecznej, głodu i wojny domowej, być może z użyciem broni nuklearnej. Wiem z całą pewnością (doszedłem do takiego wniosku na podstawie wielokrotnych rozmów z prezydentami M. Gorbaczowem i B. Jelcynem oraz takimi prominentami sowieckimi jak Łukjanow, Jakowlew, Niszanow, Archomiejew, Ryżkow, Sobczak, Ruckij (dwaj ostatni zresztą są polskiego pochodzenia) i innymi, że problem 5-6 milionowej mniejszości polskiej został całkowicie w planach „pierestrojki” pominięty. Ale w ciągu okresu 1989-1990 udało się to zagadnienie wielokrotnie nagłośnić zarówno na Kremlu, jak i w środkach masowego przekazu, tak iż władze moskiewskie w pewnym momencie, jak się wydawało, nawet były skłonne chociażby częściowo naprawić krzywdy zadane naszemu narodowi w ciągu ubiegłego półwiecza. Jeśli chodzi o mnie, to postulowałem utworzenie z terenów polskich zagrabionych przez ZSRR w 1939 r. suwerennej Republiki Wschodniej Polski z zachowaniem dalszej perspektywy połączenia się jej z RP. Jeśli nie to, to przynajmniej duże ustępstwa w sferze praw politycznych i kulturalnych były do uzyskania. Wydaję się, że pewne koła na Litwie były nawet skłonne do rezygnacji z polskiej Wileńszczyzny. Gdybyśmy byli wykazali w okresie 1990-1991 jedność i zdecydowanie, Polska byłaby dziś na drodze ku temu, by zostać europejskim mocarstwem na skalę Francji czy Zjednoczonego Królestwa. Niestety, tak się nie stało. Rządy Mazowieckiego i Bieleckiego zamiast bronić interesu polskiego, w sposób doprawdy żenujący, szalenie lekkomyślny, niekompetentny i nieodpowiedzialny włączyły się do antyrosyjskiej akcji Litwinów i do dekomunizacji ZSRR, tak jakby w interesie Państwa Polskiego było tworzenie, szowinistycznej, wrogiej Polsce Litwy, która tylko marzy o tym, by zostać antypolską ekspozyturą Niemiec, czy też zaistnienie takiej Rosji, która po zrzuceniu pęt komunizmu i okresie wynikającego stąd kryzysu stanie się przecież nieuchronnie wielokrotnie potężniejsza niż była dotychczas. Podejrzewam, iż niektórzy politycy warszawscy żywią nadzieję, iż wówczas to litewskie bataliony będą chroniły wschodnią granicę Polski przed ewentualnym agresorem... Wydaje mi się jednak, że warto by raczej w tej materii polegać na własnej sile i rozumie...
Trzeba było w powyższych kwestiach zająć raczej pozycję neutralną i dbać – póki była odpowiednia chwila – o sprawę polską. Lecz, żeby działać w ten sposób, trzeba było mieć w Belwederze prawdziwych mężów stanu, jakowych niestety jakoś tam na razie nie widać. Sytuacja Polaków wcale się nie polepszyła, tylko pogorszyła. O ile za panowania Moskwy, która na całego wykorzystywała szaleńczą polonofobię litewskich szowinistów do niszczenia polskości, tworzono jednak jakieś pozory, że są w tej części imperium zła „równymi wśród równych” (chociaż de facto Litwini i Rosjanie byli nieporównywalnie „równiejsi” od Polaków), to dziś „kryptohitlerowcy” z Sajudisu (do niedawna dumnie obnoszący się zresztą z czerwonymi partbiletami) niszczą polskość po prostu ostentacyjnie. Rozpędzono polskie samorządy lokalne, dewastuje się polskie cmentarze, wyrzuca się z pracy polskich inteligentów. Reżym etnokratyczny Landbergisa jest nieporównywalnie bardziej autokratyczny niż władza Gorbaczowa.
Ostatnie postkomunistyczne ekipy w Belwederze są pod tym względem godnymi kontynuatorkami politycznej linii PRL. O ile polscy komuniści milcząco współuczestniczyli w gnębieniu Polaków kresowych przez barbarzyński reżim sowiecki, o tyle „klika pseudosolidarnościowa” bierze czynny udział w moralnej dyskredytacji (jako rzekomych „komunistów” i „nacjonalistów”) tych kresowiaków, którzy próbują się bronić przed obcą etnokracją na terenach bezprawnie zabranych Polsce w roku 1939. Michnik i jemu podobni mieszkańcy „wspólnego europejskiego Kołchozu” już dziś nawołują faktycznie (pod chorągiewką obrony niepodległości Litwy, Białorusi i Ukrainy) do ostatecznego zduszenia polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego we Wschodniej Polsce. Pomyśleć tylko, ze czynią to ludzie jedzący polski chleb, mieszkający w Warszawie, ba, zasiadający w polskim rządzie i parlamencie! Ich antypolski rasizm, ich poparcie dla litewskich faszystów tylko dlatego, że ci są polakożercami, wręcz wołają o pomstę do nieba. Władze Niemiec wspomagają Niemców w ZSRR, władze Izraela ratują Żydów w tym więzieniu narodów, władze Rumunii wzięły w polityczną i dyplomatyczną opiekę Mołdawię i tylko polscy „europejczycy” apodyktycznym tonem pouczają nas, że musimy być „lojalni” wobec swych dręczycieli – zamiast upomnieć się o polskie ziemie i o lud polski od tylu lat jęczący pod butem wschodnich zaborców. Żywiąc najszczersze uszanowanie i sympatię dla narodu np. litewskiego, jego tradycji i kultury, nie możemy przecież uznać „prawa” nacjonalistów litewskich do poniewierania Polaków czy reprezentantów innych narodowości. Budzi też gorycz nie spotykana nigdzie na świecie niegodziwość dużej części ukazującej się w Polsce prasy, że wspomnimy tu tylko o bezecnych nikczemnościach w stosunku do nas (będących przecież nieoddzielną częścią narodu polskiego) wypisywanych na łamach „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Dziennika Polskiego” (Kraków) czy „Życia Warszawy” oraz w kilku innych antypolskich pismach wydawanych kosztem polskiego czytelnika. Prasa zachodnia czy nawet rosyjska (o ironio losu!) pisze dziś nieraz uczciwiej o naszych sprawach niż niby ta „polska”.
Jeśli liczyć proporcjonalnie do ilości mieszkańców, to członków Komunistycznej Partii ZSRR na tysiąc mieszkańców wśród ludności polskiej na Litwie było około 30-krotnie mniej niż wśród Żydów, 12-krotnie mniej niż Rosjan i 9-krotnie mniej niż wśród Litwinów. Kto tu jest więc skomunizowany? To właśnie wierna katolicka ludność polskiej Wileńszczyzny ciągle psuła sowieckie statystyki „wychowania komunistycznego i ateistycznego” na Litwie. Zarzucanie nam skomunizowania jest fałszerstwem, stanowi jeden z perfidnych, ale też prymitywnych, chwytów, używanych przez zwolenników Landsbergisa – jak Michnik – w celu dyskredytacji naszej ludności oraz dla uwiecznienia jej zniewolenia. To po pierwsze. Po drugie zaś, największym naszym polskim problemem jest, że ciągle się dzielimy, różnimy, wybrzydzamy na siebie nawzajem. Nie wiem, czy to wynika z daleko posuniętej indywidualizacji polskiej mentalności, z bezinteresownej „polskiej” zawiści czy też z knowań naszych wrogów. W każdym bądź razie wolałbym, abyśmy byli podobni tu do Żydów i Litwinów. Jak przedstawiciele tych narodowości się spotkają, to nie podsłuchują jeden drugiego, z jakim akcentem czy w jakim języku ktoś z nich mówi, nie wypytują się też nawzajem, kto z nich jest faszystą, komunistą, klerykałem, ateistą, filatelistą, rowerzystą i czy należy do mniejszości seksualnych. Przechodzą nad tym do porządku dziennego. Czują się po prostu członkami jednego narodu, mającego wspólne korzenie, cele, zagrożenia, wartości i wspólny los. Może właśnie to pozwala im prosperować i budzić respekt w swych nieprzyjaciołach, czego się, niestety, nie da nieraz powiedzieć o nas.
Dziś nastąpiła kolejna próba dziejowa dla naszego narodu. Prawnik z Houston (Texas) pan Theodore P. Jakaboski bardzo precyzyjnie określił obecną sytuację, pisząc w „The Post Eagle” 23 października 1991 roku: „This is the most serious threat to Polish interests sińce the Hitler invasion in 1939. If we do nothing, then we betray the glorious and heroic tradition of our ancestors. We are too strong and too proud to do that”...
Tylko od nas zależy, czy staniemy wreszcie, jako ponad 60-milionowa wspólnota światowa na wysokości zadania i odbudujemy jedność narodu, broniąc każdego Polaka niezależnie od tego, gdzie mieszka... Nie możemy przymilać się bez końca do naszych wrogów i przepraszać ich, że żyjemy. Nam też przysługuje godność i prawa człowieka...
Fragmenty wystąpień
prof. Jana Ciechanowicza
wybrał Stanisław Sadowski”

* * *

Nowiny” Rzeszów, 2 lipca 1995 r.:

„Z Wilna przez Kreml do Rzeszowa
– Książki bywają albo kontrowersyjne, albo głupie. Kontrowersyjne budzą do myślenia – mówi Jan Ciechainowicz, autor książek wydanych na Litwie, w Polsce, USA; człowiek, którego życiorys budzi emocje.
Bardzo lubi pracę naukową; ślęczy po kilkanaście godzin w archiwach. – Znajduję w tym wielką satysfakcję, sens życia.
W archiwach Wilna, Petersburga, Grodna, Mińska pozyskiwał informacje do „niedużego herbarza polskich rodów kresowych” (ok. 1000 rodzin, z tego 300 rodzin nie obejmuje żaden polski herbarz).
– Przepisywałem archiwalne dokumenty po prostu, 6 tysięcy stron rękopisu. Można się uśmiać. To do herbarza.
W 1989 roku zrobił, powiada, lekkomyślny krok – zaangażował się do polityki. – Człowiek, który marnotrawi czas w archiwach, nie może się widzieć w polityce. To absurdalne skojarzenie.
Jan Ciechanowicz mieszkał wtedy w Wilnie i pracował w wyższej uczelni pedagogicznej. Związek Radziecki właśnie się demokratyzował. Ogłoszono wybory według nowych zasad do parlamentu radzieckiego.
– 17 polskich zespołów nauczycielskich na Wileńszczyźnie zgłosiło moją kandydaturę na deputowanego do Rady Najwyższej ZSRR. To dla mnie było ogromnym zaskoczeniem.
W polskich środowiskach na Litwie znany był z artykułów w prasie o polskich dziejach. Pisał o „polskich kartach nauki rosyjskiej”; o dziejach uniwersytetu wileńskiego („w promieniach wszechnicy wileńskiej”), o polskich tradycjach patriotycznych.
– Pisać w 1978 roku o uniwersytecie w Wilnie (w 490 rocznicę zorganizowania), że był polski, a nie litewski czy białoruski, to już samo w sobie było kryminałem, zostałem wezwany do Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy. – Jak śmiecie twierdzić, że jezuici z Krakowa założyli wszechnicę w Wilnie! Czyli twierdzicie, że to była uczelnia nie tylko polska, ale i jezuicka. Mało brakowało, abym trafił do więzienia.
Był więc znany wśród ludności polskiej.
Przed wyrażeniem zgody na kandydowanie do parlamentu radzieckiego pojechał do ojca. Miał 44 lata, ale ojciec 80. Ojciec kategorycznie powiedział – synu nie zgadzaj się, bo póki ciebie nie wybiorą, to będą cię zwalczać Litwini, a jak wejdziesz do parlamentu, to cię rodacy zjedzą.
Zgodził się jednak na kandydowanie.
– Nagonka bardzo ostra szła na mnie i pomyślałem – trzeba też iść na całego. Prasa litewska wszczęła przeciw mnie nagonkę jako „.najconaliście polskiemu”. KGB nazywało mnie pogrobowcem AK, faszystą polskim. Stałem się przez to niesłychanie znany. W I turze miałem 7 rywali, m.in. prezydenta Akademii Nauk Litwy, oraz generalnego sekretarza Sajudisu (jak się potem okalało, przez 24 lata był agentem KGB).
W II turze został wybrany.
– Byłem reprezentantem polskiej mniejszości narodowej i innych mniejszości, bo w wyborach wspierali mnie także Żydzi, Białorusini i Rosjanie; te mniejszości także czuły się zagrożone przez nacjonalizm litewski. Moją platformą działania było bronienie praw mniejszości, bo prawa ludzkie są święte. Tego broniłem i przez to naraziłem się. Ja nie mam psychiki ladacznicy, która wszystkim chce się podobać. Mam swoje ideały, mam swoje poglądy i ich bronię.
Romans z polityką trwał dwa i pół roku.
– Nie łączyłem się ż żadnym ugrupowaniem politycznym, bo mi to nie było potrzebne, miałem przecież swoje zdanie. Byłem samotnym wilkiem w polityce, broniłem swego zdania przed atakami z lewa i prawa.
Przyznaje, że w tamtym okresie głosił postulaty maksymalne. „Był jednak wtedy taki bałagan, że wszystko można było mówić i wszystko wydawało się możliwe”. Postulował utworzenie – z ziem zabranych przez bolszewików w 1939 roku – republiki wschodniej Polski. To nawet w Polsce budziło grozę, względnie „śmiech i ironię”.
Celowo wysuwałem postulaty maksymalne i nierealne, by osiągnąć cele umiarkowane i realne. Na republikę wschodniej Polski – kto by się na to zgodził, ale na okręgi autonomiczne na Białorusi, Litwie... Gdyby środowiska polskie zabrały się energicznie za sprawę, to na pewno powstałyby autonomiczne okręgi polskie.
Gdy w 1991 r. z własnej woli kończył romans z polityką, był dziekanem wydziału literatury i języka polskiego w Wileńskim Pedagogicznym Uniwersytecie. Wkrótce odszedł i z tej posady.
– Nie mogłem wytrzymać, zwolniłem się, bo organizacja partyjna i Sajudis bezwzględnie mnie zwalczały. Byłem atakowany też przez niektórych Polaków, jako ekstremista. Przestałem jeździć do Moskwy na zjazdy Rady Najwyższej, przestałem udzielać wywiadów prasowych. Przestałem istnieć jako figura publiczna. Prawie przez 2 lata bytem bezrobotny. Znam 8 języków, jestem doktorem filozofii i giełda pracy skierowywała mnie gdzieś, ale nigdzie mnie nie zatrudniono.
W 1993 r. otrzymał zaproszenie od rektora WSP w Bydgoszczy, i tam w roku akademickim 1993/1994 wykładał w studium języków obcych. Potem otrzymał propozycję z WSP w Rzeszowie objęcia posady adiunkta w katedrze filologii germańskiej. W Rzeszowie pracuje na kontrakcie wraz z żoną.
– Czujemy się tu wyśmienicie. Starsza córka kończy w tym roku Akademię Medyczną w Poznaniu, młodsza jest studentką Akademii Medycznej w Warszawie. Syn chodzi do szkoły podstawowej w Rzeszowie.
– Jesteśmy zatem całą rodziną w kraju. Rodzice moi i mojej żony byli obywatelami polskimi, więc będziemy występować o przywrócenie obywatelstwa polskiego. Zamierzamy tu pozostać.

* * *

Dotychczas do czytelników dotarło 5 książek Jana Ciechanowicza. „W kręgu postępowych tradycji”, to książka o polskich tradycjach kulturalnych na Wileńszczyźnie (wyd. 1986 r. w języku polskim, w Kownie na Litwie).
Druga, to „Na wschód od Bugu”, wyd. w Chicago (1990 r.). Jest to skrótowa historia uniwersytetów we Lwowie, w Wilnie oraz akademii jezuickiej w Połocku.
Trzecia książka, napisana wespół z prof. Marcelim Kosmanem, wydana w Poznaniu, w 1991 r. – „Na wileńskiej Rossie”, poświęcona wybitnym ludziom pochowanym w nekropolii wileńskiej.
Kolejna książka, to „Trzynastu sprawiedliwych”, wydana w 1993 roku przez Polskie Wydawnictwo w Wilnie. Zawiera sylwetki najwybitniejszych twórców kultury polskiej.
Gotowa do wydania jest biografia Mickiewicza (około 150 stron druku książkowego) – „Droga geniusza”.
– Oczywiście, można powiedzieć – co można dodać do tylu biografii polskich, rosyjskich, francuskich? Ale ogromna większość mojej książki, to materiały nieznane. Zbudowałem tę moją książkę na podstawie materiałów archiwalnych z Mińska, Wilna. Na podstawie materiałów archiwalnych genealogicznych jednoznacznie rozstrzygnąłem, kim była matka A. Mickiewicza. To jest jeden z elementów tej książki. Są tam inne kwestie dyskusyjne, np. światopogląd Mickiewicza, jego stosunki z Kościołem. Napisano o tym dużo, lecz jest w tym równie dużo gmatwaniny.
Zdaniem Jana Ciechanowicza, ta „książka może wywołać różne reakcje i nie otoczy jej emocjonalna zgoda”.
W Wilnie kończy się druk książki „Twórcy cudzego światła”, którą finansują rodacy z Kanady. Jest to pozycja z cyklu „polskie karty nauki i kultury rosyjskiej”. Resztę materiału J. Ciechanowicz przywiózł do Polski, i tu ukończył pracę nad kolejnym tomem. Pisze m.in. o Fiodorze Dostojewskim herbu Radwan.
W archiwach mińskich znalazł dokładne rodowody tego prawie wymarłego rodu. Rosyjska gałąź zachowała się w Petersburgu, tam żyje prawnuk wielkiego pisarza. A gdzieś na pograniczu rosyjsko-ukraińskim poniewiera się inna gałąź Dostojewskich; reszta wymarła. – Być może ten geniusz literatury był znakiem swego rodzaju, bo często ród przed wygaśnięciem wydaje wielkiego człowieka – powiada Ciechanowicz.
– Materiałów mam ogrom. Pracowałem nad tym przez 12 lat w archiwach Petersburga, Moskwy, Grodna, Wilna, Mińska, Lwowa. Niesamowicie interesujący materiał, nawet gdyby go nic nie opracowywać, tylko podać jako źródłowy.
Oczekuje na wydawcę „Księga Lechitów” – herbarz polskich rodów kresowych. Ciechanowicz powiada, że nie upatruje wielkości rodu w tym, że jest skoligacony np. z Radziwiłłami, bo to żaden powód do wielkości. Powodem do wielkości jest kulturotwórcza rola danego rodu. I z tego punktu widzenia ujął dzieje ok. 1 000 rodzin kresowych.
– Przez 12 lat pracowałem nad tematyką, która wielu ludziom może się wydać nudna – co tam dzieje jakiegoś rodu. Zdarzało się, że godzinami ślęczałem w archiwum nad odczytaniem jednego zdania. Ale to moja pasja, mój sens życia.
Ten sens życia został odsunięty na bok na dwa i pół roku, chociaż władający 8 językami badacz przeszłości zdawał sobie sprawę, że człowiek, który marnotrawi czas w archiwach, nie może się dobrze czuć w polityce. To absurdalne skojarzenie.
Adam Warzocha

* * *

Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 14 lipca 1995 r.:

Z życia Polonii
Odznaczenie zasłużonego współpracownika „PP” dr Jana Ciechanowicza
Zasłużona w dziedzinie ochrony pamiątek kultury polskiej na dawnych Kresach wschodnich Rzeczypospolitej Fundacja „Straż Mogił Polskich Bohaterów” z siedzibą w Warszawie nadała ostatnio pamiątkowe medale uznania grupie Polaków zamieszkałych poza krajem, szczególnie zasłużonych dla zachowania kultury i języka polskiego.
Laureatami zaszczytnej nagrody zostali: mgr Tadeusz Gawin z Grodna, przewodniczący Związku Polaków na Białorusi oraz z Wileńszczyzny dr Jan Ciechanowicz, redaktor naczelny kwartalnika „W Kręgu Kultury” (Wilno), ksiądz prałat Józef Obrębski (Mejszagoła), ks. Józef Aszkiełowicz (Taboryszki), ks. Dariusz Stańczyk (Szumsk).
Tadeusz Gawin kieruje Związkiem Polaków na Białorusi od pięciu lat, dzięki jego wysiłkom organizacja ta położyła znaczne zasługi na niwie obrony praw Polaków zamieszkałych nad Niemnem, rozwoju tam polskiego szkolnictwa i edytorstwa; ostatnio został też posłem do Parlamentu Białorusi.
Doktor Jan Ciechanowicz, to od lat jeden z najbardziej znanych działaczy i intelektualistów polskich w Wilnie; nieraz brał w obronę ludność polską przemawiając na zgromadzeniach parlamentów ZSRR, USA, Republiki Litewskiej; przez szereg lat był wykładowcą Wileńskiego Uniwersytetu Państwowego i Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, prowadząc wykłady z filozofii w języku polskim; jest autorem kilku książek, wydanych w języku polskim na Litwie, w USA, na Białorusi i w Polsce, a poświęconych dziejom Polaków i kultury polskiej na Wschodzie.
Ksiądz prałat Józef Obrębski jest czynny jako kapłan na Wileńszczyźnie od ponad 65 lat; w działalności swej zawsze kierował się zasadami ewangelii – w czasie okupacji hitlerowskiej przechowywał na plebanii skazanych na likwidację Polaków i Żydów, w okresie terroru stalinowskiego ukrywał poszukiwanych przez NKWD litewskich patriotów, księży i świeckich, jest człowiekiem-legendą.
Ksiądz Józef Aszkiełowicz szczególnie jest zasłużony jako organizator życia religijnego na Wileńszczyźnie, w tym akcji charytatywnej.
Ksiądz Dariusz Stańczyk jest kapelanem Harcerstwa Polskiego na Litwie oraz opiekunem młodzieży studiującej na Uniwersytecie Polskim w Wilnie.
Z dumą oświadczamy, że dr Jan Ciechanowicz jest od dawna korespondentem „Polskiego Przewodnika” na Litwie. Jego nazwisko można przeczytać w naszej stopce redakcyjnej.
Tą drogą składamy dr. Ciechanowiczowi najserdeczniejsze gratulacje jak i reszcie odznaczonych wielkich Polaków zamieszkałych na Wschodzie.(A)
B.G.

* * *

Nowiny” Rzeszów, 12 października 1995 r.:

Z LITWY
Polityka a filatelistyka
Z demontażu Związku Radzieckiego najbardziej bodaj skorzystali... filateliści. W zastępstwie bowiem jednego ogromnego państwa, emitującego nie zawsze najbardziej gustowne miniaturki pocztowe, zjawiło się kilkanaście nowych, co prawda przeważnie niedużych, ale często ruchliwych i obdarzonych przysłowiową smykałką państewek, w budżecie których istotną rolę odgrywają dochody płynące – jak w przypadku Monako – ze sprzedaży... znaczków pocztowych. Uprawiać ten zyskowny biznes zaczęły nie tylko niepodległe: Łotwa, Estonia, Gruzja, Armenia czy Kazachstan, ale i takie „podmioty” Federacji Rosyjskiej jak Tuwa, Tatarstan, czy dumnie się mianująca z angielska „Hussar of Iristan” – maluśka Osetia. Ujrzały też światło znaczki pocztowe wchodzącej w skład Ukrainy Republiki Krym, Mołdawskiej Republiki Naddniestrzańskiej i innych minipaństewek, powstałych jako odłamki byłego sowieckiego imperium.
Wypada bezstronnie przyznać, że pod względem estetycznym różnie z tą produkcją bywa. Gdy posowieckie poczty drukują znaczki poświęcone okazom swej flory i fauny, strojom narodowym, architekturze i sztuce swego narodu, z reguły cechuje je niezły poziom i atrakcyjne rozwiązania graficzne. Gorzej, gdy zaczynają one uprawiać filatelistykę upolitycznioną. Wówczas kolekcjonerzy niesmacznie się marszczą i głęboko wzdychają nad banalnymi i prymitywnymi „plakatami”, jak dwie krople wody podobnymi do niedawnej, smutnej pamięci, filatelistyki radzieckiej, do zohydzenia pstrzącej portretami Lenina, Marksa, Engelsa, „wzniosłymi” hasłami w rodzaju „Sława KPZR” itp. ...
Dosyć interesującym zjawiskiem na tle posowieckiej filatelistyki jest Republika Litewska. Ujrzały tu światło dzienne gustowne serie znaczków, poświęcone florze, faunie, architekturze tego państwa. Jeden ze znaczków, zresztą bardzo niefortunnie pomyślany i niewyrazisty w odbiorze, poświęcono Kazimierzowi Siemienowiczowi, polsko-litewskiemu badaczowi i wynalazcy w dziedzinie budownictwa rakiet i artylerii XVII wieku.
Do bardzo natomiast udanych należą wydrukowane na Litwie, w roku bieżącym trzy ładne koperty okolicznościowe, poświęcone 400-letniej rocznicy urodzin największego przed A. Mickiewiczem poety polskiego, Macieja Kazimierza Sarbiewskiego (1595-1640). Poczta Polska, o ile wiemy, tej rocznicy w ogóle nie raczyła zauważyć. Litwinom zaś za powód starczył fakt, że Sarbiewski przez kilka lat był profesorem filozofii, retoryki, teologii i poetyki w wileńskiej (polskiej zresztą) Akademii św. Jana. Na wszystkich trzech kopertach widzimy portrety naszego „Horacego chrześcijańskiego”, w wykonaniu a) nieznanego malarza francuskiego XVII wieku, b) współczesnego plastyka litewskiego V. Ciplijauskasa oraz c) rzeźbę z XIX wieku. Koperty te wydano w niskim nakładzie i stanowią one obecnie rarytas poszukiwany przez kolekcjonerów.
W przeciwieństwie do powyższych inicjatyw, jako coś zupełnie w świecie współczesnym kuriozalnego, jawi się sporadyczne ukazywanie się na Litwie okazów filatelistycznych o jaskrawo „politycznej” tematyce. Niedawno np. wydano kopertę, na której jako zaborców Litwy umieszczono wizerunki Hitlera, Stalina i... generała Lucjana Żeligowskiego (który w 1919 r. oswobodził Wilno spod okupacji sowieckiej). Po protestach wileńskiej społeczności polskiej te bzdurne koperty wycofano z obiegu. Lecz oto w bieżącym roku można w kioskach wileńskich nabyć koperty poświęcone „bandyckiej” Armii Krajowej, na jednej z których godło państwowe Polski, Biały Orzeł, trzyma w zębach czarną figurkę człowieka, a z czerwonej tarczy za nim spływają strugi krwi na symboliczne zabudowania Wilna.
Na innej znów kopercie widzimy mapę Litwy, w skład której wchodzą nie tylko znajdujące się obecnie pod administracją białoruską przedwojenne miasta polskie Grodno, Lida, Mołodeczno, ale też Suwałki i Sejny leżące, jak wiadomo, na terenie Rzeczypospolitej Polskiej.
Nie warto, oczywiście, dramatyzować tych niefortunnych i po prostu głupich poczynań wydawców litewskich. Nie sposób jednak nie zauważyć, że jak przysłowiowa łyżka dziegciu w beczce miodu, zaśmiecają one wciąż poprawiającą się atmosferę w stosunkach między naszymi narodami i państwami, stanowią niemiły zgrzyt na tle liczących wiele stuleci wspólnych losów, dokonań i braterstwa.
Jan Ciechanowicz

* * *

Myśl Polska”, 17 grudnia 1995 r.:

Orwellowska manipulacja władz Litwy

Nasza Gazeta" zagrożona
Znowu zmuszeni jesteśmy pisać o niepokojących, wymierzonych w mniejszość polską posunięciach władz Litwy. Tym razem groźba zawisła nad „Naszą Gazetą”, tygodnikiem Związku Polaków na Litwie. „NG” otrzymała już dwa ostrzeżenia od Zarządu Społecznych Środków Masowego Przekazu przy Ministerstwie Sprawiedliwości, zwanego potocznie cenzurą, w związku z rzekomym naruszaniem ustawy „O prasie i innych środkach masowego przekazu”.
Naczelnik Zarządu S. Vipartas uprzedza redakcję, że za systematyczne naruszanie ustawy działalność wydawnictwa może być zabroniona. Chodzi o to, że zgodnie z przepisami wspomnianej ustawy, jeśli w ciągu roku jakiś tytuł prasowy otrzyma trzy ostrzeżenia, automatycznie zostaje mu cofnięta koncesja wydawnicza. „Nasza Gazeta” niebezpiecznie się do tego limitu zbliżyła. Pomijając fakt anachronizmu takiego prawa (jest ono ewidentnym naruszeniem zasady wolności słowa), trzeba podkreślić, że zarzuty stawiane pismu ZPL są całkowicie absurdalne.
Pierwsze ostrzeżenie „NG” otrzymała 29 sierpnia b.r. za opublikowany w numerze 33 (212) pisma wywiad z Janem Ciechanowiczem... Kierowałem się tylko i wyłącznie pobudkami idealistycznymi. W wywiadzie tym Ciechanowicz, znany przed kilku laty działacz na rzecz autonomii Wileńszczyzny, zwierzył się czytelnikom ze swojej sympatii do narodu serbskiego.
„Jestem pełen uznania i szacunku dla tego nielicznego bądź co bądź narodu, który mężnie broni swych racji, praw, sprawiedliwości i wolności” – powiedział między innymi. Słowa te wywołały nagonkę na niego i redakcję w litewskich środkach masowego przekazu, w której zarzucano Ciechanowiczowi gloryfikację serbskiej polityki agresji. Głos zabrał m.in. Vytautas Landsbergis (odpowiedź Jana Ciechanowicza w formie listu otwartego na ataki z jego strony zamieściliśmy w 49 numerze „MP”).
Drugie ostrzeżenie związane jest z poważniejszą sprawą. „Nasza Gazeta” z 25 listopada/1 grudnia br. zamieściła tekst uchwały Komitetu Oświaty, Nauki i Kultury Sejmu Litwy z 15 listopada br., w której Komitet postanowił wysłuchać informacji Ministerstwa Sprawiedliwości i Departamentu Bezpieczeństwa o tym, czy działalność Macierzy Szkolnej i Stowarzyszenia Naukowców Polaków jest zgodna z ustawodawstwem Litwy. Uchwałę w tej formie odczytał na sesji rady samorządowej rejonu wileńskiego 16 listopada poseł P. Tupikas, grożąc przy tym – jak relacjonuje pos. Jan Mincewicz – interwencją Departamentu Bezpieczeństwa wobec nieposłusznych organizacji polskich. Pos. Mincewicz był też świadkiem przegłosowania tej uchwały w podanej przez „Naszą Gazetę” formie i jedynym członkiem Komitetu, który głosował przeciwko takiej treści dokumentu. Sęk w tym, że po opublikowaniu uchwały w „Naszej Gazecie” członkowie Komitetu zorientowali się, że przesadzili z pogróżkami wobec Polaków (prezes ZPL Ryszard Maciejkianiec na łamach „NG” uznał uchwałę Komitetu za próbę zastraszenia Saugumą) i za plecami Mincewicza... zmienili jej tekst, usuwając fragment dotyczący Departamentu Bezpieczeństwa.
W wyniku tej orwellowskiej manipulacji „Nasza Gazeta” otrzymała drugie ostrzeżenie. Prawdopodobnie dlatego, że opublikowała rzekomo fałszywy tekst uchwały. Można się jednak tylko tego domyślać, bowiem w piśmie podpisanym przez szefa cenzury brak konkretnych powodów ostrzeżenia (wymieniona jest tylko nazwa publikacji i artykuł ustawy, który ma naruszać).
„Nasza Gazeta” jest od dawna solą w oku dla władz litewskich ze względu na swoją konsekwentną postawę w obronie praw mniejszości polskiej i praworządności na Litwie. Z jednej strony ludzie Brazauskasa usiłują wpłynąć na „Wspólnotę Polską”, aby zaprzestała dofinansowywania tygodnika, z drugiej próbują bezpośrednich nacisków na redakcję. Jak to się skończy – nie wiadomo. Jednego możemy być pewni: z obranej drogi „Nasza Gazeta” na pewno nie ustąpi. Możemy więc liczyć się nawet z rozwiązaniem pisma.
Jacek C. Kamiński

* * *

Polski Przewodnik”, 29 grudnia 1995 r.:

„List otwarty do redaktora – „Polskiego Przewodnika”
pana Zygmunta Czerwińskiego

Szanowny Panie Redaktorze!
W jednym z kwietniowych numerów „Polskiego Przewodnika” zamieścił Pan list pani Stefanii Grażewicz, dotyczący tragicznych dziejów jej rodziny, oraz zapowiedział, że odpowiedzi na ten list udzielę zarówno ja, jak i jedna z Litwinek zamieszkałych w USA.
Niestety. Liczne kłopoty, i cygański tryb życia, który zmuszony jestem prowadzić, uniemożliwiły mi zabranie głosu w tej sprawie. W międzyczasie zaś czyli w jednym z sierpniowych numerów „PP”, list pani Grazewicz został w sposób dogłębny i wyczerpujący skomentowany w tekście p. prof. Aleksandra Dawidowicza, wybitnego działacza kresowego, znakomitego i wszechstronnego znawcy zagadnień naukowo-historycznych i politycznych, człowieka o niepospolitych, encyklopedycznych walorach erudycyjnych i intelektualnych.
Ja miałbym ze swej strony zaledwie parę zdań do zasygnalizowania. Tragiczne dzieje rodziny p. Grażewicz są czymś charakterystycznym, dla losów Polaków na Wileńszczyźnie. Litewscy bandyci w hitlerowskich, a następnie w sowieckich, uniformach popełnili długi szereg zbrodni na Narodzie Polskim i dotychczas nie zostali z tego rozliczeni. Setki oficerów hitlerowskiej, litewskiej „Saugumy”, czyli Służby Bezpieczeństwa, zostali natychmiast po wojnie zaangażowani jako „specjaliści” od zwalczania Polaków do służby w NKWD, a następnie KGB, który to fakt jest wstydliwie przemilczany.
Z drugiej strony, nie wolno zapomnieć, że wśród Litwinów zawsze był, i jest teraz, dość znaczny odsetek ludzi mądrych, dalekowzrocznych i zacnych, którzy chociaż sami również znajdowali się między przysłowiowymi młotem a kowadłem, nie poszli na lep propagandy berlińskiej i moskiewskiej, zachowali się w stosunku do Polaków godnie i szlachetnie – także w czasie okupacji hitlerowskiej. Ja tego nie widziałem, bo się urodziłem dopiero 2 lipca 1946 roku, ale wiem od mego ojca, którego m.in. dosłownie w ostatniej chwili uratował w 1942 roku przed rozstrzelaniem przez faszystów białoruskich jeden z litewskich oficerów, przyjaciel ojca z okresu przedwojennego. Trzeba więc wnikać w te niuanse i pamiętać, że Litwini, tak jak i my Polacy, byli i są bardzo różni, a jakiekolwiek uogólnienie może być krzywdzące i niesprawiedliwe.
Inna rzecz, ze w okresie powojennym na KGB – jak pisze prasa litewska – pracował jako informator co dziesiąty mieszkaniec Litwy, a wiec 300 tysięcy z trzech milionów. To jest liczba potworna i przerażająca i nie wolno zapominać, ze bardzo wielu Litwinów w USA było na usługach sowieckiej bezpieki. – To oni na rozkaz moskiewskich „reformatorów” jęli się gwałtownie i perfidnie okrzykiwać wileńskich Polaków w okresie 1988-1993 za rzekomych „komunistów” i „ludzi Moskwy”, by Polaków na świecie zdezorientować i podzielić.
Ten fortel udał się na 100%, sprawa polska została z kretesem przegrana i zaprzepaszczona na zawsze. Jak wiadomo „Polak i przed szkodą i po szkodzie głupi” – opanowani owczym pędem walki z nie istniejącym już komunizmem, nie zauważamy, jak w błyskawicznym tempie stajemy się przysłowiowym „stadem baranów”, manipulowanym przez antypolskie media, prowokatorów, przekształcamy się w ludek złodziejaszków, durniów, prostytutek i prostaków, wybierających na urząd prezydenta kuroniów a na ministrów ciemięgów z kurzymi mózgami.
Przegrywamy pod tym względem porównanie z Litwinami, którzy nigdy nie wybraliby elektryka na prezydenta swej Ojczyzny, którzy nigdy nie walczą z wiatrakami i nie żyją w świecie głupich urojeń, lecz zawsze są narodowcami (nawet jeśli są komunistami czy hitlerowcami!), a w dążeniu do celu narodowego są konsekwentni, uparci, pracowici, wytrwali, jeśli trzeba także bezwzględni, perfidni i okrutni. Polacy są tacy tylko dla siebie nawzajem, a nie w stosunku do swych wrogów...
Gratuluję pomysłu przemalowania nazwy „Polski Przewodnik” z czerwonego koloru na zielony i podpowiadam kolejny: zrobić z flagi biało-czerwonej po prostu białą!...
Oto Panie Redaktorze, nasze typowe polskie zachowania – urojeniowe i bezsensowne! Przepraszam, ale jako przyjaciel do Przyjaciela powiedziałem to, co myślę (A).
Ściskam dłoń
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno – Litwa”


1996



Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 12 stycznia 1996 r.:

I kto tu jest „skomunizowany”?
Polscy mieszkańcy Wileńszczyzny doskonale pamiętają przewrotną, skierowaną przeciwko nim w latach 1989-1995, nagonkę propagandową w wielu drukowanych w Polsce periodykach, zaczynając od gadzinowej „Nie”, poprzez rządową „Rzeczypospolitą”, „Życie Warszawy”, „Gazetę Wyborczą”, do żydokatolickiego „Tygodnika Powszechnego”, niektóre inne wpływowe pisma, których kierownictwu solidarność (rasowa?) z Landsbergisem wydawała się ważniejsza od prawdy i sprawiedliwości.
W tej nikczemnej kampanii łgarstw i przeinaczeń, w której zresztą czynny udział wzięły także ukazujący się w USA „Nowy Dziennik” czy kuchejdówka „Relaks”, koronnym „argumentem” przeciwko patriotycznym Polakom z Wileńszczyzny był zarzut „skomunizowania”.
Wielu uczciwych aktywistów polskich z Wilna zainkasowało w tym okresie ciężkie serie ciosów poniżej pasa, (nie mając przy tym możności obrony, gdyż wszelkie środki masowego przekazu znajdowały się w ręku „wybranych”), zadawanych przez wczorajszych publicystów PZPR, jak i przez informatorów KGB (obecnie Saugumy i UOP) na falach eteru, na ekranie telewizora, na łamach prasy. Nieomal nam już wmówiono, że, obok Kuby, Chin, Korei Płn., Wietnamu, Białorusi, Ukrainy i Jugosławii, jesteśmy ostatnim (?) bastionem komunizmu na kuli ziemskiej... Cóż za „ciemnogrodem” musieliśmy się czuć w porównaniu z „postępowymi” złodziejami i oszustami, rozkradającymi i niszczącymi Polskę pod chorągiewką „demokracji” i prywatyzacji!...
Aż tu się okazało, że wcale nie jesteśmy tacy samotni i „ostatni”. Oto bowiem w naszej ukochanej Polsce cały „katolicki” naród, od lat bałwaniony przez michników, urbanów, goldbergów, kijaków, geremków, szczypiorskich, turowiczów, modlingerów i pomniejsze draństwo, w wolnych i demokratycznych wyborach nie tylko wybiera komunistyczny parlament, w większości złożony z wczorajszych funkcjonariuszy PZPR i SB, ale też ostatnio zastąpił proletariackiego (pod każdym względem) prezydenta Wałęsę jaskrawo czerwonym Kwaśniewskim! Kto tu wiec jest „skomunizowany”, towarzysze? Wy czy my? A może skomunizowanie uczynicie znów cnotą i będziecie ponownie, jak w okresie 1945-1988, zarzucać nam „zoologiczny antykomunizm”?
Łączę „czerwone” (ze wstydu) pozdrowienia
Jan Ciechanowicz”

* * *

Ojczyzna”, Warszawa, nr 3, 1996. (Tenże list został opublikowany także przez „Myśl Polską”, 3.12.1995 r.):

LIST OTWARTY
Do Vytautasa Landsberg/is/a, byłego wieloletniego pracownika ambasady sowieckiej w PRL, byłego profesora estetyki marksistowsko-leninowskiej na Uniwersytecie im. Kapsukasa w Wilnie, byłego deputowanego ludowego do Rady Najwyższej Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, byłego spikera sejmu Republiki Litewskiej.
Panie Landsberg/is/!
Rozpętał Pan kolejny skandal i kolejną kłamliwą antypolską wrzawę propagandową, wykorzystując jako pretekst moje imię. Tak czynił Pan w ciągu ostatnich lat wielokrotnie. Wiedząc jednak, że Jest Pan osobnikiem niezrównoważonym i nieodpowiedzialnym, plecącym często publicznie niestworzone rzeczy, nie chciałem na Pana zagrania odpowiadać, by nie spaść do Pana poziomu umysłowego i etycznego. Wszelako ostatnio Pana donosicielskie i prowokacyjne zapędy przekroczyły pewną granicę, wobec czego postanowiłem – acz ze wstrętem – podnieść rzuconą przez Pana brudną rękawicę.
Raz po raz napomyka Pan publicznie o mojej domniemanej działalności agenturalnej, dając do zrozumienia, że jest to działalność na rzecz Moskwy, chociaż z pewnością, jako człowiek cieszący się do niedawna ogromnym tejże Moskwy zaufaniem i pełniący w judaszowskim systemie sowieckim funkcje nader poufne, dobrze wie, że ja, w przeciwieństwie do Pana i Pana polsko-wileńskich pachołków, nigdy niczyim agentem nie byłem. Pamięta Pan przecież, jak jeszcze w 1989 roku biegał Pan po moskiewskich urzędach z donosami na mnie, że jestem agentem Warszawy i antisowietczikiem, który poprzez tworzenie polskich okręgów autonomicznych dąży do oderwania od ZSRR i przyłączenia do Polski zachodnich terytoriów Związku Radzieckiego. A więc to Pan dbał o interesy Moskwy, a nie ja... Teraz zaś woła Pan: Trzymaj złodzieja!
12 sierpnia 1995 roku na łamach Naszej Gazety, biuletynu informacyjnego Związku Polaków na Litwie, ukazała się moja rozmowa z panem redaktorem Władysławem Strumiłłą, który wypytywał mnie o wiele spraw, w tym o moją działalność polityczną. Zgodnie z moimi intencjami jednoznacznie wówczas stwierdziłem, że do polityki nie wracam. Nikt więc nie musi się mnie bać. Pan również. Doprawdy nie chcę wracać do tej sfery działalności, m.in. dlatego, że się w niej nieuchronnie musi mieć do czynienia z osobnikami podobnymi do Pana. Jest to dziś sfera bez wyjątku obsadzona przez różne patologiczne i krańcowo prostackie kreatury. Nie dziwię się, że Pan wciąż znajduje w tej dziedzinie przyjemność, ale się dziwię, że trzyma się jej tak kurczowo i przez to się coraz bardziej ośmiesza, zawalając drogę ludziom bardziej utalentowanym, rozumnym, wartościowym i uczciwym, którzy mogliby wnieść do polityki nowe idee i postawy, a nie powtarzaliby w kółko – jak Pan – te same banalne i pokrętne frazesy o jakimś chimerycznym polskim zagrożeniu, mające na celu niekończące się jątrzenie stosunków między Litwinami a Polakami. Przecież Pan, Panie Landsberg/is/, ma w swych żyłach także domieszkę krwi litewskiej i polskiej, chociażby z tego już względu powinien Pan dążyć do wzajemnego zrozumienia i pojednania tych narodów. Niestety, robi Pan wszystko, by do tego nie dopuścić. Dlaczego i w czyim interesie? I na czyje zlecenie? Czy tylko przez własną inicjatywę? A może w tym szaleństwie tkwi czyjaś metoda?
Niepotrzebnie jednak Pan się łudzi, że przekłamania, fałszerstwa, publiczne szulerstwa, awantury i demagogia pozwolą Panu zbyt długo utrzymywać się na powierzchni życia politycznego. Wcześniej czy później nawet najwięksi naiwniacy od Pana się odwrócą, a ludzie myślący dawno uważają Pana za puste miejsce. Przecież za rzekomego lidera litewskiej opozycji mają Pana już tylko warszawskie niedojdy w rodzaju Alicji Kurkus, Maji Narbut itp. Ale przecież sam Pan dobrze wie, za uosobienie czego uchodzą – i słusznie – pismacy z „Rzeczypospolitej”, „Gazety Wyborczej” etc. No właśnie: głupoty i nieuczciwości. Trudno być dumnym z posiadania takich przyjaciół.
Przypuszczam, choć nie jestem pewien, że pamięć Pana jest nieco mocniejsza niż charakter i pamięta Pan, jak wielokrotnie jeszcze w 1988,1989, 1990 roku zwracałem się do Pana w Wilnie i w Moskwie, gdzie wspólnie zasiadaliśmy w parlamencie gorbaczowowskim, z gorącymi sugestiami, dotyczącymi potrzeby poprawienia stosunków między Polakami a Litwinami oraz zaprzestania dyskryminacji polskiej ludności Wileńszczyzny. Był Pan wówczas obok Czepaitisa wschodzącą gwiazdą tworzonego właśnie przez republikański KGB i Komitet Centralny Komunistycznej Partii Litwy Socjalistycznego Ruchu na Rzecz Przebudowy Sajudis. Niekiedy tym naszym rozmowom przysłuchiwał się Virgilijus Czepaitis. Niestety, jeśli chodzi o mnie, nawet nie mogłem wówczas przypuszczać, że Pana najbliższy współpracownik i osobisty przyjaciel (przysłowie rzymskie powiada: Powiedz, kim jest twój przyjaciel a powiem, kim jesteś ty), sekretarz generalny Sajudisu, jest zaufanym agentem moskiewskiego KGB. I chociaż wymiana zdań między nami wydawała się niekiedy przebiegać w dość konstruktywny sposób i pozwalała mi niby żywić nadzieję na polepszenie losu moich rodaków i poprawę stosunków polsko-litewskich, zawsze w parę dni później na łamach prasy komunistycznej i sajudisowskiej ukazywały się – co przez pewien czas wydawało mi się zupełnie zaskakujące i niepojęte – utrzymane w bardzo złośliwym tonie artykuły, ukazujące w krzywym, pokrętnym, nieuczciwym świetle charakter i przebieg naszych poufnych pertraktacji. Teraz rozumiem, kto to powodował i na czyj rozkaz.
Gdyby wierzyć pogłoskom sugerującym, że nie tylko Czepaitis, ale i Pan był zausznikiem sowieckiej bezpieki, to można by twierdzić, że świetnie się Pan spisał i spisuje, wpędzając setki tysięcy wileńskich Polaków w ramiona Moskwy. Być może jednak wszystkie Pana niezręczne i szkodliwe ruchy na arenie politycznej wynikają tylko z faktu, że jest Pan człowiekiem małego rozumu i serca, nudziarzem pozbawionym talentu i instynktu politycznego, nie mającym ani wyobraźni, ani dobrej woli. Przecież zawsze i wszędzie, kiedy i gdzie się tylko Pan zjawi, zaraz zaczynają się złości, nienawiści i niesnaski nie tylko między Polakami i Litwinami, ale i między samymi Litwinami, których Pan wciąż z uporem godnym lepszej sprawy dzieli na dobrych i złych, odmawiając tym drugim w ogóle prawa do istnienia. A przecież i dobrzy, czyli słuchający Pana, i źli, czyli mający o Panu bardziej trzeźwe zdanie, mają tylko jedną, wspólną Ojczyznę, w której i dla której powinni zgodnie żyć i pracować. Pan temu w ewidentny sposób się sprzeciwia, siejąc w kraju zamęt i niezgodę. Czyżby dają tu ponownie znać o sobie nawyki Pana z okresu sowieckiego, kiedy to, by zyskać tak duże zaufanie KGB i trafić do ambasady sowieckiej w Warszawie w charakterze radcy do spraw kultury tejże ambasady (jak wiadomo, na tej posadzie często sadowiono szpiegów sowieckich), musiał Pan widocznie niejednego człowieka swymi donosami w Litwie pogrążyć?... A teraz rehabilituje się Pan w ten sposób, że ostentacyjnie raz po raz okazuje swą polonofobię, co wszelako Panu nie przeszkadza co parę miesięcy korzystać z gościnności Polaków w Warszawie...
Jeśli chodzi o nas, to widocznie, według znanego schematu, dzieli nas Pan na tych, którzy Panu służą (tymi Pan pogardza) i tych, którzy Panu nie ulegają (tych Pan nienawidzi). Cieszę się, że należę do tych drugich, uważałbym bowiem za ujmę na honorze, gdyby taki człek jak Pan mnie chwalił (nawet gdybym przypuszczał, że oczernia mnie Pan rzeczywiście tylko z powodu osobistej antypatii). Zwracam się wszelako do Pana nie z pobudek osobistych, nic mnie bowiem nie dotyczą Pana pomówienia o rzekomą agenturalną działalność czy antylitewskość (o sobie sąd wydaje, kto innych sądzi), lecz powodowany troską o poprawę stosunków między Litwinami a Polakami, do której to poprawy Pan stara się nie dopuścić.
Pana zachowanie ciągle i wciąż na nowo świadczy przeciwko Panu. W zasadzie jest Pan już tylko niedorzecznym anachronizmem, żałosnym reliktem sowieckiej epoki na scenie politycznej Litwy. Na zmianę Panu już przyszli ludzie o czystych rękach, jasnych i zdrowych umysłach, którzy się brzydzą oszczerstwami, prowokacjami, intrygami. Niech Pan zejdzie im z drogi i nie przeszkadza jak w budowaniu nowej Litwy, tak i nowych, lepszych stosunków litewsko-polskich. Pana czas naprawdę się skończył. Tym bardziej, że z biegiem lat Pana wady i złe skłonności ulegają, niestety, nie przemijaniu, lecz spotęgowaniu.
Przypuszczam, Panie Landsberg/is/, że nie weźmie mi Pan za złe, iż użyłem w tym liście pierwotnej, rdzennej, a nie celowo przez Pana zmodyfikowanej, formy Pana nazwiska (por. Ludwik Korwin, Szlachta Mojżeszowa, t. 1-2, Kraków 1933), chociaż Pan moje nazwisko zawsze woli przekręcić i używać w formie zniekształconej ongiś przez sowieckich aparatczyków, przymusowo Polaków wynaradawiających.
Jan Ciechanowicz
16.11.1995 r.

* * *

Przewodnik Polski”, Nowy Jork, 22 marca 1996 r.; „Nowiny”, Rzeszów, 13 marca 1996 r.:

Minister Kultury walczy przeciwko kulturze
Piękny prezent” bożonarodzeniowy sprawił Fundacji Kultury Polskiej na Litwie szef Ministerstwa Kultury Republiki Litewskiej Juozas Nekroszius: jedna z najzasłużeńszych polskich organizacji społecznych została wyrzucona na ulicę ze skromnego jednopokojowego pomieszczenia przy ulicy Gosztauto 1/5 w Wilnie. Pretekstem do tego barbarzyńskiego posunięcia, drastycznie zresztą sprzecznego z literą i duchem Traktatu o stosunkach wzajemnych między RP a RL, była teza o jakoby nieprawnym zajmowaniu lokalu przez Fundację. Lokalu, dodajmy, wybudowanego przed pierwszą wojną światową ze składek społeczności polskiej dla Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Wilnie. Nawet Mikołaj II był dla Polaków życzliwszy niż dygnitarze „wolnej i niepodległej” Republiki Litewskiej... Potworne i nie do wiary, ale fakt...
Mówi prezes Fundacji Kultury Polskiej na Litwie pan Henryk Sosnowski: Placówka nasza działa od 1989 roku. Od samego początku solidaryzowaliśmy się z ideą niepodległości Litwy, uważając, że wolna Litwa będzie dla nas też łaskawsza niż sowiecka Rosja. Wspomagaliśmy Litwinów materialnie, moralnie, politycznie. Okazało się jednak, że rację mieli ci, co to zachowali się wówczas z rezerwą, twierdząc, że litewscy szowiniści będą nas dławić jeszcze skuteczniej niż moskiewscy „towarzysze”...
W ciągu siedmiu lat działalności Fundacja Kultury Polskiej na Litwie zorganizowała i zrealizowała długi szereg akcji i przedsięwzięć, mających na celu odrodzenie i rozwój polskich tradycji kulturalnych na Wileńszczyźnie. Pomagaliśmy finansowo i organizacyjnie polskim zespołom artystycznym, m.in. takim jak „Wilenka”, „Lira”, „"Prząśniczka” i in. W ramach pomocy charytatywnej zrealizowaliśmy dystrybucję dziesiątków tysięcy książek polskich, leków, ubrań, żywności nie tylko w litewskiej części Wileńszczyzny, ale i w tej, która znajduje się w składzie Białorusi.
Wmurowaniem licznych tablic pamiątkowych uwieczniliśmy pamięć żołnierzy Armii Krajowej, m. in. w takich miejscowościach jak Ponary, lwie, Surkonty.
W roku 1995 zorganizowaliśmy międzynarodowy Festiwal poświęcony pamięci wybitnego kompozytora Emila Młynarskiego (na marginesie mówiąc, w Polsce nikt nie wspominał o rocznicy tego wieloletniego dyrektora filharmonii w Wilnie i Warszawie).
Wielką akcją patriotyczną byty uroczyste obchody Konstytucji Trzeciego Maja, na które zaprosiliśmy szereg znanych polskich polityków i działaczy kultury. Sfinansowaliśmy długoterminowy pobyt w Wilnie w celach naukowych i twórczych niejednego polskiego uczonego, kompozytora, malarza, pisarza...
Myśmy też zorganizowali w 1990 roku pierwszą w ZSRR pielgrzymkę setek Polaków z Wilna do Katynia. Nie mówiąc już o tym, że od dwóch lat wydajemy naukowy i literacki kwartalnik „W Kręgu Kultury”, jedyne „grube” polskie pismo w okresie powojennym na wschód od Bugu.
Obecnie drakońskie posunięcie władz Republiki uniemożliwia nam kontynuację jakiejkolwiek działalności. „Aresztowany” został nasz komputer, zamknięto nasz jedyny pokoik, opieczętowano drzwi, tak, że nie mamy prawa nawet wstępu i zabrania należących do nas rzeczy.
Historia jak najbardziej „z tej ziemi”... Przeciwko bezsensownemu i krótkowzrocznemu pod każdym względem posunięciu zaprotestowała ostro Rada Nadzorcza FKPL, Litewska Agencja Informacyjna ELTA, litewski dziennik „Diena”, kilku odpowiedzialnych pracowników Departamentu Narodowości Sejmu Republiki Litewskiej. Na razie bez pozytywnego skutku. A co czyni w obliczu ewidentnego łamania zasad Traktatu między dwoma państwami (gwarantującego pomoc i opiekę stron dla odnośnych mniejszości narodowych), Rząd tj. dyplomacja Rzeczypospolitej Polskiej?
Czy interweniowano w tej nieprzyjemnej sprawie u strony litewskiej? Przecież właśnie taka interwencja mogłaby pomóc urzędnikom wycofać się z niefortunnej decyzji, a Fundacji wznowić swą działalność. Na razie jednak, jak i w innych tego rodzaju incydentach, strona polska milczy.
Udaje, że nic się nie stało. Widocznie nie chce „psuć” stosunków z Litwą. Lecz skutek tej niemęskiej, jeśli nie powiedzieć ostrzej, postawy jest odwrotny niż to sobie wyobrażają naiwniacy w Warszawie – polska potulność tylko zachęca poszczególnych litewskich szowinistów do coraz to bezczelniejszych dyskryminacji Polaków wileńskich”...
Dr Jan Ciechanowicz

* * *

Polski Przewodnik” (Nowy Jork), nr 237, 5 kwietnia 1996 r.:

List otwarty
Ostrzegam przed prowokacją
Niektórzy Polacy w Wilnie dobrze pamiętają, jak na przełomie lat 1970/80 oraz w okresie późniejszym raz po raz zaczął się zjawiać w naszym mieście pewien łysawy jegomość z PRL o nieco degeneratywnych rysach twarzy i charakterystycznym, jakby niewieścim, sposobie poruszania się. Telefonował do tych, którzy tak czy inaczej byli zarejestrowani w KGB jako „polscy nacjonaliści” i „"antysowietczycy”, ze względu na swe zaangażowanie do obrony polskości na Litwie. Telefonicznie się nie przedstawiał, oczywiście ze względu na „konspirację”, jak też porozumiewawczo mrugał, gdy dochodziło do umówionego spotkania. W bezpośredniej zaś rozmowie – nawet przy stojącym na stole telefonie – powiadał, że jest Marianem Charukiewiczem, urodzonym w podwileńskich Trokach, ale obecnie zamieszkałym we Wrocławiu rodakiem, nauczycielem, związanym z podziemnymi ugrupowaniami niepodległościowymi. Taka „wizytówka” otwierała mu w Wilnie wszystkie polskie serca, drzwi i... usta. Tym bardziej, że wówczas nie mieliśmy jeszcze owych smutnych doświadczeń z nasyłanymi na nas z Warszawy SB-kami, a każdego rodaka znad Wisty tuliliśmy do serca jak rodzonego brata i otaczaliśmy opieką jak własne dziecko.
Pan Marian wiele mówił o tym, że Polska jest zniewolona przez komunistów, będących agentami Moskwy, że jednak ruch niepodległościowy tam istnieje, nabiera siły i dobrze by było, gdyby rodacy znad Wilii włączyli się do tego nurtu. Był to przysłowiowy balsam na serca poczciwych wilniuków. Gość z Polski bywał w naszych domach, odchodząc – jakby mimochodem – pytał: „A kto jeszcze w Wilnie jest pewnym Polakiem”? Tacy byli i takich się znało. Mówiliśmy o nich rodakowi z Kraju – powodowani dobrą wiarą – i pan Marian znajdował kontakt także z nimi. Wszystkim mówił to samo, umiejętnie grał na naszym patriotyzmie i naiwności.
Przez długie lata uważany u nas był za wytrawnego nielegalniaka z patriotycznego podziemia. Uczył nas m.in. tego, ze listy do PRL trzeba pisać w bardzo komunistycznym tonie, dopiero w gęstym czerwonym sosie umieszczając te parę zdań, które się właśnie miało do powiedzenia. A to – w celu zmylenia KGB, które, jak twierdził, perlustruje każdy nasz list do Polski. Tak też czyniliśmy, podziwiajcie inteligencję, zręczność i patriotyzm naszego rodaka. Początkowo nie mąciła naszego tęczowego nastroju i entuzjazmu nawet okoliczność, że „goniec z Warszawy” pozwalał sobie niekiedy na złośliwe uwagi o Karolu Wojtyle, o Wojsku Polskim, ba, o „głupim” Polskim Narodzie, że tuż po wyjeździe tego „niepodległościowca” z reguły natychmiast zaczynały się dla nas szykany w pracy, ograniczenia możliwości druku, przyczepki ze strony „czujnych towarzyszy” z komitetów partyjnych, powiązanych z organami sowieckiej bezpieki.
Mijały lata, aż wreszcie – wbrew naszej bezprecedensowej naiwności – szydło ostatnio wylazło z worka. Rozmowny pan z Wrocławia okazał się towarzyszem Marianem Charukiewiczem, oficerem Służby Bezpieczeństwa PRL – czyli rezydującego w Polsce odgałęzienia radzieckiego KGB, który po prostu na rozkaz Sowietów rozpracowywał nasze wileńskie środowisko patriotyczne, składając sprawozdania ze swej brudnej roboty zarówno w centrali warszawskiej, jak i wileńskiej. W ten sposób on i jego bezpośredni przełożeni i przyjaciele, wytresowani przez moskiewskich instruktorów w zwalczaniu patriotyzmu polskiego, wydatnie się przyczynili do podzielenia, rozbicia, zdemoralizowania i sparaliżowania naszych ognisk narodowych na Wileńszczyźnie. Ta antypolska działalność pereelowsko-sowieckiej bezpieki szczególnie się nasiliła w okresie 1988/92, kiedy Polacy na ziemiach zabranych przez ZSRR zdecydowanie wystąpili w obronie swych praw ludzkich, i jest kontynuowana do dziś we współpracy z bezpieką RP.
Ponieważ plany KGB-owskiej „pierestrojki” nie brały pod uwagę ani potrzeb, ani nastrojów kilku milionów Polaków w byłym ZSRR, postanowiono nas „zneutralizować” m.in. przez moralno-propagandowe zohydzenie jako rzekomych, „reakcyjnych komuchów”. Na wykonawców tego planu Moskwa mianowała degeneratów z PRL i Litwy, którzy też wspólnie rozpętali oszczerczą kampanię zniesławiającą liderów ZPL i w ogóle wszystkich wileńskich Polaków, za wyjątkiem „dobrych”, czyli od lat będących na usługach sowieckiej bezpieki. – Patrz odnośne publikacje na łamach „Gazety Wyborczej”, „Życia Warszawy”, „Wprost”, „Znad Wilii” i innych gazet bulwarowych, sygnowane przez takich figurantów jak niejacy: Kijak, Witkowski, Goldberg, Michnik, Balcewicz, Mieczkowski, Okińczyc, Narbut, Karkus, Czepaitis, Balcewicz i dalsi.
W ten sposób wspólnym wysiłkiem rosyjsko-żydowsko-żmudzko-polskiego „internacjonału” podcięto skrzydła jednej z najbardziej uświadomionych narodowo części Narodu Polskiego – Polakom Wileńszczyzny.
Ponieważ autor tego listu także padł ofiarą tej perfidnej afery policyjnej – Marian Charukiewicz, by wejść do polskich środowisk patriotycznych w Polsce, Austrii i gdzie indziej, powoływał się na znajomość i na przyjaźń ze mną, ukazując moje autentyczne i podrobione listy do niego z okresu PRL, a antypolska działalność tego esbeka i jego komilitonów trwa nadal. Ten łotr nadal często bywa w Wilnie jako przedstawiciel jednej z rzekomo charytatywnych fundacji z siedzibą we Wrocławiu, i robi wszystko, by nadal jątrzyć rodaków przeciwko sobie nawzajem, uważam za konieczne oświadczyć co następuje: Marian Charukiewicz nie jest tym, za kogo się podaje, lecz osobnikiem pozbawionym czci i wiary. Wszystkich, kto się z nim zetknie, ostrzegam przed niebezpieczną prowokacją. (A)
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno, 20 marca 1996 r.

* * *

Głos znad Niemna”, Grodno, 28 kwietnia 1996 r.:

Książka dla młodzieży szczególna
Nazwisko Jana Ciechanowicza jest dobrze znane na dzisiejszej Wileńszczyźnie, jak też na tak zwanej wielkiej Wileńszczyźnie, gdyż w swoim czasie ukazujący się w Wilnie dziennik „Czerwony Sztandar”, w którym Jan Ciechanowicz pracował i publikował swoje artykuły historyczne, miał jako jedyna polska gazeta w byłym ZSRR swoich stałych i wiernych czytelników również na Grodzieńszczyźnie, skąd zresztą i sam autor pochodzi. Przypomnę, że urodził się Jan Ciechanowicz w Wornianach w obecnym rejonie ostrowieckim.
Te artykuły historyczne, obrazujące Wileńską Wszechnicę oraz profesorów z nią związanych i tam pracujących, złożyły się później na książkę pt. „W kręgu postępowych tradycji”, wydaną nakładem kowieńskiej oficyny w 1987 roku.
Lata 90-te były płodne dla autora, gdyż w 1991 r. ukazuje się w Poznaniu książeczka „Na wileńskiej Rossie” (napisana wspólnie z prof. prof. Bogumiłą i Marcelim Kosmanami), w rok później – tym razem w Chicago – ujrzała światło dzienne kolejna pozycja pt. „Na wschód od Buga”, w 1993 r. w Wilnie ukazuję się „Trzynastu sprawiedliwych”.
I oto 1996 r.: „Pod skrzydłami porannej zorzy”, wydana staraniem oficyny oświatowej Fosze w Rzeszowie, mieście, gdzie w tej chwili pracuje autor, jako że na Litwie – nie znajdując zrozumienia wśród wielu rodaków, a szykanowany przez władze litewskie – nie mógł też znaleźć zatrudnienia nie tylko na stanowisku według dyplomu wyższej uczelni (germanista) i świadectwa doktora nauk (filozof), ale i jako takiej innej przynoszącej chociażby minimalny zarobek. Za pozwoleniem Redaktora „Głosu znad Niemna” pozwolę wrócić do tego tematu w większym eseju, dzisiaj natomiast pragnąłbym pokrótce zatrzymać się na najnowszej książce autora.
Ogromną wiedzę historyczną w opisywanym temacie przedstawił autor tym razem wielce ciekawą, dostępną, żywo napisaną, przejrzystą i pochwytującą książkę. Pisał ją przede wszystkim z myślą o młodzieży, jak sam zaznacza gdyż „nasza obecna młodzież niestety, niezbyt dobrze zna się na przeszłości własnego narodu, nie jest świadoma swych korzeni, dość słabo orientuje się w labiryntach własnej genealogii duchowej”, dodając, iż nie zgadza się z psychologiem Carlem Gustavem Jungem, który powiedział, że człowiek, niestety, niczego się nie uczy z historii: historia i mądrość uczą tejże mądrości, pod warunkiem jednak, że człowiek chce czegoś się nauczyć.
Właśnie mając chęć z książki Jana Ciechanowicza można nauczyć się wielu rzeczy. Poznając historię swego narodu, jego chlubne karty, ale też i nie przynoszące splendoru (nie ma narodu idealnego i tylko poprzez poznawanie całości człowiek może swobodnie orientować się w temacie, pozbyć się, być może, wielu niepożądanych cech): ukazał on bowiem w swoich tekstach polską myśl wolnościową i ruchy demokratyczne w latach minionych i w powiązaniu z kontekstem szerszym, ogólnoludzkim, ogólnoeuropejskim, na tle dorobku naszego kontynentu – kolebki cywilizacyjnej. Autor ukazuje powiązania i więzy tych ruchów w Polsce, na Litwie, Białorusi, Ukrainie, podkreślając w ten sposób, że wolność i braterstwo – to są rzeczy pierwszorzędne mimo wszystko.
Nie będę wyszczególniał rozdziałów (a ma książka cztery), nadmienię jedynie, że w większym stopniu dla czytelnika na Białorusi bardziej fascynującym będzie być może rozdział trzeci, gdyż w większym stopniu dotyczy dzisiejszych terenów tego kraju, ale znowuż – w myśl wyżej powiedzianego, a mianowicie, że wolność i walka o nią granic nie zna – trudno jest sugerować, że właśnie taki a taki rozdział jest przeznaczony tylko dla danego czytelnika.
Historii trzeba się uczyć, bez niej – jakkolwiek oklepana to już prawda – nie może być przyszłości z zachowaniem swojej tożsamości narodowej bez uszczerbku dla kogoś innego. Szczególnie pożyteczna książka Jana Ciechanowicza moim zdaniem – może być jednak dla młodzieży na Białorusi, u której w sposób bardziej barbarzyński wyrywano korzenie historyczno-patriotyczne. Powstająca polska szkoła w Grodnie musiałaby mieć tę pozycję swego ziomka w bibliotece jako lekturę, być może, nie tylko pozalekcyjną.
Władysław Strumiło

* * *

Biuletyn Towarzystwa Wspierania Kultury i Edukacji Polskiej na Litwie”, nr 6, Toronto, kwiecień 1996 r.:

Nowa książka dr. Jana Ciechanowicza
Wykładający okresowo w Rzeszowie (WSP) dr Jan Ciechanowicz z Wilna wydał kolejną (już piątą) książkę pt. „Pod skrzydłami porannej zorzy” (Rzeszów 1996). Ta, o charakterze popularnonaukowym, książka zawiera zbiór esejów historyczno-publicystycznych poświęconych dziejom demokratycznych ruchów młodzieżowych w pierwszej połowie XIX w. na dawnych wschodnich ziemiach polskich. Autor „poświęca wiele uwagi więzom braterstwa, łączącym demokrację polską z takimiż ruchami na Litwie, Białorusi i Ukrainie, Rosji, Niemczech, dobitnie wskazując, że sprawa wolności jest niepodzielna i ma charakter uniwersalny”. W zamierzeniu jest skierowana do młodzieży polskiej, również tej zamieszkującej Kresy, która nie zawsze świadoma jest własnych korzeni i słabo zna przeszłość swego narodu. W krótkiej przedmowie dr Ciechanowicz pisze: „książka niniejsza w pierwotnej swej wersji powstała w roku 1990 w Wilnie, lecz mimo starań o jej wydanie w mieście rodzinnym autora początkowo cenzura sowiecka a potem sajudisowska uniemożliwiły realizację tego zamierzenia. Obecnie udostępniona, poszerzona i uzupełniona wersja książki adresowana jest zarówno do Czytelnika krajowego, jak też do rodaków, zamieszkałych za naszą granicą wschodnią, z myślą o których była przecież pisana i dla których była przede wszystkim przeznaczona”.

* * *

Nowiny” Rzeszów, 17 czerwca 1996 r.:

Historia niesamowita
Pośmiertna „wędrówka” księcia Janusza
Książę Janusz Radziwiłł (1612-1655) w polskiej pamięci zbiorowej funkcjonuje przede wszystkim jako „zdrajca”, jako ten, który 18 sierpnia 1655 roku – gdy Rzeczpospolita spływała krwią w nierównych zmaganiach z Moskwą, Kozakami i Szwedami – zawarł separatystyczny pokój z jednym z najeźdźców. Mniejsza o motywy. Może w ten sposób rzeczywiście chciał oszczędzić Litwie dalszego przelewu krwi (obecnie jest tam czczony jako wódz i patriota, który chciał wyswobodzić Wielkie Księstwo spod kurateli... Polski). Faktycznie sytuacja jednak wyglądała w ten sposób, że front północny ze Szwedami przestał istnieć, zaś najeźdźcy bez przeszkody wdarli się do centralnych połaci Rzeczypospolitej, pustosząc je i paląc, ograniczając drastycznie możliwości stawiania czoła agresorowi moskiewskiemu. Nic więc dziwnego, że cały naród polski zapałał po tym akcie zdrady gorącą nienawiścią do Janusza Radziwiłła, a poniekąd i do całego tego możnego rodu.
Nienawiść ta była tak ostentacyjna i jawna, okazywana nawet przez własne sługi, że książę dosłownie z dnia na dzień znalazł się w zupełnym osamotnieniu, a śmierć czyhała nań dosłownie z każdego zakątka pałacu w Kiejdanach. Przerażony takim obrotem spraw znakomity ongiś dowódca chował się, w przebraniu podróżując po kraju. Niedługo jednak to trwało. Został przez jednego z księży wyklęty, który mu też przepowiedział, że nigdy nie zazna spokoju – nawet po śmierci. Istotnie, książę niebawem zszedł z tego świata.
Skrycie, potajemnie, początkowo pochowano zmarłego w Tykocinie. Następnie, w roku 1668, na mocy testamentu jego brata Bogusława, przewieziono w skrytości zwłoki na Żmudź i po włożeniu do nowej trumny pochowano w podziemiach zboru kalwińskiego w Kiejdanach. Mimo zachowania faktu pochówku w najgłębszej tajemnicy, trumna ze zwłokami Janusza Radziwiłła co kilkadziesiąt lat była przenoszona z miejsca na miejsce, a zwłoki jego w ten sposób nie zaznawały spokoju, jakby ciążyła nad nimi rzeczywiście owa klątwa sprzed 340 lat.
Najnowsze „dzieje” tych zabalsamowanych zwłok są równie makabryczne. W czasach sowieckich zbór kalwiński przekształcono w salę sportową, a gdy budynek przed kilkoma laty wyremontowano i oddano ponownie wiernym, trumna z ciałem Janusza Radziwiłła stała się... eksponatem miejscowego muzeum krajoznawczego. I dalej przenosi się ją z miejsca na miejsce, raz wystawiając do obejrzenia w tej czy innej sali muzeum, to znów chowając na poddaszu. Jak donosi „Magazyn Wileński” (nr 2, 1996), stara trumna (a raczej sarkofag) pojechała na remont do Wilna, zaś mumia książęca „spoczęła” w zwykłej skrzyni zbitej z nie ciosanych desek – przez otwór w daszku chętni mogą obejrzeć, jak wygląda dziś słynny „zdrajca”. I dzieje się to wszystko mimo okoliczności, że Janusz Radziwiłł uchodzi na Litwie, jak zaznaczyliśmy, za „obrońcę niezależności Litwy od Polski...”. Dziwna, niepojęta sprawa...
Jan Ciechanowicz

* * *

Nasza Gazeta”, Wilno, 18 lipca 1996 r.:

Janowi Ciechanowiczowi – 50 lat
Jana Ciechanowicza nie trzeba przedstawiać czytelnikom Wileńszczyzny. l nie tylko zresztą Wileńszczyzny. Nie trzeba przedstawiać tym, których interesy swego czasu reprezentował i bronił. Jego oponenci znają go też bardzo dobrze jako człowieka solidnego, nie rzucającego się w nurt kolejnych strumieni. Taka postawa zawsze zaskarbia sobie szacunek.
Nazwisko Jana Ciechanowicza zaczęło utrwalać się w pamięci Polaków na Litwie w momencie podjęcia przez niego pracy, przedstawiającej wielowiekowe dzieje naszego Uniwersytetu Wileńskiego. Materiały te publikował w ówczesnym „Czerwonym Sztandarze”, a jego czytelnik naprawdę z wielką niecierpliwością czekał na kolejne odcinki, poświęcone naszej Wszechnicy. Niemal wszystkie te szkice i eseje historyczne ukazały się później w różnym czasie i w różnych oficynach w postaci książek.
Wymienić należy w tym miejscu podstawowe pozycje książkowe: „W kręgu postępowych tradycji” (Kowno), „Na wileńskiej Rossie” (we współautorstwie, Poznań), „Na wschód od Bugu” (Chicago), „Trzynastu sprawiedliwych” (Wilno), „Pod skrzydłami porannej zorzy” (Rzeszów). Zamieścił aforyzmy w antologii „Sponad Wilii cichych fal”, po rosyjsku wydał broszurę „Człowiek i kultura w filozofii Theodora W. Adorno”. W druku w tej chwili znajdują się trzy solidne pozycje: „Twórcy cudzego światła” – o kulturotwórczej misji Polaków na Wschodzie, „Droga geniusza” – o Adamie B. Mickiewiczu oraz „W bezkresach Eurazji” – o wybitnych polskich podróżnikach na terenie Rosji. Szuka też wydawcy 3-tomowego dzieła (w sumie ponad 1800 stron druku) – herbarza-słownika „Rycerstwo Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Uważa, że po wydaniu tej pracy, która pochłonęła 15 lat życia, naukowa misja byłaby skończona.
Ja natomiast tak nie uważam. Znając Janka od bardzo dawna (gdzie są te lata studenckie!), jestem przekonany, że napisze jeszcze niejedną książkę i ułoży niejeden słownik. Czego też mu z całego serca życzę w imieniu całej redakcji. Jak też wytrwałości w dążeniu do wyznaczonych celów, wiary w człowieka, osiągnięcia stabilności życiowej i mocnego zdrowia kresowiaka.
Śmiem przypuszczać, że czytelnicy „Naszej Gazety”, którzy w prywatnych rozmowach wysoko oceniają publikacje historyczne Jana Ciechanowicza na łamach naszego tygodnika, dołączą się do tych życzeń.
Władysław Strumiło

* * *

Głos znad Niemna”, Grodno, 21 lipca 1996 r.:

Szlachetny romantyk
Naszemu rodakowi doktorowi filozofii Janowi Ciechanowiczowi – 50 lat. Janek pochodzi z miasteczka Worniany rejonu ostrowieckiego. Jego życie i działalność naukowa, pedagogiczna, publicystyczna i społeczna ściśle związana z Białorusią i Wileńszczyzną. Jan Ciechanowicz jest znanym obrońcą ludności polskiej i jej interesów politycznych i gospodarczych, będąc w swoim czasie Deputowanym Rady Najwyższej ZSRR, po dziesięcioleciach poniewierania narodu polskiego przez władzę sowiecką, pierwszy podniósł problem życia Polaków w ZSRR z wysokiej trybuny parlamentu. A potem zaczęło się odrodzenie polskości...
– Zacznijmy naszą rozmowę od tego, co teraz porabiasz, bo Czytelnicy podczas spotkań często pytają – gdzie jest Jan Ciechanowicz? Zniknąłeś przecież z firmamentu litewskiego...
– W ciągu 10 lat pracowaliśmy razem w „Czerwonym Sztandarze”, i jednym z moich tematów, który przyniósł mi pewne uznanie ze strony Czytelnika, byty artykuły poświęcone dziejom naszego Uniwersytetu Wileńskiego. Takie rubryki jak „Poczet profesorów wileńskich”, „W promieniu Wszechnicy Wileńskiej”, „Losy naszych ziomków”, „Polskie karty nauki rosyjskiej” cieszyły się – co tam ukrywać – powodzeniem. Ludzie często telefonowali do redakcji, dziękując za artykuły. A przecież to byty czasy, jak pamiętamy, kiedy nawet wypowiedzenie słowa „Polak” z dumą, godnością już narażało na zarzut nacjonalizmu polskiego. Niemniej mimo cenzury, mimo wykreśleń pisałem te artykuły, poprzez co i stałem się popularny wśród naszej ludności na Wileńszczyźnie...
(Z wywiadu Władysława Strumiły, opublikowanego w „Naszej Gazecie”, nr 33, 12-18 sierpnia 1995 r.).
...Tak, dziesięć lat pracowaliśmy w dzienniku „Czerwony Sztandar”, jedynym na owe czasy polskim piśmie nie tylko na Litwie, ale też i w całym Związku Radzieckim. Redakcja mieściła się przy cichej, przytulnej i swojskiej ulicy Tilto (Mostowa) w centrum miasta. Nie ma już tego gmachu, w którym mimo wszystko (tychże wykreśleń całych akapitów z materiałów, konkretnych wskazówek, co i jak pisać należy, wywoływań na posiedzenia kolegium redakcyjnego w związku z „niewłaściwym” ukazaniem sedna sprawy czy też w związku z odrzuconym, a opublikowanym później artykułem w innych wydaniach etc. etc.) panowała niepowtarzalna atmosfera twórczej działalności, atmosfera zażartych dyskusji wśród dziennikarzy – często nieprzejednanych, kiedy dochodziło do bardzo ostrych zdań i sformułowań – ale kiedy to też znajdowało się wyjście kompromisowe.
Nie ma już tego gmachu, podobnie jak i nie ma naszego dziennikarskiego tarasu naprzeciwko Opery – tak to bowiem nazywaliśmy otwartą kawiarenkę nad herbaciarnią z pączkami, gdzie to – na tym tarasie – niemal zawsze przy lampce wytrawnego wina odbywał się ciąg dalszy naszych dyskusji.
Janek niemal zawsze prowadził rej w tych słownych walkach. Nie, bynajmniej nie narzucał swego zdania, wyróżniał się jednak wśród nas, tak zwanej młodszej generacji braci dziennikarskiej, swoim niesamowitym oczytaniem, erudycją, doskonała pamięcią. Potrafił w sposób elastyczny przekonać, że ma rację tam, gdzie rzeczywiście ją miał, a co niekiedy było podważane, zwłaszcza ze strony dziennikarzy starszych, uważających jakże często swoje zdanie za nieomylne. Często obrywał niesprawiedliwie, ale znosił to – byliśmy młodzi, i mieliśmy twarde, kresowe charaktery – ze stoickim zrównoważeniem...
Zazdrościli niektórzy w redakcji Jankowi. A może nawet i większość. Tyle, że jedni zazdrościli bez podtekstu, była to taka zazdrość, którą by można nazwać podziwem: u innych to się wyrażało w tak zwanej czarnej zazdrości. Zazdrościli tego, że doskonale włada piórem, że zgarnia najlepsze odgłosy, i najwięcej, za swoje publikacje. Przyjmował to jednak – tak mi się wydaje – raczej bezboleśnie. I poprzez to był naprawdę wyższy...
xxx
– Co cenisz w człowieku najbardziej?
– Prawość, obowiązkowość i pracowitość.
– Jaka wada człowieka jest dla Ciebie nie do przyjęcia?
– Przewrotność i głupota.
– Jakie są Twoje nadrzędne wartości?
– Polska, rodzina, praca.
– Jakie z wielorakich swoich zajęć cenisz sobie najbardziej?
– Redagowanie kwartalnika „W Kręgu Kultury”, który ma odbiorców na Litwie, gdzie się ukazuje, w Polsce, na Białorusi, w Rosji, Francji, Argentynie, Brazylii, USA, Kanadzie, Niemczech, Wielkiej Brytanii.

...Spotkaliśmy się w Tarnowie na Forum Dziennikarzy Polonijnych. Janek przyjechał z całą walizką materiałów. Jest tu i z dziesiątek najnowszych numerów redagowanego przez niego kwartalnika, który ma rozdać licznym znajomym – a ma ich dosłownie na wszystkich kontynentach – są i rękopisy, z których poszczególne ma wyprawić, inne – uzupełnić, jeszcze inne – po raz kolejny przeczytać przed oddaniem do druku.
„Nie marnuje żadnej chwili. Szczerze zazdroszczę mu jego pracowitości”, – powie mi później miła i sympatyczna Urszula Madej z Kanady. Zresztą sama też nie marnuje ani jednej chwili. Słucha, notuje, nagrywa. Korzysta z tego, że zebrał się w Tarnowie kwiat dziennikarki polonijnej. Właśnie tacy ludzie – pracowici – czują wewnętrzną duchową więź, podziwiają i szanują się nawzajem.
Janek wyjeżdżał do Rzeszowa, gdzie obecnie pracuje w wyższej szkole jako germanista, o parę godzin wcześniej ode mnie. I znowu z całą walizką, ledwo udźwignąć. Odprowadzałem go na dworzec. Musiałeś niemal wszystko rozdać, mówię, czemu taka ciężka? – A sam pojedziesz z lżejszą? – natychmiastowa reakcja. Racja, lżejsza nie będzie i u mnie: Wszyscy bowiem Polonusi przywieźli swoje wydania, każdego chce się mieć chociażby po jednym egzemplarzu, bo to z pewnością przyda się w pracy, jeżeli nie jutro, to za jakiś czas.
Wyjeżdżał do Rzeszowa o dzień przed zakończeniem forum. Tęskno już do rodziny, powiedział krótko, i tym samym powiedział wszystko.
A rodzina jest już nieco rozsypana. Starsza córka Krystyna po zdobyciu matury ze srebrnym medalem w słynnej wileńskiej „dziewiętnastce” (obecnie szkoła im. Władysława Syrokomli) ukończyła wydział akuszersko-położniczy Akademii Medycznej w Poznaniu. Po zamążpójściu ma nazwisko Miecznikowska, pracuje i odbywa obecnie praktykę w Polsce. Szukała pracy na Litwie, mimo ewidentnego braku lekarzy nie znalazła, niestety.
Młodsza Renata – też po ukończeniu „dziewiętnastki”, tyle że ze złotym medalem – również zdobywa fach lekarza w Warszawie. Jan od dwóch lat jest na umowie w Rzeszowie, pracuje, jak już nadmieniłem, jako germanista. Marzy mu się jednak powrót do Wilna, niestety, też nie może znaleźć w rodzimym mieście pracy. Mieszka z żoną Haliną i synem Arturem dość daleko od niego...
xxx
– Jest Pan autorem licznych książek, wymienię tutaj niektóre tytuły Pańskich prac: „W kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu sprawiedliwych”, „"Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Twórcy cudzego światła”. Prócz historii filozofii uprawia Pan również historiozofię dziejów. Czy większość Pańskich prac dotyczy głównie spraw polskich, czy są to w większości sprawy filozofii?
– Przede wszystkim nigdy nie zapominam o tym, że jestem człowiekiem Kresów. Że jestem Polakiem, który mieszka na stałe na ziemiach, zabranych przez Związek Sowiecki naszemu narodowi, naszemu Państwu w 1939 r. Jestem reprezentantem tego odłamu naszego narodu, który był straszliwie poniewierany i niszczony w ciągu pół wieku. Niszczony w ten sposób, że aż zapomniał w dużym stopniu swoją spuściznę, wielką tradycję, wielką kulturę. I wszystkie moje książki, które pisałem, pisałem przede wszystkim z mysią o odbiorcy kresowym. Moim celem było z jednej strony zbadanie, z drugiej strony przedstawienie wielkiego dorobku kulturalnego Polaków w skali światowej. My – nasz naród – mamy jakieś kompleksy niższości w stosunku do innych narodów – to się obserwuje, gdy się widzi polityków polskich w działaniu...
(Z wywiadu Wiesława Magiery, opublikowanego w kanadyjskim „Głosie Polskim”, nr 35, 2 września 1995 r.)
Do wymienionych przez redaktora Magierę pozycji książkowych należy jeszcze dorzucić antologię „Sponad Wilii cichych fal”, gdzie jest współautorem, oraz broszuręCzłowiek i kultura w filozofii Theodora W. Adorno”, wydaną po rosyjsku. W druku w tej chwili znajdują się kolejne pozycje: „Droga geniusza” – o Adamie Mickiewiczu oraz „W bezkresach Eurazji” – o wybitnych polskich podróżnikach na terenie Rosji. Szuka też wydawcy 3-tomowego dzieła (w sumie ponad 1800 stron druku) – herbarza-słownika „Rycerstwo Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Uważa, że po wydaniu tej pracy, która pochłonęła 15 lat życia, naukowa misja byłaby skończona.
Ja natomiast tak nie uważam. Znając Janka od bardzo dawna (gdzie są te lata studenckie!), jestem przekonany, że napisze jeszcze niejedną książkę i ułoży niejeden słownik.
Z pewnym smutkiem żartuje, iż gdyby nie fakt, że po wycofaniu się z aktywnego życia politycznego u zarania niepodległości Litwy nie mógł znaleźć pracy, gdyż okrzyknięty został polskim nacjonalistą, to by nie napisał większości swoich książek. Pracy nie było, walczył z rodziną o przeżycie, dorabiał przypadkowymi tłumaczeniami. Nie załamał się jednak, wykazując iście kresowy charakter. Praca w archiwach ratowała go od ciosów i niesnasek życiowych. W wyniku tej żmudnej pracy zebrał bogaty materiał, który i złożył się później na wyżej wymienione pozycje książkowe.
xxx
„W moim głębokim przekonaniu polityka nie jest czym innym jak sztuką rozumnego, uczciwego, godnego, sprawiedliwego i skutecznego prowadzenia spraw społecznych. Naród samoorganizuje się, jako żywy organizm, w formie państwa i za pośrednictwem tegoż państwa organów kształtuje swój byt wewnętrzny i stosunki z innymi narodami w procesie politycznym.
Aby polityka państwa lub jakiejś grupy społecznej była skuteczna i nie kolidowała z zasadami etyki i sumienia, muszą być spełnione liczne warunki wstępne, a między innymi – uskuteczniona właściwa selekcja kadrowa. Do polityki i rządów powinny mieć prawo tylko osoby o wysokich walorach umysłowych i moralnych, mądre, prawe, wykształcone, obdarzone silną wolą i mające czyste ręce. Różnej maści krętacze, złodzieje, awanturnicy, ciemniaki, patrioci własnej kieszeni, prymitywne cwaniaczki nigdy nie są politykami z prawdziwego zdarzenia, a ich „działalność” jest społecznie szkodliwa, choć może być korzystna dla ich własnego trzosa”.
(Z wpisu do księgi wilnianina Jana Pakalnisa)
Jan zawsze był trochę romantykiem i to pozostało u niego w pewnym stopniu do dzisiaj, chociaż w przeciągu tych lat po wycofaniu się z czynnej polityki pozbył się bez wątpienia pewnych złudzeń. W rozmowie z nim można odnieść odmienne wrażenie, niemniej – tak mi się wydaje i tak to odbieram – pozostaje jednak tym dobrym romantykiem. Zresztą kresowe wychowanie, wychowanie w mocnych tradycjach narodowych zawsze pozostawia ślad romantyzmu, co nie jest rzeczą bynajmniej ujemną, wręcz przeciwnie jest to cecha szlachetna, i ona właśnie nie jest obca Jankowi.
Swego czasu wybrano go do ostatniego już parlamentu sowieckiego. Po latach mówił mi, że wszedł do polityki nie po to, by stać się bogatym, napchać kieszenie dolarami i nabrać wawrzynów, sławy, jak to ma miejsce u wielu polityków. Pozwolił siebie wciągnąć do polityki tylko i wyłącznie dlatego, że chciał służyć ludziom i swoim ideałom. Z tamtego okresu nie wyniósł nic, żadnych korzyści, zresztą i nie szukał tych korzyści, kierował się tylko pobudkami idealistycznymi i dzisiaj uważa to za swoje zwycięstwo. Za swój zysk uważa też, że nikomu nie zrobił podłości. Gdzieś mogłem się pomylić, pośliznąć, mogłem powiedzieć głupstwo, jak każdy człowiek, ale świadomie nikomu nie czyniłem zła – ani przeciwnikom, ani tym bardziej przyjaciołom, powiedział. Do polityki wracać nie chce i nie ma zamiaru, uważając, iż polityka to zajęcie sensu stricto zbiorowe, nie widzi jednak na Litwie, z kim można by robić poważną, męską politykę. Tak mówi.
A w duszy pozostaje – i chyba się nie mylę – romantykiem... I poprzez to jest wielką indywidualnością.
xxx
„Ciechanowicz Jan, redaktor, pisarz... Studia germanistyczne w Instytucie Języków Obcych w Mińsku 1964-1970; doktoranckie z filozofii w Instytucie Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi 1971-1973. Tłumacz w Akademii Nauk Białorusi w Mińsku 1968-1970; nauczyciel szkoły średniej w Mejszagole k. Wilna 1970-1975; dziennikarz „Kuriera Wileńskiego” 1975-1983; wykładowca Akademii Nauk Społecznych w Wilnie 1983-1986; docent filozofii na Wileńskim Uniwersytecie Państwowym, oraz Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym 1975-1991; redaktor naczelny kwartalnika naukowo-literackiego „W Kręgu Kultury” w Wilnie. Senator i członek Komisji ds. Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR 1989-1991. Współzałożyciel i członek Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie 1988-1990. Członek – założyciel Fundacji Kultury Polskiej na Litwie 1989 oraz Uniwersytetu Polskiego w Wilnie 1989. Członek: Rady Koordynacyjnej Światowego Forum Mediów Polonijnych 1994, Międzynarodowego Komitetu Obrony Praw Polaków na Białorusi 1992...
Odznaczenia: medal honorowy Fundacji Straż Mogił Polskich Bohaterów (Warszawa)”.
(Z „Kwartalnika Biograficznego Polonii”, nr 6, 1995 r., Paryż)
xxx
...Zapoznałem się z Jankiem podczas studiów. Wstąpiłem na uczelnię później od niego, a jako że w owych czasach zabierano z uczelni – gdy dobiegały odpowiednie lata – do wojska, więc nawet go wyprzedziłem o rok, gdy poszedł pod broń.
Nie mogę powiedzieć, że byliśmy wówczas przyjaciółmi, ale – jako pochodzący z Wileńszczyzny, tej tzw. dużej, a jeszcze konkretniej – z Ostrowiecczyzny – byliśmy dobrymi znajomymi i czuliśmy do siebie pewną sympatię. Ucinaliśmy spacerki ulicami Mińska, rozmawialiśmy o życiu. Fascynowała mnie jego otwartość i zdrowa pewność siebie. Pewnego razu, mijając Pałac Związków Zawodowych – stalinowski budynek z masywnymi kolumnami – zaczął mówić właśnie o tych kolumnach w powiązaniu z kolektywizmem, tym że tak powiem prawdziwym, którego osobiście nie neguję, a domniemanym (a był raczej jego przeciwnikiem, zresztą jak i każda indywidualność) i jego wywody zapadły mi w duszę tak, że po przeanalizowaniu naszego dialogu, a w tym przypadku raczej jego monologu, napisałem później wiersz i nosiłem się z nim po redakcjach, w których to – podkreślając literacką wartość – wskazywano na dość śliski, aluzyjny temat. Wiersz ten poświęciłem Jankowi, niestety, nigdy nie został opublikowany. Przypuszczam, że dzisiaj można by to uczynić, ale, niestety, zgubiłem go podczas niemieckiego okresu w swoim życiorysie, odtworzyć zaś w całości po trzydziestu latach nie mogę.
Jako że dzisiaj poezji nie uprawiam, więc poświęcam mu powyższy tekst – swemu rodakowi, koledze-dziennikarzowi, przyjacielowi, ujmując zaś jeszcze krócej – szlachetnemu Kresowiakowi.
Władysław Strumiło, Wilno, redaktor naczelny „Naszej Gazety”

* * *

Głos Polski”, Buenos Aires, 21 października 1996 r.:

Życie polskie na Wschodzie
Zgodnie z moim przyrzeczeniem, że – si DIOS quiere – wrócę do sprawy odradzania się polskości na Kresach, znalazłem się w trudnej sytuacji. Bo okazuje się, że w Tarnowie dostałem tyle materiału informacyjnego na ten temat, że nie wiem od czego zacząć. Otóż w „Głosie Polskim” z 6 maja br. ukazała się moja recenzja książki Jana Ciechanowicza „Trzynastu Sprawiedliwych”. I teraz nawiążę do tej książki ze względu na jej autora, profesora Jana Ciechanowicza.
Podobnie jak w roku ubiegłym i teraz dostałem od niego książkę – też z dedykacją – „Pod skrzydłami porannej zorzy”, poświęconą młodemu pokoleniu Polaków w Polsce i na szeroki świecie. Jest to zagadnienie odrębne i chyba wrócę do niego, ale kim był i kim jest profesor Ciechanowicz, dowiedziałem się nie od niego bezpośrednio ale po przestudiowaniu Wydawnictwa Remark – Rzeszów 1995 – „Rocznik Wschodni”, gdzie w artykule Tadeusza Dąbrowskiego została naświetlona ta sprawa. Zamiast komentarza podaję wstępną część rozprawy pt.

Kwestia polska w ostatnich latach istnienia ZSRR
„Wypada stwierdzić, że tematem na razie nie poddanym rozpoznaniu naukowemu jest dość zaskakujące wyłonienie się kwestii polskiej w Związku Radzieckim w latach 1989/1991 na widowni politycznej reformowanego imperium, i to w samym jego sercu, w Moskwie, na Kremlu. Rzecz w tym, że do pierwszego demokratycznie wybranego (i dlatego, być może, ostatniego w jego dziejach) parlamentu Związku Sowieckiego wybranych zostało ośmioro Polaków: jeden z Łotwy, po dwóch z Litwy i Ukrainy, trzech z Białorusi.
Istotne przy tym, że reprezentanci polskiej ludności Wileńszczyzny, Anicet Brodawski i Jan Ciechanowicz, musieli w trakcie wyborów stoczyć ciężki bój o miejsce w parlamencie zarówno z potężną machiną propagandową Komunistycznej Partii Litwy, jak i młodego, faszyzującego wówczas „Sajudisu". Obaj Polacy byli bezwzględnie zwalczani w środkach masowego przekazu, prasie, radiu, telewizji; miejscu swej pracy i zamieszkania (szantaż, pogróżki, próby włamań, degradacja, a w końcu wyrzucenie z pracy etc.), jako rzekomi polscy faszyści czy komuniści, agenci Warszawy czy ludzie Moskwy, neoimperialiści, separatyści, autonomiści, itp.
Całą akcją zniesławiania dyrygowało poza wszelką wątpliwością KGB, włączając w odpowiednim momencie do nagonki na Polaków wileńskich także swą zamaskowaną agenturę w prasie ukazującej się w Polsce. Koronnym zarzutem przeciwko Brodawskiemu i Ciechanowiczowi ze strony propagandy litewskiej w latach 1989/1990 była teza, że dążą oni do oderwania od ZSRR i przyłączenia do Polski zachodniej części Związku Radzieckiego, zaś od drugiej połowy roku 1990 do 1992 – że chcą naruszyć integralność terytorialną niepodległej Litwy.
J. Ciechanowicz, doktor filozofii, pełniący wówczas funkcję docenta Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, jeden z organizatorów Związku Polaków na Litwie, zwyciężył dopiero w drugiej turze wyborów, wygrywając w największym okręgu Litwy dzięki głosom, oddanym na niego w kwietniu 1989 roku przez polską, białoruską, żydowską i rosyjską mniejszości narodowe tej republiki. Przypłacił zresztą to zwycięstwo po jakimś czasie utratą pracy na okres około trzydziestu miesięcy i bezprecedensową pod względem zaciekłości nagonką w środkach masowego przekazu Litwy, Białorusi, częściowo Rosji i Polski. On też przejawiał największą ruchliwość, upór i konsekwencję w bronieniu praw Polaków w ZSRR, wystąpił z publikacjami na ten temat, korzystając z prerogatyw poselskich, w wysokonakładowych pismach ogólnozwiązkowych, takich jak „Izwiestia”, „Dialog”, „Komsomolskaja Prawda”, w Telewizji Moskiewskiej, Radiu „Majak”; podjął ten temat w osobistych rozmowach z prezydentami M. Gorbaczowem i B. Jelcynem, z profesorem A. Sacharowem, takimi prominentami ZSRR, określającymi ówczesną politykę tego supermocarstwa. jak A. Jakowlew, A. Ruckoj, S. Achromiejew, N. Ryżkow i in.
Osobny rozdział w działalności politycznej J. Ciechanowicza stanowiło podjęcie polskiego tematu w czasie jego wizyt w USA w 1990 i 1991 roku, w trakcie rozmów w Kongresie Stanów Zjednoczonych z gubernatorem stanu Massachusetts M. Dukakisem, z senatorami polskiego pochodzenia – Konjorskim, Dingellem i innymi, w rozmaitych polonijnych organizacjach, redakcjach, towarzystwach, zachęcając tamtejszych Polonusów do moralnego i politycznego wsparcia rodaków na Wschodzie. Miały swą wagę niewątpliwie wielokrotne wywiady J. Ciechanowicza dla telewizji i prasy amerykańskiej (NBC, CNN) i szwajcarskiej, jak też jego sugestie wypowiedziane w siedzibie ONZ w Nowym Jorku oraz w tamtejszym Instytucie Józefa Piłsudskiego. Działając faktycznie w pojedynkę, ten senator (członek stałego Komitetu do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR) zdołał dopiąć tego, że problem Polaków w Związku Radzieckim zaczął się stawać jednym z tematów polityki i publicystyki międzynarodowej.
Już na l Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR nowej kadencji (25 maja – 9 czerwca 1989) dr Jan Ciechanowicz usiłował zabrać głos w celu omówienia kwestii Polaków w ZSRR, jednak reprezentujący Litwę w prezydium Zjazdu pierwszy sekretarz KC Komunistycznej Partii Litwy (obecny prezydent) Algirdas Brazauskas, korzystając z prawa veta, zablokował i uniemożliwił ten zamiar. Przygotowany jednak tekst wystąpienia Ciechanowicza został złożony do protokołu i opublikowany po krótkim czasie w zbiorze oficjalnych dokumentów tego forum. W ten sposób po raz pierwszy w ciągu ponad 70 lat istnienia ZSRR i jego parlamentu rozbrzmiał głos Polaka, broniący milionów rodaków zamieszkujących ten ogromny kraj. W tekście tym, wydanym w nakładzie 50 tysięcy egzemplarzy, po raz pierwszy w dziejach ZSRR otwarcie postawiona została jako problem polityczny „kwestia polska” w Związku Sowieckim.”
Potem na trzynastu stronach tej pracy podane są szczegóły przekraczające możliwości publikacji w naszym „Głosie Polskim” i pozostało mi przytoczenie ostatniego rozdziału tego artykułu.
„Niepodległościowe wysiłki patriotów polskich z Wileńszczyzny wywołały zaciekłą nagonkę na posłów A. Brodawskiego i J. Ciechanowicza w prasie litewskiej, w tym na łamach polskojęzycznego „Kuriera Wileńskiego”, oficjalnego organu do niedawna Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, a obecnie Rządu Litewskiego, którego to pisma redaktor naczelny Zbigniew Balcewicz nieraz apelował na pierwszej stronie tego dziennika m.in. o oddanie pod sąd Jana Ciechanowicza za nawoływanie do naruszenia integralności terytorialnej Republiki Litewskiej (artykuł 72 Kodeksu Karnego RL – kara śmierci).
Także postkomunistyczna prasa w Polsce dyskredytowała tych działaczy i w ogóle wszystkich Polaków Wileńszczyzny jako rzekomych komunistów, co niewątpliwie nie tylko było na rękę Moskwie, ale i odbywało się z jej inspiracji.”
Tyle z pracy Tadeusza Dąbrowskiego i dopiero teraz dowiedziałem się, dlaczego profesor Ciechanowicz zmuszony był do opuszczenia Litwy i dlaczego w dalszym ciągu napotyka w Polsce na wiele trudności w swojej pracy naukowej i w swojej walce o Polskę. Pozostaje mi zatem wyjaśnienie tej historii i podanie do publicznej wiadomości w naszym „Głosie Polskim”, jak przedstawia się sprawa odradzania się polskości na Kresach i jaką rolę odgrywa tu nadal prof. Jan Ciechanowicz.
Michał Więckowski”

* * *

„Głos Polski” – „La voz de Polonia”, Buenos Aires, 6 maja 1996 r.:

Trzynastu sprawiedliwych”
Taki tytuł nosi książka Jana Ciechanowicza wydana nakładem Polskiego Wydawnictwa w Wilnie (1993). Jak znalazła się ona w moich rękach, to cała historia.
W czerwcu ub. roku byłem w Tarnowie i Krakowie na III Światowym Forum Mediów Polonijnych, o czym napisałem „na gorąco” w „Glosie Polskim” z 17 lipca 1995. Na konferencji prasowej zabrałem głos i przedstawiłem się, kim jestem i jak to się stało, że znalazłem się w Argentynie i poinformowałem o życiu polskiej emigracji na tym kontynencie. Potem zgłosił się do mnie pan, który po krótkiej rozmowie wręczył mi taką książkę z dedykacją „z najserdeczniejszymi życzeniami od autora – Jan Ciechanowicz”.
Byłem tym – i nadal jestem – zaskoczony. Widać jednak, że Polak z Wilna znalazł „bratnią duszę” w Argentynie. Po powrocie do domu zabrałem się do porządkowania bogatego materiału, jaki przywiozłem z Polski, Oczywiście zaintrygował mnie sam tytuł. Dlaczego akurat „Trzynastu Sprawiedliwych”? Na 222 stronach znalazłem kopalnię wiadomości o czym powiem – bardzo krótko – dalej.
Autor książki podał mi swój adres w Wilnie, jednak nie wydawało mi się potrzebne pisanie recenzji na ten temat. Ale w „Myśli Polskiej” z 3 grudnia 95 przeczytałem „List otwarty” Jana Ciechanowicza do Wytautasa Landsbergisa, byłego wieloletniego pracownika ambasady sowieckiej w PRL., byłego profesora etyki marksistowsko-leninowskiej na Uniwersytecie im. Kapsukasa w Wilnie, byłego deputowanego ludowego do Rady Najwyższej Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, byłego spikera sejmu Republiki Litewskiej w odpowiedzi na jego kłamliwą antypolską działalność, fałszywe oskarżenia i jątrzenie stosunków litewsko-polskich. Po przeczytaniu tej „mocnej” publikacji napisałem list do autora książki z podziękowaniem i pytaniem o tych „Trzynastu Sprawiedliwych”. Otrzymałem jego list, w którym nie odpowiada na moje pytanie, ale przedstawia mi sytuację w jakiej się znajduje.
Otóż – według niego – ze względu na jego wcześniejszą działalność polsko-patriotyczną otrzymał na Litwie przysłowiowy „wilczy bilet” i od 1991 do 1993 odmówiono mu w Wilnie zatrudnienia. Zarobki żony, nauczycielki, nie starczały na utrzymanie czterech osób (dwoje dzieci), więc musieli wyprzedawać bibliotekę domową, meble, by jakoś utrzymać się na powierzchni. „Żyliśmy w skrajnej nędzy, byliśmy izolowani, gdyż wciąż trwała na mnie nagonka w hitlerowskiej prasie litewskiej oraz w takich bolszewickich szmatławcach w Polsce, jak „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Tygodnik Powszechny”. I wtedy, gdy sytuacja stała się zupełnie beznadziejna otrzymał zaproszenie do pracy od rektora WSP w Bydgoszczy. Wykładał języki: niemiecki, litewski i rosyjski, ale nie mógł sprowadzić tam rodziny, bo nie udało mu się zdobyć mieszkania. A żona i syn byli napastowani, szykanowani, grożono im zabiciem i telefonowano po nocach, jak też łomotano do drzwi z krzykiem, żeby wynosili się do Warszawy. W tej sytuacji postarał się o przeniesienie do tej samej uczelni w Rzeszowie, gdzie przydzielono mu dwa malutkie pokoiki służbowe, dokąd też zabrał żonę i syna. Wykłada język niemiecki, ale zarobki są mniej niż skromne, mimo jego 27 lat stażu pracy w polskim szkolnictwie w Wilnie. Jest to jednak stan prowizoryczny, bo nie ma pewności czy zostanie przedłużony kontrakt pracy.
Chyba dość. Odzwyczailiśmy się – tu w Argentynie – nawet od czytania takich listów, które pamiętamy i które jednak są rzeczywistością dnia dzisiejszego Polaków na Wschodzie. Dlatego też z wielką ulgą i nadzieją przekazuję do „Głosu Polskiego” informacje o odradzaniu się polskości na naszych Kresach. Jednak w dalszym ciągu sytuacja jest niewesoła, często nawet tragiczna. Potwierdził ten stan rzeczy Henryk Sosnowski, przewodniczący Rady Polskiej Fundacji Kulturalnej im. J. Montwiłła w Wilnie. To też historia.
Łączy się ona z obecnością na Kongresie Polonijnym w Kurytybie Polaka z Wilna, który znalazł się tam tylko dzięki interwencji Jana Krawczyka, który jest „spiritus movens” prac kongresowych. Obaj – Krawczyk i Sosnowski – brali udział w czerwcu ub. roku w III Światowym Forum Mediów Polonijnych w Tarnowie. Nawiązany wtedy kontakt zaowocował właśnie przybyciem na Kongres Henryka Sosnowskiego, który w swoich wystąpieniach na Komisjach i na Plenum przedstawiał sytuację Polaków na Litwie.
Obecnie będą mieć miejsce takie właśnie spotkania, bo dostałem zaproszenie Wojewody Tarnowskiego na IV światowe Forum Mediów Polonijnych w Tarnowie. Wybierałem się do Polski na trzy miesiące i – si DIOS quiere – to zjawię się w Tarnowie na wyznaczony termin (29 maja – 2 czerwca).
Po takim „wstępie” wypadałoby zająć się samą książką. Nie będzie to szczegółowe omawianie całości, a tylko podanie nazwisk wybitnych Polaków działających w okresie XIV do XX wieku. W pracy tej zostały wykorzystane nie opublikowane dotąd informacje archiwalne ze zbiorów znajdujących się w Grodnie, Mińsku i Wilnie, a także wielotomowe edycje dokumentów historycznych, co pozwoliło spojrzeć na dzieje wieloplemiennych ziem, wchodzących ongiś w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego, Ruskiego i Żomojtskiego (jak brzmiała pełna nazwa tego państwa). Podaje tylko nazwiska, podtytuł i wypowiedzi autorów.
1) Paweł Włodkowic – „Nie należy czynić zła, by wynikło dobro”. „Jeżeli nie można komuś pomóc bez skrzywdzenia drugiego, lepiej jest żadnemu z nich nie pomóc, niż jednego skrzywdzić”.
2) Jan Długosz – Historyk, psycholog, wychowawca. – „"Całymi siłami garnąć się powinniśmy do nauki, z której i ćwiczenie dla naszego umysłu i rządny kierunek Rzeczypospolitej z korzyścią wypływa. Bo jeśli zacności nie rozróżnisz od podłoty, ślepej namiętności nie umiejąc w sobie opanować to skorym pędem poruszysz się w przepaść i ciemnościami otoczysz”.
3) Piotr Skarga – Pierwszy Rektor Akademii Wileńskiej – „Polacy nasi, którzy w łaskawych i cichych naturach, nie tak jako inne narody jadowite serca nosząc, przywieść się do dobrego łaskawością dają”.
4) Mikołaj Rej – „Jako mamy złe w sobie gasić” – „Co jest wszetecznik, choć się ślachtą zowie? Maszkara piękną w parszywej głowie. – Poćciwy ślachcic pilno upatruje. – Z cnotą jednania, z niecnotą wojuje”...
5) Jan Kochanowski – Wieszcz z Czarnolasu. – „Ślachetne zdrowie, Nikt się nie dowie, Jako smakujesz. Aż się zepsujesz”,
6) Kazimierz Łyszczyński – Na tropach prawdy. – „Lęk przed Bogiem jest rozpowszechniany przez nie lękających się Go, w tym celu, żeby się ich lękano”.
7) Józef Wybicki – W służbie Polsce – „Przyrodzenie dowodzi jaśnie, iż stworzonym jest człowiek, aby żyć w wolności”.
8) Michał Wiszniewski – Twórca charakterologii. – „Obudzenie i rozwinięcie wrodzonych człowiekowi uczuć religijnych i moralnych, ukształtowanie umysłu, gustu i ciała jest, a przynajmniej powinno być, celem wychowania młodzieży”.
9) Cyprian Kamil Norwid – „"Wielki – zbiorowy – Obowiązek” – „Małżeństwo nie tylko jest wzajemną dwóch bytów adoracją, ale społeczeństwa węzłem”.
10) Zygmunt Krasiński – „"Miłość bez granic – to życie bez końca” – „Młodość, mistrzu, jest rzeźbiarką, Co wykuwa żywot cały; Choć przeminie sama szparko. Cios jej dłuta wiecznie trwały”.
11) Stanisław Prus – Szczepanowski – Ad astra. – „"Polska upadła anarchią, bo anarchia panowała w duszy pojedynczego Polaka”.
12) Eliza Orzeszkowa – „Kapłanka o sercu gorejącym” – „W piśmiennictwie dzieło sztuki powinno mieć myśl szeroką, cel obchodzący ogół, aby ocenionym być wysoko i pożytecznym; inaczej staje się piękną gadaniną, brzmiącym ale próżnym dźwiękiem, cackiem dobrym do bawienia dzieci”.
13) Józef Montwiłł – Ojciec miasta. – „Pieniędzy nigdy nie brak, pieniądze zawsze się znajdą – tylko ludzi, ludzi trzeba”.
Z tej wspaniałej trzynastki wybieram tylko dwie postacie, jedną tragiczną, a drugą pozytywną i budującą.
Trudno mi było uwierzyć, że w Polsce miał miejsce wypadek spalenia na stosie za „poszukiwanie prawdy”, a właściwie za ateizm. Był nim Kazimierz Łyszczyński. Urodził się 4 marca 1634 roku w Łyszczycy niedaleko Brześcia Litewskiego. Nauki średnie i wyższe pobierał u jezuitów w Krakowie i Kaliszu, a potem był studentem teologii we Lwowie. Tam porzucił zakon jezuitów i wkrótce potem ożenił się i razem z żoną wychowywał gromadkę dzieci. Brał czynny udział w życiu politycznym. W Sejmie elekcyjnym (który trwał półtora miesiąca) wybrano na króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Obrady odbywały się w atmosferze warcholskiego bałaganu, wręcz bandytyzmu politycznego i terroru.
Wielcy magnaci przybyli do stolicy z własnym wojskiem. Bogusław Radziwiłł – 1600 dragonów. Nie mniejsze były oddziały Paca, Sapiehów, Dymitra Wiśniowieckiego. W rezultacie ciągle wybuchały bójki, a „stal śmiercionośna” raz po raz spływała bratnią krwią. Noc w noc wywożono na cmentarz po kilkadziesiąt trupów. Takie to były czasy „wolnej” elekcji. Kolejny Sejm elekcyjny, w którym uczestniczył Kazimierz Łyszczyński, wybrał na króla Jana Sobieskiego, ale był on mało spokojniejszy od poprzedniego.
Widząc takie dno upadku moralnego i zanik mądrości politycznej, przykrywane bezwstydną demagogią (dzisiejsza „demokracja”) nietrudno było zwątpić o „doskonałości” tego świata i jego Stwórcy. Żyjąc spokojnie na wsi, prawie samotny, rozpoczyna pisanie swojego traktatu „De nonexistentia Dei”. Takie prywatne pisanie nie miałoby znaczenia, gdyby nie brat jego żony, Jan Brzóska, szlagon i pijanica, który w roli zacnego przyjaciela wyłudzał pożyczki i szperał po bibliotece swego szwagra. Odkrył tam łaciński traktat AIstediusza, teologa kalwińskiego „Theologia naturalis” z dopiskami Łyszczyńskiego, z których jeden „Non est Deus” wystarczył, żeby ukuć oskarżenie o ateizm. Chciał pozbyć się niewygodnego wierzyciela i zagrabić jego majątek.
Sąd biskupi w Wilnie orzekł, że Kazimierz Łyszczyński jest winien najcięższej zbrodni, zbrodni obrazy Majestatu Bożego. Wojewoda wileński otrzymał polecenie dostarczenia „winowajcy” oraz kompromitujących go pism bluźnierczych przed trybunał biskupi w Wilnie.
Tam zapadł wyrok skazujący go na śmierć przez spalenie na stosie. Z więzienia pisze wzruszającą „suplikę do króla Jana Sobieskiego”, ale bez skutku. Jednak nie tyle w obronie Łyszczyńskiego ile w obronie pogwałconego prawa protestuje szlachta województwa brzesko-litewskiego przeciw zatrzymaniu i skazaniu szlachcica wbrew nadanemu przywilejowi „neminem captivabimus nisi jure victum”. Sąd biskupi musiał ustąpić i Łyszczyński odzyskał wolność. Wraca na wieś, żyje pobożnie, chodzi do kościoła, spowiada się i komunikuje. Wszystko wskazywałoby na to, że okres ateistycznych zapatrywań był tylko dla niego drogą prowadzącą do Boga, jak to się nieraz zdarzało.
Ale delator Brzóska nie daje za wygraną. Zabiera z Wilna akta procesu biskupiego i przedstawia je w Grodnie na Sejmie. W grudniu 1688 zostaje zatrzymany i odstawiony przed trybunał Sejmu Walnego w Warszawie. I tutaj zadziałali biskupi: Witwicki z Poznania i Załuski z Kijowa. Wynik procesu: skazanie na karę śmierci przez spalenie na stosie. Majątek „zbrodniarza” przejdzie w połowie na skarb państwa, w połowie zaś przypadnie donosicielowi Brzósce, któremu równocześnie zagwarantowano bezpieczeństwo osobiste. „Dworek, w którym mieszkał winowajca i kreślił bezecne pisma ręką zbrodniczą, jako pracownia obłąkanego, ma być z ziemią zrównany. Ziemia zaś, na której stał ten dworek, ma dla wiekopomnej przestrogi pozostać pusta i nierodząca”.
Wyrok został wykonany 30 czerwca 1689 roku.
I chociaż Jerzy Kłoczowski („Zarys dziejów Kościoła Katolickiego w Polsce”, Kraków 1986) słusznie stwierdza, że pozbawienie życia Łyszczyńskiego było „głośnym, ale pojedynczym epizodem”. Lepiej by było – pisze Jan Ciechanowicz – dla narodu i kultury polskiej, gdyby tego „epizodu” nie było wcale...
Ostatni z „Trzynastu Sprawiedliwych” to Józef Montwiłł. Nie znam Wilna, ani szczegółowej historii tego miasta, ale sam fakt, że istnieje Polska Fundacja Kultury Polskiej im. J. Montwiłła dowodzi, że zasłużył sobie na takie wyróżnienie. W Wilnie są dwa jego pomniki. Jeden przy kościele ojców Franciszkanów, a drugi na cmentarzu na Wileńskiej Rossie.
Ojciec miasta twierdził, że pieniądze się znajdą – tylko ludzi, ludzi trzeba...
Ten wileński działacz społeczny i intelektualista urodził się w 1850 roku. Jego nazwisko wskazywałoby, że jego przodkowie pochodzili z normańskiej (wareskiej) społeczności etnicznej. Inni twierdzą, że była to rodzina pruska lub litewska. Ta mieszanka etniczna, mająca w sobie pierwiastki litewski, normański, ruski, pruski, jaświecki, wenedzki, niemiecki, a była polska pod względem kultury i języka, wykształciła na Kresach swój własny, niepowtarzalny charakter socjalny.
Będąc młodym chłopcem widział na własne oczy tragedię po upadku powstania styczniowego, rósł w okresie strasznego ucisku i bezwzględnego tępienia wszystkiego co polskie. Większy ucisk budzi większą odporność i wolę przetrwania. I taką postawę zachował przez całe życie. Po gimnazjum studiował w kilku wyższych uczelniach, m.in. w Petersburgu, Wiedniu i Berlinie, a potem rozpoczął pracę zawodową jako ekonomista. W roku 1885 został jednym z dyrektorów Wileńskiego Banku Ziemskiego, który stał na straży interesów ekonomicznych miejscowej ludności. Zajął się także pracą społeczną.
Był współorganizatorem ponad 20 różnych wileńskich organizacji naukowych, kulturalnych, społecznych m.in. wileńskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Towarzystwa Muzeum Nauki i Sztuki. Opiekował się wileńskimi szkołami. Stworzył Miejskie Kuratorium nad Biednymi, Instytut Higieny Dziecięcej, Towarzystwo Opieki nad Dziećmi, Szkołę Organistów, Szkołę Rysunkową itd. Pozakładał liczne tzw. „ochronki”, które stały się właściwie polskimi szkołami powszechnymi, kiedy publicznie nie wolno było używać mowy ojczystej. Z jego inicjatywy powstało w Wilnie słynne Towarzystwo Artystyczne „Lutnia” z sekcją muzyczną, dramatyczną i naukową. Ogromny chór, wielka orkiestra amatorska, doskonały zespół dramatyczny to wyniki jego pracy.
W roku 1897 wilnianie obrali go za prezydenta miasta, lecz nie został zatwierdzony na tym stanowisku przez władze carskie, gdyż kategorycznie odmówił udania się, jak nakazywał zwyczaj, do rezydencji generał-gubernatora, aby prosić go o „zatwierdzenie” wyboru.
W 1905 roku, jako poseł do Dumy w Petersburgu, zwrócił się do władz carskich z protestem przeciw miejscowej administracji w Wilnie, która nie dopuszczała nawet do wykładania Pisma Świętego w języku ojczystym oraz wprowadzenia w szkołach języka ojczystego, zgodnie z Manifestem carskim z dnia 12 grudnia 1904 roku.
Pewien przypadek z życia Montwiłła dobrze świadczy o jego kulturze politycznej. Gdy pewnego razu ostro starli się ze sobą (nawet przy rękoczynach) dwaj podlegli mu pracownicy Banku Ziemskiego – a jeden z zapaleńców był Polakiem, inny zaś Litwinem – ukarał i pogodził ich w ten sposób, że Polak musiał złożyć pewną kwotę pieniężną na instytucję litewską, Litwin – na polską. W tej formie pokazywał drogę ku prawdzie i sprawiedliwości”.
Józef Montwiłł – „Ojciec Miasta” – zmarł w lutym 1911 roku. Słusznie jest zaliczony do „Trzynastu Sprawiedliwych”.
Na zakończenie muszę wyrazić wielkie uznanie i podziw dla autora tej pracy, adresowanej do nauczycieli i studentów oraz wszystkich, którzy interesują się i chcą poznać wielowiekową historię kultury polskiej.
Michał Więckowski

* * *

Nasza Gazeta”, Wilno, 14 listopada 1996 r.:

Na półkach księgarskich
Jak Lech Rusa wzbogacał...
Miłośnicy pisarskiego dorobku Jana Ciechanowicza, (a takowych na pewno nie brakuje) mają znowu powód do radości: staraniem Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie ukazała się ostatnio drukiem kolejna edycja tego autora, nosząca tytuł „Twórcy cudzego światła”. Ta licząca 401 stronic książka traktuje o Polakach, którzy pokrętnymi kolejami losu zarzuceni poza granice wielkiego wschodniego sąsiada na przeciągu kilku stuleci wnosili znaczący wkład do rozwoju nauki i kultury rosyjskiej.
Ze wstępu poświęconego dziejom stosunków polsko-rosyjskich wynika, że „były to relacje niesłychanie skomplikowane i pełne wewnętrznych sprzeczności. Obydwie strony od pierwszych ze sobą zetknięć na widowni dziejowej przeżyły swego rodzaju fascynacje partnerem (Rosjanie – wyrafinowaną kulturą polską, Polacy – ogromem rosyjskich przestrzeni i potencjalnych możliwości), nie zabrakło też przejawów czynnej przyjaźni, jak na przykład udział setek polskich rycerzy w bitwie z Tatarami na Polu Kulikowskim 8 września 1380 roku. Lecz wkrótce oba rosnące w potęgę mocarstwa stać się miały najzawziętszymi rywalami na arenie geopolitycznej, co nieuchronnie miało spowodować także zmianę klimatu politycznego w stosunkach wzajemnych między Carstwem Moskiewskim a Rzeczypospolitą Polską. Krwawe zmagania rozpoczęły się już w wieku XV, a w XVI-XVII miały charakter prawie nieustającej wojny polsko-rosyjskiej, przerywanej na krótko rozmaitymi akcjami dyplomatycznymi, maskującymi tylko z reguły przygotowania do kolejnego starcia. Ogrom wysiłku duchowego i potencjału materialnego włożyły obydwie strony do tych dla obydwu stron szkodliwych i z racjonalnego punktu widzenia nikomu nie potrzebnych zmagań. Skończyło się to wszystko wynikiem powszechnie znanym: już od początku XVIII wieku Polska stała się przysłowiową karczmą zajezdną dla wojsk rosyjskich, a w końcu tego stulecia została w ogóle na ponad 120 lat wymazana z politycznej mapy Europy. Odtąd nienawiść stała się dominującym uczuciem w stosunkach między Polakami a Rosjanami, zaś w wyobraźni zbiorowej obu narodów dominować zaczęły, wkorzeniając się głęboko do dusz ludzkich, złośliwe stereotypy, uniemożliwiające po prostu wzajemne się poznanie, a funkcjonujące przez całe stulecia”.
Jak zaznacza autor, w stosunkach polsko-rosyjskich wart odnotowania jest fakt, że nawet w czasach najzaciętszej wrogości nie zanikły między tymi narodami także uczucia wzajemnego szacunku, sympatii oraz przejawy owocnej symbiozy. To przecież właśnie w krwawych – w dosłownym tego znaczeniu – wiekach XV-XVII przyszli do Moskwy polscy przodkowie tak znakomitych i tak ogromnie dla Rosji zasłużonych rodów szlacheckich, jak Potiomkinowie, Bułgakowowie, Buninowie, Boratyńscy, Sałtykowowie, Hryniewscy, Ostrowscy, Połońscy, Kulikowscy, Dostojewscy, Ciołkowscy, Kozłowscy, Czajkowscy, Glinkowie, Strawińscy, Łobaczewscy i cały szereg innych, stanowiących o świetności i wielkości kulturotwórczych dokonań narodu rosyjskiego.
Poczet wybitnych osobistości polskiego pochodzenia w tworzeniu i rozwijaniu rosyjskiej państwowości, kultury, sztuki, techniki, nauki rozpoczynają dwa szczególnie w tym zasłużone rody – Dogielów i Kowalewskich. Wiele stron książki Jan Ciechanowicz poświęca też elektrotechnikowi Michałowi Doliwie-Dobrowolskiemu; bohaterowi walki z carskim despotyzmem, ale też i znakomitemu wynalazcy, inżynierowi, powieszonemu za przynależność do partii rewolucyjnej, producentowi 4 bomb, za których pomocą zamordowano cesarza Aleksandra II, Mikołajowi Kibalczycowi; inżynierowi, aeronaucie Stefanowi Drzewieckiemu, astronomom Witoldowi Ceraskiemu, Marianowi Kowalskiemu, chemikowi Mikołajowi Zielińskiemu, mikrobiologowi i epidemiologowi w jednej osobie Jerzemu Norbertowi Gabryczewskiemu, bakteriologowi Mikołajowi Gamalei, mikrobiologowi Mikołajowi Kłodnickiemu, językoznawcy Janowi Ignacemu Niecisławowi Baudouin de Courtenay, malarzowi Orestowi Kipreńskiemu, rzeźbiarzowi Michałowi Kozłowskiemu...
Jak to zwykle w wypadku Jana Ciechanowicza bywa, tym razem wykorzystuje on również z wielkim rozmachem materiały archiwalne, a, odkurzywszy unikalne herbarze rodowe, niezbicie dowodzi polskiego pochodzenia „twórców cudzego światła”. Wartka narracja i umiejętnie wplecione dygresje sprawiają, że książka, choć traktuje o życiorysach ludzi, bynajmniej nie trąci monotonią. Dodatkową jej atrakcją są wyszperane (chociażby ze znaczków pocztowych) ilustracje.
Dziś, gdy do niedawna zupełnie w sztuczny sposób podsycana przyjaźń między ZSRR a PRL stanowi bezpowrotną przeszłość, „Twórcy cudzego światła” przerzucają jakże znaczący i trwały pomost między narodami polskim i rosyjskim, narodami o słowiańskim rodowodzie, narodami-sąsiadami, a przez to skazanymi poniekąd na współżycie. Redakcja „Naszej Gazety” może mieć satysfakcję, że znaczna część tekstów, jakie składają się na kolejną książkę Jana Ciechanowicza, „zadebiutowała” drukiem właśnie na łamach tygodnika ZPL w rubryce „Nasi sławni rodacy”. Satysfakcję może mieć też wydawca – Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, książka choć nie ma twardej okładki i choć nie została zszyta a sklejona, bynajmniej nie jest skora do rozsypywania się na poszczególne kartki. Szkoda tylko, że w trakcie przygotowania „Twórców cudzego światła” do druku tak słabo wypadła korekta: literkowych potknięć naprawdę nie brakuje, a są one przecież przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu.
Henryk Mażul

P.S. Zainteresowanych nabyciem wyżej zrecenzowanej książki odsyłamy do księgarni Stanisława Korczyńskiego w Wilnie.

Jan Ciechanowicz „Twórcy cudzego światła”, Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie Toronto – Wilno 1996, str. 401.


1997



Gazeta” Toronto, 14-16 lutego 1997:

Dr Jan Ciechanowicz w Toronto
W ubiegłym roku Polski Fundusz Wydawniczy i redakcja „Polish Studio” przystąpiły do organizacji cyklicznych „Spotkań Literackich”, goszcząc dr. Andrzeja Ziemińskiego, dr Jadwigę Jurkszas-Tomaszewską, Krzysztofa Zarzeckiego, Agatę Tuszyńską, Felicję Nowak, dr. Andrzeja Wolskiego, Ryszarda Kapuścińskiego i prof. dr. Janusza Kryszaka.
Pierwsze w tym roku „Spotkanie”, organizowane przy współpracy Związku Ziem Wschodnich, Koła Toronto, odbędzie się 17 lutego o godz. 18.30 w dolnej sali Credit Union przy 220 Roncesvalles Ave. Jego gościem będzie pisarz, naukowiec, publicysta, redaktor, działacz społeczny i polityk, Kresowiak dr Jan Ciechanowicz z Wilna. Temat „Spotkania”: „Polskość i Polacy na Litwie na przestrzeni dziejów”. Wstęp $3.00
By przybliżyć sylwetkę dr. Jana Ciechanowicza, przytoczmy kilka faktów z jego bogatej biografii. Pochodzi z miasteczka Worniany (rejon ostrowiecki). Jego życie i działalność naukowa związana jest ściśle z Białorusią i Wileńszczyzną. Jest znanym obrońcą ludności polskiej i jej interesów politycznych i gospodarczych. W latach 1964-70 odbył studia germanistyczne w Instytucie Języków Obcych w Mińsku, a w latach 1971-73 studia doktoranckie z filozofii w Instytucie Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi. Tłumacz w Akademii Nauk Białorusi w Mińsku (1968-1973). Nauczyciel szkoły średniej w Mejszagole koło Wilna (1970-75). Dziennikarz „Kuriera Wileńskiego” (1975-1983). Wykładowca Akademii Nauk Społecznych w Wilnie (1983-86). Docent filozofii na Wileńskim Uniwersytecie Państwowym oraz Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym (1975-1991). Redaktor naczelny kwartalnika naukowo-literackiego „W Kręgu Kultury” w Wilnie. Senator i członek Komisji ds. Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRS (1989-1991). Współzałożyciel i członek Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie (1988-1990). Członek-założyciel Fundacji Kultury Polskiej na Litwie (1989) oraz Uniwersytetu Polskiego w Wilnie. Członek Rady Koordynacyjnej Światowego Forum Mediów Polonijnych (1994) i Międzynarodowego Komitetu Obrony Praw Polaków na Białorusi (1992).
Dr Jan Ciechanowicz jest autorem szeregu publikacji książkowych: „W kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu sprawiedliwych”, „Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Człowiek i kultura w filozofii Theodora W. Adorno”, antologii „Sponad Wilii cichych fal” oraz wydanych ostatnio przez Polski Fundusz Wydawniczy „Twórców cudzego światła”. W druku znajdują się dwie dalsze pozycje: „Droga geniusza” (o Adamie Mickiewiczu) i „W bezkresach Eurazji" (o wybitnych polskich podróżnikach na terenie Rosji). Na wydawcę oczekuje fundamentalne dzieło „Rycerstwo Wielkiego Księstwa Litewskiego”; jest to herbarz-słownik liczący ponad 1800 stron druku, któremu autor poświęcił piętnaście lat intensywnej pracy.
Wielkim powodzeniem czytelników cieszyły się artykuły dr. Jana Ciechanowicza poświęcone dziejom Uniwersytetu Wileńskiego, ujęte w cykle: „Poczet profesorów wileńskich”, „W promieniu Wszechnicy Wileńskiej”, „Losy naszych ziomków”, „Polskie karty nauki rosyjskiej”.
Organizatorzy zapraszają serdecznie na spotkanie z człowiekiem wielkiego serca, pasji i talentu, znakomitym mówcą, wytrawnym polemistą, orędownikiem polskości, Szlachetnym Romantykiem, któremu przyszło żyć w niezbyt romantycznych czasach.
Informujemy również, że 14 lutego (piątek) o godz. 20.00 w Polskim Centrum Kultury im. Jana II w Mississauga, 4300 Cawthra Rd., odbędzie się uroczysty wieczór poświęcony 200. rocznicy urodzin Adama Mickiewicza. W trakcie wieczoru wystąpi polska młodzież z recytacjami utworów wielkiego poety oraz prof. Jan Ciechanowicz, wybitny znawca twórczości i życia Adama Mickiewicza. Organizatorami wieczoru są: Związek Nauczycielstwa Polskiego w Kanadzie, Związek Narodowy Polski Gmina l oraz Komisja Edukacyjna Centrum. Wstęp wolny.
Prof. dr Jan Ciechanowicz gości w Kanadzie na zaproszenie Gminy 1 Związku Narodowego Polskiego i redakcji tygodnika „Głos Polski”.
* * *

Głos Polski”, nr 8, Toronto, 22 lutego 1997 r.:

Wieczór z okazji 200-lecia urodzin Adama Mickiewicza
Być może trochę nieskromnie pisać z zachwytem o wydarzeniu, którego się było współorganizatorem, lecz chyba wszyscy licznie przybyli w piątek na uroczysty wieczór ku czci 200-lecia urodzin Adama Mickiewicza do dużej sali Polskiego Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississaudze, zgodzą się z opinią, że był on nadzwyczaj udany. Przyczynił się do tego sukcesu cały zespół organizatorów, (a to: Związek Nauczycielstwa Polskiego w Kanadzie z prezeską Wandą Bujalską, Związek Narodowy Polski w Kanadzie, Gmina 1 z prezesem Bogumiłem Nowinowskim, Komisja Kultury Centrum J.P. II z Ewą Poliszot i nasza redakcja), wspaniali wykonawcy – młodzież polska i przede wszystkim profesor Jan Ciechanowicz, który okazał się znakomitym mówcą. Już na początku wieczoru, po wprowadzeniu i powitaniach gości (wśród których znaleźli się m.in.: prof. Robert A. Varin – Prezes ZNPwK, Anna Ejbich z ZG KPK, Marian Fijał – Prezes SPK, Krystyna Burska z Fundacji Mickiewicza w Kanadzie, Edward Zyman – Prezes Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie) i publiczności przez Wandę Bujalską i Wiesława Magierę, dostojny gość z Wilna wystąpił z arcyciekawym referatem. Oryginalny sposób prowadzenia opowieści o zawiłym życiu i pracy twórczej naszego Wieszcza oraz widoczna swoboda profesora w poruszaniu się po mickiewiczowskiej problematyce sprawiły, że słuchało się go z przyjemnością i dużą uwagą jednocześnie. Treść wystąpienia Jana Ciechanowicza opublikujemy w „Głosie” za tydzień.
Tuż po referacie na dużym ekranie Centrum obejrzeliśmy fragment chyba najznakomitszej inscenizacji „Dziadów” w reżyserii Konrada Swinarskiego, wystawionych przed laty w krakowskim Teatrze Starym z udziałem gwiazd polskich scen, m.in.: Anny Polony, Anny Dymnej, Tadeusza Malaka oraz trzech panów Jerzych: Radziwiłłowicza, Stuhra i Treli.
Na trzecią część Wieczoru złożyły się recytacje dzieł mistrza Adama i utwory muzyczne na fortepian w wykonaniu polskiej młodzieży w Kanadzie. Wszystkim bez wyjątku należą się ogromne brawa za piękne deklamacje. Równie podobali się młodzi pianiści: Michał Haduk (zagrał „Taniec z szablami” Chaczaturiana), Ania Basiukiewicz (Polonez g-moll Chopina) i Maciej Dorma (wykonał Walca a-moll i Walca opus 34 nr 3 Fryderyka Chopina).
Świetnie zaprezentowali się w recytacjach: Ania Poliszot („Konrad Wallenrod”), Ludwika Juchniewicz („Zosia” – fragment z „Pana Tadeusza”), Dominika Dittwald („Broń mnie przed sobą samym”), Joanna Kostka („Do M...”), Paulina Robak („Nowy Rok”), Marta Sołtys („Koncert Jankiela”), Ola Migatulska („Inwokacja”), Justyna Surzan („Przyjaciele”) i Ola Żmichowska („Lis i Kozioł”). Trzeba wyrazić uznanie dla wykonawcy pięknej scenografii na okazję Wieczoru artysty malarza Mariana Mularczyka.
Po części artystycznej, w przerwie na kawę i pączki dla wszystkich (z cukierni „Sweet Temptation”), liczna (trochę nadspodziewanie) publiczność żywo wymieniała wrażenia z imprezy, która – jak wieść niosła – bardzo się podobała. W części końcowej miała miejsce symboliczna uroczystość nadania imienia Adama Mickiewicza Szkole Polskiej przy Fern Public School. Akt nadający Szkole imię Wieszcza z rąk Prezeski ZNP Wandy Bujalskiej odebrała Bożena Franciszkiewicz, nauczycielka placówki. Patronat nad Szkołą im. Mickiewicza objęła Gmina 1 Związku Narodowego Polskiego w Kanadzie. I wreszcie – przyszedł czas na bezpośrednią wymianę myśli pomiędzy głównym mówcą Wieczoru dr. J. Ciechanowiczem a zgromadzonymi słuchaczami. Pytania dotyczyły w większości spraw związanych z życiem mistrza Adama. Dociekliwość niektórych polonusów wyrażaną w pytaniach dotyczących intymnych meandrów żywota wielkiego poety, prelegent skutecznie pohamowywał. Mówca był zdania, że temat ten nie przystaje do Wieczoru składającego hołd Mickiewiczowi i proponował, by zainteresowani poprosili raczej o wypowiedzi w tej kwestii biegłych psychiatrów lub seksuologów o historycznym zacięciu...
oprac. Wiesław Magiera

P.S. Wykład Jana Ciechanowicza oraz dodatkowe fotografie z Wieczoru opublikujemy za tydzień. Organizatorzy dziękują dyrekcji PLL LOT w Toronto za sponsorowanie przylotu naszego gościa z Polski.

* * *

Głos Polski”, nr 9, Toronto, 1 marca 1997 r.:

Mickiewicz – jaki był?
Wykład wygłoszony przez prof. Jana Ciechanowicza na uroczystym Wieczorze z okazji 200-lecia urodzin A. Mickiewicza w Polskim Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississaudze 14.02.97

Wielce Szanowni Państwo, Drodzy Rodacy,
Czuję się niezmiernie zaszczycony i dumny z powodu tego, że mogę dziś złożyć głęboki pokłon jednemu z najbardziej szlachetnych i patriotycznych odłamów narodu polskiego, Polonii kanadyjskiej. Myśmy na Kresach, w Wilnie, we Lwowie, w Grodnie doskonale znali Państwa postawę, zaangażowanie patriotyczne, Państwa ofiarność w niesieniu pomocy Rodakom na ziemiach zabranych.
Choć do 200 rocznicy urodzin Adama Mickiewicza zostało jeszcze ponad rok czasu, to obchody te zostały już rozpoczęte, już mnożą się publikacje w różnych językach, poświęcone jednemu z czterech naszych, obok Krasińskiego, Słowackiego i Norwida, wielkich wieszczów. Publikacje nie tylko w języku polskim, ale również w języku litewskim, białoruskim, rosyjskim i z całą pewnością ten potok artykułów, książek będzie przybierał na sile i obfitości w miarę się zbliżania 200 rocznicy Adama Bernarda Mickiewicza.
Gdybym zadał Państwu pytanie: – jakiej barwy włosy miał Adam Mickiewicz? jakiego koloru oczy? jakiego kształtu nos? – przypuszczam, że prawie każdy z Państwa udzieliłby nam innej odpowiedzi. Zmierzam ku temu, że nawet informacje o rzeczach i ludziach znanych, często wydają się tylko być informacją, lecz faktycznie informacją nie są, a są raczej swego rodzaju nieporozumieniem. Proszę porównać swoje przypuszczenia czy wyobrażenia, jeśli powiem, że Adam Mickiewicz miał włosy rude, oczy błękitne, a nos „kierpaty”. Czy ktoś z Państwa miał inne rozwiązanie? Niewykluczone. Na temat rzeczy nawet najprostszych, wydawać by się mogło, np. narodowości Adama Mickiewicza kruszy się dziś kopie. Do dzisiaj temat pochodzenia jego matki i ojca, już nie mówiąc o interpretacjach wielkich filozoficzno-poetyckich dzieł Adama Mickiewicza, stanowi przedmiot bardzo intensywnej wymiany zdań. Byłoby niepodobieństwem w ciągu tych pół godziny, poddać szczegółowej analizie bieg życia, twórczość naszego wielkiego poety i filozofa. Dlatego proponuję dość skrótowo, jasno przypomnieć bieg życia Adama Mickiewicza. Całkiem już krótko poświęcimy nieco uwagi pewnym dwuznacznym zagadnieniom, jak właśnie pochodzenie Mickiewicza, jego stosunek do religii i relacje ze Stolicą Apostolską. Być może wspomnimy także o niektórych innych problemach. Już od wielu dziesięcioleci w szkołach Litwy Adam Mickiewicz jest nazywany „poetą litewskim piszącym po polsku”. W szkołach białoruskich jest dotychczas przedstawiany młodzieży jako wybitny poeta białoruski, który na skutek jakiegoś nieporozumienia pisał po polsku. Jednym z ciekawszych również „rozwiązań genealogicznych” jest sugerowanie, że Adam Mickiewicz był pół-Żydem, pół-Polakiem. W zasadzie nic dziwnego, Proszę Państwa, się nie dzieje z naszym panem Adamem, ponieważ nie tylko jego spotyka taki los. O Karolu Wojtyle, naszym wielkim polskim papieżu, naszej dumie narodowej, na Ukrainie pisze się, że to polityk, działacz, papież ukraińskiego pochodzenia. Na Litwie zaś publikuje się artykuły, że to nie żaden Wojtyła tylko Wajdila – rodowity Litwin. Podobnie na Białorusi. W żadnym wypadku nie chcę być rozumiany przez Państwa jako człowiek, który drwi z naszych miłych sąsiadów. Jeśli ktoś jest wielki, to za życia jest zazwyczaj maltretowany, nienawidzony, zaszczuwany, nikt się do niego nie przyznaje, a gdy umrze i gdy jego dziedzictwo kulturalne zajaśnieje w całej swojej krasie, zjawia się szereg chętnych do posiadania tego bogactwa, piękna i wówczas także pojawiają się często kuriozalne próby zawłaszczenia tą czy inną osobowością, tą czy inną twórczością. Taki los spotkał między innymi także naszego Adama Bernarda Mickiewicza. Co mówią jednak fakty, przekazy archiwalne na temat Mickiewiczów i Majewskich, bowiem z Majewskich się wywodziła matka naszego poety, Barbara Majewska herbu Starykoń. Otóż Mickiewiczowie używali herbu Poraj. Ci Mickiewiczowie, z których się wywodził właśnie nasz wieszcz. „Poraj odmienny”, inaczej znaczy także „Mickiewicz”. Po prostu kwiatek róży przedstawiony jest na tarczy herbowej rycerskiej. Byli jednak także Mickiewiczowie herbu Lis i herbu Nałęcz spokrewnieni z tymiż, faktycznie wszelako stanowiący różne odnogi jednego wielkiego domu rycerskiego. Jest to odwieczna szlachta lechicka, potomkowie tzw. Radymiczów i Krywiczów, którzy przywędrowali w okresie między V a VIII w. z prawego brzegu Wisły nad Niemen i Wilię. Cała ludność tamtych terenów to ludność prapolska, lechicka, odwiecznie słowiańska, stanowiąca ten sam typ antropologiczny co ludność np. dzisiejszego Mazowsza. Na marginesie dodam, że w tymże okresie z terenu Polski, z Małopolski wyszły liczne plemiona lechickie w kierunku Bałkanów i dziś się nazywają Chorwatami. W tymże okresie wywędrowało z Wielkopolski szereg plemion lechickich. Te plemiona lechickie, które się również osiedliły na Bałkanach, dziś nazywają się Serbami. Każda historia Serbii rozpoczyna się od dumnego stwierdzenia, że w VII w. przodkowie Serbów wyszli z terenów Polski. Prawie nigdzie na świecie, jak mi się wydaje, a czytam prasę serbską również, Polska nie jest tak kochana jak w Serbii. Również z terenów Polski i w tymże czasie z prawego brzegu Wisły kilka plemion lechickich wędrowało także w kierunku wschodnim. Trudno byłoby teraz mówić o przyczynach tej wędrówki lechickich plemion, ale faktem jest, że ta wędrówka miała miejsce. W dzisiejszej Białorusi, słowiańska ludność Wileńszczyzny to właśnie potomkowie tych Lechitów, którzy wywędrowali w VII, VIII w. na tereny, na których się dzisiaj właśnie znajdują. Białorusini, na przykład są przez Benedykta Dybowskiego, nazywani Białolechitami. Jest to naród „jednej krwi”, że tak powiem, z Polakami. Dotychczas tereny Litwy i Białorusi zamieszkują liczne „gniazda” Mickiewiczów. Jedne z nich poczuwają się do polskości, inne do białoruskości, a jeszcze inne do litewskości. Na przykład Jakub Kołas, klasyk literatury białoruskiej był to faktycznie Konstanty Mickiewicz, jego rodzina się pieczętowała tym samym herbem Poraj-odmiana, którym właśnie pieczętowała się rodzina Adama Mickiewicza. Mamy także w dzisiejszej Republice Litewskiej poetę o nazwisku Juozas Mickievicius czyli Józef Mickiewicz. Zadziwiająca rzecz: ten sam ród, ta sama krew, a przynależność do różnych narodów. Ta sama rodzina wzbogaca trzy różne pobratymcze kultury. To zjawisko niesłychanie fascynujące. Sprawami tymi zajmuję się, jak Państwo czytaliście już o pewnością w „Głosie Polskim”, notabene świetnie redagowanym piśmie, w zapowiadanym tam mego autorstwa III-tomowym herbarzu: „Księga Rycerstwa Wielkiego Księstwa Litewskiego”. W szczególny sposób poświęciłem uwagę tym właśnie znakomitym polskim rodzinom. Rodzinom, które wzbogacały swoim wysiłkiem kilka kultur: rosyjską, ukraińską, białoruską, polską, niekiedy niemiecką, litewską. To jest zjawisko absolutnie fascynujące. Niestety, do tej pory nauka polska ani jakakolwiek inna na świecie tego problemu nie opracowywała. W ciągu wielu lat pracy podjąłem taką próbę z ofiarną pomocą mojej kochanej żony Haliny. Opracowaliśmy dzieło z pogranicza historii, psychologii, historii kultury, genealogii i heraldyki. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś może złożę u Państwa wizytę i tenże herbarz będzie wydany, a Państwo będą mogli skierować do mnie, także krytyczne, uwagi na temat tej edycji.
Jeśli mówić o Majewskich – byli Majewscy różnych herbów: Jastrzębiec, Łabędź, Starykoń, Nałęcz, Lew, Zadora itd. – bardzo rozbudowana rodzina. Jest niepodważalną prawdą, że istniały co najmniej trzy rodziny o nazwisku Majewskich, które był żydowskiego pochodzenia. Z osób zupełnie prawych, uszlachconych przez królów polskich, dobrze służyli Polsce, byli polskimi patriotami, jednak nie było żadnej żydowskiej rodziny o nazwisku Majewski, która by używała herbu Starykoń. Ten herb przedstawiał konia, „maszerującego” z prawa w lewo na tarczy rycerskiej. Znane są publikacje różnych autorów, którzy sugerowali, że matka Adama Mickiewicza, Barbara Majewska, była Żydówką, neofitką. Ponoć jej ojciec miał się ochrzcić, przejść na polskość, na katolicyzm i właśnie został ojcem matki wybitnego poety polskiego. Proszę mnie nie posądzić o antysemityzm, bo antysemitą nie jestem, ale prawda jest mi droższa niż cokolwiek. Chodzi nam tylko o prawdę. Otóż mogę stwierdzić z całą odpowiedzialnością i pewnością, że matka Adama Mickiewicza, Barbara Majewska była czystej krwi szlachcianką polską. Należała do jednej z bardzo mocno zbiedniałych, podupadłych gałęzi tego rodu. Prof. Konrad Górski – między innymi – sugeruje, że nawet z samego faktu wielkiej biedy, prawie nędzy, w której przebywała rodzina Majewskich, można wnioskować, że to nie była rodzina żydowskiego pochodzenia, nie była to rodzina należąca do frankistów. Setki żydowskich rodzin otrzymało polskie nadanie szlacheckie, ale te rodzina musiały uiścić bardzo duży „okup finansowy”. 500 dukatów – cały duży kapitał, który wzmacniał skarb królewski. Gdyby Majewscy, ta gałąź właśnie, była frankistowska, z całą pewnością musiałaby to być szlachta bardzo zamożna. To pośredni oczywiście argument, on wprost niczego nie dowodzi, ale jako dodatkowy niejako szczegół z całą pewnością potwierdza nasz wniosek o tym, że Adam Mickiewicz był czystej krwi Polakiem. Jeśli Państwo znajdą jakieś publikacje sugerujące, że był Rosjaninem, Ukraińcem, Białorusinem, czy Litwinem lub Żydem, Arabem czy np. Etiopczykiem – z całą pewnością mogą być Państwo pewni, że był Polakiem. Skąd jednak się biorą tego typu przypuszczenia czy wprost twierdzenia?
Niektórym Polakom w XIX w. wydawało się, że jeśli kogoś nazwą Żydem, to już go „załatwili”. Rzecz odnosi się też do Mickiewicza, człowieka bardzo utalentowanego, lecz dosyć niemiłego w osobistym obyciu, nieco nieprzyjemnego, impulsywnego, niecierpliwego, przerywającego swoim rozmówcom, nikogo prawie nie słuchającego. Narzucał zawsze swoje zdanie, był „w gorącej wodzie kąpany”, nie cieszył się sympatią wielu ludzi. Wielu ludzi „serdecznie” go nie lubiło, często bliscy znajomi, a nawet „przyjaciele”. Stąd chęć tzw. dopieczenia. My, Polacy, w ogóle lubimy dopiec sobie nawzajem. Oj, jak lubimy... – to, niestety, jedna z naszych konstytutywnych cech. Ksawery Branicki i paru innych „przyjaciół” Mickiewicza rozpowszechniało pogłoskę, że on jest Żydem. Mickiewicz był bardzo biednym człowiekiem. Przez długie dziesięciolecia żył mniej niż skromnie, nosił stare, wytarte spodnie, nie zawsze czyste. „Hrabiowie” traktowali to jako „żydowskość”. Na ten temat piszą niekiedy czasopisma XIX w. W prasie polskiej Adam Mickiewicz był bardzo często atakowany, poniżany na rozmaite sposoby. Dopiero po śmierci doceniono go, pokochano i dzisiaj szczycimy się nim jako naszym wielkim wieszczem. Za życia jednak łatwego losu nie miał. Oplatały go zwykłe puste, nikczemne, polskie ploteczki. Inna rzecz, że już w XX w. różni pseudopublicyści czy pseudonaukowcy powtarzają tę ploteczkę jako „historyczną” prawdę.
Każdy z nas zetknął się w ten czy inny sposób z podobnymi „zarzutami”, powstałymi zwykle tam, gdzie na jednym terenie żyją dwie narodowości, dwie kultury. Trzeba zrozumieć psychologiczny mechanizm, źródło tej plotki, tego – nie powiem „zarzutu”, lecz raczej pomówienia, bo cóż to za zarzut, że ktoś jest Żydem. Powstaje pytanie jakim Żydem, jakim człowiekiem? I na tym koniec. Bycie Polakiem to ani nie cnota, ani nie wada. Owszem, dla niektórych jest to wada. Inni zaś się z tym obnoszą: „jestem Polakiem”. A ja zadaję pytanie: – jakim ty jesteś Polakiem? – jakim człowiekiem? – co masz w głowie? – co masz w sercu? – co dobrego dokonałeś w życiu i czego jesteś wart? Tylko to świadczy o twojej wartości, a nie to, że jesteś Francuzem, Arabem, Żydem, Polakiem czy Kanadyjczykiem. Przypuszczam, że Państwo się ze mną zgodzą? A jeśli Państwo mają odrębne zdanie: votum separatum, z całym szacunkiem pochylę głowę także przed odmiennym zdaniem, nie chcę bowiem narzucać wszystkim swej interpretacji tego zagadnienia.
Urodzony w 1798 roku. Niektóre przekazy czy legendy rodzinne głoszą, że w chwili przyjścia na świat przyszłego geniusza na zachodniej stronie nieba po godzinie czwartej wieczorem w Boże Narodzenie pojawiły się dwa ogniste słupy jako synchroniczne zjawisko – znak zapowiadający niejako przyjście na świat jednego z największych geniuszy w dziejach ludzkości. Czy to prawda? Gdybym był zwolennikiem psychologii i filozofii Karla Gustawa Junga – prawdopodobnie był się zgodził, że gdy przychodzi wielki geniusz, to zostaje to „odnotowane” w kosmosie przez jakieś znaki na niebie, oznajmiające przyjście wielkiego człowieka. Kiedy narodził się Chrystus, wiemy jakie znaki się zjawiły na niebie. Być może coś takiego również miało miejsce w tym przypadku. Jako młody chłopak uczył się w szkole podstawowej w Nowogródku, następnie w gimnazjum, i wreszcie w wieku niespełna 17 lat przybył Adam Mickiewicz do Wilna, aby studiować na Uniwersytecie Wileńskim. Po przyjeździe do Wilna furmanką, udał się zaraz przed oblicze Matki Bożej Ostrobramskiej, tak jak kazała mu mama – gorliwa katoliczka – i podziękował Matce Bożej za szczęśliwe przybycie do wielkiego miasta uniwersyteckiego, prosząc o błogosławieństwo na dalsze życie. Był przekonany do samej śmierci, że Matka Boża Ostrobramska nad nim ciągle czuwała. A w wielkie tarapaty pan Adam wpadał nieraz. Jego życie nieraz dosłownie „wisiało na włosku”. Sam o tym pisał w listach, publikacjach. Jednak wychodził z tych opresji w sposób wręcz cudowny. Na przykład pewnego razu w Wilnie Mickiewicz tonął i stracił przytomność. Obudził się dopiero na brzegu. Jak sam później wyznał – to Matka Boża Ostrobramska go uratowała. Komuś to może się wydawać mistyfikacją, lecz ktoś inny o głębszej wierze może to odebrać jako rzecz zupełnie naturalną i prawdopodobną. Po ukończeniu studiów młody Adam pracował w szkole powiatowej w Kownie. W 1820 roku, gdy był jeszcze studentem, ukazał się jego pierwszy zbiór pt. „Poezje” w Wilnie w nakładzie zaledwie 200 egzemplarzy. Całość od razu wykupiono i zaraz zrobiono dodruk. Został słynnym młodym człowiekiem i poetą, co wzbudziło zawiść nawet takiego wielkiego człowieka jak Jan Śniadecki, który publicznie nazwał Mickiewicza „wariatem” na jednym ze spotkań towarzyskich. Aż musiał student A. Mickiewicz przejść z wydziału matematycznego na wydział literacki i tam dopiero kontynuował studia. Nie można pominąć milczeniem tak ważnego faktu, jak uczestnictwo Adama Mickiewicza w Stowarzyszeniu Filomatów (założonego w 1817 r.) i Filaretów (powstałego w 1820 roku). Statut Filaretów głosił, że celem organizacji było nabywanie nauk, moralności i religii, udzielanie przez wzajemny przyjacielski dozór przestrogi, rady i wsparcia w niedostatku. Dziś na tej sali widzimy hasło ZNP-wK: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Bardzo podobnie brzmiało hasło Filomatów i Filaretów „Nauka, Ojczyzna, Cnota”.
W siedemnastym stuleciu nasz naród został w sposób drastyczny wykrwawiony. Prowadziliśmy wojny z Ukraińcami, Szwedami, Moskwą, Niemcami. W walkach wyginęła najlepsza szlachta. Naród utracił naturalną elitę, która zazwyczaj stanowi około 6% ludności każdego kraju i promieniuje w sposób pozytywny oddziaływując na pozostałych. Myśmy stracili właśnie te 6% i ludzie, którzy pozostali przy życiu, to ci o mniejszej energii życiowej, słabsi. Skutkiem tego od początku XVIII stulecia nasza ukochana Najjaśniejsza Rzeczpospolita faktycznie była już „karczmą zajezdną” dla wojsk rosyjskich. Nawet nie pytając o zezwolenie królów polskich, wojska moskiewskie grasowały po kraju grabiąc, tnąc, paląc, gwałcąc, tratując nasze odwieczne ziemie, nasze państwo jako swą dziedzinę do nich należącą. I wreszcie koniec XVIII stulecia. Tragiczne dla naszego narodu rozbiory, jeden cios, drugi, trzeci. Rzeczpospolita pada. Młodzi ludzie w rodzaju Adama Mickiewicza, Filomatów i Filaretów uważali, że popadniecie w niewolę to efekt naszego narodowego charakteru. A nasz charakter wynika z niewoli. Bierność, zawiść wzajemna, nikczemność charakteru, fałsz, niezdolność powiedzenia prawdy w oczy, wiarołomstwo, zdrady małżeńskie – wszystko to stanowiło bezpośrednie lub pośrednie przyczyny zniewolenia. Tak, tak – kto zdradza żonę, zdradzi też ojczyznę. Nie inaczej.
Wilno w tym czasie było stolicą kultury polskiej, na wszechnicy wileńskiej studiowało 1600 studentów. To była największa uczelnia w cesarstwie rosyjskim i jedna z najlepszych w Europie. Przy tym jakość nauczania była znakomita. Absolwenci wileńskiej wszechnicy pracowali na wszystkich europejskich uniwersytetach. Należeli do najlepszych i najsłynniejszych specjalistów. Młodzież polska w Wilnie pragnęła przeciwstawić się zaborcom, sile materialnej – wielką polską kulturę etyczną i duchową. W tym celu, reedukacji samych siebie, swego otoczenia, powstały te dwie młodzieżowe organizacje. Oczywiście Rosjanie szybko wpadli na ich trop. (Nikt nie potrafi być takim psem śledczym i takim katem jak aparat policyjny Rosji – wiemy o tym dobrze). Młodych ludzi aresztowano, osądzono, okuto w żelazo i wyprawiono w głąb Rosji. Co prawda, po przybyciu do Rosji specjalnie okrutne kary nie spadły na tę grupkę młodzieży wileńskiej. Postraszono ich, poedukowano i puszczono wolno, ale w Moskwie. Także Adam Mickiewicz w latach 1827-29 przebywał z tych powodów w Petersburgu, w Odessie, w Moskwie. Napisał wtedy przepiękne „Sonety krymskie”. W 1829 r. otrzymał pozwolenie na wyjazd z Rosji. Odbył podróż po Niemczech, Szwajcarii, Włoszech. Próbował bez skutku w 1831 roku, gdy trwało Powstanie Listopadowe, dotrzeć do Polski, przedostać się przez granicę pruską. Został jednak zatrzymany i musiał wracać do Francji. W 1832 roku właśnie osiadł w Paryżu. Wówczas napisał głębokie, prorocze i o piękności bez precedensu w kulturze światowej, za wyjątkiem Biblii, „Księgi Narodu Polskiego i Pielgrzymstwa Polskiego”. W 1834 roku 36-letni poeta żeni się z o 16 lat młodszą Celiną Szymanowską, córką pianistki Marii Szymanowskiej. W tymże roku jeszcze przed ożenkiem zdążył, dzięki Bogu, ukończyć „Pana Tadeusza”.
Po tym okresie już nigdy poezji nie pisywał. Proza życia. Koniec z poetą Mickiewiczem. Co prawda jeszcze się oddawał publicystyce, pisał dzieła naukowe, literackie, filozoficzne. No cóż – niekiedy życie rodzinne rzeczywiście skłania do filozofii... Szczególnie po konflikcie z żoną. Ten sam los spotkał właśnie naszego pana Adama. A Mickiewicz był nie tylko wielkim poetą, był znakomitym filozofem, uczonym, historykiem kultury, krytykiem literatury. W latach 1839-40 wykładał literaturę łacińską na Uniwersytecie w Lozannie, a w latach 1840-44 był profesorem College de France w Paryżu. Zwolniony za głoszenie zbyt radykalnych tez. W jego poglądach rzeczywiście nastąpiło wówczas jakieś pomieszanie lewicowości politycznej i dziwnego pseudoreligijnego ekstremizmu, któremu uległ pod wpływem bioenergetyka Andrzeja Towiańskiego. Niestety, głosił wtedy z katedry uniwersyteckiej koncepcje dziwaczne, irracjonalne, nie do przyjęcia. Siłą rzeczy, zawieszono go w pełnieniu profesorskich obowiązków. Przypuszczam, że gdybym był rektorem College de France, zrobiłbym to samo. Jak można było narzucać jakieś zupełnie irracjonalne poglądy oficjalnie z katedry uniwersyteckiej? Nawet we Francji, która była zawsze tolerancyjna. Zachowały się teksty jego wykładów w Lozannie i w Paryżu. Zwłaszcza te na temat literatur i języków słowiańskich są znakomite. Chodzi mi tu zarówno o głębię, jak i o szlachetność myśli.
Skoro nie można było być poetą – życie rodzinne nie pozwalało, skoro nie można było być filozofem i naukowcem – nie pozwalała administracja uczelni, pan Adam oddał się od 1848 roku polityce. Udał się do Włoch, gdzie stworzył polski legion, który miał walczyć o wolność Polski w kolejnym powstaniu. Był przekonany, że nic Polaków nie zatrzyma, że powstania będą wciąż ponawiane aż do skutku, aż wszyscy zaborcy zostaną z ziem polskich wyrzuceni. Od 1849 roku jest redaktorem „Trybuny Ludów” (nie „Ludu”!), a od 1852 zarabia na życie jako bibliotekarz w Bibliotece Arsenału.
Umiera w 1855 r., a więc wówczas gdy miał tylko 57 lat. W pełni rozkwitu twórczego Adam Mickiewicz odchodzi. Według pewnej wersji zmarł na cholerę, Istotnie wtedy w Europie grasowała cholera, według innej – został otruty przez rodaków będących na usługach policji rosyjskiej. Wersja otrucia przez prowokatorów rosyjskich, Polaków oczywiście, bo w otoczeniu Mickiewicza w Turcji byli tylko Polacy, ma również swoich zwolenników. Trudno jest definitywnie opowiedzieć się dziś po stronie pierwszej czy drugiej wersji. Obydwie są prawdopodobne. Szczególną wściekłość policji rosyjskiej, cara osobiście wywołał fakt, że Adam Mickiewicz zorganizował polski legion, potem zaś czeski i zaczął tworzyć legion żydowski do walki o wolność Polski. Tego już było za dużo, prawdopodobnie cierpliwości czara się wypełniła i naszego wielkiego poetę, polityka, filozofa zamordowano w skrytobójczy i nikczemny sposób. Mistrzowski również oczywiście. Zresztą ta wersja o otruciu Mickiewicza przez agentów carskiej ochrany, wywołuje wściekłość w historiografii rosyjskiej po dziś dzień, co jest absolutnie zrozumiałe, ale co nie podważa prawdopodobieństwa tego rodzaju wydarzeń.
Jeszcze dosłownie parę słów, bo mój czas się kończy, o religijności Mickiewicza. Otóż musimy stwierdzić z całą jednoznacznością, że Adam Mickiewicz był od pierwszych świadomych dni swego życia aż do ostatnich gorliwym i głęboko wierzącym katolikiem. Był znakomitym myślicielem chrześcijaństwa polskiego. Przypuszczam, że na świecie w ogóle nie ma poezji bardziej filozoficznej i bardziej głęboko religijnej niż poezja polska. Chociaż i niemiecka jest pod tym względem również na bardzo wysokim poziomie i niewątpliwie rosyjska. Ale polska jest, jak sądzę, po prostu bez konkurencji pod tym względem. A Adam Mickiewicz jest jednym z najwspanialszych polskich filozofów, myślicieli religijnych. Jest jednak rzeczą zadziwiającą, że ten gorący katolik i głęboki myśliciel katolicki jednocześnie przez całe swe życie miał bardzo napięte stosunki ze Stolicą Apostolską. Dlaczego? Mickiewicza oburzał fakt, że Watykan nie stanął w obronie katolickiej Polski, nie protestował przeciwko prześladowaniom Polaków katolików przez prawosławną Rosję. To jest naprawdę fakt trudny do zrozumienia. Dlaczego Stolica Apostolska nie broni katolickiego narodu polskiego pod ciosami barbarii azjatyckiej? Dlaczego Rzym nie bronił Polaków w XIX w. przed prześladowaniami Rosjan. Prawdopodobnie Rzym się łudził, drodzy Państwo, iż może uda się kiedyś skatolicyzować Rosję. A Rosjanie zachowywali się pod tym względem bardzo zręcznie. Wysłali kilku dyplomatycznych agentów do Rzymu, którzy deklarowali przed papieżem podczas audiencji, że prawosławie jest bardzo słabe w Rosji, a cała Rosja tylko oczekuje, żeby przejść na katolicyzm. Jednocześnie sytuacja była taka, że Rosjanie uważali, i dotychczas niektóre organa prawosławia rosyjskiego uważają, papieża za wcielonego szatana. Czyli faktyczne intencje Rosji były imperialne, zaborcze, jej gra dyplomatyczna – niesłychanie perfidna. Tak perfidna, że nawet dyplomacja Rzymu, nie mająca sobie równych przecież na świecie, (w końcu ma 2 tysiące lat doświadczeń), uległa moskiewskiej perfidii i nie broniła szczerych katolików Polaków przed prześladowaniami ze strony carów rosyjskich. Ten fakt niebronienia Polaków przed Rosją, oburzał do głębi Adama Mickiewicza. Wciąż się dobijał o posłuchanie u papieża, a gdy otrzymał taką sposobność, papież zachowywał się w sposób wyjątkowo „poprawny” i chłodny. Uważał, by nie przyobiecać czegoś Polakom. Gdy Mickiewicz zobaczył taką postawę, zaczął po prostu na papieża krzyczeć: Wam tu dobrze siedzieć bezpiecznie w Rzymie, a naród polski jest biczowany, mordowany, wieszany, rozstrzeliwany, zsyłany na Syberię. A wy tu siedzicie bezpiecznie. I mówicie o cierpliwości, o pokorze, o cnotach chrześcijańskich – krzyczał na papieża. Porwał się wręcz – jak piszą świadkowie tego wydarzenia – do rękoczynów. Papież wstał i zawołał: – Zabierzcie tego wariata. Tak audiencja się skończyła i do końca życia Mickiewicz miał już jak najgorsze stosunki z Watykanem. Natomiast pozostał wiernym katolikiem, dobrym chrześcijaninem, nie zmienił swych przekonań. Po prostu uważał, że co innego Bóg i wiara, a co innego konkretni ludzie, którzy sprawują w kościele władzę duchową i administracyjną. Takie są zadziwiające koleje stosunków między naszym wieszczem a Watykanem.
Jestem świadom fragmentaryczności mego tutaj wystąpienia przed Państwem. Proszę mi wybaczyć, że opuściłem wiele istotnych, ciekawych rzeczy. Dziękuję Państwu serdecznie za uwagę, za tak gremialne przybycie. Proszę mi wierzyć, jestem z całego serca zaszczycony i dumny z tej możliwości spotkania z Polakami w Kanadzie.”

* * *

Głos Polski”, Toronto, nr 11, 15 marca 1997 r.:

„Polskość i Polacy na Litwie na przestrzeni dziejów
Pod takim tytułem prof. Jan Ciechanowicz wygłosił referat podczas swego ostatniego pobytu w Kanadzie 17 lutego 1997 r. na spotkaniu autorskim w Toronto pod egidą ZZW-RP i PFWwK. Poniżej prezentujemy większość tego wystąpienia.

Wielce Szanowni Państwo, Drodzy Rodacy,
Temat nasz dzisiejszy jest obszerny i może być pojmowany w sposób różny: historyczny, psychologiczny, socjologiczny, a czas nasz siłą rzeczy jest ograniczony. Dlatego spróbujemy to zrobić w sposób dosyć skrótowy, ale jednocześnie w taki, żebyśmy mogli ukazać pewne węzłowe problemy, które nas dzisiaj interesują. Z moich ust nie usłyszycie Państwo teraz jakichś prawd ostatecznych, zasygnalizuję raczej pewne tematy, nad którymi można dalej rozmyślać i szukać tych czy innych rozwiązań. W moim usposobieniu nie dominuje apodyktyczność i chęć narzucania swego zdania. Uważam, że losem człowieka jest poszukiwanie prawdy. Natomiast odnalezienie jej jest bardzo mało prawdopodobne, jeśli chodzi o prawdę ostateczną. Niczym bowiem jest rozum ludzki w porównaniu z mądrością Bożą. Siłą rzeczy musimy więc nauczyć się zadowalać prawdami cząstkowymi. Litwa a polskość – temat piękny i niewątpliwie fascynujący. Litwa dzisiejsza a Litwa historyczna. Po raz pierwszy w VII w. jeden z historyków bizantyjskich używa pojęcia „Litwa” na oznaczenie niedużego, zagadkowego ludu, nieznanego bliżej, który mieszkał poniżej dzisiejszej południowej granicy Polski, gdzieś na terenie Austrii, Słowacji czy Węgier. Aż tam. Nie wiadomo, co to był za lud, jakie to było plemię, czy może było to już nawet państwo? Mimochodem bizantyjski historyk używa tego pojęcia. Następnie przez pięć stuleci panowała na ten temat zupełna cisza. Historiografia nie posługuje się w każdym bądź razie takim imieniem. I oto w wieku XII ponownie pojawia się pojęcie Litwa. Ale już nie nad Dunajem, nie hen tam za polską obecną granicą południową, a na północy. Tam, gdzie jest dzisiejsze Wilno, Mińsk i Grodno. Nie przypadkowo dzisiaj jako spadkobiercy Wielkiego Księstwa Litewskiego deklarują się nie tylko Żmudzini, czy Litwini, Republika Litewska, ale także Republika Białorusi. Historiografia obydwu tych krajów uważa siebie za prawdziwego spadkobiercę Wielkiego Księstwa Litewskiego. Są różne interpretacje słowa „Litwa”. Dzisiejsi naukowcy litewscy uważają, że Litwa pochodzi od żmudzkiego, litewskiego słowa „lietus” czyli „deszcz”, a więc Litwini to „ludzie deszczu”. Jest taka interpretacja historyczna, że dawni Litwini czy dawni Żmudzini lubili napadać na swoich sąsiadów i przeciwników pod przykryciem pory deszczowej, podczas deszczu. Nic wówczas nie słychać, nic nie widać. Taktyka polegała na uderzeniu znienacka, rozgromieniu wroga, wzięciu łupów i pod przykryciem deszczu, odejściu. Deszcz zmywa ślady i nie wiadomo, gdzie poszukiwać napastnika. Pojawia się, morduje, pali, zabiera i znika. Białoruski profesor Mikołaj Jarmałowicz wysunął natomiast koncepcję, że Litwa to jest nazwa podobna do takiej jak Moskwa, Mordwa itd. czyli jest to nazwa pochodzenia ugrofińskiego. Lit – znaczy siedem, wa – to rzeka, albo inne znaczenie plemię. A więc Litwa byłaby narodem siedmiu plemion lub ludem osiadłym na siedmiu rzekach. To pochodzenie jest także bardzo prawdopodobne. Są również słowiańskie i germańskie próby interpretacji tej nazwy. Osobiście skłaniałbym się do koncepcji ugrofińskiego pochodzenia tej nazwy, która oznacza właśnie albo lud siedmiu plemion, albo lud osiadły nad siedmioma rzekami. Interesujące jest też pochodzenie litewskiego określenia Polaka „Lankas” – po litewsku Polak. Twierdzi się, że „Lankas” pochodzi od zasłyszanego polskiego „lękać się”. Gdy Litwini bili Polaków, Polacy uciekali i wołali „lękam się”, „lękam się”. Stąd ponoć pochodzi ta nazwa. Oczywiście to raczej anegdota, bowiem ten kto ucieka nigdy nie wola „lękam się”, gdyż nawet nie ma na to czasu.
W VIII wieku naszej ery z prawego brzegu Wisły wyszło kilka potężnych plemion lechickich, słowiańskich, które osiadły na terenach dzisiejszej Wileńszczyzny, Mińszczyzny. Grodzieńszczyny. Niektóre plemiona poszły dalej aż tam, gdzie dzisiaj się znajduje Psków, Nowogród, Kijów, Smoleńsk. Tamże właśnie Krywiczowie, Wiatyczowie i Radywiczowie – prapolskie plemiona – założyły kilka potężnych państw: Republike Pskowską, Republikę Nowogrodzką, Księstwo Smoleńskie, Księstwo Połockie, Kijów, tzw. Ruś – Ukrainę. Większość naukowców mniema, że ci Polanie, którzy mieszkali na terenie dzisiejszej Polski, a Polanie, którzy założyli Kijów, to dwa różne plemiona. Ale jest opcja inna, która twierdzi, że jednak ci sami Polanie założyli Kraków i Kijów. Ja również jestem zwolennikiem tezy, że jednak to byli ci sami Polanie. Warto tu zdać sobie sprawę z gigantycznej energii państwowo-twórczej i kulturo-twórczej mało z czym porównywalnej, która spowodowała założenie około 7-8 silnych średniowiecznych państw w tamtym okresie. To był wysiłek i wyczyn świadczący o wyjątkowej inteligencji, sile organizacyjnej, o wyjątkowych talentach i energii życiowej. Lechici – wcześni Polacy, gdzie tylko się pojawiali, zawsze przynosili jakiś ferment, zmiany, jakiś ruch, ożywienie, wszędzie byli czynnikiem wyjątkowo pozytywnym. Natomiast na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego, które kształtowało się już w XII i XIII stuleciach niewątpliwie oprócz Słowian mieszkali także Bałtowie czyli przodkowie dzisiejszych Litwinów i Łotyszów. Było jeszcze plemię bałtyckie Prusów, które jest obecnie tylko wspomnieniem historycznym, ponieważ Prusowie, którzy mieszkali w dzisiejszej północnej Polsce zostali częściowo spolszczeni, częściowo zgermanizowani, a częściowo weszli w skład etnosu litewskiego współczesnego. W okolicach Brześcia Litewskiego mieszkało jeszcze jedno plemię wojowników – Jadźwingowie. To bałtyckie plemię używające jednego z języków bałtyckich, dziś nieżyjące. Weszło ono w skład etnosu polskiego i częściowo białoruskiego. Na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego istotną rolę odgrywał element germański, konkretnie skandynawski. Liczne nazwiska, imiona spotykane w starych przekazach archiwalnych świadczą, że Germanowie byli obecni i odgrywali również bardzo istotną rolę w tworzeniu się Wielkiego Księstwa Litewskiego (WKL). Byli Ugrofinowie jako najstarsza, archaiczna ludność tamtych terenów. WKL było to państwo wieloetniczne. Najbardziej dynamiczną rolę kulturotwórczą i państwowotwórczą odgrywała jednak ludność słowiańska, potomkowie Krywiczów i Radymiczów, którzy przyszli na te tereny z nadbrzeża wiślańskiego. W nauce historycznej rosyjskiej istnieje nawet taka koncepcja, której zwolennikiem był wybitny, już nieżyjący pisarz rosyjski i historyk Władimir Cziwilichin, który w swym dziele pt. „Pamięć” twierdzi, że pierwszą dynastią panującą także w Kijowie i w Moskwie byli Rurykowiczowie. To znana prawda, ale on uważa, że Rurykowiczowie, którzy nazwę biorą od swego protoplasty Rurika, to dynastia polska. Bowiem imię Rurik to faktycznie zniekształcony Raróg – sokół, orzeł. Tenże badacz twierdzi, że z północnej Polski, z polskiego wybrzeża bałtyckiego przybyła silna drużyna księcia lechickiego do Kijowa i do innych miast, zakładając Księstwo Suzdalskie, Księstwo Moskiewskie, Smoleńskie i cały szereg innych. A więc narodowa historiografia rosyjska, której Cziwilichin jest reprezentantem, jest jeszcze bardziej radykalna niż moje poglądy w tej sprawie.
Na przestrzeni dziejów Ziemia Wileńska, Litwa stanowiły bardzo istotną część kultury polskiej. Wspomnijmy Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Ignacego Kraszewskiego, Henryka Sienkiewcza, Stanisława Moniuszkę, Józefa Pilsudskiego – tę wyliczankę można by ciągnąć w nieskończoność.
Z Ziemi Wileńskiej, czyli z dzisiejszej Litwy, wywodzi się szereg znakomitych polskich rodzin o wyjątkowych talentach. Możemy oczywiście jako Polacy tylko ubolewać, że dziś te tereny znajdują się pod obcą administracją. Dziś Polacy stanowią większość ludności Wileńszczyzny, mimo wywózki, morderstw bolszewickich popełnionych na naszym narodzie. Jest to ludność rolnicza, prosta, świadomie przez bolszewickich zbrodniarzy spychana do poziomu zwykłych wyrobników. Polaków bardzo rzadko dopuszczano do nauki, kultury, sztucznie pętano. Sytuacja była i jest pod tym względem dramatyczna.
Nie można pominąć roli Uniwersytetu Wileńskiego w historii kultury polskiej. Założona została ta wszechnica w 1579 r. przez jednego z największych naszych królów – Stefana Batorego. Ks. Piotr Skarga, wielki kaznodzieja i filozof, był pierwszym rektorem Wileńskiego Uniwersytetu. Drugim był ks. Jakub Wujek, tłumacz Pisma Świętego na język polski. Polszczyzna Wujka przewyższa bodaj dzisiejszą polszczyznę pod względem piękna, siły, która bije z tego języka. Biblia w tłumaczeniu Wujka w moim odczuciu to tak piękne arcydzieło, że żadne nowe tłumaczenie nigdy nie doścignie jego poziomu. Wszechnica wileńska istniała bardzo długo, aż do 1832 roku, kiedy to car postanowił zamknąć uczelnię ze względu na to, że jej studenci bardzo czynnie wzięli udział w Powstaniu Listopadowym. Powstał tzw. Legion Akademicki, bardzo silny oddział partyzancki, który kilkakrotnie gromił duże oddziały husarii rosyjskiej, jazdy jednej z najlepszych w ówczesnym świecie. Panicznie bali się husarzy rosyjscy studentów wileńskich i jak Stalin nie wybaczył naszemu narodowi klęski 1920 r. i wymordował naszych oficerów w Katyniu, tak car wcześniej nie wybaczył studentom wileńskim ich bohaterstwa i w 1832 r. wszyscy studenci zostali relegowani, a uczelnia zamknięta. Zbiory biblioteczne, numizmatyczne wywieziono przeważnie do Kijowa do zakładanego właśnie uniwersytetu św. Włodzimierza, na którym zresztą niebawem też powstały polskie organizacje patriotyczne. Wkrótce i stamtąd zaczęto setkami Polaków i polską młodzież wywozić na Syberię. Czyja była to uczelnia – Wileński Uniwersytet? Dla nas wszystko jest jasne, nie ma o czym mówić, temat jest klarowny. Z punktu widzenia historiografii litewskiej sytuacja wygląda bardzo dziwnie. Na przykład ks. Kazimiras Propolanis, profesor petersburskiej Akademii Duchownej, w jednej ze swoich książek twierdził, że była to uczelnia polska i została stworzona w celu polonizacji i katolicyzacji terenów WKL. Wszystkie jego wypowiedzi o Wszechnicy wileńskiej wręcz promieniują nienawiścią do tej uczelni. Propolanis oczywiście sam się domagał od władz rosyjskich likwidacji nawet śladów po Wileńskim Uniwersytecie, zamknięcia polskich gimnazjów i szkół. Początkowo na Wileńszczyźnie w dużym stopniu jego naciski osiągały wymagany przez niego wynik. Jednocześnie współczesna nauka litewska twierdzi, że to była typowa uczelnia litewska. Argumentów jednak na poparcie tej tezy po prostu nie ma. Przecież założyli ją Polacy, dominującym elementem wśród wykładowców i studentów zawsze byli Polacy. Duch i kultura panujące w tej uczelni były polskie. Jednak zarówno książki wydawane dziś w Chicago przez historyków litewskich jak i te w Wilnie czy Kownie mówią o litewskim charakterze uczelni. Jeśli byłaby to wszechnica litewska, to dziwne jednak jest, dlaczego w grudniu 1939 roku Litwini ją zamknęli. Dopiero potem odnowili, poprzywozili studentów, profesorów z Kowna, przerzucili do Wilna Uniwersytet im. Witolda Wielkiego i nazwali znów Wileńskim Uniwersytetem. Każdy wszak rozumiał, że to był już inny uniwersytet, inna uczelnia, że naturalny rozwój tradycji został przerwany. Sam skłaniam się w tej sprawie do ugodowej pozycji, zważywszy, że nie tylko jednak Polacy tam pracowali i uczyli się, lecz także reprezentanci innych narodów: Rosjanie, Żydzi, Litwini, Białorusini, Niemcy, Estończycy, Szwedzi, Duńczycy, Francuzi, Hiszpanie, Włosi – kilkadziesiąt narodów. Znaczny był odsetek Niemców wśród profesury i studentów Wileńskiego Uniwersytetu. Myślę, że Wileńska Wszechnica była jednym z wielkich centrów kultury i oświaty europejskiej. Oczywiście, była uczelnią polską, ale jednocześnie europejską. Próby zbyt jednoznacznego określenia jej charakteru, podkreślanie tylko jej polskości, są po prostu nieracjonalne nawet z naszego polskiego punktu widzenia. Jestem skłonny do kompromisu i gdy Litwini piszą, że jest to uczelnia litewska, a Białorusini, że białoruska, ja wiem, że była to uczelnia polska, ale jednocześnie i białoruska i litewska, ponieważ na tej uczelni studiowało wielu Litwinów i Białorusinów. Wszechnica ta odegrała ogromną rolę w kształtowaniu się kultur także tamtych narodów.
Z ziem nam zabranych wywodziło się bardzo wielu wybitnych ludzi nie tylko jeśli chodzi o kulturę polską, ale także jeśli chodzi o kulturę rosyjską, litewską, białoruską, ukraińską. Taras Szewczenko, wybitny ukraiński poeta, studiował na Wileńskim Uniwersytecie. Z Kresów, z Podola, z Wołynia, z Ziemi Mińskiej, z Ziemi Wileńskiej wywodzi się szereg wybitnych postaci znanych z historii i kultury rosyjskiej. Wszyscy Polacy, w tym i ja, niezbyt kochamy Rosję i Rosjan, bo nie ma za co kochać, ale z drugiej strony nie sposób nie uznać, że kultura rosyjska jest jedną z wielkich kultur świata. Dla nas ważne jest to z kolei, że wyjątkowo wybitną rolę w kształtowaniu się kultury i nauki rosyjskiej odegrali Polacy, reprezentanci rodzin zamieszkałych na naszych dawnych Kresach w Wielkim Księstwie Litewskim, w tym właśnie lechickim mocarstwie. Dostojewski herbu Radwan, wybitny, wielki pisarz i filozof, bezlitosny myśliciel, „okrutnik psychologiczny” jest z pochodzenia Polakiem. Bodaj żaden pisarz w historii kultury światowej nie sięgał tak głęboko w psychikę ludzką, nie demaskował tak okrutnie tego zła, które tkwi na dnie nawet najlepszego serca ludzkiego. Weźmy rodzinę Strawińskich – Igor Strawiński był jednym z największych kompozytorów XX wieku. Strawińscy używali herbu Sulima, a pochodzili z powiatu trockiego koło Wilna z miejscowości Strawienniki i stąd od Strawiennik właśnie Strawińscy. Bardzo utalentowana rodzina – znany był nie tylko Igor Strawiński, ale także kilku wybitnych lekarzy, profesorów wyższych uczelni, wybitny malarz itd. Dzisiaj Strawińscy również mieszkają w Rosji i odgrywają istotną rolę w życiu kulturalnym tego kraju. Inny przykład – słynny podróżnik Mikołaj Przewalski wywodzi się z województwa chełmskiego, z miejscowości Przewały. Przez stulecia ta rodzina mieszkała na Smoleńszczyźnie, stanowiąc przykład dobrej kresowej szlachty polskiej. Najlepsze polskie rycerstwo swą krwią i piersią zasłaniało Rzeczpospolitą przed nawałą moskiewską. Gdy jednak ziemie te, w tym województwo smoleńskie, zostały odebrane Rzeczypospolitej, tamta szlachta częściowo się zruszczyła, przyjęła prawosławie, ale geniusz krwi polskiej, geniusz ducha polskiego zachował się i ci ludzie odegrali gigantyczną rolę w nauce i kulturze narodu rosyjskiego. Wspomnijmy również nazwisko Sikorski. Wszyscy znamy nazwisko Igora Sikorskiego, wybitnego konstruktora śmigłowców i samolotów, konstruktora, który już będąc 19-letnim studentem uczynił z Rosji potęgę w dziedzinie lotnictwa. Własnoręcznie montował samoloty, które były wówczas najlepsze na świecie. Ustanawiały rekordy świata pod względem szybkości i wysokości. Te samoloty już od 1913 r. montowano seryjnie. Odegrały one istotną rolę w I wojnie światowej. Rosja była wówczas potęgą w lotnictwie. Potem Igor Sikorski przeniósł się do Stanów Zjednoczonych i działał tam jako konstruktor przede wszystkim helikopterów. Obecnie na uzbrojeniu armii kanadyjskiej znajduje się ponad 200 helikopterów wzorowanych na konstrukcji Sikorskiego, w armii USA ok. 800. Był to jeden z najbardziej genialnych konstruktorów. Rodzina Sikorskich, stara szlachta polska, wywodziła się z Podola. Ojciec konstruktora, Jan Sikorski, znany w historiografii rosyjskiej jako Iwan Sikorski, był wybitnym psychologiem, profesorem petersburskiego uniwersytetu, autorem wielu fundamentalnych dzieł. Z polskiej szlachty wywodził się Piotr Czajkowski, herbu Dębno, jeden z największych kompozytorów w historii ludzkości. Co prawda sam Czajkowski gniewał się, gdy mu wspominano o jego polskim pochodzeniu, ale dwaj jego stryjowie przez całe życie szczycili się swoim polskim rodowodem. Gdy chcieli „dopiec” swemu bratankowi, mówili mu: a ty też jesteś Polakiem, jak i my. Glinka, twórca narodowej muzyki rosyjskiej w XIX w. też wywodził się z polskich przodków. Glinkowie pochodzili z Poznańszczyzny, zaś potem królowie polscy posłali jedną z ich gałęzi rodzinnych na Smoleńszczyznę. Stamtąd właśnie wywodził się wybitny kompozytor Glinka. Także Szostakowiczowie pochodzą z Grodzieńszczyzny.
Doprawdy mógłbym bez końca wymieniać znakomitości znane całemu światu, znane jako przedstawiciele kultury rosyjskiej, ale tak naprawdę były to znakomitości także polskie, związane z terenami dawnymi Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jeśli Państwo pozwolą, to na krótko przejdę teraz do czasów bardziej nam bliskich, a mianowicie do r. 1939, kiedy nasza ojczyzna padła pod ciosami barbarzyńców niemieckich i moskiewskich. Nastąpił kolejny podział Polski. Wschodnia Polska pozostała, jak dotychczas, pod okupacją. Ponad 2 miliony Polaków przetransportowano na Syberię. Grubo ponad 2 miliony wymordowano. Co prawda jeden z ministrów obecnej Polski, Adam Dobroński w jednym ze swych tekstów ostatnio twierdził, że tylko 38 tysięcy Polaków bolszewicy wywieźli na Syberię, ale na szczęście są nie tylko Dobrońscy, lecz i rzetelni historycy, którzy dokumentują nasze straty w sposób uczciwy, pokazując faktyczne milionowe straty narodu polskiego. Byłoby czymś niesłychanie podłym, żebyśmy teraz zapominali o milionach niewinnych ludzi, którzy padli ofiarą barbarzyństwa wschodniego. Nie jątrzymy, lecz nasza pamięć należy się tym ludziom. Wiemy, jakie były koleje losów narodu polskiego po wojnie na tamtych ziemiach. Podczas wojny nasi ludzie ginęli tam od kul partyzantki bolszewickiej, od hitlerowców litewskich, od komunistów i faszystów białoruskich. To tragedia, która ma niewiele sobie równych, porównywalna z Szoah narodu żydowskiego podczas II wojny światowej.
Ziemię wileńską przyłączono do Związku Sowieckiego, zaś w 1948 roku Centralny Komitet Komunistycznej Partii Litwy zwrócił się z oficjalnym listem do tow. Józefa Stalina, „ojca wszystkich narodów i geniusza wszystkich nauk” z prośbą, aby wszystkich Polaków Wileńszczyzny wywiózł na Syberię. Lecz Stalin w tym czasie przejawił w stosunku do nas jakby „ojcowską dobroć”: zamiast wywózki Polaków na Syberię, jak domagali się tego litewscy komuniści, przysłał na Litwę specjalnego swego emisariusza żydowskiego pochodzenia z zadaniem odtworzenia szerokiej sieci polskich szkół, utworzenia polskiej gazety. I tak się stało. Powstało 365 polskich szkół i polska gazeta. Czy Józef Wisarionowicz zdradził sam siebie, czy nas pokochał? Otóż nie, Stalin zdawał sobie sprawę z zupełnie szaleńczego szowinizmu Litwinów, a dla poskromienia tego szowinizmu trzeba było stworzyć „piorunochron”. Rosyjski? Rosjan prawie nie było na Litwie. Żydowski? Żydzi zostali wymordowani prawie w 100% przez Litwinów. A więc jaki? Polski. Niech istnieje litewski nacjonalizm, ale niech się on wyładowuje przez uderzanie w Polaków. Stad kilkaset polskich szkól, polska gazeta, nawet kilka polskich zespołów pieśni i tańca. To szkolnictwo istniało jednak na poziomie bardzo niskim, o co celowo administracyjnie dbano. Czyli Polacy z woli Stalina byli, ale stanowili tylko i wyłącznie piorunochron, nic więcej. Polityka wyjątkowo perfidna. W ten sposób odwracano uwagę Litwinów od rusyfikacji, od bolszewizmu, od bolszewizacji Litwy, a ci raz po raz uderzali w polski element, i zaniedbywali własną kulturę, zapominając o niebezpieczeństwie zsowietyzowania siebie samych. Ta polityka w ciągu 50 łat wyśmienicie się sprawdzała: To była polityka perfidna, bezwzględna i w sposób szatański, z punktu widzenia Stalina, mądra. l cóż się dziwić, drodzy Państwo, że dzisiaj Polacy, stanowiąc ok. 400 tys. mieszkańców Litwy, stanowią też jej pariasów.
Byłbym wielkim grzesznikiem przeciwko prawdzie, gdybym powiedział, że na Litwie panuje dziś straszliwy ucisk Polaków, że nic nie wolno, że wtrąca się nas do więzień itp. Polacy wileńscy potrafią się bronić, są twardzi. Te długie lata niewoli nauczyły nas wytrwałości – my potrafimy wytrwać w każdych warunkach, nawet najcięższych. Dziś na Wileńszczyźnie ukazuje się 6, na niezłym poziomie, pism polskich, w tym bardzo dobre pismo „Magazyn Wileński”, organ Związku Polaków na Litwie „Nasza Gazeta” czy „Kurier Wileński”. Jest godzinna, codzienna audycja radiowa w języku polskim dla mieszkańców Wileńszczyzny. Działają polskie szkoły. Są polscy malarze, pisarze, poeci. Choćby wspomnieć takiego poetę jak Henryk Mażul – to twórca europejskiego formatu, jego wiersze są lepsze od poezji Wisławy Szymborskiej. Jednocześnie ten człowiek, w przeciwieństwie do niedawnej „noblistki” jest prawie całkiem nieznany. Wydał parę zbiorków wierszy, ale przez cały okres sowiecki pisał do szuflady. Publikowany nie był. To tylko jeden z wielu talentów polskich w Wilnie. Dziś są na Wileńszczyźnie znakomite polskie zespoły pieśni i tańca, dziecięce, młodzieżowe i dorosłych, jak słynna „Wilia”, zespół „Wileńszczyzna” Jana Mincewicza, mojego dobrego przyjaciela, kompozytora, organizatora życia kulturalnego Polaków. Są jednak też ogromne trudności. Ostatnio ministrem oświaty Litwy został 84-letni, kiedyś gorliwy stalinowiec – Zinkiewiczius. Pierwszym zarządzeniem tego pana towarzysza było postanowienie, że wszystkie przedmioty na wszystkich uczelniach wyższych Litwy powinny być wykładane w języku państwowym czyli litewskim. W ten sposób już od nowego roku także na wydziałach rusycystyki czy polonistyki wszystkie przedmioty za wyjątkiem języka polskiego czy rosyjskiego są wykładane w języku litewskim. Sam przez 17 lat byłem wykładowcą filozofii na Wileńskim Uniwersytecie Państwowym, potem Wileńskim Instytucie Pedagogicznym i wykładałem po polsku. Gdybym teraz wrócił do Wilna, w niepodległej Litwie, już wykładów w języku polskim prowadzić bym nie mógł. Kolejna zapowiedź pana czy towarzysza ministra dotyczy posługiwania się we wszystkich szkołach na Litwie wszystkich szczebli językiem wykładowym litewskim. Jeśli to zarządzenie zostanie wprowadzone w życie, przestaną istnieć polskie szkoły na Litwie. Dyskryminacja, która istniała w okresie sowieckim, drastyczne ograniczenie praw ludności polskiej, może teraz przekształcić się w otwarte prześladowanie na wzór hitlerowski wszystkich mniejszości narodowych na Litwie. Nie twierdzę, że rzeczywiście ten proces już się rozpoczął, ale ta pierwsza jaskółka – zobligowanie wszystkich wyższych uczelni do wykładów tylko w języku litewskim – jest zapowiedzią dalszych posunięć absolutnie sprzecznych z duchem europejskości. Musimy się obawiać i być przygotowanymi na to, że będziemy działać w zupełnie nowych okolicznościach historycznych. Jako Wilnianie nie jesteśmy zbyt skorzy do rozpaczy. Znajdziemy radę i na tę sytuację. Jeśli nie będziemy mieli innego wyjścia prócz takiego, jakie będzie potrzebne, nasi wrogowie muszą się liczyć, że i z naszej strony nastąpią posunięcia, które pomogą nam jako części narodu polskiego obronić się, tak czy inaczej.

* * *

Głos Polski” Toronto, 12 kwietnia 1997 r.:

Szlachectwo zobowiązuje
O Księdze Rycerstwa Polskiego z jej autorem prof. Janem Ciechanowiczem rozmawia Wiesław Magiera
Wiesław Magiera:
– Bardzo proszę o podanie dokładnej nazwy opracowywanego przez Pana herbarza-słownika i przedstawienie krótkiej historii powstanie tego dzieła.
Prof. Jan Ciechanowicz:
– A więc pełna nazwa brzmiałaby: „Księga Rycerska Wielkiego Księstwa Litewskiego i Ziem Przyległych”. W tym herbarzu znajdą siebie nie tylko ci, którzy się wywodzą z Wielkiego Księstwa Litewskiego i nawet nie tylko ci, którzy się z ziem rdzennie polskich odgałęzili na Wielkie Księstwo Litewskie (a takich rodzin jest tysiące – faktycznie nie spotka się prawdopodobnie w Polsce żadnego poważniejszego nazwiska, które by nie odgałęziło się z centralnej Polski, z zachodniej, północnej czy południowej na tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego) – ale znajdą siebie także ci mieszkańcy, te rody, które się nie odgałęziały aż tak daleko na wschód i na północ, a zamieszkiwały na przykład Podlasie. Choć Podlasie przez pewien czas wchodziło w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale weźmy Małopolskę – paręset nazwisk rodów małopolskich, galicyjskich znalazło miejsce w moim herbarzu.
– Tak więc, podkreślmy to jeszcze raz, „Księga Rycerska Wielkiego Księstwa Litewskiego” nie odnosi się do rodów litewskich, lecz wymienia rody polskie, bo przecież żywiołem dominującym w Wielkim Księstwie Litewskim byli Polacy.
– Wielkie Księstwo Litewskie było państwem polietnicznym, wielonarodowym, lecz dominował bezwzględnie element prapolski, lechicki, słowiański. Wśród rodów o wybitnych kwalifikacjach duchowych, ogromnej sile i energii życiowej znajdą się prapolskie rodziny: Czajkowscy, Piaseccy, Granowscy, Strawińscy, Sikorscy, Domejkowie, Gzowscy, Strzeleccy, Dostojewscy. Całemu światu znane nazwiska znalazły się w tym herbarzu. Ale może ktoś powiedzieć, że nazwiska te przecież znajdują się w innych polskich herbarzach, na przykład w XVI-tomowym herbarzu Adama Bonieckiego, czy w herbarzu Kacpra Niesieckiego i innych. Otóż historie i genealogie rodów, które znajdują się już w innych polskich herbarzach, w bardzo wielu przypadkach zostały przeze mnie na nowo opracowane i bardzo silnie wzmocnione autentycznymi materiałami archiwalnymi. Przytaczam nie tylko spisy rodzin, nie tylko pokrewieństwa, miejscowości, w których dana rodzina zamieszkiwała, lecz także obszerne fragmenty archiwalnych materiałów sądowych, dziedzictwo epistolarne, które częściowo odnalazłem w archiwach, a częściowo cytuję z bardzo rzadkich wydań, które są prawie niedostępne dzisiejszemu czytelnikowi. Niemożliwym jest oddzielić Wielkie Księstwo Litewskie i Koronę Polską. Wszystko to było ściśle powiązane. Było to wszak jedno państwo, jeden naród, jedna szlachta. Tysiące czytelników tego herbarza, którym się wydaje, że ich przodkowie nie zamieszkiwali w Wielkim Księstwie Litewskim, odnajdzie tam swoich bezpośrednich przodków. Jeśli zaś chodzi o kresowe nazwiska takie jak Bohatyrewicz, Bogatkiewicz, Krupowicz i temu podobne – one znajdują się tam również. Często nie figurują w innych polskich herbarzach – u mnie się znalazły. Opracowałem ponad pół tysiąca nazwisk, których nie ma w żadnym z polskich herbarzy. Większość Polaków znajdzie swoje korzenie w tej księdze.
– Wspomniał Pan Profesor, że Wielkie Księstwo Litewskie było państwem wielonarodowościowym. Jakie inne narodowości – słynne rody – można znaleźć w Pańskiej Księdze Rycerstwa?
– Oczywiście tzw. polska szlachta królewska składała się nie tylko z etnicznych Polaków. To jest znana prawda. Siłą rzeczy Księga Rycerska Wielkiego Księstwa Litewskiego powinna również zawierać (o ile jest to dzieło obiektywne i sumienne, a takie chciałem stworzyć), genealogię, herby, nazwiska rodzin, które należą do innych narodów. W „Księdze Rycerskiej Wielkiego Księstwa Litewskiego i Ziem Przyległych” bardzo często odnajdą swoje korzenie rodziny białoruskie, litewskie, ukraińskie, niemieckie, łotewskie. Jest to praca pisana nie tylko z myślą o nas, o Polakach, ale także o innych zasłużonych patriotycznych rodzinach należących do innych narodów. Tereny te zamieszkiwała także szlachta polska żydowskiego pochodzenia. Jak wiadomo, Żydzi zamieszkiwali Polskę od stuleci. Badacze stosunków polsko-żydowskich uwypuklają, co do pewnego stopnia zrozumiałe – momenty konfliktowe, sprzeczności, negatywne wzajemne wpływy. W swojej Księdze próbuję uwypuklić przede wszystkim to co było pozytywnego. Wielu Żydów było sumiennymi patriotycznymi obywatelami Rzeczypospolitej. Królowie polscy uszlachcali ich za zasługi dla polsko-litewskiego państwa. Wielu Żydów już w XV, a szczególnie w XVI i XVII stuleciu zostało uszlachconych jako znakomici specjaliści w dziedzinie finansów. Regularne rycerstwo jednak parało się przede wszystkim pracą na roli w czasie pokoju, a w razie potrzeby brała szabelki i szła do boju. Otóż, co pomijają herbarze i większość książek polskich to fakt, że wielu Żydów zasłużyło się Polsce także na polu walki. Otrzymywali szarże oficerskie wojsk Rzeczypospolitej i polskie szlachectwo. Ponad sto uszlachconych za zasługi w Polsce rodów żydowskiego pochodzenia zamieszkiwało tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego.
– Jak wiele nazwisk w ogóle będzie zawierał Pański herbarz?
– Będzie to co najmniej dwa tysiące nazwisk. Księga Rycerstwa obejmie trzy duże tomy, które w całości mogą liczyć grubo ponad dwa tysiące stron. Znajdzie się w niej ponad tysiąc ilustracji, oryginalne kolorowe i czarno-białe zdjęcia herbów szlacheckich nigdy nie publikowanych.
– Przechadzając się polską ulicą w Toronto – Roncesvalles wspominał Pan nazwisko Granowska czy Krupowicz, które widzimy na szyldach tutejszych biznesów. Oznacza to, że wielu Polaków zamieszkałych w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, osoby, które nie są zainteresowane poszukiwaniami genealogicznymi, heraldyką, odkryją nagle, że ich przodkowie mogli pochodzić z polskich rodów szlacheckich i legitymować się herbem...
– Podczas moich spotkań z Polonią w Toronto, w Polsce i na Litwie wielokrotnie widziałem zaskoczonych ludzi, gdy mówiłem im, że należą do bardzo dobrych rodzin rycerskich. Ludzie są niekiedy kompletnie zaskoczeni. Ale nie dziwmy się – długie dziesięciolecia, 200 lat rozbiorów, następnie reżim komunistyczny, który z natury krzewił kult egalitaryzmu, równości, jednakowości ludzi – te czasy zrównały wszystkich do jednego poziomu. Staliśmy się wszyscy równi zeru. Dopiero po zrzuceniu jarzma bolszewickiego ludzie zaczynają interesować się, powracać do swoich korzeni. Niektórzy z Państwa mogą potraktować tę Księgę Rycerską jako wyraz snobizmu, pozowania na kogoś. Otóż intencją autora było tylko i wyłącznie pokazanie faktów, realnych korzeni tej czy innej rodziny. To, że ktoś należał do rycerstwa w żadnym stopniu nie upoważnia nas do pychy. Jesteśmy Polakami i dumni z tego właśnie powodu. Mamy poczucie godności narodowej. Szlachectwo zobowiązuje. Skoro pochodzimy z rycerskiego rodu, musimy na co dzień postępować w sposób rycerski: godnie, rozumnie, patriotycznie.
– W tej chwili praca jest prawie na ukończeniu i wkrótce rozpocznie Pan edycję tego III-tomowego dzieła, zawierającego ponad 2 tysiące nazwisk wybitnych polskich rodów. Wszystkich zainteresowanych nabyciem „Księgi Rycerstwa Polskiego” – powiadamiamy, iż przyjmuje Pan aktualnie przedpłaty – subskrypcje na to dzieło.
– Tak. Dlatego na tym etapie warunki subskrypcji są bardzo korzystne. Mogą Państwo wpłacić $100 USA albo $130 kanadyjskich – podając swój dokładny adres, imię i nazwisko i w ciągu półtora roku (myślę, że cykl wydawniczy zakończy się na początku 1998 r.) otrzymacie Państwo pocztą do domu III tomy Księgi Rycerstwa. Jak sądzę – cena po ich wydrukowaniu będzie większa, ponieważ musi to być staranne wydanie, w twardej oprawie, na dobrym papierze. Zatem ci z Państwa, którzy już teraz pomogą nam wystartować z edycją herbarza swoimi przedpłatami, otrzymają „Księgę” bez porównania taniej niż po ukończeniu druku.
– Panie Profesorze, serdecznie dziękuję za tę rozmowę, z niecierpliwością oczekujemy na wydanie herbarza i Pański ponowny przyjazd do Kanady, gdzie znów zapraszamy.
– Dziękuję bardzo, Panie Redaktorze. Z chęcią bym przyjechał do Toronto już jako autor wydanej Księgi, abym mógł z Państwem omówić jej zalety, a także wady i zobaczyć jak Państwo reagują na to, że ich nazwiska znalazły się w tej fundamentalnej księdze.

* * *

Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 18 lipca 1997 r.:

Z życia Polonii
Polacy na świecie
„Mierz siły na zamiary!..”
Naród Polski zamieszkuje całą kulę ziemską liczy w sumie ponad 60 milionów osób. Nie brak wśród nich ludzi o znakomitych walorach umysłowych i charakterologicznych. Co więcej, można zaryzykować twierdzenie, iż wszystkie wybitne osiągnięcia Polaków na szerokim świecie są skutkiem nie zbiorowego zorganizowanego wysiłku, lecz tytanicznej pracy poszczególnych jednostek. Właśnie to różni nas od Włochów i Japończyków, Żydów i Niemców, dzielnie się wzajemnie wspierających i dlatego posiadających ogromne wpływy i znaczenie we współczesnym świecie. Nie możemy się równać nawet z Ukraińcami i Litwinami, którzy, choć wielokrotnie mniej liczni w diasporze niż Polacy, zdobyli się na opracowanie i wydanie na Zachodzie wielotomowych encyklopedii narodowych, słowników, innych fundamentalnych dzieł, które na długie wieki stały się częścią składową odnośnych kultur narodowych. Ukraińskie, żydowskie, litewskie, niemieckie, francuskie fundacje i firmy same szukają na całym świecie swych uzdolnionych rodaków, wynalazców, ludzi pióra, badaczy – narzucając im wręcz swą pomoc finansową i techniczną.
U nas, Polaków, jest zupełnie inaczej. Każdy prawie, kto w polskim środowisku emigracyjnym odważy się zrobić coś dobrego, jest otaczany z serca płynącą złośliwością i zawiścią, a tysiące polskich milionerów (np. w Stanach Zjednoczonych) nie mają zielonego pojęcia o rozumnym spożytkowaniu swych zasobów finansowych. Nasze zaś liczne „fundacje” kulturalne i, pożal się Boże, naukowe, działalność swą ograniczają do zbioru datków i do przehuliwania ich podczas dorocznych „kongresów” czy „zjazdów”, po których ich uczestników przez kilka dni boli głowa...
To jest wszystko, co ci ludzie „potrafią”, nie można więc ich za to potępiać ani ganić, gdyż oni szczerze uważają, iż na tym właśnie polega działalność kulturotwórcza. Nierzadko zaś znakomici polscy naukowcy, historycy, biologowie, psychologowie, filozofowie przez lata obijają progi zamożnych rodaków, różnych instytucji, redakcji, upraszając, by wydano im książkę lub sfinansowano oryginalny program badawczy. Z reguły bez skutku. Cóż dziwnego, że wielu polskich intelektualistów zniechęca się do rodaków i zaczyna pisać po angielsku, francusku, hiszpańsku, niemiecku, wzbogacając w ten sposób skarbnicę kulturową odnośnych krajów, ale już – nie Polski. Dziwna i niepojęta jest ta nasza zbiorowa postawa...
A jednak na tym szarym, posępnym i smutnym tle spotyka się też zjawiska piękne, ludzi godnych i rozumnych, wolnych od żałosnego polskiego kundlizmu i osławionej organicznej głupoty. W każdym kraju zamieszkałym przez polską emigrację spotka się dziś znakomitych uczonych, artystów, pisarzy, jak i przedsiębiorców, wspierających finansowo rodaków, kontynuujących wielkie tradycje polskiej kultury... Do grona tych znakomitych osobistości policzyć wypada m.in. zamieszkałych od lat we Francji, a wywodzących się z dawnej polskiej szlachty kresowej, Agatę i Zbigniewa Judyckich, założycieli i redaktorów „Ilustrowanego Słownika Biograficznego Polonii Świata”. Są to charaktery i umysły najwyższej jakości, oddające kulturze polskiej cały swój zapał, wiedzę, entuzjazm, błyskotliwą inteligencję i niesamowitą pracowitość. Można zaryzykować nieco górnolotne, lecz nie mniej prawdziwe stwierdzenie, iż ludzie ci składają swe życie na ołtarzu służby kulturze ojczystej.
Pani Żmudzińska-Judycka jest filologiem i dziennikarką. Ukończyła wydział filologii romańskiej na uniwersytecie we Wrocławiu, studiowała też literaturę na Sorbonie oraz sztukę dziennikarską w odnośnej szkole wyższej w Paryżu. Po studiach wykładała w liceach paryskich, redagowała „Głos Katolicki”, jest członkinią kilku polskich towarzystw kulturalnych, współautorką książek „Poles in Great Britain” (1995) oraz „Les Polonais en France” (t. 1-2, Paris 1996-1997).
Zbigniew Andrzej Judycki, dyrektor Instytutu Biografistyki Polonijnej w Paryżu, z kolei jest znanym pisarzem, historykiem i dziennikarzem. Studiował w Krakowie, Poznaniu, Toruniu, jest doktorem nauk humanistycznych. Jest autorem m.in. książek „Polonia Świata” (1984), „Armorial Polonais” (1988), współautorem „Śpiewnika Polskiego” (1985) oraz wspomnianych powyżej edycji „Poles in Great Britain” i „Les Polonais en France”. Prócz tego spod jego pióra wyszły liczne artykuły prasowe o tematyce kulturalnej.
Oczkiem w głowie państwa Agaty i Zbigniewa Judyckich jest jednak „Ilustrowany Słownik Biograficzny Polonii Świata” oraz „Kwartalnik Biograficzny Polonii”, którego dziewięć tomików już się ukazało, a dalsze są w przygotowaniu.
O celach i historii swej unikalnej inicjatywy autorzy Kwartalnika mówią: W „Kwartalniku Biograficznym Polonii” przedstawiamy biogramy osób, które wywodzą się z emigrantów, którzy czują się Polakami i które zapisały się czymś istotnym w życiu krajów swego zamieszkania. Ani znajomość języka, ani obywatelstwo nie są przy tym kryteriami kwalifikującymi. Jedynym kryterium jest fakt psychologiczny: czy dana osoba czuje się Polakiem. Biogramy tych osób staramy się w miarę możliwości przedstawiać maksymalnie szczegółowo. Natomiast życiorysy historycznych postaci, względem których stosujemy podobne kryteria, przedstawiane są raczej w skrótowej formie, gdyż w całości zostaną one zaprezentowane na kartach „Słownika”.
O inicjatywie zaś wydania „Ilustrowanego Słownika Biograficznego Polonii Świata” Zbigniew i Agata Judyccy powiadają: „Idea opracowania tego Słownika zrodziła się przez 17 laty. W początkowym okresie naszego pobytu we Francji zetknęliśmy się z wieloma ciekawymi ludźmi, o których nikt nic nie wiedział. Zaczęliśmy również porównywać życiorysy emigrantów ze sfałszowanymi publikacjami, które ukazywały się w Polsce. Tak więc od 17 lat zajmujemy się gromadzeniem dokumentacji biograficznej Polonii.
Wielomilionowa polska diaspora, rozsiana na wszystkich kontynentach świata tworzyła przez setki lat historię poprzez swoje indywidualne czyny. Niestety, w większości czyny te – niejednokrotnie wspaniałe i bohaterskie – uległy kompletnemu zapomnieniu. Ustrzec od zapomnienia – to jest podstawowy cel naszych publikacji. Poza tym chcieliśmy rozwijać świadomość o działalności i zasługach Polaków na obczyźnie, podbudowywać poczucie wartości i tradycji narodowej wśród nowych pokoleń emigrantów poza granicami kraju... Chcemy też uprzytomnić innym narodom, że Polak to nie tylko dobry i tani robotnik, ale także twórczy inżynier, konstruktor czy naukowiec. Naszymi działaniami nie kierują żadne względy natury politycznej czy światopoglądowej, choć jak wiadomo w biografistyce łatwo dopuścić do różnorakich manipulacji. Staramy się być obiektywni i wprowadzamy bardzo proste kryteria selekcji”.
Autorzy i wykonawcy tego wiekopomnego czynu zdają sobie sprawę z ogromu rozpoczętego dzieła, z konieczności poszerzenia inicjatywy badawczej na obszar całego świata. Komuś innemu by ręce opadły, ale państwo Judyccy należą do tego gatunku ludzi, których trudności nie zniechęcają, lecz pobudzają do czynu. Cóż, jeszcze Adam Mickiewicz, tak bliski duchowo wszystkim ludziom Kresów, zalecał: „Mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił!”...
Wypada więc życzyć szczęścia i pomyślności naszym wspaniałym Rodakom w doprowadzeniu do końca ich pięknej inicjatywy. Szczęść Boże!
Jan Ciechanowicz

* * *

Nowe książki
Bez amnezji
„Bóg po to pozwolił niektórym ludziom oglądać piekło za życia i wrócić, by dali świadectwo prawdzie”. – Te słowa Zofii Kossak-Szczuckiej są mottem książki, która się ostatnio ukazała w Kanadzie: Władysław Dziemiańczuk „Wybaczyć nie znaczy zapomnieć”, s. 471, Wydawnictwo Związku Ziem Wschodnich RP, Toronto 1996 r.
W zwięzłym wstępie autor i redaktor tego tomu W. Dziemiańczuk pisze: „Wiadomo, że wielu czytelników nie lubi wstępów. A więc tylko kilka zdań wyjaśnienia, że takiej książki jak ta, nie można napisać samemu. Pisząc ją musiałem korzystać z opracowań innych autorów i relacji świadków.
Zachodzące przemiany w układach politycznych Europy rodzą nowe koncepcje w stosunkach międzynarodowych. Dawni wrogowie stają się przyjaciółmi, tworzą nieoczekiwanie nowe bloki państw, dążących do pokojowego współżycia.
Wolna dziś Polska, od wieków związana z zachodem, dąży pod pozorami wielkich frazesów ideologicznych, do współpracy z Europą pod dyktando MFW i Banku Światowego. Doświadczywszy wielokrotnie agresji ze wschodu, szuka dróg zabezpieczenia swych granic. Zapewnienie sąsiadów, że chcemy z nimi żyć zgodnie i nie mamy do nich pretensji terytorialnych polityką właściwą nie jest. Znamy szereg wypadków, gdy Polacy deklarowali swą przyjaźń sąsiadom, a ci w parę dni później ich mordowali.
Jednym z sąsiadów na Wschodzie jest Ukraina. Rozumiemy dążenie Ukraińców do utrzymania niepodległego bytu i prawa do własnej tradycji i kultury, ale metody do uzyskania tych celów stosowane w czasie II wojny światowej nie mogą być pominięte w negocjacjach między Polską a Ukrainą. Nie ma absolutnie żadnego usprawiedliwienia zbrodni dokonanych na niewinnej ludności polskiej przez ukraińskich nacjonalistów na Kresach Wschodnich. Próba ich usprawiedliwienia pozostaje na długo przeszkodą do pełnej normalizacji stosunków między narodami polskim i ukraińskim. Tylko szczerość i prawda o minionej przeszłości mogą przyczynić się do zbudowania właściwych stosunków, co pozwoli nowemu pokoleniu uniknąć błędów lat poprzednich i wyciągnąć odpowiednie wnioski na przyszłość.
Celem tej pracy jest odkłamanie, na podstawie relacji świadków, losu ludności polskiej Kresów Wschodnich w latach 1939-1946. Najbardziej ucierpiało województwo wołyńskie, dlatego zebrane tu materiały w większości dotyczą tego regionu.
Miliony ludzi w Polsce nie pamiętają dziś tak odległych ciężkich lat...
Byli wówczas za młodzi, albo jeszcze nie było ich na świecie. Niełatwo więc im wczuć się w klimat polityczny tamtych dni. Dlatego właśnie trzeba – choćby w dużym skrócie – młodszym przedstawić, a starszym przypomnieć to, co się działo wówczas na Kresach Rzeczypospolitej.
Ściganie zbrodniarzy wojennych OUN-UPA nie powinno ulec przedawnieniu tak długo, dopóki którykolwiek z nich żyć będzie, korzystając z ochrony państwa, w którym się ukrywa.
Lektura tekstu książki Władysława Dziemiańczuka, będącego zresztą przewodniczącym Torontońskiego Oddziału Związku Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej, wpływowym działaczem polonijnym, nasuwa nieodparcie wniosek, że udało mu się napisać i skomponować dzieło o wybitnych walorach poznawczych i socjalno-pedagogicznych, narodowo-wychowawczych. Składa się ono z siedmiu rozdziałów, mających kolejno klarowne tytuły:
Położenie geograficzne Wołynia;
Zarys historyczny;
Wołyń w dwudziestoleciu międzywojennym;
Druga wojna światowa;
Aktualność (dokumenty OUN i inne materiały dotyczące ideologii ukraińskiego antypolonizmu);
Czystka etniczna;
Relacje świadków;
Książkę kończą załączniki w postaci fotokopii rozmaitych dokumentów ukraińskich, niemieckich i polskich, dotyczących omawianego zagadnienia, jak też zdjęć licznych miejscowości Wołynia, w których odgrywała się tragedia II wojny światowej.
Poprzez umiejętne dobranie i skomponowanie materiału faktograficznego autor ukazuje m.in., jak konflikt polsko-ukraiński był rozpalany i „dyrygowany”, zarówno przez sowietów, jak i przez Niemców, jak Ukraińcy padali ofiarą dość prymitywnych, choć perfidnych manipulacji ze strony wyżej wspomnianych potęg i byli nieraz tylko tępym narzędziem służącym do mordowania Polaków, a potem rzucanym na śmietnik lub do ognia.
Rozdział VII, na który składają się autentyczne relacje tych ludzi, którzy przeżyli lub po prostu widzieli złoczyństwa banderowców i innych bandytów, popełniane na polskiej ludności Wołynia, pozostawia bodaj najbardziej wstrząsające wrażenie na czytelniku, nasuwając myśli o bardziej ogólnym charakterze: o źródłach ludzkiej agresji, o granicach i „możliwościach” ludzkiego bestialstwa, o wręcz metafizycznych wymiarach ludzkiej zbrodni i ludzkiego cierpienia. Doprawdy, takie książki nie zjawiają się często na rynku wydawniczym.
Kto tę książkę przeczyta – a przeczytać ją, i to bardzo uważnie, powinno jak najwięcej Polaków i Ukraińców – nigdy jej nie zapomni i choć pozbędzie się na skutek tej lektury wielu przyjemnych złudzeń, to jednak osiągnie tę dojrzałość i mądrość, jaką daje ciężkie życiowe doświadczenie i widok okropnych ludzkich błędów, prowadzących do infernalnego cierpienia...
Książkę Władysława Dziemiańczuka „Wybaczyć nie znaczy zapomnieć” można zamówić pod adresem: Alliance of the Polish Eastern Provinces, 206 Beverly Street, Toronto, Ontario, M5T 1Z3, Canada
Jan Ciechanowicz

* * *

W tym okresie nasiliły się też w prasie kontrolowanej i programowanej przez bezpiekę wileńską i warszawską ataki medialne, mające charakter pseudonaukowy na łamach przede wszystkim pism agenturalnych, jak też michnikowskich. Przy tym oszczerstwa i chamskie docinki musiały pozostawać bez odpowiedzi, gdyż żadna ze szczekaczek Saugumy czy UOP-u nie zamieszczała ani sprostowań, ani protestów osób uczciwych. Miał jednak miejsce pewien wyjątek. Otóż po długich staraniach udało się jakimś cudem wymusić na ówczesnym kierownictwie „Kuriera Wileńskiego” zamieszczenie artykułu, podpisanego przez Henryka Sosnowskiego, prezesa Fundacji Kultury Polskiej na Litwie pt. Do redakcji „Kuriera Wileńskiego”. W odpowiedzi „recenzentowi”. Wyskoczył Bułhak jak Filip z Konopi”:
„Od roku 1993 w ramach Fundacji Kultury Polskiej na Litwie im. Józefa Montwiłła działa Wydawnictwo Naukowo-Literackie „Znicz”. Głównym zadaniem jego jest wydawanie kwartalnika naukowego i literackiego pt. „W Kręgu Kultury”. Jest to pismo niskonakładowe (1000 egz.), ale mające stałych odbiorców nie tylko na Litwie i w Polsce, lecz również w USA, Kanadzie, Australii, Brazylii, Anglii, Austrii, Izraelu, Rosji, Białorusi, Ukrainie, Łotwie, we Włoszech. Do chwili obecnej ukazało się dziesięć numerów w sześciu tomach (ze względów oszczędnościowych większość numerów wydawano dotychczas w postaci podwójnej, liczących po 200-250 stron każdy). Wkrótce ukażą się dwa kolejne numery. Autorami są osoby zarówno mieszkające na Litwie i w Polsce, jak też na Białorusi, w Niemczech, Izraelu, Francji. Redaktorem naczelnym kwartalnika jest dr Jan Ciechanowicz. Treść i poziom pisma zostały w międzyczasie pozytywnie ocenione przez publikatory polonijne m.in. w Paryżu, Nowym Jorku, Toronto, Buenos Aires, choć żadnej pomocy finansowej dotychczas znikąd nie otrzymało.
Doczekaliśmy się ostatnio także – jakże charakterystycznego i „życzliwego” – głosu z rodzimego poletka. Otóż jeden numer (3, 1995) „W Kręgu Kultury” był monotematyczny jako oparta na nieznanych materiałach archiwalnych rozprawa dra Jana Ciechanowicza o Adamie Mickiewiczu pt. „Droga Geniusza”. Z dużym, dwurocznym opóźnieniem, w numerze 13 za rok 1997 (1-15 lipca) dwutygodnika „Znad Wilii” ukazała się sążnista, utrzymana w szczególnym tonie „recenzja” pt. „Poraj w czapce” niejakiego Andrzeja Syrokomli-Bułhaka. Nic dotychczas o autorze tym nie słyszeliśmy, ale oto jakże doniosłym falcetem zawiadamia on o swoim zjawieniu się, czy raczej objawieniu się, na widowni piśmiennictwa polskiego. Nie wiemy, – że użyjemy jego słownictwa – „skąd ten pan pochodzi”, ani „kim jest”. Byli ongiś na Mińszczyźnie i Witebszczyźnie (mawiano w dawnej Rzeczypospolitej: „Głowa kiepska, bo z Witebska, tam, gdzie Orsza, jeszcze gorsza”!) Bułhakowie, chodaczkowa szlachta białoruska tatarskiego pochodzenia, lecz trudno sądzić, czy od nich pochodzi ASB, czy jest to tylko pseudonim, za którym kryje się jakiś „skromny i dyskretny” rodak. Albo i nie rodak. Tak czy inaczej, ale „recenzja” się ukazała i uważam, że mam obowiązek na nią zareagować, choć z reguły na impertynenckie docinki i uliczną napastliwość, której i pod moim adresem było bez liku, nie reaguję. Bo i jak reagować? Takimże chamstwem i napastliwością? Jednakże jako prezes Fundacji im. J. Montwiłła i jako kierownik Wydawnictwa „Znicz” nie mogę zignorować „wyskoku z konopi” p. Bułhaka, chociaż właśnie to należałoby uczynić ze względu na agresywny, nieelegancki ton, jakim ten pan się posługuje. Nawet bowiem jego prawdopodobnie chora wątroba, produkująca nadmiar żółci, nie usprawiedliwia takiego karczemnego języka..
Zwróciłem się tedy do dra Jana Ciechanowicza z sugestią, aby odpowiedział coś „recenzentowi”, jednak on odmówił, motywując, że w ciągu ostatnich lat przyzwyczaił się do tego, iż jest podgryzany i obszczekiwany ze wszystkich stron przez rozmaite niewydarzone stwory, nie zamierza toteż podejmować z nimi polemiki. Tak więc, chcąc nie chcąc, wypada mi odpowiedzieć na zarzuty, zebrane w „czapce” pana Bułhaka, aczkolwiek jest to z pewnością ponad moje siły, ponieważ ja, tak jak p. Bułhak, nie jestem „mickiewiczologiem” (mniejsza o to, że on się takowym mianuje, chociaż z poziomu jego tekstu wynika, że jednak nie jest), a i trudno z pozycji logiki analizować tekst tejże logiki pozbawiony. Nie sposób np. jakoś odpowiedzieć na bałamutne androny pana Bułhaka, zawarte w pierwszych trzech akapitach jego elaboratu, które świadczą jedynie o tym, że nic nie zrozumiał z książki Jana Ciechanowicza i że rzucając na papier swe godne politowania wypociny jedynie był strasznie wzburzony, tak iż go wręcz „zatykało” z nienawiści do autora nowej biografii Adama Mickiewicza.
W kilku punktach jednak da się wyłapać nie tylko emocjonalne „wypieki” pana Bułhaka, ale i jakąś tam treść. Otóż pierwsze, co go tak wytrąciło z równowagi, to twierdzenie J. Ciechanowicza, iż byli Mickiewiczowie herbu Poraj i Nałęcz i że to była szlachta staropolska, a nie białoruscy chłopi. Pan Bułhak, nie wiedzieć dlaczego i nie przebierając w słowach” piorunuje na fakty podawane przez autora książki „Droga Geniusza”, choć ten dowodzi swych racji przytaczając właśnie nieznane dotychczas nauce oryginalne materiały archiwalne ze zbiorów heroldii wileńskiej i mińskiej. Na tym właśnie polega wartość opracowania Jana Ciechanowicza, że on istotnie uzupełnia i poprawia zarówno herbarz K. Niesieckiego, jak i „Polską encyklopedię szlachecką”, na które to źródła jedynie powołuje się „recenzent”.
Panie Bułhak, prawdziwa nauka historyczna na tym właśnie polega, że się sięga do oryginalnych i nieraz nieznanych źródeł archiwalnych (jak to czyni Jan Ciechanowicz), a nie na tym, że się przeglądnie jedną lub parę książęk, zrozumie z nich kilka zdań, z którymi obnosi się następnie aż do zgonu po wątpliwego autoramentu gazecinach (jak to czyni pan). A swoją koleją, jak to pan, taki wielki znawca „Polskiej encyklopedii szlacheckiej”, nie raczył zauważyć, że wydrukowany w naszym piśmie herb „Mickiewicz” to nie skutek tego, iż Jan Ciechanowicz, jak pan „dowcipnie” ku uciesze głupiej gawiedzi napisał, „nakrył Poraj czapką, i koniec!”, lecz stanowi po prostu kserokopię tego godła właśnie z tak wysoko cenionej przez pana „Polskiej encyklopedii szlacheckiej” (t. 8, s. 337).
Gdy dywaguje pan, panie Bułhak, o pochodzeniu nazwiska „Mickiewicz”, powtarza pan banalną „etymologię ludową”, podczas gdy wywody J. Ciechanowicza są zgodne nie tylko z ustaleniami językoznawstwa porównawczego, ale i ze zdaniem tak znakomitych autorytetów naukowych, jak Jan Bystroń czy Mieczysław Karłowicz, których dzieł pan zapewne nie czytał, gdyż byłyby zbyt trudne dla pana witebskiej głowy.
Jeśli idzie o obalenie przez Jana Ciechanowicza wciąż powielanej przez pewne osoby plotki o rzekomo żydowskim pochodzeniu Barbary Majewskiej, matki Adama Mickiewicza, to znów pan reaguje na to tylko nerwowym i głupawym chichotem oraz mglistymi pogróżkami. (...) Za mało to jednak, by obalić wymowę obfitych materiałów archiwalnych, przytoczonych przez J. Ciechanowicza in extenso, potwierdzających zresztą poglądy na ten temat profesora Konrada Górskiego i innych uczonych polskich. Cóż to za dziwaczną skłonność pan wykazuje, na gwałt siląc się uczynić z ojca Adama Mickiewicza Białorusina, a z matki – Żydówkę? I to wbrew wszelkim danym genealogicznym! Kim pan właściwie jest i komu służy, panie „recenzencie”? (...)
Swoją politowania godną „recenzję”, będącą raczej złośliwym paszkwilem („o sobie sąd wydaje, kto innych sadzi”) pan Bułhak zaczyna i kończy zjadliwym zarzutem, iż Jan Ciechanowicz jest rzekomo „marksistą” i „komunistą”. Widocznie i z Twórcy Państwa Polskiego Józefa Piłsudskiego tedy potrafiłby uczynić „socjalistę”, „partyjniaka”, „terrorystę” i jak tam jeszcze – i to powołując się na wypowiedzi samego „Ziuka”, który zresztą o takich pismakach, jak A. Bułhak, pisał: „W słabych głowach skutecznie działa metoda kłamstw, plotek i potwarzy”. (...)
Jeżeli pan Bułhak jest obywatelem Polski, to niech się raczej zwróci z takimi zarzutami o komunizm do swego prezydenta A. Kwaśniewskiego, ministra B. Geremka, ambasadora J. Widackiego i innych „członków” elity politycznej swego kraju, wprost i bezpośrednio wywodzącej się z PZPR i bezpieki PRL. Po co fatygować się aż do Litwy, by szukać tu wśród polskich patriotów „komunistów”, macie ich nad Wisłą 3,5 mln. (...) Jeżeli zaś „recenzent” jest obywatelem Litwy, to i tak byłoby bardziej po męsku udanie się na dyskusję ideologiczną do naszego pana Prezydenta, niewątpliwie najsolidniejszego męża stanu w naszej Republice, ale też do niedawna – pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy. Lub choćby podjąć polemikę z Romualdem Mieczkowskim, obecnie redaktorem naczelnym dwutygodnika „Znad Wilii”, a „przedwczoraj” wieloletniego członka KPZR i pierwszego zastępcę POP KPZR w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, szefa polskiej redakcji sowiecko-litewskiego radia w Wilnie... Rozumiem jednak, że to by wymagało większej odwagi niż próby oczerniania człowieka ideowego, lecz osamotnionego i przez kilka dziesięcioleci zwalczanego jako antykomunista, polski nacjonalista i antysowietczyk, a po zmianie chorągiewek na skutek „transformacji ustrojowej” zaszczuwanego przez agentów bezpieki i absolwentów wyższych szkół partyjnych w Leningradzie i Moskwie jako rzekomy „marksista”, „antysemita” i „promoskiewski komunista”. Perfidia tych ludzi jest równie wielka jak ich głupota i podłość, lecz daleko im do prawości i godności dra Jana Ciechanowicza.
Ja znam go od kilku dziesiątków lat i znam nie jako domniemanego „marksistę” (w totalitarnym ZSRR wszyscy zresztą byli z musu „marksistami”), lecz jako wiernego Polaka, obrońcę szkolnictwa polskiego i zespołów ludowych, poważnego naukowca, autora 12 książęk, wydanych w 6 krajach, dobrego człowieka.
Proszę więc Czytelników potraktować ten artykuł w obronie mego przyjaciela i jego dzieła właśnie jako wyraz uznania i szacunku dla bezinteresownej pracy redaktora naczelnego kwartalnika „W Kręgu Kultury”. Mam nadzieję, że pomimo tak ostrej „recenzji” dr Jan Ciechanowicz nadal pozostanie na tym stanowisku.
PS. Zwracam się do redakcji „KW”, ponieważ „pluralistyczna” redakcja dwutygodnika „Znad Wilii” odmówiła wydrukowania tego artykułu choćby w postaci okrojonej. – Henryk Sosnowski... 16 lipca 1997 roku”

* * *

Polski Przewodnik” Nowy Jork, 29 sierpnia 1997 r.:

Polska dla Polaków? Czemu nie?
Wywiad z Bogusławem Rybickim przeprowadził dr Jan Ciechanowicz.

Naszym rozmówcą jest Bogusław Rybicki, działacz narodowy, redaktor naczelny ukazującego się w Warszawie czasopisma o orientacji patriotycznej „Ojczyzna”.
W znacznym skrócie życiorys naszego gościa prezentuje się, jak następuje. Urodzony 1 lutego 1940 roku, we wsi Poświętne-Studzianna na Ziemi Opoczyńskiej, po ukończeniu liceum ogólnokształcącego w Opocznie podjął pracę najpierw w kopalni węgla kamiennego w Mysłowicach, następnie w hucie „Kościuszko” w Chorzowie, w charakterze pracownika fizycznego. Lata 1959-64 to okres studiów w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Poznaniu i uzyskanie magisterium z ekonomii, następnie praca zawodowa i zaoczne studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim, także pomyślnie sfinalizowane.
Kolejne miejscowości zatrudnienia Bogusława Rybickiego to Dębno Lubuskie, Międzychód koło Tarczyna, Drwalew koło Grójca, wreszcie FSO w Warszawie, a następnie funkcje kierownicze średniego poziomu w Ministerstwie Hutnictwa, itd.
Działalność polityczną rozpoczął w 1980 roku w szeregach „Solidarności”, kandydował razem ze Zbigniewem Bujakiem do prezesostwa Regionu Mazowsze „S”, potem, gdy „Solidarność” znalazła się w znanej „sferze” wpływów”, poszedł swoją własną drogą. Dwukrotnie aresztowany w latach osiemdziesiątych przez SB za kolportowanie literatury narodowej, „siejącej wrogość do wielkiego Związku Radzieckiego”, jak też za zorganizowanie szkolenia młodzieży w ośrodkach ruchu narodowego. Od kwietnia 1989 roku Bogusław Rybicki jest wydawcą i redaktorem czasopisma „Ojczyzna”, wyróżniającego się wysokim stopniem kompetencji, kulturą polityczną i bezkompromisową postawą, jeśli chodzi o obronę interesów Narodu Polskiego.
– Panie redaktorze, kandyduje Pan we wrześniu bieżącego roku do Senatu RP jako polityk niezależny, choć do niedawna był Pan jednym z czołowych działaczy Stronnictwa Narodowego „Ojczyzna”, a następnie Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego. Został Pan w dniu 28 kwietnia 1997 roku jakby wydalony z tego ostatniego ugrupowania, odnośna uchwała za podpisem prezesa ZG SND nie usuwa Pana z partii, lecz konstatuje, że połączone Prezydia Rady Politycznej i Zarządu Głównego niesubordynację w jednym z punktów taktyki politycznej traktują jako Pana „wystąpienie ze Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego”. Przyznam się, ze to sformułowanie wydaje mi się zbyt enigmatyczne, co się za tym kryje?
– Nie chciałbym publicznie komentować tej kuriozalnej uchwały, by nie dać przeciwnikom SND jeszcze jednej okazji do wytykania go palcami. Opadają mi ręce i pokładam nadzieję tylko w Bogu, gdy się stykam z takim poziomem „kultury politycznej” niektórych działaczy SND. Trafiłem „pod nóż”, gdyż pozwoliłem sobie na kilka krytycznych uwag pod adresem programu i przywódców AWS, którzy moim zdaniem nie służą dobrze interesom naszego Narodu. Jestem zdania, że narodowcy z tym ugrupowaniem paktować nie powinni. Staję więc do walki wyborczej jako kandydat niezależny, lecz o jednoznacznie narodowej postawie. Uważam, że obecnie istnieje dla narodowców duża szansa wejścia do parlamentu, ponieważ znaczna część wyborców już się nauczyła myślenia w kategoriach Państwa i Narodu, paktując zaś z ugrupowaniami sterowanymi z zewnątrz, tylko je uwierzytelniamy, sami zaś tracimy wiarygodność w oczach przyzwoitych ludzi.
–Proszę powiedzieć kilka zdań o czasopiśmie „Ojczyzna”, które ma w Kraju wielu wiernych przyjaciół, ale też niemało zawziętych adwersarzy...
–Staram się w miarę skromnych możliwości materialnych i innych, aby „Ojczyzna” była pismem, które w jakiś sposób na bieżąco wyjaśnia z punktu widzenia narodowego zjawiska i zagrożenia istotne dla Polski i polskości. Drukujemy materiały, których nie sposób przeczytać gdzie indziej, gdyż są celowo pomijane lub minimalizowane. Sporo poświęcamy krytycznej uwagi kwestiom na płaszczyźnie „Polacy – Żydzi”, zarówno w aspekcie historycznym, jak i aktualnym, bowiem kwestie te dzisiaj wysunęły się na plan pierwszy w społecznym życiu Polski. Sporo uwagi poświęcamy również zagadnieniom niemieckim...
– No właśnie, na łamach „Ojczyzny” często spotyka się bardzo krytyczne uwagi o Żydach, choć trzeba przyznać, ze widuje się tu nieraz i słowa uznania dla Żydów „sprawiedliwych”, którzy byli i są dobrymi synami Polski lub jej przyjaciółmi. Wszelako wydaje mi się. ze częstokroć wyakcentowanie tego problemu jest przesadne.
Tam, gdzie prawdziwą przyczyną klęsk naszego Kraju jest polska głupota, polska sprzedajność, polska podłość, polska skłonność do oszustw i krętactw, w końcu polskie lenistwo i brak wyobraźni – otóż publicyści „Ojczyzny” wciąż wskazują palcem w stronę jakichś mitycznych „Żydów”, podczas gdy faktycznie musieliby się uderzać we własną „narodową” pierś i uznać, że to małość i niegodziwość wielu Polaków stanowią podstawową przyczynę cierpień i porażek Polski, a wiec nie „naród wybrany”. Gdybyśmy wszyscy byli godnymi synami Ojczyzny i nie frymarczyli na każdym kroku jej interesem państwowym, zadni „Żydzi” czy „Niemcy” nie byliby w stanie nam zaszkodzić...
– Kwestia żydowska jest w naszym rozumieniu pochodną kwestii polskiej, a nie zagadnieniem samym w sobie. Interesuje nas ona tylko i wyłącznie w tym sensie, że wiele wpływowych organizacji żydowskich realizuje od lat politykę bezwzględnie wrogą w stosunku do narodu polskiego. W tej sytuacji milczenie ze strony Polaków byłoby wyrazem zdrady, tchórzostwa, małoduszności i nieuczciwości. Przeciwstawiamy się nie Żydom, jako takim, lecz tym, którzy działają na szkodę Państwa Polskiego.
– Ale dlaczego narodowcy nie zaczynają ulepszania świata od siebie i od swoich rodaków? Jan Paweł II mówił podczas obu ostatnich pielgrzymek do swej Ojczyzny, że „Polska wymaga ponownej ewangelizacji”. Hierarchia kościelna i media zbyły milczeniem to zdanie, udały, ze nic się nie stało, po prostu „nie zauważyły” tych wstrząsających w swej wymowie słów. Przecież ewangelizacji wymaga tylko społeczeństwo pogańskie lub wtórnie spoganiałe, w każdym bądź razie nie kierujące się w swym życiu ewangelią.
Skoro Papież to mówi, a on zawsze wie, co mówi i nigdy nie uzewnętrznia sądów bezpodstawnych, wynika, że istotnie, nie jesteśmy chrześcijanami, choć „chodzimy” do kościoła, a nasi politycy i publicyści obnoszą się z wizerunkiem Matki Bożej w klapach (co samo w sobie jest niesłychaną profanacją) i mają gęby wypchane – szyderczo i cynicznie w naszych realiach brzmiącymi – słowami o, pożal się Boże, „katolickim narodzie polskim”. Naprawdę to jednak nigdzie, może prócz Rosji, nie spotyka się na co dzień w naszym bliższym i dalszym sąsiedztwie tyle egoizmu, zawiści, moralnego okrucieństwa, złośliwości, nikczemności, jak w Polsce, że wspomnimy tylko o maruderach, złodziejach i kombinatorach, robiących „brudne” interesy nawet na nieszczęściu powodzian... A co się dzieje na łamach naszych gazet! Toż istny szabas bandytyzmu politycznego! Obcokrajowców przybywających do, że użyjemy żargonu prasy warszawskiej „tego kraju”, uderza kłótliwość, wzajemna wrogość, chęć szkodzenia sobie nawzajem i niekłamana radość z cudzego nieszczęścia, cechująca wielu polskich „katolików”, choć kryje się to wszystko pod cieniutką warstwą ostentacyjnej uprzejmości, maskującej moralne i polityczne skundlenie. Czyż nie od tego trzeba więc zaczynać „naprawę Rzeczypospolitej”? Co Pan i Pana zwolennicy robią i zamierzają robić, by jakoś tę naszą zbiorową karłowatość uleczyć, bo to właśnie ona stanowi źródło, naszych klęsk?
– Stoimy na stanowisku głębokiej akceptacji społecznej nauki Kościoła Katolickiego, zwłaszcza nauk Papieża Jana Pawła II, tyczących spraw Polski. Kościół Katolicki zrósł się z polskością przez tysiąc lat naszych dziejów. Był ostoją polskości, myśli polskiej, kultury polskiej, ducha polskiego w okresie 128 lat niewoli. Bez Kościoła, być może, niemożliwym byłoby stworzenie Państwa Polskiego w 1919 r. a już na pewno państwo to byłoby inne. Dzisiaj Kościół Katolicki w Polsce przeżywa trudny okres, zakradły się doń elementy z natury mu wrogie, preferujące działania rozkładowe. Wierność jego naukom, jedność w polskości jest i powinna być naszym patriotycznym katolickim obowiązkiem. I będzie to najlepsza pomoc w jego dzisiejszych trudnościach. Z drugiej strony uważamy, że konieczne jest stworzenie i zrealizowanie programu moralnej reedukacji naszej ludności, w tym być może tej jej części, która pracuje w mediach. Dużo tam naprawdę nie tylko niezamierzonej głupoty, ale i świadomego draństwa. A to nie pozostaje przecież bez wpływu na resztę ludności, która jest przez prasę niejako „programowana” pod względem moralnym, obywatelskim, politycznym.
– Proszę przedstawić podstawowe zasady i kierunki polityki wewnętrznej i zagranicznej, które Pan zamierza realizować. Jaki jest Pana stosunek do rodaków zamieszkałych w Kazachstanie, Rosji, na naszych Ziemiach Zabranych, znajdujących się obecnie pod zarządem władz obcych?
– Polityczny obraz Polski dzisiaj jest skomplikowany. Zrozumienie go przez przeciętnego Polaka jest prawie niemożliwe. To wynik zamętu, jaki celowo wywołują media, aby wytworzyć poczucie zagubienia i bezradności, czego dalszą konsekwencją jest posłuszeństwo wobec narzucanych ciągle nowych, ciągle gorszych propozycji rozwiązań politycznych. Polska jest gwałtownie wpychana w dwa uzależniające układy: NATO i UE, które podporządkują nas politycznie, militarnie i gospodarczo układowi, w którym zasadniczą rolę odgrywają i będą odgrywać Niemcy.
Już dzisiaj obserwujemy groźną ekspansję gospodarczą naszego zachodniego sąsiada, zarówno jawną, jak i zakamuflowaną. Mam na myśli dziesiątki tysięcy niejawnych transakcji tyczących ziemi. Niemcy najwyraźniej przygotowują się do przedstawienia żądań majątkowych wobec Polaków. Dwa wielkie skomputeryzowane archiwa w Koblencji i Monachium gromadzą najdrobniejsze informacje, dotyczące spraw majątkowych byłych właścicieli Niemców na naszych ziemiach zachodnich i północnych. W chwili wejścia Polski do UE dla wielu Polaków na ziemiach zachodnich i północnych będzie to oznaczało katastrofę majątkową.
Obserwujemy działania tak wewnętrzne, jak i zewnętrzne, mające na celu eliminowanie polskości z obszarów, gdzie przez setki lat przenikała się ona z żywiołami sąsiednimi, gdzie Polacy żyli obok innych narodowości. Nie kwestionujemy prawa tych narodów do ich ziemi, ale na terenach tych Polacy także żyli na ziemi swych ojców. Wielu polityków krajów za naszą wschodnią granicą przedstawia Polskę jako okupanta. Są to pozostałości starej, komunistycznej polityki, która głośno trąbiła o przyjaźni, po cichu zaś rozpalała nienawiść Litwinów, Białorusinów, Ukraińców wobec Polaków. Pamięć, dorobek kulturalny i tradycję Polskich Kresów Wschodnich uważamy za niezbywalną, bezcenną wartość narodową, którą należy chronić i pielęgnować. Z tego wynika również stosunek nas, narodowców, do Polonii, zarówno tej na Wschodzie jak i na Zachodzie. Oceniamy, że około 15 milionów rodaków przebywa poza granicami Kraju. Nie stracili oni więzi emocjonalnej z Ojczyzną, żywiąc gorące uczucia narodowe. Polska nie tylko nie powinna ich izolować, na przykład odbierając im możliwość wpływu na stan stosunków wewnętrznych w państwie, dziesiątkom tysięcy z nich należy się pomoc duchowa, kulturalna i w miarę możności materialna od Starego Kraju. Myślę tu np. o Polakach w Kazachstanie, na Syberii, czy w niedalekiej Ukrainie. Muszą ulec zmianie na lepsze sprawy Polaków na Litwie. Tylko indolencja władz polskich przedłuża i pogłębia ich trudności.
Ogólnie biorąc, jesteśmy przeciwni światowym tendencjom globalistycznym. Nie tylko dlatego, że nikt nie szykuje Polsce w tym układzie godnego miejsca, ale przede wszystkim dlatego, że układ ten wyraźnie preferuje tajne rządy wielkich banków i korporacji finansowych. W układzie tym odgrywa pierwszorzędną rolę tradycyjnie wrogi polskim interesom amerykański kapitał żydowski. Aby odczuć zgubny wpływ tego kapitalizmu na Polskę już dzisiaj, wystarczy przyjrzeć się polskim przemianom, które stały się epoką wielkich i niewykrywalnych afer i złodziejskiej, rujnującej gospodarkę prywatyzacji, w wyniku której większość polskiego majątku narodowego przeszła już w obce ręce. Nie chcemy być narodem pariasów, bez własnej ziemi, a nawet bez własnych dróg, które również zamierza się wypuścić w pacht.
– Według obliczeń socjologów, jeśli liczba studentów na 10 000 mieszkańców jest mniejsza niż 170, następuje gwałtowna degradacja cywilizacyjna społeczeństwa. W Polsce ta liczba jest mniejsza.
W Japonii, USA, Niemczech, ten wskaźnik oscyluje dziś wokół 500 osób, na Białorusi 250, w Rosji 180, w Kazachstanie, Tadżykistanie i Turkmenistanie 128. Polska znajduje się poniżej tych wszystkich krajów, jak też Rumunii, Albanii, wielu krajów Azji i Afryki, nie porównując się już z naszymi sąsiadami – Czechami, Słowacją, Litwą, Węgrami. Polska nauka, mimo, iż aż się roi w niej, za przeproszeniem, od „wybitnych specjalistów” i „znawców”, w świecie się właściwie zupełnie nie liczy. Krótko mówiąc, mimo, że mamy nadal bardzo dobre samopoczucie i uważamy się na naród „kulturalny”, jesteśmy niekwestionowanym outsiderem Europy pod względem kultury i oświaty. Jednocześnie wszelkie próby zakładania nowych uniwersytetów napotykają na zacięty opór środowisk... akademickich, szczególnie Warszawy i Krakowa. Zważywszy, iż Polacy zajmują nie tylko ostatnie miejsce w Europie pod względem oświaty, ale i pierwsze w świecie pod względem nikotynomanii i jedno z pierwszych pod względem alkoholizmu – widzimy całą grozę położenia. Co Pan i Pana ugrupowanie zamierzają w razie wejścia do parlamentu robić, by podźwignąć Polskę z głębokiego dołka cywilizacyjnego?
– Powinniśmy powrócić do zdrowych korzeni naszej tysiącletniej tradycji. Jesteśmy przeciwni płytkiej amerykanizacji, (jak przedtem byliśmy przeciwni sowietyzacji, dokonywanej zresztą przez tych samych ludzi) polskiego życie wewnętrznego, mamy swój polski model społeczny i kulturowy, mamy polską tradycję, która pozwoliła nam zachować poczucie wspólnoty narodowej i państwowej – tego powinniśmy się trzymać, a nie małpować bezmyślnie nowe wzory.
Polski system edukacyjny został (częściowo w sposób planowy) zdezorganizowany i nie jest dzisiaj w sianie wytworzyć patriotycznej warstwy menadżerskiej, zaplecza kadrowego dla administracji państwa, gospodarki, prawa i biznesu.
Jesteśmy w najwyższym stopniu zaniepokojeni zjawiskiem nieprzejednanie wrogiej Narodowi Polskiemu judajskiej dywersji w polskich elitach rządzących. Elity te zostały zdominowane przez wręcz patologiczne, mniej lub bardziej zakamuflowane, układy filosemickie o niebezpiecznych dla naszego państwa powiązaniach międzynarodowych. To one utrzymują nasz Kraj w takiej sytuacji, jaką widzimy. A towarzyszące temu działania kapitału tejże proweniencji noszą cechy pasożytnicze, co gorsza, uzurpują jeszcze sobie prawo decyzji w polskich wewnętrznych procesach społecznych.
Do patologii zaliczyć należy już wspomniane powyżej stosunki w niby polskich środkach masowego przekazu. Według naszej oceny – do około 80% dochodzi udział własności zagranicznej w polskich gazetach, radiu, telewizji. Są to media obce nam duchowo, lansują demoralizację, pornografię, chaos intelektualny i spustoszenie moralne. Znikło z nich słowo patriotyzm, naród, ojczyzna, Bóg. Media te lansują jawną lub ukrytą walkę z Kościołem Katolickim, prowadząc akcję zrównania go z innymi konfesjami, o których wyrażają się raczej przychylnie. Musi być uregulowana sprawa mediów w Polsce, mają one obowiązek wspierania narodu, jego ducha, tradycji, obyczajów, kultury. Dzisiaj media „polskie” odgrywają wobec Polski rolę swoistej dywersyjnej piątej kolumny. Jeśli zostanę wybrany do parlamentu, nie zamierzam przemilczać tych i wielu innych doniosłych zagadnień.
Rozmawiał Jan Ciechanowicz

* * *

Do Redakcji „Polskiego Przewodnika” Nowy Jork 5 października 1997 r.:

List otwarty do p. premiera W. Cimoszewicza i p. ministra Z. Siemiątkowskiego

Panowie!
Daliście Panowie niewątpliwy dowód swego patriotyzmu i odwagi, demaskując publicznie antykonstytucyjne i antynarodowe praktyki pewnych ogniw posowieckich służb specjalnych w Polsce. Przypuszczam, ze nasz kraj jest jedynym w Europie, w którym organa bezpieczeństwa państwowego zwalczają patriotyczne propaństwowe ugrupowania polityczne. Trudno się temu dziwić, bo przecież Moskwa właśnie po to tworzyła UB-SB-UOP, dobierała i wychowywała ich kadrę, by te służby tropiły i niszczyły tzw. „polski nacjonalizm”, a krzewiły „internacjonalizm” socjalistyczny. Zdziwienie budzi jednak fakt, że Polska pozostaje jedynym krajem Europy nadal terroryzowanym psychicznie, informacyjnie, moralnie i politycznie (za pośrednictwem agenturalnej prasy i zwerbowanych pismaków) przez byłą sowiecką agenturę szpiegowską, przechowywaną (do „lepszych” czasów?) w ogniwach UOP. I jak z tym „bagażem” do NATO? – Ku uciesze „starszego brata” może się uda...
Pozwolę sobie na dorzucenie garści uzupełnień do informacji podanych przez Panów do wiadomości narodowi. Otóż w 1990 roku miałem zaszczyt być zaproszonym do wzięcia udziału i wygłosiłem referat o wkładzie Polaków do kultury świata na I Światowym Zjeździe Młodzieży Wszechpolskiej w Poznaniu. Byłem na tyle naiwny (uważałem, że jestem w wolnej i niepodległej Polsce), iż zaprosiłem z sobą na to spotkanie moją starszą córkę Krystynę, wówczas studentkę AM w Poznaniu, dziewczynę zresztą nie interesującą się polityką, ale przecież i mój referat miał charakter raczej naukowy.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy w kilka dni po tym Zjeździe Krystyna została wezwana listem urzędowym do poznańskiej siedziby UOP na przesłuchanie. Oficer antypolskiej „bezpieki” o nazwisku Hofmann obwinił Bogu ducha winne dziecko o... łamanie prawa polskiego, o członkostwo w jakiejś mitycznej „mafii”, handlującej kradzionymi samochodami. (Zaznaczam, że nasza skromna nauczycielska rodzina dotychczas nie dorobiła się własnego auta i nikt z nas nigdy żadnej spekulacji nie uprawiał). 18-letniej wówczas córce zagrożono relegowaniem z uczelni i wydaleniem z Polski. Taka miała być surowa kara UOP-u za obecność dziewczyny w ciągu 1,5 godziny na referacie ojca, podczas zjazdu Młodzieży Wszechpolskiej. Ale przecież na tym się nie skończyło.
Także dla mnie po powrocie do Wilna zaczęły się „ciekawe” czasy. Z Warszawy nasłano wówczas do Litwy w celu „rozpracowywania” polskich aktywistów szereg agentów, m.in. niejakiego Charukiewicza, Alstera (ten widocznie pochodzi ze znanej prokuratorsko-katowskiej rodziny, która zostawiła w naszej Ojczyźnie krwawe ślady jeszcze w okresie stalinowskim, podobnie jak wiele innych „odziedziczył” i te funkcje i Polskę z nadania sowieckich bandytów). Agentki UOP zamaskowane pod dziennikarki Alicja Karkus i Maja Narbut rozpoczęły rozpowszechnianie w prasie polskiej w Kraju i za granicą oszczerstw o tzw. „skomunizowanych i promoskiewskich Polakach z Wileńszczyzny”. Szczególnie dużo dostawało się na łamach „Gazety Wyborczej”, „Nie”, „Życia Warszawy”, „Rzeczpospolitej”, „Tygodnika Powszechnego” i innych pism agenturalnych mnie, ale też znanym liderom mniejszości polskiej w Wilnie: R. Maciejkiańcowi, J. Sienkiewiczowi, W. Tomaszewskiemu, A. Brodawskiemu i innym. Natomiast pod niebiosa wychwalano i obdarzano pomocą finansową osobników od lat znanych w naszym środowisku, jako współpracowników sowieckiej, a później rosyjskiej i litewskiej bezpieki. Z nimi to zawarła antypolski sojusz warszawska bezpieka...
Długo nie mogłem pojąć, dlaczego stałem się przedmiotem tak zawziętej nagonki ze strony janczarów Józefa Kozłowskiego, Konecznego, Milczanowskiego, Zacharskiego i innych sowieckich pupilków. Aż wreszcie rewelacyjne informacje Szanownych Panów sprawę wyjaśniły. Chodzi o to, że w okresie 1989-1992, gdy byłem zaangażowany w sprawy polityczne, jako jeden z działaczy polsko-wileńskich, utrzymywałem ścisłe kontakty ze znanymi politykami polskiej prawicy, w Kraju i za granicą, m.in. Maciejem Giertychem, Romualdem Szeremietiewem, Józefem Kosseckim, Benjaminem Chapińskim, kongresmenami USA J. Dingellem, J. Konjorskim i in., niektórych z nich gościłem nieraz u siebie w Wilnie. Aktywnie współpracowałem także z kilkoma patriotycznymi pismami polskimi na Zachodzie, jakBiały Orzeł” (Ware, USA). Dodam na marginesie, że ta redakcja w przededniu swego 10-lecia została w 1993 r. spalona przez tzw. „nieznanych sprawców” właśnie za to, że dzięki przyzwoitości redaktora naczelnego Adama Kazimierza Urbańczyka była trybuną i adwokatem Polaków prześladowanych na Wschodzie. Może wartałoby dziś coś uczynić, by sprawcy ci okazali się jednak znani? Ale to na marginesie.
Oto więc jak „polscy” KGB-owcy z Warszawy, Wilna itd. współpracują w prześladowaniu patriotycznie i demokratycznie usposobionych Polaków. Za pieniądze polskiego podatnika! Oczywiście, jak ich ongiś nauczono, oni nie potrafią nic innego, jak zwalczać polskość. Ale może warto wreszcie zastąpić tych nieboraków młodymi ludźmi, którzy potrafią szanować POLSKĘ, służyć POLSCE, bronić POLSKI? Nie wierzę, że takich ludzi w odpowiednich organizacjach i instytucjach w ogóle nie ma.
Szanowni Panowie Cimoszewicz i Siemiątkowski, proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku i uznania dla Panów męskiej i szlachetnej postawy oraz życzenia wytrwałości i pomyślności w służbie naszej ukochanej Polsce.
Dr Jan Ciechanowicz

* * *

Ojczyzna”, Warszawa, 15 listopada 1997:

KTO JEST KIM?
„Rzeczpospolita" kocha agentów Moskwy
Od kilku miesięcy na łamach prasy litewskiej pojawiają się liczne artykuły i listy od czytelników sugerujące, że osławiony Vytautas Landsbergis, obecny spiker parlamentu Litwy, był przez ponad ćwierć wieku bardzo ważnym agentem sowieckiej służby bezpieczeństwa państwowego – KGB, i jako taki został przez nią wywindowany na rzekomego „lidera prawicy” w tym kraju. Tak natrętnie popularyzowanemu w Polsce przez „Rzeczpospolitą”, „Gazetę Wyborczą”, „Tygodnik Powszechny”, „Nie” politykowi zarzuca się, że przez szereg lat był z ramienia KGB pracownikiem ambasady sowieckiej, utrzymywał tu serdeczne kontakty z polskimi agentami tychże służb, że posiada milionowe konta w bankach szwajcarskich i amerykańskich (przy czym nie wiadomo, kto i za jakie usługi tak szczodrze go opłacał, w każdym razie na Litwie nie miał tak ogromnych legalnych dochodów), że swymi donosami w okresie radzieckim złamał życie niejednemu litewskiemu patriocie ze środowisk naukowych, że wreszcie zataja swą prawdziwą narodowość i bezczelnie pcha się do roli jednego z liderów litewskiej sceny politycznej, mając w tym bezprecedensowe wsparcie obcych instytucji propagandowych etc. Ostre demaskujące materiały opublikowały tak poczytne na Litwie pisma, jak „Kauno Diena”, „Respublika”, „Opozicija”, „Europa”, wiele innych.
V. Landsbergis nie jest człowiekiem honoru i nigdy nie czuje się czegokolwiek winny, toteż na razie neguje wszystkie kierowane przeciwko niemu zarzuty (choć nie odpiera ich merytorycznie, twierdzi, że jest to po prostu gra przedwyborcza), a nawet zarejestrował się jako jeden z kilkunastu kandydatów na urząd prezydenta (wybory odbędą się w grudniu), choć w opinii społecznej od ponad roku znajduje się zaledwie na przedostatnim miejscu pierwszej dziesiątki litewskich polityków. Tylko wymienione powyżej gazety polskie widzą jeszcze w nim jakiegoś „lidera”.
Natomiast niektórzy szczególnie wścibscy i zręczni dziennikarze litewscy skorzystali z zamętu i korupcji, panujących obecnie w Rosji, i dotarli do pewnych źródeł informacji, wchodząc w posiadanie supertajnych materiałów, jednoznacznie ukazujących Landsbergisa w bardzo nieprzyjemnym świetle. Nie pozostali w tyle i politycy litewscy. Publiczne oświadczenie o tym, że V. Landsbergis jest agentem wywiadu rosyjskiego złożył m.in. nie byle kto tylko były minister obrony RL, twórca armii niepodległej Litwy, a obecnie poseł jej parlamentu Audrius Butkevicius. Sejm Litwy poczuł się zmuszony do przeprowadzenia w tej skandalicznej sprawie oficjalnego dochodzenia i zarządził oficjalne przesłuchanie na posiedzeniu odpowiedniej komisji sejmowej kilku byłych pracowników sowieckiego KGB, Litwinów, obywateli Litwy.
Wszyscy ci wysokiej rangi oficerowie niezależnie od siebie potwierdzili fakt, że obecny spiker parlamentu był osobą zaufaną KGB, składał donosy ustne i pisemne, szkodził swą działalnością w tej roli wielu Litwinom i Litwie jako całości. W ten sposób to, co było tajne, stało się jawne. Vytautas Landsbergis, który wielokrotnie puszczał w obieg propagandowy smrodek o tym, iż Polacy wileńscy jakoby są „promoskiewscy” i służą komuś „trzeciemu”, okazał się tegoż „trzeciego” wieloletnim, tajnym najmitą. Dla wielu ludzi w Litwie nie było zresztą to zdemaskowanie szpiega żadną rewelacją, od dawna wiele szczegółów w zachowaniu Landsbergisa wskazywało na to, że gra on co najmniej podwójną rolę. Autor tego tekstu ostrzegał przed tą ewentualnością na łamach „Panoramy” (Chicago), „Białego Orła” (Ware), „The Post Eagle” (Kearny). „Horyzontów” (Stevens Point), „The Common European Home” (Rockville) jeszcze w 1991 roku przy okazji zdemaskowania jako agenta KGB o 24-letnim stażu innego ulubieńca „Gazety Wyborczej” i „Rzeczypospolitej”, także wielkiego przyjaciela Unii Wolności (wówczas UD), Juozasa Virgilijusa Czepaitisa, serdecznego powiernika dziś zdemaskowanego przez Litwinów agenta.
W Polsce gazety nie dopuszczały tych informacji do wiadomości publicznej, podobnie jak dziś przemilczają lub ukazują w pokrętnej interpretacji kolejny skandal, w którym „bohaterem” jest ich kolejny protegowany. Takie rzeczy robi się z reguły z podania znanej „instytucji”, powstaje więc pytanie, czy związane z tą „instytucją” pisma i agenturalni dziennikarze padają ofiarą nieskończonej głupoty oficerów tejinstytucji” czy też mamy tu do czynienia ze skonsolidowaną ponadnarodową mafią byłych i obecnych agentów, sprawujących świadomie i konsekwentnie informacyjno-manipulacyjny rząd dusz w Polsce. Zważywszy, że na podstawie fałszywych ekspertyz tej „instytucji” Państwo Polskie od kilku lat obficie na wszelkie sposoby wspiera w Litwie działalność właśnie osób zbliżonych do Landsbergisa i Czepaitisa (wspólna praca dla tego samego pana zbliża ludzi), osób, którym bezpieka sowiecka zafundowała jeszcze w okresie istnienia ZSRR „niezależne” tygodniki i „prywatne” rozgłośnie – przypadek wydaje się tu być wykluczony. A może naiwniaczki z „instytucji” po prostu wierzą, że im się udało „odwrócić” agentów obcego wywiadu?
O, sancta simplicitatis! Chociaż ta naiwność byłaby jeszcze najlepsza i w pewnym sensie nawet „budująca” w powstałej i już nie dwuznacznej sytuacji...
Jan Ciechanowicz
Wilno

* * *

„Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 15 listopada 1997:
Maciej Giertych

Pakt Ribbentrop – Mołotow obowiązuje już tylko Polskę
Gorbaczow chciał – Michnik nie
W ostatnich latach ZSRR była szansa na jakąś rekompensatę dla Polski za pakt Ribbentrop – Mołotow na drodze zmian terytorialnych lub powołania na terenach polskich zagarniętych przez ZSRR w roku 1939 Republiki Wschodniej Polskiej, bądź polskiego regionu autonomicznego. W tym czasie, gdy rozsypywał się Związek Radziecki powstało około 50 nowych republik autonomicznych lub suwerennych, w tym Czeczeńska, Abchaska, Górno-Karabachska itd. Jak pisze Tadeusz Dąbrowski (Rocznik Wschodni, 1995, Wyd. Remark, Dom Polonii, Rynek 19, Rzeszów) w artykule pt. „Kwestia polska w ostatnich latach istnienia ZSRR” polscy deputowani do parlamentu ZSRR w larach 1989-1991 (było ich 8), a w szczególności Jan Ciechanowicz i Anicet Brodawski z Wileńszczyzny, upominali się o prawa ludności polskiej, dyskryminowanej nie tylko przez państwo radzieckie ale i przez republiki związkowe, a po jej usamodzielnieniu, przez nowe państwa. Publiczne te wystąpienia można porównać do głosów Korfantego czy Seydy w parlamencie pruskim w czasie I Wojny Światowej. Odważnie upominali się nie tylko o przyznanie do zbrodni katyńskiej, ale i do anulowania skutków Paktu Ribbentrop – Mołotow przez przyznanie obszarom zamieszkałym przez Polaków autonomii. Szczególnym echem odbiło się wystąpienie Ciechanowicza na zjeździe deputowanych ludowych ZSRR w dniu 22.XII.89 r., które opublikowała Izwiestia (9 mln nakładu), a przedruki trafiły do prasy polonijnej w USA.
Jak mi pisze w liście Jan Ciechanowicz, w latach 1989 i 1990 szansa na to była. Wielokrotnie w tej sprawie rozmawiał z Gorbaczowem, Ryżkowem i Jelcynem. Landsbergis (późniejszy prezydent Litwy) mówił w wywiadzie telewizyjnym w roku 1990, że „niestety niepodległa Litwa powstanie bez Wilna, ale na to trzeba pójść” – musiał więc coś wiedzieć o tych planach. Warto przypomnieć, że w tym samym czasie pod naciskiem Gorbaczowa NRD podpisała z Polską umowę o rozgraniczeniu wód w Zatoce Pomorskiej w taki sposób, by dojazd do portu szczecińskiego odbywał się poprzez polskie wody terytorialne (podpisanie w maju 1989, wymiana listów ratyfikacyjnych w czerwcu 1989). Zjednoczone Niemcy musiały to porozumienie uznać. Gdyby nie życzliwe pro-polskie stanowisko Gorbaczowa dzisiaj RFN na takie porozumienie by nie poszła i Szczecin stałby się portem martwym jak Elbląg. Był to więc czas, gdy na Kremlu panowały nastroje Polsce przychylne. Gdyby doszło do uznania polskiej autonomii w ramach ZSRR, to dzisiaj polska ludność tamtych terenów nie musiałaby znosić upokarzającego prześladowania, wywłaszczania, litwinizacji, białorusinizacji, ukrainizacji.
Sprawa ponoć nie miała poparcia rządu Mazowieckiego. Jak twierdzi Janusz Szmigielski w okólniku Koła Lwowian w Chicago (luty – marzec 1996) „panowie Geremek, Michnik, Kuroń i Mazowiecki pojechali do Moskwy w wielkim pośpiechu i prawie na klęczkach błagali Gorbaczowa, by tego nie czynił i ten wreszcie przystał na ich prośby”. Według Ciechanowicza „Gazeta Wyborcza” – stosując zasadę „trzymaj złodzieja”! – okrzyknęła go twardogłowym komunistą i agentem Moskwy. Zbigniew Balcewicz na łamach redagowanego przez siebie polskojęzycznego „Czerwonego Sztandaru”” apelował o oddanie pod sąd Ciechanowicza za „nawoływanie do naruszenia integralności terytorialnej Republiki Litewskiej”, za co groziła mu kara śmierci (cytuję za artykułem Dąbrowskiego w Roczniku Wschodnim, 1995). Do dziś Ciechanowicz nie może dostać stałej pracy ani na Litwie, ani w Polsce (historyk, językoznawca).
Prof. Edward Prus twierdzi (artykuł pt. „Gorbaczow chciał, Michnik nie”, Głos Polski (Toronto) 26.IV.96), bazując na rewelacjach, które ukazały się w „anglojęzycznej prasie nowojorskiej” (rozumiem, że polonijnej), iż rozważane były trzy warianty rozwiązań terytorialnych: 1) zwrot całości ziem zagarniętych w 1939 r., 2) zwrot Lwowa i Zagłębia Drohobyckiego, oraz 3) rekompensata w postaci okręgu królewieckiego, do którego miano przenieść Polaków z Kazachstanu. Wszystko to miało być połączone z odwołaniem Paktu Ribbentrop – Mołotow i uznaniem 17 września 1939 roku za agresję. Prus twierdzi, że wie od dyplomaty radzieckiego, teraz reprezentującego swoją republikę, że ostrzegał nacjonalistów, iż uznanie 17 września 1939 roku za agresję pociągnie za sobą skutki, agresja bowiem dokonała się nie na Zachodnią Ukrainę, tylko na Polskę. (Szmigielski /Okólnik Koła Lwowian w Chicago, luty-marzec 1996/ twierdzi, powołując się na Prusa, że chodzi tu o p. Serdaczuka, b. konsula ZSRR w Krakowie, a obecnie ambasadora Ukrainy w Polsce).
Prus podaje dalej, że w 1995 r. zetknął się przypadkiem z „wysokim funkcjonariuszem” (w stanie spoczynku) kontrwywiadu RP – i ten nie pytany, zaczął opowiadać, w jaki sposób nie odzyskaliśmy Lwowa i jak niefortunnie wyrzekliśmy się enklawy królewieckiej. Potwierdził „rewelacje” gazety nowojorskiej, a całą winę za niepowodzenie „akcji” rzucał na Michnika, Geremka, Mazowieckiego i Kuronia, „który się do nich przyłączył”. Tym samym jego wypowiedzi we Lwowie, iż jest szczęśliwy z tego, że Lwów nie należy do Polski, mogły być konsekwencją „zmowy” osób, które pojechały do Moskwy, odwiedziły Kreml i przekonały Gorbaczowa o niecelowości pomysłu. Polska bez żadnej rekompensaty ze strony sowieckiej przyjmuje „opcję zerową” nie żądając w zamian niczego”.
Wszystko to informacje bardzo mgliste, ale nie ma dymu bez ognia. Jakieś rozmowy na ten temat były i nic z tego dla nas nie wyniknęło. Jedynie gen. Wojciech Jaruzelski mógłby udzielić informacji, co rzeczywiście było omawiane.
Jak na razie pakt Ribbentrop – Mołotow nadal obowiązuje, ale już tylko Polskę.
Maciej Giertych

P.S. Czy takich „Polaków” jak Michnik, Kwaśniewski, Geremek, Mazowiecki, Kuroń, Bierut, Jaruzelski, Oleksy i Surdykowski – zamiast dopuścić do rządów nad Narodem Polskim nie powinno się zamknąć w Berezie Kartuskiej?...
Zygmunt Czerwiński

* * *

Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 27 grudnia 1997 r.; oraz „Głos Polski”, Toronto 18 stycznia 1997 r.:

Z życia Polonii
Wybitne dzieło Jana Ciechanowicza, Szlachcica Wielkiego Księstwa Litewskiego

Twórczość pisarska Jana Ciechanowicza nie ma sobie równej we współczesnej polskiej literaturze. Jest to zjawisko jedyne w swoim rodzaju. Można by je porównać z dziełami Szymona Askenazego, czy Pawła Jasienicy. Jan Ciechanowicz góruje jednak nad nimi ostrością sądu, zdolnością do wielkich syntez oraz znakomitym warsztatem badawczym i imponującą pracowitością.
Autor „Twórców cudzego światła”, czyli rozprawy na temat wpływu kultury polskiej na wschodnich sąsiadów, głównie Rosji, spenetrował w wielu wypadkach jako pierwszy badacz polski, archiwa byłego Związku Sowieckiego, a więc dokumenty znajdujące się w Moskwie, Sankt-Petersburgu, w Wilnie, Mińsku, Grodnie, Kijowie i Lwowie, ale również archiwa III Rzeczpospolitej. Nie obce mu są też źródła wydane w Berlinie, Lipsku, Paryżu i Londynie. Dzięki temu omawiane dzieło zawiera wiele dokumentów, które po raz pierwszy ujrzały światło dzienne w publikacji.
Pomogła autorowi dogłębna znajomość języków słowiańskich i zachodnio-europejskich, w sumie dziesięciu.
Pochodzący z rodziny zakorzenionej od wielu stuleci w Wielkim Księstwie Litewskim prezentuje Jan Ciechanowicz w swej twórczości typowe cechy herbowego litewskiego szlachcica. Jest mądry, rzetelny, absolutnie uczciwy, oddany bezgranicznie ideom, które reprezentuje, do głębi szczery, a jednocześnie nieugięty i nieprzejednany w obronie prawdy o swej niezbywalnej, wytęsknionej i ukochanej Polskiej Ojczyźnie.
Gdy mówimy o Janie Ciechanowiczu jako o emanacji szlachty litewskiej, mamy na myśli, podobnie jak w odniesieniu do Adama Mickiewicza, Wielkie Księstwo Litewskie, organizm polityczny i kulturalny rusko-lechicki i rusko-polski, a następnie już od XVI wieku polsko-ruski. Od XVI wieku bowiem Wilno, a w ślad za tym wspaniałym ośrodkiem myśli polskiej i europejskiej całe Wielkie Księstwo w swej warstwie oświeconej, mówiło, myślało i czuło po polsku.
Na tym tle zrozumiała jest zarówno twórczość Adama Mickiewicza, Henryka Sienkiewicza, czy Jana Ciechanowicza.
Wielka mickiewiczowska inwokacja „Litwo, ojczyzno moja” jest wpisana dogłębnie we wszechogarniającą miłość Polski, jej historii, kultury i myśli filozoficznej, tak pięknie wyrażoną w mickiewiczowskich Księgach Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego. Ojczyzna Litewska była przecież cząstką Polskiej Macierzy, taką jak Mazowsze, Wielkopolska, Pomorze, Śląsk, czy Małopolska.
W tym sensie można mówić o Janie Ciechanowiczu, podobnie jak o wielkim Adamie i nieskończonym szeregu innych znakomitości świata literatury, sztuki, nauki i techniki jako o emanacji litewskiego ducha.
Nie należy tego mylić z Lietuvą, powstałą w końcu XIX wieku na wschodnich krańcach Prus Wschodnich i wspieraną finansowo przez ówczesne rządy pruskie, ideologią związaną z autonomicznym Księstwem Żmudzkim, korzystającym ze swej autonomii ze starostą na czele, od pokoju melneńskiego w 1422 roku aż do końca istnienia Rzeczypospolitej Królewskiej.
Działacze polityczni związani z tym obszarem przyjęli dla swej koncepcji państwowej nazwę Litwa, a określenie „Litwini” rezerwowali wbrew oczywistym faktom historycznym, wyłącznie dla swych nadbałtyckich rodaków. I sami padli ofiarą tej mistyfikacji...
Obszerne, znakomicie udokumentowane dzieło Jana Ciechanowicza wprowadza nas w wielkie i długotrwałe procesy transferu szeroko pojętych polskich wartości duchowych i materialnych na niezmierzone obszary imperium rosyjskiego.
Bardzo zawiłe są to procesy, toczące się z różnym nasileniem na przestrzeni wieków, a można by je odnieść jeszcze do epoki wędrówek plemion lechickich z zachodu na wschód. Boć przecież wędrówka ludów odbywała się nie tylko w kierunku zachodnim. Pełne opracowanie przedmiotu, które powinno nastąpić w przyszłości, obejmie wiele tomów – całą encyklopedię. Tylko wielka encyklopedia może pomieścić historię setek i tysięcy rodzin lechickich, a potem polskich, które wkomponowały się w sposób wydatny w tkankę rosyjskiego życia.
Autor wybrnął z tego dylematu w sposób jedynie słuszny. Opracował dokładnie, wzorcowo dwa polskie rody, przedstawiając udział ich kolejnych pokoleń w życiu rosyjskim. Są to Dogielowie i Kowalewscy. Opracowanie jest znakomite, godne uczonego wielkiej miary o międzynarodowej skali.
Jest to pierwsza część dzieła. Drugą część stanowi syntetyczne opracowanie wkładu polskiego do kultury, sztuki, nauki i techniki Rosji na przestrzeni wieków. Część ta składa się z następujących rozdziałów: technika, astronomia, chemia, medycyna, humanistyka i malarstwo.
Dzieło jest bogato ilustrowane podobiznami poszczególnych luminarzy polskich i polskiego pochodzenia, reprodukcjami strony tytułowej ich dzieł i ich dzieł artystycznych. Jest to ocean informacji, który oby się przyczynił do lepszego zrozumienia obu narodów, którym wypadło egzystować przez wieki w niełatwym sąsiedztwie. A mimo wszystko – zacytujmy tu zdanie ze wstępu autorskiego do dzieła:
„Obydwie strony od pierwszych ze sobą zetknięć na widowni dziejowej, przeżyły swego rodzaju fascynację partnerem – Rosjanie wyrafinowaną kulturą polską, Polacy ogromem rosyjskich przestrzeni i potencjalnych możliwości.”
Jan Ciechanowicz w swym dziele „ku pokrzepieniu serc” wydaje się fascynację tę stymulować
Prof. Aleksander Dawidowicz

P.S. Jan Ciechanowicz. Twórcy cudzego światła. Wyd. Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie. Toronto – Wilno, 1996. str. 403.



1998



Kurier Wileński”, 14 lutego 1998:

Czas na powagę
Dziesięć lat to zbyt krótki okres czasu, by na jego podstawie sądzić o znaczeniu tego czy innego wydarzenia historycznego. A założenie SSKPL (ZPL) u schyłku istnienia ZSRR (że „u schyłku” nikt z grona założycieli z pewnością nie przypuszczał) niewątpliwie należało do wydarzeń o doniosłym znaczeniu dla ludności polskiej na Litwie. Wydaje się, że okres, który właśnie mija, wykazał bezzasadność zarówno naszych wygórowanych nadziei i oczekiwań, jak też przesadnie głębokich obaw. Wbrew obu tym postawom nie doszło ani do specjalnego rozkwitu polskości, ani do jej zauważalnego ograniczenia ze strony władz republiki. Namnożyło się, co prawda, moc polskich, jak też i litewskich, organizacji społecznych, lecz za ilością nie zawsze szła jakość w ich aktywności. Zarówno działacze polscy, jak i politycy litewscy, działają zbyt często na chybił trafił, bez koncepcji, bez sensu, bez przewidywania, jak ślepe kocięta, które nie wiedzą, co mają robić. Całą ich pozornie nader ruchliwą aktywność dałoby się zamknąć (jeśli chodzi o skutki) w znanej formule: „marność nad marnościami i wszystko marność”. Widocznie muszą minąć dziesięciolecia, zanim z tej posowieckiej szarugi wykiełkują osoby i czyny bardziej barwne i skuteczne niż te, które się dziś jak widma błąkają po scenie politycznej. Gdyby nie afery złodziejskie i skandale towarzyskie, właściwie wszystko byłoby w tym „obozie” do mdłości nudne, jak było w ZSRR. Widocznie i w najbliższej przyszłości nic ciekawego dziać się nie będzie, marazm wzrośnie, a ludzie po prostu będą „walczyć” o przetrwanie. Tak jak czynią to dziś zarówno obywatele Litwy, jak i Polski. Nie warto więc przyszłości ani się bać, ani pokładać w niej płonnych nadziei. Będzie ona dokładnie taka jak teraźniejszość – czyli nijaka. Może to zresztą nie jest aż takie złe...
Ostatnio ponownie coraz więcej słyszy się skarg na temat rzekomo trudnej i coraz bardziej pogarszającej się sytuacji Polaków na Litwie. Wydaje mi się, że trzeba w tej mierze zachować zdrowy rozsądek. W ostatnich latach miałem możliwość dokładnego zapoznania się z położeniem Polaków także w Kanadzie, USA, Niemczech. Polaków wszędzie się traktuje jako element skonfliktowany, uciążliwy i niepożądany. W Niemczech ponad 2 mln Polaków nie ma nawet statusu mniejszości narodowej i nie udziela się im żadnej pomocy od rządu, w przeciwieństwie do mniej więcej równie tam licznie reprezentowanych Włochów, Greków, Turków czy Jugosłowian. W porównaniu z wyżej wymienionymi wielkimi krajami sytuacja Polaków na Litwie wygląda bez porównania bardziej korzystnie. Nie mówiąc tym bardziej o Ukrainie czy Białorusi. Trzeba tylko nauczyć się korzystać z możliwości rozwoju kultury i gospodarki, jakie na Litwie dla nas istnieją. Lecz aby się tak stało, tzw. „liderzy” polscy w Wilnie powinni się oduczyć rzucania się sobie nawzajem do oczu i jeżdżenia do Warszawy z wzajemnymi na siebie donosami. Wówczas więcej energii pozostanie na współpracę Polaków z Polakami i Litwinami, by wspólnie i skutecznie rozstrzygać trudne wspólne problemy.
Jan Ciechanowicz

* * *

Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 17 lipca 1998:

List otwarty do Pana Zygmunta Czerwińskiego
redaktora naczelnego „Polskiego Przewodnika” w Nowym Jorku

Szanowny Panie Redaktorze,
W Pana piśmie nr 284 z 10 kwietnia 1998 Aleksander Pruszyński w artykule pt. „Mili Litwini” pisał: „W 1990 roku wybrany w wolnych wyborach senator Rady Najwyższej ZSRR dr Jan Ciechanowicz rzucił koncepcje stworzenia Wschodnio-Polskiej Republiki Socjalistycznej z Wileńszczyzny i Grodzieńszczyzny. Koncepcja ta podobała się Gorbaczowowi, który chciał oddać Litwie niepodległość w granicach z 1 września 1939 roku czyli bez Kłajpedy i Wileńszczyzny. Temu przeciwstawili się nie tylko litewscy politycy, ale i „Polacy” z prof. Geremkiem na czele i koncepcja padła.”
Ponieważ w sformułowaniu powyższym są pewne nieścisłości, pozwalam sobie na ich sprecyzowanie i proszę o zamieszczenie na łamach „PP”.
Otóż w końcu roku 1989, jako nowo obrany członek Komitetu do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR, miałem możliwość porozmawiać kilkakrotnie o trudnej sytuacji ludności polskiej w ZSRR z prezydentem Michaiłem Gorbaczowem i poprosić go o podjęcie kroków, by tę sytuację zmienić na lepsze. Z wypowiedzi prezydenta ku memu głębokiemu zdumieniu mogłem się domyślać, że jego ekipa planuje demontaż Związku Radzieckiego i to w najbliższej przyszłości. Jak mogłem wnioskować, nadarzała się historyczna szansa dla pozytywnego rozstrzygnięcia „kwestii polskiej”. Możliwie najszybciej poinformowałem o powstającej sytuacji moich przyjaciół z ugrupowań narodowych w USA, m.in. dra Bronisława Ciepińskiegp, red. Tomasza S. Pochronia i innych. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że powinienem działać błyskawicznie. Już po kilku tygodniach zorganizowałem w Winie początkowo nieliczną Polską Partię Praw Człowieka, do której zresztą przystąpiło także kilkuset Polaków z innych republik ZSRR, a w jej „programie” zamieściłem postulat zorganizowania z terenów zabranych Polsce przez ZSRR w 1939 r. tzw. „Socjalistycznej Republiki Wschodniej Polski” w ramach ZSRR oraz przesiedlenia do niej Polaków z Kazachstanu i innych terenów azjatyckich, kosztem rządu radzieckiego. Chodziło nam o to, by zanim nastąpi demontaż ZSRR planowany przez Gorbaczowa, zaistniała w tym państwie jakaś polska jednostka administracyjna, z której później zrobilibyśmy suwerenne państwo, którego ludność z kolei w referendum mogłaby podjąć decyzję o połączeniu się z RP. Ta ostatnia okoliczność ze względów oczywistych musiała do pewnego czasu pozostawać tajemnicą, choć zresztą została natychmiast odczytana i „zdemaskowana” przez prasę komunistyczną na Białorusi i w Litwie jako przejaw „polskiego imperializmu”.
M. Gorbaczow i B. Jelcyn, którym przedstawiłem moje propozycje, początkowo nawet słyszeć o nich nie chcieli i nie wierzyli, że w ZSRR w ogóle istnieją jacyś Polacy. Dopiero po wielokrotnych moich interpelacjach w tej mierze zaczęli się tą sprawą interesować. Wydaje się, iż obaj byli zainteresowani tym, by demontaż ZSRR nastąpił możliwie najszybciej, a jego rozpad był pewny i długotrwały. Widocznie też z tego względu obaj powoli zaczęli się skłaniać ku moim propozycjom. Ale też jest pewne, że służby bezpieczeństwa, którym powierzono przeprowadzenie „rozpadu”, nie chciały już zmieniać ustalonych planów, w których „kwestia polska” była całkowicie pomijana. Postanowiono więc mnie „zneutralizować”. Początkowo w prasie litewskiej i białoruskiej, następnie także w polskiej rozpętano przeciwko mnie burzliwą kampanię oszczerstw i zniesławiania. Dyspozycyjni dziennikarze Czekuolis, Czepajtis, Szimelionis, Mieczkowski, Balcewicz, Witkowski, Kijak, Maziarski, Karkus, Narbut, Sawicka, długi szereg innych – w latach 1990-1992 i późniejszych wielokrotnie obsmarowywali mnie brudami na łamach „Gazety Wyborczej”, „Nie”, „Tygodnika Powszechnego”, „Relaksu” i innych piśmideł. Nie ulega dla mnie osobiście żadnej wątpliwości, iż cała ta akcja była wspólnie koordynowana przez sowiecki i białoruski KGB, litewską Saugumę, polski UOP, kierowany ówcześnie przez sowieckiego zausznika Krzysztofa Kozłowskiego. Wściekał się też na mnie osobiście pan Adam Michnik i inni ludzie Unii Demokratycznej, a to z powodu, że chcę „robić drugą Polskę”.
Wkrótce też ZSRR przestał istnieć, a nasza sprawa upadła ostatecznie, dzięki m.in. bardzo podłej postawie pewnej liczby polskich sprzedawczyków zarówno w Wilnie, jak i w Warszawie. Może to i dobrze zresztą. Dziś po wielu przemyśleniach i konfrontacji moich dawnych ideałów z rzeczywistością wiem, że przyłączenie Wileńszczyzny do Polski byłoby ogromnym dramatem dla rdzennej polskiej ludności tej krainy. Dopiero wówczas by doznała naprawdę co to jest poniżenie, poniewierka, wyzysk i upodlenie. Nie martwię się, że moje plany sprzed 10 lat zostały zneutralizowane.
Jan Ciechanowicz
Wilno

* * *

Przewodnik Polski”, Nowy Jork, 4 grudnia 1998 r., „Magazyn Wileński”, nr 9, 10, 1998:

Pozostał takim samym patriotą i takim samym idealistą
Z Janem Ciechanowiczem, człowiekiem, dla którego nie zostało miejsca w Wilnie, rozmawia Jan Sienkiewicz
– Kiedy jesienią ubiegłego roku mieliśmy z Tobą w „Magazynie Wileńskim” rozmowę o twojej twórczości literackiej, naukowej, obiecaliśmy czytelnikom, że odbędziemy jeszcze jej ciąg dalszy – dotyczący już nie roboczego warsztatu i planów, lecz twojego życia w okresie ostatnich lat. Jak się to stało, że pisząc na tematy, które są związane z tym ziemiami, Wileńszczyzną w szerokim pojęciu, mając tutaj całą bazę danych, archiwa, od szeregu lat już jesteś poza Wilnem, bywasz tu tylko rzadkim gościem?
– Rzeczywiście, już piąty rok jestem poza Wilnem. Przez rok pracowałem na uczelni w Bydgoszczy, wykładałem język niemiecki, rosyjski i litewski. Kolejny rok kończę na innej uczelni w Polsce. Wykładam język niemiecki oraz historię nauki i historię filozofii. Oczywiście w tym, że jest jak jest, nie było mojego wolnego wyboru, mojej woli. Najchętniej i jedynie chętnie mieszkałbym w Wilnie, bo tutaj, jak słusznie twierdzisz, jest dla mnie jako historyka nauki i historyka kultury, podstawowa baza badawcza. Musiałem z Wilna wyjechać. Nikt tu mnie nie bierze do pracy. Jestem traktowany jak trędowaty. Byłem zarejestrowany na Giełdzie Pracy, otrzymywałem skierowania – do szkół, do techników. Wszędzie traktowano mnie bardzo uprzejmie, dyplomatycznie, mile – i zawsze mówiono, że niestety etat jest już zajęty. Byłem w 56 różnych miejscach – szkołach, urzędach, redakcjach i wszędzie byłem persona non grata.
Na szczęście otrzymałem ofertę z Bydgoszczy, później z Rzeszowa. Chętnie bym stamtąd jednak wrócił. Jestem przede wszystkim naukowcem-kresowiakiem. ...No i sentyment... (dłuższa przerwa) ... Trudno o tym mówić. Całe swoje życie poświęciłem obronie polskości, tutaj, na tej ziemi... Żałuję tego. Głupio postępowałem, głupio żyłem. Nie dbałem o siebie, za mało dbałem o rodzinę, o dzieci. Nawet ze skromnej nauczycielskiej wypłaty kupowałem książki, gazety, pisma, posyłałem rodakom do Kazachstanu, na Syberię, na Kamczatkę. Niepotrzebne było to wszystko. Przecież Polacy z Polski nie wpuszczają do Kraju dawnych zesłańców i ich potomków. Kontynuują w ten sposób z własnej woli zbrodnie ZSRR. To jest potworne... W ogóle to jestem wdzięczny losowi, Panu Bogu, za to, że wreszcie poznałem, jaka jest prawda. Polskość, kultura polska, naród polski – to była dla mnie najwyższa wartość. A przecież na pierwszym miejscu powinien stać Bóg. Bo to jest najwyższa przyczyna i najwyższy cel. A ja z czegoś ziemskiego zrobiłem sobie najwyższą wartość. Za to, że chciałem swych rodaków wywyższać, zostałem też przez nich poniżony. Reasumując: „I’m proud of all, what I have done, and promise never to do it again”...
– Komuś, kto przeczyta o twoich zagranicznych kontraktach, od razu to się skojarzy z doskonałymi warunkami, jakie są stwarzane dla wizytujących profesorów z zagranicy, z dobrym mieszkaniem, z dobrą pensją.
– Normalny człowiek normalnie tak skojarzy. W normalnym życiu tak być powinno. W moim życiu tak nie jest. Mimo, że mam swoje kwalifikacje: jestem autorem 15 książek, ponad 600 artykułów naukowych w sześciu językach w około dziesięciu krajach. Zarabiam jednak jako tzw. „młody specjalista”, 26 lat pracy w polskim szkolnictwie na Wileńszczyźnie nie są brane pod uwagę. Nie chciałbym jednak o tym dłużej mówić, to są moje prywatne sprawy, które nikogo nie mogą interesować. Naprawdę jestem wdzięczny losowi, że mając 51 lat ujrzałem rzeczywistość taką, jaka ona jest.
– Ależ to mówi inny Ciechanowicz: nie tylko ten, dla którego wszyscy mieli wielki szacunek i poważanie 20,15,10 lat temu – za piękne i odważne artykuły prasowe w ówczesnym „Czerwonym Sztandarze”. Jesteś inny od tego, który przemawia nawet przez najświeższe, najnowsze twoje książki. Przecież taki sam byłeś w tamtych swoich gazetowych artykułach i taki sam jesteś w ostatnich książkach. Nie zmieniła się hierarchia wartości, pewne rzeczy są dla ciebie tak samo ważne, jak przed kilkudziesięcioma laty; o tym mówią twoje książki...
– Chcesz powiedzieć, że garbatego tylko mogiła wyprostuje?.. Ale patriotyzm uchodzi dzisiaj za rodzaj zboczenia umysłowego. Kiedy pokazuję nieznaną wielkość narodu polskiego, wkład Polaków do kultury i cywilizacji świata przez inne kultury – rosyjską, niemiecką – to się spotyka z takim odbiorem, jakby kundlom próbowano wmówić, że są rasowymi owczarkami, a nie kundlami. Kundle drwią z dobrego o nich zdania, bo są właśnie kundlami. Kiedy ukazuję ogrom duchowy polskiego narodu, obecne pokolenie śmieje się z tego. Nazywa to – „poszukiwaniem wielkości” rzekomo nie istniejącej. Wychodzę co prawda z założenia, że naród polski to nie tylko obecne pokolenie, które dziś zamieszkuje tereny między Karpatami i Bałtykiem, to nie tylko te biologiczne organizmy, trawiące hamburgery i ślepo goniące za zyskiem. Naród polski to wszystkie pokolenia byłe i wszystkie pokolenia przyszłe. Mam nadzieję, że te, które przyjdą, będą godne miana narodu polskiego, potrafią docenić swoją własną wielkość. Myślę, że destrukcyjna praca Związku Sowieckiego w ciągu prawie 50 lat nad moralnym zniszczeniem naszego narodu odniosła stuprocentowy skutek. Ludzie są często karłowaci. Pisał o tym Wańkowicz, pisze Waldemar Łysiak, Ryszard Kapuściński. Mogę nawet stwierdzić, ze Litwini, którzy byli w składzie imperium sowieckiego, nie są tak duchowo wyniszczeni, jak obecne pokolenie naszego narodu. Stanowczo za dużo w nas egoizmu, bezduszności, chamstwa, moralnego okrucieństwa i bezwstydu.
Być może właśnie dlatego teraz przejmujemy z Zachodu dokładnie to, co Rosjanie: bandytyzm, prostytucję, pogoń za dolarem, pełne wywłaszczenie samych siebie z wartości duchowych i honoru.
– Wybacz stwierdzenie może brutalne: wydaje się, że nie zmieniłeś się zupełnie i jesteś jak zwykle zbyt radykalny w osądach. Zarzucasz dziś narodowi polskiemu brak przywiązania do jakichkolwiek pozytywnych wartości, tymczasem przecież tak nie jest. Nie pozbyliśmy się jeszcze zgnilizny ze Wschodu, trwa ekspansja zepsucia z Zachodu, ale przecież w każdym narodzie – a polski nie stanowi wyjątku – są siły zdrowe, jest młodzież przywiązana i do wiary i do tradycji narodowej, przechowująca narodowego ducha. Niech ci będzie przykładem Radio Maryja i ruch jaki wokół niego powstaje.
– Po pierwsze mówię o obecnym pokoleniu, a nie o narodzie polskim jako takim. O pokoleniu, które w wielu przypadkach nie jest godne imienia narodu polskiego. Jeśli chodzi o Radio Maryja i ruch, jaki się przy nim i przez nie tworzy, ja z ogromną nadzieją to obserwuję. Cieszę się, ze taki fenomen powstał. Orientalizm, sowietyzm psychologiczny, moralny dominuje, jest w Polsce bardzo wojowniczy i bardzo agresywny, ale w ruchu wokół Radia Maryja tkwi nadzieja dla Polski i dla Polaków. Podziwiam męstwo księdza Rydzyka, męstwo młodych ludzi, którzy z nim pracują, nowo powstający ruch będzie niewątpliwie inkasował dotkliwe perfidne ciosy ze strony sił posowieckich, antypolskich, które na razie, podkreślam na razie, dominują w Polsce. Ale zdrowe tendencje ku odrodzeniu duchowemu, takie właśnie jak w Radiu Maryja, są coraz bardziej widoczne, coraz silniejsze. Rosną ludzie, dla których przekonania chrześcijańskie, praktykowane w życiu, mają znaczenie pierwszorzędne, dla których tak znaczy tak, nie znaczy nie, którzy nie godzą się na kompromisy z własnym sumieniem. Daj Boże, by ten pierwiastek skupiony wokół Kościoła, nie został zniszczony.
– Wróćmy do wydarzeń sprzed kilkunastu lat, do długiej serii twoich artykułów, które bezsprzecznie odegrały ogromną rolę w podtrzymywaniu polskości na naszych ziemiach. Teraz mówisz, że z dzisiejszym rozumem postępowałbyś inaczej. Śmiem wątpić, że nawet mając bagaż dzisiejszych doświadczeń nie zachowywałbyś się inaczej. Powróćmy do tamtych czasów, kiedy nastąpiło rozluźnienie, bardziej rzekome niż autentyczne, kiedy wspólnie zakładaliśmy nowe polskie organizacje.
– Oczywiście, że były to przemiany pozorowane. Cała pełnia władzy – ekonomicznej, politycznej, duchowej – pozostała wszak w krajach postsocjalistycznych w rękach byłej nomenklatury partyjno-ubeckiej. Nie była to żadna rewolucja i żaden przewrót. Było to wielkie oszustwo, któremu równego nie widzę w historii XX wieku. Wszystko co robiłem wtedy i pisałem, robiłem w dobrej wierze, kierowałem się tym, co mi nakazywało sumienie. Prawdopodobnie masz rację, że gdyby sytuacja mogła się powtórzyć, chyba działałbym w podobny sposób. Samego siebie nie można zmienić! Gdyby znów zaistniała potrzeba zaangażowania się po stronie sprawiedliwości, prawdy, wolności, znów bym to zrobił...
– Z perspektywy lat twojej tu niebytności, czy mógłbyś się pokusić o ocenę kondycji polskości na Wileńszczyźnie, perspektywy dalszego jej pogłębiania?
– Przyjeżdżam tu, do Wilna, co kilka miesięcy. Uderza mnie nieprzyjemnie pewien szczegół: nasi Polacy stają się coraz bardziej podobni do rodaków z Korony. Są coraz bardziej skłóceni, coraz bardziej zawistni, zawzięcie się nawzajem zwalczający, nie mogą wybaczyć sobie nawzajem odmienności, a już nie daj Boże czyichś zasług. Przyjeżdżam i widzę, że najbardziej zacni Polacy, którzy całe życie poświęcili obronie polskości, służbie idei praw człowieka, mają tylu wrogów, są tak zawzięcie zwalczani... Myślałem, że tylko ja mam taki garb. Nie, widzę, że inni, którzy przez dziesiątki lat służyli naszej sprawie, są atakowani, niszczeni, zwalczani przez pewne organa prasowe w Polsce, przez rozmaitych, za przeproszeniem, ambasadorów, przez pewnych ludzi będących tutaj na ich usługach, jak kiedyś byli na usługach KGB. Komuś to jest potrzebne, komuś to służy, ktoś ma z tego pożytek i ma w tym swój cel.
Ze zgrozą obserwuję, jak zatracamy swoje dobre cechy. Mieliśmy kiedyś w sercach dobrą wiarę, otwartość, szczerość, chęć służenia dobrej sprawie. Teraz i u nas trudno jest o te cechy. Wszystko się jakoś gmatwa, zaczyna „zależeć od okoliczności”, zatraca czystość i jednoznaczność. Byłem kiedyś wielkim entuzjastą polskiej telewizji, polskiej prasy. Biorę dziś do ręki polskie pismo i dowiaduję się z niego: jak przedłużyć orgazm, jak uwieść żonę przyjaciela, jak uprawiać seks grupowy, czy seks „inaczej”. Takie artykuły uczą „życiowej mądrości”. Wprowadza się tak zwane wychowanie seksualne, w którym dwunastoletnie dziewczynki mają być uczone, jak założyć partnerowi prezerwatywę. Demoralizacja, kundlizacja, narzucona narodowi w Koronie, dociera i tutaj. W pogoni za Zachodem (cechującej ludzi Wschodu) bierzemy od niego to co najgorsze, robimy wszystko, by niszczyć duchowo samych siebie. Te zagrożenia trzeba widzieć.
Jeśli o nich mówię, to nie dla poniżenia swojego narodu, tylko dla pokazania, jak dużo sił przeciwko niemu się sprzysięgło i w kraju i poza krajem, by odciąć naród od jego korzeni, sprawić, by był to naród bez pamięci, bez szacunku dla siebie samego, bez wiedzy o swojej wielkości, a więc bez rozumu i godności. Naród bez tego wszystkiego – to bezrozumne stado, które każdy popędzi tam, gdzie będzie chciał. Wolałbym, abyśmy z Zachodu przejmowali pracowitość, punktualność, samodyscyplinę, a nie cechy marginesu społecznego.
– Te wpływy Zachodu – to niekoniecznie musi być tylko oddziaływanie żywiołowe. Pseudowartości narzucane są nie tylko narodowi polskiemu, choć może intensywność oddziaływania na naród polski jest – wskutek szeregu przyczyn – o wiele większa, niż wobec innych narodów. Ale przecież takim samym atakom jest poddawany również naród litewski. Jak sądzisz, czy istnieją szanse ułożenia lepszych stosunków miedzy Polakami i Litwinami właśnie poprzez ukazanie tych wspólnych zagrożeń? Przecież przeciwstawianie się razem tym ogromnym zagrożeniom sprawić mogłoby, że dwa narodowe patriotyzmy mogłyby zgodnie współistnieć, nie zwalczać się nawzajem. Na razie oba są wobec siebie nawzajem obronno-agresywne, a przecież mogłyby, świadome skąd idzie zagrożenie, wspierać się, wzbogacać i podtrzymywać nawzajem.
– Kiedyś propaganda partyjna i kagebowska robiła ze mnie wroga narodu litewskiego. A przecież zawsze twierdziłem, że jesteśmy naturalnymi sprzymierzeńcami w walce o nasz byt narodowy. Zwykły odruch samoobrony powinien byłby nakazywać zdrowym siłom w łonie narodu polskiego i narodu litewskiego łączyć się w walce przeciwko wspólnym dla obu zagrożeniom. Musimy się łączyć. Pięć lat pobytu poza Litwą dało mi pewien dystans spojrzenia, zarówno na nas Polaków jak i na Litwinów. Muszę powiedzieć, że z odległości widzę bardzo wiele dobrych cech litewskich. Tymczasem wroga nam wszystkim propaganda wmawiała, że jesteśmy wrogami niepodległości litewskiej, że i ja jestem jej wrogiem. Wmawia nadal. Dorabia „gębę”. Mam wielkie obawy, że tej propagandzie mimo woli w zbyt wielkim stopniu ulegliśmy wszyscy. To jest perfidna, podła, mistrzowska robota...
Absolutnie koniecznie musimy się łączyć. Bo wytracą nas po kolei. Najpierw jednych, potem drugich. Próby stworzenia „zjednoczonej” Europy czy ludzkości, jej unifikacji, są czymś w rodzaj próby stworzenia – zamiast realnie istniejących, obdarzonych ogromną różnorodnością i pięknem, gatunków roślin – jakiejś hipotetycznej „uogólnionej” rośliny, czy usiłowania połączenia wszystkich dzieł muzycznych lub malarskich w jakąś jedną „syntetyczną symfonię”, czy w jeden „zbiorowy obraz”. Bzdura? – Bzdura! Ale nie większa niż dążenie do spędzenia miliardów osób ludzkich czy setek narodów, tysięcy ludów, plemion i szczepów etnicznych w jakąś szarą „ludzkość bez granic”, to jest bez indywidualności, bez własnej woli, oblicza duchowego – bez własnej twarzy. Nie wolno zapominać, że Bóg stworzył ludzkość w postaci różnych narodów i nie warto tego naprawiać, bo to się źle skończy – może jeszcze gorzej niż bolszewicki eksperyment w Rosji i w krajach Europy Wschodniej. Hybrydyzacja to bastardyzacja i upadek...
Widzę przed oboma naszymi narodami ogrom zagrożeń i widzę straszny bezmyślny owczy pęd, uleganie zmasowanej propagandzie, jeszcze bardziej może skutecznej niż sowiecka, apelującej do najbardziej prymitywnych stron ludzkiej natury, z rzeczy drugorzędnych czyniącej wartości najwyższe. Zdrowe siły w obu narodach, szczególnie młodzież, powinna się temu wspólnie przeciwstawiać. I Polacy i Litwini mają wspólne wielkie dziedzictwo chrześcijańskie i ono powinno nas uratować.

* * *

Polski Przewodnik” (Nowy Jork), nr 286, 1998 r.:

W odpowiedzi Judaszowi
W numerze 7/98 „Magazynu Wileńskiego” ukazała się moja rozmowa z p. Janem Sienkiewiczem, posłem na Sejm Litewski, czołowym polskim politykiem w Wilnie, w której to rozmowie nieopatrznie użyłem – mówiąc o dniu dzisiejszym – słów: „Cała pełnia władzy – ekonomicznej, politycznej, duchowej – pozostała wszak w krajach postsocjalistycznych w rękach byłej nomenklatury partyjno-ubeckiej”.
Polskie przysłowie powiada: Uderz w stół, nożyce się odezwą. Odezwały się i tym razem... W numerze 1598 dwutygodnika „Znad Wilii”, dofinansowywanego m.in. przez „Gazetę Wyborczą”, masońską Fundację im. Stefana Batorego, rząd warszawski i litewski, – ukazał się sążnisty elaborat pt. „Pozostał takim samym patriotą i takim samym idealistą” podpisany przez Tomasza Bończę, pod którym to „służbowym” pseudonimem kryje się, jak wiadomo, właściciel i redaktor naczelny „Znad Wilii” Romuald Mieczkowski. (Pseudonim „Bończa” ma widocznie dać do zrozumienia, że panu Romualdowi rzekomo przysługuje ten herb rodowy). Liczy się u niego nie prawda, lecz pozór. I to we wszystkim...

Artykuł pana Romualda (nie wiem, czy jestem fair, gdy go tak nazywam, bo w przeszłości byliśmy z nim przez szereg lat na „ty”, pracowaliśmy dosłownie „przez ścianę” w redakcji „Czerwonego Sztandaru”: pan Romuald jako kierownik działu przemysłu i transportu, ja – jako własny korespondent działu propagandy i życia międzynarodowego, a nawet parę razy po koleżeńsku strzeliliśmy sobie razem po kielichu) to jednak naprawdę istne pomieszanie z poplątaniem. W postaci skondensowanej umieścił autor tutaj wszystkie swoje wydumane (nie wiem, czy tylko przez niego) przeciwko mnie zarzuty, które już wielokrotnie drukował w swej gazecie. I tym razem pan Romuald kłamie (jak?) najęty nawet wówczas, gdy mówi prawdę, a całość swych wypocin zaprawiła takim ładunkiem złości i nienawiści, że tekst wywołuje uczucie politowania nad jakimś jego wewnętrznym bólem, który się w tak agresywny sposób musi znajdować sobie ujście. Jakbym był narobił dzieci jego ukochanej. U podstaw tych obsesyjnych wynurzeń musi widocznie tkwić ogromny ładunek zawiści, poczucia niższości, zazdrości i zgorzknienia, skoro autor już nie tylko mi „dokłada”, ale też nie oszczędza ani żony, ani dzieci.
Przez kilka lat bluzgał na mnie pomyjami prawie w każdym numerze, wszelako liczne protesty czytelników i spadek liczby prenumeratorów do kilkudziesięciu, zaś nakładu do kilkuset egzemplarzy z pierwotnych kilku tysięcy, sprawiły, iż obiecał, że nazwisko Ciechanowicza już nigdy nie znajdzie się na stronicach „Znad Wilii”. A jednak i tym razem słowa nie dotrzymał, skłamał...
Nigdy nie dałem p. Mieczkowskiemu powodu do nienawiści, widocznie tkwi więc w jego wynurzeniach jakiś przymus, patologiczny – wewnętrzny lub polityczny – zewnętrzny...
Właściwie jedyną normalną reakcją na tego rodzaju karczemne wypowiedzi, zakładając, że osobnik je popełniający jest zdrowy na rozumie, powinno byłoby być zbycie ich pogardliwym milczeniem lub przysłowiowe naplucie w twarz autorowi. Tego drugiego nie czynię, ponieważ pan Romuald sam już to w stosunku do siebie uskutecznił, pisząc to i tak, co i jak pisze (śliny zaś szkoda by było plwać na taką „po(twarz”). Natomiast cierpliwe przemilczenie tego kolejnego, jednego z wielu dziesiątków, publicznych oszczerstw tegoż autora, rozsyłanych niemałym kosztem do setek instytucji i osób prywatnych w Litwie, Polsce, Kanadzie, Francji, Wielkiej Brytanii, USA itd., było by już małodusznym ustępstwem na rzecz kłamcy i chama, co by jego i jego rozkazodawców tylko by do kontynuowania tego rodzaju łotrowskich zagrań zachęciło.
Warto chyba zwrócić uwagę na okoliczność, iż artykuł p. Romualda ukazuje się w wymownej rubryce „Podglądy” (nieco za skromnej: z uzasadnieniem można by było do togo hasła dodać – „i podsłuchy”). Jeśli się zaś nie mylę, „podglądacz” to w języku patoseksuologii taki osobnik, co to znajduje satysfakcję w podglądaniu znanych aktów. Często sam aranżuje tego rodzaju sytuacje, podsuwając własną żonę obcym mężczyznom, a gdy na domiar zmusza ją do ciągnięcia zysków z tego procederu, – zwany jest pospolicie alfonsem. Aż dziw, że pan Romuald sam sobie publicznie przypisuje takie ohydne perwersje. Oczernianie samego siebie – to już naprawdę przesada... A może to nie oczernianie, lecz wyznanie...
Nienawiść jest złym doradcą (nie wiem zresztą, czym ją w tym przypadku i czy w ogóle spowodowałem), oślepia oczy i zaciemnia rozum. Dlatego jest naturalne, że w artykule p. Romualda znalazły się jakieś dziwaczne zdania, choć bardzo emocjonalne, pod względem słownictwa żywcem wzięte z „Nie”, lecz za to zupełnie bezsensowne. Cóż to za wymowny cytat: „Z chłodną bezczelnością, byciem po stronie silniejszego, pomówieniami i zdradą wobec ideałów, na które dziś spode łba poprzez krzywe zwierciadło cynicznie się przygląda”? Ano czytaliśmy to już u kogoś innego i pod innym adresem... A może to korekta zawiniła i dała cytat zwykłą czcionką? Nawet zresztą, gdy się komuś coś plagiatuje, warto się nad sensem tego zastanowić. No bo i jak można „patrzeć na ideały”? Chyba że „ideał” jest „podglądany”... I jak można na coś „patrzeć poprzez zwierciadło” i to jeszcze „krzywe”? Przecież nawet ono nie jest przeźroczyste. Ale u pana Romualda, jak zawsze, łatwo o słowa, lecz trudno o sens. To, moćpanie, nie wierszydełka dla kucharek popisywać: tu zerwał, tam uszczknął i masz jakąś układankę. A jak komuś się nie podoba, to od buców go, od baranów, od ciemnogrodu, od zacofania!...
Pełno więc w tekście p. „Bończy” tak eleganckich kategorii, służących do definiowania tego, czego zrozumieć nie jest w stanie, jak „bełkot”, „banialuki”, „schizofrenia”, a gdy zabrakło mu polskich słów, sięgnął po rosyjskie: „bried pijanoj kobyły”... Przy okazji autor wymyślił nawet wyraz „kundedlizacja”, przypisując zresztą mi to wątpliwe osiągnięcie. Ja takiego wyrazu nie znam, natomiast Melchior Wańkowicz (Droga do Urzędowa i inne teksty, których znawca Wandy Wasilewskiei p. Romuald nie musi znać), a za nim liczni inni polscy publicyści, używał pojęcia „kundlizm” do określania takiej właśnie mentalności, jaką reprezentuje mój oponent. Mimo tych krytycznych uwag, wypada przyznać, że jako paszkwilant p. Mieczkowski wypada bez porównania lepiej niż jako poeta, choć i w tej roli nie jest zbyt oryginalny. Np. „polskim faszystą” nazywała mnie nieraz prasa komunistyczna na Białorusi oraz sajudisowsko-kagebowska na Litwie.
A więc biorąc pod uwagę fakt spolegliwej opieki nad pismem p. Romualda ze strony znanych instytucji w Litwie i Polsce oraz fakt częstego tegoż pisma cytowania przez periodyki ściśle z tymiż instytucjami związane, np. „Rzeczpospolitą”, (według schematu: „ukazująca się w Wilnie gazeta „Znad Wilii” określa Jana Ciechanowicza jako „faszyzującego schizofrenika”), a szabesgojowskie kłamstwa w nim drukowane są następnie powielane i wykorzystywane w celu dyskredytacji i moralnego niszczenia uczciwych polskich działaczy na Litwie, wypada tym razem wreszcie dokładniej się przyjrzeć „argumentom” tego plotkarza z powołania i z zawodu.
Na wstępie wypada stwierdzić, że nie tylko Jan Ciechanowicz, ale też np. Jan Sienkiewicz czy Ryszard Maciejkianiec, inni polscy aktywiści w Wilnie stawali się nieraz przedmiotem prasowej nagonki w „Znad Wilii”, „Nie”, „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczypospolitej”, „Gazecie Polskiej” i innych parchatych pismach tegoż autoramentu – gdy tylko mieli odwagę podnieść swój głos w obronie ludzkich i obywatelskich praw ludności polskiej Wileńszczyzny. Zaraz pan Romuald przypominał; im, iż są „faszystami”, „komunistami”, należą do „nomenklatury”, są „promoskiewscy” itp., itd. Tak już nieraz „unieszkodliwiano” w imię czyjegoś „wyższego” celu wielu uczciwych i ofiarnych Polaków, i to nie tylko wileńskich, ale i broniących Ojczyzny w Kraju.
A któż to taki „niepokalany Kali” jest naszym „sędzią”? Stwierdźmy więc otwarcie: pan Romuald Mieczkowski przez szereg lat był kierownikiem działu w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, organu KC KPL w języku polskim. Zamieszczał w tym piśmie multum swych artykułów, w których gloryfikował planową gospodarkę socjalistyczną i „sukcesy” budownictwa komunizmu w ZSRR i Litwie. Przez cały ten okres i długo po nim należał do szeregów KPZR, nie mógł by zresztą kierować działem w partyjnej gazecie i nie należeć do tejże partii. Był też sekretarzem Komunistycznego Związku Młodzieży (komsomołu) w tejże redakcji, gorliwym jego aktywistą. Wielokrotnie Wileński Miejski Komitet KPZR angażował tego osobnika – jako cieszącego się szczególnym zaufaniem reżimu sowieckiego – w roli „komisarza politycznego”, by towarzyszył jako tajny obserwator rozmaitym wycieczkom zagranicznym. Taki „komisarz” (to jest nazwa oficjalna) odbywał podróże gratisowo, nikt z wycieczkowiczów nie wiedział, że jest on „wtyczką”, a jego zadaniem było podsłuchiwanie i podglądanie tego, co kto robił i co kto mówił, np. po kieliszku, przebywając na „zgniłym Zachodzie”. Takich podróży p. Mieczkowski odbył bardzo wiele. (Dla porównania, np. autor tych słów w okresie sowieckim został tylko dwa razy wypuszczony na parę dni, do Polski, w 1978 i 1984 roku, przy czym po tym ostatnim pobycie w Warszawie z tamtejszego Urzędu Bezpieczeństwa nadszedł do Wilna telegram, donoszący, że Ciechanowicz bywał w kościołach, złożył kwiaty na grobie ks. Jerzego Popiełuszki i dopuścił się antyradzieckich wypowiedzi. To była klapa. Następnym razem pojechałem do Polski dopiero po likwidacji ZSRR. Przypuszczam, że oficer SB, który ów telegram odbił, pracuje dziś na wysokim stanowisku w UOP i jest, być może, odpowiedzialny za operacyjne kontakty z wileńskimi Polakami. Jasne, kogo wybrał by na swe „osoby zaufane”, takichże osobników jak sam. W okresie zaś sowieckim pan Romuald, cieszący się pełnym zaufaniem sowietów i im się wysługujący, w Polsce bywał raz po raz). Po powrocie taki „komisarz” składał szczegółowe pisemne sprawozdanie i otrzymywał za nie dodatkowe premie pieniężne. Nasz bohater pisał je w języku rosyjskim, w redakcji nie tylko ja bywałem tego świadkiem. Stosy tej haniebnej „produkcji” muszą do dziś spoczywać gdzieś w partyjnych archiwach i myślę, że w nich p. Romuald „pogrążył” niejednego litewskiego urzędnika z tamtego okresu. (Polacy nie mieli żadnych szans na wzięcie udziału w tego rodzaju ekskluzywnych radzieckich wycieczkach). Na ile wiem, żaden z wileńskich Polaków poza Mieczkowskim nie podjął się pełnienia haniebnych funkcji tajnego komisarza KPZR.
Dalsza kariera zawodowa pana Romualda dowodzi, że zaufania partii nie zawiódł, został bowiem mianowany i przez długie lata pełnił funkcje dyrektora (kierownika) rozgłośni polskiej Radia „Sowietskaja Litwa”, w którego audycjach wiele miejsca zajmowała propaganda sowieckiego stylu życia i agitacja ateistyczna. Tak wysokich szczebli kariery nomenklaturowej w systemie propagandy sowieckiej jak Romuald Mieczkowski nie osiągnął żaden Polak w ZSRR. Haniebne, że właśnie on jest dziś cynicznie lansowany przez media w Polsce. I dziwne, że ma tak wybiórczą pamięć: wytyka źdźbło w cudzym oku, a zapomina o belce we własnym. Może zresztą nie zapomina, lecz po prostu liczy na ludzką głupotę, krótką pamięć, zastraszenie, wierzy, iż powiązania agenturalne są wszechmocne i prawdę ukryją. Obwinia więc bezpardonowo innych, raz po raz woła: „Trzymaj złodzieja!”, by od siebie odwrócić uwagę. Uważa też, że jak Kali komuś ukraść krowę, to dobrze, ale jak ktoś ukraść krowę Kaliemu, to źle. Ale przecież do czasu dzban wodę nosi...

Kłamstwa nagromadzone przez pana Romualda w jego paszkwilu rażą od pierwszych zdań. Pozwolę sobie przy niektórych z nich bliżej się zatrzymać, bo przecież poszły one w szeroki świat i są lansowane przez antypolskie „organa” w kilku krajach.
1. Nie jest prawdą, że ostatnio jedynie „Magazyn Wileński” na Litwie użycza mi swych łamów. Gdyby nawet było tak, jest to pismo warte nie mniej niż cała reszta razem wzięta. Ale przecież moje artykuły są publikowane co najmniej w kilkunastu poważnych pismach w USA, Kanadzie, Polsce, Litwie. W Wilnie m.in. czyni to świetny „Lietuvos Bajoras”, „W Kręgu Kultury”, inne pisma. Niedawno był mój tekst w „Kurierze Wileńskim”. Co prawda w „Naszej Gazecie” jej redaktor naczelny od zawsze miał dla mnie partyjną cenzurę, ale to przypadek bardzo specyficzny, podobny do „Znad Wilii”.
2. Jeśli moje książki są „pseudonaukowe”, jak powiada podglądacz, to dlaczego pozytywne recenzje na nie ukazywały się nie tylko w Wilnie i Warszawie, ale też w Paryżu, Chicago, Toronto, Nowym Jorku, Buenos Aires, Kijowie, Lwowie, Grodnie? Pozytywnie pisali o moich książkach tak znakomici uczeni jak dr doc. Aleksander Dawidowicz, prof. dr hab. Marceli Kosman, prof. dr hab. Stanisław Jedynak, prof. dr hab. Jolanta Mędelska, prof. dr hab. Tadeusz Kowzan i in. Czy więc oni też są „pseudonaukowymi schizofrenikami”? A z drugiej strony, pan Romuald nie ma nawet formalnego bakalaureatu czy magisterium, nie mówiąc o faktycznej wiedzy i rozumie, by sądzić w sposób rzetelny o czyichkolwiek książkach. Może zresztą stąd właśnie, z nieuctwa, płynie owa jego charakterystyczna buta i nonszalancja w wyrokowaniu o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia...
3. Pan Mieczkowski od lat obija progi urzędów w Litwie i Polsce z donosami na mnie, zamieszcza też je systematycznie w „Znad Wilii”, usiłując wymusić na władzach litewskich, by mnie aresztowały i sądziły za „separatyzm”. Szatańska iskra donosiciela wciąż w „Bończy” nie gaśnie. Otóż powinienem otwarcie stwierdzić, że zawsze uważałem i dziś uważam prawo do niepodległości za niezbywalne prawo każdego narodu: albańskiego, litewskiego, polskiego, serbskiego, chorwackiego czy każdego innego. Ale też za żadnym narodem nie potrafiłbym uznać prawa do poniewierania czy dyskryminacji innego. Właściwie gdybym był kiedykolwiek uczynił coś przeciwko niepodległości Litwy, co mi zarzucają niektórzy polscy łajdacy, z całą pewnością dawno bym już siedział w więzieniu na Łukiszkach, i prasowe donosy p. Mieczkowskiego byłyby (i są) zbyteczne. Dają one jedynie wyraz nikczemności autora. Gdy przed 10 laty byłem przejściowo jednym z polskich polityków w Wilnie, walczyłem przede wszystkim o prawa moich rodaków. W obliczu mnożących się antypolskich ekscesów uważałem, iż okupacja Wschodniej Polski przez ZSRR w 1939 byki nieprawna i że te tereny po obaleniu Paktu Mołotowa-Ribbentropa przez wszystkie zainteresowane strony powinny wrócić do ich prawowitego właściciela, czyli do Państwa Polskiego. Słusznie więc pisze „Bończa”, że postulowałem utworzenie z tych terenów Republiki Wschodniej Polski wówczas, gdy istniał jeszcze ZSRR, czyli w latach 1989-1990, co mi ówczesna propaganda partyjna poczytywała za przejaw „polskiego faszyzmu” i „antysowietyzmu”, dokładnie tak jak czyni to dziś Mieczkowski. Czasopismo „Kommunist” (nr 2/1991), ukazujące się w Mińsku, też nazywało mnie „faszystowskim najmitą”, „hersztem polskiej szlachty”, a nawet „płatnym agentem CIA”. Bardzo podobnym słownictwem, jak widzimy, posługuje się i „Znad Wilii”, czemu się zresztą trudno dziwić...
Gdy na początku 1991 roku stało się jasne, że sprawa polska została z kretesem przegrana, z polityki się wycofałem. Ale moja aktywność na tym polu zyskała mi nie tylko nienawiść agentów obcych służb, lecz i uznanie setek tysięcy rodaków. Zostałem wówczas wyróżniony siedmioma dyplomami honorowymi różnych polskich periodyków i organizacji w USA, zaś tygodnik „The Post Eagle” w 1990 uznał mnie za „The Man of the Decade”. Za swą działalność na rzecz zachowania kultury polskiej na Kresach zostałem nagrodzony medalem honorowym warszawskiej Fundacji „Straż Mogił Polskich Bohaterów”. Chyba i to pozbawia snu p. Mieczkowskiego i jemu podobnych.
4. Nie jest prawdą, że ja dopiero ostatnio zacząłem pracować na niwie naukowej, by się – jak sugeruje „Bończa” – „zrehabilitować”. Mój pierwszy artykuł naukowy, poświęcony filozofii Emmanuela Mouniera, ukazał się jeszcze w roku 1970, pierwsza broszura o koncepcji kulturologicznej Theodora W. Adorno – w 1982. Odtąd co roku wychodziło w druku w różnych krajach i w różnych językach niemało artykułów, a co parę lat książka. Niedokładne więc są te „podglądy” i chyba w sposób zamierzony fałszowane... Poza tym trzeba wiedzieć, że materiały do książki naukowej są z reguły gromadzone przez wiele lat, zanim się przystąpi do jej pisania. A później trzeba też długo czekać, aż się ukaże. Tym, którzy są bardzo zmartwieni faktem, że udało mi się wydać parę książek, powiem na pocieszenie, że żadna to przyjemność, lecz dużo ciężkiej pracy, honoraria zaś za publikacje naukowe są albo żadne, albo nikłe. Nie ma czego zazdrościć.
5. Wbrew temu, co kłamie Mieczkowski, nigdy nie byłem dowożony „przez sowieckich żołnierzy” do żadnej telewizji. Zawsze i wszędzie jeździłem tytko trolejbusami i autobusami i, rozumie się, bez żadnej obstawy osobistej. Wywiadów zaś, jako polski poseł do parlamentu Gorbaczowowskiego, (w którym zasiadałem obok Brazauskasa, Landsbergisa, Sacharowa, Kowalowa, innych prominentów i dysydentów) i polski działacz w Wilnie – udzieliłem swego czasu bodaj paręset, a to zarówno dla telewizji „Jedinstwa”, jak i „Sajudisu”, a także dla szwajcarskiej, polskiej, niemieckiej, amerykańskiej, rosyjskiej, białoruskiej. Korzystałem z każdej okazji, by nagłośnić problem polski w ZSRR i pomóc moim rodakom. Czyniłem to zarówno na Kremlu w Moskwie, jak i w Białym Domu w Waszyngtonie – ku wściekłości agentów KGB w Wilnie, Warszawie i gdzie indziej. Oni dotychczas nie mogą mi wybaczyć, że tyle im napsułem krwi. Nie muszę więc ani czegokolwiek się wstydzić, żałować, czy tym bardziej się usprawiedliwiać czy rehabilitować. Niech się rehabilitują judasze, którzy węszyli, podglądali, podsłuchiwali, zdradzali i donosili. Ja tego nie robiłem, mam czyste sumienie i nikt mnie, za przeproszeniem, nie trzyma za przysłowiowe „jaja”. Nie muszę więc nikogo – by się zrehabilitować w oczach nowych chlebodawców – wytykać palcami jako „faszystów” czy „komunistów”... Jestem zresztą przeciwnikiem w ogóle takiego wybiorczego wytykania przeszłości komukolwiek. System sowiecki (tu nie ma mowy o Polsce, gdzie można było wybierać) był totalitarny, każdy w nim musiał być jakąś tam „śrubką” tegoż systemu, o ile nie był zupełnym zerem.
Podział na ludzi przyzwoitych i na łotrów przebiegał nie – jak sugerowała ideologia komunistyczna – według klucza partyjnego. Zarówno wewnątrz KPZR, jak i poza nią spotykano szeroki wachlarz rozmaitych typów psychologicznych i moralnych. Najzaufańsi zresztą i najbardziej niebezpieczni agenci sowieckich służb specjalnych byli bezpartyjni – by budzić więcej zaufania w ofiarach, takim był m.in. Virgilijus Czepaitis, pierwszy generalny sekretarz „Sajudisu”, notorycznie gloryfikowany przez „Znad Wilii”, „Gazetę Wyborczą”, nie mówiąc o „Rzeczypospolitej”... Trzeba dużej dozy chamstwa, złotrzenia i złej woli, by dziś, po tylu latach wypominać komuś, że on kimś tam „był” – o ile oczywiście nie byt katem, donosicielem czy innym zbrodniarzem. Ale takich po prostu trzeba sądzić. Natomiast często ktoś, kto „był”, więcej i lepiej zasłużył się sprawie demokratyzacji, niż ten, kto „nie był”, a tylko cicho siedział, dłubał w nosie, bo nic innego nie potrafił, dziś zaś obnosi się ze swym „niebytem”, widząc w nim rzekomy powód do zaszczytów, wiedzy i chwały. Ważna jest nie formalna przynależność do tych czy innych struktur, lecz czyny, postępowanie. Bolszewickie kryterium formalnej przynależności lub nieprzynależności jest bezsensowne. Zresztą w Polsce jakoś nikomu nie zawadza, że prezydentem jest tu dwukrotny komunistyczny minister sportu, absolwent ponoć Wyższej Szkoły Partyjnej w Moskwie, wicepremierem zaś, a przedtem premierem, były pracownik naukowy Instytutu Problemów Marksizmu-Leninizmu, a ministrem spraw zagranicznych – były sekretarz POP Uniwersytetu Warszawskiego. Tym bardziej zaskakuje obłuda i zakłamanie poszczególnych warszawskich agenturalnych gryzipiórków, którzy wciąż ściągają aż do Wilna, by wśród tutejszych Polaków – zawsze za pośrednictwem „Znad Wilii” – szukać „promoskiewskich komunistów”. Czyżby za mało im było własnych 3 milionów byłych członków PZPR?
6. Prawdą jest, że przez niespełna trzy lata 1983/86 byłem pracownikiem naukowym w wileńskiej filii Akademii Nauk Społecznych, której siedziba znajdowała się w stolicy ZSRR. Po prostu w 1983 roku obroniłam rozprawę doktorską z filozofii pt. „Człowiek a kultura w filozofii Theodora W. Adorno”, rozglądałem się więc za bardziej poważną pracą niż funkcje korespondenta w „Czerwonym Sztandarze”, w którym zresztą trzymano mnie przez lata jako „niepewnego” na minimalnej stawce i systematycznie urządzano „prorabotki” za te czy inne uchybienia ideologiczne, przede wszystkim „nacjonalistyczne odchylenie” . Tak było np. w 1978 roku, gdy omijając cenzurę KGB opublikowałem na tamach krakowskiego „Życia Literackiego” obszerny esej o historii Uniwersytetu Wileńskiego, w którym stwierdzałem na początku, iż wszechnicę w Wilnie założyli ojcowie jezuici przybyli z Krakowa, co sprawiło spadnięcie na mnie zarzutów, iż obrażam naród litewski, głoszę teorie niezgodne z ustaleniami nauki radzieckiej itp. Zostałem wówczas publicznie napiętnowany, służbowo zdegradowany, mało brakowało, bym utracił pracę i trafił za „antyradziecką działalność” pod sąd... Krótko mówiąc, musiałem z redakcji w 1983 r. odejść, choć trudno się było żegnać z wieloma dobrymi ludźmi, z którymi się tam pracowało i kolegowało. Pewnego dnia latem 1983 roku wpadł do mnie litewski przyjaciel Vaidas Matonis, wykładowca Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, i zakomunikował, iż nowo organizowana w Wilnie filia „moskiewskiej Akademii Nauk Społecznych poszukuje osoby z tytułem doktora filozofii na etat kierownika „sekcji do badań nad wschodnią polityką Watykanu”, ponieważ zaś ja ten tytuł mam, znam też kilka języków, miałbym szansę być tam zatrudnionym, a praca mogła by być nader interesująca... Póki się zastanawiałem, pan Vaidas już w tej uczelni mą kandydaturę zgłosił i wkrótce stamtąd zatelefonowano, bym przyszedł na wstępną rozmowę o ewentualnym zatrudnieniu. Miałem już wówczas szereg opublikowanych artykułów naukowych, znałem osiem języków obcych, uznano więc, że mogę być dobrym specjalistą także jako politolog w systemie ANS. Tak oto na okres niecałych trzech lat zostałem – dość przypadkowo – jednym z litewskich „watykanistów”. Sfera ta była w ANS traktowana jako czysto politologiczna, nic wspólnego nie mająca z ateizmem jako światopoglądem (najlepsi na świecie „watykaniści” to katoliccy profesorowie we Włoszech i judaistyczni w Izraelu), ale w sowieckiej terminologii wszystko było zwalone do kupy i poplątane. Tak więc zostałem na parę lat „zaciekłym ateistą” – jak to formułuje „Bończa” – i członkiem „nomenklatury”. Oczywiście, poziom mego „unomenklaturowienia” nie dorównywał poziomowi, na którym funkcjonował przez kilkanaście lat mój niepokalany adwersarz Romuald Mieczkowski... Jako ciekawostkę mogę podać, że na życzenie kierownictwa filii ANS musiałem też zostać pozaetatowym lektorem Towarzystwa „Wiedza”, który występuje przed słuchaczami z odczytami o polityce Watykanu. Sam Romuald Mieczkowski, jako dyrektor sekcji polskiej Radia „Sowietskaja Litwa”, kilka razy mnie zapraszał na antenę, ale w końcu zarzucił mi zbyt otwartą apologię Stolicy Apostolskiej, powiedział, że ma z mego powodu przykrości ze strony swych przełożonych, i zrezygnował z moich usług. Wielokrotnie zresztą w latach 1985/86 byłem wzywany do kierownictwa Instytutu Ateizmu i do KC KPL, gdzie mi wytykano, iż przedstawiam w swoich prelekcjach Ojca Świętego Jana Pawła II jako wybitnego filozofa, poetę, męża stanu i znawcę języków. Na co odpierałem, że mówię to po to, by słuchacze uświadomili sobie, jak poważnym przeciwnikiem socjalizmu jest Karol Wojtyła i jak ważna wobec tego jest misja Instytutu Ateizmu... Na zarzut zaś, że pod szyldem krytyki faktycznie popularyzuję w Litwie doświadczenie polskiego Kościoła Katolickiego, odpowiadałam, że takie donosy na mnie piszą „wrogowie władzy radzieckiej”... Wszelako to „przeciąganie liny” nie mogło trwać zbyt długo. Po każdej mojej publicznej prelekcji do zwierzchnictwa Instytutu Ateizmu napływały pliki donosów, mówiących o tym, że prawie otwarcie uprawiam agitację religijną i domagano się natychmiastowego odsunięcia mnie od pełnienia „wychowania ateistycznego”. Niebawem moje publiczne odczyty zostały zawieszone, podobnie jak na długo zabroniono publikowania moich „pokrętnych” artykułów w prasie. Trudno się zresztą tym decyzjom dziwić, gdyż całą mą działalność w charakterze „zaciekłego ateisty” od pierwszego do ostatniego dnia prowadziłem w ścisłym, choć niejawnym, kontakcie z moim wielkim Nauczycielem i od trzydziestu lat Przyjacielem, księdzem – prałatem Józefem Obrembskim, który nie tylko chrzcił potajemnie moje dzieci, ale i dyskretnie mi podpowiadał, jak robić złą sprawę tak, by wychodziła na dobrą. Słuchacze moich odczytów, ludzie wierzący, Polacy i Litwini, często po prelekcji uściskali mnie ze łzami w oczach, dziękując za to, że wreszcie z ust oficjalnego prelegenta usłyszeli prawdę. Ja zaś, gdy spostrzegłem, że znalazłem się na krawędzi niebezpieczeństwa i że KGB nasyła licznych podglądaczy na moje odczyty, by uniknąć sądu za „antyradziecką propagandę” rychło zwolniłem się „na własne życzenie” z pracy w ANS i dzięki pomocy zacnych profesorów W. Czeczota, J. Aniczasa, V. Makareviciusa przeniosłem się na Katedrę Filozofii Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego (odpowiednik polskich wyższych szkół pedagogicznych). Uzyskałem tam niebawem tytuł docenta i pracowałem przez szereg kolejnych lat, prowadząc jednocześnie badania naukowe w zakresie współczesnej filozofii niemieckiej. Muszę zaznaczyć, że przedtem prowadziłem tamże wykłady zlecone z filozofii i etyki nauczycielskiej. Pewnego razu, było to bodaj jeszcze w roku 1976, wpadł do mnie nieoczekiwanie p. Romuald i wyraził chęć wysłuchania jednego z moich wykładów, bo słyszał, że prowadzę je w sposób nieszablonowy. Zgodziłem się. Jak zawsze, tak i tym razem zawarłem w wykładzie liczne akcenty sprzeczne z aktualnie obowiązującą ideologią marksistowską. Pan Romuald po wykładzie pożegnał mnie mając na ustach charakterystyczny dla siebie „uśmiech Giocondy”. Ja zaś zostałem w trybie niemal natychmiastowym na rok zawieszony jako wykładowca, a moje artykuły przestały być przyjmowane do jakichkolwiek redakcji. Wówczas też wreszcie skojarzyłem, że zawsze, gdy się tylko z Romkiem szczerze porozmawia na tematy polityczne, zaraz ma się grube kłopoty w pracy, jakieś niewytłumaczalne przyczepki i pretensje kierownictwa. Przez swą ufność bytem bodaj ostatnim, kto spostrzegł, że gdy Romek wchodził do pokoju redakcji, w którym wesoło dyskutowało towarzystwo dziennikarzy, wszyscy raptem milkli i się okazywało, że muszą niezwłocznie gdzieś biec w jakichś pilnych sprawach... Czyli że rubryka „Podglądy” w „Znad Wilii” ma długą i „chlubną” tradycję i jest, że tak powiem, mocno osadzona w realiach...
7. Pan Romuald zadał sobie fatygę – widać, jak długo i skrupulatnie szykował się do tego ukąszenia – i przytoczył w swej recenzji na mój wywiad kilka cytatów z mojej książki, która się ukazała w Kownie przed 11 laty pt. „W kręgli postępowych tradycji”. Traf chciał, że te cytaty to akurat były „wtręty”, wstawione do mego tekstu przez sowiecką cenzurę... Historia zaś tej książki jest dość ciekawa. Napisałem ją w formie czterech rozdziałów w 1980 roku na zamówienie śp. pana red. Rymarczyka, kierownika pionu polskiego oświatowego wydawnictwa „Szwiesa” i poświęciłem polskiej tradycji demokratycznej i kulturalnej na Wileńszczyźnie w okresie XVIII-XIX wieku. Jak wiadomo, rok 1980 to posępny okres prawdziwego breżniewowskiego „zastoju”. A więc dwaj urzędowi recenzenci z Wilna dopatrzyli się natychmiast w książce „przejawów polskiego nacjonalizmu” i powędrowała ona na długie lata do szuflady pana Rymarczyka. Dopiero w 1986 roku zostałem ponownie zaproszony do wydawnictwa „Szwiesa” i postawiony przed dylematem: albo zabieram maszynopis i książka nigdy się nie ukaże, albo dopiszę na żądanie wydawcy piąty rozdział, poświęcony polskim komunistom-internacjonalistom, wówczas tekst wydadzą. Po krótkim namyśle wyraziłem zgodę na żądanie wydawcy, dopisałem w ciągu tygodnia piąty rozdział pt. „Pod sztandarem komunizmu i proletariackiego internacjonalizmu”, poświęcony m.in. sylwetkom F. Dzierżyńskiego, M. Kozłowskiego, J. Przewalskiego (nawiasem mówiąc, o pierwszym z nich napisano kilkanaście książek, w tym w USA, Niemczech, Francji – biografistyka światowa lubi opisywać tego rodzaju barwne i kontrowersyjne postaci, nie musi się być zwolennikiem Hitlera czy Stalina, by napisać ich krytyczną biografię). Aby uśpić cenzurę i unieszkodliwić zawczasu ewentualnych przyszłych czytelników – donosicieli, przytoczyłem kilka cytatów z Marksa i Lenina. Książkę oddano do ponownej recenzji. Doktor nauk historycznych Juozas Marcinkevicius napisał, że jest to opracowanie jednostronne, polsko-nacjonalistyczne, a rozdział o Polakach-komunistach służy tylko mydleniu oczu, zaś „czerwony sos ukrywa czarną treść”. Doktor zaś Maria Niedźwiedzka zauważyła w swej recenzji, iż pierwsze cztery rozdziały autor napisał ciekawie, „z werwą”, podczas gdy rozdział piąty robi wrażenie suchego i wymuszonego, „tak, jakby autor pisząc go był już zmęczony pracą nad poprzednimi rozdziałami lub bohaterowie jego byli mu obojętni”. Kropka. Jasne było, że po takich recenzjach książka nie miała żadnej szansy na druk, co też mi ze smutkiem zakomunikował red. Rymarczyk. Dopiero zamówiona przez niego celowo – i bardzo ciepła – recenzja profesora Anatola Djakowa z Moskwy, wybitnego uczonego w skali europejskiej, z którym miałem zaszczyt przez wiele lat utrzymywać korespondencję, sytuację zmieniła, książka została zaakceptowana i wkrótce ukazała się w nakładzie jednego tysiąca egzemplarzy. Została też wykupiona w ciągu tygodnia... Nie wstydzę się tej książki, mimo iż jest w niej nieco „czerwonego sosu”, który dziś jest cytowany na moje potępienie przez osobników, którzy w 1987 roku pisali donosy do KGB i KC KPL, że Ciechanowicz wychwala w swej książce „polskich nacjonalistów” Filomatów i Filaretów...
8. Pan Romuald kłamie także wówczas, gdy twierdzi, że byłem etatowym pracownikiem gazety „Ojczyzna”, która w pierwszej połowie 1991 roku była wydawana w Wilnie. Ponieważ już wówczas byłem poddawany szykanom i nie miałem zatrudnienia, zgodziłem się na zasadach współpracy pozaetatowej kurować w tym piśmie problematykę oświatową, historyczną i społeczno-kulturalną, by zarobić parę skromnych groszy na utrzymanie rodziny. Jestem zadowolony, iż udało mi się w ciągu czterech miesięcy tej współpracy zamieścić w gazecie serię nigdzie przedtem nie publikowanych artykułów profesora Konrada Górskiego o sowieckiej i litewskiej okupacji Wilna w latach 1939/40 oraz własny cykl pt. „Zdrada czerwonych feudałów”, w którym wykazałem fałsz i przewrotność posowieckich pseudo-demokratów, wywodzących się z agentury KGB i nomenklatury KPZR. Uważałem i dziś uważam, że łobuzy i dranie zawsze takimi pozostaną, choć mogą przebierać się w różne szaty i przywdziewać rozmaite maski... „Bończa” już kilka razy na łamach swej gadzinówki czynił kłamliwe aluzje do tego, iż byłem rzekomo „jedynym Polakiem”, który współpracował z „Ojczyzną”. Wstydliwie jednak przemilcza (dlaczego?), kimże byli owi „nie-Polacy”. Ano wszyscy (aż czterej, co za zgroza!) byli Żydami i, w przeciwieństwie do „Bończy”, bardzo przyzwoitymi ludźmi. Nie wszyscy mają takie giętkie kręgosłupy jak tow. Mieczkowski...
9. Jest wierutnym kłamstwem, jakobym miał za granicą „wylewać brudy na wilnian”. Pan Romuald i tu stosuje chwyt „Trzymaj złodzieja!”
10. Podglądacz zarzuca mi „niechęć wobec „Solidarności”. Wie, kiedy w jaką strunę uderzyć! Póki u władzy w Polsce był SLD, pisywał, że jestem „nacjonalistycznym ekstremistą”, dziś, gdy formalnie panuje AWS, robi ze mnie raczej „komunistę”. I słusznie, forsa płynie doń stamtąd niezmiennie obficie, mimo zmiany warszawskich ekip. Jeśli chodzi o mnie, to był czas, gdy „Solidarność” podziwiałem, gdy zaś zrobiono z niej „konia trojańskiego”, stała się mi zupełnie obojętna. Do Wałęsy zaś zawsze miałem stosunek sceptyczny, bo jednak „Solidarność” i Wałęsa to nie to samo... Myślałem ongiś, że Adam Michnik we właściwy sobie sposób żartuje, gdy zaczął był na łamach „Gazety Wyborczej” lansować swego podopiecznego Lecha na urząd prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Okazało się, że nie, że był to nie żart, lecz zamierzona profanacja i urzędu i Kraju, gdyż na najwyższym szczeblu ulokowano manipulatywnie osobnika, nie mającego ku temu najmniejszych kwalifikacji. Dziś już tylko ślepcy nie uznają tej prezydentury za niemiłą wpadkę Polski...
11. Jeśli chodzi o chamskie zaczepianie na tamach „Znad Wilii” mej żony, to nie przypomina ona dziś sobie po tylu latach, by miała kiedykolwiek straszyć pana Mieczkowskiego i pana Okińczyca. Pan Romuald pisze: „tego się nie zapomina”. Chłop, który raz po raz się przechwala w „Znad Wilii”, że chodził na barykady – i to z własnym małym synkiem na ramieniu – by „walczyć” z radzieckimi czołgami o niepodległość Litwy, – przestraszył się raptem tego, iż jakaś tam miniaturowa nauczycielka zagroziła mu wyrzuceniem za próg szkoły. To ci bohater! A na barykady chodził, bo Litwini mają w garści setki i setki jego donosów do KGB przeciwko litewskim patriotom z okresu sowieckiego.
12. Jeśli chodzi o przytyki, dotyczące moich dzieci, to powinienem stwierdzić, że wcale ich nigdzie nie „osadzałem” i nie „urządzałem”, jak to twierdzi Mieczkowski. Nawet gdybym usiłował, nie pozwoliłyby mi na to, gdyż było by to sprzeczne z ich postawą życiową. Do wszystkiego dochodzą same. Starsza córka Krystyna ukończyła wileńską szkolę średnią ze srebrnym medalem, młodsza Renata – ze złotym. Obie dziewczyny wstąpiły też samodzielnie na studia w Polsce, obie otrzymywały stypendium naukowe, obie chciały wrócić na Wileńszczyznę, lecz dla obydwóch nie znalazło się tu miejsca po studiach medycznych. Obie więc będą rzetelnie pracować dla ukochanej przez nie Polski. Szczęść im Boże!
13. Obliczona na psychikę złośliwych durniów jest demagogia p. Romualda o tym, jak to Ciechanowicz „pije z polskiej studni” i do niej rzekomo „pluje” oraz niewdzięcznie „je polski chleb”.
To „zagranie” również daje wyraz wyjątkowej perfidii i specyficznej inteligencji p. Romualda. Bo to i Polska jednak nie jest aż takim znów „Zachodem” (szczególnie pod względem psychologicznym), ani Litwa „Wschodem”. Nie wyobrażam sobie np. by jakiś Litwin usiłował w tak brudny sposób dyskredytować innego Litwina, jak to czyni od lat Polak Mieczkowski w stosunku do innego Polaka, autora niniejszej wymuszonej „samoobrony”... Mój zaś „polski chleb”, skoro już pan Mieczkowski raczy zaglądać do czyjegoś garnka, to zwykły chleb zwykłego „gastarbeitera”, otrzymującego miesięcznie około połowy przeciętnej polskiej wypłaty (650 zł netto). Jeśli już kto i czerpie pełną garścią z „polskiej studni” – setki tysięcy dolarów na rozbijacką robotę, na prowadzenie w Wilnie galerii sztuki homoseksualnej – to właśnie redaktor „Znad Wilii”, nawykowo i zawodowo oczerniający notorycznie swych rodaków w Wilnie. A pomagają mu w tym zarówno „rodzinne” kanały w Katowicach, jak i „służbowe” w Warszawie i Moskwie.
14. Jeśli chodzi o mój negatywny stosunek do publikacji w „Znad Wilii”, to trudno, by podobały się one komuś, kto bez przerwy przez szereg lat był na łamach tego pismidła szkalowany z uporem maniaka, był obiektem wielu dziesiątków brutalnych napaści i pomówień. Nie spodziewam się zresztą czegoś innego po – jak dumnie ongiś pisali panowie Okińczyc i Mieczkowski – „pierwszej prywatnej gazecie w Związku Radzieckim”. To był bardziej niż zdumiewający widok: „prywatna” gazeta w państwie, w którym posiadanie własności prywatnej było karalne. I jak to wszechobecna sowiecka bezpieka nie raczyła zauważyć drogiego sprzętu, pomieszczeń drukarskich etc., podczas gdy wciąż jeszcze perlustrowała listy prywatne obywateli, mordowała księży, a za prywatne posiadanie Biblii groziło 5 lat więzienia? To jest tak niejasne, że aż jasne...
15. Nie będę ustosunkowywał się do skandalicznego faktu, że pan Romuald waży się w swym artykule dyktować memu rozmówcy, p. Janowi Sienkiewiczowi, czołowemu politykowi polskiemu w Wilnie, posłowi na Sejm Litewski, z kim i o czym ma on prawo rozmawiać. Równie oburzający jest fakt, że tenże, za przeproszeniem, „Bończa” strofuje „Magazyn Wileński” za zamieszczenie tej rozmowy na swych łamach. Zupełnie tak, jak w świętej pamięci „radzieckiej rzeczywistości”: sekretarz partii lub oficer bezpieki przez telefon „roznosi” niefortunnego redaktora czy pisarza za nieprawomyślne publikacje. Jakże trudne są jednak do wyzbycia się te bolszewickie obyczaje! A może to nie tylko obyczaje, lecz niezbywalne rodzinne obciążenia? Bolszewizm bowiem, jako szczególnie przykra odmiana chamstwa, to nawet nie ideologia, to stan duszy. Stan, który jest nacechowany przede wszystkim zupełnym brakiem honoru, sumienia i godności ludzkiej.
16. W końcu „Bończa” apeluje do pana Boga, by zbawił „ich” ode mnie. Cóż, na pewno zbawi, bo czytając te wypociny pana Romualda przypomniałem sobie znane słowa: Nie rzucaj pereł przed wieprze, bo one się obrócą i cię pożrą... Z „nimi” zresztą nic mnie nie łączy.
17. Przepraszam moich czytelników za to, iż musiałem zniżyć się do tej polemiki, ale tu z pewnością nie chodzi tylko o „Bończę”, lecz o znane instytucje, które mi wciąż nie mogą wybaczyć wieloletniej walki o godność Polaków.
– Jan Ciechanowicz, Wilno, 2.09.98

* * *

Jeszcze w połowie XX wieku Erich Fromm konstatował, że żyjemy w epoce, w której dominuje orientacja typu „mieć”. Zdaniem znakomitego myśliciela jest to postawa neurotyczna, świadcząca o niedojrzałości dorosłych ludzi, którzy nie sa zdolni do wyjścia poza analną fazę rozwoju psychicznego. O ile jednak w krajach cywilizowanych powstała w międzyczasie dość znacząca warstwa osób świadomie tę orientację przekraczających i wybierających bardziej godną człowieka postawę typu „być”, o tyle dalej na wschód Europy banalny, budzący politowanie merkantylizm zaczął uchodzić za ostatnie słowo mądrości. Sytuacja tym bardziej paradoksalna, że, powiedzmy, 90% ludności Litwy czy Polski deklaruje swój rzekomy katolicyzm, a przecie oficjalną doktrynę filozoficzną Kościoła Katolickiego stanowi „personalizm chrześcijański”, orientujący się nie na posiadanie czegoś, lecz na bycie kimś. U nas, w Europie Wschodniej, objawili się nawet „teoretycy”. Usiłujący z moralnego prymitywizmu uczynić niemal doktrynę światopoglądową i obowiązek patriotyczny. „Dobry Polak – powiadają – to bogaty Polak”, „pierwszy milion należy ukraść”, „biedny, bo głupi” itp. I nie przychodzi tym „patriotom własnej kieszeni” do ich tępych głów, że nieokrzesane cwaniactwo wcale nie stanowi szczytu mądrości, lecz alibi dla najpospolitszych złodziei i innych kryminalistów. W tej sytuacji raptem „złymi Polakami” stali się ludzie ideowi i idealistyczni, ofiarnie i bezinteresownie broniący polskości w okresie sowieckim. „Dobrymi zaś Polakami”, najczęściej zupełnie nieoczekiwanie dla samych siebie stały się cwane i tępe przechery, spekulanci, łapówkarze z sowieckiej administracji, gnojki bez kręgosłupa moralnego, sprytnie i bezboleśnie przystosowujący się do każdej aktualnej sytuacji politycznej i w każdej potrafiący załatwiać swe brudne, małe interesiki. To oni błyskawicznie i niepostrzeżenie obsadzili dziś liczne niby polskie organizacje za granicą i to w ich kieszeniach osadza się lwia część hojnej, płynącej z Polski pomocy, przeznaczonej dla naprawdę potrzebujących, osób chorych, sędziwych, sierot, niepełnosprawnych, którzy często nie mają co włożyć do garnka. To ci „Polacy z zawodu”, a często „z mianowania”, stanowią dla polskości autentyczne zagrożenie, gdyż nic dla jej ratowania nie czynią, a całość sprowadzają na manowce. Z Warszawy zaś wspierają ich takie same łachudry.


1999



Polski Przewodnik” (Nowy Jork),1 stycznia 1999:

Kainowe zwyczaje
Obecnie tylko osobnicy skrajnie naiwni interpretują wydarzenia z lat 1989/91 i późniejszych w republice, jako „demokratyzację”. I owszem, uzyskano dzięki polityce Gorbaczowa nominalną niepodległość, pozostając wszelako pod względem gospodarczym drobnym dodatkiem do ekonomiki rosyjskiej. W sferze polityki sytuacja jest jeszcze gorsza. Przemeblowanie w sowieckim obozie na miano demokratyzacji nie zasługuje.
Przed dziesięcioma laty, gdy sowiecka wierchuszka (KC KPZR, GRU, KGB) wreszcie sobie uświadomiła, że ZSRR i kraje satelitarne znalazły się w ślepym zaułku historii i że czeka na to państwo potworny collaps, postanowiła urządzić spektakularne przemeblowania, któremu nadano miano „pierestrojki”. Na pozór zdecydowano niby wiele zmienić: ideologię (którą tu zresztą zawsze traktowano instrumentalnie, jako środek manipulacji), hasła, slogany propagandowe, metody ucisku i wyzysku ludności, barwy sztandarów, nazwy organów terroru państwowego (np. z KGB na Saugumę, FSB, czy UOP), nazwy ulic, miast i prowincji, herby i hymny „bratnich republik”. Jedno wszelako miało pozostać w stanie nietkniętym, mianowicie: stan posiadania i absolutne panowanie dziedzicznej czerwonej nomenklatury, wywodzącej się z dawnych pseudo-elit stalinowskich. „Radykalne zmiany” wprowadzono w sposób mistrzowski. Nadano odgórnie (widocznie na pewien „trudny” okres) formalną niepodległość wszystkim byłym republikom radzieckim, wręcz wypychając je ze składu ZSRR, a miejscami inscenizując „walkę” o wolność, przy czym na głównych bojowników o nią mianowano oficerów, generałów i donosicieli sowieckiej bezpieki. W ten sposób pod pozorem zmian, „nowe” wróciło. Nie zlikwidowano (za wyjątkiem Czech i Estonii) nawet bandyckich urzędów bezpieczeństwa państwowego, skompromitowanych aktami międzynarodowego terroryzmu, dokonywanymi przez wyszkolone przez sowiety szumowiny społeczne. Na czele zaś niby to niepodległych państw postawiono albo byłych sekretarzy partyjnych, albo osoby zaufania bolszewickiego wywiadu. Nieraz dokonano tego na mocy wolnej elekcji, dając obywatelom do wyboru albo Bolka albo Olina...
Cały majątek narodowy pod entuzjastyczne wrzaski agenturalnej prasy przekazano w ręce czerwonej nomenklatury, na skutek czego tępi majorzy bezpieki, cwani donosiciele i prowokatorzy z dnia na dzień zostali – bez żadnego pracowniczego wysiłku z ich strony – milionerami, przedsiębiorcami, właścicielami prywatnych gazet i rozgłośni radiowych czy telewizyjnych, domów towarowych, fabryk, agencji towarzyskich, banków itp. Najbardziej zaufani „towarzysze” zostali – pod popularnymi wśród ludności hasłami antykomunizmu – przeforsowani na stołki parlamentarne, ministerialne, dyrektorskie... Nikt z czerwonej nomenklatury w procesie „pierestrojki” nie ucierpiał (za wyjątkiem wytypowanych na rzeź jako „komuchy” drobniejszych funkcjonariuszy, bo przecież trzeba było zrobić z kogoś kozłów ofiarnych, skoro chciano ochronić prawdziwych zbrodniarzy – stąd m.in. „sprawa” Burokeviciusa na Litwie). Natomiast na margines ponownie zepchnięto dysydentów i ideowych demokratów z okresu sowieckiego. Co prawda, przez krótki okres w latach 1991-93 wydawało się, że sytuacja wymknie się spod totalnej kontroli „towarzyszy”, jednak ci się szybko skonsolidowali, zachowali sztamę i nauczyli się mocno i miłościwie panować nam także pod niebem „demokracji”. Rozpoznać ich łatwo nawet z dawnego sowieckiego słownictwa: bardzo lubią ględzić z wysokich trybun o „postępie”, „barykadach”, „rewolucji”, „świetlanej przyszłości” dla ludu pracującego, a przede wszystkim – „budowaniu” – tym razem już nie komunizmu, lecz kapitalizmu. Cóż za ubóstwo! Nawet styl demagogii ten sam. Ale nie warto nań zwracać uwagi, treść bowiem ich działalności, co najważniejsze, pozostała niezmienna (bo i oni pozostali wierni sobie), a jest nią kradzież, grabież, demoralizacja i zniszczenie, jakie sieją wokół siebie od wielu dziesięcioleci.
Nowi starzy władcy czują się dziś tak pewni siebie, tak wolni od wszelkiej kontroli z zewnątrz, tak przez nikogo nie zagrożeni, że nawet się gryzą we własnym gronie i publicznie piorą swe czerwone brudy. Wiadomo, są pazerni, łasi na pieniądz i władzę, a są to z natury dobra ekskluzywne, o które trzeba ciągle walczyć. W walce tej stosuje się często dawne sowieckie metody i dochodzi do odnowienia zadawnionych animozji między „towarzyszami” z resortu bezpieki, a „towarzyszami” z komitetów partyjnych. Choć k... k... niczego nie urwie, to jednak ongiś osobnicy z bezpieki, troszcząc się o moc systemu socjalistycznego, potajemnie szpiegowali i inwigilowali nomenklaturę partyjną, łącznie z pierwszymi sekretarzami KPZR, KPL czy PZPR, co wywoływało niekłamane oburzenie funkcjonariuszy komunistycznych, ale ciche, bo bezpieki i oni się bali. Te brzydkie obyczaje stały się niejako „drugą naturą” dawnych podglądaczy i donosicieli i dają o sobie znać także dziś, wiele lat po demontażu ZSRR.
Dziennik „Rzeczpospolita” doniósł niedawno na czołowym miejscu z Litwy: „Afera podsłuchowa w Winie. Dwaj niezależni kandydaci na prezydenta Litwy – Valdas Adamkus i Arturas Paulauskas byli śledzeni przez super tajny oddział III departamentu ochrony kierownictwa państwa. Dowodem są materiały znalezione w biurku i komputerze prokuratora Kestutisa Ragaiszisa, zwolnionego w grudniu ubiegłego roku z prokuratury generalnej. Podczas kampanii prezydenckiej Ragaiszis współpracował z III oddziałem i jego szefem Zigmasem Slusznysem. Komórka ta, jak ujawniła prasa litewska, podsłuchiwała rozmowy i śledziła wysokich rangą państwowych funkcjonariuszy z Adamkusem włącznie. Jej agenci wypełniali polecenia Slusznysa i szefa sejmu litewskiego Vytautasa Landsbergisa. Notatki znalezione w biurze Ragaiszisa wskazują, że „wielokrotnie informował on przełożonych na temat Adamkusa, Paulauskasa, członków ich rodzin, pracowników sztabów wyborczych i firm pomagających im finansowo.”
Taka afera w krajach cywilizowanych nieuchronnie kończy się w sądzie, zobaczymy, czy stanie się tak w Litwie... Na ile zręcznie i cynicznie potrafili działać zwolennicy Landsbergisa, może świadczyć okoliczność, że udało im się ulokować najbliższego „polskiego” zausznika tegoż, za przeproszeniem, „ojca litewskiej demokracji”, czyli Landsbergisa, na stanowisku doradcy prezydenta... Adamkusa! Chodzi oczywiście o osławionego Czesława Okińczyca, właściciela prywatnej komercyjnej rozgłośni radiowej „Głos znad Wilii”, nadającej programy reklamowo-informacyjne w trzech językach – w myśl „internacjonalizmu socjalistycznego?” – i finansowanej – też jak za czasów socjalizmu, nie wiadomo dlaczego, z budżetu państwa... polskiego! Masz ci babo „kapitalizm”. Ale to spostrzeżenie na marginesie, chociaż i ono daje do myślenia... Nie budzi przecież wątpliwości, że pan Okińczyc będzie prezydentowi Adamkusowi „doradzać” i z pewnością należycie mu „nadoradza”, jak mason masonowi.
Polscy „demokraci” w Wilnie, ostentacyjnie do niedawna kochający się w Landsbergisie, na razie zachowują milczenie w tej brudnej sprawie. Widocznie czekają, aż się wyjaśni, kto będzie górą, a potem dopiero rzucą się kąsać powalonego. Choć nie koniecznie. Mogą też milczeć, by i ich „szydło” nie wylazło z worka. Choć już niestety wyłazi.
Oczywiście, okres sowiecki był totalitarny. Nikt tam swego losu nie wybierał. I każdy w tym systemie kimś tam musiał być – często niezależnie od swych intencji. ZSRR nie był Polską, tu nie było żadnego wyboru. Byłoby to może nawet sympatyczne, jako wyraz swego rodzaj wierności ideałom, mniejsza o to, jakim – wierność jest zawsze sympatyczna. Choć w tym przypadku chodziło akurat o coś odwrotnego, mianowicie o koniunkturalizm polityczny. Podobnie jak w dwulicowych frazesach o „lustracji i dekomunizacji”. „Aż słuchać hadko!” – powiedziałby pan Zagłoba.
dr Jan Ciechanowicz



2000



Tylko Polska” (Warszawa, nr 26, 20 grudnia 2000):

Mojsza nagrodzony za judaszostwo
Ostatnio prasa polska i litewska doniosła, że były pracownik ambasady polskiej na Litwie Mariusz (Mojżesz) Maszkiewicz został nagrodzony przez władze Republiki Litewskiej Orderem Gedymina, najwyższą nagrodą państwową naszego północnego sąsiada. Za rzekome umacnianie dobrych sąsiedzkich stosunków między naszymi państwami. Adamkus jednak to nie Kwaśniewski i wie, kogo i za co wyróżnia tego rodzaju nagrodami. Mojsza Maszkiewicz, działając w swoim czasie na terenie Wilna razem z innymi oficerami warszawskiej bezpieki (Widacki, Karp, Wróblewski), swymi żydowskimi rodakami zresztą, walnie przyczynił się do rozbicia jedności i zdemoralizowania polskich środowisk w Wilnie, do zdyskredytowania najlepszych patriotów na łamach „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej” i „Tygodnika Powszechnego”, do rozsławienia tamtejszych sprzedawczyków, którym był nawet zafundował za polskie pieniądze prowokacyjne szczekaczki w rodzaju pism „Znad Wilii” i „Gazeta Wileńska”, a w końcu do darmowego (z polskiego budżetu) uzbrojenia antypolskich oddziałów armii litewskiej oraz do utrzymywania za polskie pieniądze litewskiego oddziału w Kosowie – co jest zupełnie niespotykanym i skandalicznym ewenementem w najnowszych dziejach Polski i w dziejach stosunków dyplomatycznych w ogóle. Polska została w ten sposób narażona na wielomilionowe i zupełnie bezsensowne z punktu widzenia naszego interesu narodowego straty. A wszystko dzięki awanturniczej i krańcowo idiotycznej „polityce" Mośki Maszkiewicza i jego izraelskich towarzyszy, którzy zresztą też otrzymali za antypolskie wysiłki litewskie ordery, tyle że Witolda Wielkiego. Skandal i hańba!
Józef Mojgis, Wilno”

* * *

Tylko Polska” (nr 26, 20 grudnia 2000):

Recenzja
encyklopedycznego słownika rodzin polskich autorstwa dr. Jana Ciechanowicza
pt. „Rody Rycerskie W. Ks. Litewskiego” t. I-V

Dzieło Jana Ciechanowicza, autora szeregu cenionych książek z zakresu historii kultury i nauki, pt. „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego” imponuje nie tylko swą objętością, ale przede wszystkim ogromem i bogactwem zgromadzonego w nim materiału archiwalnego, jak też jego starannym opracowaniem naukowym i nowatorskim usystematyzowaniem. Pierwszy tom tego dzieła, stanowiący studium historyczno-socjologiczne na temat powstawania i funkcjonowania elit społecznych, wzbudzi zainteresowanie nie tylko historyków, ale też psychologów społecznych, socjologów, pedagogów i filozofów. Ponieważ jednak to studium zostało napisane językiem klarownym i wyrazistym (autor wydaje się świadomie unikać drętwej i hermetycznej „nowomowy”, modnej obecnie w środowiskach naukowych Polski, a przeciwstawnej przecież językowi takich luminarzy naszego piśmiennictwa historycznego jak np. Marian Zdziechowski czy Feliks Koneczny) – z pewnością spotka się z zainteresowaniem także szerokiej publiczności czytającej, choć jednak ta lektura wymaga przygotowania na poziomie co najmniej studiów magisterskich. Zważywszy wszelako, że w Polsce są miliony ludzi legitymujących się kulturą intelektualną na tym poziomie, można mieć pewność, iż książka spotka się z zainteresowaniem wielu czytelników.
Jeśli chodzi o część słownikową herbarza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego", czyli o pięć kolejnych tomów, to jest ona wielkim nowum w piśmiennictwie polskim i litewskim, jako że dotychczas nie było i nie ma słownika encyklopedycznego na ten temat, jeśli nie liczyć fragmentarycznego „Herbarza szlachty witebskiej" R. Piekosińskiego czy zupełnie niedostępnego nawet w bibliotekach i również skrótowego opracowania profesora W. Kojałowicza z XVII wieku lub pozostającego wciąż w rękopisie jednotomowego „Herbarza litewskiego" Jana Dworzeckiego-Bohdanowicza. Tysiące Litwinów i Polaków, Białorusinów i Ukraińców, Żydów i Niemców, Rosjan i Łotyszy, Mołdawian i Austriaków odnajdą w tej książce mniej lub bardziej obszerne informacje o swych korzeniach, herbach rodowych, powinowactwach, posiadłościach. Na ile nam wiadomo, w Republice Litewskiej i na Białorusi są prowadzone w obrębie odnośnych akademii nauk intensywne przygotowania do opracowania i wydania herbarza szlachty W. Ks. Litewskiego. Zaangażowano w tym celu solidne zespoły naukowe i w najbliższych latach prawdopodobnie coś na ten temat zostanie w tych krajach wydane. Ale dzieło Jana Ciechanowicza wyprzedza te wysiłki naszych sąsiadów nie tylko pod względem chronologicznym. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by można było zebrać i opracować tak rozległy materiał faktograficzny, jak to ma miejsce w przypadku książki „Rody rycerskie W. Ks. L.” Tysiące nazwisk i wizerunków herbów rodowych, zdjęć, map, wykresów, a wszystko ujęte w przejrzysty układ alfabetyczny – to dzieło Jana Ciechanowicza nie ustępuje pod żadnym względem takim fundamentalnym dziełom genealogii polskiej, jak herbarze K. Niesieckiego, A. Bonieckiego, S. Uruskiego, a przewyższa je nawet pod tym względem, że zawiera mnóstwo autentycznych tekstów archiwalnych ze zbiorów Wilna, Mińska, Grodna, Witebska, Kiszyniowa, Lwowa, Kijowa, Żytomierza, Warszawy, Krakowa, Moskwy, Petersburga, Tweru, Permu, Nowego Jorku, jak też dzięki okoliczności, iż autor wykorzystał w procesie opracowywania swej księgi literaturę fachową w wielu językach europejskich. Wszystko to sprawia, że się ma w tym przypadku do czynienia z dziełem po prostu unikatowym i nie mającym precedensu we współczesnej genealogii polskiej i litewskiej.
Herbarz J. Ciechanowicza, ze względu na to, że ogarnia pod względem etniczno-geograficznym znaczne tereny dzisiejszej Polski, Łotwy, Mołdawii, Rosji, jak też w całości tereny Litwy, Białorusi i Ukrainy, stanowi istotny wkład do badań nad przeszłością, tradycją i kulturą tych wszystkich krajów.
Jest to jednak przede wszystkim dzieło o fundamentalnym znaczeniu dla kultury polskiej, gdyż zostało napisane przez Polaka z Litwy, w języku polskim, z myślą o rodakach zamieszkałych za wschodnimi rubieżami Polski współczesnej. Dobrze by się stało, gdyby książka Jana Ciechanowicza nie tylko została udostępniona czytelnikom w Polsce, ale też dotarła „pod strzechy” polskich bibliotek na obczyźnie, przede wszystkim na terenie Litwy, Łotwy, Białorusi, Ukrainy, Rosji, jak też innych krajów, przede wszystkim – Kanady, Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Niemiec, Australii i in., w których zamieszkują liczne rodziny, wywodzące się z dawnych Kresów Wschodnich Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Ta książka mogłaby dobrze służyć przysłowiowemu „pokrzepieniu serc” setek tysięcy rodzin o polsko-litewskim rodowodzie, jak też poznaniu przez nich swej autentycznej tradycji rodowej i narodowej, swych głębokich korzeni historycznych i chlubnych nieraz tradycji dziejowych.
Prof. dr Bronisław Jaśkiewicz


2001



Dwumiesięcznik „Dzikovia” (Tarnobrzeg), nr 6, 2001:

Aleksandra Janas
Rodem Wilnianin sercem Polak
W marcu br., w Klubie po Leliwą, na zebraniu ogólnym TPT, mieliśmy przyjemność gościć prof. Jana Ciechanowicza, Polaka z Wileńszczyzny, germanistę, filozofa, pisarza, genealoga i biografa. Ten ujmujący w rozmowie, niezwykle skromny, pogodny człowiek i chyba wciąż niedoceniony naukowiec, przyjechał z Wilna, gdzie jego patriotyzm i bezkompromisowa walka o godność ludności polskiej, o jej społeczne i polityczne interesy, spowodowała restrykcje i szykany, zamknęła drogę do kariery zawodowej, zmuszając w konsekwencji do opuszczenia ziemi przodków.
Jan Ciechanowicz urodził się w 1946 r. w Wornianach pod Wilnem (ojciec był dyplomowanym specjalistą od hodowli ryb i administratorem eksperymentalnego gospodarstwa rolnego Uniwersytetu Stefana Batorego). Tam ukończył szkołę średnią, a następnie Miński Państwowy Pedagogiczny Instytut Języków Obcych, uzyskując w 1971 r. dyplom nauczyciela-germanisty. Pracował jako tłumacz w Naukowo-Badawczym Instytucie Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi, a następnie jako nauczyciel w polskich szkołach w rejonie wileńskim. W 1983 r. obronił pracę doktorską pt. „Człowiek i kultura w filozofii Theodora Wiesengrunda Adorna”. Od 1975 do 1985 prowadził wykłady z filozofii, początkowo w Katedrze Filozofii Uniwersytetu Wileńskiego, później zaś w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. W latach 1983-86 pracował również w wileńskiej filii Akademii Nauk Społecznych, skąd odszedł na własne życzenie. Od maja 1988 r. do stycznia roku następnego pełnił funkcję dziekana Wydziału Języka i Literatury Polskiej, kiedy to pozbawiony został pracy, pod zarzutem dążenia do „polonizacji” uczelni z formalną notatką „niewywiązywania się z obowiązków służbowych”.
W 1988 r. wspólnie z kilkunastoma innymi rodakami J. Ciechanowicz założył Związek Polaków na Litwie, co stało się przyczyną różnorakich szykan i ograniczeń ze strony KGB i KPZR, później także Sajudisu – jako rzekomy „polski nacjonalista” i „teoretyk polskiego neoimperializmu”. Rok później wybrany został przez polską ludność Wileńszczyzny do parlamentu radzieckiego, w którym do końca, tj. do 1990 r. reprezentował interesy Polaków i ich bronił. W marcu 1991 r. został zwolniony z funkcji docenta filozofii i został bez pracy (nigdzie nie chciano go zatrudnić) i bez środków do życia, z trojką dzieci. Przyjechał do Macierzy. Przez rok 1993/1994 pracował w WSP w Bydgoszczy na etacie starszego wykładowcy Studium Języków Obcych, zaś od 1994 r. wykłada na Uniwersytecie Rzeszowskim, początkowo jako adiunkt, a następnie starszy wykładowca Instytutu Filologii Germańskiej. Od 1996 r. jest także wykładowcą języka niemieckiego w Kolegium Nauczycielskim w Tarnobrzegu.
Prof. Jan Ciechanowicz to znany obrońca ludności polskiej i jej interesów na Litwie, znakomity germanista, szanowany przez studentów i uczniów, filozof i badacz, ale to przede wszystkim pisarz, redaktor od 1993 r. (jednoosobowy!) wileńskiego kwartalnika „W Kręgu Kultury”, autor kilkuset artykułów i kilkunastu książek. Publikował m.in. w następujących czasopismach polonijnych w USA, Kanadzie, Białorusi, Litwie i Ukrainie:Glos znad Niemna”, „Biały Orzeł”, „Panorama”, „Horyzonty”, „Common European Home”, „The Post Eagle”, „Polski Przewodnik”, „Razem”, „Krynica”, „Magazyn Wileński.
Z książek warto wymienić:W kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu Sprawiedliwych”, „Droga geniusza”, „W bezkresach Eurazji”, „Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Na styku cywilizacji”, „Twórcy cudzego światła”, „Filozofia kosmizmu. Niektóre z nich to 2-3 tomowe dzieła – wynik niezwykle żmudnej pracy badawczej, owoc wielu wnikliwych przemyśleń i analiz, poszukiwań w bibliotekach polskich i obcych.
Z panem Janem Ciechanowiczem rozmawiałam niewiele – raczej wsłuchana w jego wywody, interesujące dociekania, szeroką perspektywę myślową (filozof – polityk – historyk) i imponującą erudycję, starałam się wychwycić jego poglądy na Polaków, Europę i świat, doszukać ocen relacji polsko-litewskich, prześledzić myślowe analizy, ocenić naukowca i... polityka. Zafascynował mnie nade wszystko swą otwartością w głoszeniu sądów, zdrową pewnością siebie, szlachetnym romantyzmem i wielkim patriotyzmem.
Dla potwierdzenia przytoczę kilka jego autoryzowanych opinii o Polakach w kraju i na Kresach.Nasz naród przeżywa głęboki kryzys moralny. Niestety, na co dzień i w Polsce i poza krajem Polacy należą do ludzi, którzy bodaj najmniej chętnie sobie pomagają, czasami wręcz się nawzajem zwalczają. Jesteśmy konfliktowi, ambitni. Nierzadko nasze ambicje kończą się na tym, że szkodzimy sobie nawzajem, nawet zawierając sojusze przeciwko sobie z elementem nam obcym. Niektóre jednak spotkania pokazują ku pokrzepieniu serc, że my, Polacy, za granicą jesteśmy ludźmi wartościowymi, patriotycznymi.
Sytuacja Polaków na Litwie jest nadzwyczaj skomplikowana. Władze Litwy bardzo konsekwentnie działają w tym kierunku, aby maksymalnie ograniczyć mniejszość polską pod względem politycznym, ekonomicznym, socjalnym, a więc powoli i biologicznym. Jest to przemyślana linia likwidacji mniejszości polskiej jako zorganizowanej, liczącej się grupy społecznej. Jest to problem „uwierający” dla wielu polityków w Polsce, nastawionych wrogo do Polaków na Litwie. Nie ma co ukrywać, czujemy się osamotnieni. Nasze problemy przedstawia się w krzywym zwierciadle. Bieda polega na tym, że bardzo wielu nierozumnych i nieodpowiedzialnych ludzi kieruje i specjalnymi służbami i prasą w Polsce, podając politykom i społeczeństwu spreparowane informacje, które godzą w narodowy interes Polski, w całość 60-milionowego narodu, licząc i tych zamieszkałych na całym świecie. Trudno się zatem dziwić, że wielu rzetelnych i uczciwych Polaków, którzy przez dziesięciolecia sprzeciwiali się reżimowi sowieckiemu, czują się opuszczeni a nawet zdradzeni z tej strony, z której mogliby się spodziewać braterskiego, moralnego wsparcia. Ale my kresowiacy nie damy się, tak czy inaczej. Proszę pamiętać, że najlepsi synowie narodu polskiego A. Mickiewicz, J. Słowacki, J. I. Kraszewski, H. Sienkiewicz, J. Piłsudski i wielu, wielu innych wartościowych, wybitnych ludzi kochających Polskę, to ludzie z kresów”.
O przyszłości naszego narodu:Posądzi mnie Pani o pesymizm, ale nie mogę optymistycznie patrzeć na przyszłość mojej ukochanej Ojczyzny, gdy widzę raka, który ją zżera. Najpierw Polacy wybrali w pierwszych wolnych wyborach na prezydenta kraju, ciemnego analfabetę, który nie rozumie nawet co to jest patriotyzm i tego, że Polska jest wielką wartością, a potem dwukrotnie przedstawiciela tej siły społecznej, która była zawsze ramieniem Moskwy.
Jak można być optymistą w kraju, gdy w Krakowie matka nauczycielka wraz z dwiema córkami popełnia samobójstwo, bo nie ma na chleb? Widzimy jakiego ustroju jest to konsekwencją! Kwitnie złodziejstwo, korupcja i demoralizacja, zwłaszcza władzy na wszystkich szczeblach, od góry do dołu. Kwitnie polityczna głupota. Afery polityczne i gospodarcze są na porządku dziennym, przy ogromnym bezrobociu. Sześć tysięcy Polaków odbiera sobie co roku życie. A przy tym aparat administracyjny zwiększył się w ciągu ostatnich lat sześciokrotnie.
W Polsce mało kto pracuje, wszyscy „rządzą” i kierują, a to jest rakiem każdego społeczeństwa. W krajach neokomunistycznych jest nie demokracja lecz tzw. „filcokracja”, czyli panowanie rywalizujących ze sobą mafii i ugrupowań, rządzących przy pomocy metod korupcyjnych i mających na celu tylko interesy grupowe nie zaś narodowe. Mimo to wierzę, że jednak damy sobie radę, zwłaszcza patrząc na naszą tysiącletnią wspaniałą historię. My Polacy to naród bardzo ruchliwy, inteligentny. Nie wiem, czy ja tego doczekam, ale mam nadzieję, że moje dzieci doczekają Polski pięknej i prawdziwie wolnej – szanowanej przez cały świat.
Twórczość pisarska J. Ciechanowicza to zjawisko jedyne w swoim rodzaju, myślę, że w sensie tematycznym nie ma sobie równej we współczesnej literaturze polskiej. Każde z dzieł imponuje znakomitym warsztatem badawczym, rozległością wiedzy interdyscyplinarnej, ostrością i... otwartością sądów.
Jego trzy książki: „Twórcy cudzego światła”, „W bezkresach Eurazji” i „Na styku cywilizacji” – to rozprawy na temat wpływu kultury polskiej na wschodnich sąsiadów, głównie Rosję, wynikające z bliskości granic, osiedlania przymusowego Polaków na tych terenach, zsyłek na dalekie rubieże aż po wschodnią Ukrainę i Kazachstan, asymilacji z ludnością tubylczą, bądź oddawania się najróżniejszym pasjom, co w połączeniu z talentem tych ludzi doprowadziło do wielkich odkryć i wynalazków. W swych pracach oprócz śmiałych analiz i wprowadzenia czytelnika w długotrwałe wielkie procesy transferu szeroko pojętych polskich wartości duchowych i materialnych, przybliża rody polskie (np. Dogielowie i Kowalewscy w I cz. „Twórców cudzego światła”), bądź prezentuje biografie kilkudziesięciu zasłużonych dla nauki i kultury postaci („W bezkresach Eurazji”, „Na styku cywilizacji”), czy wreszcie dokonuje wręcz syntetycznego opracowania wkładu polskiego do kultury, sztuki, nauki i techniki (w drugiej części „Twórców cudzego światła” w rozdziałach: technika, astronomia, chemia, medycyna, farmaceutyka, malarstwo).
W swej najnowszej książce, 3-tomowej „Filozofii Kosmizmu” przybliża czytelnikowi nowe nurty filozoficzne mające na celu zrozumienie i racjonalną interpretację tego, co się dzieje w naszym burzliwie rozwijającym się świecie. Nurty te kojarzone są powszechnie ze znanymi nazwiskami jak: Einstein, Goddard, Teilhard de Charden, Oberth... Ten znany i wpływowy w świecie trend pozostawał do dziś niezbyt dokładnie znany w Polsce, choć wybitni współtwórcy tej szkoły filozoficznej polskiego pochodzenia do niej należą. We wstępie do swej pracy J. Ciechanowicz pisze: „Proponowana uwadze czytelnika książka poświęcona jest twórczości naukowej trzech wielkich słowiańskich uczonych i myślicieli XX wieku, którzy wywarli ogromny wpływ na rozwój nauki światowej. Są to: Konstanty Ciołkowski, Włodzimierz Wernadski i Aleksander Czyżewski. Wszystkich ich łączyły więzy głębokiej przyjaźni i owocnej współpracy, wszyscy byli Polakami z pochodzenia”.
Chodzi o to, że ci trzej wymienieni uczeni tworzyli w skali światowej główny nurt tzw. kosmizmu, jednego z najciekawszych zjawisk w kulturze XX wieku. Rozwój myśli filozoficznej i idei naukowych został w niniejszym opracowaniu ukazany na tle ogólnego biegu ich życia, co czyni tych myślicieli bliższymi, uwikłanymi w normalne ludzkie problemy.
Mówiąc o filozofii K. Ciołkowskiego autor prezentuje nie tylko jego nowatorskie idee techniczne i konstruktorskie, lecz także i te, które dotyczące zagadnień futurologii i katastrofologii. Zaskakujące do dziś są myśli wizjonera o przewidywanej „śmierci termicznej” układu słonecznego, o potencjalnych wojnach międzyplanetarnych w kosmosie, o zasadach koegzystencji między istotami rozumnymi w skali wszechświata.
Filozofię Wernadskiego przybliża poprzez jego m.in. teorię ewolucji wszechświata i miejsca w niej gatunku „homo sapiens”, „koncepcji noosfery”, hipotezy końca świata na skutek zapalenia się od płomieni słonecznych obłoku helu w przestrzeni międzyplanetarnej, czy też interesujące rozważania o bardzo aktualnych zagadnieniach ekologicznych.
A. Czyżewski, znany w USA i Europie Zachodniej, twórca takich nauk jak heliobiologia i medycyna kosmiczna, uważał, że wszystko, co dzieje się na ziemi, jest determinowane przez procesy promieniotwórcze, zachodzące na słońcu, gwiazdach i w ogóle w przestrzeni kosmicznej. Epidemie (w tym epidemie psychiczne, takie jak samobójstwa, seksomanie, fanatyzmy ideologiczne itp.) wojny, rewolucje, rozruchy społeczne, prześladowania religijne i etniczne, zapadalność na pewne choroby – to wszystko zależy bezpośrednio od charakteru aktywności słońca i natężenia rozmaitych promieniowań kosmicznych.
Osobny rozdział pt. „Niebieskie i ziemskie źródła antysemityzmu” J. Ciechanowicz poświęcił analizie różnych aspektów tego zjawiska, występującego w dziejach ludzkości od około 2,5 tysiąca lat. Autor nie tylko przedstawia poglądy A. Czyżewskiego na ten temat i inne tematy, konfrontuje je z ustaleniami m.in. nauki niemieckiej, ale i podaje własne, interesujące wnioski, oparte na obszernych danych faktograficznych.
Ta praca J. Ciechanowicza pobudza czytelnika do zrewidowania wielu tradycyjnych stereotypów myślenia, ale i do spojrzenia w głąb siebie i na swe otoczenie z „perspektywy kosmosu”, a to pozostawia niezatarte wrażenie.
Prace J. Ciechanowicza są bogato ilustrowane podobiznami luminarzy polskich i polskiego pochodzenia, reprodukcjami stron tytułowych ich dzieł naukowych i artystycznych. Jest to kopalnia wiedzy, która – możemy mieć nadzieję – przyczyni się do lepszego zrozumienia obu narodów, którym wypadło egzystować w niełatwym sąsiedztwie.
Trzeba tu dodać, że Autor, jako pierwszy badacz polski, spenetrował archiwa byłego Związku Radzieckiego, a więc dokumenty znajdujące się w Moskwie, Wilnie, Sankt-Petersburgu, Mińsku, Grodnie, Kijowie i Lwowie.
Nieobce mu są też źródła wydane w Berlinie, Lipsku, Paryżu i Londynie. W penetrowaniu archiwów pomogła Janowi Ciechanowiczowi biegła znajomość języków słowiańskich i zachodnio-europejskich. Zna ich w sumie 10.
Podczas spotkania w Klubie pod Leliwą mogliśmy posłuchać ciekawych ocen i wywodów, prof. J. Ciechanowicza, dyskutować z nim, a także zakupić jego nowe książki. Ciepłych słów i oklasków było wiele, cieszymy się, że tak niezwykły człowiek zamieszkał wśród nas.

* * *

Nowiny” (Rzeszów), 6 listopada 2001:

Poprzednie, skrótowe opracowanie ukazało się w XVII wieku
Herbarz litewski
Uniwersytet Rzeszowski może ważnym zdarzeniem z dnia na dzień zaistnieć w nauce polskiej. Wystarczy by zrobił promocję pracy jednego ze swych wykładowców. Jan Ciechanowicz wydał monumentalny herbarz „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego”.
Dr Jan Ciechanowicz – germanista, politolog i filozof, starszy wykładowca URz pracował nad herbarzem 25 lat. Wykonał olbrzymią kwerendę w archiwach Polski, Litwy, Białorusi, Ukrainy, Rosji. Mołdawii, USA, Austrii i Łotwy. Jego herbarz liczący 2,6 tysiąca stron i 2,5 tys. (w większości nieznanych) ilustracji zawiera 5 tys. nazwisk rodów pochodzących nie tylko z Litwy, lecz także z Białorusi, Ukrainy, na Małopolsce Wschodniej skończywszy. Pracy tej mógłby podołać cały zespół specjalistów. „Mamy do czynienia z dziełem po prostu unikatowym i nie mającym precedensu we współczesnej genealogii polskiej i litewskiej” – pisze recenzent pracy prof. Bronisław Jaśkiewicz.
Dodaje on, że jest to dzieło o fundamentalnym znaczeniu dla kultury polskiej, gdyż zostało napisane przez Polaka z Litwy w języku polskim, z myślą o rodakach zamieszkałych za wschodnimi rubieżami Polski współczesnej. I nie tylko: świadczy o tym lista subskrybentów z całego kraju oraz z Kanady, USA, Anglii, Francji, Niemiec, na Australii skończywszy.
Najważniejsze polskie herbarze powstały od 1847 r. (K. Niesieckiego) po przełom XIX i XX w. (A. Bonieckiego i S. Uruskiego). Litwa nie dorobiła się tak kompletnych opracowań: poprzednikiem J. Ciechanowicza był prof. W. Kojałowicz, który napisał swe skrótowe opracowanie w XVII w. W Rzeczpospolitej Obojga Narodów Wielkie Księstwo Litewskie odgrywało ogromną rolę. Rody z ziem kresowych zapisały się w historii i kulturze kilku narodów. Podział przebiegał wewnątrz tych rodzin np. Tadeusz Iwanowski był wybitnym ornitologiem litewskim, a jego brat Wacław – działaczem białoruskim.
Aby uzmysłowić sobie znaczenie pracy J. Ciechanowicza dla współczesnych wystarczy wymienić kilka nazwisk rodowych. Np. Mickiewiczów (po litewsku: Mickievičius) herbów Nałęcz i Poraj, którzy od XVI wieku zamieszkiwali w Koronie Polskiej, w Rosji, na Ukrainie i w Prusach. Ród Miłoszów (Milasius) herbów Lubicz i Trzy Kolumny znany od 1446 r. zamieszkiwał Grodzieńszczyznę, zaś Gombrowiczowie (Gombrovicius) herbu Kościesza osiedlili się w powiatach poniewieskim i upickim. Legendarne korzenie książąt Giedrojciów (Gedraitis) herbów Hipocentaurus i Cielątkowa sięgają X wieku. J. Ciechanowicz dokonuje także odkryć, które trudno przecenić. Odnalazł polską gałąź rodu Puszkinów (Puskinas) zamieszkujących m.in. ziemię nowogródzką, Gogolów (po ukraińsku Hohol, po litewsku Gogolis) i Dostojewskich – polskiej rodziny, która zruszczyła się w XVIII w. Są także ciekawostki: pod szlachecką rodzinę Dzierżyńskich podszywała się bezczelnie pewna rodzina chłopska ze Staroniwy pod Rzeszowem. Było to w czasach, gdy nie rozbłysła jeszcze ponura sława Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego.
Wydawcą herbarza jest FOSZE – Wydawnictwo Oświatowe w Rzeszowie, które mogło sobie pozwolić na nakład w wysokości kilkuset egzemplarzy. Przygotowanie i sam proces druku trwały dwa lata. Informacje o herbarzu dostępne są na stronie internetowej Wydawnictwa: www.fosze.com.pl
Antoni Adamski

Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE, Rzeszów 2001 r., tomy I-V, cena 290 zł.
P.S. W 2006 roku ukazał się tom szósty, suplement.


* * *

Głos Polski”, Toronto, 19-25 czerwca 2001

Jan Ciechanowicz: Jak „polski KGB” walczy z „antysemityzmem”

Szanowna Redakcjo „Głosu Polskiego”!
Przed kilkoma dniami służby specjalne PRL-bis dowodzone nadal przez generałów wyszkolonych w Moskwie, dokonały kolejnego „czynu bohaterskiego” – udaremniły wydrukowanie w Krakowie mojej książki pt. „Olimp, Syjon i Golgota”, będącej pierwszą w piśmiennictwie polskim wyczerpującą monografią życia i twórczości wybitnego filologa klasycznego i filozofa Tadeusza Zielińskiego. Uniemożliwiono też wydanie książki „Zdobywca Azji” o podróżniku Mikołaju Przewalskim.
Nadumanym i głupim pretekstem do zablokowania moich książek okazały się rzekomo zawarte w nich „akcenty antysemickie”. Dzieje pozorowanej „walki z antysemityzmem” w Polsce to dzieje absurdu. Po prostu pewne gojskie kanalie usiłują w ten sposób zbijać sobie kapitał, i to nie tylko polityczny. Aby unaocznić mój „antysemityzm”, przesyłam do dyspozycji Redakcji jeden z charakterystycznych fragmentów mej książki „Olimp, Syjon i Golgota” i proszę go opublikować”.

* * *

„(...) Nie negując powyżej wyłuszczonych spostrzeżeń Tadeusza Zielińskiego, gdyż odpowiadają one prawdzie, wypada jednak je uzupełnić przez przypomnienie innych aspektów judaizmu, które przenikliwy profesor przeocza. Idzie o obecność w tej religii także wzniosłej surowości etycznej, bez której zresztą naród żydowski dawno by się nie ostał w swych straszliwych zmaganiach z przeciwnościami losu i życia. Twarda etyka cementuje go i czyni niezwyciężonym.

W „Księdze Kapłańskiej” z „Pięcioksięgu Mojżeszowego” (18, 1-30) znajdują się liczne szczegółowe i bardzo rygorystyczne przepisy moralne, dotyczące m.in. spraw płciowych, jak np. „Nie będziesz obcował cieleśnie z żoną twego bliźniego, bo stałbyś się przez to nieczysty. (...) Nie będziesz obcował z mężczyzną tak, jak się obcuje z kobietą, bo to jest obrzydliwość! (...) Nie kalajcie się niczym takim!”...

W dalszym ciągu tejże „Księgi Kapłańskiej” (20, 9-21) jej autor, przemawiający w imieniu Boga, przewiduje surowe kary sądowe dla tych, co to kalają się brudem rozpusty. Tak tedy czytamy tu bardzo ostre słowa: „Ktokolwiek złorzeczy swemu ojcu albo matce, musi ponieść śmierć; ściąga na siebie karę śmierci, ponieważ złorzeczył ojcu czy matce. Mężczyzna, który cudzołoży z żoną bliźniego, musi ponieść śmierć; i to zarówno on sam, jak i cudzołożnica. Kto obcuje cieleśnie z żoną swego ojca, odkrywa nagość swego ojca [w metaforycznym języku „ST” „odkrywać czyjąś nagość” znaczy nic innego, jak „uprawiać z nim seks”! – przypomnienie J.C.]; oboje muszą ponieść śmierć, ściągają na siebie ten wyrok. Kto obcuje cieleśnie ze swoją synową, musi ponieść śmierć razem z nią: oboje dopuścili się hańby i ściągnęli na siebie ten wyrok. Kto obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak jak obcuje się z kobietą, wraz z nim dopuszcza się obrzydliwości: obaj muszą ponieść śmierć, ściągnęli na siebie ten wyrok. Jeśli kto pojmie za żonę jakąś kobietę, a wraz z nią i matkę jej, jest to rozpusta; w ogniu mają spalić i jego i ją, aby nie było rozpusty wśród was. Kto by obcował ze zwierzęciem, musi ponieść śmierć. To zwierzę też macie zabić. Jeśli kobieta zbliży się do jakiegoś zwierzęcia, aby z nim obcować, trzeba zabić i ją, i to zwierzę; muszą ponieść śmierć – ściągnęli na siebie ten wyrok. Jeśli kto pojmie siostrę, córkę swego ojca albo matki, i zobaczy jej nagość, a ona nagość jego, jest to hańba! Mają być straceni na oczach rodaków, gdyż odkrył on nagość własnej siostry i musi ponieść odpowiedzialność za swą winę. (...) Nie odkrywaj nagości siostry swojej matki ani siostry twego ojca, bo to byłoby odkrywaniem własnego ciała. (...) Kto obcuje z żona swego stryja, odkrywa nagość swego stryja. Poniosą więc oboje ciężar swego grzechu – pomrą bezdzietnie”.

W dalszym ciągu „Pisma Świętego” jego autorzy wkładają w usta Boga twierdzenie, że właśnie zachowanie i praktykowanie Bożych nakazów i wyroków, właśnie czystość obyczajów czyni z Żydów Naród Wybrany, w odróżnieniu od innych narodów, które wszystkie powyżej wyszczególnione draństwa popełniały, i dlatego Bóg ich sobie obrzydził, dając ziemię we władanie Izraela, narodu o surowej i wzniosłej moralności. (Księga Kapłańska, 20, 22-24). W końcu Jahwe zagroził także Izraelitom srogimi karami, jeśli się sprzeniewierzą jego przykazaniom (KK, 26, 14-17, 20 i in.). „Jeśli jednak nie posłuchacie mnie i nie będziecie wypełniali wszystkich moich nakazów, jeśli pogardzicie moimi prawami i odrzucicie moje wyroki (...), wówczas i Ja podobnie postąpię z wami. Dotknę was trwogą, wycieńczeniem i gorączką, które niszczą oczy i skracają życie. Na próżno będziecie siać zboże, bo wrogowie będą je spożywać. Obrócę się przeciwko wam i zostaniecie pobici przez wrogów. Będą nad wami panować ludzie, co was nienawidzą; nawet wtedy będziecie uciekać, gdy nikt was nie będzie ścigał. (...) Siła wasza wyczerpie się w daremnym trudzie, bo ziemia nie da wam plonów, a drzewa na polu nie zrodzą owoców... Miasta wasze obrócę w perzynę, zniszczę święte wasze miejsca i nie przyjmę miłej wonności ofiar waszych. Tak wyniszczę ziemię, że zdumieją się nad nią wasi wrogowie, którzy zamieszkają na niej. A was rozproszę między narodami i wyciągnę miecz za wami, by wasz kraj zamienić w pustkowie, a wasze miasta w rumowiska”...

***W tradycji i kulturze polskiej istnieje dawny i silny nurt w dziedzinie zarówno historiozofii, jak i w nauce historycznej, skłaniający się ku demonizowaniu Żydów, ku spostrzeganiu ich jako groźnej, destruktywnej mocy, dążącej do zniszczenia najlepszych dokonań ludzkości, w tym przede wszystkim chrześcijaństwa. Ten demonizujący nurt lękowy, spostrzegający żydostwo jako jakąś mroczną złowrogą potęgę, wyrastał widocznie z faktu, że w państwie Polskim Żydzi stanowili ongiś znaczny odłam ludności, która żyła w odosobnieniu według własnych praw i obyczajów, które były samym Polakom prawie nieznane i dlatego odczuwane nie tylko jako obce, ale też jako wrogie i niebezpieczne.
W ten sposób ukształtował się w polskim dziejopisarstwie trend ideologiczny, w którym naród żydowski zupełnie błędnie był przedstawiany jako wewnętrznie monolityczna potęga z gruntu obca i niosąca w sobie dla ludzkości tylko to, co złe. Do formacji tej należą tak tędzy uczeni, jak Feliks Koneczny, Tadeusz Gluziński (Henryk Rolicki), Jędrzej Giertych, Michał Paradowski, Roman Dmowski, Stanisław Trzeciak, Stanisław Wysocki, a w znacznym stopniu również marian Zdziechowski i Tadeusz Zieliński. Podstawowym błędem tego nurtu naukowego jest właśnie skłonność – i to skłonność przesadna – do niezauważania ewidentnych faktów, mianowicie tych, że:
1. Naród żydowski, jak każda inna wspólnota etniczna, stanowi zjawisko wewnętrznie złożone, a to zarówno jeśli chodzi o orientacje aksjologiczne i intelektualne, jak i o cechy charakterologiczne. 2. Dzieje żydowskie obfitują w mnóstwo najrozmaitszych tendencji, faktów, nurtów, często przeczących sobie nawzajem. 3. Obok pewnych wpływów negatywnych Żydzi dokonali jednak olbrzymiego wkładu pozytywnego w rozwój zarówno poszczególnych kultur narodowych, jak i poprzez nie do kultury i cywilizacji ogólnoludzkiej. 4. Jednostronne zauważanie w dziejach „narodu wybranego” tylko ujemnych tendencji prowadzi na manowce dokładnie tak, jak prowadziłoby wówczas, gdyby ktoś chciał w tak opaczny sposób spisywać dzieje Polaków, Niemców, Anglików czy dowolnego innego narodu. Wydaje się, że reprezentanci wyżej wymienionego nurtu historiozoficznego wcale niepotrzebnie ignorują też głosy samych Żydów o sobie i swych dziejach, co powoduje zawężenie perspektywy widzenia badanego zjawiska. Wiadomo bowiem nie od dziś, że nikt tak dobrze nie zna człowieka (czy narodu), jak on sam zna siebie. I choć prawdą również jest, że człowiek (czy naród) istnieje w co najmniej trzech podstawowych postaciach: 1. Jak jest postrzegany przez innych; 2. Jak jest postrzegany przez siebie; 3. Jaki jest w rzeczywistości, to jednak samoocena i samopostzreganie się osoby czy zbiorowości ludzkiej stanowią bardzo istotny aspekt w procesie tejże osoby (zbiorowości) poznawania ściśle obiektywnego. Nawet zważywszy okoliczność, że ludzie często się mylą w samoocenach, to przecież i nasze złudzenia dają o nas wcale interesujące i ważne świadectwo. Warto w związku z tym przypomnieć o Żydach jednego z uchodzących za najwybitniejszych uczonych i myślicieli XX wieku, zażartego uczestnika ruchu syjonistycznego Alberta Einsteina (1879-1955), który w dziele „Mein Weltbild” (polskie tłumaczenie „Mój obraz świata” Warszawa 1935, str. 141-144) pisał o istocie ducha żydowskiego: „Dążenie do poznania w imię samego poznania, graniczące z fanatyzmem umiłowanie sprawiedliwości oraz dążenie do osobistej samodzielności – oto główne motywy tradycji ludu żydowskiego, które sprawiają, że swą przynależność do tego ludu poczytują sobie za prawdziwy dar przeznaczenia. (...) Historia obarczyła nas obowiązkiem ciężkiej walki; dopóki jednak pozostaniemy wiernymi sługami prawdy, sprawiedliwości i wolności, nie tylko wytrwamy nadal, lecz jak dotychczas, tworzyć będziemy w produkcyjnej pracy nowe wartości, przyczyniając się do uszlachetnienia rodzaju ludzkiego. (...) Zdaje mi się, że istotę żydowskiego poglądu na życie stanowi uznanie prawa wszystkich stworzeń do życia. Życie ma o tyle sens, o ile służy do upiększenia i uszlachetnienia bytu wszystkiego, co żyje. Życie jest święte, stanowi więc najwyższą wartość, od której uzależnia się wszelkie wartościowanie. Cześć dla życia ponadindywidualnego pociąga za sobą kult dla wszelkiej duchowości – jest to szczególnie charakterystyczna cecha tradycji żydowskiej. (...) Judaizm nie jest wiarą. Żydowski Bóg jest tylko zaprzeczeniem przesądów, imaginacyjnym wynikiem wyrugowania zabobonu. Judaizm jest też próbą ugruntowania prawa moralnego na bojaźni, próbą niezaszczytną i godną pożałowania. Zdaje ni się jednak, że silna tradycja moralna ludu żydowskiego zdołała się w znacznej mierze wyzwolić spod wpływu tej bojaźni. Nie ulega również wątpliwości, że „służba Boża” traktowana tu jest na równi ze: służbą temu, co żyje”. Walczyli o to zapamiętale najlepsi przedstawiciele ludu żydowskiego, a zwłaszcza prorocy i Jezus. (...) Judaizm nie jest tedy religią transcendentną; ma on jedynie do czynienia z życiem doświadczanym przez nas samych, dotykalnym niejako, nie zaś z czymkolwiek innym. (...) O tym, jak bardzo jest wśród ludu żydowskiego poczucie świętości życia, świadczy następujące zdanie Waltera Rathenaua, wypowiedziane kiedyś w rozmowie ze mną: „Żyd kłamie, gdy powiada, że idzie na polowanie dla własnej przyjemności” Trudno w prostszej formie dać wyraz poczuciu świętości życia, właściwemu narodowi żydowskiemu”. Nietrudno zauważyć, że powyższy wywód wielkiego żydowskiego (choć już mocno zeuropeizowanego, czyli „zhellenizowanego”), uczonego nie stanowi ortodoksyjnej wykładni judaizmu; w niektórych zresztą punktach jest zbieżny z twierdzeniami Tadeusza Zielińskiego, lecz mimo to pozwala w sposób bardziej obiektywny zgłębić żydowski styl myślenia i odczuwania świata, myślenia i odczuwania – nacechowanego głęboką mądrością, humanitaryzmem, egzystencjalnym tragizmem i z głębi serca płynącą życzliwością wobec wszystkiego, co żyje. O tych aspektach ducha żydowskiego nie powinno się zapominać, gdy się w ten czy inny sposób zahacza o „kwestię żydowską”. Ważny jest też fakt, że Albert Einstein i inni wybitni intelektualiści żydowscy dalecy byli od zadufania i samouwielbienia narodowego, nieraz wypowiadali o swym narodzie myśli trzeźwe i krytyczne, co niewątpliwie daje świadectwo ich zdrowiu moralnemu”. (...).
W takim właśnie duchu były utrzymywane owe dwie książki, które dosłownie w ostatniej chwili zostały zdjęte z urządzeń drukarskich w Krakowie pod podłym zarzutem „akcentów antysemickich”. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w powyższym fragmencie i w całej mojej książce „Olimp, Syjon i Golgota” tak zwane „akcenty antysemickie”. Dlaczego więc osobnicy o intelektualnym poziomie feldfebli zdjęli ją z pras drukarskich? Qui bono? Kto chciał, jaka polska kanalia, odnieść, i być może odniósł, jakieś z tego korzyści? Na pewno nie mogły to być ani osoby żydowskiego pochodzenia, są bowiem po temu zbyt mądrzy i kulturalni. Otóż nie da się przeoczyć, że ostatnio dwulicowa, robiona na pokaz, rzekoma „walka przeciwko rasizmowi i antysemityzmowi” stała się sposobem na robienie karier, na zdobywanie rozmaitych gratyfikacji dla bardzo wielu głupich, lecz chytrych, polskich chamów i oszustów, spryciarzy, kombinatorów i politycznych złodziejaszków. Perfidni goje usiłują – i nie bez powodzenia – żerować na żydowskiej tragedii, żydowskim idealizmie, żydowskich pieniądzach. Trudno o bardziej cyniczne chamstwo!
Doc. Dr Jan Ciechanowicz, Rzeszów, 8 maja 2001”.



2002



Tylko Polska” (Warszawa), 21 stycznia 2002; „Panorama” (Chicago), 29 grudnia 2001; „Tygodnik Nowojorski”, 31 stycznia 2002:

Życie oddane Polsce

Rozmowa z docentem, doktorem filozofii Janem Ciechanowiczem, uczonym polskiego pochodzenia z Wilna, autorem fundamentalnego pięciotomowego słownika genealogicznego pt. „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego” (Rzeszów 2001).

– Panie Docencie, mamy oto przed sobą na stole pięć dużych, przepięknie prezentujących się tomów, na których okładkach czytamy: „Rody Rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Imponujące dzieło! O czym ono właściwie jest?
– O ludziach, o kulturze, o tradycjach cywilizacyjnych i rodzinnych nie tylko europejskiego supermocarstwa, jakim było ongiś nasze Wielkie Księstwo, ale też o dziejach kilku państw Europy Wschodniej: Litwy, Polski, Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Rosji i Łotwy. Jest to edycja z pogranicza historii kultury, genealogii, heraldyki; książka o chlubnych tradycjach naszej wspólnej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie tylko Obojga, ale też wielu Narodów. W naszym słowniku, czy, jeśli kto woli, encyklopedii, a jeszcze inaczej – herbarzu, odnajdą swe korzenie rodzinne tysiące Litwinów i Białorusinów, Ukraińców i Polaków, Żydów i Rosjan, Łotyszów i Tatarów, Mołdawian i Niemców, a nawet Francuzów, Brytyjczyków i Duńczyków. Nie brakło bowiem i ich w naszej Ojczyźnie, która kiedyś była dla wszystkich Matką spolegliwą i Opiekunką troskliwą.
– Ile haseł zawiera ten słownik rodzin szlacheckich?
– Dokładnie 4690 na ponad 2500 stronach druku. Tyle bowiem nazwisk figuruje tu jako osobne hasła. Jeśli zaś chodzi o ilustracje, to jest ich w sumie 2630, z czego 1990 to wizerunki herbów szlacheckich, a reszta przedstawia zdjęcia świątyń, pomników, dworków, polskich cmentarzy, znaczków pocztowych o motywach heraldycznych z całego świata.
– Gdy się spogląda na ten stos książek i wertuje ich kartki, nie sposób uwierzyć, że całą tę tytaniczną pracę wykonała jedna osoba. Faktycznie było to zadanie dla kilkunastoosobowego zespołu badaczy na kilkanaście lat. Jak Pan to zrobił?
– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu uczyniłem to, co odczuwałem jako swą powinność. Nawiasem mówiąc, herbarz litewski to wcale nie jedyna moja książka. W 1995 roku, na przykład, ukazała się w Toronto moja publikacja „Twórcy cudzego światła”; w 1997 w Rzeszowie – „W bezkresach Eurazji” oraz w Wilnie „Na styku cywilizacji”; w 1998 we Wrocławiu – „Droga geniusza”, w Berlinie – „Minima”, w Rzeszowie – dwutomowa książka „Z rodu polskiego”; w 1999 – trzytomowa „Filozofia kosmizmu”. I to dalece nie wszystko. Ostatnio ukazały się poza granicami Polski dwie dalsze moje książki: „Myśl i czyn”, obszerny zbiór esejów o tradycjach polskiej tolerancji i wolności, jak też o dziejach prowokacji politycznej, oraz monografia „Olimp, Syjon i Golgota”, tekst o źródłach światopoglądu chrześcijańskiego.
– Ostatnie osiem lat pracuje Pan w Polsce. Ma Pan tu chyba wyśmienite warunki do prowadzenia badań naukowych?
– Żadnych. To właśnie nad wyraz trudne warunki życia mobilizują i zmuszają do nadwysiłku. Pracuję tu jako germanista. Pod moim kierownictwem napisano w języku niemieckim i obroniono 77 rozpraw magisterskich. Ale żeby jako tako utrzymywać się na powierzchni życia jestem zmuszony dorabiać także w innych miejscach. Wszystkie zaś swe książki, oparte zresztą na materiałach archiwalnych z ponad dziesięciu krajów, i poświęcone nieznanym osiągnięciom kulturotwórczym Polaków na obczyźnie, pisałem niejako „we własnym zakresie”, na marginesie głównego nurtu życia, po nocach; w dni wolne, urlopy, w służbowo i rodzinnie niezagospodarowane chwile.
– Czyli chce Pan powiedzieć, iż nie jest Pan w Rzeszowskim Uniwersytecie na etacie samodzielnego pracownika naukowego, którego praca polega właśnie na prowadzeniu badań naukowych i publikowaniu ich wyników?..
– Nigdy i nigdzie nie byłem zatrudniony na takim etacie. Przez ostatnie 28 lat pełniłem obowiązki nauczyciela akademickiego kolejno w Wilnie, Bydgoszczy, Rzeszowie i Tarnobrzegu.
– Co Pan wykładał?
– Historię filozofii i etyki oraz języki obce.
– Wiemy, jak skromne są zarobki nauczycieli w krajach posocjalistycznych. Sprzątaczki dostają więcej. Czy więc otrzymuje Pan jakąś pomoc finansową w postaci grantów, stypendiów itp. na prowadzenie swych, kosztownych przecież, badań?
– Nigdy nie uzyskałem od żadnej organizacji żadnego wsparcia moich poszukiwań naukowych, choć dochodzą do mnie pogłoski, że kierownictwo niektórych z nich twierdzi, iż rzekomo mnie wspierało. Korzystając więc z okazji podkreślam z całym naciskiem, że żadna polska fundacja czy instytucja, a także i żadna osoba prywatna, nie udzielała wsparcia materialnego moich prac badawczych i wydawniczych, choć przecież zwracałem się kiedyś do kilku z nich, w tym do Fundacji Pomocy Polakom na Wschodzie i Wspólnoty Polskiej. Nie otrzymałem nawet odpowiedzi na swe apele, a jedynie Fundacja Batorego uprzejmie i oficjalnie odmówiła wsparcia mych „konserwatywnych” badań – tam pracują przynajmniej ludzie obyci i dobrze wychowani.
– To jest zastanawiające, jak wiele można osiągnąć, gdy się naprawdę „zaweźmie” na życie. Mam jednak przeświadczenie, że przynajmniej ten potworny wysiłek Panu popłaca – w dosłownym znaczeniu i Pana honoraria z tytułu wydania tylu znaczących dzieł naukowych są równie znaczne.
– Tak nie jest. Moje np. „wynagrodzenie” za omówiony powyżej herbarz, nad którym pracowałem ćwierć wieku, wyniosło raptem: jeden komplet tegoż wydania. Przedtem zaś musiałem pożyczyć i wpłacić na druk trzy tysiące USD, które nie wiem, jak i z czego zwrócę, bo pożyczając je liczyłem jednak, że wreszcie coś zarobię. Nie mówię już o wcześniejszych wydatkach na prace związane ze zbieraniem materiałów do książek, w tym robienie tysięcy zdjęć, skład komputerowy itp. Służenie „muzom” nie jest zajęciem intratnym, chyba że „muzą” jest Mamona, ale tak akurat nie jest w moim przypadku.
– Po co więc się Pan tak z tym wszystkim „zabija”?
– Nie wiem, mam jednak przeświadczenie, że to, co czynię, jest Polsce w jakiś sposób potrzebne.
– Od ośmiu lat pracuje Pan w Polsce, gdyż litewskie władze uniemożliwiają zatrudnienie Pana w Wilnie. Czy ma Pan już obywatelstwo polskie?
– Nie, nie mam.
– A czy Pan o nie wystąpił do władz tego kraju?
– Nie, nie wystąpiłem.
– Dlaczego?
– Ponieważ wiem, że nie mam najmniejszych szans na uzyskanie, czy raczej odzyskanie polskiego obywatelstwa – moi nieżyjący rodzice byli przed najazdem niemiecko-sowieckim 1939 roku obywatelami Polski...
– Co Pan ma na myśli? Osoba o tak znacznym wkładzie do rozwoju nauki polskiej nie ma szans na odzyskanie polskiego obywatelstwa?
– W tajnych kartotekach warszawskiego MSZ i UOP figuruję jako szczególnieniebezpieczny” polski nacjonalista, którego każdy krok trzeba tropić nawet w domu, w jego rodzinie, którego poczynania trzeba w miarę możności udaremniać, a jego osobę zohydzać przez propagandę „szeptaną” i in...
– I???
– I tak czynią. Tak np. w czerwcu 2001 roku udaremniono w Krakowie druk moich powyżej wymienionych książek „Myśl i czyn” oraz „Olimp, Syjon i Golgota”. Wydałem więc je poza granicami Polski. A np. periodyk „W Kręgu Kultury”, który „społecznikowsko” redaguję w Wilnie dla Fundacji Kultury Polskiej na Litwie imienia Józefa Montwiłła, jako jedyny nie otrzymał nigdy z Polski ani grosza dotacji, choć przecież w tymże czasie bajońskie sumy przeznaczano na zakładanie tam wielu innych pism, które przynosiły same straty, ale za to stanowiły jakby „przeciwwagę” do mojej działalności. Ciekaw jestem, czy ktoś kiedyś spośród warszawskich ubeków zostanie z tej arcygłupiej i arcyszkodliwej działalności rozliczony... Poza tym polska bezpieka nieraz szantażowała moje dzieci i żonę. A pewien jej informator niedawno mi się wygadał, że w łonie tej wszechwładnej policyjnej instytucji dominuje przekonanie, że Jan Ciechanowicz ze względu na swe przekonania polityczne nie może liczyć na żaden awans zawodowy w Polsce. Czyli że nadal w tym kraju o awansie zawodowym decydują nie kwalifikacje intelektualne, lecz zdanie bezpieki. Wydaje się, że tak się dzieje jeszcze jedynie w Tadżykistanie i Korei Północnej. Nie mogę nawet wrócić na Litwę, gdyż na żądanie wysłannika UOP-u moja książeczka pracy została przez prezesa FKPL przekazana w ręce warszawskiej bezpieki (1992) i chyba zniszczona. W ten sposób zniszczono więc dokument dowodzący mojej 25-letniej pracy w szkolnictwie polskim na Litwie. Co więcej, żadne polskojęzyczne pismo w Wilnie nie waży się drukować moich artykułów, ponieważ oficjalne placówki dyplomatyczne Polski ostrzegły: ktokolwiek opublikuje tekst Ciechanowicza, natychmiast przestanie otrzymywać dotacje z Warszawy, a więc splajtuje. Tego rodzaju ingerencja w sprawy wewnętrzne obywateli Litwy jest ewidentnym skandalem dyplomatycznym; trwa on jednak przez lata, gdyż bezpieka warszawska oddaje w ten sposób bezpiece litewskiej nieocenione przysługi w rozbijaniu i demoralizowaniu ludności polskiej na Wileńszczyźnie.
– To, co Pan mówi, brzmi jak ponury żart, jak fragment kafkowskiego „Procesu”...
– Zgoda, ale to nie ja, lecz stalinowskie popłuczyny w polskiej bezpiece i dyplomacji czynią z naszej Ojczyzny ostatni skansen bolszewizmu w Europie.
– Zostawmy politykę, czy Pan coś nadal pisze?
– Tak, ale tylko do szuflady. Mam na ukończeniu książki o wkładzie osób polskiego pochodzenia do lotnictwa i kosmonautyki, do muzyki i literatury światowej, do wojskowości i architektury. Są to teksty niesłychanie doniosłe z punktu widzenia Polski wchodzącej właśnie do struktur ogólnoeuropejskich, ukazujące nasz kraj nie jako „biednego krewnego” czy przypadkowego przybłędę, lecz jako ojczyznę wielkiego narodu kulturotwórczego, który dokonał – a więc i nadal może dokonywać – olbrzymiego wkładu do rozwoju cywilizacji powszechnej. Nie mam jednak ani środków na przygotowanie tych tekstów do druku, ani możliwości ich opublikowania. W państwie policyjnym twórczość naukowa i literacka jest reglamentowana przez kaprali o kurzych móżdżkach ze służb specjalnych. (...)
Rozmawiał:
Ben Chapinski

* * *

Panorama Kresowa”, Łomża nr 2, 2002:

Książki z rekomendacją
Naszym czytelnikom jest dobrze znane imię docenta Jana Ciechanowicza, doktora filozofii, autora ponad dwudziestu książek z zakresu filozofii i historii kultury, m. in. trzytomowej „Filozofii kosmizmu” (1999) oraz pięciotomowego herbarza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego” (2001).
Na przełomie roku 2001-2002 ukazały się cztery kolejne książki tego autora: 1. „Myśl i czyn”; 2. „Syjon, Olimp i Golgota”; 3. „Zdobywca Azji Mikołaj Przewalski”; 4. „Gońcy Ikara. Osoby pochodzące z Polski i Litwy w dziejach lotnictwa i kosmonautyki”. Wszystkie te nowatorskie dla kultury polskiej dzieła, które poniżej przedstawiamy nieco bliżej, zostały wydrukowane na Białorusi w wydawnictwie miasta Mołodeczna, a całość sfinansowała jedna z polonijnych organizacji Nowego Jorku, USA.
1. Jan Ciechanowicz: Myśl i czyn, s. 320, Mołodeczno 2001.
Jest to zbiór esejów historyczno-filozoficzno-psychologiczno-politologicznych, składający się z dwóch rozdziałów: Z dziejów wolnej myśli i czynu szlachetnego oraz Z dziejów prowokacji politycznej. W pierwszym rozdziale czytelnik znajdzie sylwetki i życiorysy (oparte przeważnie na nieznanych źródłach archiwalnych) tak słynnych Polaków jak Tadeusz Kościuszko, Józef Hoene – Wroński, Piotr Wysocki, Teodor Maciej Narbutt, ks. Piotr Ściegienny, Walery Łukasiński, Aleksander i Ignacy Zdanowiczowie, Michał Czajkowski, Konstanty Kalinowski, Józef Piłsudski, ks. Józef Obrembski i in.
Mimo iż są to osoby szeroko znane, eseje Jana Ciechanowicza czyta się z zainteresowaniem, ponieważ autor nie tylko wykorzystał obfity materiał archiwalny, ale też poddał sylwetki swych bohaterów wnikliwej i często zaskakującej reinterpretacji psychologicznej, tak iż tych ludzi nieraz poznaje się jakby od nowa, a idee i obserwacje autora często są naprawdę zaskakujące.
Dotyczy to także rozdziału Z dziejów prowokacji politycznej, w którym autor ukazuje w przejrzystej i klarownej formie złożone metody działania służb specjalnych, mechanizmy prowokacji, sposoby niszczenia osób niewygodnych przez tajne policje itp. Autor snuje swe analizy na podstawie materiału faktograficznego zaczerpniętego z dziejów Polski, Litwy, Rosji, Niemiec, Francji. Cały ten tekst czyta się z zapartym tchem, tak wiele w nim zastanawiających informacji i interesujących przemyśleń.

2. Jan Ciechanowicz: Syjon, Olimp i Golgota. Judaizm, hellenizm i chrystianizm w filozofii Tadeusza Zielińskiego, 1859-1944, s. 355. Mołodeczno 2001.
Nowatorskie i wielostronne, oparte na trudno dostępnych źródłach, opracowanie życiorysu i filozofii kultury wybitnego polskiego uczonego Tadeusza Zielińskiego, profesora uniwersytetów w Petersburgu i Warszawie, który wywarł duży wpływ na kształtowania się nowoczesnego myślenia historiozoficznego przede wszystkim w Polsce, Niemczech, Rosji i Włoszech. Autor wykorzystuje w swej monografii m.in. mało znane w Polsce teksty rosyjskojęzyczne i niemieckojęzyczne tego znakomitego filologa klasycznego; konfrontuje też jego – nieraz kontrowersyjne – poglądy ze współczesną myślą filozoficzną, przede wszystkim z zapatrywaniami na odnośne zagadnienia uczonych izraelskich.
Z książki wyłania się złożony i fascynujący obraz kształtowania się nowoczesnej duchowości europejskiej jako swoistej syntezy wcześniejszych gigantycznych zdobyczy kulturotwórczych judaizmu, hellenizmu i chrystianizmu. Ta wewnętrzna złożoność nowożytnej kultury narodów europejskich stanowi źródło jej dynamizmu i żywotności.
Ta książka była pisana z myślą o wyrobionych odbiorcach, jak np. nauczyciele, studenci, osoby interesujące się historią kultury, religii i filozofii.
Praca zawiera kilkadziesiąt ilustracji, przedstawiających arcydzieła starożytnej sztuki żydowskiej, helleńskiej i chrześcijańskiej.

3. Jan Ciechanowicz: Zdobywca Azji. Mikołaj Przewalski (1838-1888), s. 315. Mołodeczno 2002.
Pierwsza w piśmiennictwie polskim biografia wybitnego podróżnika, jednego z najsłynniejszych badaczy przyrody Azji, Mikołaja Przewalskiego, urodzonego na Smoleńszczyźnie potomka dawnej szlachty małopolskiej. W książce po raz pierwszy w biografistyce światowej zostały przytoczone materiały archiwalne z kilku krajów, dotyczące dziejów rodziny z Przewał Przewalskich, w tym ich walki przez szereg pokoleń z zaborcą moskiewskim.
Szczegółowo w książce opowiada się także o wszystkich sześciu wielkich wyprawach naukowych do Azji generała M. Przewalskiego na szerokim tle rozwoju nauk przyrodniczych w XIX wieku. W ostatnim rozdziale tekstu została podjęta próba społeczno-psychologicznej interpretacji tak zwanego „charakteru transgresyjnego” osobowości, ukierunkowanego na osiąganie wielkich sukcesów życiowych, zdolnego do czynów nowatorskich, nonkonformistycznych i odkrywczych.
Sygnalizowana pozycja będzie niewątpliwie interesującą i pożyteczną lekturą dla młodych ludzi, wychowawców, nauczycieli, wszystkich tych, którzy się interesują historią nauki i kultury.
Książka jest bogato ilustrowana.

Jan Ciechanowicz: Gońcy Ikara. Osoby pochodzące z Polski i Litwy w dziejach lotnictwa i kosmonautyki, s. 180. Mołodeczno 2002.
Na podstawia przeważnie nie publikowanych dotychczas materiałów archiwalnych oraz literatury przedmiotu w ośmiu językach autor przedstawia sylwetki wybitnych matematyków, konstruktorów rakiet odrzutowych, samolotów, helikopterów i pojazdów kosmicznych, jak tez znakomitych lotników polskiego pochodzenia, zasłużonych dla rozwoju tej dziedziny techniki w różnych krajach świata.
Są to m.in. Kazimierz Siemienowicz, absolwent Wszechnicy Wileńskiej, najwybitniejszy europejski konstruktor rakiet wielostopniowych przed XX wiekiem; Mikołaj Łobaczewski, twórca geometrii nieeuklidesowej; Aleksander Możajski, konstruktor pierwszego w dziejach ludzkości latającego samolotu (1883), który odbył lot 20 lat przed braćmi Wright; Mikołaj Żukowski, współtwórca aerodynamiki światowej; Robert A. Chodasiewicz, pionier lotnictwa w Argentynie; Janusz Żurakowski, zasłużony dla Kanady lotnik oblatywacz; Aleksander Siewierski, twórca słynnej amerykańskiej firmy produkującej samoloty wojskowe „Respublica”; Michał Gurewicz, współtwórca rodziny sławetnych MiG”-ów; Jerzy Chlebcewicz i Hleb Łozino-Łoziński, wybitni konstruktorzy aparatów kosmicznych, czynni w Rosji; Franc N. Piasecki, utalentowany konstruktor techniki lotniczej w USA.
Książka jest ilustrowana, ma charakter popularnonaukowy i jej odbiorcami będą wszyscy interesujący się wkładem osób polskiego pochodzenia do rozwoju wszechświatowej cywilizacji technicznej.
Andrzej Schröder



2003



W 2003 roku w tygodniku Leszka Bubla „Tylko Polska” ukazała się replika Jana Ciechanowicza pt. „Votum Separatum. Żli Żydzi i dobrzy Polacy?”, w której autor pisał: „W Polsce od dawna wiele osób jest przekonanych, że „Żydzi rządzą światem”. A to dlatego, że są rzekomo najbogatszym narodem na kuli ziemskiej, władzę zaś swą sprawują za pośrednictwem ogromnych posiadanych przez siebie pieniędzy. Tymczasem rzeczywistość jest bardzo daleka od tak schematycznych wyobrażeń. I owszem, wśród stu najbogatszych ludzi świata jest trochę Żydów, ale wiele też Anglosasów, Japończyków, Arabów, Chińczyków i Hindusów. (W Chinach mieszka obecnie pół miliona milionerów i kraj ten dynamicznie zmierza ku gospodarczemu zdominowaniu świata, co może nastąpić w najbliższych 25-30 latach, o ile nie doprowadzi się do jakiegoś gigantycznego kataklizmu, o co chyba postarają się Stany Zjednoczone). Bogate osoby jednak to istna drobnostka w porównaniu z bogatymi krajami, a na tej płaszczyźnie Izrael jest małym państewkiem bez znaczenia.
Największe zapasy złota i waluty posiadają kraje azjatyckie. Pierwsze miejsce w tej dziedzinie zajmuje Japonia, której wolne zapasy walutowe sięgają 496 miliardów dolarów, następne są Chiny – 316 mld, Tajwan – 176 mld, Korea Południowa – 124 mld, Hongkong – 114 mld, Singapur – 83 mld. Dla porównania dodajmy: zapasy walutowe Rosji równa się tylko 64 mld USD. Mały Izrael jest karzełkiem ekonomicznym nieco tylko większym od dziesięciokrotnie od niego większej, niegospodarnej i rozkradanej przez własne władze Polski.
Jeśli więc nie bogactwo Żydów, to co w nich jest godne podziwu? Może ich ruchliwość, energia, zdolność do łączenia bogatej wyobraźni z umiejętnością systemowego myślenia, zamiłowanie do wiedzy, spryt? Niewątpliwie, są to cechy godne szacunku, lecz największy podziw budzi ich umiejętność współdziałania, ludzka i narodowa solidarność. Polak, dla przykładu, jeśli spostrzeże tonącego rodaka, to przeważnie z bezpiecznego ukrycia wytyka go palcami, że sam sobie, dureń, winien, a jeśli już się zbliży, to raczej po to, by odepchnąć tonącego od brzegu niż podać mu rękę. W taki sposób postąpił niedawno „nasz” sejm, wprowadzając do ustawy imigracyjnej poprawkę, głoszącą, że prawo do osiedlenia się w RP mają tylko Polacy z Zachodu oraz zza Uralu. Kilka zaś milionów rodaków z Ukrainy, Białorusi, krajów bałtyckich i kaukaskich oraz z europejskiej części Rosji ustawodawczo pozbawia się tego fundamentalnego prawa ludzkiego. Tak skandalicznej i lekkomyślnej ustawy, uniemożliwiającej osiedlenie się w kraju osób zamieszkałych na określonym terenie, nie ma żadne współczesne państwo. Jest to przepis rażący, jakże podobny do ustaw norymberskich czy ustawy o strefie osiadłości dla Żydów w Rosji carskiej. Rozbój ustawodawczy i moralny, bezprawie dziejące się w majestacie prawa, dyskryminujące rzesze ludzi mających naturalne i niezbywalne prawo do swej ojczyzny! Sejm postąpił mniej więcej tak, jak postąpiłby ktoś ryglujący drzwi wejściowe do ojcowskiego domu przed swym bratem, nie wpuszczając go na próg. Trudno wyobrazić większą niegodziwość. Ale to jest Polska właśnie. Polakom do Polski wjazd wzbroniony, a jednocześnie pozytywnie, potoczyście, bez oporów załatwia się prawo do osiedlenia się i emerytury dla Żydów (!), którzy mieszkając gdziekolwiek, mają zagwarantowane w praktyce prawo do osiedlenia się w Polsce, jeśli tylko powiedzą, że tu mieszkali ich przodkowie. Czyli Sejm „polski” z nazwy, traktując z szacunkiem obcoplemieńców, otwarcie i drastycznie dyskryminuje Polaków. I co na to „narodowcy” z Ligi Polskich Rodzin, Samoobrony i PiS-u? Ano nic, udają, za przeproszeniem, Greków. Wciąż tylko knują godne politowania intrygi, aby na miejsce premiera Millera usadowić głupawego Dorna czy takiegoż Tuska. A co czynią inne ugrupowania o podobnym ubarwieniu czy raczej bezbarwności? Też nic. Tylko się pienią na jakichś chimerycznych „Żydów”, jakoby perfidnie czyhających na ich niepokalaną i nieistniejącą dziewiczość... Tymczasem mądrzejsze byłoby nauczenie się od Żydów paru dobrych nawyków, w tym zwykłej ludzkiej przyzwoitości i narodowej solidarności. Tak np. obywatelem Izraela może zostać każdy Żyd, który przyjedzie do tego państwa, ma przy sobie dwa zdjęcia paszportowe i złoży na policji czy w dowolnym konsulacie deklarację, iż jest Żydem i chce zamieszkać w Ziemi Obiecanej. Taki przesiedleniec otrzymuje natychmiast przydział mieszkaniowy, pracę i około 10 000 dolarów zapomogi na adaptację. To racjonalnie i twardo rządzone państwo ma specjalną agencję „Sochnut”, która monitoruje sytuację Żydów w każdym zakątku kuli ziemskiej i ma za zadanie bezpieczne i szybkie przerzucanie ich do Izraela w razie zaistnienia jakiegoś zagrożenia. Do dyspozycji tej agencji oddano 103-cią Eskadrę Transportową Sił Powietrznych Izraela. A oto tylko niektóre spektakularne akcje agencji „Sochnut”: w latach 1949-50 do Izraela ewakuowano 50 000 Żydów z Jemenu; w latach 1950-51 wyprowadzono z Iraku 110 000 Żydów; w 1991 lotnictwo Izraela w ciągu 33 godzin ewakuowało 15 000 czarnoskórych wyznawców judaizmu z Etiopii; w 1992 uratowano drogą lotniczą kilka tysięcy Żydów zagrożonych pogromami w Abchazji i Tadżykistanie. Już nie wspominając o pomocy moralnej, propagandowej, politycznej, finansowej, udzielanej ongiś przez Izrael swym rodakom w ZSRR. Najnowsza polska ustawa o imigracji i poprawki do niej są czymś haniebnym. Nadal „nie ma takiej możliwości”, aby Polska była ojczyzną dla wszystkich Polaków realnie, nie zaś tylko na obłudnych słowach. A swoją drogą zapytajmy, kto dał prawo wypasionym panom z Sejmu i Senatu RP odmawiać któremukolwiek z rodaków prawa do ojczyzny? Co to za chamska uzurpacja? Gdyby któryś z izraelskich polityków bąknął o czymś takim w stosunku Izraela do Żydów z diaspory, byłby skończony nie tylko jako polityk, ale i jako człowiek. Nikt by mu nie podał ręki na powitanie. Żeby zaś Kneset podobną ustawę chciał rozważać, o tym nie może być mowy. A więc czy są wśród posłów SLD, PO, PiS, PSL, LPR, Samoobrony ludzie przyzwoitości i rozumu? Banalne i retoryczne pytanie. Tylko nie trzeba truć bzdur o tym, że polski Sejm składa się z samych Żydów. Taki z Kalinowskiego Żyd, jak i z autora tych słów. Dajcie spokój, panowie „narodowcy”, najpodlejszymi „Żydami” dla Polaków są sami Polacy. Nie pohukujcie więc obłudnie na Izraelitów, stańcie przed lustrem, a zobaczycie prawdziwych wrogów Polski!
Doc. Dr Jan Ciechanowicz”
Powyższy tekst wzbudził burzliwą i pełną nienawiści „dyskusję”, a autorowi przyniósł zaszczytne miano „Żyda nienawidzącego Polaków”!



2004



9 kwietnia 2004 roku w nowojorskim tygodniku „Polski Przewodnik” znalazł się m.in. artykuł pt. „Na tropach polonofobii. Perfidia postsowieckiej hołoty”:
„Jest tajemnicą poliszynela, że służby specjalne krajów postkomunistycznych, czyli przepoczwarzone wydziały sowieckiego KGB, chętnie nadużywają dziś Internetu w celach dezinformacji i prowokacji. Ostatnio, żeglując w międzynarodowej sieci, natrafiłem w jednym z portali litewskich „informację” o sobie. Cytuję dosłownie: „Buves SSSRS liaudies deputata J. Tichonovičius, puoles M. Gorbačiova iš Kremliaus tribunos uż tai, kad jis leidżia Lenkijoje griauti Lenino paminklus”... To zdanie po polski znaczy: „Były deputowany ludowy ZSRR Jan Ciechanowicz gromił z kremlowskiej trybuny M. Gorbaczowa za to, że on pozwolił na zniesienie pomników Lenina w Polsce”... W tym jednym zdaniu, jak w soczewce, odbiła się bezgraniczna podłość, nikczemność, cynizm i patologiczna perfidia zarówno dzisiejszych żmudzkich kagebistów, jak ich polskojęzycznych lokajów z Wilna, którzy od dawna tego rodzaju fałszerstwa bezpośrednio kolportują także w Polsce, wespół zresztą z pederastycznymi i syjonofaszystowskimi polonofobami warszawskimi (Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, Wojciech Maziarski, Jerzy Marek Nowakowski, Maja Narbut, Alicja Kurkus, Anna Sawicka i im podobna hołota, której nazwiska ich ojcowie pozmieniali na względnie polskie, specjalizująca się na rozkaz esbeckiej centrali w nagonce na Polaków kresowych, a wykorzystując w tym celu brudne łamy takich „organów”, jak „Gazeta Wyborcza”, „Nie”, „Tygodnik Powszechny”, „Rzeczpospolita”, „Gazeta Polska”, „Życie Warszawy” i in.
Ulubiony chwyt syjonobolszewii, jak i jej żmudzkich polonofobów, to przewrotne obwinianie polskich patriotów z naszych Ziem Zabranych o to, że są na usługach Moskwy. (Początkowo nazywano nas „nacjonalistami” i „faszystami”, ale gdy się połapano, że rodacy w kraju odbierają te określenia, którymi w czasach komuny obrzucano najprzyzwoitszych ludzi, raczej jako pozytywne, przewrotnie i sprytnie zmieniono zarzut na „komuniści”. Cynizmu lietuviskim i warszawskim niegodziwcom nie brakuje). Wracając do dezinformacyjnego portalu żmudzkiej bezpieki przypomnijmy, że prawda jest taka, iż Jan Ciechanowicz, wówczas pełniący obowiązki docenta Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, został – wbrew nienawistnej propagandzie KGB, KPL i Sajudisu – wybrany przez Polaków i inne mniejszości narodowe Litewskiej SRR do parlamentu radzieckiego, aby bronił na forum międzynarodowym ich praw obywatelskich. Tak się też stało. Już bowiem w swym pierwszym wystąpieniu z trybuny kremlowskiej w 1989 roku zdemaskowałem politykę dyskryminacji ludności polskiej zarówno w całym Związku Sowieckim, jak i z Litewskiej SRR. Potępiłem expressis verbis antypolską propagandę w sowieckich środkach masowego przekazu, które wówczas szczególnie się oburzały z powodu przenoszenia w Polsce pomników Lenina i „radzieckich żołnierzy-oswobodzicieli”. Obawiałem się, że ta propaganda stanowi przygotowanie psychologiczne i preludium do kolejnego najazdu ZSRR na Polskę, która właśnie zrzucała powoli jarzmo komunizmu i sowieckiej okupacji. W moim wystąpieniu znalazło się więc potępienie antypolskiej propagandy w prasie sowieckiej, notorycznie i agresywnie zarzucającej Polsce tzw. „antyradzieckość” i nie zauważającej takiejże „antyradzieckości” wewnątrz samego ZSRR, w tym w Litwie Radzieckiej. „Powiedzmy – mówiłem – w prasie litewskiej propaganda antypolska ma charakter zmasowany i systematyczny, nie mający precedensu we współczesnej prasie światowej, przy czym prym wiodą w tym haniebnym procederze zarówno prasowe „organy” jakoby „niezależne” (faktycznie należące do KGB), jak i oficjalne, należące do partii komunistycznej. (...) Niektórych oburzają antyradzieckie ekscesy w Polsce, lecz zastanówmy się, czy w samym ZSRR robi się wszystko, aby z naszego życia politycznego zniknęła polonofobia. Oto np. prasa radziecka z oburzeniem pisze, że w Krakowie zamierza się przenieść w inne miejsce pomnik Lenina. Ale dlaczego ta sama prasa milczy, gdy w Wilnie, stolicy Litwy Sowieckiej, centralna aleja Lenina została przemianowana i tam także poważnie się mówi o przeniesieniu pomnika wodza rewolucji za opłotki?” To są moje autentyczne słowa, które wygłosiłem z trybuny kremlowskiej 22 grudnia 1989 roku na sesji Rady Najwyższej ZSRR, mając na względzie wcale nie obronę pomników Lenina, lecz obronę Polski przed ewentualną inwazją ze strony Związku Sowieckiego. Było to, nawiasem mówiąc, pierwsze w historii tego kraju przemówienie w parlamencie, biorące w obronę Polaków w Związku Radzieckim, potępiające ich dyskryminację i prześladowanie, domagające się przeproszenia Polski za zbrodnię w Katyniu i wypłacenia odpowiedniej rekompensaty za tereny utracone przez RP w 1939 roku na rzecz ZSRR. Mówiłem dosłownie: „Dojrzał już czas, by wreszcie powiedzieć narodom świata prawdę o masowym bestialskim mordzie popełnionym przez wojska NKWD na 15 000 jeńców wojennych, polskich oficerach w lasach pod Smoleńskiem wiosną 1940 roku!”... Przypomnę, że wówczas nawet w Polsce nikt nie ważył się publicznie tak o tym mówić. Imię Gorbaczowa zaś w ogóle w moi przemówieniu nie zostało wymienione, nie mówiąc o jego potępieniu! Ale moje przemówienie, transmitowane na cały glob ziemski, przypomniało światu o dyskryminowaniu Polaków w ZSRR, o prowadzeniu przez media sowieckie i litewskie antypolskiej propagandy nienawiści. Napędziło tez takiego pietra sukinsynom z wileńskiego wydziału KGB, że do dziś – w 15 lat po tamtych wydarzeniach! – mnie się boją, a więc nadal oczerniają. Łżą i duszą się bezsilną nienawiścią w stosunku do jednego, osamotnionego, lecz nie lękającego się ich potęgi, człowieka, który poważył się wytknąć im publicznie ich chamską przewrotność, brak kultury politycznej i ucywilizowania. Szkoda, że minione „demokratyczne” lata nic nie zmieniły w ich usposobieniu”. Doc. Dr Jan Ciechanowicz”.
Tyle artykuł z kwietnia 2004 roku.
P.S. z roku 2015: Po latach zresztą okazało się, że inscenizowana heca ze znoszeniem pomników i innych „symboli” nie była niczym innym, jak tylko zasłoną dymną, celowo puszczaną przez służby specjalne, których panowie oficerowie i konfidenci w tym czasie pod pozorem prywatyzacji rozkradali i za łapówki przekazywali w obce ręce majątek narodowy Polski, wyrzucając miliony ludzi pracy na bruk.

* * *

Wiosną 2005 roku Jana Ciechanowicza spotkało wielkie „wyróżnienie”, rzadko spotykane w państwach cywilizowanych. W ciągu roku próby wyjaśnienia okoliczności tego „wyróżnienia” spełzły na niczym i w maju następnego, 2006 roku na skutek tego do Prokuratury Rejonowej w Rzeszowie (Plac Śreniawitów 3) od starszego wykładowcy Uniwersytetu Rzeszowskiego Jana Ciechanowicza wpłynął następujący dokument: „ZAŻALENIE. W kwietniu 2005 roku do mego mieszkania dokonano włamania (a może kontrolowanego wejścia), łupem zaś nieznanych kryminalistów padła moja kolekcja numizmatyczna, jedyna mogą oszczędność, gromadzona przez całe życie, wartości około 35 tysięcy złotych, jak też rękopisy i książki. „Wejście” do mieszkania było poprzedzone kilkomiesięcznym nękaniem telefonicznym (kilkadziesiąt telefonów o różnej porze dnia i nocy z numerów: 889 154 245 oraz 501 302 687). W kilka tygodni po kradzieży sprawcy ponownie zatelefonowali (...). Było to ewidentne nękanie i poniżanie osoby szykanowanej, czyli autora niniejszego zażalenia. Zarówno informację o tych faktach, jak i numery domniemanych złodziei lub prowokatorów, którzy mogą być tajnymi współpracownikami którejś ze służb specjalnych, autor tego podania przekazał w odpowiednim czasie do wiadomości IV Komisariatu Policji w Rzeszowie. W trakcie prowadzonego rozpoznania te informacje zostały kompletnie zbagatelizowane, a śledztwo skierowano na ewidentnie fałszywy trop w Jaworznie (skąd rzekomo aż do dziś, w ciągu całego roku (!), nie otrzymano odcisków palców ujętych tam złodziej). Jest też nieprawdą, że rozpoznałem moje monety na okazanym mi przez policję zdjęciu; stwierdziłem tylko, ze spośród kilkunastu widocznych na zdjęciu monet kilka takichże było też w moim zbiorze. Odnoszę wrażenie, że policja doskonale wie, kto i dlaczego nękał mnie telefonami, a potem okradł, lecz nie chce, lub boi się, wskazać na sprawcę. Moi przyjaciele, polscy dziennikarze z Toronto, Warszawy, Nowego Jorku i Wilna uważają, że tamto „kontrolowane wejście” było dla mnie „karą” za uprawianie propolskiej publicystki na łamach prasy narodowej. Uważam jednak, (...) że w Polsce nie ma dyktatury służb specjalnych. Zwracam się więc ponownie do Prokuratury Okręgowej z prośbą o wszczęcie śledztwa w zasygnalizowanej sprawie i o ukaranie przestępcy, nawet jeśli jest on formalnie chroniony jakimiś specjalnymi przepisami wewnętrznymi. Zarówno postanowienie o umorzeniu śledztwa (RSD 622/o5 KMP Rzeszów) z 20.10.2005, jak i wyrok Sądu Rejonowego w Rzeszowie (X Wydział grodzki) z 21.o4.06 uważam za pochopne, niezgodne z faktami i niegodne cywilizowanego państwa prawa, jakim jest Rzeczpospolita Polska. Przestępców, niezależnie Pd tego, kim są, trzeba demaskować i karać, a nie ukrywać i chronić.”
Po otrzymaniu negatywnej odpowiedzi na to zażalenie i po obijaniu progów wielu instytucji w poszukiwaniu sprawiedliwości Jan Ciechanowicz musiał skierować jeszcze jedno pismo: Delegatura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Rzeszowie. Zwracam się do Państwa z uprzejmą prośbą. 18 kwietnia 2005 roku w pierwszej połowie dnia, gdy moja zona i ja przebywaliśmy w miejscu pracy, do naszego mieszkania pod wyżej wymienionym adresem dokonano kontrolowanego wejścia i skonfiskowano:
1. część korespondencji od moich znajomych, polskich dziennikarzy i działaczy polonijnych z Kanady, USA, Urugwaju i in.; 2. maszynopis (skład komputerowy, ilustracje, dyskietkę) pierwszego tomu przygotowanej do druku książki pt. „Nieukończona świątynia” o wybitnych pisarzach i poetach polskiego pochodzenia w obcych kulturach; 3. około 160 egz. nowo wydanych książek naukowych mego autorstwa pt. „dzieci żelaznego wilka”” oraz „Ludzie wśród gwiazd. Homo sapiens w perspektywie kosmologicznej”; 4. kolekcję srebrnych monet wartości około 30-35 tysięcy złotych, jedyną moją oszczędność, gromadzoną przez wiele lat. Z punktu widzenia kryminalistów przedmioty wyszczególnione w pierwszych trzech punktach nie miałyby żadnej wartości, być może mogłyby interesować jedynie jakieś służby specjalne. Nasuwa się więc naturalne przypuszczenie, że wyżej wymienione kontrolowane wejście do mego mieszkania i obrabowanie go miało inspirację i charakter politycznie motywowany; być może były dla mnie czymś w rodzaju szykany i kary za mające wówczas miejsce nonkonformistyczne publikacje na łamach prasy narodowej, ukazującej się w Polsce, USA, Kanadzie, Australii i innych krajach. Śledztwo prowadzone w tej sprawie przez policję i prokuraturę nie potrafiło ujawnić sprawców. W tej sytuacji pozostaje mi zwrócić się z prośbą o pomoc do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jako głównego strażnika prawa i sprawiedliwości w Rzeczypospolitej Polskiej. Poświęciłem całe swe życie pracy i służbie narodowi Polskiemu i nie zasługuję na takie traktowanie, jak powyżej wyłuszczone. Łączę wyrazy głębokiego uszanowania – doc. Dr Jan Ciechanowicz, starszy wykładowca Uniwersytetu Rzeszowskiego, redaktor naczelny rocznika „Ateneum Wileńskie”. Rzeszów 22 marca 2007 r.”
Po tygodniu nadeszła z szacownej instytucji odpowiedź na powyższe podanie, brzmiąca jak następuje: „Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Delegatura w Rzeszowie. Rzeszów, dnia 29 marca 2007 r. Egzemplarz nr 1. Pan Jan Ciechanowicz, ul. Lenartowicza 29/26, 35-051, Rzeszów. Delegatura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Rzeszowie otrzymała o d Pana wniosek z dnia 22 marca 2007 r. W piśmie tym zwraca się Pan z prośbą o pomoc do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i podnosi kwestię ewentualnej inspiracji ze strony służb specjalnych przy włamaniu, jakie miało miejsce w dniu 18 kwietnia 2005 r. Analiza przedmiotowego pisma oraz załączonych do niego kserokopii dokumentów procesowych nie dają podstaw do podjęcia jakichkolwiek czynności ze strony ABW. Zagadnienia tam poruszone nie wchodzą w zakres właściwości rzeczowej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w rozumieniu art. 5 ustawy z dnia 24.05.2002 r. o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu. Brak jest również podstaw do przyjęcia, że włamanie zostało dokonane z inspiracji służb specjalnych. Dotychczasowe działania w powyższej sprawie zarówno ze strony Policji, jak i prokuratury zakończone zostały prawomocnym postanowieniem o umorzeniu śledztwa. Sąd Rejonowy w Rzeszowie X Wydział Grodzki postanowieniem z dnia 21 kwietnia 2006 r. nie uwzględnił Pana zażalenia i utrzymał w mocy zaskarżone postanowienie Prokuratora Rejonowego dla miasta Rzeszowa z dnia 7 listopada 2005 r. (sygn. X Kp 39/06). W związku z powyższym brak jest podstaw, które uzasadniałyby podjęcie w tej sprawie czynności przez ABW w trybie art. 327 kpk.” Podpis. Wykonano w 2 egzemplarzach”...
W obliczu solidarnej niechęci wszystkich organów państwowych wnieść jasność w sprawę pozostała ostatnia nadzieja: władze najwyższe RP. Tak tedy zjawiło się następujące podanie: „Rzeszów 9 lipca 2007 r. JEGO EKSCELENCJA PAN MINISTER RP ZBIGNIEW WASSERMANN. EKSCELENCJO, PANIE MINISTRZE, od kilkunastu lat grupa pracowników służb specjalnych PRL, a obecnie RP, poddaje autora niniejszej prośby wzmożonej „opiece”. Która to „opieka” polega m.in. na systematycznym oczernianiu przez agenturalnych dziennikarzy i TW WSI (Jerzy Marek Nowakowski, Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, Mariusz Maszkiewicz, Alicja Kurkus, Maja Narbut i in.) na łamach prasy, na porżnięciu opon samochodu w 2002 roku, na kontrolowanym wejściu do mego mieszkania w kwietniu 2005 roku i na nielegalnej konfiskacie korespondencji, rękopisów 2 książek, zabraniu 160 nowo wydanych książek naukowych mego autorstwa, jak też na skradzeniu kolekcji numizmatycznej wartości około 30-35 tys. złotych. Nie brakuje też inspiracji ze strony tej grupy moskiewskich agentów, zmierzającej do utrudniania mi pracy zawodowej, naukowej i wydawniczej na Uniwersytecie Rzeszowskim i poza jego murami. Podkreślam, że zawsze byłem wiernym patriotą Polski i całe swe życie poświęciłem pracy dla Niej na polu nauki i oświaty. Wszystkie moje próby dojścia sprawiedliwości na terenie lokalnym spełzły na niczym. Ani prokuratura, ani policja, ani delegatura ABW w Rzeszowie nie poważyły się na podjęcie prawnych kroków celem wyjaśnienia tak skandalicznego postępowania oficerów i tajnych współpracowników służb specjalnych, działających więc widocznie na polecenie osób urzędujących w centrum. Zwracam się do Pana Ministra z zapytaniem, czy szykan wobec autora tego podania i nielegalnego ograbienia mieszkania nie dopuściły się takie osoby, jak ob. marian Charkiewicz (major UOP, delegatura we Wrocławiu), ob. Witold Ciechanowicz (przypuszczam TW UOP, do niedawna zamieszkały w Jaworznie, a obecnie w Dąbrowie Górniczej), jak też generał WSI ob. Jerzy Maszkiewicz oraz dwaj agenci KGB ZSRR (FSB FR) w Wilnie Romuald Mieczkowski i Henryk Sosnowski? Gdyby powyższego przestępstwa dokonali zwykli kryminaliści, sprawa byłaby dawno wyjaśniona, ponieważ jednak wszystkie wyżej wymienione instytucje państwowe w Rzeszowie, mianowicie prokuratura, Policja i ABW – jak odniosłem wrażenie – doskonale wiedzą, kim są sprawcy takiej „polityki”, nie mają jednak odwagi i mocy do podjęcia przewidzianych przez prawo kroków, jest ewidentne, że przestępcy maja w Warszawie tzw. „plecy”. Jakże by jednak potężne i szerokie te „plecy” nie były i nawet gdyby wyrastały ze stolicy federacji Rosyjskiej, w państwie należącym do Wspólnoty Europejskiej powinno się kierować normami etyki i prawa cywilizowanego. Uprzejmie upraszam Pana Ministra i Jego podwładnych o wniesienie jasności do przedstawionej powyżej sytuacji. Załączam kilka stron dodatkowych materiałów, które mogą się okazać pomocne w podjęciu odnośnych posunięć wyjaśniających. Z głębokim uszanowaniem – dr Jan Ciechanowicz”. Po 2,5 miesiącach nadeszła odpowiedź: „Kraków, 20 września 2007 r. Szanowny Panie. Po zapoznaniu się z treścią dokumentów przesłanych do Biura Poselskiego pragniemy z przykrością poinformować, że brak podstaw prawnych do podjęcia interwencji poselskiej w podnoszonej sprawie. – Z poważaniem Dyrektor Biura Poselskiego Posła Zbigniewa Wassermanna...” Tak tedy ostatecznie okazało się, że gdy w Polsce oficerowie służb specjalnych nękają bezprawnie obywateli i okradają ich mieszkania – nie stanowi to podstawy, by ich działaniom nieco bliżej się przyjrzeć. Gdy w tejże sprawie zwrócono się również do ministra spraw wewnętrznych RP Antoniego Macierewicza, nie otrzymano w ogóle żadnej odpowiedzi. A było to w okresie sprawowania władzy w kraju przez formację dumnie nazywającą siebie „Prawem i Sprawiedliwością”!



2006



Torontoński „Głos Polski” oraz łomżyńska „Panorama Kresowa” zamieściły w 2006 roku następującą publikację: Do Sejmowej Komisji Śledczej. Przewietrzyć Warszawę!” „Na progu IV Rzeczypospolitej (oby powstała!) mówi się o projekcie powołania do życia komisji śledczej do zbadania naruszeń wolności słowa oraz prawa społeczeństwa do rzetelnej informacji w latach 1990-2006. Dobrze by się stało, gdyby ta komisja – jeśli antypolskie służby w ogóle dopuszczą do jej powstania i bezstronnej działalności – zajęła się m.in. kwestią zmasowanej kampanii kłamstw, oszczerstw, czarnej propagandy w mediach ukazujących się w Polsce, a skierowanej przeciwko patriotom polskim mieszkającym na wschodnich Ziemiach Zabranych, należących przed 1939 rokiem do Państwa Polskiego. Jak mogło do tego dojść, że prasa, radio, telewizja z nazwy „polskie” przez dwa dziesięciolecia siały dezinformację i fałszerstwa o sytuacji Polaków za naszą wschodnią granicą, tak iż dotychczas opinia publiczna nie może się otrząsnąć z nikczemnych stereotypów, narzuconych przez michnikowców całemu niemal krajowi. Gdyby nie publikacje na łamach prasy narodowej, „Naszego Dziennika”, „Myśli Polskiej”, „Tylko Polska”, Radia Maryja i Telewizji „Trwam”, ludność Polski dotychczas beznadziejnie tkwiłaby w niewiedzy i zakłamaniu na temat sytuacji rodaków za Niemnem i Bugiem. Brudna antypolska propaganda zresztą nadal jest uprawiana na łamach przede wszystkim „gazety Wyborczej”, ale też innych tegoż autoramentu antynarodowych i antypaństwowych wydawnictw. Z którą ze służb współpracowali agenturalni antypolscy dziennikarze: Kijak, Maziarski, Grzegorz Polak, Marian Charukiewicz, Kuchejda? Czyja bezpieka kazała Jerzemu Surdykowskiemu, Krzysztofowi Skubiszewskiemu, Michałowi Jagielle, Krzysztofowi Kozłowskiemu, Janowi Marii Rokicie, Janowi Widackiemu, Mariuszowi Maszkiewiczowi, Kłopotowskiemu ogłaszać najlepszych Polaków Ziemi Wileńskiej za „komunistów”, a sprzedawczyków i agentów KGB za „dobrych Polaków”. Jak się nazywa państwo i jego stolica, z której napływały odnośne dyspozycje do tej mafii ciemniaków, łotrów i niegodziwców? Dlaczego „Rzeczpospolita”, „Gazeta Wyborcza”, „Życie Warszawy”, Radio Zet, „Tygodnik Powszechny”, „Gazeta Polska” wręcz ociekały kłamstwami, oszczerstwami, pomówieniami, plotkami pod adresem ludzi, dla których Polska jest świętością? Kto kazał warszawskim makakom prasowym szukać na Litwie „skomunizowanych promoskiewskich Polaków” podczas gdy w samej Polsce „pod ręką” było 3,7 miliona członków PZPR, tej zdradzieckiej agentury moskiewskiej? Czy nie było to czasem perfidnym odwracaniem uwagi od komunistów zasiadających w warszawskim Sejmie, Senacie, Rządzie, Pałacu Prezydenckim? Jak mogło do tego dojść, że przez ostatnie kilkanaście lat, dokładnie tak jak w okresie 1945-1989, polskie specsłużby i polska dyplomacja realizowały kurs antypolski, i czy nie było to powodowane okolicznością, że całe kierownictwo i większość funkcjonariuszy tych ważnych instytutów państwowych wywodziła się (i wywodzi?) nie tylko ze środowisk niepolskich, ale i antypolskich? W 1988 roku bezpieka sowiecko-litewska i polska (UOP) wspólnie założyły w Wilnie prowokatorskie, rozbijackie, antypolskie pismo „Znad Wilii”, na którego czele postawiły swego podwójnego (wspólnego?) tajnego współpracownika. Kto, jaka instytucja firmowała i wydawała setki tysięcy dolarów na tę haniebną antypolską działalność, mająca na celu rozbicie jedności, oczernienie i dyskredytację patriotów zamieszkałych na zabranych Kresach? W okresie 1989-1993 stałymi bohaterami „Znad Wilii” byli: Geremek, Michnik, Bielecki, Landsbergis, Czepaitis, inni sowieccy agenci? Która z „polskich” służb specjalnych tę aferę przez wiele lat finansowała, zakładając w Wilnie nawet galerie sztuki homoseksualnej jako własność redaktora tejże gadzinówki „Znad Wilii”? Czy imiona tych oficerów zostaną ujawnione, a durnir i łobuzy poniosą odpowiednie konsekwencje służbowe i prawne? Jako osobny rozdział w tej sprawie warto zasygnalizować temat istnienia kanalii w sutannach. Już znamy kilku łotrów tego gatunku, w tym „autorytet moralny”, „księdza” (?) Michała Czajkowskiego. A czy ktoś napisze o ks. D. [nie warto podawać pełnego imienia tego osobnika] i jego zagadkowej aktywności w polskim środowisku w Wilnie w latach 1975-1995? Dlaczego ten „badacz Polonii wschodniej” cieszył się taką pobłażliwością KGB ZSRR, że przyjeżdżał do stolicy Litewskiej SRR co miesiąc (podczas gdy sowieckie urzędowe przepisy pozwalały obywatelom PRL tylko na dwie wizyty rocznie do „kraju rad”), a po jego wizytach opozycyjni działacze litewskiej Polonii, z którymi się kontaktował, miewali po tym mnóstwo przykrości i byli szykanowani jako „polscy nacjonaliści”? (...) Jak wysokie były rublowe honoraria tych pseudokatolickich Judaszów, którzy na łamach „Tygodnika Powszechnego” oczerniali patriotycznych Polaków Wilna, a gloryfikowali sprzedawczyków współpracujących z sowiecką bezpieką? Które służby specjalne powierzały im te nikczemne zadania i wynagradzały ich wykonanie? Czy sejmowa komisją potrafi to ustalić i nie zawaha się tego ujawnić? Czy się będzie bała? Tylko kanalie spośród dziennikarzy i księży decydują się na zostanie agentami antynarodowej bezpieki. W każdym czasie i w każdym państwie. Tylko bowiem kanalie potrafią donosić na swych kolegów, przyjaciół, a nawet na krewnych, zdradzać i sprzedawać tych, którzy im wierzą i ufają. Nasza Ojczyzna potrzebuje gruntownego przewietrzenia. W IV Rzeczypospolitej (oby powstała!) dla takich indywiduów nie powinno być miejsca w życiu publicznym, a już tym bardziej nie mogą oni być kreowani na „autorytety moralne”. – dr Jan Ciechanowicz”.

* * *

Powyższa publikacja wywołała dużą falę „świętego oburzenia” w określonym środowisku. Nożyce się odezwały. Spuszczono ze smyczy całą sforę szczekaczek, i to przeważnie płci nadobnej (alfonsizm!). Ukazało się w różnych pismach kilkadziesiąt artykułów, wypełnionych przede wszystkim insynuacjami i grożeniem sankcjami prokuratorsko-sądowymi. Ongiś widocznie takie ścierwo smażyło miliony niewinnych ludzi na stosach. I to tylko za stwierdzenie kilku faktów i zadanie kilku pytań. W końcu musiałem na to wszystko zareagować. Dwukrotnie w polskiej prasie w USA, gdyż w Kraju nikt się nie poważył udzielić mi głosu. Oto list pierwszy: „Rzeszów, 15 grudnia 2006 roku. W odpowiedzi ks. D. 1. Po raz pierwszy od 1939 roku Państwem Polskim kierują osoby i ugrupowania patriotyczne, reprezentujące nasz, a nie obcy, interes narodowy, jak też usiłujące zrealizować w naszej Ojczyźnie plan odnowy moralnej. Dzięki temu stało się też możliwe ujawnienie przynajmniej części agentur komunistycznych służb specjalnych, będących na usługach ZSRR, w tym agentury działającej w obrębie Polskiego Kościoła Katolickiego. Prawie codziennie prasa demaskuje kolejnych niegodziwców, którzy się sprzeniewierzyli zarówno Kościołowi, jak i Ojczyźnie. Niebawem zacny kapłan Tadeusz Isakowicz-Zaleski wyda swą książkę, a tygodnik „Najwyższy Czas” zapowiada publikację listy ponad pół setki księży profesorów KUL-u, którzy byli etatowymi konfidentami służb specjalnych PRL, a więc i ZSRR. Jest to niewątpliwie ważna część składowa procesu odnowy moralnej naszego społeczeństwa i przejścia go do stanu normalności, kiedy to wczorajsi donosiciele SB PRL nie będą wytykać brudnymi palcami jako rzekomych „komuchów” czy „antysemitów” ludzi przyzwoitych, a wszyscy poświęcą się spokojnej i konstruktywnej pracy dla dobra Polski. Bez ujawnienia i moralnego potępienia elementów antypolskich taka praca będzie po prostu niemożliwa. 2. Przez szereg lat (bodaj ponad 20!), jeszcze w okresie istnienia ZSRR i PRL, ks.D. oraz autor tego listu utrzymywali ze sobą kontakt listowny i wielokrotnie spotykali się w Wilnie podczas częstych wizyt ks. D. w stolicy Litwy. Żywiłem dla niego – w swej naiwności – szczery i głęboki szacunek, jak też ogromne zaufanie, i nieraz przekazywałem mu bardzo ważne informacje, dotyczące tych czy innych posunięć władz sowieckich wymierzonych przeciwko Kościołowi Katolickiemu na Litwie i w Polsce. Gdy ówczesny prezydent Akademii Nauk Litwy dał mi do zrozumienia, że KGB ZSRR szykuje zamach na życie śp. Ks. Jerzego Popiełuszki, na miesiąc przed tą zbrodnią zdążyłem poinformować ks. D. o prawdopodobieństwie tejże zbrodni w najbliższej przyszłości. Miałem nadzieję, że rodakom jakoś uda się tym zamiarom zapobiec, ale cóż, kiedy nawet osoby w sutannach w PRL śledziły i donosiły na ks. Popiełuszkę, o czym pisze obecnie prasa polska. 3. Jako dziennikarz i wykładowca akademicki w Wilnie nieraz, kontaktując się na co dzień z bardzo inteligentnym środowiskiem elit litewskich, wchodziłem w posiadanie poufnych informacji, dotyczących walki władz ZSRR przeciwko Kościołowi i zawsze usiłowałem listownie lub w jakiś inny sposób informować ks. D. oraz inne osoby w Kraju o tych sprawach, m.in. o tym, że bezpieka sowiecka ma w Kościele Polskim około 3 000 agentów wśród kleru. Ponieważ zaś wiedziałem, że każdy mój list jest perlustrowany i kopiowany przez bezpiekę PRL i ZSRR, używałem języka usztucznionego, „komunistycznego”, by funkcjonariuszy bezpieki zmylić. A rodaków w Kraju, w tym przede wszystkim ks. D., podczas spotkań informowałem, że istotne informacje są podawane w listach w gęstym „czerwonym sosie”. Później pogrobowcy i agenci sowieckiej bezpieki cynicznie i perfidnie używali kopii tych listów na dowód, że „Ciechanowicz to komunista”. 4. Gdy w latach 1989-1993 władze komunistyczne ZSRR i „obozu socjalistycznego” przeprowadzały odgórną „transformację ustrojową”, ci obywatele, którzy byli tymże władzom znani jako „zamaskowani antykomuniści”, zostali bardzo zręcznie zmarginalizowani i byli moralnie niszczeni jako rzekomi „ideowi komuniści”. Na Litwie zmieszano w ten sposób z błotem i „unieszkodliwiono” szereg prawdziwych, ideowych patriotów, którzy, choć formalnie byli nieraz członkami partii, faktycznie wiele robili dla sprawy wolności i rozkładu ustroju totalitarnego od wewnątrz. Taki los spotkał m.in. wybitnego pisarza śp. Vytautasa Petkevičiusa, profesora filozofii Bronislavasa Juozasa Kuzmickasa i wielu innych. Komunistów zaś, którzy byli przez lata także donosicielami służb specjalnych, ogłoszono w agenturalnych mediach za „konsekwentnych demokratów” i usadowiono na najwyższych szczeblach „nowych” władz. [Ten sam proces zachodził w różnych krajach Europy Wschodniej, że przypomnimy, iż Angela Merkel, wieloletnia kanclerz federalny zjednoczonych Niemiec, przez szereg lat „za komuny” była sekretarzem POP Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec na jednym z uniwersytetów NRD, a Algirdas Brazauskas, pierwszy prezydent odrodzonej Republiki Litewskiej i jej wieloletni później premier, znakomity polityk skądinąd, przez kilkanaście ostatnich lat ustroju socjalistycznego pełnił funkcje pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Litwy w składzie KPZR. Na Litwie, która liczyła 3,5 mln mieszkańców, około 300 000 było członkami tejże partii, a dalszych około 300 000 konfidentami KGB. W wielu przypadkach musiano dokonywać wyboru. Np. każdy dyrektor szkoły na mocy przepisów musiał być członkiem KPZR. Wyjątek robiono tylko dla tych, którzy już przedtem zostali tajnymi współpracownikami KGB. Jeśli ktoś wybierał pierwszy wariant, miał względny spokój, bo członków partii, choć śledzono, to jednak bano się ich nadmiernie szykanować. Jeśli wybierał wariant drugi, donosił, nieraz chętnie, gorliwie i „z całego serca”, pobierał za to dodatkowe wynagrodzenie. Po demontażu zaś ustroju totalitarnego mógł się przechwalać, iż oto „nigdy do żadnej partii nie należał”. Zabawne, że na Litwie, dokładnie tak, jak w Polsce, tajni współpracownicy i oficerowie bezpieki zostali przez odnośne „organa” pasowani na „bojowników o wolność”, „autorytety moralne” i „demokratów”. 5. Na początku roku 1990 autor tego listu został zwolniony z posady docenta Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego oraz z funkcji dziekana Wydziału Języków Obcych tejże uczelni za „polski nacjonalizm” i „działalność antypaństwową”. Podczas wielogodzinnego przesłuchania w siedzibie Prokuratury Generalnej Litewskiej SRR wywnioskowałem, że dla odnośnych służb nie stanowiła żadnej tajemnicy treść moich poufnych (jak mniemałem błędnie) rozmów z ks. D., którą to okoliczność przeżyłem jako ogromny wstrząs moralny. Wówczas też zrozumiałem, dlaczego po rozmowach z ks. D. w Wilnie zawsze miałem duże przykrości w pracy i byłem szykanowany: albo więc on informował o treści rozmów wileńską centralę KGB (może nawet je nagrywał), albo bezpieka sama jakoś wszystkie nasze rozmowy „uwieczniała”. Ostatnio, gdy prasa zdemaskowała tak liczne i gorszące przypadki judaszowskiej współpracy wielu księży z komunistyczną bezpieką, zacząłem podejrzewać, że być może i w przypadku ks.D. może to mieć miejsce. To przypuszczenie wydało mi się prawdopodobne tym bardziej, że moi znajomi nieraz mnie informowali o wyjątkowo złośliwych, perfidnych i kłamliwych wypowiedziach ks. D. o mnie w tym czy innym gronie osób, także na Ukrainie, nie tylko w Polsce i Litwie. Początkowo nie wierzyłem tym ostrzeżeniom, przecież nie mógł – jak mniemałem – zacny kapłan przez 20 lat udawać życzliwość i przyjaźń, a jednocześnie niszczyć mnie za plecami. Było to dla mnie absolutnie niepojęte, gdyż ks. D. doskonale wiedział, że zawsze byłem najszczerszym patriotą Polski i Litwy, chrześcijaninem i antykomunistą, który służbie i pracy dla sprawy polskiej poświęcił wszystkie swe wysiłki i całe swe życie. Dlaczego więc i w jakim celu pomawiał mnie o cechy i czyny, z którymi nie miałem nic wspólnego, dlaczego łgał, że Ciechanowicz to „ateista”, „antysemita”, „komunista” i „kanalia”. Choć rozumiem, że w oczach kapusiów bezpieki, czyli rzeczywistych kanalii z definicji, którzy na mnie donosili, mogłem być „kanalią”, wiadomo bowiem, że nikomu nie wybaczamy wyświadczonych im przez nas podłości. Oczerniamy, a potem nienawidzimy oczernionego. Natomiast gdy idzie o zarzut „ateizmu”, czyli „bezbożnictwa”, jakże wymowna jest okoliczność, że ksiądz, doktor habilitowany, profesor katolickiej uczelni nie wie, że Jezus Chrystus mówił, iż ci, którzy zwracają się z takim zarzutem do bliźniego, są „warci ognia piekielnego”. Oto żydokatolicka ciemnota w całej swej bezprecedensowej okazałości! 6. W 1989 roku ludność polska Wilna i Ziemi Wileńskiej wysunęła mnie na kandydata do parlamentu podczas pierwszych i jedynych wolnych wyborów do Rady Najwyższej ZSRR. Zostałem posłem po pokonaniu dwóch reprezentantów KPZR/KPL (Litwina i Polaka), dwóch reprezentantów Sajudisu (Litwina i Polaka; pierwszy z nich Virgilijus Czepaitis, jak się okazało później, był nie tylko ulubieńcem „Gazety Wyborczej”, ale i tajnym współpracownikiem KGB ZSRR w ciągu 24 lat), jak też kandydata niezależnego, ówczesnego prezydenta Akademii Nauk Litwy. W charakterze deputowanego Rady Najwyższej, członka Komisji do Spraw Nauki i Technologii czyniłem wszystko, co można, dla obrony sprawy polskiej. Przemawiając w 1989 roku na posiedzeniu Parlamentu domagałem się od władz ZSRR przeproszenia narodu Polskiego za aneksję ziem polskich w 1939, za ludobójstwo 1940 roku w Katyniu, Miednoje, Charkowie i Kuropatwach oraz odszkodowanie dla państwa Polskiego na poziomie 50 mlrd dolarów. Sprzeciwiłem się antypolskiej propagandzie w sowieckich i litewskich mediach. W rozmowach na Kremlu z prezydentami Gorbaczowem i Jelcynem, jak też w siedzibie Kongresu USA z kongresmanami polskiego pochodzenia, z eksprezydentem Richardem Nixonem, wiceprezydentem Michaelem Dukakisem wskazywałem na konieczność (po anulowaniu paktu Ribbentropa-Mołotowa przez wszystkie zainteresowane strony) albo powrotu do Macierzy terenów wschodnich RP, okupowanych przez ZSRR w 1939 roku, albo utworzenia z nich suwerennej Republiki Wschodniej Polski oraz ściągnięcia do niej wszystkich Polaków z azjatyckiej części ZSRR. Przez parę miesięcy na przełomie lat 1989-1990, gdy trwał okres przejściowy między demontowanym odgórnie przez sowiecką nomenklaturę Związkiem Radzieckim a powstawaniem niepodległych państw posowieckich wydawało się to możliwe. Niestety, ówcześni władcy Polski nie tylko nie wykorzystali tej możliwości, ale i zainicjowali przeciwko mnie agresywną, bezpardonową kampanię w mediach, przy czym nieraz zjadliwie na ten temat wypowiadał się Adam Michnik, ówczesny niepodważalny „autorytet moralny” w oczach zbałamuconego motłochu. Kwestia przestała być aktualna w drugiej połowie roku 1991, kiedy to zaczęły się kształtować niepodległe Białoruś, Litwa, Ukraina, a została bezpowrotnie przegrana i przypieczętowana przed kilkoma laty, gdy prezydent A. Kwaśniewski w odnośnych paktach międzynarodowych uznał nienaruszalność i ostateczność granic między RP a jej wschodnimi sąsiadami. Wówczas też, widząc, jak beznadziejny jest poziom polskich elit politycznych i jak tragiczna w związku z tym sytuacja na Kresach, wycofałem się z polityki i tylko sporadycznie, już jako publicysta, brałem w obronę ponad 300-tysięczną rzeszę Polaków Ziemi Wileńskiej, przez tyle dziesięcioleci wiernie trwającą przy ojczystej tradycji, kulturze, języku i wierze, a na łamach prasy warszawsko-krakowsko-lubelskiej ogłaszaną przez niegodziwców w rodzaju Michnika i Widackiego za „skomunizowanych i promoskiewskich Polaków Wileńszczyzny”. Już wówczas zresztą ta bezpieczniacko-złodziejska sitwa zakazała prasie polskiej publikowania jakichkolwiek moich tekstów i tylko niektóre pisma o orientacji narodowej w USA, Kanadzie i Francji ważyły się publikować moje artykuły, w których brałem w obronę rodaków na Wschodzie. 7. W moim artykule „Warszawę trzeba przewietrzyć” nie twierdziłem, że ks. D. był tajnym współpracownikiem bezpieki komunistycznej, lecz tylko zadałem kilka pytań, m.in. dlaczego pozwalano mu na tak częste wizyty w ZSRR i dlaczego po rozmowach z nim miewałem wzmożone szykany, i to nie tylko w pracy. Skąd sowiecka bezpieka posiadała tak szczegółową wiedze o treści tych rozmów i o moich „kontrowersyjnych” poglądach, którym dawałem wyraz wyłącznie podczas spotkań ze swym szanowanym wówczas przeze mnie znajomym z Lublina? I dlaczego w latach 1986-1992 w ogóle dostałem zakaz druku, zostałem zwolniony z pracy, otarłem się o sowiecki sąd i przez dwa lata poniewierałem się i klepałem biedę jako bezrobotny z „wilczym biletem”, nie mając grosza nawet na chleb dla dorastających dzieci? Nie wiedziałem też, że w tymże czasie „ojciec” dorabiał mi w Polsce gębę „antysemity” i „ateisty”. Wyprzedawałem więc bibliotekę rodzinną, dorabiałem skromnymi honorariami pisując do „nacjonalistycznej” prasy polonijnej w USA i Kanadzie, a nawet z rozpaczy myślałem o samobójstwie. Nie potrafiłem jednak zadać tego ciosu dzieciom i dogorywającym ze starości i zmartwienia rodzicom. A michnikowska swołocz w tym czasie szalała, dosłownie codziennie obrzucając mnie błotem, jako rzekomego „promoskiewskiego komunistę”, „ekstremistę” itp. – dokładnie według recepty wileńskiej centrali KGB ZSRR. 8. Nagonka prasowa na mnie w Polsce i Litwie trwała szereg lat, przysporzyła mi wiele goryczy. Tym bardziej, ze ani moje protesty, ani liczne listy wielu przyzwoitych osób do odnośnych redakcji biorących mnie w obronę nie były publikowane i szły natychmiast do kosza. Tak postępować nie można. Trzeba zresztą mieć w sercu wiele złej woli, okrucieństwa i chamstwa, by przez tyle lat tyle osób tak konsekwentnie i z takim uporem „gnoiło” jednego samotnego człowieka, którego jedyną winą był nonkonformizm i przekonania narodowe. 9. (...) Pozwolę sobie zadać pytanie: jak można było w Polsce przez długie lata opluwać, poniżać i marginalizować kogoś, kto prawie przez ćwierć wieku w najtrudniejszych warunkach sowieckiej okupacji w Wilnie (to nie to samo, co w Warszawie!) ofiarnie pracował w polskim szkolnictwie, po cichu (i nie bardzo po cichu) krzewiąc wśród młodzieży licealnej i akademickiej patriotyzm i wierność Bogu i Ojczyźnie? Kto nawet w tamtych czasach niemal totalnej cenzury potrafił opublikować kilkaset artykułów na łamach przede wszystkim „Czerwonego Sztandaru” (obecnie „Kuriera Wileńskiego”) poświęconych chlubnej polskiej tradycji demokratycznej, dziejom Akademii Wileńskiej, Powstania Listopadowego i Styczniowego, sylwetkom braci Śniadeckich, K. Kalinowskiego, ks. Zielińskiego i ks. Ściegiennego etc. Kto w końcu był współzałożycielem Związku Polaków na Litwie, Fundacji Kultury Polskiej na Litwie, Polskiej Partii Praw Człowieka, Uniwersytetu Polskiego w Wilnie. Kto stawiając na drugim planie dobro własne i swej rodziny wszystkie wysiłki skierował na obronę polskiego interesu narodowego, i kto za to na łamach warszawsko-krakowskich szmatławców był mieszany z łajnem. A osobnik, który najdokładniej wiedział o moich patriotycznych i katolickich poglądach w oficjalnych i prywatnych wypowiedziach powiadał, iż „Ciechanowicz to kanalia”, kim był?... Nie, kanalią nie jest ktoś, kto zawsze wiernie i bezinteresownie służył Polsce, wiodąc życie mniej niż skromne, a mimo to kupujący ze śmiesznego wynagrodzenia nauczycielskiego książki w języku polskim i wysyłający je z Litwy do rodaków w Kazachstanie i na Syberii – i to w warunkach ZSRR, a nie PRL! Kanaliami są natomiast gojskie i parchate świnie, które przez lata usiłowali mnie oczernić i moralnie zdyskredytować. Gdyby piszący tak o mnie nie wiedzieli, kim jestem, byłoby to zrozumiałe: ciemniaki, mylą się, nie wiedzą, co czynią. Ale przecie wiedzieli! I to właśnie moja nieugięta polskość i ideowość, mój bezwzględny patriotyzm i uczciwość stanowiły w ich oczach moją największą winę i najcięższy grzech. Jak też to, że w przeciwieństwie do nich nigdy nie upodliłem się, nie donosiłem, nie zniżyłem się do służalczości i nikczemności. 10. Podkreślam jeszcze raz, że nie twierdziłem w swoim artykule, jakoby konkretnie ks. D. był agentem KGB ZSRR czy SB PRL. Nic mi o tym nie wiadomo, gdyż nie miałem i nie mam dostępu do dokumentacji owych instytucji. Moją intencją było tylko wyrażenie pewnych wątpliwości co do krańcowo nieprzyjaznej i niesprawiedliwej postawy tej i szeregu innych osób, które niemal chóralnie przez kilkanaście lat pomawiały mnie w prasie i w innych sytuacjach o postawę, która jest mi absolutnie obca. Skoro ks.D., mój wieloletni znajomy, twierdzi, że nigdy nie był tajnym informatorem bezpieki, a to twierdzenie jest zgodne z faktami, przyjmuję jego słowa z ulgą, a nawet radością i ze swej strony szczerze przepraszam, za, być może, zbyt kategorycznie wyrażone podejrzenie wyrażone na łamach „Panoramy Kresowej”. Mam nadzieję, że przyszłe zdarzenia i ewentualne publikacje o konfidentach w sutannach nie zaprzeczą tym faktom, a ja nie będę musiał swych przeprosin odwoływać. Nawiasem mówiąc, mimo wieloletniej znajomości, nie wiedziałem, że ks.D. ma jakoby „krewnych” w Wilnie, którzy go do Litwy zapraszali. Może to zresztą tylko taka „przenośnia”... (...) 11. Jeśli chodzi o ewentualne podanie mnie do sądu za postawienie w prasie owych kilku pytań i o zażądanie ode mnie 100 000 złotych odszkodowania – czym mi grozi ks. D. – to rzeczywiście, może by polski sąd wreszcie ustalił inspiratorów i wykonawców nienawistnej nagonki propagandowej w okresie 1989-1998 przeciwko autorowi tego listu i „skomunizowanym Polakom Wileńszczyzny”. A może by nawet zażądał sprawdzenia w archiwach bezpieki, czy ci naganiacze nie byli czasem powiązani ze „służbami” obcymi i peerelowskimi. To by wreszcie pozwoliło ostatecznie postawić kropkę nad „i”. Co do pieniędzy, na które są tak łasi poniektóre indywidua, to otwarcie informuję, że mam ich na swym koncie nieco ponad 3 500 złotych, a po okradzeniu mego służbowego mieszkania w Rzeszowie przez funkcjonariuszy znanej instytucji niewiele da się komornikowi z niego zabrać, tym bardziej, że jedynym tegoż mieszkania wyposażeniem są regały ze starymi książkami. (...).”

* * *

Minęło nieco czasu, a „uj, waj! Gwałt!” we wszawych mediach nie ucichał, co więcej, zwierzchnictwo uczelni, na której wykładałem język niemiecki, etykę i historię filozofii, zaczęły nachodzić zorganizowane grupy rozhisteryzowanych samotnych kobitek (które w ten tani sposób chciały trafić do raju mimo swej wszetecznej młodości), wyrażających „spontaniczne” oburzenie postawą dra Jana Ciechanowicza, domagając się jego zwolnienia z zajmowanego stanowiska. Także ks. D. skierował do mnie kolejny list, na który udzieliłem następującej odpowiedzi. Rzeszów, 26 grudnia 2007 roku. W drugim swym liście do mnie ks. D. zaproponował opublikowanie w moim imieniu odwołanie znanej publikacji i na to przystałem, nie chcąc, aby wybuchł kolejny skandal medialny o nieprzewidywalnych dla wielu osób skutkach. Któż zresztą kiedy wygrał proces z ludźmi „służb”? Ks. D. zapowiedział też powstrzymanie swych „przyjaciół” od działań, prowadzących do eskalacji napięcia. Ale słowa swego nie dotrzymał. Do zwierzchności uczelni, na której byłem zatrudniony, napływają zorganizowane i pełne „świętego” oburzenia „listy od ludzi pracy”, jak to dawniej zwano, w których jestem potępiany jako przysłowiowy „wróg ludu”, i w których tenże „lud” żąda głowy Jana Ciechanowicza, choć przecie on nigdy nie podejmował swych polemik jako pracownik czy w imieniu tejże uczelni, lecz wyłącznie jako osoba prywatna i we własnym imieniu jako były działacz Polonii litewskiej. Nie wykluczam dalszego rozwoju zdarzeń i – także w związku z tą okolicznością – czuję się zmuszony do ustosunkowania się do szeregu twierdzeń zawartych w drugim liście ks. D. Zaznaczam z całą jednoznacznością, że moja publikacja nie była wyrazem nienawiści czy chęci potępienia kogokolwiek. (...) Nie jestem zwolennikiem ciągłego wypominania ludziom ich grzechów, potknięć czy błędów. Ale nie mogłem już dłużej znosić okoliczności, że w prasie polskojęzycznej wciąż na nowo, z paranoiczną notorycznością pojawiają się publikacje, w których pederastyczni agenci KGB z Warszawy, Krakowa, Lublina, Wilna wciąż wieszają na mnie psy, a po każdym takim ugryzieniu zaraz kryją się w cieniu kościoła, gdyż ponownie uznali, że jest to dla wściekłych psów najlepsza kryjówka. Po przeczytaniu kolejnych oszczerstw i po dowiedzeniu się o ponownym poniewieraniu mego imienia postanowiłem wreszcie zareagować. Ku oburzeniu kanalii, uważających, że jak Kali kogoś oczerniać i na kogoś donosić – to dobrze, ale jak ten ktoś dać za to Kalemu po chamskim ryju – to źle, bo są naruszone „dobra osobiste”... [Ze względu na objętość mojej odpowiedzi na drugi list ks. D. przytoczmy tylko parę jego fragmentów]. „(...). Jeszcze w 1993 roku, a następnie we wrześniu 2006, dwie różne osoby (dziennikarz polski i dziennikarz polonijny) zapytały mnie, co myślę o ks. D. Odpowiedziałem, że mam o nim najlepsze zdanie. Na to oni: a on o tobie mówi, że jesteś „kanalią”, że w różnym czasie i w obecności różnych osób nazywa mnie „komunistycznym działaczem” i przeciwnikiem niepodległości Litwy, obrońcą pomników Lenina itp.”. [Skądinąd dziwi nienawiść księdza profesora do martwych brył granitu, uwieczniających wizerunek Włodzimierza Uljanowa-Lenina, który był takimże jak on katolikiem, podobnie jak Andrzej Wyszyński, Feliks Dzierżyński, Adolf Hitler (umiłowany Austriak!), Joseph Goebbels, Benito Mussolini czy Alfred Rosenberg (polski szlachcic herbu Róża!)!]. „Widocznie po prostu dokładnie referował dezinformacyjną fałszywkę spreparowaną przeciwko mnie w wileńskiej centrali KGB ZSRR. Podobne podłe inwektywy pokazano mi w jednej z „naukowych” publikacji ks. D. z 1992 roku, co prawda, bez wymienienia mego nazwiska, ale z łatwym do rozszyfrowania przytykiem do mojej skromnej osoby. Byłem wstrząśnięty tym przejawem niegodziwości. Toteż napisałem do ks. D. list, w którym przypominałem mu, że nigdy nie byłem działaczem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, nigdy nie broniłem pomników Lenina ani ich nie atakowałem, gdziekolwiek one stały czy już leżały. Dalej: nigdy nie byłem przeciwnikiem niepodległości Litwy, lecz wręcz przeciwnie, zawsze te dążenia popierałem (ale nigdy nie zapominałem w związku z tym o konieczności pozytywnego rozstrzygnięcia kwestii polskiej na Ziemiach Zabranych). Nie mogłem wręcz uwierzyć, że ksiądz profesor mógł o mnie tak mówić i pisać, bo przecież przez tyle lat znajomości i na skutek tylokrotnej wymiany zdań wiedział, że byłem narodowcem, katolikiem, antykomunistą. Napisałem do niego z odnośnym zapytaniem, dlaczego okłamuje polskiego czytelnika. W swym liście, z 1994 roku ks. D. odpowiedział, że było to nieporozumienie i w razie ponownego wydania owego pseudonaukowego tekstu tamta „nieścisłość”, jak eufemistycznie nazwał to nikczemne pomówienie, zostanie usunięta. I cóż? W obecnie otrzymanym przeze mnie liście ksiądz profesor powtarza swe niedorzeczne insynuacje, dodając zarzut, że byłem deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR i że rzekomo powodziło mi się „wcale dobrze”. {Widocznie to samo sugerował w innych sytuacjach i nie mógł już się wycofać, poszedł tedy w zaparte]. To prawda, na mocy wyboru ludności polskiej Wileńszczyzny zostałem 1989 wybrany do parlamentu ZSRR. Nie znaczy to jednak – wbrew temu, co piszą litewscy i polscy agenci KGB – że byłem „sowieckim deputowanym”, lecz – polskim deputowanym do parlamentu radzieckiego. Zasiadałem w nim razem z A.Brazauskasem, V. Landsbergisem, kilkudziesięcioma innymi wybitnymi politykami litewskimi, którzy w okresie 1991-1993 tworzyli zręby i podstawy niepodległego Państwa Litewskiego, a którym żaden warszawsko-lubelski kundel nie poważył się nigdy wypomnieć, że byli „deputowanymi sowieckimi”. Nawiasem mówiąc, dzięki moim staraniom władze radzieckie zezwoliły wówczas na ponowne otwarcie szeregu kościołów katolickich w powiecie ostrowieckim, pińskim i oszmiańskim na Białorusi. Na prośbę rodaków wielokrotnie interweniowałem w podobnych sprawach u władz ZSRR, jeśli idzie o teren Kazachstanu, Ukrainy, Rosji. Tym bardziej zaskakiwały mnie podłe i nikczemne oskarżenia o „skomunizowanie” powielane notorycznie na łamach „Gazety Wyborczej”, „Znad Wilii”, pseudokatolickiego „Tygodnika Powszechnego” i kilku pism tegoż autoramentu, jak też przez agenturalnych sykofantów. Myślę, że ta kampania została zorganizowana i była sterowana przez KGB PRL-bis i afiliowane przy nim organizacje, specjalizujące się nie tyle w niesieniu pomocy Polakom za granicą, ile w ich dezinformowaniu, rozbijaniu jedności i demoralizowaniu. Dla mnie osobiście kłamliwa nagonka znaczyła dotkliwy ostracyzm i wyobcowanie, podobnie jak dla szeregu innych rodaków, broniących polskości Wileńszczyzny w okresie sowieckim. Propaganda nienawiści przybrała takie natężenie, że nawet dobrzy znajomi bali się odpowiedzieć na moje „dzień dobry” i zawczasu uciekali na drugą stronę ulicy, a jeśli nie zdążyli, odwracali nosy i udawali, że mnie nie widzą i nie słyszą. Nawiasem mówiąc, tak postępowali tylko Polacy, bo znajomi Litwini, Żydzi, Rosjanie, Białorusini nadal, jakby nigdy nic, uściskali przy spotkaniu dłoń, współczuli z powodu medialnej nagonki i po ludzku rozmawiali. Co wymowne, że chór polskich kanalii, rozbrzmiewający z Warszawy, Krakowa i Lublina brzmiał zupełnie unisono z ujadaniem partyjnej propagandy z kierunku moskiewskiego, obwiniającej mnie o „faszyzm” i „polski imperializm”! (...) W 1986 roku na Litwie został utworzony tzw. Sajudis, czyli Ruch na Rzecz Socjalistycznej Przebudowy. Później (2001) prasa litewska pisała, że wśród 24 członków założycieli tej organizacji aż 16 było etatowymi tajnymi współpracownikami KGB ZSRR. Nie było tedy sprawą przypadku, że od samego początku Sajudis zadeklarował się jako organizacja zwalczająca tzw. „polski nacjonalizm”, za co był pod niebiosa wynoszony przez środowisko „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Polskiej”. Natomiast autor tych słów już w jesieni 1987 publicznie wyraził wątpliwość co do tego, czy na czele „demokratyzacji” mogą stać wczorajsi donosiciele i bandyci ze służb specjalnych. Ten mój demaskatorski artykuł stanowił początek mego końca. Na początku 1988 roku w siedzibie KGB w Wilnie odbyła się tajna narada ścisłego kierownictwa Sajudisu, poświęcona wyłącznie jednemu tematowi: jak zdyskredytować i zneutralizować politycznie Jana Ciechanowicza, którego popularność błyskawicznie rosła i wymykała się kontroli „organów”. Nieco później prasa litewska chwaliła wybitnego agenta KGB, a jednocześnie sekretarza generalnego Sajudisu Virgilijusa Czepaitisa za to, że był autorem pomysłu, aby uczynić to za pośrednictwem zaprzyjaźnionej z nim „Gazety Wyborczej”. Doszło więc do szatańskiego „braterstwa broni” antypolskich szowinistów litewskich i warszawskich Żydopolaków. Z wileńskiej centrali KGB dostarczono i opublikowano w prasie polskojęzycznej starannie przygotowane materiały kompromitujące o tym, że Ciechanowicz to „nacjonalista”, „ekstremista”, „rasista” i oczywiście, a jakże inaczej (!), „antysemita”. Ku rozczarowaniu oficerów KGB, którzy początkowo nie docenili inteligencji Polaków, ten kompromat nie zdyskredytował, lecz przeciwnie, spopularyzował Ciechanowicza w Polsce i wśród Polonii na Zachodzie. Zaraz więc truciznę ideologiczną zmieniono i „Gazeta Wyborcza” poinformowała o swym odkryciu godnym literackiej nagrody Nobla, że Ciechanowicz to „komunistyczny funkcjonariusz”, „obrońca pomników Lenina” i „ateista”. Tę „dobrą nowinę”, spreparowaną w brudnej kuchni sowiecko-litewskiej bezpieki, ponieśli w Polskę szczwani „dobrzy Polacy”, od dawna będący nad Wilią i nad Wisłą „osobami zaufanymi” neo-NKWD, a pochwycili i rozmnożyli takież osoby spośród obywateli PRL. Z Polski runął też na Litwę „samych łajdaków stek” płci obojga, widocznie spośród cywilnego aktywu WSI, a cała tamtejsza prasa zaczęła jak pomyjami ociekać łgarstwami o „skomunizowanych Polakach Wileńszczyzny”. (...) Tak prasowe łobuzy zrobili wówczas Polakom z mózgu zupełnie inną substancję, a byli sowieccy agenci i pospolici durnie dotychczas pieprzą bzdury o „polskich komunistach” z Wilna. (...)” [W tym nieszczęsnym kraju wystarczy co kwadrans cynicznie wycierać brudną gębę świętym imieniem Pana Boga, aby zacząć uchodzić za absolutny autorytet we wszystkich sprawach: w teologii i kulinarii, fizyce nuklearnej i seksuologii, politologii i wędkarstwie, etyce i lepidopterologii, sadownictwie i gleboznawstwie, medycynie i pedagogice – we wszystkim! Przy tym nie mając merytorycznego przygotowania w czymkolwiek! Podły, bezbożny, obłudny ciemnogród!] „W ten sposób służby specjalne, które nawiasem mówiąc, dawały się ongiś we znaki także niepokornym i antykomunistycznie usposobionym członkom partii (takich było mnóstwo) wreszcie ich dopadły i uczyniły „komuchami”, tak iż dziś bardzo łatwo rozpoznać konfidentów SB i KGB po tym, że wszędzie węszą i „demaskują” komunistów. Ale czynią to bardzo wybiorczo, tak jak „Gazeta Wyborcza”. (...) Komunistyczne partie wciągały do swych szeregów wszystkich cokolwiek zdolniejszych ludzi, aby ich w ten sposób kontrolować. W tym celu nawet opracowano przepisy administracyjno-prawne, na mocy których np. nie sposób było obronić rozprawy doktorskiej z zakresu fizyki lub filozofii, o ile nie zostało się przedtem członkiem KPZR. Wyjątek robiono tylko dla konfidentów bezpieki, którzy błyskawicznie robili kariery akademickie, zdobywali tytuły profesorskie, habilitacje, mieszkania, kilkakrotnie podwyższone gaże i inne przywileje. Po „transformacji ustrojowej”, którą świetnie, po mistrzowsku przeprowadzili, stali się milionerami, posłami, ministrami, dyrektorami i redaktorami naczelnymi „demokratycznych” mediów, sprywatyzowali do swych kieszeni majątek narodowy odnośnych państw, no i – rzecz oczywista – psioczą dziś na „komunistów”, wołając „trzymaj złodzieja!”... (...) Jeśli zaś naprawdę zastosować zasadę radykalnego antykomunizmu i zniszczyć wszelkie „symbole” dawnego ustroju, to należałoby zburzyć za grube dziesiątki milionów euro nie tylko pomniki Lenina i pałac kultury i nauki w Warszawie, ale i zrównać z ziemią mnóstwo „komunistycznych” bloków mieszkalnych, gmachów uczelnianych, szkół, szpitali, ba, całych miast, i naturalnie paręnaście tysięcy kościołów, zbudowanych w tym czarnym okresie. Trzeba by też anulować i unieważnić wszystkie dyplomy magisterskie, doktorskie, profesorskie i inne, wydane w tym okresie lekarzom, nauczycielom, inżynierom, księżom i in. (...) No i należałoby zwrócić „prawowitym właścicielom”, czyli Niemcom, wszystkie „prezenty Stalina” dla polskich komunistów, w rodzaju Wrocławia, Szczecina, Jeleniej Góry, Gdańska, Zielone Góry, krótko mówiąc, całej zachodniej połowy Polski, która jest Polska tylko dzięki żołnierzom i generałom ZSRR, których pomniki obecnie się demontuje. Jeśli być konsekwentnym, to na miejsce tych pomników Polacy powinni postawić pomniki generałom Wehrmachtu i SS, którzy przecie byli nieubłaganymi przeciwnikami „komuchów”... (...) Co do „dyskretnego” zarzutu księdza profesora, że w okresie socjalizmu powodziło mi się „wcale – jak pisze – nieźle”, to szczerość za szczerość. Myślę, że w owym czasie to właśnie księdzu profesorowi powodziło się bardzo, ale to bardzo, „nieźle”, skoro ukończył w nim studia, doktoryzował się i habilitował, otrzymywał wynagrodzenie kilkakrotnie zapewne wyższe niż zwykli obywatele PRL. Podróżował tez sobie bez przeszkód i bez przerwy zarówno na Wschód, jak i na Zachód, pobierając zapewne „godziwe”, a jakże, diety. Autor zaś tych słów, jako notowany przez bezpiekę komunistyczną, „politycznie niepewny”, otrzymywałem wynagrodzenie poniżej skromnej średniej krajowej, nie miałem żadnych dopłat, nie byłem awansowany zawodowo, nie mogłem się habilitować mimo biegłej wiedzy ośmiu języków i poważnego dorobku naukowego w kilku dziedzinach wiedzy. A władze Litwy sowieckiej pozwoliły mi tylko na dwa tygodniowe wyjazdy za granicę do ... Polski (1978 i 1984), mimo iż miałem szereg zaproszeń od krewnych, przyjaciół, redakcji, instytucji naukowych. Do USA na zaproszenie kongresmanów polskiego pochodzenia po raz pierwszy pojechałem dopiero w 1990 roku, kiedy ustrój komunistyczny był demontowany. (...)” [Co zaś do tego, że rzekomo strasznie dobrze mi się przez dwa lata powodziło jako posłowi do parlamentu, to w tym zdaniu nie widzę ani złośliwości, ani zawiści, lecz tylko brak wychowania, bo to zawsze brzydko jest zaglądać do cudzego garnka (nawet gdy jest on pusty), jak też brak wiedzy księdza profesora w temacie, w którym w ogóle nie musiał zabierać głosu, ponieważ nie wiedział, że deputowani ludowi ZSRR jako dodatek do wynagrodzenia w miejscu pracy zawodowej otrzymywali równowartość 50 (pięćdziesięciu) dolarów miesięcznie, nie mieli żadnych przywilejów; nadal pracowali w swym dotychczasowym miejscu zatrudnienia; nie mieli ani biur poselskich, ani sztabu pomocników, ani służbowych aut i takichże kierowców, natomiast obowiązek kilka razy do roku stawić się do stolicy kraju i wziąć udział w kolejnej sesji izby. ZSRR to nie Polska, tam feudalno-nuworyszowska mentalność zjawiła się dopiero po „demokratyzacji”, już w Federacji Rosyjskiej] (...). „Co do oszczerczego zarzutu, również sfabrykowanego przez funkcjonariuszy wileńskiej centrali KGB, a kolportowanego przez tejże centrali agenturę, iż byłem rzekomo przeciwny niepodległości Litwy, nie wytrzymuje on żadnej krytyki. To Czepaitis, Landsbergis, Michnik, Kozłowski we wzajemnej mafijnej zmowie i wspólnie z obiema, jesli nie z trzema, bezpiekami głosili tę bzdurę, by mnie zdyskredytować jako polskiego narodowca, który rzekomo jest „prorosyjski”. A przecież to sama Moskwa odgórnie demontowała Związek Radziecki (szczegółowy plan tego demontażu, opracowany wspólnie przez ekspertów żydoamerykańskich i żydorosyjskich leżał na biurku Borysa Jelcyna w siedzibie Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Federeacji Rosyjskiej już w 1988 roku – o czym informuje obecnie m.in. zawsze doskonale poinformowane Radio „Liberty” (Swoboda) finansowane ze środków Kongresu USA. O tę niepodległość nikt nie musiał walczyć, ówcześni gospodarze Moskwy ją wszystkim narzucali, inscenizując m.in. butaforskie incydenty i strzelaninę ślepymi nabojami, inspirując ruchy nacjonalistyczne i antyrosyjskie. Białoruś, Armenia, Kirgizja czy Turkmenistan wręcz kurczowo trzymały się rosyjskiej ropy, gazu, surowców, dotacji, ale i im niepodległość narzucono. Tak więc nie było potrzeby włamywać się do wolności przez okno, skoro władcy Kremla sami otworzyli ku niej drzwi na oścież. Jeśli idzie o mnie, to jeszcze na długo przed tzw. „transformacją ustrojową” publicznie dawałem wyraz mej sympatii dla litewskich dążeń niepodległościowych, a to zarówno w wykładach akademickich, jak też w publikacjach prasowych i rozmowach towarzyskich. Myślę, że dotychczas sterty donosów na ten temat spoczywają gdzieś w archiwach KGB ZSRR. Niekiedy tak sobie myślę, że litewscy oficerowie KGB ZSRR musieli mnie widocznie dyskretnie bronić przed oburzeniem swych rosyjskich, żydowskich czy szczególnie podłych polskich kolegów – właśnie dlatego, że na długo przed pierestrojką, w okresie sowieckim bywałem rażąco antyradziecki i prolitewski. Gdy dziś wspominam moje wypowiedzi z tamtych czasów, nie widzę innego wytłumaczenia dla faktu, iż nie trafiłem za kraty. Widocznie nie do końca było wiadomo, co zrobić z Polakiem, który wypowiada się jako litewski narodowiec. Jeśli go zamknąć, to za co, za jaki nacjonalizm? I tak to trwało przez lata. Sielanka skończyła się w 1988 roku, gdy prowadziłem zjazd założycielski Związku Polaków na Litwie, zakładałem dziesiątki ogniw tej organizacji w Wilnie i na prowincji i zacząłem postulować powrót ziem zabranych w 1939 roku do Polski. Wówczas widocznie także moi litewscy „aniołowie stróże” uznali, że należy mnie potępiać na Litwie jako „polskiego imperialistę”, a w Polsce jako „komunistę”. Tę drugą część zadania wzięli na siebie mędziaki z UOP-u, niosąc tę „dobrą nowinę” z niemałym nakładem kosztów aż hen do polonijnych środowisk USA i Kanady, z którymi od dawna współpracowałem. (...) Budzi sprzeciw owo dość cyniczne sformułowanie w liście księdza profesora, że „pozwolono” mi w Polsce zamieszkać. Jakby to on osobiście zrobił mi tę „łaskę”. Wypraszałbym sobie takie „eleganckie” przytyki, gdy byle kto zwraca się do mnie w imieniu Polski. Wszyscy moi przodkowie, co mam udokumentowane od XV wieku, przelewali krew w obronie rubieży Rzeczypospolitej przed Moskwą, Tatarami, Szwedami, Turkami. Własnym kosztem wznosili gmachy Akademii Wileńskiej i kościołów. Brali udział w insurekcji Kościuszkowskiej, Powstaniu Listopadowym i Styczniowym, walczyli o Polskę w Korpusie generała Dowbór-Muśnickiego i w Żelaznej Dywizji Lucjana Żeligowskiego. Ja zaś osobiście poświęciłem prawie 40 lat swego życia uczciwej pracy na niwie polskiej oświaty na Litwie i w Kraju, jestem autorem szeregu fundamentalnych opracowań naukowych w rodzaju 6-tomowego herbarza szlachty WKL, czy 50 tomów o twórcach kultury i nauki polskiego pochodzenia w różnych krajach świata. I po tym wszystkim ktoś się waży w chamsko-protekcjonistycznym i bezczelnym tonie przemawiać do mnie w imieniu mej Ojczyzny, a nawet niemal grozi mi wydaleniem z niej! (...)”...

* * *

„Panorama Kresowa” (Łomża) nr 34, 11-15. 11. 2006. Artykuł pt. Dziedziczna agentura. Na tropach antypolskiego rasizmu”, wydrukowany także w USA i Kanadzie.
„Któż nie wie o słynnych „czwartkowych wieczorach”, odbywających się przed dwustu laty w warszawskiej rezydencji króla Stasia? Podczas jednej z takich libertyńskich uroczystości pewna lekka pani zwróciła się do biskupa (co on tam właściwie robił?) Ignacego Krasickiego z zalotnymi słowy:
„Ja jestem z Rajec Rajecka,
Ty jesteś z Krasic Krasicki,
Pocałuj mi w dupę
Nie tykając piczki!”
Zaskoczony taką bezpośredniością hierarcha, podobnie jak reszta towarzystwa, aż zaniemówił z wrażenia. Po chwili krótkiej jednak ochłonął i rzekł do króla:
„Dopóty dzban wodę nosi,
Póki się ucho nie urwie,
Pozwól, Najjaśniejszy Panie,
Że ja odpowiem tej kurwie”.
Poniatowski milcząco skinął głową, a wówczas autor „Monachomachii” zwrócił się do towarzyszki biesiady:
„Ja jestem Krasicki z Krasic,
Ty jesteś Rajecka z Rajec,
Pocałuj mi w dupę
Nie tykając jajec”.
Warszawa długo jeszcze zataczała się ze śmiechu rozpamiętując to zabawne zdarzenie. Morał jednak z tego jest poważny: nie powinno się być zbyt wyrozumiałym dla bezczelnego chamstwa. Należy w końcu na nie reagować jednoznacznie i zdecydowanie, by się nie ważyło przekraczać granic chlewu, w którym jest jego miejsce...

* * *

Autor tych słów był wielokrotnie celem niewybrednych ataków prasowych i innych ze strony najbardziej bodaj w ostatnich latach hałaśliwego smrodliwego „dyplomaty” warszawskiego Mariusza Maszkiewicza. „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Gazeta Polska”, „Nie”, „Tygodnik Powszechny”, inne pisma tegoż autoramentu dziesiątki razy zamieszczały niegodziwe insynuacje pod adresem polskich patriotów z Wilna, wychodzące spod pióra nie tylko M. Maszkiewicza, ale też J. Widackiego, M. Narbut, A. Karkus, A. Gargas i innych nasyłanych przez WSI i WSW agentów prasowych, szukających, a raczej wynajdujących, kreujących na Litwie „skomunizowanych Polaków Wileńszczyzny”. Jeden ze swych oszczerczych artykułów Mośka Maszkiewicz (obecnie ambasador RP w Gruzji!), puszczając oko do czytelników „Gazety Polskiej” nazwał „A teraz, towarzyszu, będziecie Polakiem”... Dla normalnego człowieka aluzja nie do zrozumienia. Okazuje się jednak, że to magiczne zdanie wypowiedziano ongiś w Moskwie, w siedzibie NKWD, pod adresem Igora (Jurija, Jerzego) Maszkiewicza, ojca Mośki (Mariusza), nie Polaka właśnie, lecz Karaima, czyli krymskiego Żyda, oficera NKWD. I tak wschodni Żyd z mianowania sowieckiej bezpieki stał się „Polakiem”, a jego syn „polskim dyplomatą”, konsulem „niepodległej i demokratycznej” RP na Litwie, a potem ambasadorem w Gruzji. Tenże, za przeproszeniem, pan konsul wywnioskował, że skoro tak się zwrócono do jego ojca, to zdanie owo ma też zastosowanie do Polaków wileńskich. Tych jednak nikt Polakami nie mianował, w przeciwieństwie do „mośków” są oni Polakami z krwi i kości, czego nieraz dowiedli swą wierną służbą Polsce.

* * *

Pozwólmy sobie na pewną dygresję. Nikt chyba nie zaprzeczy, że synowie dziedziczą nie tylko geny, a więc i narodowość swych ojców, lecz też często naśladują ich poglądy, postawy życiowe, ba, nawet też funkcje społeczne, a nawet urzędy. Jeśli np. czyjś ojciec był oficerem dywizji NKWD, wymordowującej „reakcyjne podziemie polskie” na Wileńszczyźnie po 1944 roku, czy syn może raptem stać się polskim patriotą i przyzwoitym człowiekiem? Jaki ojciec, taki syn przecie. Po tej dygresji pytanie konkretne: jak się to dzieje, że od kilkunastu lat „polskim” dyplomatą (m.in. na posadzie ambasadora RP na Białorusi!) jest Mariusz Maszkiewicz, syn Igora Maszkiewicza, oficera sowieckiego NKWD, kawalera kilkunastu sowieckich nagród, m.in. orderu Krasnoj Zwiezdy i Bojewogo Krasnogo Znamieni, otrzymanych za zasługi „bojowe” w zabijaniu i deportowaniu Polaków na Sybir, mieszkającego obecnie w Polsce i otrzymującego „godziwą” emeryturę?! Jak to się dzieje, że syn stalinowskiego oficera, zasłużonego dla ZSRR, nie tylko zajmuje eksponowane stanowisko w dyplomacji (nie PRL, lecz RP!), ale też z uporem maniaka wszędzie, gdzie trafia, w imieniu Państwa Polskiego awanturuje się i dyskredytuje kraj, który, nie wiadomo dlaczego i dzięki jakiej mafii, reprezentuje? W Wilnie sprowokował ongiś uliczną burdę, dostał od Litwinów po mordzie i trafił do szpitala, niedawno to samo uczynił w Mińsku i też się długo leczył. Przy tym ten żydowski gnojek notorycznie obrzuca błotem, szkaluje, oczernia i dyskredytuje polskich patriotów zamieszkałych na Litwie i Białorusi, a „byłych” funkcjonariuszy sowieckiego aparatu przemocy wychwala i wynagradza. W swych licznych wystąpieniach publicznych, w tym prasowych, wprowadza w błąd zarówno opinię publiczną, jak i czynniki rządowe. Skutkiem tego jest zafałszowanie rzeczywistości, błędy fatalnej polityki wschodniej RP, jej żenujące wpadki i porażki w ostatnich latach. M. Maszkiewicz swym zachowaniem dyskredytuje Polskę. Czy tego nie rozumieją osoby ze służb, które go protegują i od lat wybielają? Jeśli tak, to muszą ze służb odejść. Jeśli nie, też powinni zrezygnować ze swych funkcji, gdyż nie mają kwalifikacji, by je pełnić.

* * *

Że M. Maszkiewicz potrafi być skutecznym gracze, wątpliwości nie ulega. Potrafił np. ostatnio sprowadzić do Polski z Białorusi setki swych żydowskich rodaków jako rzekomych relegowanych z uczelni „za politykę” studentów, którzy będą w Warszawie i Krakowie szkoleni jako przyszły „desant polityczny”, który za kilka lat zostanie przerzucony na Białoruś, aby wybić tam z siodła słowianofilskiego prezydenta Łukaszenkę, a majątek narodowy tego wysoko rozwiniętego państwa przekazać w ręce Rothschilda i Sorosa. Niech sobie. To nie nasza sprawa. Ale dlaczego ta awantura ma być finansowana z kieszeni polskiego podatnika, w której brakuje środków na poważniejsze podwyżki dla nauczycieli, pielęgniarek, służb mundurowych, a z której sprytnie wyciąga się znaczne sumy na utrzymanie wcale nie polskiej agentury politycznej, szkolonej jednak w Polsce. Aż hadko patrzeć, powiedziałby Zagłoba, przecie wśród żydowskich rodaków Maszkiewicza tylu jest milionerów i miliarderów, że powinni byliby się wstydzić wyciągania z biednej Polski, której budżet jest mniejszy niż niedużego Izraela, środków na realizację swych globalistycznych planów. To już nie spryt, to małostkowa nikczemność. To wstyd, gdy bogacze zdzierają skórę z biedaków. Zaskakuje, że Rząd Polski pozwala się prowadzić na pasku takim krwiożerczym pluskwom i finansuje ich pomylone pomysły, sypiąc groszem na utrzymanie tysięcy złodziejskich fundacji, funduszy, zgromadzeń i stowarzyszeń, służących interesom sił obcych i nieraz wrogich Polsce.

* * *

(...)
W okresie 1944-1990 michnikowcy systematycznie jeździli do Moskwy z donosami na „polskich nacjonalistów” (w tym, o zgrozo, na marszałka Rokossowskiego!). Dziś z tymże bagażem wojażują do Brukseli, obsmarowując tam cały nasz kraj. Antypolska mania prześladowcza ma wszelkie cechy ciężkiej paranoi. Dlaczego w całym okresie powojennym i aż do dnia dzisiejszego 90% składu osobowego służby dyplomatycznej Państwa Polskiego to osoby nie tylko niepolskie pod względem etnicznym, co samo w sobie jest absurdem i rasistowską obrzydliwością wołającą o pomstę do nieba, ale też o nastroju klinicznie antypolskim, pochodzących ze stalinowskiego „naboru” żydorosyjskiego? Dlaczego Polska nie berze w tym względzie przykładu od Izraela, państwa znakomicie rządzonego, którego 20% ludności to nie-Żydzi, lecz nikt nigdy nie widział, żeby dyplomatą czy oficerem służb specjalnych tego kraju był goj lub choćby ktoś z „merzerim”? I zupełnie słusznie, funkcjonujący bowiem w tych dziedzinach ludzie muszą być szczerymi patriotami kraju, który reprezentują, a nie typy o podwójnej lojalności i takiejże moralności. W przeciwnym razie mogą być z łatwością postawieni na usługi formacji obcych. Ani koczownicy, ani wędrowne wszy ojczyzny nie mają. U nas cała prawie elita ma podwójne obywatelstwo i jest narodowa obca. Czy któryś z obywateli Polski pełni funkcje ministerialne w Izraelu, W. Brytanii, USA? Jest absurdem powierzać kluczowe stanowiska w państwie osobom nie tylko obcego pochodzenia, mającym żadne kwalifikacje intelektualne, ale i niejasne powiązania na scenie międzynarodowej. Taki absurd byłby nie do pomyślenia w państwie normalnym, rządzonym racjonalnie, dbającym o swe bezpieczeństwo i interes narodowy. Ale w Polsce, kraju, jak widać, o nieograniczonych możliwościach dla rozmaitych szumowin, przebierańców, agentów obcego wpływu, ten absurd się dzieje. Ze skutkiem takim, że wielki naród historyczny Europy został sprowadzony do roli pionka w grze obcych interesów i błaga innych o rozlokowanie ich wojsk na naszym terenie, co samo w sobie jest zbrodnią stanu. Szanujące się bowiem państwo nigdy nie przystanie na rozmieszczenie cudzych sił zbrojnych na swym terenie. Przecież państwa nie mają przyjaciół, mają tylko interesy. Jak długo tedy jeszcze w imieniu naszego Państwa będą się panoszyć i to Państwo dyskredytować różne indywidua o wątpliwym rodowodzie i antypolskim nastawieniu, mający gęby ciężkich imbecyli?
Kiedyś sowieci tworzyli na naszych Ziemiach Zabranych fikcyjne oddziały, należące rzekomo do NSZ, WiN czy AK, na których czele stawiano bolszewickich oficerów mówiących po polsku. To do nich generał Sierow, minister Beria i generalissimus Stalin powiadali: „A teraz będziecie Polakiem, towarzyszu”. Ściągających w dobrej wierze do tych oddziałów młodych kresowiaków wymordowywano w bestialski sposób, otrzymując za to pieniądze i sowieckie ordery. Tym katom zapewniono później niewyobrażalne emerytury... w Polsce! Które pobierają do dziś. A są ich nawet teraz tysiące. (...)

* * *

U kresu ery socjalistycznej ZSRR miał w Polsce około 24 000 agentów, w tym 3 000 przebranych w sutanny. Byli oni wmontowani w struktury specjalne, dyplomatyczne, wojskowe, policyjne, medialne, kościelne, naukowe. Przecież oni nie zostali wycofani i nadal działają na szkodę Państwa Polskiego. A łatwo poznać ich po „owocach”. Tematem osobnym zresztą jest zagadnienie tej części sowieckiej agentury, którą Jelcyn razem z dokumentacją odsprzedał Stanom Zjednoczonym, Anglii i Niemcom. To ona nadaje ton w polskim życiu politycznym, gospodarczym, społecznym. Ta agentura jest hałaśliwie „proamerykańska”, notorycznie antyrosyjska – gdy idzie o słowa. Zresztą Amerykanie postawili w Iraku przede wszystkim na służby specjalne Saddama Husajna, a w Polsce – na byłą agenturę sowiecką. Chyba według zasady: agentura nie śmierdzi. Ale taka polityka cuchnie. I to bardzo. (...) W Polsce dekomunizacja i desowietyzacja polega na tym, że starsze pokolenie moskiewskiej agentury przekazało sztafetę (władzę, posady, majątek, media, finanse, oświatę) swoim synom”. – Jan Ciechanowicz”.

* * *

W tym miejscu warto jeszcze raz przypomnieć, że 18 kwietnia 2005 roku (za rządów partii, która dumnie nazywa siebie „Prawem i Sprawiedliwością” (!?), około godziny 11-12, gdy Jan i Halina Ciechanowiczowie byli w pracy, do ich mieszkania dokonali „kontrolowanego wejścia” oficerowie rzeszowskiej Policji lub Urzędu Ochrony Państwa, i skonfiskowali cały nakład dwu nowo wydanych książek naukowych „Dzieci żelaznego wilka” oraz „Ludzie wśród gwiazd. Gatunek Homo sapiens w perspektywie kosmologicznej”, wydrukowanych właśnie w nakładzie 600 egzemplarzy przez wydawnictwo oświatowe „FOSZE”. Przy okazji „szlachetni” polscy oficerowie („elita narodu”) dokonali kradzieży zbioru numizmatycznego, wartego wówczas około 12-15 tysięcy Euro, gromadzonego przez całe życie tych nauczycieli i stanowiącego jedyną ich oszczędność. Tak „podziękowano” za w sumie 88 lat (44 + 44) pracy tych ludzi na niwie szkolnictwa polskiego w kraju, jak też na Litwie i Białorusi, za zaszczepienie postawy patriotyzmu, solidnej wiedzy języków angielskiego, litewskiego, rosyjskiego i niemieckiego, etyki i filozofii tysiącom polskich studentów i uczniów, którzy się kształcili pod kierunkiem Haliny i Jana Ciechanowiczów.

* * *

W numerze 23 z roku 2007 tygodnik narodowy „Tylko Polska” redagowany przez Leszka Bubla zamieścił artykuł Jana Ciechanowicza pt. „Kłamstwa w sieci. W sieci kłamstw”, w którym czytamy: „Ostatnio żeglując w Internecie autor tego tekstu natrafił na pewną publikację, którą nie chciałby pominąć milczeniem. Mianowicie na blogu tzw. „solidarności walczącej” pt. „Styczniowe świadectwo pamiętnego roku 1991” znajduje się „informacja”, do której bardziej pasowałaby nazwa „dezinformacja”: „latem 1990 Piotr Hlebowicz z grupą Milvidasa uczestniczył w zbieraniu od młodych poborowych książeczek wojskowych, które następnie odwożono do głównego sowieckiego komisariatu wojskowego w Wilnie i wysypywano przed komendantem urzędu. W tym czasie jede3n z liderów Polaków na Litwie Jan Ciechanowicz nawoływał (także w Moskwie) do utworzenia z Wilna i rejonu wileńskiego polskiej republiki sowieckiej. W tym celu zwoływał w Solecznikach specjalne konferencje Polaków na Litwie. Jadwiga Chmielowska i Piotr Hlebowicz torpedowali te poczynania, na jednym z takich zebrań wystąpili ostro przeciwko tej komunistycznej inicjatywie i wezwali Polaków do poparcia niepodległej Litwy. Zdania były podzielone, po jakimś czasie idea Jana Ciechanowicza upadła, gdyż większość polskiej społeczności opowiedziała się przeciwko Związkowi Sowieckiemu”. Koniec cytatu. Otóż ponieważ moje imię figuruje od początku do końca w tym manipulatywnym tekście, pragnę czytelników poinformować, że – wbrew temu, co sugeruje Instytut Wschodni (inspirowany ze Wschodu?) – po pierwsze, nigdy nie zwoływałem w Solecznikach żadnych konferencji, co więcej, nigdy w tym mieście w ogóle nie przebywałem. Po drugie, nigdy nie miałem wątpliwej przyjemności polemizować w jakiejkolwiek sprawie ani z Jadwigą Chmielowską, ani z Piotrem Hlebowiczem, choć byłem przez nich nieraz obsmarowywany błotem na łamach „Kuriera Polskiego”, „gazety Wyborczej” i innych pism antynarodowego autoramentu. Po trzecie, zaplanowana przez szefa KGB Jurija Andropowa (Jehudę Fajnsztejna) i przez służby specjalne „obozu socjalistycznego” pierestrojka („transformacja ustrojowa”) przewidywała demontaż ZSRR i tego „obozu” pod kłamliwym hasłem rzekomej demokratyzacji, podczas gdy chodziło o gigantyczną kradzież i grabież. Tylko w latach 1991-1995, tylko z Rosji i tylko do Izraela wyjechało około 20 000 oficerów i generałów KGB i GRU objuczonych walizami i worami ze złotem, dolarami, diamentami i biżuterią zagrabionymi z banków państwowych i należących do olbrzymich przedsiębiorstw przemysłowych. Ale wielu pozostało w „obozie”. Właśnie ci znakomici mistrzowie swego fachu są dziś organizatorami kolorowych rewolucji i innych form zamętu, planowanych w Waszyngtonie, a realizowanych na „dzikim Wschodzie” przez ciemny uliczny motłoch manipulowany przez speców od prowokacji. (...) Powracając 17 lat wstecz wypada podkreślić, że w planach „pierestrojki” kwestia milionów Polaków w ZSRR została całkowicie pominięta. Należało więc coś w tym zakresie, póki był czas, uczynić, wychodząc z jakąś inicjatywą oddolną. Na przełomie lat 1989-1990 piszący te słowa – póki istniał ZSRR – postulował utworzenie ze wszystkich byłych ziem Rzeczypospolitej Polskiej okupowanych w 1939 roku przez ZSRR jakiejś polskiej jednostki administracyjnej, aby później ściągnąć do niej setki tysięcy rodaków z Syberii i Azji Środkowej, aby następnie ponownie przyłączyć nasze Ziemie Zabrane do Polski. To nie była inicjatywa „komunistyczna”, lecz właśnie antykomunistyczna, polsko-patriotyczna, od początku zaciekle zwalczana propagandowo przez Moskwę, Mińsk, Kijów, Vilnius oraz ... Warszawę! Takie widocznie były dyspozycje z central KGB, aby udaremnić „neoimperialistyczne zapędy” Jana Ciechanowicza, potępiając je jako „pomylone pomysły”... Nie mam za złe tej agenturze, że nawet dziś, po kilkunastu latach, usiłuje swą zdradę usprawiedliwić stosując zasadę „trzymaj złodzieja!”... Co więcej, mam poczucie satysfakcji, że gnidy mnie potępiają. Martwiłbym się, gdyby mnie chwaliły. (...)”.

* * *

W 2013 roku Wydawnictwo „Carpatia” udostępniło czytelnikom dwa tomy zbiorowe o niezwykłej wartości poznawczej i moralnej pt. „Kresy. Krajobraz serdeczny. Wspomnienia wypędzonych”. Współautorem i redaktorem tego wiekopomnego dzieła był wybitny człowiek pióra z Rzeszowa Zbigniew Wawszczak, człowiek o najwyższych kwalifikacjach zawodowych, erudyta, myśliciel, patriota. Nieco nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności także autor tych słów trafił do wybranego grona osób, reprezentujących swe dzieje w tych księgach. A uczynił to w formie rozmowy właśnie z panem Z. Wawszczakiem. Pozwólmy więc sobie tę rozmowę poniżej przytoczyć.
MIĘDZY NAUKĄ A POLITYKĄ. Wywiad z Janem Ciechanowiczem z Wilna, historykiem i filozofem, wykładowcą Uniwersytetu Rzeszowskiego. Rozmowa z historykiem, filozofem, językoznawcą, tłumaczem, aforystą, eseistą, działaczem społecznym, dr. Janem Ciechanowiczem, wykładowcą Uniwersytetu Rzeszowskiego, członkiem Światowej Rady do Badań nad Polonią, członkiem Rady Naukowej amerykańskiego rocznika encyklopedycznego „Who is Who in the Modern World”, członkiem Amerykańskiego (Raleigh) oraz Międzynarodowego (Cambridge) Instytutu Biograficznego.

– Jest pan bardzo płodnym autorem. Opublikował pan kilkadziesiąt poważnych monografii z zakresu filologii germańskiej, genealogii i heraldyki, etyki, historii kultury, antropologii filozoficznej i socjologii w rozmaitych oficynach Litwy, Polski, Kanady, USA, Białorusi. Pańską działalność naukową trudno ogarnąć, samych tylko książek wydał pan dotychczas 42. Z informacji o panu w Internecie dowiedziałem się, że tylko w latach 1992-2002 ukazało się około 800 artykułów naukowych, popularno-naukowych i publicystycznych w różnych językach w periodykach w Polsce i w kilku innych krajach, między innymi we Francji, Ukrainie, Niemczech. W kilku językach pisuje pan i publikuje aforyzmy oraz przetłumaczył na język polski parę książek współczesnych autorów litewskich. Widzę pana nazwisko w stopkach redakcyjnych szeregu pism polskich i polonijnych. Krótko mówiąc, cechuje pana zarówno nieprawdopodobna erudycja (w tym doskonała znajomość kilku języków obcych), tytaniczna pracowitość, jak i zaiste encyklopedyczna różnorodność twórczych zainteresowań. Nie jestem w stanie dokładnie ocenić walorów publikacji, książek i artykułów wychodzących spod pana pióra, ale jestem pełen podziwu dla rozmachu działalności twórczej przybysza z ziemi wileńskiej, który jako germanista i filozof pracuje w kilku placówkach na Podkarpaciu (Rzeszów, Tarnobrzeg, Sanok)... Wielkie Księstwo Litewskie, historyczna kraina, z której pan pochodzi, najprawdopodobniej zdeterminowała pańskie zainteresowania naukowe, a więc dzieje WKL, związanego z Polską unią i występującego w tym sojuszu jako ważny podmiot polityki europejskiej w postaci Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Nie wiem, czy będzie adekwatne stwierdzenie, że jest pan litewskim Polakiem, język polski jest dla pana językiem ojczystym i, jak sądzę, nie podziela pan zdania elit rządzących współczesną Litwą, które nader krytycznie patrzą na bliskie (jedna państwowość przy zachowaniu odrębnych urzędów, autonomii) związki łączące obydwa narody przez stulecia.

Zarówno historiografia litewska, jak też białoruska i ukraińska, bardzo krytycznie oceniają okres naszej wspólnoty państwowej, uważają wszystkie unie z Królestwem Polskim za posunięcia niefortunne, wielce dla owych narodów niekorzystne, czy wręcz za źródło ich klęski narodowej. Nasi byli współobywatele idą pod tym względem jakby za imperialną historiografią wielkoruską, od ponad dwu stuleci sugerująca, że jakoby Polska stanowiła zagrożenie dla swych wschodnich sąsiadów, podczas gdy w rzeczywistości to dzięki związkom z Koroną owe narody przetrwały, a zagrożenie dla ich egzystencji powstało dopiero po tym, gdy trafiły pod berło cesarza Rosji, gdy ich kraje pokryła sieć szubienic, a z ich miast i wsi pociągnęły na Sybir nieskończone smutne pochody zakutych w kajdany, do niedawna jeszcze wolnych obywateli naszej wspólnej Rzeczypospolitej... Mówiąc o mojej skromnej osobie, nie określałbym siebie jako Polaka „litewskiego”. Tak jak nie ma „końskiej krowy” czy „kociego psa”, nie ma „polskiego Żyda” czy „litewskiego Polaka”. Polak jest zawsze polski, Litwin litewski, a Żyd żydowski... Mój ojciec Stanisław w okresie przedwojennym pełnił obowiązki zarządcy Gospodarstwa Naukowo-Doświadczalnego „Worniany”, położonego w powiecie wileńsko-trockim, a należącego do Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. W tejże miejscowości, ale już po wojnie, urodziłem się, kończyłem szkołę. Studia germanistyczne, politologiczne i filozoficzne odbyłem w dwu stolicach: Wilnie i Mińsku. Tak więc w naturalny sposób wzrastałem i wychowywałem się w tradycyjnym wielokulturowym i wielojęzycznym środowisku jakby dawnego WKL. Ta tradycja, jej koloryt i atmosfera są mi bardzo bliskie.

Mówiąc skrótowo, nie podziela pan poglądu, jakoby Litwa historyczna, wiążąc się unią personalną z Warszawą, popełniła błąd, który doprowadził do dokonującej się w ciągu wieków polonizacji litewskich warstw wyższych.

– Proces asymilacji kulturowej przebiegał różnokierunkowo: nie tylko spolonizowała się część elit białoruskich, litewskich i ukraińskich, ale też mnóstwo Polaków się zlitwinizowało, zbiałoruszczyło i zukrainizowało. To był naturalny proces przebiegający w różnych kierunkach; niezbicie świadczą o tym archiwalne materiały genealogiczne.

Jakkolwiek procesy asymilacyjne są faktem i trudno byłoby je negować, to jednak niepodważalny pozostaje fakt, że Litwa, która dokonała ogromnych podbojów terytorialnych na Rusi, w XIV wieku stanęła w obliczu śmiertelnego zagrożenia ekspansją krzyżacką. Litwini w pojedynkę nie byliby w stanie stawić czoła potędze Zakonu Krzyżackiego. Zdawał sobie z tego sprawę Jagiełło i podjął decyzję o zawarciu unii z Polakami. Historia dowiodła, że była to decyzja słuszna, ponieważ tylko wspólnymi siłami dało się pokonać Krzyżaków w bitwie pod Grunwaldem w 1410 roku. Chrystianizacja Litwy, jedna z głównych konsekwencji zawarcia unii dynastycznej polsko-litewskiej, wytrąciła koronny argument z rąk Krzyżaków, że muszą wypełnić swoją misję, nawracając na wiarę chrześcijańską pogańskich Prusów i Litwinów. Krzyżacy cieszyli się poparciem państw europejskich, w bitwie na polach Grunwaldu po stronie krzyżackiej walczyło wielu rycerzy z krajów chrześcijańskich Europy Zachodniej... Z lektury rozmaitych tekstów w prasie polskiej wiemy, że Litwini bardzo krytycznie odnoszą się do Jagiełły, wynosząc na piedestał jego brata Witolda jako rzecznika niepodległości Litwy. Jaki jest pana pogląd na te sprawy?

Istotnie, współczesna historiografia litewska, podobnie jak białoruska, uważa raczej Witolda za większego patriotę WKL niż Jagiełłę, choć do lamusa wyrzucono głupiuteńką teoryjkę o tym, że Jagiełło rzekomo zaprzedał się Polakom skuszony wdziękami Jadwigi, nawiasem mówiąc wcale nie Polki z pochodzenia. Wystarczyło bowiem porównać wiek tych osób (36 i 12 lat!) w chwili, gdy zawierano owo porozumienie dynastyczne, aby pojąć, że aspekt erotyczny w ogóle wchodzić w grę nie mógł. Wydaje mi się, że unie polsko-litewskie zostały wymuszone przez szereg obiektywnych okoliczności i dla obu stron niosły zarówno pewne korzyści, jak i zagrożenia. Ale narody i państwa, podobnie jak osoby prywatne, żyją nie tak, jak im się chce, lecz tak, jak się im akurat żyje, jak wychodzi. I rzadko mamy do wyboru między dobrem a złem, przeważnie musimy wybierać z dwojga złego. Unia była dla wszystkich stron w niej uczestniczących wyborem mniejszego, jak się wydawało, zła. W końcu jednak okazała się najbardziej korzystna dla Polski, która była najlepiej rządzona i osiągnęła najwyższy poziom rozwoju właśnie pod berłem litewskiej dynastii Jagiellonów.

Związek dynastyczny, który przechodził przez rozmaity przesilenia, ostatecznie przypieczętowany w akcie Unii Lubelskiej, był podstawą powstania jednego z największych państw europejskich, odgrywających znaczną rolę w Europie Środkowo-Wschodniej. Rzeczpospolita Obojga narodów stanęła do rywalizacji z rosnącą potęgą Moskwy o władanie ziemiami ruskimi, podbitymi przez walecznych Litwinów i, niestety, przegrała tę rywalizację. W okresie dwóch stuleci państwo polsko-litewskie zostało wyparte z rozległych obszarów ziem kresowych, a w końcu zniknęło z mapy Europy w wyniku rozbiorów, do których Rosja pozyskała Prusy i Austrię. Dlaczego tak się stało, dlaczego państwo polsko-litewskie nie sprostało wyzwaniu rzuconemu przez Moskwę – to sprawa bardzo skomplikowana, dyskutowana przez wiele dziesięcioleci przez historyków. Bardzo upraszczając to wielce skomplikowane zagadnienie, można postawić tezę, że ekipy rządzące Rzecząpospolitą szlachecką nie stanęły na wysokości zadania. Państwo polskie uwikłało się w wyniszczające wojny ze Szwecją, małym liczebnie, lecz bardzo dzielnym krajem nordyckim, które obnażyły jego słabość. Polska dysponowała ogromnymi zasobami, była jednak państwem źle rządzonym. W pierwszych dekadach XVII wieku zarysowała się możliwość osadzenia na tronie moskiewskim przedstawicieli dynastii Wazów, lecz krótkowzroczność i zadufanie Zygmunta Wazy przekreśliły tę szansę. Ten niefortunny władca przez swe nieposkromione ambicje objęcia władzy w Szwecji sprowadził na nasz kraj potop szwedzki. Podejmowane przez pierwszego z dynastii Wazów próby wzmocnienia władzy królewskiej doprowadziły do wijny dowowej i całkowitej blokady poczynań reformatorskich przez opozycję magnacko-szlachecką

Zamęt w głowach przekłada się zawsze na zamęt w życiu publicznym. Swawola i głupota szlachty polskiej sięgnęła takiego pułapu, że większość bojarów litewskich wolała wówczas sojusz nie z Polską, lecz ze Szwecją, do której zresztą bardziej pasowała pod względem pod względem rasowym i psychologicznym. Gdy się czyta zapisy archiwalne do ksiąg grodzkich, ziemskich, kościelnych, sądowych na ziemiach litewskich, białoruskich i ukraińskich sprzed trzech czy czterech stuleci, to wyłania się z nich bardzo ponury obraz nadużyć, zdzierstw, gwałtów, grabieży, podpaleń, dokonywanych zarówno przez najeźdźców moskiewskich, jak i sojuszników polskich, raz po raz ciągnących na wojnę przez te tereny. I właśnie to wyakcentowują dziś historycy litewscy, białoruscy i ukraińscy, którym ani w głowie uznawać nas za „Prometeusza” czy tym bardziej za „Chrystusa Narodów”, jak to ogłosili po zażyciu kilku głębszych nasi mesjaniści mieszkający w XIX wieku w Paryżu. Ani myślą tez o jakiejkolwiek unii z Polską. Zresztą i historiografia Zachodu, poza nielicznymi wyjątkami, wcale nie podziela naszych poglądów na dalekie od jednoznaczności i od ideału dzieje Rzeczypospolitej.

Ogromny chaos, jaki zapanował na skutek najazdu szwedzkiego, nieudanych prób wzmocnienia władzy królewskiej, wojen kozackich, ostatecznie pogrążył kraj w niemocy. Tutaj całkowicie zawiodły wpływowe elity rządzące państwem. Rozwiązaniem racjonalnym, z którego Rzeczpospolita wyszłaby wzmocniona, byłoby dogadanie się z buntującymi się przeciwko dyskryminacji i wyzyskowi Kozakami. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, reprezentowanemu przez garstkę trzeźwo myślących polityków, postawiono na rozwiązanie siłowe. Straciło na tym chylące się ku upadkowi potężne państwo polskie. Rzeczpospolita nie potrafiła uspokoić Chmielnickiego, opowiadając się po stronie egoistycznych interesów magnaterii i szlachty, wepchnęła Kozaków w ramiona Moskwy. A Rosja w niedługim czasie zlikwidowała Sicz Zaporoską.

Absolutnie z panem się zgadzam, to jest trafna diagnoza. Polskie elity polityczne, z wyjątkiem okresu Jagiellońskiego, nie wyróżniały się ani mądrością, ani wiernością krajowi, ani wyrachowanym z państwowego punktu widzenia i chłodnym zmysłem politycznym. Składały się przeważnie z patriotów własnej kieszeni, krających sukno Rzeczypospolitej i je rozkradających. Koroniarska pycha, kłótliwość, chciwość, niesłowność, pijaństwo, warcholstwo tak się dały we znaki ludności WKL, że do dziś nawet w idiomach tamtejszych języków zachował się nader niemiły stereotyp Polaka: „lenkiszka rupusze” to po litewsku nadęta „polska ropucha”, mająca bezpodstawnie bardzo wysokie zdanie o sobie; w języku białoruskim funkcjonuje powiedzenie niewymagające tłumaczenia: „Palak – łajdak”, w rosyjskim: „Polak – durak”, a w ukraińskim: „Żyd, Lach ta sobaka – wira jednaka”... Niestety, to też swoiste „dziedzictwo” naszej wspólnej historii i sąsiedztwa, aczkolwiek trudno je nazwa chlubnym. Ale na błędach przeszłości warto się uczyć.

Dlaczego Litwini tak bardzo nas nie lubią?

A kto nas lubi? Chyba tylko ci, którzy nas nie znają. A czy my sami siebie lubimy? Niech pan spojrzy na polską scenę polityczną, na te nawzajem zagryzające się szczury. Nie potrafią w żadnej sprawie dojść do porozumienia ze sobą, a wciąż wytykają brudnymi palcami i pouczają sąsiadów, jak oni mają żyć i jak rozstawiać meble w swoich domach. A jednocześnie urzędujący minister spraw wewnętrznych RP, fikcyjny wnuk noblisty Bartłomiej Sienkiewicz na pytanie, jak spostrzega Państwo Polskie, odpowiada, że to (dosłownie!) „chuj, dupa i gówna kupa”! Porażające, jak można być takim szmaciarstwem, a jednocześnie mieć tak wysokie mniemanie o sobie i z „wyższością” się uśmiechać, jak głupi do sera. To jest żenujący widok, jak można kochać, czy choćby szanować kogoś takiego? Nawet Ślązacy, najwierniejszy ongiś rdzeń polskości, mają tego dość i chcą uciec choćby pod opiekę Niemiec.

To chyba zbyt kategoryczne twierdzenia. Z racji swego pochodzenia, wykształcenia i zainteresowań był pan niejako predysponowany do podjęcia pracy nad dziejami rodów rycerskich Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zakres tematyczny tej monografii jest bardzo bogaty. Proszę opowiedzieć, jakie okoliczności sprawiły, że podjął się pan tak pracochłonnego zadania.

Nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie. Najczęściej – jak pan doskonale wie z własnego doświadczenia – zaczynamy coś pisać powodowani nie klarownym postanowieniem, lecz wiedzeni jakimś instynktem – ni to poznawczym, ni to społecznym. Materiały do mego sześciotomowego herbarza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego” powoli gromadziłem przez kilka dziesięcioleci, równolegle zresztą ze zbieraniem „surowca” do innych tematów, nie zaniedbując pracy zarobkowej i pełnienia obowiązków rodzinnych. Aż w końcu udało się wszystko usystematyzować i w 2001 roku ukazały się jednocześnie wszystkie pięć tomów tego herbarza, a w 2006 jednotomowy suplement. Opisałem w nim ponad 9 000 rodzin szlacheckich, bazując na materiałach archiwalnych ze zbiorów w Wilnie, Padwie, Nowym Jorku, Warszawie, Krakowie, Grodnie, Mińsku, Moskwie, Petersburgu, Lwowie, Żytomierzu, Kijowie, Kiszyniowie, Twerze, Kownie, Witebsku, dokonując po drodze szeregu kapitalnych odkryć genealogicznych, dotyczących dziejów tak znanych i zasłużonych rodzin, jak Dostojewscy, Możajscy, Ciołkowscy, Czajkowscy, Czyżewscy, Strawińscy, Kowalewscy, Piłsudscy, Przewalscy, Lubienieccy i in.

Sądząc z imponującej liczby pana publikacji, musiał pan korzystać z prac poprzedników w zakresie na przykład genealogii; zapewne podstawowymi źródłami, które pan wykorzystał, były herbarze rodów szlacheckich już wcześniej opracowane przez polskich specjalistów? Czy są one wiarygodnym materiałem, czy raczej wymagają żmudnych weryfikacji?

W sposób oczywisty każdy naukowy proces badawczy odbywa się w zastanym kontekście kulturowym i startuje od poziomu już przedtem osiągniętego. Byłoby przejawem pychy i głupoty ignorowanie tego, co w tej czy innej materii powiedzieli twoi poprzednicy, i udawanie, że jesteś pionierem tam, gdzie jesteś tylko jednym z wielu pracowników nauki. Genealogia i heraldyka polska mogą się szczycić szeregiem znakomitych imion, że wymienimy tu przykładowo tylko kilka nazwisk: Niesiecki, Boniecki, Uruski, Żychliński, Szymański, Wittyg, Gajl. Plejadę pięknych imion ma ta nauka w Niemczech, Francji czy Rosji. Czyż mogłem je ignorować? Oczywiście, wszystko starannie przestudiowałem, gromadząc materiały do mego litewskiego herbarza, a wieloletnie żmudne kwerendy w archiwach pozwoliły mi zarówno uzupełnić, jak i poprawić szereg twierdzeń moich znakomitych poprzedników. To jest naturalny proces rozwoju wiedzy naukowej. Inna rzecz, że moje sześciotomowe opracowanie, dotyczące szlachty WKL, oraz dwutomowy „Herbarz polsko-rosyjski”, który się ukazał w Warszawie w 2006 r., Czy „Herbarz Polesia” z 2009 r. stanowiły swego rodzaju novum na swoim terenie, spotkały się z życzliwym przyjęciem publiczności czytającej i są obecnie absolutnie nie do osiągnięcia w sieci handlowej. Dość regularnie dostaję e-maile oraz listy z bibliotek publicznych z Polski, Litwy, Francji czy Kanady z prośbą o pomoc w zdobyciu tej czy innej mojej książki, lecz pomóc już nie mogę, bo nakład został wyczerpany i nie da się tego kupić ani w Rzeszowie, ani w Wilnie, ani w Warszawie. Okazuje się, że moje publikacje bywają często wykradane przez czytelników z bibliotek publicznych, i to w sytuacji, gdy czytelnie są przecież nieprzerwanie monitorowane. Jakże musi się podobać lektura, skoro, aby ją zdobyć, niektórzy miłośnicy książek podejmują takie ryzyko! Jestem z tego dumny! Uważam zresztą, że kradzież czy nieoddanie pożyczonej książki niekoniecznie jest wielkim grzechem: moi studenci często nie zwracają mi pożyczonych książek, z czego niezmiernie się cieszę, znaczy to bowiem, że lubią czytać, a więc będą mądrymi i dobrymi ludźmi. Reasumując, jeśli idzie o moje teksty historyczne, oparłem je przede wszystkim na oryginalnych materiałach archiwalnych, a dopiero w drugiej kolejności na wielojęzycznej literaturze przedmiotu. Podobnie było z tematem, który mnie najbardziej fascynuje, mianowicie z wkładem osób polskiego pochodzenia do nauki, sztuki i kultury powszechnej, któremu to tematowi poświęciłem kilkanaście publikacji książkowych i ponad tysiąc prasowych. Nie dotyczy to jednak mojego obszernego niemiecko-polskiego słownika frazeologiczno-paremiologicznego, który powstał na bazie tysięcy wypisów z literatury niemieckiej, ze słowników wydawanych w różnych krajach – przecież nie mogłem sam ze swego palca wysysać idiomów czy przysłów; ale to też była żmudna i długotrwała, fascynująca praca. Lubię pracować. A uprawianie badań naukowych to wspaniała przygoda życiowa.

Jest pan m.in. autorem trzytomowej książki „Filozofia kosmizmu” o niezwykłych losach przedstawicieli szeregu polskich rodów (Ciołkowski, Bernacki, Czyżewski) oraz „Z rodu polskiego” (Czajkowski, Jakubowski, Kiełdysz i in.), którzy zrobili zawrotne kariery artystyczne i naukowe w Rosji. (...) Polacy słynęli chyba od zawsze z ogromnego umiłowania wolności, co doprowadziło Rzeczpospolitą Obojga Narodów, duże i znaczące państwo w Środkowej Europie, do upadku (rozbiorów). (...) Rosjanie preferowali i preferują rządy twardej ręki. Może to właśnie aprobata rządów autorytarnych, stanowiących przeciwieństwo polskiej „złotej wolności”, przyciągało niektórych Polaków do Imperium Rosyjskiego? Jak wytłumaczyć fascynację niektórych Polaków ziemią carów Północy, mimo przecież charakterologicznego przeciwieństwa między naszymi narodami?

Siła bywa fascynująca, a słabość odrażająca. Ale nie tylko o to chodzi. Był czas, kiedy ja, podobnie jak pan obecnie, podzielałem stereotyp myślowy, że Polacy to wielcy miłośnicy „demokracji” i byłem dumny z naszego przywiązania do tak zwanej „złotej wolności”. Ale wieloletnie pogłębione studia nauczyły mnie widzieć różnicę między usposobieniem wolnościowym a organiczną głupotą, chaosem intelektualnym, brakiem samodyscypliny i instynktu państwowego, kiedy to się uważa, że „wszystkim wolno wszystko”. Lubimy powtarzać za profesorem Konecznym, że Polska rzekomo należy do cywilizacji łacińskiej, a przecież podstawową zasadą tamtej cywilizacji było: „dobro wspólne (rzeczpospolita) jest najwyższym prawem”, najwyższą wartością. Dla wielu zaś naszych rodaków – zaryzykuję to twierdzenie – najwyższą wartością wcale nie była Ojczyzna i wcale nie wolność, lecz własna kieszeń. Zresztą Józef Piłsudski swego czasu zauważył, iż to łajdakom i kanaliom potrzebna jest absolutna wolność, aby móc bezkarnie popełniać swe łotrostwa, łącznie ze sprzedawaniem Polski obcym potęgom, choćby za łapówki. Przeciwieństwo między Polską a Rosją nie polegało na tym, że u nas była wolność, a u nich ucisk, lecz na tym, że u nas był bezład głupoty i chaos bezprawia, a u nich jaki taki porządek, rygor państwowy, narzucany odgórnie patriotyzm dynastyczno-imperialny, że u nas byle pijany prostak mógł napluć w twarz senatorowi i nawymyślać królowi, i za nic miał normy prawa, u nich zaś za to, za obrazę majestatu państwa i łamanie obowiązujących przepisów, bito batogami i goniono na Sybir; skądinąd zupełnie słusznie. I jak pan trafnie zauważył, to nasza własna głupota, którą narcystycznie i pompatycznie nazywamy „umiłowaniem wolności”, sprawiła, że utraciliśmy nawet własną państwowość. Niech pan spojrzy, w jaki sposób także dziś nasze media, nasi brudni i nieogoleni „celebryci”, nasi (pożal się Boże!) „politycy” poniewierają urząd prezydenta, symbole narodowe, prawo krajowe, nie mówiąc o zasadach dobrego tonu i etykiety. Tak było przed rozbiorami i wielu Polaków po prostu uciekało z tego bagna, choćby gdzie pieprz rośnie, byle najdalej od takiej „wolności”... Żyjemy zresztą w nieco jakby urojonym świecie, jeśli chodzi o nasze zdanie o nas samych, naszych dziejach i usposobieniu. Mamy tu bardzo wygórowane zdanie o sobie, powiadamy np., że jesteśmy bardzo tolerancyjni, że Rzeczpospolita była „państwem bez stosów”. Przyjemnie to mówić i słuchać. Ale gdy zajrzymy do dokumentów archiwalnych sprzed około 250-300 lat, zobaczymy państwo w ogniu i rzesze niewinnych ludzi płonących na stosach oraz wołających o pomstę do Nieba dla swych katów: w każdym miasteczku znajdował się specjalny plac, na którym palono „czarownice” i „heretyków”, skazanych przez inkwizycyjne „trojki” na niewysłowione męczarnie. Przy tym apogeum tych bestialstw w Polsce i Litwie przypadło na stulecie XVIII, kiedy to Europa Zachodnia już porzucała to straszliwe szaleństwo. Zresztą jako powód do rozbiorów elity austriackie, pruskie i rosyjskie podawały właśnie grupowe spalenia kobiet na stosie w najjaśniejszej (od płomieni stosów) Rzeczypospolitej. Zawsze się późnimy: gdy Francja, Szwecja czy Anglia porzucają dewiacyjny idiotyzm „wychowania seksualnego” w przedszkolach i szkołach, u nas to, jak i kult pederastii, dopiero staje się modne i jest na gwałt narzucane jako rzekoma „europejskość”...

Zostawmy politykę. Proszę opowiedzieć, w jaki sposób organizował pan swój warsztat badacza. Opracowanie tak olbrzymich, po prostu fundamentalnych dzieł to przecież zadanie nie dla jednej osoby, lecz wręcz dla kilku zespołów badawczych, tym bardziej że są to dzieła z tak różnych dziedzin nauki, jak etyka, językoznawstwo czy heraldyka. To, co pan „wyprawia” w tym zakresie, robi po prostu piorunujące wrażenie. Jak pan to robi?

Słyszę dość często to pytanie, ale odpowiedzieć na nie nie potrafię. Może pozwoli pan, że przytoczę w tej mierze pewną anegdotę. Do sławnego już Beethovena przychodzi pewien młody człowiek i po powitaniu zadaje wprost pytanie: „Jak się pisze symfonie?”... Gospodarz, aby gościa nie urazić, delikatnie pyta: „A ile pan ma lat?” – „Siedemnaście” odpiera młodzieniec. Na co mistrz: „Wie pan, jest pan jeszcze za młody, aby pisać symfonie”... Na co gość: „Ale Mozart był jeszcze młodszy, gdy skomponował swą pierwszą symfonię!” Na co Beethoven: „Tak, ale on nikogo nie pytał, jak się to robi”... Po prostu robił, nie zastanawiając się, jak... Chciałbym w tym miejscu uwypuklić pewien szczegół: w naszych czasach jest nieraz łatwiej książkę napisać niż ją wydać. Udało mi się opublikować tak wiele tekstów m.in. dzięki życzliwości wydawnictwa Uniwersytetu Rzeszowskiego, w którym pracuję od 19 lat; również dzięki współpracy z mymi przyjaciółmi w USA i Kanadzie, ludźmi o wielkim potencjale intelektualnym i patriotycznym, wśród których powinienem wymienić przede wszystkim doktora Benjamina Chapińskiego, znakomitego intelektualistę i sportowca, pracownika oświaty USA, działaczy polonijnych Theodora Patricka Jakubowskiego, Zygmunta Czerwińskiego, Jana Raczkowskiego, pana redaktora Leszka Bubla z Warszawy, a w Kanadzie redakcję tygodnika „Głos Polski” w Toronto i jego redaktora naczelnego, pana Wiesława Magierę, w Wilnie zaś Wiktora Dulkę, barda, erudytę, przedsiębiorcę w jednej osobie. Bez współdziałania i pomocy zarówno tych, jak i wielu innych zacnych ludzi i szlachetnych Polaków nie potrafiłbym tak owocnie pracować. Chciałbym więc im w tym miejscu serdecznie za solidarność podziękować.

Czytałem kilka recenzji wysoko oceniających pana książki. Czy są one czytane także poza Polską i Litwą?

O ile mi wiadomo, moje opracowania są znane w wielu krajach na pięciu kontynentach, otrzymuję bowiem dość często listy, bardzo nieraz życzliwe i wręcz serdeczne, z Francji i Białorusi, USA i Australii, Wielkiej Brytanii i Republiki Południowej Afryki, Rosji i Ukrainy, z Łotwy i Niemiec, z Argentyny i Litwy, Brazylii i Włoch z podziękowaniem i gratulacjami z powodu ukazywania się moich publikacji. Książki moje pisuję w języku niemieckim i polskim, natomiast artykuły w edycjach zbiorowych i periodykach także po angielsku, białorusku, litewsku, rosyjsku. W niektórych krajach zresztą moje nazwisko figuruje w informatorach i encyklopediach, a prace są cytowane przez poważnych uczonych niemieckich i rosyjskich. Daje to moralną satysfakcję i poczucie rzetelnie spełnionego obowiązku. Przecież po to przychodzimy na ten świat, by spełnić swój obowiązek, swe „zadanie”, jak to trafnie ujmował Karol Wojtyła. (...)
Dziękuję panu za rozmowę.

Ja również dziękuję.”


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz