Poniżej ciekawe spojrzenie na dzisiejszą ekonomię mało znanego z pochodzenia Polaka prof. Ladislawa Dowbora brazylijskiego polityka i ekonomisty. Dziś mamy tylko w dyskusji skrajności to co przeszliśmy, czyli Balcerowicza do jeszcze Korwina z jego wolnym rynkiem i innych kretynów z Davos . Nie ma nic po środku co przynajmniej dawałoby pole do dyskusji. Co przekażemy przyszłym pokoleniom jeżeli nie wypracujemy własnego modelu a czerpiąc poglądy od anglosaskich złodziei czy innych krętaczy.
Nasze wspólne ludzkie wyzwania – ponad kłótniami politycznymi
Pieniądze są niematerialne i mogą być w mgnieniu oka przesyłane z jednego krańca świata na drugi. Zasadniczo emitowane są przez banki, nie rządy: pieniądze drukowane to w przybliżeniu 3 proc. tak zwanej światowej płynności. Wiedza i informacja powstają na internetowych platformach, nie w fabrykach, do zarządzania pieniędzmi potrzebujemy bitów i komputerów, nie sejfów. Jednocześnie głównym narzędziem zagarniania nadwyżki konsumenckiej jest powiększanie długu, a nie zmniejszanie najwyższych wynagrodzeń: nierówności pogłębiają się w niebywałym tempie. Wszyscy jesteśmy połączeni przez komputery i smart fony, każdy dokument ma swoją cyfrową nazwę, do każdej osoby, artykułu czy instytucji można błyskawicznie dotrzeć z dowolnego miejsca na Ziemi. Mówimy o rewolucji cyfrowej, która przekształca świat nie mniej niż kiedyś rewolucja przemysłowa. Czasy się zmieniają.
Ale nie wszystko się zmienia. Mamy fantastyczne możliwości technologiczne i intelektualne, a z drugiej strony zachowujemy się jak idioci, jeśli chodzi o budowanie cywilizowanego społeczeństwa. Jeśli przyjrzymy się argumentom, które przekonały tak wiele osób do głosowania na Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych, Duterte na Filipinach, Bolsonaro w Brazylii, Erdogana w Turcji czy wielu innych, jeśli spojrzymy na brexit w Wielkiej Brytanii, możemy jedynie załamać ręce nad własną irracjonalnością. Frans de Waal ma świętą rację, twierdząc, że nie powinniśmy poszukiwać pierwiastka ludzkiego w ssakach naczelnych, ale raczej zająć się „naszą wewnętrzną małpą”. Jesteśmy tylko ludźmi, a to bardzo niebezpieczne. Tworzymy dziś bowiem technologie, które zdecydowanie przekraczają nasze umiejętności społeczne. Technologie te rozwijają się dzięki naszej imponującej inteligencji i pomysłowości, ale nie możemy zapominać, że nasza natura to nie tylko homo sapiens, ale także homo demens [łac. obłąkany, szaleńczy – przyp. red.]. Stanęliśmy przed największym wyzwaniem: nasze możliwości technologiczne wyprzedzają nasz potencjał zarządzania. Nasze instytucje nie odpowiadają naszemu rytmowi technologicznemu, nasze społeczeństwo stało się głęboko asynchroniczne.
Utraciliśmy także dużą część swoich odniesień terytorialnych. W niematerialnej ekonomii decyzje korporacyjne, pieniądze, informacje, idee przepływają z prędkością światła, tworząc globalną przestrzeń gospodarczą, podczas gdy sfera polityki i życia społecznego, czyli terytorium odniesienia, na którym odbywa się proces podejmowania decyzji, wciąż rozdrobnione jest na 193 państwa skupione w ONZ. Nasze wartości i odniesienia społeczne wciąż należą w dużej części do naszych oikos, choć prawdziwa gospodarka jest globalna. Kiedy jakiś rząd naciska na lokalną filię globalnego banku, ten po prostu przenosi się do innego kraju, bardziej przyjaznego biznesowi, do raju podatkowego, albo wręcz decyduje się na obalenie miejscowego ministra finansów lub prezydenta, by utrzymać biznesowe status quo. A ponieważ nie mamy globalnego rządu, większość tego, co dzieje się na naszej planecie, wciąż pozostaje poza kontrolą. Jeśli nie potrafisz kontrolować tego, skąd pochodzą pieniądze ani gdzie trafiają, to co robisz w rządzie? No i oczywiście jaki jest sens głosowania? Nie mówiąc już o tym, na kogo? Sfera decyzji politycznych i sfera decyzji ekonomicznych należą obecnie do różnych skali terytorialnych. A ponieważ każde terytorium ma głębokie korzenie kulturowe i powiązania historyczne, uporządkowanie wyzwań związanych z rządzeniem staje się niezmiernie skomplikowane. Staliśmy się terytorialnie dysfunkcyjni.
Kiedy w 1900 roku urodził się mój ojciec, inżynier Władysław Dowbor, na świecie było 1,5 miliarda ludzi. Dziś jest nas 7,5 miliarda. Nie mówię tu o średniowieczu, ale o czasach mojego ojca! Co roku przybywa kolejnych 80 milionów – tyle wynosi ludność Egiptu. I wszyscy mamy w życiu jeden cel: posiadać coraz więcej. Rzucamy się na każdą marchewkę, jaką zamachają nam przed nosem media i korporacje. Wiemy, że to nie może się udać, zmiany ekologiczne są oczywiste. Mamy wszystkie dane, a jednak jako ludzie mamy duży problem, by zrozumieć i wprowadzić do swojego procesu decyzyjnego długofalowe podejście systemowe. Dalej prowadzimy business as usual w świecie, który radykalnie się zmienił. Nasze umiejętności budowania konsensusu nie odpowiadają naszym czasom i terytoriom.
Tak naprawdę, jeśli stanowczo nie poprawimy swoich umiejętności społecznych i politycznych, indywidualne i krótkoterminowe decyzje zawsze będą ważniejsze niż szacunek dla interesu ogólnego. Każdy kapitan nowoczesnego statku rybackiego jest doskonale świadom globalnej katastrofy będącej skutkiem rabunkowych połowów, ale natychmiastowa nagroda wygrywa z troską o środowisko. Jeśli oczywiście ujdzie mu to na sucho. Jeśli nie, zorganizuje się i spróbuje zmienić prawo bądź banderę na liberyjską. Albo wpłynie na swój rząd, by zniósł zakaz polowania na wieloryby, jak to uczyniła Japonia. Czy chodzi o większe zużycie węgla w Polsce, czy wycinanie amazońskiej dżungli w Brazylii, mamy do czynienia z zasadniczo podobnymi wyzwaniami. Dlaczego miałbym zmieniać swój styl życia, skoro to tylko kropla w morzu? Dlaczego moja korporacja miałaby przyjmować ekologiczne technologie, skoro moi konkurenci tego nie robią i świetnie się rozwijają? Dlaczego mój rząd miałby wprowadzić prawa ograniczające zanieczyszczenie środowiska, skoro biznes można przenieść do innego kraju? Nie dbamy o zrównoważony styl życia nie dlatego, że nie wiemy, co się dzieje ani co trzeba zrobić, ale dlatego, że nasz proces decyzyjny jest głęboko wadliwy. Takie zachowanie, łączone z nowoczesnymi technologiami, generuje coś, co zostało nazwane „powolną katastrofą”. Jak mówi Joseph Stiglitz, musimy na nowo ustalić generalne zasady postępowania.
Gdybyśmy chcieli przedstawić wszystkie problemy związane ze środowiskiem naturalnym, nie starczyłoby Ściany Płaczu. Zmiany klimatyczne, które już zachodzą, są świadectwem tego, że nie łączymy obecnych działań z przyszłymi skutkami. A na przykład brak wody, zarówno wskutek nadmiernego zużycia, jak i zanieczyszczenia, to kolejny dramat, który już istnieje. Na całym świecie mamy do czynienia z problemem utraty urodzajnych ziem wskutek erozji wodnej i wiatrowej, zanieczyszczenia chemicznego i niezrównoważonych, monokulturowych upraw czy też deforestacji, jak obecnie w Indonezji. W latach 1970–2010 straciliśmy 52 proc. zwierząt kręgowych. Przez 40 lat! Ostatnio dużo mówi się o znikaniu nie tylko pszczół, ale owadów w ogóle. W Brazylii zatruliśmy rzeki i doprowadziliśmy do katastrofy ekologicznej, bo chcieliśmy czerpać zyski z kopalń. W znacznej części Zatoki Meksykańskiej nie ma życia, podobnie jest z Bałtykiem. Katastrofa plastikowych śmieci to kolejne wyzwanie na skalę światową, z którym nie chcemy się zmierzyć, bo jest ono głęboko zakorzenione w praktycznie wszelkiej działalności komercyjnej i przemysłowej.
Jak radzi sobie Brazylia? No cóż, nasz prezydent nie zgodził się na to, by kraj był gospodarzem następnej ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu. Zgodził się za to na wykorzystanie praktycznie wszystkich związków chemicznych w rolnictwie, a nasz nowy minister spraw zagranicznych twierdzi, że zmiany klimatyczne to marksistowski spisek. W Polsce wydaje się, że można pozostać bezkarnym bez względu na to, co się zrobi, jeśli tylko ma się na ustach Boga i rodzinę. Bolsonaro doszedł do władzy dzięki tym samym hasłom. Problem nie polega oczywiście na tym, jak głupia jest głowa państwa czy minister, ale że tacy ludzie dochodzą do władzy. Bo to znaczy, że nasz system reprezentacji jest zepsuty. Straciliśmy kontrolę nad tym, co się dzieje w społecznym procesie podejmowania decyzji. A to oznacza, że nie tylko musimy uporać się z problemami, ale najpierw w ogóle zdobyć zdolność do walki z nimi.
Podczas gdy brak lub słabość naszych inicjatyw w kwestii równowagi ekologicznej prowadzą do katastrof naturalnych, na całym świecie lawinowo narasta także problem nierówności. W kategoriach przychodu wszyscy staliśmy się o wiele bogatsi: jeśli podzielimy światowe PKB w wysokości 80 bilionów dolarów przez 7,5 miliarda ludzi zamieszkujących Ziemię, wytwarzamy 3,5 tysiąca dolarów w towarach i usługach miesięcznie na każdą czteroosobową rodzinę. To, co wytwarzamy, mogłoby zapewnić nam wszystkim życie na przyzwoitym poziomie. Ale mamy zasadniczy problem z zarządzaniem; to bardziej polityczne niż ekonomiczne wyzwanie. To problem, o którym nikt nie chce rozmawiać. Jak to się stało, że dopuściliśmy do takich nierówności? To finansowy efekt kuli śnieżnej: miliarder inwestujący 1 miliard w papiery wartościowe, które przynoszą skromne 5 proc. rocznie, zarabia 137 tysięcy dolarów dziennie, a te z kolei rodzą dalszy zysk. Bogacz nie musi nawet kiwnąć palcem. Tak wygląda nowy kapitalizm. Nazywam go wiekiem bezproduktywnego kapitału.
W epoce imponującego postępu technologicznego i produktywności nie zdołaliśmy zbudować odpowiedniego procesu decyzji politycznych. Obraz jest trudny do zaakceptowania – miliardy ludzi nadal gotują posiłki na piecach opalanych drewnem albo nie mają dostępu do elektryczności czy nawet jedzenia, nie wspominając o podstawowej higienie. To oczywiście nic nowego. Ale różnica polega na tym, że mamy już środki finansowe i technologiczne, by sprostać sytuacji, i dziś nikt nie musi już być biedny. Miliardy ludzi są świadome i coraz bardziej wściekłe na system, który ich wyklucza, podczas gdy każdy telewizor i telefon komórkowy informuje ich, że ich rodziny mogłyby mieć dostęp do przyzwoitej szkoły, bieżącej wody lub ośrodka zdrowia. Te miliardy są obecnie świadome procesu wykluczenia. Jak reagują bogaci? Budując mury i płoty albo wysyłając więcej statków na Morze Śródziemne. Sam fakt, że prezydent najpotężniejszego kraju na Ziemi, który ma 800 baz wojskowych na całym świecie, ogłasza stan wyjątkowy z powodu meksykańskich imigrantów na granicy, jest jednak bardziej niepokojący niż absurdalny. Wygląda na to, że niektóre mury wkradły się do naszych umysłów. Dynastia Ming mogłaby nas tu czegoś nauczyć.
Nierówność to oczywiście moralny skandal. Nie możemy dłużej tolerować sytuacji, w której 25 tysięcy dzieci umiera każdego dnia z absurdalnych powodów, którym można zapobiec. A 850 milionów głoduje w świecie, który marnuje jedną trzecią wyprodukowanych produktów spożywczych wskutek złego zarządzania. Z kolei absurdalnych cen podstawowych leków bronią wieloletnie patenty. Z drugiej strony mamy korporacje i wielkie fortuny, którym uchodzą na sucho unikanie podatków – banki nazywają to optymalizacją podatkową – i wielkie zyski bez produktywnego wkładu. To po prostu nie działa, po żadnej stronie. Ludzie są oburzeni wszędzie. Oczywiście nie ten 1 proc.
Ale nierówność to także wyzwanie polityczne. Żaden kraj nie może prowadzić zrównoważonej polityki przy dużych nierównościach, taka sytuacja nie pozwala osiągnąć elementarnej stabilności. Stany Zjednoczone, rzucające się na oślep w nierówny rozwój, po wielu dziesięcioleciach budowania prosperity odczuwają ból. A krajami takimi jak Brazylia, która należy do pierwszej dziesiątki pod względem nierówności, po prostu nie można rządzić. A co powiedzieć o Argentynie czy Wenezueli i wielu innych państwach, w których nierówności osiągnęły punkt krytyczny? Lepszego życia nie można osiągnąć jedynie przez bogacenie się jednostek: jeśli żyjemy pośród konfliktów politycznych i społecznych, nikt nie czuje się komfortowo. Oczywiście nieliczni kupią sobie willę nad Jeziorem Genewskim, uciekając od rzeczywistości, którą niszczą.
Poza tym nierówność to ekonomiczna głupota. Nie ma nic trudnego w tym, by przyjrzeć się, jak to działa, zamiast powtarzać ideologiczne absurdy. Kiedy pieniądze trafiają na szczyt piramidy, rosną fortuny i powstają raje podatkowe. Kiedy trafiają do najniższych warstw społecznych, natychmiast przeznaczone zostają na konsumpcję, co generuje popyt, a on z kolei stymuluje produkcję i powstawanie miejsc pracy. Zarówno konsumpcja, jak i produkcja generują podatki, które finansują to, w co zainwestował rząd. Właśnie tak New Deal pomógł Stanom Zjednoczonym podczas kryzysu w latach 30. ubiegłego wieku, a welfare state pomogło innym krajom w Europie, nie mówiąc o Korei Południowej czy nawet Chinach. Rozszerzanie strefy dobrobytu powoduje rozwój gospodarki.
To, co się sprawdza w kategoriach moralnych, politycznych i gospodarczych, to kierowanie zasobów tak, by służyły zrównoważonemu dobrobytowi całej populacji. Nie poprzez jakiś magiczny teoretyczny wynalazek, ale bezpośrednio. Czego potrzebują rodziny? Oczywiście pieniędzy na bieżące wydatki. Ale także dostępu do „konsumpcji społecznej”, takiej jak ochrona zdrowia, edukacja, bezpieczeństwo, parki, czyste rzeki, drzewa na ulicach i tak dalej. Więc indywidualny przychód to tylko część problemu. By podać przykład: w Stanach Zjednoczonych prywatna w większości służba zdrowia kosztuje średnio 9,4 tysiąca dolarów per capita rocznie. W Kanadzie, gdzie opieka zdrowotna oparta jest na powszechnym darmowym ubezpieczeniu, rezultat jest o wiele lepszy przy rocznym koszcie 3,4 tysiąca dolarów. Niektóre sprawy, jak na przykład ceny rowerów, skutecznie reguluje rynek. Ale inne działają lepiej, gdy zapewniane są jako służba publiczna, jak w Kanadzie czy krajach nordyckich. Zamiast prowadzić w nieskończoność ideologiczną debatę, co lepsze: prywatne czy publiczne, przyjrzyjmy się, co się lepiej sprawdza i w jakich ramach instytucjonalnych.
Czy znajdujemy się w Stanach Zjednoczonych, w Brazylii, w Polsce lub jakimkolwiek innym kraju na tej hałaśliwej i skonfliktowanej planecie, na której mieszka 7,5 miliarda istot ludzkich zachowujących się jak koniki polne na zielonej łące, stoimy przed wspólnymi wyzwaniami. Ale właśnie straciliśmy kontrolę nad tym, co robimy z naszymi ogromnymi możliwościami. Północ na naszym ekonomicznym i politycznym kompasie zarządza zasobami tak, by redukować nierówności w zrównoważony sposób. Wysyłanie luksusowego samochodu na Marsa, jakbyśmy żyli już w XXII wieku, i jednocześnie budowanie murów, jakbyśmy żyli w II wieku przed Chrystusem, to dowód na ogromną dezorientację. Powinniśmy odzyskać kontrolę nad naszymi zasobami i finansować rozsądną politykę. Potrzebujemy New Deal, tym razem globalnego.
Jeśli mamy sprostać naszemu podwójnemu wyzwaniu – zapewnieniu zrównoważonego rozwoju i redukcji nierówności – musimy umocnić kontrolę finansową. Pieniądze nie są już w swej dużej części drukowane, tylko emitowane jako kredyty przez banki, zasadniczo poza kontrolą. Przemierzają świat szybciej niż w sekundę dzięki transakcjom o wysokiej częstotliwości. Po kryzysie, który rozpoczął się w 2008 roku, wreszcie zostały podjęte jakieś działania informacyjne. Tax Justice Network mógł przedstawić nam dane dotyczące rajów podatkowych: w 2012 roku, kiedy światowe PKB wynosiło około 73 biliony dolarów, mieliśmy między 21 a 32 biliony dolarów w rajach podatkowych. Magazyn „The Economist” zaokrąglił tę liczbę do 20 bilionów, co znaczy, że kiedy podczas szczytu klimatycznego w Paryżu w 2017 roku, w którym wzięli udział przywódcy 195 państw, obiecano 100 miliardów dolarów rocznie na walkę z katastrofą ekologiczną, w rajach podatkowych pozostawało ponad 200 razy tyle. Bez podatku i bez produktywnych inwestycji. „Co to za gra?”, pytam w książce wydanej w Polsce. Mamy też oczywiście rynek instrumentów pochodnych [derivatives market], obracający 600 bilionami dolarów rocznie w tym, co BIS (Bank Rozrachunków Międzynarodowych) nazywa outstanding derivatives. Naszym problemem nie jest brak płynności, jak to obecnie nazywamy, ale brak zdolności prawnych do sprawienia, by pieniądze wykorzystywane były do tego, do czego są potrzebne.
Nie mam żadnych podstaw, by specjalnie komentować polski system finansowy, choć bank PKO i systemy spółdzielcze wydają się stosunkowo sprawne. Ale kluczową kwestią jest fakt, że system finansowy nie jest sektorem gospodarki, lecz zasadniczo podmiotem decydowania o tym, w co będziemy finansować: produktywne inwestycje czy spekulacyjne alokacje, infrastrukturę czy zdrowie i edukację, oraz w jakich proporcjach. Tak więc kontrola nad finansowymi przepływami umożliwia nam zorientowanie naszej polityki. Jeśli nie kontrolujesz alokacji środków finansowych, to co, u licha, kontrolujesz?
W Brazylii nie tylko utraciliśmy kontrolę, ale też całkowicie powierzyliśmy regulacje finansowe grupie pięciu banków. Umieściliśmy bankiera na czele Banku Centralnego, a drugiego w ministerstwie finansów. Efekt jest trzeźwiący i wart zaprezentowania w głównych zarysach – nie dlatego, że jest wyjątkowy, ale dlatego, że to przykład rozszerzonej rzeczywistości tego, co może się wydarzyć.
Średnia stopa procentowa kredytów dla rodzin w styczniu 2019 roku wyniosła 119 proc., a dla firm 52 proc. przy inflacji na poziomie około 3,5 proc. Średnie stopy procentowe kredytów w handlu wynoszą około 80 proc. Na całym świecie te stopy są oczywiście jednocyfrowe. Efekt jest taki, że mamy obecnie 64 miliony dorosłych (ponad 40 proc. populacji) pozbawionych jakiejkolwiek zdolności kredytowej. Lokalne filie wielkich korporacji biorą kredyty na międzynarodowych rynkach finansowych, ale małe i średnie firmy toną w długach. Odsetki płacone bankom przez klientów indywidualnych oraz małe i średnie firmy to aż 16 proc. PKB. Samo oprocentowanie, bez spłaty kapitału! Jeśli dodamy 6 proc. PKB płacone bankom przez rząd na obsługę długu publicznego, a mówimy wszak o finansowych pośrednikach i bogatych inwestorach, drenujących 22 proc. PKB i niewytwarzających absolutnie niczego. Żadna gospodarka nie może funkcjonować w taki sposób.
Ekonomiści z innych krajów, którzy mnie odwiedzają, są zdumieni i muszę pokazywać im dane banków oraz Banku Centralnego. Pytają mnie, jak to możliwe, że ludzie akceptują takie zinstytucjonalizowane lichwiarstwo. No cóż, by namieszać ludziom w głowach, banki i instytucje pożyczkowe pokazują konsumentom niskie oprocentowanie miesięczne (odpowiednio 6,7 proc. i 3,6 proc. dla klientów indywidualnych i firm). Oczywiście trzeba się także zainteresować prawną stroną tej sytuacji: artykuł 192 naszej konstytucji, który ograniczał realne stopy procentowe, został zniesiony przez wybrany przez korporacje Kongres w 2003 roku. Obecnie nie ma prawnego ograniczenia, to się nazywa wolny rynek, przy pięciu bankach obsługujących 85 proc. kredytów w kraju. Mówiąc prościej, mamy do czynienia z kartelem wspieranym przez rząd. I wreszcie: nikt w naszym kraju, w żadnej szkole nigdy w życiu nie odebrał ani jednej lekcji o tym, jak działają pieniądze, nie mówiąc już o oprocentowaniu czy procencie składanym. Mamy natomiast oczywiście lekcje na temat naszej wspaniałej przeszłości historycznej.
Jakieś 40 milionów obywateli, których rząd Ignacia Luli wyciągnął z biedy, było pierwszą ofiarą, która zaufała swoim nowym kartom kredytowym i kupiła pierwszą lodówkę na kredyt. Ich dług eksplodował. W 2012 roku kolejna prezydent, Dilma Rousseff, próbowała obniżyć stopy procentowe w oficjalnych bankach i na długu publicznym: szybko została powstrzymana, zmuszona do postawienia bankiera na czele Banku Centralnego i w końcu do złożenia dymisji. To, co Bank Światowy nazwał „złotym dziesięcioleciem Brazylii” [2003– 2013], załamało się. Wróciły szczęśliwe dni dla bankierów i rentierów. Człowiek odpowiedzialny obecnie za gospodarkę, Paulo Guedes, jest współzałożycielem grupy finansowej BTG Pactual, posiadającej 38 filii w rajach podatkowych. Celem rajów podatkowych jest unikanie podatków, spekulacje finansowe i pranie pieniędzy. Inny bankier, jak wspomniałem, jest szefem Banku Centralnego. Gospodarka, do załamania której doprowadzili oni w 2014 roku, wciąż czeka na światełko w tunelu. Pozostajemy poniżej poziomu PKB z 2012 roku.
Przedstawiłem szczegóły funkcjonowania finansów w Brazylii, bo ważne jest, by zauważyć, jak nowoczesna gospodarka, ósme PKB na świecie, może być łatwo przejęta zarówno przez krajowe, jak i międzynarodowe mechanizmy finansowe. I jak prowadzi to do chaosu politycznego, z którym obecnie się zmagamy. Finansowe przejęcie przez prywatny kapitał narodowych inwestycji osiągnęło w Brazylii absurdalny poziom, choć bynajmniej nie jesteśmy wyjątkiem. Joseph Stiglitz i Roosevelt Institute prowadzą badania tak zwanej finansjalizacji i wyciągają bardzo zbliżone wnioski, podobnie jak prace Michaela Hudsona, Thomasa Piketty’ego i wielu innych. Ellen Brown podsumowuje to bardzo prosto: „Wzrost gospodarczy to wzrost arytmetyczny i nie może nadążyć za wykładniczym wzrostem długu”. Odzyskanie kontroli nad biznesem pośrednictwa finansowego to nie kwestia kontrolowania finansów jako takich, ale odzyskania kontroli nad tym, co chcemy finansować, by uzyskać zrównoważony rozwój. A przykład brazylijski czyni funkcjonowanie światowych finansów bardziej oczywistym i zrozumiałym. W Brazylii nie zmieniliśmy sposobu funkcjonowania banków, zmieniliśmy za to prezydenta. W innych czasach, by obalić rząd, potrzebni byli generałowie. Ze wsparciem banków wystarczył były kapitan.
Nasze wspólne wyzwania mogą zostać przedstawione w jednym zdaniu: niszczymy nasz świat w interesie mniejszości, a zasoby niezbędne do finansowania reorientacji naszych priorytetów są marnotrawione w rajach podatkowych i działaniach spekulacyjnych. Nieuregulowany kapitalizm, szukający po omacku nowych struktur w niematerialnej ekonomii, działający na globalną skalę poza zasięgiem polityki krajowej, mający wpływ na kwestie ekologiczne, społeczne i polityczne, prowadzi nas na systemowo dysfunkcyjną ścieżkę. Technologia wybiega do przodu, ale zmiana instytucjonalna ledwo pełźnie. Kiedyś mieliśmy konsensus waszyngtoński, całe to magiczne myślenie o „końcu historii”, „braku alternatywy” i podobne idee, które obecnie spoczywają w pokoju. Stoimy w obliczu wyzwania poradzenia sobie nie tyle z nową sytuacją, ile z głęboko niewłaściwym procesem zmian.
Mamy silną skłonność do tonięcia w krótkoterminowych kłótniach na temat różnych absurdów promowanych przez nasze populistyczne rządy. I nie możemy winić Brytyjczyków, Amerykanów, Brazylijczyków czy Polaków, że nie wiedzą, jak głosować. Musimy znaleźć nowe rozwiązania. Inicjatywa zgromadzenia badaczy społecznych pochodzących z różnych krajów, ale mających wspólne interesy, może w tym sensie być bardzo produktywna. Różnorodność podejść będzie prawdopodobnie bardzo pozytywna. Pewna liczba badaczy skupia się na megatrendach, które zmieniają nasze społeczeństwa: chodzi im o zmianę strukturalną, a nie o jakiś ostatni błąd polityczny. To wymaga mniej dyskusji ideologicznych, a więcej realizmu i przyziemnego pragmatyzmu. Realia technologiczne i ekonomiczne przerosły nasze ramy instytucjonalne. Gospodarka globalna przerosła rozwiązania krajowe. PKB nie jest już znaczącym odniesieniem, a perspektywa ekonomiczna jest stanowczo niewystarczająca. Brazylia niewątpliwie bardzo różni się od Polski. Ale wszyscy mamy ten sam kłopot – głęboki kryzys cywilizacji.
Ladislau Dowbor
Ladislau (Władysław) Dowbor – profesor na Katolickim Uniwersytecie w São Paulo. Studiował ekonomię na Uniwersytecie w Lozannie, doktorat z ekonomii społecznej obronił w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie (SGPiS, obecnie SGH). Jako ekspert Organizacji Narodów Zjednoczonych doradzał w tworzeniu modeli ekonomicznych oraz planowaniu gospodarek w krajach Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Pracował też na zlecenie rządu centralnego i władz stanowych w Brazylii. Opublikował ponad 50 książek i artykułów naukowych na temat ekonomii i rozwoju społecznego, w tym “Formação do Capitalismo no Brasil”, “The Broken Mosaic”, “Economic Democracy”, “Tecnologias do Conhecimento”, “The Age of Unproductive Capital”, “Co to za Gra? – Nowe Podejścia do Ekonomii”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz