wtorek, 9 kwietnia 2019

Dr Jan Ciechanowicz „Socjalne schorzenia osobowości” w Polsce (próba diagnozy)


Dr  Jan  Ciechanowicz

Socjalne schorzenia osobowości” w Polsce (próba diagnozy)

Po II wojnie światowej grupa wybitnych żydowskich psychologów społecznych i filozofów, skupiająca w swym gronie takie osobistości, jak Max Horkheimer, Theodor Wiesengrund Adorno, Herbert Marcuse, Erich Fromm, Jürgen Habermas, podjęła próbę ustalenia cech tzw. „osobowości autorytarnej”, po drodze wnosząc niezwykle istotny wkład w opracowanie zagadnień, dotyczących „społecznych schorzeń” osoby ludzkiej, schorzeń wpływających na stereotypy zachowań obywateli, na funkcjonowanie instytucji państwowych i determinujących sam ustrój państwa. W kolejnych dziesięcioleciach ten temat „drążyli” liczni reprezentanci nauk humanistycznych w USA, Francji, Polsce, Niemczech, Izraelu, Białorusi, Węgrzech, Jugosławii. W swoim czasie także autor niniejszego tekstu obronił rozprawę doktorską poświęconą analizie metodologii, doktryny i sugestii socjalno-pedagogicznych tzw. „krytycznej teorii społeczeństwa”, opracowanej przez Frankfurcką Szkołę filozoficzną. Pomijając niektóre tendencyjne i nie do końca trafne postulaty owej doktryny należy uznać słuszność jej tezy podstawowej: „socjalne schorzenia”, czyli wykoślawienia charakterologiczne dominującego typu osobowości w danym społeczeństwie, wywierają istotny, a często przemożny wpływ na procesy kulturowe, moralne, gospodarcze, polityczne, duchowe, w tymże socjum zachodzące. Bez zdiagnozowania, które jest jednocześnie swego rodzaju procesem terapeutycznym, opartym na zasadzie samopoznania, w którego trakcie społeczność (np. naród) poznaje własną kondycję duchowo-mentalną, niemożliwe jest pozbycie się ujemnych cech charakteru i uleczenie z nieraz głęboko zakorzenionych wad, utrudniających rozwój państwa i udział w cywilizacyjnej rywalizacji międzynarodowej. Poniżej publikowany tekst stanowi próbę spojrzenia na usposobienie charakterologiczne Polaków z perspektywy historycznej i socjalno-psychiatrycznej.
                                                                        ***  


W czasach dawnych, jak i w obecnych, wypowiadano i się wypowiada o Polakach opinie bardzo różne, nieraz biegunowo przeciwstawne. Oto Jan Długosz w „Rocznikach czyli Kronice sławnego Królestwa Polskiego” z lat około 1455 – 1480 notuje: „Szlachta polska jest pożądliwa sławy, łupów wojennych, chciwa, gardząca niebezpieczeństwem i śmiercią, przyrzeczeń nie dotrzymująca, ciężka dla poddanych i ludzi niższego stanu, w mowie nierozważna, do wydatków ponad stan wzwyczajona, monarsze swojemu wierna, oddana rolnictwu i hodowli bydła, dla obcych i gości ludzka i uprzejma, w gościnności rozmiłowana i przodująca w niej nad innymi narodami. Lud wiejski zaś jest skłonny do pijaństwa, kłótni, wyzwisk i zabójstw, i niełatwo znajdziesz inny naród tak skalany rodzinnymi zabójstwami i okaleczeniami. Nie wzdryga się on przed żadną pracą czy ciężarem, na mróz i głód jednako wytrzymały, postępujący w myśl zabobonów i przesądów, na zdobycz również łasy, kierujący się złośliwością, chciwy nowinek, gwałtowny i cudzego łakomy… Odwagi ani zuchwałości im nie brak, umysły mają przebiegłe i nieufne, ruchy i postawy piękne, górują nad innymi siłą fizyczną, wzrostu są rosłego i wyniosłego, ciała zdrowego, o członkach zręcznych, o barwie włosów mieszanej: jasnej i ciemnej. Powietrze tu dokuczliwe, prądy powietrzne surowe, niebo mroźne, wichry bezlitosne, śniegi długotrwałe, wierzchołki gór stale zamarzające: wszystko to kształtuje naturę i umysły Polaków”. Nie jest to wizerunek zbyt sympatyczny, ale  widocznie prawdziwy; nie dziw tedy, że gdy Wielkie Księstwo Litewskie połączyło się z Królestwem Polskim, w parę wieków zostało   zdemoralizowane, rozpijaczone, ogołocone i osłabione do takiego stopnia, że zatraciło zdolność do samoobrony i w koncu przestało istnieć – jak to nie bez przesady diagnozują liczni historycy litewscy, rosyjscy, białoruscy i ukraińscy.
Stulecie po Długoszu inny znakomity dziejopisarz Marcin Kromer w dziele „Polska, czyli o położeniu, ludności, obyczajach, urzędach i sprawach publicznych Królestwa Polskiego” (1577) skreślił odmienny (niewątpliwie nieco wyidealizowany, ale też dość    realistyczny) wizerunek psychomoralny statystycznego Polaka, pisząc m.in.: „Polacy mają usposobienie otwarte i szczere, raczej sami dadzą się oszukać, aniżeli kogoś w błąd wprowadzą. Są nie tyle skorzy do kłótni, co do zgody; nie widać u nich bezczelności i arogancji, przeciwnie – są nawet ulegli, byleby tylko odnosić się uprzejmie i łagodnie. Działa na nich przede wszystkim przykład osobisty i na ogół słuchają swych władców i urzędników. Skłonni są do świadczenia zewnętrznej uprzejmości, grzeczności, życzliwości i gościnności do tego stopnia, że ludzi sobie nieznanych i przybyszów ze stron obcych nie tylko goszczą chętnie u siebie i podejmują, ale jeszcze zapraszają ich i służą im wszelką pomocą. Łatwo nawiązują z każdym stosunki towarzyskie i przyjaźń, a co więcej, chętnie naśladują obyczaje tych, z którymi obcują, zwłaszcza wzory cudzoziemskie. Umysł mają Polacy pojętny i zdolny do pokonania każdej trudności, ale nastawiają się raczej na dokładne poznanie obcych pomysłów, zamiast się zdobyc na samodzielne wymyślenie czegoś nowego i osiągnąć w jakimś zakresie zdecydowaną wyższość”…
Także i Jan Rybiński w rozprawce „De linguarum in genere, tum Polonicae aeorsim praestantia et utilitatae oratio” około roku 1600 w stylu niezwykle uroczystym wywodził: „Niemało znaczącym dowodem starożytnego i sławnego pochodzenia Polaków jest wyraźne podobieństwo [do wielkich narodów starożytnych] pięknych obyczajów i zamiłowań. Bardzo się bowiem różni od sąsiednich barbarzyńców charakter i kultura narodu polskiego, na co można by przytoczyć ogromną ilość dowodów. Wszakże i rządy w kraju mają Polacy wspaniale zabezpieczone prawami i sprawiedliwymi sądami; mają na swą obronę dobrze uzbrojone wojska konne i piesze, a żołnierzy szczególnie dzielnych i wojowniczych, i nie umiejących przeciwnikowi ulegać. Gdy zaś chodzi o obyczaje, to każdy z nich jest niezwykle uprzejmy i grzeczny. Domy zaś szlachty polskiej w podejmowaniu przybywających do nich ludzi tak są gościnne i hojne, u młodzieży szlacheckiej taki zapał do przedsiębrania dalekich podróży dla kształcenia umysłu, że gdyby nawet o tym milczano, to by sami ich potomkowie pokazali, że są godni tak wielkich przodków. Skoro bowiem w Azji z plemieniem jońskim, które ponad wszelką wątpliwość celowało wówczas w całym świecie swoją wszechstronną kulturą, zmieszali się Wenetowie, a potem w Europie z Grekami, to jak najbardziej trzeba się zgodzić na to, że zarówno dzięki łagodności klimatu i okolicy, jak i stałemu stykaniu się z najkulturalniejszymi narodami, byli zawsze z natury skłonni do cnoty i szlachetności i starannie przestrzegali powinności obywatelskich. O charakterze zaś wrodzonych zdolności najlepiej sądzić na podstawie zamiłowania do nauk, których dziedzictwa z wielką chwałą strzeże dzisiaj Akademia Krakowska, będąca przez długi czas znakomitą siedzibą wszechstronnie uprawianej filozofii. Otóż to zaszczytne zajmowanie się tymi rzeczami i tę wytworność w pisaniu, dla której nie bez słuszności wszędzie słyną Polacy, czy może osiągnąć naród barbarzyński?”
Jeden z obcych podróżników XVI wieku po krótkim, a więc uniemożliwiającym adekwatne poznanie, pobycie w Polsce pisał o jej mieszkańcach, że są to „ludzie godni i zacni, otworzystego serca, k temuż dziwnie ludzcy” (Dział rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego, F. 3 – 2512, s. 1 -2). Nie zawsze wszelako ta „otworzystość serca” – tak, jak w przypadku Rosjan i innych Słowian - jest wyrazem moralnej czystości i młodzieńczej, bezpośredniej ufności w dobroć ludzi i świata. Nierzadko stanowi ona emanację braku samodyscypliny, samokontroli i panowania nad sobą czy zwykłej powściągliwości. W przeciwieństwie do Niemców, których zasadą jest „mehr sein als scheinen”, większość spośród nas chce „mehr scheinen als sein”, bo to łatwiejsze i nie wymaga poważnego wysiłku. Polacy bardzo lubią „robić dobre wrażenie”. Na początku. Później bywa, że nawet na to ich już nie stać. Mają też skłonność do „pokazywania”, do udawania bycia kimś, kim nie są, do wszelakiego rodzaju naiwnych mistyfikacji. Kochają władzę, gotowi są nawzajem się pozabijać do niej dążąc, a gdy się załapią, wpadają w buńczuczne zadęcie i manifestują kompletny brak umiejętności merytorycznego rządzenia, preferując rytualne uroczystości, imprezy, pompatyczne akademie, obchody rocznic i tym podobne błazenady. A słabości tej ulegają organa władzy od sołtysa po prezydenta i premiera kraju.
Duma narodowa stanowiła cechę charakterystyczną dawnych Polaków. Stanisław Orzechowski (1564) był pewny, „iż Królestwo Polskie, z ludu wybranego zbudowane, święte jest”. Wojciech Dębołęcki znowuż pisał w 1633 roku o „jedynowładnym a najstarodawniejszym w Europie Królestwie Polskim”, które powinno ze względu na swe zalety objąć panowanie polityczne nad całym światem: „Pewna rzecz jest, że biały orzeł niedługo znowu przez wszystek świat skrzydła swe rozciągnie”. Jak stwierdza etnolog Jan Stanisław Bystroń, wówczas w kraju ogół był przekonany, że tylko język polski jest „prawdziwy” i że w niebie „tylko po polsku się mówi”… [Zaznaczmy na marginesie, że obecnie w seminariach się naucza innej bzdury, mianowicie, że w raju z Matką Bożą się rozmawia „po żydowsku”, choć ona przecie ani hebrajskiego, ani tym bardziej jidysz nie znała, a mówiła z Synem w ojczystym języku aramejskim]. Zabawne, że obok zapyziałej pychy szlachta nasza manifestowała jednocześnie uniżony serwilizm wobec zachodniej obczyzny – ksenomanię, która, oczywiście, nie stanowiła tylko polskiej przywary. Bo przecie nawet dzielni Rzymianie ubolewali: „Miramur exotica, cum interdum domi habemus meliora”. – „Podziwiamy obce, choć we własnym domu mamy dużo lepsze”… Jest to po prostu przywara ludzka. „Homines sua parvi pendere, aliena cupere solent” („Ludzie swoje nisko cenią, a cudzego pragną” – Salustiusz); lub inaczej u Publiliusza Sirusa: „Aliena nobis, nostra plus aliis placent” – „cudzym nasze, a nam cudze się podoba”.
                                                                ***
Przez całe ostatnie tysiąclecie Naród Polski i Państwo Polskie, jako wcielona forma samoorganizacji tegoż narodu, cechowała chętnie okazywana wiara chrześcijańska i wierność Kościołowi Katolickiemu; cała kultura tego kraju, z wyjątkiem wąskiego marginesu, była i jest przesiąknięta wartościami i ideałami etyki chrystianizmu. Może też dlatego Szatan obrał sobie zacnych mieszkańców tej ziemi za przedmiot swych szczególnie perfidnych igrzysk, usiłując zasiewać kąkol na tych złocistych łanach, wprowadzać zamęt i zawirowania wszelakiego rodzaju w ludzkich duszach, umysłach i postępowaniu. Czemu zdecydowanie przeciwstawiły się elity umysłowe Polski, demaskując przewrotne zabiegi Złego i dlatego padły ofiarą niemiecko-rosyjskiego ludobójstwa na inteligencji polskiej podczas II wojny światowej i po jej zakończeniu. 
Nie dziwi, że w różnych okresach dziejów pisarze rodzimi, choć nadal bardzo patriotyczni, wykazywali też niemało zdrowego i uzdrawiającego samokrytycyzmu. Należy bowiem pamiętać, że to pycha przed upadkiem chadza, stojąc na przeszkodzie samopoznaniu, a więc i samodoskonaleniu ludzi.
Maciej Kazimierz Sarbiewski, wybitny profesor Świętojańskiej Akademii Wileńskiej,  był np. nie lada obserwatorem i ciętym analitykiem psychologii ludzkiej. O rodakach swych pisał: „Umysł mają chłonny na wszystko, co ich otacza, i w zdolnościach potrzebnych do zdobywania ogólnego wykształcenia nie ustępują nikomu. Umysłowość to jednak o ile podatna na wpływy, o tyle mało wytrwała, o ile posiadająca wielkie możliwości, o tyle nie lubiąca wysiłków. Są jak pioruny, które gdy raz uderzą, leżą tak jak każdy inny krzemień. Lepsi jesteśmy w pierwszym zapędzie niż w stałym dążeniu. Wiele rzeczy w nas natura rozpoczyna, lecz niewiele doprowadza do końca. Żaden naród łatwiej nie popada w gniew i łatwiej nie daje się uspokoić (...) Nad Hiszpanami górują pobudliwością, nad Francuzami wytrwałością, nad Niemcami wielkodusznością, nad Portugalczykami zwinnością, nad Włochami siłą. Kawalerzyści z nich lepsi od wszystkich innych, gardzący śmiercią, mężni, wytrzymali niebywale na głód, upał i mróz. Gdyby tak zabrali się naprawdę do robienia tego, o czym tylko przy stole przy okazji rozmawiają, odebraliby Włochom pierwszeństwo w zachowaniu porządku, Niemcom w gospodarowaniu, Anglikom i Belgom w bogactwie, Francuzom w ustroju państwa, a Hiszpanom w panowaniu nad światem i szczęściu. Ale jak lubią długo o wszystkim mówić, tak powoli zabierają się da czynu”. I wszystko się kończy na gadaniu, dość rzadko bowiem Polak ma wolę silną i charakter wytrwały.
Zbytne zamiłowanie i skłonność do krasomówstwa prowadzi ich często – stwierdza Sarbiewski – do dziecinnej niemal gadatliwości. Przy kołysce i przy katafalku, przy stole i przy ślubie, zawsze wygłaszają mowy”. No i, logiczną rzeczy koleją, jak mówi angielskie przysłowie, „good talkers are bad doers”.  Kto mocny w gębie, jest z reguły słaby w działaniu, a kto wiele mówi, niechybnie strzeli głupstwo. Jak bowiem zauważył Michajło Łomonosow, „kto mało myśli, wiele mówi”.
Psychospołeczne obserwacje i spostrzeżenia Długosza, Kromera, Dębołeckiego, Sarbiewskiego stanowiły niejako wstęp do późniejszych systematycznych badań nad polskim charakterem narodowym i były jakby „przeczuciem” ich ustaleń. Psycholog Eugeniusz Brzezicki np. uważa, że 25% Polaków należy do tzw. typu skirtotymicznego, a dalszych 30 posiada pewne cechy skirtotymików. Skirtotymika cechuje zaś, po pierwsze, tzw. „słomiany ogień” uczuciowy, który wybucha gwałtownie i głośno, ale jest krótkotrwały, rozproszony, chwiejny i zmienny. Cecha druga to próżność i lekkomyślność, przejawiająca się w geście i fantazji oraz indywidualizm prowadzący do pozerstwa, chęci imponowania, prób wywyższenia się przez plotkarskie obgadywanie innych, do zewnętrznego blichtru i nierozumnej samowoli. I „podwójna” cecha trzecia to, z jednej strony, wytrwałość, cierpliwość, nieustępliwość i altruistyczna zwartość w trudnych sytuacjach oraz, z drugiej strony, w okresach pomyślności – egotyczna beztroska, miękkość, rozlazłość i krańcowa lekkomyślność. Polacy to ludzie ruchliwi, mający dużo dobrych chęci i pięknych zamiarów, lecz jest to przeważnie bujanie w obłokach, marzycielskie fantazjowanie – w obliczu faktu, że skirtotymicy pozbawieni są mocy działania, produktywności i wytrwałości. Każda praca męczy, a skirtotymik nie życzy sobie wysilać się i męczyć, jest wygodnisiem, gdy np. jest kupcem, a towar idzie źle, zamiast obniżyć cenę i zdynamizować produkcję, w ten sposób zwiększając zyski przez przyśpieszenie wytwórczości i wymiany, postąpi zupełnie inaczej: podniesie cenę i będzie z założonymi rękami czekał na, coraz rzadszych, klientów. – Tacy ludzie prowadzą zarówno do upadania wytwórczości, jak i wymiany, co daje się zawsze zaobserwować w Polsce w okresach wolności. Leniwe niechluje nie tylko nie potrafią wykorzystać wolności z pożytkiem dla siebie, lecz wręcz nadużywają jej ze szkodą. Widzimy tu jednak odok ideowych młodzieńców gotowych poświęcić życie za magiczną, jakkolwiek rozumianą lub zgoła nierozumianą, wolność, na drugim biegunie człekokształtne ameby bez jedynej chocby molekuły sumienia, rozumu, godności czy wstydu: urodzonych alfonsów i sutenerów, męskie prostytutki o mongoloidalnych twarzach meksykańskich rzeźników.
Polacy też lubią wałęsać się po świecie, nie przypadkiem wybrali ongiś na prezydenta osobnika o nazwisku Wałęsa. I lubia pytać siebie nawzajem, „a czy pan był np. w Australii?”…I są niezwykle dumni, że gdzieś „byli”.  Zapominając, że „i zza morza szara kaczka wraca jako głupia kwaczka”. Są też niezwykle obraźliwi i strasznie lubią, by ich przepraszano. A przecie nie trzeba być  Gustawem  Flaubertem, by  spostrzec, że „głupca rozpoznaje się z obraźliwości”.
Styl życia skirtotymików – pisze profesor Eugeniusz Brzezicki – wypływa bardziej z chęci użycia niż pracy i obowiązku, które uważane są tylko za przykrą konieczność życiową”. Ich myślenie jest raczej płytkie, a inteligencja ma połysk tylko powierzchowny. Z lubością udzielają rad, politykują, snują dywagacje, wygłaszają patetyczne, aczkolwiek banalne, oracje. Są kłamliwi, niepunktualni, niesłowni i złodziejaszkowaci. Zapyziała napuszoność i formalna uprzejmość ukrywają najczęściej brak kultury osobistej, porządności, uczciwości, a nawet czystości. Brzezicki pisze: „Higiena osobista nie leży w naturze skirtotymików. Dlatego skirtotymiczka będzie wyżej cenić zwierzchnią suknię od czystej koszuli i szminkę wyżej od gąbki, a w wannie skirtotymika będzie można znaleźć skład starych rzeczy, choć salon będzie u niego jak najpiękniejszy. Dom i ognisko domowe będą dla skirtotymika mniej ważną instytucją, gdyż ulica, kawiarnia, cukiernia, restauracja lub klub będą jego drugim domem – sceną, gdzie się będzie mógł lepiej i weselej zabawić i pokazać, zabłysnąć i wzbudzić zazdrość u innych”. Zaobserwowano też pewną słabość umysłową polskich mężczyzn: na widok kobiety Polak zaraz zaczyna się niepokoić, podskakiwać, chaotycznie gadać i chichotać, rzucać się i głupieć jeszcze bardziej niż zwykle.
Profesor Brzezicki twierdził, że Polacy, będący w większości nosicielami skirtotymicznych cech, sprawdzają się w okresach ciężkich, kiedy stają się zdolni do solidarności, bohaterstwa, najwyższych poświęceń. Ale gdy się im powodzi nieco lepiej, stają się natychmiast przesadnie indywidualistyczni, nieodpowiedzialnymi, zakochani w sobie, tracą poczucie rzeczywistości, robią z życia wieczny – i to najgorszego gatunku, bo głupi – teatr. Może stąd i w USA Anglosasi uważają Polaków za zbiorowość jeszcze głupszą niż  murzyńska. I chętnie opowiadają „polish jokes”… Jak pisał profesor Antoni Kępiński: „Piękne słowa, piękne stroje, piękne formy, a pod spodem często pustka”.
Od dawna cechowała wielu przeciętnych Polaków serdeczna niechęć do pracy, do wysiłku. Pisał o tym jeszcze Jan Długosz w XV wieku, a Sarbiewski w XVII. Natomiast profesor Edmund Lewandowski w książce „Charakter narodowy Polaków i innych” (Londyn-Warszawa 1995) zaznacza: „Panowie szlacheccy pogardzali wszystkimi ludźmi, których podstawą utrzymania była praca. O rzemieślniku można było powiedzieć, że „mitręgą sprośną żyje, zacnemu człowiekowi nieprzystojną”. Na temat handlu pisano, że „grzech i sromota kupczyć” – niech tym zajmują się Żydzi! Nawet inteligenci to tylko „mędrki piśmienne, wszystkie głodne literaty, cała tłuszcza uliczna zza karet usiłująca przesiąść się do karet, wszystkie spekulanty na grosz prywatny i publiczny, wszystkie zapaleńcy ubiegający się za dziwaczną równością i wolnością”. Ta głęboka pogarda dla pracy i ludzi z niej żyjących utrzymywała się później mimo upadku Rzeczypospolitej szlacheckiej. Arcybiskup warszawski Zygmunt Szczęsny Feliński tak pisał w swoich pamiętnikach: „Podupadły obywatel prędzej zgodziłby się pójść do bogatego sąsiada na rezydenta niż wziąć się do rzemiosła, handlu lub przemysłu. Nawet i medycyna, i adwokatura za poniżający dla ziemianina stan były uważane”.
Podobne cechy przejawiał i stan rolniczy, snobistycznie naśladujący najgorsze cechy pustych szlachetków, których Hieronim Florian Radziwiłł nazywał „gnojstwy pachnącym kolegstwem”.
Chłop polski, zdaniem historyków, jest leniwy, bierny, apatyczny i rozmiłowany w pijaństwie. Profesor Jan Borkowski w dziele „Chłopi polscy w dobie kapitalizmu” (Warszawa 1981, s. 28) pisze: „Przez całe wieki próżniaczyli się panowie, dziedzice i ich urzędnicy; sterany i gnany batem do pracy chłop im zazdrościł, pomstował w duchu na niesprawiedliwość, marzył, by wylegiwać się tak jak oni. Uwłaszczony mógł robić z sobą i z czasem to, co chciał, przynajmniej w jakimś stopniu. Nie do dobrego jadła tęsknił najmocniej, nie do wygód, których nie znał, nie do kultury, o której nic nie wiedział, lecz do słodkiej bezczynności. Marzenie chłopów spełniło się częściowo: pracowali jak najmniej, tyle, aby żyć na bardzo niskiej stopie, do której przywykli od kolebki”. Emancypując się, powoli też zapożyczali najgorsze cechy szlachty, a gdy prostactwo zdominowało życie społeczne na skutek globalnego procesu europejskiej demokratyzacji, który zaszedł w wieku XIX-XX, sytuacja stała się nieznośna; nie ma wszak nic bardziej gorszącego niż „z chama pan”.
                                                                       ***
Klasycy myśli rodzimej XIX wieku odnotowywali nieraz z bólem, iż rodacy zbyt często bywają  pyszałkowaci, chciwi, zawistni, sprzedajni i kłótliwi, a miłość własna i ambicje osobiste stają im na przeszkodzie ku zgodzie narodowej. Adam Mickiewicz ubolewał, iż wszędzie tam, gdzie obok siebie znajdą się Polacy, zaraz słychać odgłosy walki, przysłowiowe „stuk i huk”, warcholskie sprzeczki, okrzyki i obelgi, krótko mówiąc – smród. W mądrych zaś „Księgach Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego” apelował: „Nie wyszukujcie ustawicznie w przeszłości błędów i grzechów. Wiecie, że ksiądz na spowiedzi zakazuje ludziom o przeszłych grzechach myśleć, a tym bardziej z drugimi gadać, bo takie mysli i gadania znowu do grzechu prowadzą… Nie krzyczcie: oto na tym człowieku taka plama jest, muszę ją pokazać; oto ten człowiek popełnił taki a taki występek. Bądźcie pewni, iż znajdą się ludzie, których obowiązkiem będzie te brudy wygrzebywać; i sędziowie, do których należeć będzie sąd; i kat, który ukarze.
Jeśli idziecie przez miasto, a wszakże nie czyścicie bruku, widząc śmiecie; a jeśli spotkacie złodzieja złowionego, nie śpieszycie się ciągnąć go na szubienicę. Są inni ludzie, do których to należy. A na tych ludziach nigdy nie zabraknie; bo gdy zabrakło niedawno kata w jednym mieście francuskim, tedy podało się zaraz trzystu sześćdziesięciu sześciu kandydatów… Łatwo widzieć niedostatki, a trudno zalety… Ludzie dobrzy sądzą, zaczynając od dobrej strony… Pamiętajcie, że jesteście wśród cudzoziemców jako trzoda wśród wilków i jako obóz w kraju nieprzyjacielskim…
Ci, co niezgodni, są jak barany, które się odłączają od trzody, bo nie znają wilka; albo jak żołnierze, którzy odłączają się od obozu, bo nie widzą nieprzyjaciela; a gdyby czuli i widzieli, byliby w kupie… Nie wszyscy jesteście równie dobrzy, ale gorszy z was lepszy jest  niż dobry cudzoziemiec” – zauważa nie bez pedagogicznego zacięcia Wieszcz.  Naród bowiem – o ile pozostaje narodem, a nie stadem baranów – złączony jest wewnętrzną jednością ducha, solidarnością, świadomością wspólnych celów, losów i przeznaczeń dziejowych, co w życiu codziennym przejawia się w cierpliwości, życzliwości, pomocy wzajemnej.
Wacław Berent miał słuszność wyznając, iż „nikt tak namiętnie nie szkaluje stosunków swego kraju jak Polacy”, a Bolesław Prus, że „umiemy się kochać lub nienawidzić, lecz nie umiemy się różnić mocno a pięknie”. Toteż i Stanisław Jerzy Lec ironizował: „Nie należy szczuć psami, gdy możemy zagryźć sami”. Karol Wojtyła w 1993 roku mówił w wywiadzie dla gazety „La Stampa”: „Jest to typowo polska przywara, rodzaj atawistycznej przywary: przesadny indywidualizm, który prowadzi do podziałów i rozdrobnienia na scenie politycznej. Mocną stroną Polaków jest opozycyjność, a nie umiejętność wysuwania konstruktywnych propozycji, które prowadziłyby do efektywnego rządzenia”. Rzecz w tym wszelako, iż, aby wysuwać konstruktywne propozycje, musi się posiadać rozum, a gdy go brak, kończy się na nieustającej pustej „opozycyjności”.
Każdy wielki Polak – od A. Mickiewicza, C. K. Norwida, J. Słowackiego do J. Piłsudskiego, R. Dmowskiego, W. Witosa, a nawet Karola Wojtyły – został przez rodaków wyśmiany, oczerniony, opluty, od głów do nóg ochlapany błotem, obsmarowany oszczerstwami na łamach prasy przez osobników, których trafnie na jednym z kanałów telewizji określono jako „brudne dziennikarskie gnidy”. Ale, jak wiadomo, „Szczuropolakami”  bywają nie tylko dziennikarze. Dlatego i Czesław Miłosz powie: „Polak musi być świnią, ponieważ świnią się urodził” – tak nobliście rodacy zarówno w kraju, jak i na emigracji dopiekli i dali się we znaki, aż musiał przyzwoitych ludzi wśród Żydów szukać, bo wśród Polaków nie znalazł. Że już nie wspomnimy o makabrycznym losie bohaterów walki o niepodległą Polskę z lat 1914 - 1920, jak generał Zagórski, generał Rozwadowski, Wojciech Korfanty i szereg innych znakomitości, ciąganych po sanacyjnych więzieniach i obozach koncentracyjnych, a w końcu bestialsko zmaltretowanych w polskich celach więziennych.  Dotychczas zdarzają się w Polsce rzeczy w świecie cywilizowanym niewyobrażalne. Tak np. 01.08.2017 roku kanał TVP 1 w programie „Obserwator” podał, że w tym kraju nadal funkcjonuje psychiatria karna: Krystian Broll 8 lat, a Jan Kossakowski 20 lat - zupełnie zdrowi i Bogu ducha winni ludzi - spędzili zamknięci w zakładzie psychiatrycznym w Rybniku, codziennie faszerowani preparatami psychotropowymi. Na mocy wyroków sądowych dostali za zmarnowane życie żałosne rekompensaty pieniężne. A ile takich przypadków zbrodniczego traktowania ludzi nie zostaje ujawnionych i tragedia trwa do ich śmierci? Tu nikt tak naprawdę nie jest niczyim przyjacielem. Czy tylko tu wszelako? Oto pewien spostrzegawczy Niemiec powie: „Jest tylko jedna rzecz gorsza od tego, by mieć Anglików za wrogów – mieć ich za przyjaciół”…
A jednocześnie nieużyta, obłudna masa tu i tam nie tylko żywi niezachwiane przekonanie, że „my kulturnyj narod”. Ważymy się nawet – jeśli idzie o nas -  nazywać siebie „narodem katolickim”, o którym, nawiasem mówiąc, Ojciec Święty Jan Paweł II pod koniec życia wielokrotnie powiadał, że Polska – dosłownie – „wymaga powtórnej ewangelizacj” … Co jest rzeczą skazaną na niepowodzenie, nic bowiem nie potrafi zneutralizować ponad 700-letniej obecności na ziemiach Polski pewnego ludu wędrownego (również dalekiego od cnoty wstrzemięźliwości), którego geny głęboko wżarły się w genotyp polski, na zawsze upośledzając stereotypy jego zachowań, a na twarzach pozostawiając rysy azjatyzmu. Na marginesie zaznaczmy, że powszechnym niemal złudzeniem Polaków co do swej kondycji jest nie tylko przekonanie  (żywione zarówno przez bezdomnych włóczęgów, złodziei, stręczycieli, hydraulików, jak i profesorów, prostytutek, dziennikarzy i prezydentów tego kraju), że Polacy są – za przeproszeniem – „narodem szlacheckim”, czyli też w jakiś sposób „wybranym” (tak naprawdę są ludem robotniczo-chłopskim), jak i mniemanie, iż są znakomitymi znawcami m.in. Rosji, podczas gdy trudno byłoby w Europie znaleźć elitę polityczną nacechowaną taką ignorancją w tym względzie jak pseudoelita krakowsko-warszawska, często postępująca jakby wedle obserwacji biblijnej: „Idzie głupiec swoją drogą i o każdym spotkanym powiada: „To głupiec!”
[Gdyby ktoś wszelako chciał twierdzić, że wzajemna wrogość, zaślepiona nietolerancja, bezduszność, niewdzięczność, moralny bestializm stanowią wyłącznie cechy niektórych Polaków, bardzo by się pomylił. Weźmiemy oto naród nad wyraz solidarny, rozgarnięty, nacjonalistyczny, mający mnóstwo bardzo wartościowych ludzi i wysoko ich ceniący, jakim sa Żydzi. Theodor Herzl (1860 – 1904), autor kultowej książki „Der Judenstaat” (Wien 1896), w której jako pierwszy wysunął ideę wskrzeszenia Państwa Żydowskiego, twórca Światowej Organizacji Syjonistycznej, wybitny działacz, dzięki któremu król W. Brytanii, prezydent USA, sułtan Turcji, premier Francji i inni możni tego świata musieli zaaprobować pomysł odrodzenia Państwa Żydowskiego, po wielu latach ofiarnych wysiłków na rzecz swego narodu został otoczony wrogością Żydów rosyjskich, zaatakowany i sponiewierany przez prasę żydowską, zmarł nieoczekiwanie w wieku zaledwie 44 lat– jak pisały gazety – „w tajemniczych okolicznościach”, która to formułka stanowi eufemizm wskazujący na prawdopodobieństwo otrucia.
Nieciekawy los spotkał najbliższego współpracownika Herzla, znakomitego mówcę, dyplomatę, organizatora, pisarza Maxa Nordau’a (Maxa-Simona Südfelda, 1849 - 1923), autora m.in. wydanej ponad sto razy w wielu krajach książki pt. Conventionelle Lügen der Kulturmenschheit” oraz „Paradoxen”, „Degeneration” i innych dzieł. Znienawidzony i zaszczuty przez rodaków Nordau w podeszłym wieku popełnił samobójstwo. Takiż los dosięgnął Edwarda Mandella House’a, również niezwykle zasłużonego działacza politycznego syjonizmu, jak też wielu innych żydowskich pisarzy, uczonych, artystów, działaczy społecznych.
 A cóż można powiedzieć o Icchaku Rabinie (1922 – 1995), wybitnym mężu stanu, w młodości działaczu „Hagany”, generale, w latach 1964/68 szefie Sztabu Generalnego Sił Obrony Izraela, ministrze obrony 1984/1990, premierze tego państwa w latach 1974/77 i 1993/95, laureacie Pokojowej Nagrody Nobla z roku 1994? Za prowadzenie pokojowych rozmów z Palestyńczykami został przez fanatycznych ortodoksów napiętnowany jako „żmija” i „zdrajca” i zabity zdradzieckim strzałem w plecy przez ogłupionego studenta na podstawie prawa „Din Radef”: „Jeśli ktoś powstaje, by cię zabić, zabij go  pierwszy”.
W roku 1948 bojówkarze żydowscy zamordowali nawet hrabiego Folke Bernadotte, szwedzkiego dyplomatę, który podczas II wojny światowej uratował życie tysięcy europejskich Żydów. A Raoul Wallenberg (ur. 1912), który ponoć również uratował z rąk Niemców wielu Żydów (Attyla Lajos temu zaprzecza)? Aresztowany 1944 w Budapeszcie  przez żydomoskiewskie NKWD zaginął gdzieś bez śladu w tajemniczych okolicznościach.
Sprawdza się tedy twierdzenie Arthura Schopenhauera, iż ogromna większość ludzi to idioci w pełnym i dokładnym znaczeniu tego słowa – i to niezależnie od narodowości. I cóż zostaje czynić w tej rozpaczliwej sytuacji? To, co powiedział Max Brod: „Es ist unmöglich Mensch zu sein. Dennoch bleibt uns nichts  anderes übrig”].
                                                               ***
Wyniosły stosunek poszczególnych Polaków do Białorusinów, Litwinów, Ukraińców czy Rosjan jest wart jeszcze mniej niż takiż stosunek Niemców i Anglików do Polaków, a Włochów i Francuzów do Niemców. To stereotypowy przejaw pyszałkowatej ciemnoty. [Psychologia „z chama pan”: konecznie musi komuś całować w tyłek, a komuś pluć w twarz]. Idąc za XIX-wiecznymi szablonami etnicznymi także i dziś niektórzy uważają, iż element polski we wschodniej części Europy rzekomo „posiadał, dzięki swemu skupieniu i wyższości kulturalnej (? – J.C.), zdecydowaną przewagę wobec otoczenia” (Wł. Wielhorski). Cóż za dziwactwo! Nie sposób w tym miejscu uniknąć postawienia ironicznego pytania: Któż to taki w Koronie Polskiej był „wyższy” pod względem kulturalnym od białorusko-litewsko-uktaińskich panów Ostrogskich, Czartoryskich, Sanguszków, Tyszkiewiczów, Kisielów, Terleckich, Potockich, Ogińskich, Chrapowickich, Bystrzyckich, Jakuszewskich, Radziwiłłów, Chodkiewiczów, Gosiewskich, Chreptowiczów, Koreckich, Żółkiewskich, Hurków, Romejkow, Żylińskich, Karłowiczów, Połubińskich, Sapiehów, Wiśniowieckich, Korsaków, Puzynów, Wołłowiczów, Nehrebeckich, Rudominów i całej plejady światłej szlachty tutejszej: Wysockich, Ostrowskich, Kiersnowskich, Wańkowiczów, Wiercińskich, Malewiczów, Chruckich, Fiedorowiczów, Krupskich, Skorynów, Birulów-Białynickich, Adamowiczów, Przewalskich, Sienkiewiczów, Korniłowiczów, Newelskich, Jundziłłów, Dostojewskich, Karpowiczów, Jaroszyńskich, Wojdyłów, Strawińskich, Witkiewiczów, Wojnów, Pusłowskich, Czajkowskich, Petrażyckich, Giniatowiczów-Piłsudskich, Kapiców, Mickiewiczów, Oleszów, Tarkowskich, Chodasiewiczów, Wyszyńskich, Arcimowiczów, Moniuszków itd., itd? Przecież to dopiero ci synowie Litwy historycznej po zjednoczeniu naszych państw nadali kulturze polskiej piętno wielkości i „wyższości”. Nadęta tedy pyszałkowatość i narcystyczna miłość własna to jeszcze nie wyższość, nie warto więc przesadzać w notorycznym mówieniu o rzekomej, nigdy nie istniejącej, polskiej „wyższości kulturalnej” – już bowiem samo takie gadanie świadczy o braku kultury.
Narody zresztą miewają o sobie nawzajem zdania przeważnie krytyczne, że wspomnimy w tym kontekście o powszechnie znanych antysemickich stereotypach gojów czy o antygojskich zabobonach Żydów, albo o słowach z pewnej powieści Sergiusza Dowłatowa: „Gruzini z definicji nie mogą być ludźmi przyzwoitymi”… Tego rodzaju pochopne wyroki należy zawsze traktować z głęboką rezerwą.
Aleksander Bocheński zaproponował ongiś podział zjawiska kultury na trzy podstawowe aspekty: kultura obyczajów (współżycia, stosunków międzyludzkich), kultura rzeczy (poziom materialny), kultura literacko-artystyczna (dorobek twórczy narodu, oświata, oczytanie). Jeśli idzie o aspekt pierwszy, to Polaków od wschodnich sąsiadów różni zewnętrzna uprzejmość, połączona wszelako z wewnętrzną bezdusznością, zawiścią i złośliwością, jak też wybujała wszeteczność i złodziejstwo, a łączy patologiczne pijaństwo. Gdy idzie o kulturę rzeczy, to tutaj różnice istnieją nie między narodowościami, lecz między klasami społecznymi; najbogatszymi we wszystkich tych krajach są wszelako oligarchowie o bliskowschodnich korzeniach.
                                                             ***
 Niestety, pod względem higieny i czystości też nie wyglądamy imponująco, co widać natychmiast po przekroczeniu granicy między Słowacją, Czechami, Białorusią a Polską – jakby się wyszło z czystego pokoju i trafiło na wysypisko śmieci; a brak kultury u podróżujących Polaków w krajach bałtyckich rozpoznaje się po tym, że wchodząc do salonu autobusu czy wagonu, zaczynają niebawem wyciągać z toreb i spożywać jakieś jadło czy nawet popijać wódę, budząc odruch torsji wśród podróżujących Litwinów, Estończyków, Łotyszów, Niemców czy Białorusinów, którzy od najmłodszych lat – w przeciwieństwie do nas – wiedzą (nie tylko od rodziców, ale i od nauczycieli w szkole), że wagon czy bus nie są jadalniami i że do elementarnych wymogów dobrego wychowania należy, iż nie wolno w środkach lokomocji spożywać posiłków, ani zalewać się piwskiem. Patrzą na nas tedy i myślą: cóż za głodomory, chyba ze sto lat nic nie jedli! 
Gdy mowa o kulturze literacko-artystycznej, wszystkie są bogate i piękne, pod względem dorobku porównywalne, z tym jednak, iż cały legion twórców, pochodzących choćby z obecnych terenów białoruskich, zasilał przez wieki kulturę polską i rosyjską; choć używali oni języka polskiego czy rosyjskiego, są obecnie uznawani za reprezentantów także kultury białoruskiej. A są to m.in.: król Stanisław August Poniatowski, Franciszek Skoryna, Konstanty Ostrogski, Tadeusz Kościuszko, marszałek Francji Józef Poniatowski, Stanisław Moniuszko, Adam Mickiewicz, Michał Kleofas i Michał Kazimierz  Ogińscy, Antoni Gołubiew, Tadeusz Rejtan, Ignacy Domeyko, Ferdynand Antoni Ossendowski, Witold Gombrowicz, Lucjan  Żeligowski, Ignacy Jan Paderewski, Kazimierz Malewicz, Napoleon Orda, Leon Petrażycki, Ludwik Kondratowicz, Czesław Miłosz, Melchior Wańkowicz, Józef Mackiewicz, Władysław Tatarkiewicz, Jerzy Popiełuszko, Czesław Niemen, Teodor Dostojewski etc., etc.
Pyszałkowatość wszelako nie jest cechą wyłącznie polską, wszelkie rekordy bije w tym zakresie pycha Żydów, ogłaszających samych siebie za „naród wybrany”, a niewiele ustępuje im duma narodowa Anglików, Niemców, Japończyków, Rosjan, Chińczyków, jak też mnóstwa ludów „małych” i podrzędnych.
                                                                 ***
Jako przykład urozmaicenia i niejednolitości charakteru narodowego oraz sądów o nim   można wziąć właśnie polski charakter narodowy i wypowiedzi o nim różnych rodzimych i obcych autorów. I tak np. nieraz pisano o tym, że Polacy jakoby są gościnni i towarzyscy; ale natychmiast zaprzeczano tym słowom twierdzeniem, że po prostu - spożywający w nadmiarze napoje alkoholowe, powodujące pijacką gadatliwość i wylewność, brane mylnie za gościnność i towarzyskość.  Statystyczny Polak tylko ze źródeł rządowych wypija rocznie 13,3 litrów stuprocentowego spirytusu, i to najpośledniejszej jakości. A wskaźnik ten należałoby podwoić, uwzględniając nielegalny obrót alkoholem podrobionym, nie rejestrowanym w statystykach.
Od wieków plaga pijaństwa niszczyła i nadal niszczy społeczeństwo polskie. Nawet na sejmach posłowie, zacietrzewieni w sporach i na trzeźwo, gdy sobie tęgo popili, sięgali po szable i w ferworze walki porozsiekali nie tylko jeden drugiego, lecz nawet tego i owego biskupa, nie mówiąc o księżach proboszczach, niewiadomo dlaczego także pchających się do polityki. Na skutek tej pijackiej demokracji na każdym sejmie zarąbano od kilku do kilkudziesięciu osób. A oto obrazek opisany przez gazety polskie 7 stycznia 2018 roku w artykule pod nazwą „Pijany komendant snuł się boso po ulicy”: „W dolnośląskiej policji skandal goni skandal. Tym razem nabroił komendant miejski policji we Wrocławiu Zbigniew Raczak (54 l.). Miał być wzorem cnót, a przedwczoraj świętował tak intensywnie, że wieczór zakończył na trawniku bez butów i z rozbitą głową. Był pijany (…) Eskapada komendanta rozpoczęła się w środę około godziny 20. Spotkał się ze znajomymi w barze na piwku. Atmosfera jednak była tak doskonała, że nie skończyło się na jednym… Po wszystkim około północy wstawiony Raczak opuścił lokal i miał iść do domu. Tam jednak nie trafił, bo po kilkuset metrach wylądował na trawniku tuż przy markecie spożywczym. Przewrócił się i rozbił głowę, a także zgubił buty. W takiej pozycji przeleżał kilkanaście minut, zanim nadeszła pomoc… Leżącego nieprzytomnego mężczyznę znaleźli strażnicy kolejowi. To oni zadzwonili po pogotowie i policję. Ratownicy zapakowali pijanego i bosego szefa do karetki i zawieźli do szpitala”…
Do plagi pijaństwa dochodzi też wielopokoleniowy nikotynizm kobiet, co powoduje, że jest to – na skutek osłabienia sił umysłowych – najmniej wykształcony kraj Europy, którego żaden obywatel nie zdobył naukowej nagrody Nobla, ani nie dokonał epokowego odkrycia. Przeciętny Polak zasypia nad książką po przeczytaniu jednego akapitu, a książki tu czytają z musu niemal wyłącznie uczniowie i studenci. I to pobieżnie. [Podczas oficjalnej wizyty w Wielkiej Brytanii urzędujący prezydent Lech Wałęsa w odpowiedzi na pytanie dziennikarza, kto jest jego ulubionym pisarzem, z trybuny pochwalił się, iż nie przeczytał w życiu ani jednej książki, a przecie został prezydentem Polski! Przebywając zresztą w Stanach Zjednoczonych z wizytą państwową, zachęcał żydowskich przedsiębiorców dosłownie: „Przyjeżdżajcie do Polski, na polskiej głupocie można dobrze zarobić”!]. Z niewiedzy samych siebie płynie nasze wygórowane mniemanie o sobie i odrażająca pycha. Ale i tak „sardi vena es”…Na marginesie zaznaczmy, iż według oficjalnych danych ONZ w 2018 roku najbardziej czytającymi narodami są Chińczycy, Hiszpanie i Rosjanie, a tuż za nimi plasują się Niemcy, Francuzi, Izraelczycy, Japończycy, Koreańczycy.
[Jeśli natomiast idzie o wynalazczość, to przodują pod tym względem Amerykanie, pozyskujący rocznie około 50 tysięcy międzynarodowych licencji, oraz niemieccy – ponad 25 tysięcy patentów, rosyjscy – 500, polscy kilkanaście. Niemcy są autorami mnóstwa „drobnych”, lecz niezwykle praktycznych wynalazków. Tak np. zapałki zostały wynalezione w 1833 roku przez niemieckiego inżyniera Johanna Kammerera, który też jako pierwszy zaczął je produkować i sprzedawać. Były to jednak jeszcze nie „siarczyki”, lecz „fosforki”, produkowane z użyciem białego (bardzo trującego) fosforu. W 1848 roku mieszkaniec Niemiec Böttcher wyprodukował zapałki, które się zapalały od tarcia główek z bezpiecznego czerwonego fosforu. Główki zaś współczesnych zapałek składają się z soli Bertholeta, siarki i kleju; na bokach pudełka znajduje się mieszanina czerwonego fosforu, kostnego kleju i sulfidu surmy. Dalej np. szampon do włosów został wynaleziony w Hamburgu około 1898 roku przez Hansa Schwarzkopfa, tamtejszego aptekarza, chemika z wykształcenia, który poszukiwał i zsyntetyzował cały szereg środków myjących i piorących. Dziś założona przez niego słynna firma sprzedaje swe wyroby do ponad 110 krajów]… My, Polacy, niestety, nie mamy niczym specjalnie w tej materii szczycić.
Każdy prawdziwy talent musi tu być utopiony w bagnie agresywnej i kąśliwej ciemnoty, a dopiero na obczyźnie – jeśli się poszczęści – rozkwitnie (jak Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Miłosz,  czy szereg Polaków, laureatów naukowych nagród Nobla we Francji, USA, Niemczech, Rosji, Izraelu). Oto czystej krwi rodowici Polacy (Polacy „z krwi i kości”, jak to się powiada) na obczyźnie, którzy zdobyli tę, ongiś prestiżową, nagrodę naukową: Maria Skłodowska (Francja, 1903 – fizyka, 1911 – chemia); Andrew Schally (USA, 1977 – medycyna); Piotr Kapica (Związek Radziecki, 1978 – fizyka); Frank Anthony Wilczek (USA, 2004 – fizyka); Jack Szostak (USA, 2009 – medycyna). Byli też nobliści częściowo polskiego pochodzenia, jak Irene Joliot-Curie (1935, chemia), Andrej Sacharow, pół-Polak z matki Domuchowskiej, co prawda, noblista „pokojowy” (1975), ale przecie wybitny fizyk i twórca sowieckiej bomby wodorowej; Jaures (Schores, Żores) Alferow (ZSRR, szlachcic polskiego pochodzenia herbu własnego, urodzony jednak na Białorusi z matki Rozenblum, 2000 – fizyka); Brian Kobilka (USA, 2012 – chemia). Znakomity fizyko-chemik Karol Olszewski był dwukrotnie mianowany do tej nagrody, a medyk Oskar Minkowski - siedmiokrotnie. Według danych ONZ na rok 2018 najwięcej laureatów nagrody Nobla mają Stany Zjednoczone, prawie 370, na drugim miejscu uplasowali się Brytyjczycy.
Szczególną klasę geniuszy naukowych tworzą osobistości pochodzenia przeważnie żydowskiego, rzadziej niemieckiego, ale urodzeni na ziemiach polskich i z pewnością nieobcy genetycznej polskości, jak np. fizycy Otto Stern, Albert Abraham Michelson, Marie Goeppert-Mayer, Isidor Isaac Rabi, Georges Charłak, Józef Rotblat, Johannes Georg Bednorz; chemicy  i biochemicy Konrad Bloch, Tadeusz Reichstein, Roald Hoffmann, Aaron Ciechanower, Robert Lefkowitz czy noblista z zakresu ekonomii (2007) Leonid Gurvitch (Hurwicz).
Nie powinno się też zapominać o szeregu wybitnych uczonych Polaków pracujących w obcych krajach, których po wielokroć wysuwano do tej prestiżowej nagrody, którym jednak jej nie nadano na skutek intryg niemieckich i żydowskich, a są to np. tylko w zakresie medycyny: Kazimierz Funk (1914, 1925), Leon Marchlewski (1913, 1914), Napoleon Cybulski (1911, 1914, 1918), Józef Babiński (1914, 1924, 1928, 1932), Oskar Minkowski (1912, 1914, 1924, 1925, 1928, 1929, 1932).  
Można z absolutną pewnością twierdzić, że gdyby ci wybitni ludzie mieszkali na terenie Polski i wśród Polaków, nigdy by im otoczenie nie pozwoliło „rozwinąć skrzydła”, dokonać epokowych odkryć, opublikować znakomite dzieła – zasyczanoby, zachichotano, opluto, odarto z dobrego imienia, zarechotano, zwolniono z pracy, wdeptano brudnymi buciorami we wszeteczne, pijane, zawistne, złośliwe i nikczemne bagienko. Przykład? Proszę bardzo: najwybitniejszy radioastronom i astrofizyk XX wieku Aleksander Wolszczan, związany z Uniwersytetem Adama Mickiewicza w Toruniu, dokonał doniosłych odkryć w swej gałęzi wiedzy i Paryska Akademia Nauk wysunęła była jego kandydaturę do Nobla w zakresie fizyki (zdaje się około roku 2002?). Cóż za piekło rozpętało się w środowisku polskich habilitowanych miernot: specjalne delegacje „uczonych” z PAN i Uniwersytetu Warszawskiego (nagłaśniane w telewizji!) udało się do Stockholmu z petycjami, aby nie nadawać honorowej nagrody Wolszczanowi, bo on na nią „nie zasługuje”, jest „amoralny”, „pije” etc, etc. Wywleczono i rozdmuchano do potwornych rozmiarów jakąś notatkę z archiwów służb specjalnych PRL, świadczących o tym, że dwudziestoletni student Aleksander Wolszczan musiał ongiś odbyć jakieś kilka rozmów z jakimś oficerkiem bezpieki, co rzekomo miało go dyskredytować jako domniemanego „agenta”. Tylko w Polsce jest możliwa taka patologiczna podłość. W końcu Aleksander Wolszczan został – jako niezaprzeczalna znakomitość naukowa – zaproszony do pracy w USA na Santa Barbara State University w Pensylwanii, kieruje tam laboratorium naukowym, dokonuje kolejnych odkryć w zakresie astrofizyki, dostaje wynagrodzenie kilkadziesiąt razy wyższe niż w Polsce i chyba nie bez obrzydzenia wspomina to, jak go potraktowali ongiś rodacy. Polska, jeśli wziąć pod uwagę stosunek liczby ludności do liczby naukowych nagród noblowskich (0 do 38 mln mieszkańców!) zajmuje ostatnie miejsce w Europie i na świecie. I nie jest sprawą przypadku, że to, co mądre, szlachetne, pełne dobrej energii, pracowite i uczciwe, ucieka stąd tam,  gdzie pieprz rośnie. O czym my mówimy! Jeśli któremuś z księży czy biskupów zdarzy się – co nie daj Boże! – wygłosić nieco mądrzejsze kazanie, zaraz zostanie on i ono obessane i oblizane ze wszystkich stron, wydziwione, skrytykowane, ba, nawet potępione i zaskarżone do Sił Wyższych. Korzeniem zaś tego zła jest prawdopodobnie wrodzona zawiść i przesadnie wysokie mniemanie o sobie każdego polskiego zera, które zabiera głos w każdej sprawie, nie mając pojęcia o żadnej.
                                                                     *** 
Wielu polskich intelektualistów bardzo boleśnie reaguje na rzeczywistość duchową swej ojczyzny. Witold Gombrowicz, pisarz pochodzący z Kresów Wschodnich, notował  o rodakach: „Naród jest ciemny, zadzierzysty, chamski, leniwy, czupurny i niedowarzony, „zytkowaty” i „milusiński”. To kraj szczególnie obfitujący w istoty niewyrobione, poślednie, przejściowe, gdzie na nikim żaden kołnierzyk nie leży, gdzie nie tyle Smęt  i Dola, ile Niezguła i Niedojda po polach snują się i jęczą”. O typowym zaś Polaku: „Był przede wszystkim przysadkowaty i pośladkowaty – ale był także paluchowaty i pucołowaty – i żyrty, krępy, krwisty, wychrapany w betach z babą i jakby  z wychodka. Mówię „z wychodka”, bo w nim pośladek silniejszy od gęby; cały był jak osadzony na pośladku. Niewiarygodnie silne parcie w chamstwo znamionowało całość, rozmiłowany w tym, rozfiglowany, zatwardziały, a także straszliwie w tym pracowity i aktywny, przerabiający na chamstwo cały świat”…A jednocześnie przekonany o swej urojonej „kulturze”. Uniżony i upodlający się w stosunku do pederastycznego Zachodu i po chamsku wyniosły do tzw. „Wschodu”, czyli Białorusi, Litwy, Rosji, Ukrainy. A na tym „Wschodzie” Ukraińcy uważają, że „Żyd, lach ta sobaka – wiara jednaka” (podczas powstań kozackich Zaporoscy nagminnie wieszali na wieżach kościelnych „trójcę przenajświętszą”: polskiego szlachcica, Żyda i psa).   Białorusini powiadają: „Palak - łajdak!”, „Palak – bydlak!”,  „Nie wier sabaku, ani Palaku”; dla Litwinów  Polacy to nie więcej niż „lenkiškos ropušes”, czyli nadęte, jadowite ropuchy polskie, jak i „pachołki żydowskie”, które po spotkaniu Żyda zaraz wszczynają między sobą bójkę o pierwszeństwo pocałowania go w tyłek, a i „pusżmones”  - „półludzie” też. Dla niektórych zaś Rosjan jest pewniakiem, że każdy Polak to „durak”. Zauważyli również, iż w tym nieszczęśliwym kraju nawet Żydzi bywają durniami. No i mamy odpłacone dobrym za nadobne.
Jedną z najpospolitszych i charakterystycznych form polskiego zacofaństwa stanowi pokrętna głupota i kłamliwa zwodniczość, manifestujące się m.in. w solennym przyrzekaniu czegoś i notorycznym niedotrzymywaniu danego słowa, czyli „honorowym” przyrzekaniu i podłym pokazywaniu figi w kieszeni (jest tylko jeden wyjątek z tej reguły, Polakowi mianowicie można wierzyć wtedy, gdy przyrzeka, że będzie przyrzekać), w „społecznych protestach” polegających na blokowaniu dróg i utrudnianiu w ten sposób życia niewinnym ludziom, w zaciąganiu długów i ich niespłacaniu. Ohyda. Na Litwie funkcjonuje nawet idiom „lenkiškas biznis” czyli „polski biznes”, polegający właśnie na pożyczaniu i niezwracaniu należności. Tę przywarę zresztą – jakże nieznośną w oczach m.in. Litwinów, Rosjan czy Azjatów – niejeden „cwany Polak” przypłacił nie tylko zdrowiem, ale i życiem własnym i swej rodziny, jak ów amator militariów z Gdańska, co to postanowił nie zwrócić należności Czeczenowi,  czy dość liczni Polacy z Wileńszczyzny. Ta cecha jest odpowiedzią na pytanie tak boleśnie niektórych dotykające: „Dlaczego Litwini (Niemcy, Czesi, Ukraińcy itd.) tak nie lubią Polaków?”. Zresztą wyraz „nie lubią” jest w tym kontekście zbyt łagodny. Brzydzą się. Nawet dobre i szlachetne cechy wyradzają się tu w jakieś niedorzeczności, jak np. łagodna życzliwość,  spolegliwa dobroć i ludzkie współczucie przekształcają się w kult kalectwa, niedołęstwa, potworkowatości, upośledzenia oraz w otaczanie tego, co ułomne i bezwartościowe, szczególnym mirem i socjalnymi przywilejami. Chyba „czysto polską” wadą jest świadomy brak punktualności, skłonność do ostentacyjnego spóźniania się – nieomylna oznaka chamstwa i braku wychowania.
                                                                ***
Wielu autorów rodzimych ubolewało nad domniemaną „polską” złodziejaszkowatością. Jan Sztaudynger we fraszce „Chciwość i złodziejstwo” wołał:
„Złodziej na złodzieju,
Złodziejem pogania,
Dosyć, moja Polsko,
Tego rozkradania!”
Na nic apele, chciwości bowiem nie da się poskromić kazaniami, lecz jedynie odrąbywaniem złodziejskich łap. A w „Modlitwie Polaków” tenże satyryk ironizował:
„Przed twe ołtarze zanosim błaganie,
Niech każda dycha patykiem się stanie!”
Agresywny merkantylizm (skwapliwie nawiasem mówiąc odnotowywany i zarzucany nam przez wszystkich sąsiadów), nagminnie przybierający kształt sprytnego „kombinowania”, myszkowania, złodziejstwa, węszenia wszędzie korzyści materialnych (od ulicznych „poproszajek” do oficerów policji okradających prywatne mieszkania, do panów ministrów i posłów, inkasujących łapówki i wypisujących sobie wielomilionowe premie, do urzędników warszawskiego ratusza prywatyzujących nienależne im mieszkania w stolicy na miliardy dolarów itd., itd.), lenistwo i niedbałość w pełnieniu pracy i obowiązków zawodowych, zastąpione przez szczurzą ruchliwość w poszukiwaniu „pokarmu”  dla siebie i rodzinki, powodują, że prawie nikt nie umie tu myśleć w kategoriach Państwa i Narodu. Kto zaś umie, jest wydrwiwany i izolowany jako „dziwak”, „faszysta”, „komuch” i niespełna rozumu „półgłówek”. Jakże tedy może być sprawne, zamożne i silne państwo, którego mieszkańcy zrodzili taką oto „mądrość ludową”:
„Trzeba żyć i kombinować,
Dobrze jeść i nie pracować”…  
Jakże w ogóle zbiorowość dotknięta takim trądem moralnym, gdy i rządzący i rządzeni są zajęci tylko kombinowaniem, kradzieżą i wzajemnymi oszustwami,  może istnieć? Musi żywcem zgnić, rozpaść się na kawałki i być pożarta przez drapieżnych padlinożerców.
Niektórzy politycy od czasu do czasu się wygrażają, że oto uczynią z Polski „drugą Japonię”, „drugą Szwajcarię”  czy „drugie Chiny”. Otóż nigdy nie uczynią. A to dla jednej prostej przyczyny – dlatego mianowicie, że w Japonii mieszkaja Japończycy, w Chinach – Chińczycy, w Szwajcarii – Szwajcarzy, a w Polsce – Polacy. Samych tylko włamań do mieszkań rejestruje policja rok rocznie w tym niezbyt ludnym kraju ponad sto tysięcy!
Ale i tak złodziejaszkowatość poniektórych Polaków to przysłowiowy pikuś w porównaniu ze zbrodniczym złodziejstwem Niemców i Rosjan, grabiących sąsiednie narody i państwa, z międzynarodowym bandytyzmem Hiszpanów, Belgów, Portugalczyków, Anglików przez całe stulecia wywożących z kolonii olbrzymie nagrabione tam bogactwa i mordujących bez skrupułów miliony rdzennej ludności Afryki, Australii, Oceanii, obu Ameryk, czy z bankowym wampiryzmem Stanów Zjednoczonych, wysysających krew i siły życiowe z całej niemal ludzkości. Skłonność do złodziejstwa (ewidentna zresztą we wszystkich krajach posowieckich!) to w dużym stopniu skutek 120-letniej niewoli okresu zaborów i półwieku trwających rządów komunistycznych, narzuconych Polsce przez ZSRR, kiedy to realna sytuacja była taka, jak ją opisuje ówczesny „frazeologizm”: „Nie ukradiosz, nie prożywiosz” - Nie ukradniesz, nie przeżyjesz”.
                                                                      ***
Z kolei kłótliwość stanowi poza wszelką wątpliwością jedną z najgorszych wad polskich. Ku uciesze wrogów. Książę Konstanty Ostrogski, apelując na początku XVI wieku do sułtana tureckiego o atak na Polskę, podkreślał, że podbić ją nie będzie trudno, ponieważ „Polacy, jako psy, sami się jedzą”. Minęły wieki, a Jan Sztaudynger poczuł się zmuszony we fraszce „Plujmy sobie” napisać:
„Plujmy sobie nawzajem w kaszę!
To takie polskie, to takie nasze”…
Z rozmaitych wypowiedzi o Polsce wyłania się dziwaczny obraz paradoksalnego kraju ludzi łączących w sobie cechy nie do pogodzenia: religijnych i wszetecznych, romantycznych i wyrachowanych, pracowitych i leniwych, szlachetnych i złodziejskich, konserwatywnych i buntowniczych, uczynnych i podłych, inteligentnych i głupich, uczciwych i niegodziwych. – Jednocześnie! Pisano nieraz krytycznie o polskiej „ambicji bez amunicji”, o rozmiłowaniu w byciu „panem dyrektorem” przy jednoczesnej indolencji i potwornym niedołęstwie w zakresie sprawowania funkcji kierowniczych, o polskiej niesłowności i o braku punktualności, choć przecie wiadomo, że „punktualność to uprzejmość królów”. Ale nie prostaków, wciąż się uśmiechających, jak głupi do sera, i przez spóźnianie się „pokazujących” wszystkim, że mają ich w dupie...  Melchior Wańkowicz drwił z polskiego „kundlizmu” i „organicznej głupoty”. Nie tylko on zresztą, ale i Stefan Żeromski, Bolesław Prus, Władysław Reymont, Maria Dąbrowska, Józef Kossecki, Zbigniew Załuski, Krzysztof Kąkolewski, Józef Kozielecki. Wystarczy nadmienić w roli wymownego przykładu organicznej głupoty polskiej, jak to pod koniec XVIII wieku, w dobie rozbiorów politykierzy i dziennikarze  warszawscy z aplombem rozprawiali o tym, iż należy zdemobilizować resztki nic już niewartego wojska polskiego, bo to przecie „nikt nie napadnie na kraj, który nie ma wojska!”…
Nieraz wskazywano na alogiczność nawet myślenia historycznego polskich – pożal się Boże! - „katolików”, mających za jednego z „naszych” bohaterów narodowych Napoleona Bonaparte’go, ateusza, masona, klienta domu Rothschildów, prześladowcę Kościoła Katolickiego, i szczycących się sławetnym, a raczej haniebnym, atakiem naszych szwoleżerów pod Somosierrą, po którym inwazyjne wojska francuskie okupowały część Hiszpanii i wymordowały w niej m.in.  tysiące księży i zakonników, jak też splądrowały, spaliły i zrujnowały setki kościołów. Także na terenie obecnych Włoch ofiarą ulubieńca polskich katolików padły setki świątyń, w tym w samej tylko Wenecji 40 pereł architektury sakralnej. Ba, nawet niewierną żonę kresowego arystokraty, która porzuciła męża i dzieci po to, by zostać jedną ze szmat kurduplowatego Korsykańczyka, uznaje się w tym nieszczęśliwym kraju za wielką patriotkę, która jakoby ze względów ideowych – „dla Polski” - wlazła do cudzego łóżka… A owo przechwalanie się do dziś durniów ze wszystkich obozów politycznych, że oto „Polska przygarnęła Żydów, gdy byli oni zewsząd wypędzani” – do nich wciąż nie dociera, ani to, że byli wypędzani z bardzo poważnych powodów, ani, że ci „przygarnięci” po I i w przededniu II wojny światowej otwarcie walczyli o oddanie Wilna, Grodna i Lwowa sowietom, a Śląska i Pomorza Niemcom, ani że w XXI wieku wymuszają na Polsce 300 000 000 000 dolarów bandyckiego haraczu jako rzekomą restytucję „mienia żydowskiego”, zniszczonego przecie przez Niemców i Sowietów podczas działań wojennych. Polska głupota jest straszliwa i nieuleczalna.
Nie dziw tedy, że  Józef Piłsudski z trybuny publicznej (we Lwowie w 1923 roku) rzekł, iż Polacy to „nie naród, a stado baranów”; przy innej okazji: „naród wspaniały, ale  ludzie kurwy”, czy „Polska jest jak obwarzanek, wszystko, co wartościowe, na obrzeżach, a w środku pustka”… Do oficerów zaś sztabu generalnego zniecierpliwiony ich tępotą najczęściej się odzywał: „Milcz, durniu!”  Uważał, że politycy i generałowie polscy „potrafią tylko kury szczać wodzić”…
Z kolei Zbigniew Herbert w wywiadzie wyemitowanym przez program drugi Radia Polskiego 28 kwietnia 2008 roku, mówił dosłownie: „Stuprocentowy Polak jest stuprocentowym idiotą… Warszawa to dno mazowieckie, to dziura śmierdząca, głupia, nic nie warta… Język polski jest prymitywny i niewyrazisty, nadaje się tylko do opisywania bigosu”…Ileż bólu w tych słowach zacnego Polaka i wybitnego poety!  
                                                               ***

„My, Polacy, - pisał jeden z autorów tygodnika „Angora” (nr 14, 2014) – bardzo lubimy krytycznie patrzeć na innych, wszystko i wszystkich krytykować, zwłaszcza tych, którzy w naszych oczach wyrządzili nam krzywdę. Wszyscy są winni naszemu losowi, tylko nie my sami. Lubimy patrzeć na siebie bardzo pozytywnie, my jesteśmy najlepsi na świecie, najmądrzejsi i najbardziej cwani, a inni to banda skończonych głupków, których trzeba znosić, a co gorsza, jeszcze na nich pracować. Nic, tylko mity i kontrasty na tle rzekomo mocno u nas zakorzenionej wiary. Bardzo często zapominamy, że nasz kryształowy wizerunek własny nie odpowiada rzeczywistości. Że sami jesteśmy winni naszemu losowi, obojętnie w jakiej epoce historycznej”…Zarzucamy słusznie sąsiadom, że w końcu XVIII wieku znieśli nasze państwo, ale jakoś nie chcemy pamiętać, że zanim oni to uczynili, przez wiele lat bardzo liczni przedstawiciele polskich elit politycznych obijali progi władz w Petersburgu, Berlinie i Wiedniu, błagając o „pomoc”, o interwencję zbrojną, o „obronę wolności”, jakoby ograniczanej przez władze warszawskie. W końcu uprosili. Potem warszawscy komuniści błagali Moskwę (jeszcze jedną, pożal się Boże, gwarantkę naszej niepodległości!) o dalszą okupację kraju nad Wisłą, a po nich o to samo błagają Amerykanów tzw. – za przeproszeniem - „demokraci”. Sytuacja międzynarodowa się zmienia, a serwilizm pozostaje. Wciąż też pielęgnujemy m.in. martyrologię narodową i płaczemy nad swym losem, co po naszym udziale w agresji Sowietów na Czechosłowację w 1968 i w krwawym najeździe USA, UK i Izraela na Irak, Syrię i Afganistan zakrawa na jakąś obłudną komedię.
 Rozdzieramy szaty nad klęską września 1939 i winimy Niemców i Rosjan, że nas zaatakowali, Francuzów i Anglików, że nie chcieli umierać za Gdańsk. I nie dopuszczamy do świadomości faktu, że już w pierwszym dniu wojny – jak czytamy w biuletynach IPN - z ponad milionowej armii polskiej zdezerterowało trzech generałów i kilkudziesięciu oficerów, a z biegiem czasu ten haniebny proceder się nasilał z każdym dniem (czy raczej z każdą nocą, ponieważ niektórzy panowie oficerowie porzucali swe oddziały i młodych żołnierzy na pastwę losu pod przykryciem nocy, nie zapominając wszelako o zabraniu ze sobą kasy pułkowej). Zresztą cóż miano czynić po 17 września, po otrzymaniu rozkazu „z Sowietami nie walczyć, stać z karabinem u nogi” – równie idiotycznego rozkazu nie otrzymywało bodaj żadne wojsko w całych dziejach ludzkości. [W żołnierskiej piosence niemieckiej z okresu II wojny światowej Polska figuruje jako „weiches Land”, „miękki kraj”, którego mężczyźni, nieskorzy do wysiłku pracowniczego i militarnego, są rozmiłowani w tym, by popijać wódę oraz tańczyć z cudzymi żonam. Dla porównania: w 1940 roku armia fińska, licząca zaledwie 200 tysięcy żołnierzy i oficerów, tak dała się we znaki najeźdźcy sowieckiemu, że na zawsze odbiła mu chęć do wojaczki z północnym sąsiadem, a Niemcy hitlerowskie nie odważyły się napaść na Suomię, choć sąsiednią Norwegię zajęli bez wysiłku. Jedyną elitarną grupą społeczną w Polsce, która wówczas nie stchórzyła, nie ratowała swej skóry i nie upodliła się, okazał się kler katolicki, księża i biskupi, którzy nie uciekali za granicę, jak to uczynili panowie posłowie, ministrowie, oficerowie, generałowie, lotnicy etc, etc., lecz pozostali na posterunku i z honorem trwali do końca z milionowymi rzeszami powierzonego im przez Boga ludu, płacąc niewyobrażalną daninę krwi i do końca honorowo spełniając swój święty obowiązek! Podczas II wojny światowej na terenie kraju działała, a raczej istniała, 360-tysięczna Armia Krajowa, która jednak nie tylko nie zapobiegła wymordowaniu 250 tysięcy Polaków na Wołyniu przez UPA, ale nawet nie przeszkodziła litewskim szaulisom na Wileńszczyźnie w unicestwieniu tylko w Ponarach ponad 20 000 polskiej młodzieży i 80 000 Żydów. Natomiast – jak wynika m.in. ze wstrząsających wyznań St. Dębskiego w książce wspomnieniowej „Egzekutor”, jak też z publikacji w biuletynach Instytutu Pamięci Narodowej, wojnę niektórzy Polacy wykorzystali w celu załatwiania porachunków między sobą i wyżywania się we wzajemnym mordowaniu. Sam tylko ten „egzekutor”, w okresie, gdy miał od 16 do 19 lat, zarówno na podstawie wyroków pseudosądowych, jak i z własnego postanowienia zastrzelił (przeważnie strzałem w plecy lub „strzałem akowskim”, czyli stawiając ofiarę na kolana i z bliska waląc w tył głowy) ponad 300 (trzysta!) osób! Rodaków! Takich zaś „egzekutorów”, czyli psychopatycznych morderców, AK i GL miały setki. Później wszystkie te ofiary zapisano na karb Niemców, Litwinów, Ukraińców, Rosjan, a nawet Żydów. Zresztą St. Dębski po wojnie zamieszkał w USA jako „uchodźca polityczny” i dopiero w 1993 roku sam się zastrzelił.  Podobny obraz  Polaków, jako „narodu idiotów”, psychopatów, zaślepionych szaleńców – chyba wbrew zamierzeniom autorów – wyłania się również z serialu telewizyjnego „Czas honoru” (2015). [Jeszcze w 1992 roku z Warszawy do Wilna nasłano jednego z tych zawodowych morderców (Icek W. zdechł dopiero w listopadzie 2018), aby zabił w Wilnie pewnego patriotycznego aktywistę polskiego, którego mafia perfidnie ogłosiła przedtem, tak jak resztę wileńskich Polaków na łamach „GW”, za rzekomych „promoskiewskich komunistów”]. Zresztą pisarz niemiecki Johannes Bobrowski, podczas II wojny światowej szeregowy Wehrmachtu, pisał, że szczególnym bestialstwem wyróżniali się na froncie i na zapleczu esesmani mający polskie nazwiska.  
Nie dziw tedy, że w mediach polskich aż się roi od ostro krytycznych diagnoz Polaków dotyczących własnej kondycji moralnej i umysłowej. Gdzież bowiem jeszcze jest możliwe, aby urzędujący minister spraw wewnętrznych (Bartłomiej Sienkiewicz, 2014) na pytanie, czym jest jego państwo, w tym przypadku Państwo Polskie, odpowiedział dosłownie, że jest to: „Chuj, dupa i gówna kupa!”… Polacy są niewątpliwie zbiorowością trudną do kierowania, alogiczną i emocjonalną. Trudno rządzić krajem, w którym w byle sklepiku wiejskim stoi na półkach 66  gatunków alkoholi, najbardziej tutaj chodliwego towaru, sprzedawanego przez 24 godziny na dobę... [W Kanadzie, USA, Rosji, Izraelu to księgarnie są czynne w takim trybie].
W jednym z wywiadów prasowych („Rzeczpospolita” nr 74, 1997) Zbigniew Preisner,   kompozytor, wyznawał: „Myślałem, że po 1989 roku ten kraj stanie na nogach. Że w Polsce dojdą do władzy ludzie, którzy poza własnym interesem będą mieli coś do powiedzenia i zechcą zrobić coś, o czym przez lata marzyliśmy. Teraz ze zdumieniem przecieram oczy. Czytam gazety, rozmawiam z ludźmi i widzę tę szaloną niemożność. (...) Nie potrafię tu żyć. W kraju kłamstwa, głupoty i paranoi. Nic z tego kraju nie będzie. W podobny sposób wypowiedział się też   reżyser filmowy Krzysztof Zanussi na łamach tegoż dziennika („Rzeczpospolita” nr 75, 1997): „Coś się dzieje z naszym narodowym poczuciem smaku... Dziś mamy czas najlepszy dla średnich ludzi. Kochamy tę średniość, mało kto chce się wybić”.
Lecz bodaj najostrzej   zdiagnozował ten stan „choroby polskiej” Jerzy Andrzejewski, pisząc o „miazdze”: „Straszny świat, straszni ludzie, przed którymi, aby całkiem nie stracić twarzy, trzeba twarz skrywać poza maski i grymasy. Parszywe knajpy, wódka, kac, bełkot i kwiki, głupie wredne dziwki, zdebilowani przyjaciele, świńskie ryła redaktorów srających w portki kupione na ciuchach, i ci, wyżej, ważniejsi, którym zawsze gówno musi śmierdzieć, pływacy, zawsze pływacy, nawet przy żarciu i pieprzeniu pływający w mętnej wodzie, tłuste tyłki wycierające wnętrza mercedesów i wołg, zawistni grafomani z kontami wzdętymi jak brzuchy topielców, wapniaki, sprzedajne, wyorderowane i utytułowane kurwy, zawsze gotowe dupę usłużnie podstawić, gnój, gnój, kupa gnoju”... Ohydnie trafne.
W XIX wieku nie sposób było używać w języku pisanym tak drastycznych sformułowań, lecz, jeśli chodzi o istotę rzeczy, to smutne dywagacje na ten temat, czynione przez A. Mickiewicza czy J. I. Kraszewskiego są zbieżne z ostrymi zdaniami J. Andrzejewskiego czy W. Gombrowicza, pisanymi 150 lat później. 
                                                               ***
  Jak zaznaczyliśmy powyżej, Polacy wolą raczej obwiniać innych niż poprawiać siebie. W powieści „Żyd” (1866) Kraszewski twierdził, że Powstanie Styczniowe było w dużym stopniu skutkiem prowokacji żydomasońskiej. W tej powieści jej czołowy bohater rozumuje m.in. w następujący sposób: „W powietrzu czuć proch, ale dla nas to nic złego. Skorzystajmy z dobrej okazji! Zamiast bawić się w patriotyzm, asymilację i tym podobne mrzonki, myślmy przede wszystkim o sobie. Chłop polski nie lubi nas, ale chłop jest głupi – nie boimy się go. O szlachtę głównie nam idzie. Wmiesza się ona przez sam punkt honoru w awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pole, za co ją rząd ukarze, zniszczy, wytępi, wydusi, wywłaszczy. A wówczas dla nas droga otwarta. (...)
W każdym narodzie musi się wyrobić ponad masy jakaś inteligencja i rodzaj arystokracji. My jesteśmy materiałem gotowym, my zawładniemy krajem, a panujemy już teraz przez giełdy i przez wielką część prasy nad połową Europy. Ale naszym właściwym królestwem, naszą stolicą, naszym Jeruzalem będzie Polska. My będziemy jej arystokracją, my tu rządzić będziemy. Kraj ten należy do nas, jest nasz”... I stało się. Na nieszczęście tego kraju polska inteligencja szlachecka wyginęła w beznadziejnych powstaniach, wyjechała na obczyznę (robiła świetne kariery m.in. w Rosji), spiła się, spokrewniła się z obcą rasowo oligarchią, skundliła i się sama zmarginalizowała. A bez własnej elity genetycznej każdy naród ciężko choruje i w końcu umiera. Staje się jednak przedtem bezpłodny pod względem kulturotwórczym:    tak jak muł, będący końsko-oślą hybrydą. 
Znakomity bądź co bądź intelektualista Kraszewski przypisywał w tej powieści Żydom wielce antypatyczne cechy, takie jak arogancja, chciwość na cudze dobra, nieuczciwość, pyszałkowata mania wielkości, sprzedajność i polakożerstwo. Wydaje się, że jednak nie dostrzegał, iż część Żydów w Polsce stanowiła tylko narzędzie w ręku imperium zarówno rosyjskiego, jak też austriackiego, oraz Królestwa Prus. To przecież Austria zaledwie paręnaście lat przed Powstaniem Styczniowym (1863) podczas rzezi galicyjskiej (1848), którą Wiedeń zainspirował, wypłacała tamtejszym chłopom pieniądze (10 talarów z pokwitowaniem!) za przynoszone w workach do urzędów odcięte głowy Polaków i członków ich rodzin, za palenie zaścianków i pałaców szlacheckich i mordowanie patriotycznych księży (sprzedawczyków zaborcy chronili). Minęło trochę czasu, a dyplomacja austriacka zwerbowała także w zaborze rosyjskim mnóstwo płatnych agentów (zarówno Żydów, jak i Polaków) i przez nich podgrzewała nastroje antyrosyjskie, przekazywała pewne sumy (skromne zresztą) na cele rewolucyjne, wysyłała przestarzałą broń i składała ofertę „współpracy”, mającej jakoby na celu  „uwolnienie” zaboru rosyjskiego i jego konsolidację w skład hipotetycznego „imperium austriacko-węgiersko-polskiego”. Wielu powstańców styczniowych brało tę zwodniczą i cyniczną grę za wyraz dobrej woli Wiednia, podczas gdy Austriakom od początku do końca chodziło wyłącznie o to, by sprowokować naiwnych Polaków do antyrosyjskiego buntu i o to, by wyniszczyć ich rosyjskimi rękami, tak jak to uczynili w Galicji wykorzystując dzikie chłopstwo w 1848 roku, a jednocześnie polskimi rękami „nasmrodzić” Rosji. I udało się: gdy powstanie w zaborze rosyjskim wybuchło, Austria po cichu z wszelkich rozmów z Polakami się wycofała, porzucając tych nierozgarniętych, ciemnych, a skorych do podskakiwania ludzi na pastwę losu. W walkach z oddziałami rosyjskimi wyginął kwiat niedorosłej młodzieży szlacheckiej – prawie tyle samo, ile wymordowano wcześniej w rzezi galicyjskiej. (Na Mazowszu i Podlasiu polscy chłopi zresztą sami wyłapywali powstańców, przebijali ich widłami, cięli siekierami, a następnie – jeszcze żyjących i przytomnych – zakopywali do ziemi). I o to właśnie Austrii chodziło, by we wszystkich zaborach Polaków wytępić, osłabić, a resztki uzależnić od siebie.
 Lecz co symptomatyczne, iż również w okresie pierwszej wojny światowej dyplomacja austriacka skutecznie zastosowała tę samą metodę szkodzenia Rosji polskimi rękoma. Józef Piłsudski został agentem tajnej policji austriackiej, za austriackie pieniądze zorganizował Pierwszą Brygadę i Polacy „austriaccy” ruszyli na wojnę z Polakami walczącymi w składzie armii rosyjskiej – o interesy Cesarstwa Austro-Węgierskiego, z czego nie zdawali sobie sprawy młodzi żołnierze, z których uczyniono pionki w wielkiej grze geopolitycznej supermocarstw. Piorunował na to Henryk Sienkiewicz. A przecież nawet dziś w Małopolsce i na Podkarpaciu pokutuje godne politowania wyobrażenie o „dobrym” cesarzu Franciszku Józefie, o tym, że jakoby zabór austriacki był najbardziej liberalny, choć przecie tzw. „autonomia galicyjska” (na której czele postawieni zostali wyłącznie płatni agenci tajnej policji  politycznej Wiednia) nie mogła się nawet równać z sytuacją prawną i kulturalną Polaków w tzw. Królestwie Polskim pod berłem cesarza Rosji sprzed Powstania Listopadowego, co zresztą Austrię strasznie bolało i niepokoiło. A któż dziś wspomina o polskich batalionach i pułkach z okresu pierwszej wojny światowej, walczących (przecież też o Polskę!) w składzie armii rosyjskiej? Przeszkadza, że Rosja była prawosławna? Cóż, Adolf Hitler, z którego woli wymordowano 3,5 mln etnicznych Polaków, był też Austriakiem i katolikiem! Podobnie jak katolikiem był Włodzimierz Lenin, nawiasem mówiąc przez polską żonę wręcz podziwiający Polaków!
Żaden zabór nie był dobry dla podbitego narodu, lecz jeśli już mielibyśmy wprowadzać jakąś gradację ucisku i okrucieństw, to okupanci austriaccy i pruscy żadną miarą nie byli łagodniejsi od moskiewskich, a nieraz prześcigali ich w perfidii, okrucieństwie i zbrodniczości. To Austriacy, a nie Rosjanie płacili gotówką chłopom za odcjęte głowy powstańców i nadawali tymże chłopom tak „piękne” nazwiska, jak Bzdyl, But, Pierdoł, Jajo, Kutas, Śmierdziel (Smerdel), Pupa, Fiut, Pinda, Pezda, Menda, Stopa, Pięta, Paluch, Kolano, Depa, Łokieć, Oko, Głowa, Szyja, Kiełbasa, Sadło, Wychodek, Padlina, Piz(d)ło, Dura, Wyrzutek, Pluskwa, Szczur, Sroka, Jaskuła, Wrona, Sowa, Bocian, Zając, Żuraw, Szpak, Tchórz, Niedźwiedź, Wszoła, Pchełka, Kluska, Pierog, Pączek, Zacierka, Perdeus, Guz, Jobek, Koc (od niem. Kotz – brud), Parszywka czy Siorek. Drugich zaś  chłopów i Żydów  „nobilitowali” takimi nazwiskami, jak Potocki, Lubomirski, Wiszniowiecki, Tyzenhauz, Branicki, Zamojski, Ossoliński, Sapieha itp. Dokładnie tak, jak podczas II wojny światowej „kulturalne” bestialstwo niemieckie w stosunku do narodu polskiego było zaiste „niezrównane”, no i „zachodnie”, co tu mówić, czyli jakby i usprawiedliwione w oczach prowincjonalnego, durnego, beznadziejnie zakompleksionego ciemnogrodu … Jeśli zaś idzie o tzw. „uczucia narodowe”, to najbardziej gardzili Polakami Prusacy, nieco mniej Austriacy, a najmniej Rosjanie, którzy często naiwnie dostrzegali w Polakach „braci Słowian”… Gdyby nie postawa ZSRR, Polska nie miałaby dziś ani Gdańska, ani Wrocławia, ani Szczecina, ani Zielonej czy Jeleniej Góry itd. A że pozostała bez Wilna, Lwowa czy Grodna – to skutek nacisków na rząd sowiecki komunistycznych szowinistów litewskich, ukraińskich i  białoruskich. Gdyby poszło po myśli Winstona Churchilla, to Polska nie posiadałaby żadnego z powyżej wymienionych ośmiu miast. 
Żydzi zaś nieraz byli wykorzystywani przez wszystkich zaborców jako narzędzie walki przeciwko Polakom i naszym aspiracjom niepodległościowym, a jednocześnie wykorzystywali wszystkich we własnym interesie finansowym.  Stąd „antysemityzm” m.in. J.I. Kraszewskiego. Później zresztą tę okoliczność  dostrzegali i ten punkt widzenia podzielali m.in. Bolesław Prus, Eliza Orzeszkowa, Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, Jan Dobraczyński.  I dlatego ich dzieła wyrugowano z lektur szkolnych, zastępując degeneratami, pedałami i syfilitykami w rodzaju Schulza, Witkacego, Przybyszewskiego, Gombrowicza…
Niekiedy się twierdzi, że wszyscy bez wyjątku Żydzi byli w okresie Powstania Styczniowego na usługach zaborców (to znaczy na własnych usługach, jako że im się to opłacało). Nawiasem mówiąc, jak można mieć komuś za złe, że dba o interes swój, a nie cudzy, i to taki, o którym z góry wiadomo, że przegrany. Jakżeby rezydujący w Wiedniu i kierujący światowym żydostwem Rothschildowie mieli trzymać z garstką polskiej młodzieży, uzbrojonej w rdzawe karabiny i kosy (co za niedołęstwo i głupota, podobnie jak w powstaniu warszawskim 1944 – co dziesiąty ma broń, a jednak idą na rzeź!), a nie z dworem cesarskim Austrii? Kazali tedy rodakom swym na polskich terenach zabranych prowadzić propagandę antyrosyjską, organizować demonstracje antyrosyjskie, finansować drukarstwo antyrosyjskie, by rzucić Polaków na stracenie i w ten sposób dokuczyć Rosji zgodnie z austriacko-pruskim interesem narodowym, a Polakom przy okazji nieco upuścić krwi rosyjskimi rękami.
A że był chlubny wyjątek w postaci Berka Josielewicza i garstki jego żydowskich zwolenników, to przecie po jego śmierci rabin nie pozwolił pogrzebać go na kockim kirkucie, lecz kazał  zakopać do ziemi w szczerym polu, jak, za przeproszeniem, „psa” czy samobójcę.   Polacy zaś dopiero po 50 latach odważyli się na jaką taką w stosunku do tego szlachetnego człowieka wdzięczność.
O jakoby „propolskiej” postawie Żydów podczas Powstania Styczniowego bardzo sugestywnie opowiedział we wspomnieniach pewien rabin z Nowego Sącza. Oto na święto Paschy wprosili się do jego domu   polscy oficerowie, zawsze chętni do tego, by „na darmochę”  wypić i przekąsić.   Nie można było tym uzbrojonym gojom powiedzieć, że jako „niekoszerni” samą swą obecnością zepsują, uprzykrzą i uczynią „trefną” całą uroczystość. Toteż na prędce uradzono, że przynajmniej rytualne kielichy z winem należy przed „nieczystym” (!) spojrzeniem  gości jakoś zabezpieczyć. Owinięto tedy kielichy i butelki z napojem, tak bardzo przez Polaków lubianym, biało-czerwoną bibułką. I tak obie strony raczyły się winem: Żydzi własnym, Polacy cudzym. Ci drudzy ponoć potem przez dłuższy czas rozpowiadali wszem i wobec, jacy to bardzo propolscy i patriotyczni (w stosunku do Polski!) są „nasi” Żydzi. Nie rozumieli w swej  głupocie tych alegorycznych zachowań. 
 Trudno się tedy dziwić, że bardzo małego zdania o możliwościach umysłowych i kwalifikacjach moralnych Polaków  są Żydzi zamieszkujący Polskę. A. Rozenfeld np., przez kilka lat doradca prezydenta A. Kwaśniewskiego, pisał:
„Dziwny narodek – ani to się uśmiechnie,
I cały w pretensjach, jak gdyby się należało:
Wieczne pamiętanie, zdrowaśki i intencje,
Do żadnej roboty się nie nadaje,
Wszystko wie najlepiej,
Choć w dupie byli,
 Gówna nie zobaczyli”…
Z kolei w tekstach wywiadów i publikacjach autorskich, podobnie jak i w filmach słynnej żydowskiej kinoreżyserki Agnieszki Holland, aż się roi od sarkastycznych (i nierzadko trafnych) uwag o „nienawidzących się nawzajem Polakach”, jako o narodzie niedojrzałym, antysemickim, ksenofobicznym, tępym, przesyconym płytką, obłudną  religijnością, chamskim, rozpijaczonym, złodziejskim, niemoralnym, w zasadzie barbarzyńskim. Oto garść jej autentycznych wypowiedzi na łamach „Gazety Wyborczej”, „Rzeczypospolitej”, „Tygodnika Kulturalnego”, „Super-Expressu”, „Tygodnika Powszechnego”: „Mieszkam i pracuję poza Polską. Kiedy przyjeżdżam, uderza mnie fala niedobrego powietrza, coś takiego, jakby w zamkniętym pomieszczeniu ktoś bez przerwy puszczał bąki. Jest coś takiego, że jest tu duszno… Mi się nie podobają tutaj różne rzeczy coraz bardziej (…), sposób, w jaki funkcjonuje polityka, sposób, w jaki funkcjonują stosunki międzyludzkie, jak kościół sobie poczyna, ale najbardziej mi się nie podoba taka wysoka konformizacja społeczeństwa (…), sądząc przynajmniej z  ankiet (…), widać, że żyjemy w takim zakłamaniu, znaczy, ludzie co innego mówią, deklarują, a co innego tak naprawdę robią. I muszę powiedzieć, że ta konformizacja w jakimś sensie jest większa niż za komuny”… „W katolicyzmie, w jego często bezmyślnej obrzędowości (…) człowiek czuje się zwolniony z zadawania sobie pytań o sens własnego działania… Nie mam specjalnych sympatii ani dla katolicyzmu, ani dla kościoła, ani tym bardziej dla kleru… Polski katolicyzm był zawsze filozoficznie szalenie płytki, patriotyczno-polityczny, a nie teologiczny czy mistyczny”… „Wskaźnik wzajemnego zaufania jest w Polsce najniższy w Europie”… „W Polsce pejzaż mentalny jest okropny. Wprowadza się do życia publicznego język nienawiści, pomówień i kłamstw, jakiego nigdy przedtem tu nie było. I nie ma nigdzie w cywilizowanym świecie. Kiedy przyjeżdżam do Warszawy, włączam telewizor i słucham debat polskich polityków, to włosy mi się na głowie jeżą. Brutalne ataki, całkowity brak odpowiedzialności za słowo, straszna forma. We Francji debaty polityków odbywają się na innym poziomie. W Stanach też”… „Każda kolejna ekipa neguje wszystko, co było przedtem. Na takiej podstawie nie da się zbudować niczego mocnego”… „Przeszkadza mi antysemityzm oraz głupota, cynizm i korupcja polityków”… „Polacy zawsze mieli skłonność do zrzucania winy na innych i nieprzyjmowania odpowiedzialności za własne decyzje… Irytuje mnie w polskiej kulturze łatwość, z jaką przychodzi jej eksteryrioryzacja zła, jej skłonność do obarczania odpowiedzialnością  za zło zawsze kogoś z zewnątrz… Polacy tak się zżyli z myślą, że winni są INNI – Rosja, komuniści, dziejowe fatum – że stali się niemal niezdolni do stwierdzenia, że robią coś źle i że powinni robić to lepiej. (…) Myślę, że jeśli brać pod uwagę tę specyficznie polską ucieczkę przed odpowiedzialnością i kompletną ruinę etosu pracy, to można powiedzieć, że Polska nie jest Europą”… „Polacy mają pewną skłonność do niedojrzałości… Łatwo ich zmanipulować ideologicznie… Nigdy nie mieli siły, by skonfrontować się ze złem w sobie”… Także w filmach tej utalentowanej reżyserki Polak zawsze występuje w roli brudasa, chama o mentalności drobnego kieszonkowca, antysemity, szmalcownika, durnia, politycznej i obyczajowej szmaty. Może właśnie dlatego władze Polski nadały jej m.in. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski (2001), Order Zasłużony Kulturze Gloria Artis (2008), Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (2011) itd. W podobnie lokajski sposób władze tego kraju potraktowały Jana Tomasza Grosa, autora szeregu książek oczerniających Polskę i Polaków, wydawanych przez „katolickie” oficyny „Więź” i „Znak”; jego też wyróżniono Orderem Orła Białego itd. Jest to jedyny kraj nagradzający swoich wrogów. Autor zaś tej książki może się pochwalić, że był przez Agnieszkę Holland, „polskiego papieża” Adama Michnika, ambasadora Jana Widackiego, ministra Bronisława Geremka, konsula Mariusza Maszkiewicza i innych tejże maści i tejże narodowości „autorytetów moralnych” po wielokroć ostro i kłamliwie oczerniany na łamach „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Polskiej”, „Nie”, Życia Warszawy”, „Nowego Dziennika” i nie tylko. A swoją koleją to stanowi jakiś paradoks, iż polonofobiczni Żydzi polscy, niemieccy, angielscy i amerykańscy uważają Polaków za zagorzałych antysemitów, podczas gdy doskonale nas znający sąsiedzi, jak Litwini, Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie czy Niemcy mają nas za „żydowskich pachołków”, a nawet za „żydopolaków”.
                                                            ***

Często podkreślano domniemane umiłowanie przez Polaków tzw. „wolności”:
„Wolę się źle mieć na woli,
Niźli najlepiej w niewoli”
 wyznawał na przykład Adam Władysławiusz. Istotnie, „system parlamentarny szesnastowiecznej Polski był porównywalny z takimże systemem Anglii w dziewiętnastym stuleciu” (Benjamin Chapinski: „The Road to Tomorrow’s Poland”. In: „The Central European Forum” vol. 2, nr. 5, p. 59. Fall 1989). Także wolność sumienia ceniono w tym kraju wysoko, choć w praktyce wcale jej nie zapewniano. To przecie nie gdzie indziej jak w Rzeczypospolitej w 1689 roku porąbano na kawałki i spalono filozofa Kazimierza Łyszczyńskiego, a w 1775 roku w wielkopolskim Doruchowie, także  na mocy wyroku sądu, spalono na stosie (po poprzednim podtapianiu i bestialskich torturach) 14 (czternaście!) bezbronnych kobiet oskarżonych o uprawianiu czarów. Ten bezbożny akt ciemnoty,  okrucieństwa i „nieugiętego trwania” przy zasadach średniowiecznej inkwizycji nie tylko ośmieszył Polskę w oczach oświeconej Europy jako ostatni na kontynencie bastion nieuleczalnej głupoty, ale i stał się jednym z powodów do pierwszego rozbioru kraju, zarówno bowiem cesarz Austrii, król Prus, jak i cesarzowa Rosji byli oburzeni okolicznością, iż w ich sąsiedztwie smaży się na powolnym ogniu żywych ludzi. Doruchów zaś razem z amerykańskim miasteczkiem Salem, gdzie w 1692 roku powieszono za czary 18 niewiast, stał się ostatnim symbolem ciemnoty i moralnego zdziczenia w obrębie cywilizacji euroamerykańskiej.
To prawda, Wacław Potocki pisał, niestety jednak nie bez przesady, że nikt, nawet najpotężniejszy, nie ma prawa „przywłaszczać do sumienia człowieczego klucze”, gdyż „z przyniewolnego sługi nie chce Bóg ofiary”. Darów i błogosławieństw nie daje się wbrew woli: „Szkoda by się ludziom o to kusic, gdy, co Bóg z łaski daje, człek w człeka chce wmusić”. Masońska Konstytucja Księstwa Warszawskiego z 22 lipca 1807 roku głosiła: „Znosi się niewola. Wszyscy obywatele są równi przed obliczem prawa”. Ale i tak wystarczała drobna różnica w poglądach politycznych czy filozoficznych, by Polak na Polaka patrzał spode łba, jak wilk, i gotów był mu gardło przegryźć czy w łyżce wody utopić.
 Byłoby również uproszczeniem twierdzić, iż wszyscy Polacy byli lub są rozmilowani w wolności. Gdyby tak było, nie byłoby ponad 123-letniej niewoli rozbiorowej. Wielu wyżej  sobie ceniło własną kieszeń niż wolność ojczyzny. Dlatego np. w Powstaniu Styczniowym 1863 roku wzięło udział zaledwie pięć procent populacji męskiej kraju.  Stąd upadek wszystkich „powstań narodowych”, w których nigdy nie brało udziału więcej niż kilka procent Polaków. Margrabia Aleksander Wielopolski, polityk o głębokiej i silnej umysłowości, czynny uczestnik Powstania Listopadowego, który parędziesiąt lat swego życia strawił na knowaniu spisków antyrosyjskich i podejmowaniu inicjatyw dyplomatycznych oraz organizacyjnych, mających na celu odrodzenie niezawisłej Polski, w końcu doszedł do wnisoku, iż „dla Polaków da się coś zrobić, z Polakami – nic”, rozczarował się co do postawy rodaków i przeciwstawił dążeniom powstańczym w sposób dość szczególny. Wysunął mianowicie tezę swego rodzaju „wewnętrznej ekspansji” i pokojowego podboju Rosji przez ludność polską. Tam, w rozległym a jadem zachodniego wszeteczeństwa  nie przeżartym imperium ujrzał pole nieskrępowanego działania dla rzutkiej, przedsiębiorczej, ambitnej i inteligentnej szlachty polskiej, mającej swe oparcie ekonomiczne, moralne i polityczne w autonomicznym Królestwie Polskim, będącym częścią Cesarstwa Rosyjskiego. W ten sposób Polacy mieliby zdominować pod każdym względem ów gigantyczny kraj, czyniąc z niego coś w rodzaju polskiej kolonii, i mogliby w razie potrzeby (tylko po co?) ogłosić niepodległą Polskę. Tym łatwiej by to poszło, ponieważ Rosja w ogóle nie stawiała żadnych sztucznych barier przed Polakami robiącymi karierę; aż się roiło tam od polskich profesorów, generałów, senatorów, gubernatorów, admirałów. Historyk Stanisław Koźmian wyraził głębokie uznanie dla tej koncepcji Wielopolskiego i napisał krytycznie o tendencjach powstańczych: „W Polsce porozbiorowej nikt nie uchylił się od tego ogólnego prawa, iż każdy, nawet najmądrzejszy, brać musiał udział co najmniej w jednym szaleństwie, aby nauczyć się rozsądku i nauczać go innych”. Nawiasem mówiąc Władysław Czartoryski zanotował w 1863 roku: „Persigny, w gruncie rzeczy dobry człowiek, ale nieco wariat, był pod wpływem Rosji, a dla nas odkrył sposób odbudowania Polski, który mi ciagle wyłuszczał, że naszą drogą pewną dojścia do celu było zająć wszystkie posady w Cesarstwie, co utrzymywał, że łatwo dla nas z powodu naszej cywilizacji większej i wtedy byśmy byli panami Rosji i mogli odbudować Polskę”…
Feliks Koneczny w książce „Polskie Logos a Ethos” zanotował: „Pomiędzy Moskwą a dążącą do unii z nią Polską zaszło głębokie nieporozumienie: chcąc unii, chcieliśmy czegoś, czego oni nie mogli żadną miarą zrozumieć, bo leżało to poza umysłowościa moskiewska. (sic!) Tendencje polskie zrozumiano w sposób taki, jakoby Litwa i Polska pragnęły poddać się carowi i być wcielonymi do państwa moskiewskiego. Takie rozumienie rzeczy wypływało zaś wcale nie ze złośliwości politycznej, ani z jakiegoś wyrachowania politycznego na sposób wschodni, lecz przez prostą konsekwencję pewnego sposobu widzenia rzeczy w obrębie kultury słowiańsko – turańskiej. Kultura owa nie pojmuje rozmaitości w życiu zbiorowym (w tym wypadku autonomii, federacji, unii); nie pojmuje organizacji życia społecznego inaczej, jak poprzez jednostajność, w czym podobna jest do kultur bizantyńskich”. Trudno o bardziej ryzykowne twierdzenia, przybrane w płaszczyk pseudonaukowy, bo to przecież i Polska z Litwą niewątpliwie dążyły do podboju Rosji, Rosja do upokorzenia Litwy i Polski, a tzw. „kultury bizantyńskie” wyrastały bezpośrednio z podłoza gigantycznego dziedzictwa kulturowego antycznej Grecji, niemającego sobie równych, a nacechowanego niespotykanym urozmaiceniem poglądów filozoficznych i ustrojów państwowych. Zupełnym nieporozumieniem jest też twierdzenie o przynależności Polski do cywilizacji łacińskiej czy teza o tym, że w tejże cywilizacji na pierwszym miejscu stała jakoby osoba ludzka, a dalej dopiero dobro wspólne, gdyż było dokładnie odwrotnie: „solus respublicae – suprema lex” itd.
Walka ze stereotypami myślowymi jako z manifestacjami bezmyślności jest jednak zajęciem nie dającym widoków na sukces.
Pomijając kliniczną wręcz rusofobię wielu Polaków, łatwo spostrzec mnóstwo cech zbieżnych w usposobieniu obu tych etnosów, jak np. pogardę do obowiązującego prawa, anarchizm moralny i polityczny, rozmiłowanie w środkach odurzających czy przesadne dbanie o to, „co o nas powie Europa” i zabieganie o to, by robić na tejże Europie, a nawet na tzw. „opinii światowej”, „dobre wrażenie”. Etniczny kompleks niższości, zupełnie obcy np. dojrzałym narodom, jak Anglicy, Żydzi czy Amerykanie! Baron de Custine pisał w XIX wieku: „Zdumiony jestem przesadnym niepokojem Rosjan o opinię cudzoziemców. Cóż za niezwykły brak niezależności! Cały czas są pochłonięci wrażeniem, jakie kraj ich może wywrzeć na podróżnym… Są lekarstwa przeciw prymitywnej dzikości, nie ma ich przeciw manii wydawania się tym, czym się nie jest”… Dokładnie to samo można rzec i o Polakach, którzy nawet straszliwą rzeź młodzieży i mieszkańców Warszawy w 1944 roku zwaną Powstaniem Warszawskim sprowokowali, aby „pokazać światu, że”… Mimo iż „świat” miał i ma to pokazywanie i tych, którzy „pokazują”, głęboko „gdzieś”… Nawiasem mówiąc, pozerstwo, kabaretowość, chęć pokazania się to cecha ogólnoludzka. Nie przypadkiem Fryderyk Nietzsche w jednym ze swych aforyzmów zauważył: „Skacze się za człowiekiem, który wpada do wody, z podwójną chęcią, jeśli są obecni ludzie, którzy do tego nie mają odwagi” i na nas patrzą. Rosjan różni jednak od nas to, że oni potrafili wyrobić potężną władzę państwową, która ukraca głupotę i zdziczenie obywateli, a my nie potrafiliśmy.
Mówiąc o stosunkach polsko-rosyjskich wypada zaznaczyć, że w sferze psychologicznej są one rażąco asymetryczne: o ile naukowcy i pisarze, a szczególnie publicyści,  polscy prześcigają się w manifestowaniu swej rusofobii [w obliczu tego w 2013 roku episkopat kościoła katolickiego w Polsce poczuł się zmuszony do zaapelowania do narodu polskiego o pojednanie z narodem rosyjskim (w obliczu wspólnego zagrożenia), aczkolwiek bez żadnego oddźwięku], o tyle wszyscy znaczni pisarze rosyjscy nigdy nie ukrywali swego szacunku, a nawet głębokiej sympatii dla Polaków. Sergiusz Jesienin, wielki liryk kultury europejskiej, w 1915 roku napisał wypełniony tajemniczymi sensami wiersz pt. „Polska”.
„Nad Polszej obłako krowawoje powisło,
I kapli krasnyje sżigajut  goroda.
No swietit w zariewie byłych wiekow zwiezda,
Pod rozowoj wołnoj, wzdymajaś, płacziet  Wisła.

W kolce wriemion s odnim ottienkom smysła
K wiesam wojny podchodiat wsie goda.
I pobieditielu  za stiag jego truda
Sam wrag kładiot cwiety na czaszki koromysła.

O Polsza, swietłyj son w syroj  tiurmie Kostiuszki,
Niewolnica w oskołkach orieoła,
Ja wiżu: twój Mickiewicz zariażajet puszki.
Ty moszcznoju rukoj sieć plena rasporoła.
Puskaj goriat rodnych krajow opuszki,
No słyszen zwon pobied k molebstwiju kostioła”.
                                                                         * * *

Nad wyraz wysoko cenili Polaków marksistowscy komuniści. Brali za „wrodzony temperament rewolucyjny” niespożytą zdolność Polaków do oburzania się na wszystko, do skarg, utyskiwań, wylewania żalów, protestów, donosów, burd, intryg – skłonność płynącą wcale nie z umiłowania wolności, lecz  z drastycznie zawyżonej samooceny, z miłości własnej, nie mającej pokrycia w uzdolnieniach, pracy, talentach, jakichkolwiek rzetelnych osiągnięciach.
 Karol Marks w „Inauguracyjnym Manifeście Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników” wskazywał na doniosłe, jego zdaniem, znaczenie moralne polskich ruchów wolnościowych XIX wieku: „Bezwstydna aprobata, obłudna sympatia lub idiotyczna obojętność, z jaką wyższe klasy Europy patrzyły na zdobywanie przez Rosję górskich warowni Kaukazu i mordowanie bohaterskiej Polski, olbrzymie i nie powstrzymane podboje owego barbarzyńskiego mocarstwa, którego głowa znajduje się w Petersburgu, a ręce we wszystkich gabinetach Europy, uświadomiły klasie robotniczej obowiązek opanowania tajników polityki międzynarodowej, śledzenia działalności dyplomatycznej swych rządów, przeciwdziałania jej w razie potrzeby wszelkimi rozporządzalnymi środkami; obowiązek walki o to, aby proste zasady moralności i sprawiedliwości, które powinny określać stosunki między osobami prywatnymi, obowiązywały jako najwyższe prawa w stosunkach między narodami… Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!... Całość i niepodległość Polski jest niezbędnym warunkiem istnienia demokratycznej Europy. Dewizą Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników jest: „Wolna Europa oparta o wolną i niepodległą Polskę”. Wybitny filozof August Cieszkowski zresztą podkreślał, że powinno się liczyć tylko na siebie, a nie na czyjąś pomoc: „Narody ani się utrzymują przy życiu, ani też przychodzą lub wracają do życia przez obcych, ale tylko przez siebie”.
Powstanie Listopadowe skończyło się klęską, lecz uchodźcy z Polski byli serdecznie witani przez Europejczyków. Richard Wagner we wspomnieniach „Mein Leben” notował: „Nadszedł 3 maja 1832. Osiemnastu przebywających jeszcze w Lipsku Polaków zebrało się na ucztę w jednej z restauracji w okolicy miasta. Tam miano uczcić ten pamięci polskiej tak drogi dzień ustanowienia konstytucji. Zaproszeni byli tylko kierownicy komitetu polskiego w Lipsku i dzięki szczególnym względom i milości – ja. Był to niezapomniany, wzruszający dzień. Zamówiona z miasta dęta orkiestra grała nieustannie polskie piesni ludowe, w których za przewodem Litwina Zana uczestniczyło towarzystwo z radością lub smutkiem. Szczególnie ładna pieśń o trzecim maja wzbudzała ogromny entuzjazm… W namiętnych rozmowach hasłem było nie wyczerpujące się słowo „ojczyzna”… Sen tej nocy przeistoczył się we mnie potem w formę kompozycji orkiestralnej w rodzaju uwertury pod tytułem „Polonia”…
A jednak zaledwie po paru latach Europa miała dość polskich uciekinierów i ich zachowań, skandali, pijaństwa, bójek, grabieży, gwałtów, wysługiwania się wywiadowi rosyjskiemu. Zaczęto ich w portach francuskich, niemieckich, angielskich, belgijskich masowo ładować na statki i przymusowo wysyłać do różnych odległych krajów, jak Ameryka, Australia, Chile, Kanada, Haiti, gdzie mogli w sposób mniej szkodliwy dawać wyraz swemu burzliwemu i nieużytemu temperamentowi. (W Powstaniu Listopadowym zginęło 11 generałów powstańczych, w tym tylko czterech  z rąk wroga, siedmiu – z rąk rodaków, ciągle niezadowolonych i ze sobą się użerających!).
Sytuacja powtórzyła się po 1863 roku, kiedy to Francja przyjęła kilka tysięcy buntowników z Polski, uciekających przed Rosjanami, i zapewniła im w miarę znośne warunki bytu. Ci zaś „podziękowali” gościnnemu krajowi w zaiste polski sposób: zainicjowali i stanęli na czele rzezi 1871 roku, zwanej Komuną Paryską, kiedy to zagitowany przez żydo-polskich masonów motłoch Paryża wymordował  cały aparat administracyjno-rządowy Paryża i założył „pierwsze w dziejach państwo dyktatury proletariatu”. Wówczas to legalne władze Francji wydały wojsku rozkaz: każdego spotkanego Polaka natychmiast i bez sądu rozstrzeliwać na miejscu... Pozostałe przy życiu niedobitki wyprawiono do Afryki i Oceanii.
Fryderyk Engels 29 listopada 1847 roku w Londynie na międzynarodowym wiecu poświęconym 17 rocznicy Powstania Listopadowego mówił: My, niemieccy demokraci, jesteśmy szczególnie zainteresowani w wyzwoleniu Polski. Wszak to niemieccy monarchowie ciągnęli zyski z rozbiorów Polski, wszak to żołnierze niemieccy po dziś dzień jeszcze uciskają Galicję i Poznańskie. Nam, Niemcom, powinno zależeć na tym, by zmyć tę plamę z naszego narodu. Żaden naród nie może się wyzwolić, a jednocześnie uciskać inne narody. Nie może więc dojść do wyzwolenia Niemiec, póki nie nastąpi wyzwolenie Polski spod jarzma niemieckiego”…
Karol Marks i Fryderyk Engels w 1875 roku opublikowali na łamach periodyku „Der Volksstaat” wspólny artykuł pt. „W obronie Polski”, w którym znalazły się następujące zdania: „Polaków spotykamy wszędzie tam, gdzie toczy się walka rewolucyjna… Główna przyczyna sympatii klasy robotniczej dla Polski jest następująca: Polska jest nie tylko jedynym plemieniem słowiańskim, ale również jedynym narodem europejskim, który walczył i nadal walczy jako kosmopolityczny żołnierz rewolucji. Polska przelewała swą krew w amerykańskiej wojnie o niepodległość; jej legiony walczyły pod sztandarem pierwszej rewolucji francuskiej; swoją rewolucją w 1830 roku udaremniła uzgodnioną wówczas między zaborcami inwazję na Francję; w 1846 roku, w Krakowie, Polska jako pierwsza w Europie zatknęła sztandar rewolucji socjalnej; w 1848 roku bierze wybitny udział w walkach rewolucyjnych na Węgrzech, w Niemczech i we Włoszech; wreszcie w 1871 roku Polska daje Komunie Paryskiej najlepszych generałów i najbardziej bohaterskich żołnierzy”… Cały artykuł wieńczyło zdanie: „Niech żyje Polska!”.
Utrzymanych w tym stylu wypowiedzi teoretyków „komunizmu naukowego” o Polsce jest całe multum. I nie koniecznie są one nieprawdziwe.
Ciągłe wysiłki wolnościowe Polaków w XIX wieku nie poszły na marne i w wieku XX marzenie stało się ciałem. A poeta Marian Piechal napisał:
„Z grobów trzech naszych powstań
tak wielka z roku na rok
emanowała siła
że już w następnym wieku
na wszystkich polach walki
ślad swych zwycięstw
znaczyła”.
Także i Ojciec Święty Franciszek wystosowując w lipcu 2016 roku przesłanie na Światowe Dni Młodzieży w Krakowie pt. „ŚDM pielgrzymką wiary i braterstwa” w jednym z akapitów napisał: „A teraz zwracam się do was, drodzy synowie i córki narodu polskiego! Czuję, że to wielki dar od Pana, aby stanąć między wami, bo jesteście narodem, który w swoich dziejach pokonał wiele doświadczeń, także bardzo ciężkich, i poszedł naprzód z mocą wiary, wspierany macierzyńską ręką Maryi Dziewicy”. Co prawda, rok później, w końcu września 2018, papież Franciszek ogłośił podczas wizyty na Litwie wyniki swego epokowego odkrycia naukowego, stwierdził mianowicie, że podczas II wojny światowej Litwini okropnie ucierpieli od Polaków i od Niemców (dotąd wszyscy wiedzieli, że to Litwini wystawili do dyspozycji Hitlera 120-tysięczną armię ochotniczą i w samych tylko podwileńskich Ponarach wymordowali ponad 100 000 pokojowej ludności polskiej (przeważnie uczniów szkół polskich Wilna) i żydowskiej, przedwojennych obywateli Rzeczypospolitej Polskiej, w tym kilkudziesięciu polskich księży).


* * *
Polakom przypisuje się także gorący patriotyzm, połączony z głębokim uczuciem prorodzinnym. Henryk Rzewuski był pewny, że „w zaciszu domowym, a nie w urzędach zachowuje się narodowość”, a przed nim Wacław Potocki zauważał:
„Zły to ptak, co od gniazda swojego się dziczy,
Gdzie ma Polak pieluchy, tam się niechaj cwiczy”.
Poeta zachęcał w ten sposób polską młodziez do studiowania i pracy w ojczyźnie, a nie na obczyźnie. Rozważano też sposoby służenia ojczyźnie. Znany historyk Józef Szujski uważał, że patriotyzm i duma narodowa wyrażać się powinny w czynach, a nie słowach. „Pamiętajmy, – pisał – że odziewanie się w świetną przeszłość historyczną i jej wspomnienia będzie tak długo strojeniem się w cudze piórka, jak długo pracom przeszłości nie wskażemy prac własnych, wieńcom chwały przodków nie dorzucimy wieńców chwały własnej, skromniejszych może, ale również zacnych”… Lubimy bowiem wstrząsać powietrze na uroczystych akademiach gromkimi frazesami, a rzadko mamy skłonność uczynić dla Polski coś konkretnego. Toteż i w XX wieku wybitny uczony Kazimierz Dąbrowski zauważy: „Miłość ojczyzny idzie w parze z dbałością o jej rozwój”… Do Polaków, jak też do innych ludów, można byłoby skierować słowa, jakie ongiś Tukidydes wypowiedział pod adresem Ateńczyków: „Oceniacie przyszłość na podstawie pięknych możliwości, jakie malują przed waszymi oczyma mówcy, a przeszłość na podstawie tego, jak ją zręczni mówcy zganią lub pochwalą, nie tyle dając wiarę oczywistym faktom, ile słowom”.
Niektórzy autorzy uważają, iż tradycja nie tyle sprzyja rozwojowi ludzi, ile ich krępuje. Pisze tedy Marian Piechal:
„Naród ze swą tradycją
jak pies
z budą związany
zacieśnia swego ducha
bo tyle ma ze świata
na ile mu zezwala
długość łańcucha”.
Te słowa ocierają się niewątpliwie o nihilizm narodowy (często cechujący tzw. Żydopolaków) i mogą prowadzić do indyferentyzmu moralnego, a poprzez niego i do zdrady narodowej, jeśli ktoś uzna, że tak dla niego samego będzie wygodniej i zyskowniej. Wiemy, że nieraz tak bywało. W 1846 roku hrabia Henryk Poniński szczegółowo poinformował policję pruską w Poznaniu o zamiarze wszczęcia powstania przez Polaków, podając nazwiska przywódców. Wskutek tej zdrady aresztowano siedemdziesięciu działaczy patriotycznych, w tym Mierosławskiego, Libelta, Guttry’ego. – Wymowny przykład „arystokratycznego” draństwa…
Robienie powstań to wielka i trudna sztuka, a nie bzdurne „pokazywanie się”. Należy je starannie przygotowywać, zbroić się jak najlepiej, zdrajców rozstrzeliwać, skutki wszystkich posunięć przewidywać, bo idzie o przejęcie władzy nad narodem, a nie o głupiutkie podskakiwanie i „pokazywanie”. A gdy się widzi, że poparcia spodlonych lub zmęczonych mas, ani widoków na zwycięstwo nie ma – należy rozważyć inne metody postępowania niż walka zbrojna.
Grasylda Malinowska w „Pamiętnikach” opisywała stosunek rodaków do tej kobiecej młodzieży, która zaciągnęła się była pod sztandary Powstania Styczniowgo: „Oj, ciężko nam było! Wycierpiałyśmy wiele pogróżek, wymyślań i od rodzeństwa oskarżeń, zażaleń, posądzeń, żeśmy to robili dla swojej przyjemności, a Bóg widział, żeśmy wszystkie ofiary robiły z miłości Ojczyzny i dla braci cierpiącej. Ciężko i teraz wspominać, jak opacznie zapatrywano się na nasze czyny. Ludzie złej woli we wszystkim widzą zło”… Podkreślmy, że chodzi tu o złą wolę Polaków, nie zaś urzędników czy sołdatów rosyjskich. Sami rodacy wyśmiewali, potępiali i wydrwiwali tych spośród siebie, którzy przyłączyli się do powstania, a nieraz pisywali donosy nawet na swych krewnych, nie mówiąc o sąsiadach. Podłość była powszechna i bezprecedensowa i właśnie to umożliwiało zaborcom tak długie zniewalanie kraju. Na wiadomość zaś o klęskach powstańców wielu Polaków reagowało złośliwą radością. Grasylda Malinowska wspominała: „Na wieść z Warszawy, że przy manifestacji 8 kwietnia 1861 roku z racji rozwiązania Towarzystwa Rolniczego zabito 200 osób, moja chlebodawczyni mówiła, że „Warto, czego leźli? Z ich racji i nam teraz będzie źle”… I cóż miałam mówić na takie argumenta?” Wręcz zgrozę budzi fakt, że gdy powstanie dogorywało, a jego uczestnicy tułając się po bezdrożach docierali do ojczystego domu, właśni ojcowie i bracia nie wpuszczali ich na rodzinny próg, bojąc się kary ze strony władz rosyjskich. Wymęczeni, głodni, nieraz ranni i chorzy rozbitkowie tułali się po lasach, żywiąc się liśćmi drzew, jagodami, korzonkami, niekiedy rzadką jałmużną z ręki spodlonych rodaków, którzy nie wahali się dawać cynk carskim władzom o tułających się powstańcach, „bandytach”. A przecież kresowa szlachta była bez porównania bardziej patriotyczna niż koroniarska. Cóż dopiero mówić o ciemnym i prymitywnym chłopstwie, które wszędzie, a szczególnie na Mazowszu, moralnie i czynnie wspierało Moskali wymordowujących najlepszych synów narodu polskiego, wdeptujących w błoto kwiat patriotycznej młodzieży. Wielu przebitych widłami, służącymi zwykle do przerzucania gnoju, młodziutkich powstańców żywcem zakopywano do ziemi.  Aż dziw, że tak niepatriotyczna, małoduszna, nikczemna i tchórzliwa zbiorowość sama siebie ogłaszała za „pierwszorzędny” naród patriotyczny, szlachetny, odważny, a nawet inteligentny. I jeszcze Grasylda Malinowska: „Niby patrioci, współczujący rozbitkom, nikt się nimi nie zajął, nikt nie oszczędzał, nie ukrył u siebie, zawsze (…) odsyłano, aby zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności. Jeśli tak bardzo dbali o swoje majątki, to mogli zasilić nas rublem, odzieniem, ale gdzie tam, o wszystkim myśmy same myśleć musiały, opłacać, a potem cierpieć od rodzeństwa przez całe życie. Za poświęcenie i ofiary nawet wstęp do Czerepowszczyzny był nam wzbroniony”… Gdyż sąsiedzi czy chłopi natychmiast by donieśli Rosjanom i cała rodzina – po skonfiskowaniu mienia - poszłaby etapem na Sybir. „Powstanie nie udało się, tyle ofiar, śmierci, zsyłek. Murawiew wysilał się, aby tworzyć nowe okrucieństwa, następcy jego mało byli lepsi. Syberię zapełniano jeńcami, rozdzielano żony od mężów, dzieci od rodziców. Wieszano, rozstrzeliwano, palono wsie, zabierano na skarb majątki i oddawano Moskalom, sekwestrowano, jednym słowem, chciano nas zupełnie zgładzić z tego świata, pozostałych zrusić, zdemoralizować, co im się po trochu udało”…
A jednak tysiące młodych zapaleńców objętych duchem romantyzmu zdobywało się na najwyższe przejawy bohaterstwa i poświęcenia. Wydaje się, że moc ich ducha płynęła z głębokiej, ufilozoficznionej religijności, która kazała widziec w każdym cierpieniu sens wyższy, przejaw niezbadanych wyroków Opatrzności Bożej, prowadzącej ludzkość ku nieznanym przeznaczeniom… „Romantycy przejęli hebrajską ideę traktowania historii jako teofanii. Mircea Eliade, który wskazał na znamienną dla Hebrajczyków waloryzację historii, nadawanie każdemu jej wydarzeniu „sensu wyższego”, gdyż objawia się w nim Bóg bezustannie działający w historii, przypisał ogromne znaczenie wysiłkowi intelektualnemu proroków Izraela. Nazwał nieugiętą ich wolę, „aby patrzeć historii w twarz i przyjmować ją jako przerażający dialog z Jahwe”, bohaterskim ich dążenie, „aby klęski wojskowe wydawały owoce moralne i religijne, by znosić je jako konieczne (…) dla ostatecznego zbawienia”. Bezustanne obcowanie z Bogiem wymagającym, groźnym, karzącym nakazywało oczekiwać Jego objawienia w każdej chwili ludzkiego czasu. Teofania ukrywała się potencjalnie we wszystkim, co historyczne. W przedmowie do „Przedświtu” (1843) Krasiński z triumfem dowodził: „Kiedyż Bóg opuścił Historię, kiedy Historia wzniosła ku Niemu ręce i językiem wszystkich ludów ziemi krzyknęła: „Pokaż się nam, Panie!” (…) Jeśli w bytowaniu historycznym ma się pojawić Mesjasz, czy, według wierzeń chrześcijańskich, ma powtórnie zejść na ziemię Chrystus, to i dorastanie ludzkości do Jego przyjścia dokonuje się w historii, w doświadczaniu jej przez człowieka… Doskonalenie się świata wśród walk i cierpień to zasada historiozoficzna, w której dokonało się romantyczne połączenie „historii” z „mitem”… Mesjanizm jest nie tylko swoistą „racjonalizacją” historii przez narzucenie „wyższego sensu” niesionym przez nią cierpieniom – można by je nazwać „cierpieniami historycznymi”. Jest on również manifestacją oporu wobec historii” (Maria Janion, Maria Żmigrodzka, „Romantyzm i historia”. Warszawa 1978).
Tego rodzaju stan umysłów cechował jednak tylko względnie drobny ułamek społeczności narodowej, „fizjologiczna” większość daleka była od poszukiwania sensu dziejów, a „patriotyzm” ograniczała do własnej kieszeni, brzucha i podbrzusza. Tak więc i Maurycy Mochnacki (1804 – 1834) zmuszony się poczuł wyznać w rozprawie „O terroryzmie nierozumu i obskurantyzmu politycznego” (1831): „Polacy obawiają się entuzjazmu wyobrażeń, natchnienie filozoficzne zowią mistycyzmem. Lubią styl potoczysty, gładki, a czego od razu nie rozumieją, to mają za rzecz niegodną poważniejszego rozmysłu i zastanowienia…Niecierpliwość jest najistotniejszą cechą naszego charakteru… Polska nie zginie brakiem obywatelstwa i cnoty, nie zginie brakiem męstwa i środków materialnych, ale zginie terroryzmem nierozumu. Mistrzował w Polsce po wszystkie czasy, panował, broił ów terroryzm nazwiska, terroryzm łatwowierności, terroryzm zaufania nie odpowiadającego zasłudze… Nic łatwiejszego, jak zostać sławnym i popularnym w Polsce. Mamy wielkich literatów, którzy nigdy nie pisali, wielkich obywateli, którzy nigdy nic dobrego dla kraju nie zrobili, wielkich dyplomatów, którzy ledwo czytać umieją. Sławy, reputacji, popularności dostać u nas można jak lichego na jarmarku towaru.” A zostać prezydentem może tu byle ciemniak, chwalący się tym, że nigdy w życiu nie trzymał w ręku żadnej książki prócz oszczędnościowej.  Nawet religijność bywa tu jakby udawana: zewnętrzna, płytka, rytualistyczna, obłudna, ostentacyjnie okazywana (nieomylna oznaka fałszu), zapominająca o pracy moralnej i życiu zgodnym z zasadami Ewangelii.
„Zobacz! Klękają wprost na ulicy!-
Fanatycy? – Nie, obłudnicy”.
Edward Dembowski w tekście pt. „Twórczość jako żywioł samorodnej polskiej filozofii” usiłował dowodzić, i to nie bez racji, że dziarskość jest konstytutywną cechą polskiego charakteru narodowego, i dodawał: „a dziarskość jest tym w dziedzinie żywota, czym w dziedzinie umysłowej twórczość”. To prawda, że w dziarskości wyraża się jakaś śmiałość, jakaś pewność siebie, jakieś poczucie własnej siły. Ale też nierozumu, bezrefleksyjności. To poczucie wcale nie jest synchroniczne do uzdolnień umysłowych i twórczych, co więcej, najczęściej wynika z głupoty, z braku wyobraźni, z ograniczoności rozsądku zupełnie niezdolnego do dostrzeżenia własnej małości i ograniczoności i dlatego manifestującego się w dziarskich, czyli płytkich, wypowiedziach, gestach, postępkach. Skoro umysłowość polska jest rzekomo aż tak twórcza, dlaczego żaden naukowiec w tym kraju nigdy nie zdobył naukowej nagrody Nobla? Ta pusta, jałowa dziarskość nie jest zsynchronizowana ani z męstwem, ani z twórczym usposobieniem, lecz przede wszystkim z brakiem samodyscypliny, rozeznania, samokontroli, dobrego wychowania i rozsądku, z wybujałą miłościa własną i chęcią „pokazania się” za wszelką cenę. Okazuje się, że nawet Powstanie Warszawskie 1944 roku zrobiono po to, żeby „świat zobaczył”, iż Polacy są tak idiotyczni, że rozpoczynają walkę na śmierć i życie, gdy tylko co dziesiąty żołnierz ma broń i gdy nie ma żadnych szans na powodzenie. To nie „twórczość”, nie odwaga, to kompletny brak kompetencji i odpowiedzialności.
* * *
Henryk Sienkiewicz, Adam Mickiewicz, Stefan Żeromski, Janusz Korczak i wielu innych pisarzy polskich piorunowało na cechę,  którą Melchior Wańkowicz nazywał „organiczną głupotą” i „kundlizmem”, a o której Witold Gombrowicz m.in. zauważał: „Polacy nie są na ogół psychologami. Polak nie jest w stanie, na przykład, właściwie ocenić człowieka, z którym rozmawia, lub którego książkę czyta”… Ongiś mawiano, że mądry Polak po szkodzie, czyli poniewczasie, ale później zauważono:
„Nową przypowieść Polak sobie kupi,
Że i przed szkodą i po szkodzie głupi”…
Jedną zaś z najbardziej spektakularnych postaci polskiej głupoty jest ta, o której Stanisław Jerzy Lec zauważał: „Jesteśmy nadal społeczeństwem stanowym – z przewagą stanu pijanego”… i żartował:
„Leżą na progu jak Rejtani.
Protestujący? Nie, pijani”…
Z pism wielu polskich autorów wyczytujemy, jak organiczna  głupota rodzi dalsze wady: niedbalstwo i niedołęstwo, swarliwość i niegospodarność, małostkowe cwaniactwo (kundlizm) i niesłowność, lenistwo i pasożytnictwo, brak dyskrecji wreszcie i dobrego wychowania, nienawiść do każdej wyższej kultury, każdego wyższego typu charakteru. Pisał o tym m.in. Janusz Korczak w skeczu „Miasto Metagłupin” [czyliPrzygłupin”] : „Miasto owo znajduje się nad rzeką, ale nie nad Wisłą… Metagłupin, jak każde miasto wielkie i ludne, posiada mieszkańców. Metagłupin posiada mieszkańców wielkich i małych, znanych i nieznanych, zarozumiałych – i takich nawet, którym się wydaje, że Metagłupin nie jest głupim miastem, że Metagłupin, przeciwnie, jest mądrym miastem… Żal mi was wszystkich, którzy owego miasta nie znacie. Jak ono stara się, jak zabiega, jak nos zadziera, na szczudła się drapie, jak czyni wszystko, by tylko w świecie wiedziano, że jest na świecie Metagłupin, który ma cyrk, operetkę i reporterów, że jest Metagłupin, który wie, co nauka, i wie, co sztuka, i wie, co cywilizacja, i wie, co sprawy społeczne…I Metagłupin sprowadza wysortowanych tenorów, zleżałych kapelmistrzów, używane klisze do pism obrazkowych, wyszłe z mody hasła, wyblakłe towary z wystaw magazynów paryskich, i płaci hojnie, po pańsku, jak na Metagłupin przystało, i cieszy się, i pieści, i klapie po brzuchu, i oblizuje się patrząc na plombę z dziurką, i szepce w upojeniu: „Zagraniczne, prawdziwe zagraniczne” i nawet na guzikach i pantoflach własnego wyrobu kładzie napis magiczny: „paris” lub „parie”…
Metagłupin wie, że każde miasto wielkie musi mieć wielkich ludzi. Cóż robi Metagłupin? Ano, robi tak: zaczyna szukać. Szuka, szuka, szuka, szuka, szuka, a wreszcie już go ma. Chwyta go za frak i woła: - „Jesteś wielki!” – Zdziwiony początkowo łup albo zdumiony, albo nawet przerażony – w pierwszej chwili wyrywa się, szamoce, prosi, zaklina, kryje. Nic nie pomaga. – Jesteś wielki, i basta! Musisz być wielki, i koniec. I łup, często niewinnie wcale, staje się wielki i już mu inaczej nie pozwolą. I on uwierzy, i to tak mocno uwierzy, że potem się gniewa i nawet  mocno się gniewa, gdy mu ktoś powie, że to tylko na żarty, że tak trzeba dla dobra tłumu, że z nimi on może być szczery, że nie powinien zbyt serio traktować swej wielkości, że to przecie tylko do czasu. W ten mniej więcej sposób Metagłupin stworzył sobie wielkich muzyków, finansistów, publicystów, mecenasów sztuki i w ogóle higienistów, filantropów, powieściopisarzy, i tak bez konca.
I cóż dalej? Potem, proszę was, stała się rzecz straszna i zgoła nieoczekiwana. Oto wszyscy wielcy zwąchali się między sobą, porozumieli, zawiązali umowę orzekającą: „My, niżej podpisani, obowiązujemy się popierać wzajemnie opinią, wpływami, pieniędzmi i szwindlami, aby nie dopuścić nikogo, kto mógłby nam być niemiły, szkodzić nam, być prawdziwie utalentowanym, niezależnym lub uczonym. Nie tylko popierać go nie będziemy, ale starać się będziemy wszelkimi niekaralnymi kryminalnie środkami, by szkodzić mu skrycie lub jawnie, przemilczać lub szykanować, wypisywać z naszych towarzystw, stowarzyszeń lub instytucji, nie pozwalać zabierać głosu na zebraniach lub w prasie, nie dopuszczać do żadnej pracy dochodowej, tym bardziej synekur, gnębić moralnie i materialnie. Każdy nowy kandydat na wielkiego musi się zobowiązać pod groźbą najstraszniejszych, najbardziej wyrafinowanych kar, niekaranych kryminalnie, że będzie szedł z nami ręka w rękę, że będzie się zginał przed nami w pas przynajmniej, a im niżej, tym lepiej. Kandydatem na wielkiego może być wyłącznie człowiek umysłowo i moralnie gorzej niż my od Wszechmądrej Natury obdarzony”.
Powiadam: umowa ta była straszną klęską, ale dla kogo? Nie dla mieszkańców Metagłupina, bo oni czytywali, wierzyli prasie pozostającej na usługach tymczasowych wielkich. I nie dla tymczasowych wielkich i ich licznych kandydatów, i nie dla prasy. Umowa ta była straszną dla owych rzeczywistych wielkich, którzy nawet w Metagłupinie, nawet w okresie sprawowania urzędów przez tymczasowych wielkich zaczęli się karygodnie ukazywać, rozumie się, nielicznie, pojedynczo, na ochotnika.
Zrazu wszystko szło dobrze. Prawdziwi albo szybko  umierali z głodu, albo w szpitalach dla obłąkanych, albo sami niszczyli swe dzieła, albo uczyli się powoli zginać do pasa. Megagłupin pęczniał z zadowolenia, bo jemu wszystko jedno przecież było, czy ma prawdziwych, czy tylko na żarty wielkich, byle mieć prawo nazywać się miastem, z filharmonia, zdezelowanymi, ale z zagranicy, tenorami, bez biblioteki publicznej, zgoła zbytecznej, z kawiarniami na wzór wiedeńskich i z… wielkimi”…  Że słowa te, rzucone na papier grubo ponad sto lat temu, około roku 1908, są nadal aktualne, dowodzi chociażby fakt, że w ciągu tego, tak długiego, okresu żaden uczony z Metagłupinu – jak zauważyliśmy powyżej - nie dostał nagrody Nobla w żadnej dziedzinie nauki. „Wielcy” nadal mają wszystko pod kontrolą. A słowa Janusza Korczaka z XX wieku nadal są w dużym stopniu aktualne: „Czarne przesądy lęgną się w ciemności jak gady – i pełzają. Czarna nieufność i nieżyczliwość wzajemna wiją się sycząc złowrogo. Rzemieślnik pogardza robotnikiem, robotnik – wyrobnikiem; miejski drwi z chama-wiesniaka, czytelny – z nieczytelnego. Ten niższy szczebel drabiny społecznej dzieli się na dziesiątki szczebli. Obmowy, intrygi, plotki, żarcie się wzajemne, z gruba robiona obłuda, pretensje i żale… Zazdrość, gdy się sąsiadowi powiedzie, nieuczciwość w skradzionym ogórku kiszonym lub ułamku węgla”… Nie każdy potrafi wytrwać w takim środowisku, a ktoś znakomity zostanie po prostu zgnojony.
Skwapliwie  nasze ujemne cechy zostały odnotowane przez wszystkich sąsiadów. W języku niemieckim „blau wie Pole” („pijany jak Polak”) czy „polnische Wirtschaft” to zwroty na określenie bezrządności i niegospodarności. Z literatury litewskiej i żydowskiej XX wieku również wyłania się wielce antypatyczny i złowieszczy stereotyp zbiorowy Polaka: pretensjonalnego głupca, chama, chciwca, podłej i obłudnej kanalii pytającej wszystkich „czy pan jest wierzący?”, antysemity, miłośnika zarówno cudzych żon, jak i cudzego mienia. Także i Winston Churchill w swych pięciotomowych „Pamiętnikach”, za które w 1955 roku dostał literacką nagrodę Nobla, zanotował: „Polska to nędzny kraj ludzi głupich rządzonych przez ludzi podłych”, potwierdzając tym samym zdanie Antoniego Słonimskiego ze zbioru esejów „Moje walki nad bzdurą”: „Jeśli ktoś w Polsce liczy na ludzką przyzwoitość, niechybnie się zawiedzie”. Wielki przyjaciel naszego narodu, Szkot, profesor Norman Davies wskazał na jeszcze jedną mało zaszczytną cechę: „Polacy są niezwykle podatni na mity, na demagogię. Zbyt łatwo przyjmują różne nonsensy, które potem stają się instrumentem politycznym. Konsekwencje są fatalne”. W kwietniu 2010 roku, tuż po katastrofie smoleńskiej, telewizja polska wiele uwagi poświęciła tej tragedii. Ale w sposób bardzo „polski”. Do skomentowania zdarzenia zaproszono, nie, nie fachowca od lotnictwa, nie generała, nie inżyniera, nie oficera, lecz… aktora! Czyli błazna, półgłówka  bez rozumu i wiedzy, indywiduum nie mające zielonego pojęcia o tym, o czym z wielką pewnością siebie perorował potem przez całe lata na wszystkich kanałach polskiego radia i telewizji, gromadząc nonsens na nonsensie, a winiąc za to, co się stało, wszystkich, tylko nie właściwych winowajców: nie organizatorów lotu, którzy wpakowali na pokład jednego samolotu 2 prezydentów, 11 generałów, 40 posłów, mnóstwo ministrów, polityków i oficerów; którzy to organizatorzy wybrali na lądowisko zdezolowane, nieczynne lotnisko wojskowe, którego stanu technicznego nie raczyli nawet przedtem sprawdzić, którzy zignorowali tuż przed lotem otrzymaną ze Smoleńska informację, że stan pogodowy wyklucza możliwośc lądowania. Widoczność wynosiła poniżej 300 metrów, podczas gdy dla „TU-154” musi ona wynosić minimum 500 m. Wystartowali na zatracenie. A pijany generał poniewierał się w kokpicie samolotu, w którym w ogóle nie miał prawa przebywać, kazał pilotom lądować także wówczas, gdy autopilot 5 razy z rzędu uparcie wołał: „Pull up! Pull up! Pull up! Pull up! Pull up!”  Sytuacja typowa, a nie jakiś dziki wyjątek.  I po każdej takiej wpadce rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania jakiegoś winnego: „Żyda”, „Niemca” czy „Rosjanina”. A wystarczy tylko stanąć przed lustrem i spojrzeć na siebie…
                                                             ***
Gwoli sprawiedliwości należy przyznać – na co wskazaliśmy już niejednokrotnie powyżej - iż nieraz wypowiadano się o Polakach również z uznaniem.  Fryderyk Nietzsche np. wyznawał: „Polaków uważałem zawsze  za najdzielniejszy i najzdolniejszy z ludów słowiańskich, a Słowian w ogóle poczytuję za bez porównania zdolniejszych od Niemców; sądzę nawet, że Niemcy tylko dzięki przymieszce krwi słowiańskiej weszli w poczet narodów wyżej uzdolnionych”.  Adolf Hitler z kolei, którego ulubionym pisarzem był właśnie Fryderyk Nietzsche, a najbliższym przyjacielem inny Polak Gustaw Kubica, i który w jednym z przemówień w 1939 roku rzekł, iż „Polacy są stworzeni tylko do ciężkiej pracy fizycznej”, jednak w 1944 roku miał ponoć stwierdzić: „Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie. Polacy według mojej opinii oraz na podstawie obserwacji i meldunków z Generalnej Guberni są jedynym narodem w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Jest to najzdolniejszy naród w Europie, ponieważ żyjąc ciągle w nad wyraz trudnych warunkach politycznych, wyrobił w sobie wielki rozsądek życiowy, gdziekolwiek indziej nie spotykany. Na podstawie ostatnich danych, prowadzonych przez Reichsrassenamt uczeni niemieccy doszli do przekonania, że Polacy powinni być asymilowani do społeczności germańskiej jako element rasowo wartościowy, że połączenie niemieckiej systematyczności z polotem Polaków dałoby wyniki doskonałe”. Nie wiadomo wszelako, czy jest to wypowiedź autentyczna, pozostawmy więc ją bez komentarza. 
Stykając się z Polakami (dokładnie tak, jak z reprezentantami innych nacji europejskich) widzi się obok siebie ludzi życzliwych i złośliwych, szlachetnych i podłych, uczynnych i bezdusznych, szczodrych i chciwych, mądrych i tępych, fanatycznie pracowitych i ostentacyjnie pasożytniczych, odważnych i tchórzliwych, szczerych i podstępnych -  krótko mówiąc – całą paletę barw i odcieni charakterologicznych. To samo widzi się w wypowiedziach o polskim charakterze zarówno obserwatorów obcych, jak i rodzimych. Tak tedy niepodobna jest wydać o tym charakterze jakiegokolwiek jednoznacznego sądu, który nie byłby w najlepszym razie tylko półprawdą. Nie ma żadnej „czysto polskiej” cechy charakteru, ale oczywiście te same cechy występują w różnych narodach w różnym natężeniu i w różnej proporcji. I właśnie to stanowi o ich odrębności. Arthur Schopenhauer tedy miał rację, gdy zauważał: „O charakterze narodowym nigdy nie da się powiedzieć wiele dobrego, gdyż odnosi się do tłumu. To raczej ludzka ograniczoność i złość manifestują się w każdym kraju w odmiennej formie i ją właśnie określa się mianem charakteru narodowego. Zdegustowani jednym z nich, chwalimy drugi, póki i ten też nam obrzydnie. – Każdy naród kpi z innych i każdy ma rację”. I w innym miejscu: „Kto ma wybitne zalety indywidualne, ten raczej najlepiej dostrzeże braki własnego narodu, ponieważ ma je nieustannie przed oczyma. Każdy jednak żałosny dureń, który nie posiada nic na świecie, z czego mógłby być dumny, chwyta się ostatniej deski ratunku, jaką jest akurat duma z przynależności do danego narodu. Odżywa wtedy i z wdzięczności jest gotów bronić rękami i nogami wszystkich wad i głupstw, jakie ten naród cechuja”…
Być może – zauważmy hipotetycznie – polarne zróżnicowanie charakterologiczne  Polaków wynika z dwóch istotnych czynników. Po pierwsze, (na co już zwróciliśmy uwagę powyżej) jest to naród pod względem rasowo-antropologicznym zhybrydyzowany, złożony z pierwiastka laponoidalnego (mongolskiego), żydowskiego (semickiego), protosłowiańskiego i  nordycznego: zmieszana krew przekłada się na nieuporządkowane i zmienne postępowanie. Po drugie, krajobraz geograficzny Polski jest bardzo urozmaicony: od nadmorskiego, poprzez równinny aż do górskiego. W każdej z tych etnocenoz kształtowały się odmienne stereotypy myślenia, czucia i zachowań. Bo to przecie „otaczające nas środowisko wpływa na nasz sposób patrzenia na życie, odczuwania i działania” (Ojciec Święty Franciszek, Encyklika „Laudato si”).
Do Polaków można by odnieść słowa Tomasza Morusa o mieszkańcach jego Utopii: „Naród lekki i wesoły, fantazyjny, rozmiłowany w zabawach, ale gdy jest to konieczne, dość pilny i wzwyczajony do pracy”. Niestety, też wścibski, do którego żadną miarą nie pasują słowa Rene Descartesa o Holandii z trzeciej części jego „Rozprawy o metodzie”: „Tu również wśród tłumu ludzi bardzo czynnych i dbałych raczej o swe własne interesy niż zaciekawionych cudzymi, mogłem żyć tak samotny w ukryciu, jak na najodleglejszej pustyni, nie będąc zarazem pozbawionym żadnych wygód, jakie znajdujemy w najludniejszych miastach”.
                                                                ***
Na zakończenie przytoczmy garść sformułowań z rarytasu bibliofilskiego, jakim jest wydana w Wilnie w 1909 roku edycja pt. „Zbiór myśli o wadach naszych narodowych”:
- „Krytyką narody rosną” (Maksymilian Fredro).
- Krytyka przyczynia się do udoskonalenia człowieka – narodu – ludzkości. Krytyka zawsze i wszędzie jest rękojmią postępu” (Stanisław Wańkowicz).
- „Wszystko robimy po dyletancku, bez głębszej wiedzy, a z wielkim hałasem i zarozumiałością” (Mieczysław Tyczyński).
- „Rodziny polskie są zdolne, ale, niestety, nie lubią pracować. Ich bożkiem jest zabawa, dla której wszystko poświęcić gotowi. Naukę traktują jak macochę i nie znają wartości czasu” (Jerzy Brandes).
- „Podróżomania, politykomania, projektomania, megalomania, sportomania, żydomania!” (M. Cedroński).
- „Naród ospały i gnuśny, nie ufający własnym siłom, marzyciele”…(Bolesław Namysłowski).
- „Pięknymi frazesami lubimy czyny zastępować” (Henryk Sienkiewicz).
- Nie ma na świecie narodu, któryby, jak nasz, do tego stopnia hołdował temu, co obce, a lekceważył wszystko, co swoje” (Paweł Rudnicki).
- „Naród nasz odznacza się łatwością przyswajania sobie obcych języków, co nam, niestety, nie wyszło na dobre, bośmy przez to zubożyli własną mowę, do której wprowadziliśmy przeszło 6000 wyrazów obcych, na co żaden inny naród szanujący swój rodowity język nie zdobył się dotychczas” (Tadeusz Rychlicki).
- „Brak pierwiastka rozumowego”  (Cecylia hr. Zyberk-Plater).
- „U nas nikt nie wie, co się w kraju i dokoła nas dzieje. Ślepi jesteśmy i obojętnie patrzymy na niebezpieczeństwo żydowskie, zagrażające naszym najżywotniejszym sprawom kultury i odrodzenia”  (A. Słomski).
- „Chorujemy na humanitaryzm i na pseudopostępowość żydowską” (Jan Bartoszewicki).
- „Bierność jest główną wadą naszą” (Roman Dmowski).
- „Chorujemy na żydomanię” (Hr. J. Krasicki).
- „Brak poszanowania dla siebie samych” (Zygmunt Siemiątkowski).
- „Brak zmysłu politycznego Polakom” (Zygmunt Krasiński).
- „Zazdrość i zawiść jest główną wadą naszą! – Nie znosimy ludzi wyrastających przymiotami i zdolnościami ponad tłum moralnej pospolitości i umysłowej miernoty” (Józef Pierożyński).
Minęło grubo ponad sto lat od ukazania się w Wilnie tej broszury, a jednak – niestety – wystawione w niej diagnozy wciąż pozostają aktualne. Widocznie nasz „charakter narodowy” jest przewlekły, a może nawet nieuleczalny.
                                                                     ***
         Polskę, od 1944 roku zaczynając, a dziś nie kończąc, sprowadzają na manowce, sprzedają, zdradzają, opluwają i rozkradają  nie Marsjanie, nie Żydzi, nie Rosjanie, nie Niemcy, lecz przede wszystkim tzw. „Polacy z krwi i kości” (wyraz „krew” należałoby tu zastąpić nazwą innej substancji). Świat dokładnie to widzi i doskonale zdaje sobie sprawę z naszej kondycji umysłowej i etycznej, a raczej – z braku wszelkiej w tej materii „kondycji”.  Jakże możemy sami tego nie zauważać?  Mocno więc krytyczne wypowiedzi wybitnych Polaków o swych rodakach dają wyraz nie złośliwości, jak to skłonne byłyby interpretować osoby umysłowo nierozgarnięte, lecz w sposób oczywisty – głębokiemu zatroskaniu o losy narodu. Jaki bowiem ludzie mają charakter, taki też jest ich los. Żadne słowo nie jest tedy zbyt ostre, gdy idzie o naprawę charakterów. Nawiasem mówiąc, także pisarze i filozofowie m.in. serbscy, rosyjscy czy  niemieccy implikują swym rodakom nad wyraz gorzkie leki, słowo pisane bowiem to środek terapeutyczny, a nikt rozsądny nie domaga się od lekarza specyfiku słodkiego, lecz - skutecznego. Takiego, który zwalczy chorobę, niechby nawet był bardzo przykry w smaku. Zresztą „prawdziwa cnota krytyk się nie boi”. Boi się ich cnota fałszywa, udawana na pokaz, wynikająca z zakłamania, obłudy i głupoty. Jeśli zaś ktoś poczuł się zgorszony tym, cośmy powiedzieli o naszym charakterze narodowym, cóż, nie bez racji przecie zauważono, iż „nic tak nie gorszy ludzi, jak prawda”. Warto nad tym  wszystkim poważnie  się zastanowić.
Cokolwiek jednak (samo)krytycznego da się powiedzieć o naszym narodzie, to nie jest sprawą ani przypadku, ani kokieterii politycznej okoliczność, iż wybitny polityk i przedsiębiorca w jednej osobie, czyli prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Donald Trump, w przemówieniu wygłoszonym w Warszawie 6 lipca 2017 roku wypowiedział słowa jako żywo przypominające powyżej cytowane zdania papieża Franciszka: „Polska stanowi geograficzne serce Europy, ale – co ważniejsze – w narodzie polskim widać duszę Europy. Wasz naród jest wielki, ponieważ jest wielki i potężny wasz duch. Przez 200 lat Polska była przedmiotem nieustannych i brutalnych napaści. Jednak choć Polskę można było najechać i okupować, a nawet wymazać z mapy jej granice, to nigdy nie można było wymazać jej ani z historii, ani z waszych serc. W tych mrocznych czasach utraciliście waszą ziemię, ale nigdy nie pozbyliście się waszej dumy. Z prawdziwym podziwem mogę dziś powiedzieć, że od wsi i miasteczek do katedr i placów wielkich miast Polska żyje, Polska kwitnie, Polska triumfuje. Mimo iż podejmowano wiele prób, aby was zmienić, stosowano ucisk, niszczono, przetrwaliście i zwyciężyliście. Jesteście dumnym narodem Kopernika, Chopina, Św. Jana Pawła II.
Polska to ojczyzna wielkich bohaterów. Jesteście narodem, który zna prawdziwą wartość tego, czego bronicie. Triumf polskiego ducha na przestrzeni wieków, mimo ciężkich doświadczeń, daje nam wszystkim nadzieję na przyszłość, w której dobro zwycięża zło, a pokój wygrywa z wojną. (…) Historia Polski to historia narodu, który nigdy nie stracił nadziei, nigdy nie dał się złamać i nigdy przenigdy nie zapomniał o swej tożsamości. To naród o ponad tysiącletniej historii. (…) W charakterze Polaków są odwaga i siła, których nikt nie jest w stanie zniszczyć. (…) Wasi prześladowcy usiłowali was złamać, ale Polski złamać nie da się. (…) Wraz z papieżem Janem Pawłem II Polacy umocnili swoją tożsamość jako naród oddany Bogu. (…) Silna Polska jest błogosławieństwem dla narodów Europy”. 
Nie można też interpretować wyłącznie jako reweransu dyplomatycznego słów brytyjskiego następcy tronu, księcia Cambridge Williama podczas jego wizyty w Polsce 17 lipca 2017 roku: „W Wielkiej Brytanii ogromnie cenimy sobie nasze związki z Polską. Podziwiamy Polskę jako nadzwyczajny przykład odwagi, hartu ducha i nieugiętości. Przetrwaliście całe stulecia ataków na Wasz kraj, w tym również zaborów, które miały Was wymazać z mapy Europy. W XX wieku Polska wykazała się niezwykłym męstwem, dając odpór brutalnej okupacji nazistowskiej, wzniecając heroiczne powstanie w getcie warszawskim w 1943 roku i Powstanie Warszawskie w 1944 roku. (…) W 1989 roku (…) Polska zrzuciła okowy totalitaryzmu i znowu zajęła swoje miejsce pośród wiodących krajów Europy. Było to niebywałe osiągnięcie, a zarazem świadectwo odwagi i siły charakteru Polaków”…
                                                        ***
Zostawiając na uboczu dyplomatyczne reweranse, za którymi najczęściej kryje się chęć manipulacji i wykorzystania, przewrotność i egoizm, stwierdźmy na zakończenie, że wśród Polaków, jak i wśród innych narodów, osobowości wysokiego polotu stanowią rzadkość, a masa składa się w całej populacji ludzkiej z osobników, których Robert Musil określił – może zresztą nieco zbyt radykalnie - jako „ludzi bez właściwości”. Dzieje zaś wszystkich narodów to nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, bohaterska epopeja, lecz znojna praca i codzienne pokonywanie banalnych trudności życiowych w walce o przetrwanie, jak też nieustająca wojna z własnymi słabościami i ułomnościami, którą Erich Fromm nazwał „wojną w człowieku”. Oświata, rozwój racjonalnego myślenia na poziomie indywidualnym i kolektywnym, kształtowanie otwartej, krytycznej i samokrytycznej postawy życiowej, wytworzenie 6-7-procentowej warstwy inteligencji narodowej, ustanowienie rozumnych norm prawa niewątpliwie mogłyby się przyczynić do zminimalizowania takich socjalnych „schorzeń socjalnych osobowości”, jak nikotynizm, alkoholizm, ciemnota, pycha, zadufanie.
Helleńska zasada „poznaj samego siebie” otwiera drogę do nie tylko indywidualnego, ale i do zbiorowego samopoznania i samodoskonalenia człowieka; stanowi coś w rodzaju samokrytycznego spojrzenia do lustra, gdy zauważając jakąś skazę na swym obliczu, tym samym już wiemy, co zrobić, by ją spróbować usunąć. W każdym bądź razie można to spróbować, gdy idzie o „schorzenia socjalne”  dziedziczone kulturowo, te zaś, które uparcie i notorycznie się manifestują przez wiele pokoleń i stuleci (głupota, wszeteczność, chciwość, sprzedajność, przewrotność), mogą być wyrazem obciążeń organicznych, biogenetycznych, na które nie poradzi żadne wychowanie i żadne kształcenie. Natura bowiem zawsze weźmie górę nad kulturą.
                                                              *** 
                                                                                            Dr  Jan  Ciechanowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz