wtorek, 2 lipca 2019

RODY SZLACHECKIE IMPERIUM ROSYJSKIEGO POCHODZĄCE Z POLSKI dr Jan Ciechanowicz cz 1





Jan Ciechanowicz

  

Herbarz polSko-rosyjski





Tom  I

A    K














Jan Ciechanowicz

  

rody szlacheckie Imperium Rosyjskiego pochodzące z Polski


ДВoРЯНСКИЕ СЕМЕЙСТВА РОССИЙСКОЙ ИМПЕРИИ ПРОИСХОДЯЩИЕ ИЗ ПoЛЬШИ


Tom  I

A    K

 Warszawa     2018

Szczycić się sławą swoich przodków

nie tylko można, ale się wręcz powinno. –

Aleksander Puszkin



Wstęp



ISTOTA I FUNKCJE SOCJALNE SZLACHECTWA


Etnos rosyjski pod względem rasowo-antropologicznym i językowym należy do rodziny narodów indoeuropejskich (aryjskich, indoirańskich), która wniosła ogromny wkład do rozwoju kultury ogólnoludzkiej, stworzyła i ukształtowała nowoczesną „europejską” cywilizację globalną. [Por.: Oleg Poljakov „The Marvel of Indo-Europeen Cultures and Languages”, Vilnius 2015]. Praspołeczność aryjska (indoeuropejska) ukształtowała się na przełomie V-IV tysiącleci p.n.e. na terenie Azji Przedniej. W IV tysiącleciu przemieściła się na ziemie Północnego Nadczarnomorza i stąd ekspandowała we wszystkich kierunkach: na wschód aż do Północnych Chin i granic Korei (Tocharowie), na południe – do Indii; na zachód – do Europy Środkowej i Zachodniej; na północ – aż do Skandynawii. Wspólnota aryjska w ciągi tysięcy lat rozwoju dynamicznie się różniczkowała, wytwarzając szereg wielkich narodów, kultur i cywilizacji: od sumerskiej, babilońskiej, asyryjskiej, egipskiej, hetyckiej, bramińskiej, ormiańskiej, medyjskiej, egejskiej, etruskiej – przez starogrecką, rzymską, syryjską, perską i inne – aż do germańskich, słowiańskich, celtyckich, romańskich, bałtyckich i in. W ciągu ponad sześciu tysięcy lat wspólnota indoeuropejska (indoirańska, aryjska) wytwarzała setki starożytnych państw, nieraz potężnych i rozległych, znanych obecnie niekiedy tylko z nazwy, ponieważ rozkwitały one, słabły i upadały pod wpływem najrozmaitszych czynników przyrodniczych i socjalnych (hybrydyzacja międzyrasowa stanowiła jeden z najszkodliwszych czynników destrukcyjnych, powodujących zachwianie i rozstrój mechanizmów immunologicznych, a tym samym osłabianie odporności na groźne schorzenia).
Wspólnota słowiańska wyodrębniła się prawdopodobnie z socjum ogólnoaryjskiego gdzieś na początku I tysiąclecia p.n.e., ulegając w ciągu następnych piętnastu stuleci wewnętrznej dyferencjacji na skutek rozsiedlenia się i interferencji międzyetnicznej z drobniejszymi etnosami tubylczymi, aż zaczęła w pierwszych wiekach ery chrześcijańskiej tworzyć własne trwałe związki plemienne i państwowe, z których powoli wykiełkowały zdrowe i silne organizmy polityczno-wojskowe: Morawa, Polska, Serbia, Ruś-Ukraina, Bułgaria, Litwa-Białoruś, Rosja i in.; w niektórych z nich już w X-XI wieku wykształciła się imponująca literatura pisana.
Emil Cioran w „Historii i utopii” powiada o Rosji: „Im dłużej się nad nią zastanawiam, tym bardziej wydaje mi się, że powstała w ciągu wieków nie tak, jak powstaje naród, lecz wszechświat, gdyż najważniejsze chwile w jej dziejach należą nie tyle do historii, co do ponurej, zastraszającej kosmogonii. Ci carowie o wyglądzie ułomnych bóstw, olbrzymi pociągani przez świętość i zbrodnię, zgięci w modlitwie i w trwodze, byli – podobnie jak świeżej daty tyrani, którzy ich zastąpili, despoci podtrzymujący w naszych czasach pierwotne soki i zepsucie i zwyciężający nas wszystkich swymi niewyczerpanymi zasobami chaosu – bliżsi geologicznej żywotności niż ludzkiej anemii. W majestacie korony czy bez niej, chcieli, chcą przeskoczyć cywilizację, połknąć ją, gdy zajdzie potrzeba; działanie to jest zapisane w ich naturze, gdyż cierpią od niepamiętnych czasów na tę samą obsesję: ogarnąć swą władzą nasze sny i nasze rewolty, stworzyć imperium równie rozległe jak nasze rozczarowania i przerażenia. Takiego narodu, i w myślach i w czynach w sam raz odpowiedniego do istnienia na obrzeżach globu, nie ocenia się według uznanych norm ani nie opisuje w zwykłych pojęciach, w zrozumiałym języku; trzeba by dla niego żargonu gnostyków, wzbogaconego o idiom ogólnego paraliżu."
Istotnie, dzieje tego państwa posiadają wiele specyficznych cech, dzięki którym zachowywało ono swą potęgę militarną i gospodarczą, jak też swoistą kulturę polityczną, kształtowaną w ciągu wielu wieków. Profesor Florian Znaniecki – co prawda, nie bez pewnej przesady - pisał: „Rosja przez setki lat trzymała się razem nie dzięki dobrowolnemu współdziałaniu, lecz przez przymus, którego narzędziami były: policja i wojsko. Lud rosyjski przywykł do polityki „silnej ręki” i do biernego posłuszeństwa. Wielbił potęgę nawet wtedy, gdy nienawidził jej przedstawicieli i pragnął obalenia ustroju, przeciwnego jego interesom. Każdy popularny bunt rosyjski w przeszłości miał na celu zmianę władcy i zmianę systemu, nie wolność polityczną”. Ta swoistość stylu życia politycznego Rosji, jako państwa deklarującego się dziedzicem imperium Rzymskiego, Greko-Bizantyjskiego i Mongolskiego,  nie powstała jednak z dnia na dzień, lecz była skutkiem złożonych i dramatycznych zdarzeń dziejowych.
Zarówno według pradawnych legend, jak i według ustaleń archeologii (por. W. Siedow „Rannije kurgany Wiaticzej”, Moskwa 1973), w odległej przeszłości z plemienia Lachów wyodrębnił się jeden z licznych rodów, który porzucił ojczyste siedziby nad Wisłą i ruszył na wschód. Po długiej wędrówce ci zbuntowani Lechici pod przywództwem Wiatki (dlatego zwani Wiatyczami) osiedli nad brzegami rzeki Oki, zakładając w tym regionie w wiekach VIII-XI takie miasta jak Koraczew, Kozielsk, Dziadosław. Archeolodzy rosyjscy A. Arcichowski i W. Siedow, badający starożytne kurhany Wiatyczów, odnaleźli w nich mnóstwo przedmiotów ze złota, srebra, brązu, kryształu, świadczących o wysokiej kulturze tej ludności. Wiatyczowie poddawali ciała swych zmarłych spalaniu na wzgórzach, a później urnę z prochami razem z rzeczami prywatnymi chowali w sarkofagach, które z kolei zakopywano na około dwa metry do ziemi. Dzięki temu archeolodzy uzyskali możliwość rzetelnego badania ich kultury materialnej i duchowej. W XII-XIV w. Wiatyczowie zasiedlili także rozległe tereny Rosji Północnej.
Niektórzy historycy i publicyści rosyjscy o orientacji narodowej twierdzą, że pierwsze państwo słowiańskie powstało na przełomie starej i nowej ery na dzisiejszym Pomorzu Polskim. Należało ono do plemienia polańskiego Winetów czyli Wenetów. Centrum administracyjne tego państwa znajdowało się na wyspie Wineta, zwanej dziś Gotland (po szwedzku: Ziemia Bogów). Na wyspie zaś Wolin kwitła kultura i rzemiosło. W I-II wieku słowiańscy Weneci częściowo ulegli naciskowi elementu germańskiego i z Bałtyckiego Pomorza, gdzie posiadali ogromne zagłębia bursztynu, przenieśli się nad jezioro Ilmeń i Łować, dając od około 216 roku początek republikom Nowogrodu (czyli Nowemu Miastu, podczas gdy „starym miastem” była ojczysta, pozostawiona Wineta) i Pskowa. Później Słowianie ponownie odbili od Gotów swe posiadłości nad Bałtykiem, lecz nowogrodzianie i pskowianie już pozostali na zawsze na nowym miejscu osiedlenia. Starożytna Weneta (zwana też Wyrzbą) została podbita i zrównana z ziemią dopiero przez króla Danii Waldemara w 1177 roku, ale dotychczas w muzeach duńskich, niemieckich i brytyjskich są przechowywane najrozmaitsze przedmioty z metalu oraz monety słowiańskie, pochodzące z Meklemburgii (dawne słowiańskie miasto Mikilin czy Mikulin) oraz z Prilwitz (dawny Przyliwiec). Gdy Germanowie podbili Szczecin, zniszczyli tam m.in. cztery świątynie słowiańskie, z których jedna, jak donosi autor żywota św. Ottona, była ozdobiona z zewnątrz i wewnątrz metalowymi i drewnianymi figurkami ludzi, ptaków, ryb, zwierząt, roślin tak łudząco podobnych do „oryginałów”, że wywoływały złudzenie naturalnych i żywych. „Kolory zaś na zewnętrznych murach świątyni nie traciły na jaskrawości i nie blakły z biegiem czasu”. Nawiasem mówiąc Klemens Aleksandryjski twierdził, że wynalazcami stali byli Słowianie z Panonii i dopiero od nich przejęli arkana tej sztuki Arabowie. Już w pierwszych wiekach nowej ery Słowianie byli mistrzami także w produkcji wyrobów z miedzi, srebra i złota.
*         *         *

 Na marginesie głównego nurtu naszych rozważań przypomnijmy, że w polskiej historiografii, podobnie jak również w innych, dążność do poszukiwania początków własnego narodu w możliwie najdalszej przeszłości dla podniesienia jego splendoru była zjawiskiem pospolitym. Przejawem takiej dążności była w czasach rzymskich „Eneida” Wergiliusza. W średniowieczu przykładów takiej dążności mamy mnóstwo. Brytyjczycy np. naród swój wywodzili od Brutusa-Wygnańcy, Frankowie początki swego szczepu umieszczali w czasach oblężenia Troi. Kronikarze czescy w XV wieku wywodzili, że dzieje ich narodu dają się obserwować od momentu, kiedy pomieszały się języki przy budowie wieży Babel. W XVI wieku i później rozpowszechniony był w dziejopisarstwie niemieckim pogląd, że protoplastą Germanów był legendarny Tuiskon, utożsamiany z biblijnym Gomerem, synem Jafeta a wnukiem Noego. Ów Tuiskon, pierwszy władca Germanii, miał panować nad całym obszarem od Renu po Don. Był on zresztą – co podkreślali dobitnie dziejopisowie niemieccy – królem nie tylko Germanów (Teutonów), ale i Sarmatów (Słowian).
Wiek XVI w Polsce obfitował w kronikarzy i dziejopisów, którzy dotkliwe luki w wiedzy historycznej zapełniali płodami własnej wyobraźni, przeważnie w taki sposób, aby – na ile to możliwe – ukazać świetność i starożytność narodu polskiego. Nie będziemy tu tego tematu szerzej rozwijać. Ciekawi niech sięgną do świetnego studium Tadeusza Ulewicza „Sarmacja” (Kraków 1950). Zatrzymamy się tylko na chwilę przy jednym historyku. Myślimy o znanym działaczu kalwińskim, Stanisławie Sarnickim (ok. 1532-1597). Sarnicki w roku 1587 opublikował ogromny tom (liczący 410 stron druku in folio), dedykowany Senatowi Rzeczypospolitej, zatytułowany „Annes sive de origine et rebus gestis Polonorum et Lithuanorum” („Roczniki czyli o początku dziejów Polaków i Litwinów”). W dziele tym Sarnicki postawił sobie zadanie rzucić snop światła na nieznane dotąd pradzieje Słowian, których – śladami swych poprzedników – utożsamiał z dawnymi Sarmatami. Jakoż poszedł dalej niż oni. Tak na przykład – aby pozostać przy samych tylko niepolskich ludach słowiańskich – ustalił Sarnicki ponad wątpliwość, że Moskale wywodzą się od Mosecha; że najpierw zamieszkiwali ziemie Kapadocji (wschodnia część Azji Mniejszej) i dopiero w czasie wojny Rzymian z Mitrydatesem, a zapewne w obawie przed zemstą ze strony Pompejusza, któremu wybili wielu żołnierzy, przenieśli się w północne krainy, gdzie dotąd zamieszkują. Kozaków utożsamiał historyk z dawnymi Cymbrami, itd.
Najsłynniejszym następcą Sarnickiego został Wojciech Dembołęcki (ok. 1585-1646), franciszkanin, kompozytor i pisarz. Zachowały się dwa jego utwory muzyczne „Benedictio mensae” i „Completorium Romanum”, w których zastosowano basso continuo.
Urodził się Dembołęcki w Konojadach, w Brodnickiem, z ojca Jakuba Konojadzkiego, który od nabytej wsi Dembowa Łąka zaczął używać nazwiska Dembołęcki. Wojciech już jako młody chłopiec wstąpił do zakonu franciszkanów i w tym zgromadzeniu pobierał pierwsze nauki. Potem kształcił się w Rzymie, głównie w zakresie teologii. Około roku 1625 uzyskał stopień doktora tej dyscypliny. Przez pewien czas był kapelanem lisowczyków i w tym charakterze w latach 1621-22 brał udział w wyprawie tej lekkiej formacji konnej (będącej wówczas na żołdzie cesarza Ferdynanda II) na Śląsk i nad Ren. Zanim w roku 1627 został gwardianem klasztornym w Kamieńcu Podolskim był krótko polskim prowincjałem zakonu franciszkanów. Od roku 1627, uzyskawszy nominację na generalnego komisarza Bractwa Żołnierki Chrześcijańskiej, jeździł po kraju w celu gromadzenia funduszy na wykup jeńców chrześcijańskich z niewoli muzułmańskiej. Wyjechał w roku 1630 do Rzymu (po raz trzeci). W kraju pojawił się dopiero w roku 1633 i objął urząd kaznodziei klasztornego we Lwowie. Zmarł między wrześniem 1645 a latem 1647.
W kulturze polskiej XVII wieku Dembołęcki pozostawił, jak zaznaczyliśmy powyżej, ślad jako kompozytor. Jednakże nie twórczość muzyczna, ale pisarska zyskała mu rozgłos. Dembołęcki był autorem dwóch opublikowanych za swego życia dzieł. Pierwsze opisuje czyny wojenne lisowczyków od kampanii węgierskiej w roku 1619 do ich pochodu nad Ren w latach 1621-22. Dembołęcki, który brał udział w tym pochodzie jako kapelan i spowiednik, uważał lisowczyków, osławionych ze swawoli i okrucieństwa, za wybrane narzędzie Boga do zniszczenia herezji. Wspomniany diariusz wydał pt. „Przestrogi elearów polskich, co ich niegdyś lisowczykami zwano”, w Poznaniu w roku 1623. Czesi przełożyli go na czeski i wydali w Pradze w roku 1908.
W swym obszernym dziele „Wywód jedynowładnego państwa świata”, w którym pokazuje, że „naystarodawnieysze w Europie jest Królestwo Polskie” Dembołęcki roztoczył wizję Polaków i Litwinów jako najstarożytniejszego narodu świata, któremu w przyszłości przypadnie misja panowania nad Ziemią. Prócz argumentacji historycznej i psychologicznej na rzecz swej teorii autor „Wywodu” sięga też po „dowody” natury lingwistycznej. Dembołęcki wywiódł, że pierwotny język, którym mówili Adam i Ewa, nie został zepsuty w czasie, kiedy budowano wieżę Babel. Zachował się on w czystości, mianowicie wśród Jafetczyków i części „Semijan” (potomków Sema), którzy wówczas bawili z dala od Babilonu, mianowicie w Syrii. Stąd język ten można by także nazwać „syryjskim” i istotnie tak był nazwany; ale, oczywista, nie ma on nic wspólnego z tym syryjskim, jakim posługiwali się późniejsi mieszkańcy Syrii, już po wywędrowaniu Scytów Królewskich z Syrii na tereny „dzisiejszej Korony Polskiej”. Główne języki starożytności: greka, łacina, etc., oraz współczesne czasom Dembołęckiego języki zachodnioeuropejskie są – według niego – niczym innym, jak potwornie zniekształconymi narzeczami owego pierwotnego języka „syryjskiego”, czyli scytyckiego, czyli „słowieńskiego”. Na uzasadnienie tej tezy autor przytacza obfity materiał dowodowy, przy czym sposoby, przy pomocy których można zniekształconym słowom „słowieńskim” przywrócić ich pierwotny rdzeń, ujął w 18 reguł. Stwierdzono, że niektóre z tych reguł opierają się na realnej obserwacji zjawisk fonetycznych, mianowicie zauważył Dembołęcki bardzo trafnie bliskość artykulacyjną g i k, b i p, w i b, itp. (reguła 18). Niektóre inne reguły oparte są raczej na obserwacji wymowy cudzoziemców mówiących po polsku: wymowa d jak t, ł jak l, itp.
Jak wyglądają lingwistyczne i etymologiczne dowody Dembołęckiego w „naturze”? Zacznijmy od słowa łacińskiego rex (król), które po francusku brzmi roi, po włosku re, po hiszpańsku rey. Dla Dembołęckiego nie ulega wątpliwości, że wszystkie te słowa pochodzą od staropolskiego słowa „rajnik” (rdzeń: raj), oznaczającego władcę, bo pierwotne królestwo zaczęło się w raju. Istniejący w polszczyźnie wyraz król jest zniekształconym słowem karal, bo karalowie bywali niegdyś sędziami (tu nawiązuje Dembołęcki do biblijnych „sędziów” izraelskich), których to sędziów rajniki (królowie) ustanawiali nad poszczególnymi krajami, by sądzili i karali za popełnione przewinienia. Stąd Dembołęcki konsekwentnie używa w „Wywodzie” wyrazu „rajnik” na oznaczenie władcy, któremu podlegają królowie (karalowie).
A skąd się wzięły nazwy Tygrys i Eufrat oznaczające rzeki, między którymi rozciągało się pierwsze państwo Scytów? Otóż w przypadku wyrazu Tygrys nastąpiło pomieszanie dwóch nazw: Togryś i Tagrodż. Z braku odpowiednich liter oba wyrazy pisano „tygrys” i tym jednym graficznym znakiem oznaczano dwa zupełnie sobie różne desygnaty: pierwszym było zwierzę, „od jadowitego gryzienia rzeczone togryś”, drugim – „rajska rzeka”. Tę zaś dlatego zwano Tagrodż, że grodziła, albo dzieliła, krainę zamieszkiwaną przez bezbożnych potomków Kaina od krainy, w której usadowili się prawi potomkowie Adama (czyli Scytowie). Tagrodż znaczy tedy tyle co przegroda. Nieco inaczej było z nazwą Eufrat. Rzeka ta wypływa z tej samej góry co i Tagrodż (Tygrys) i w toż samo wpada morze, ale w biegu swym robi ogromny skręt od północo-zachodu na południe. Skręt ten nazywano obrotem albo oworotem, „co poprawcy słów przekręcili na Eufrat”.
Łaciński wyraz paradisus (niemieckie Paradies) jest oczywiście zniekształconym słowiańskim wyrazem poradzież, oznaczającym arystokratyczny ustrój, jaki pierwotnie, jeszcze przed upadkiem, panował w raju, mianowicie ustrój, w którym wszyscy mają jednakową wolność mówienia i radzenia (poradzić – poradzież).
Nazwa plemienia Getowie to zniekształcona nazwa Gędowie (od gędzić, ględzić, gawędzić). Gędami nazywano niekiedy Scytów (Polaków i Rusów), gdyż dzieje ich przekazywane były zrazu w pieśniach. Takich pieśni – dodaje bystry autor „Wywodu” — pełno jeszcze miedzy gminem, „osobliwie po Rusi i Moskwie, z których siła się może, kto chce, nauczyć”. Dorzucić warto, że ód wyrazu Gędowie wywodzi się imię Gędymin, przekształcone później na Gedymin; tak jak imię własne: Jagiełło, pochodzi od dwóch odrębnych nazw: Jan Geło, z czasem zespolonych w jedną.
Z kolei warto zwrócić uwagę, że imię własne Gotowie oznaczające lud bynajmniej nie germański, ale scytyjski, wzięło się stąd, że byli oni zawsze „gotowi” do wymarszu. Wreszcie parę zdań na temat imienia Polach, oznaczającego VIII Pana świata, syna Jafeta. Znakomity ten władca rozbił doszczętnie Chamijanów i przywrócił zachwiany na świecie porządek, oraz przeniósł państwo Scytów – Sarmatów – Polaków z Azji na tereny Korony Polskiej, obejmujące na Zachodzie ziemie nad Odrą i Nysą Łużycką. Otóż nazwa Polach wywodzi się stąd, że objął on władzę po-Lachu. Z kolei Lach to zniekształcona nazwa poprzedniego władcy świata Magoga (Magog = mogący, mający moc i władzę), którego przezwano Lęgiem, bo legł na swej stolicy Panoszy.
Ale Polach miał wiele innych jeszcze imion. Zwano go m.in. Tanausem. Starożytność zwała go także Herkulesem, co się wywodzi od przezwiska Harculec (ten, co harcuje po świecie), Gogiem albo Gogustem lub Bogustem, co łacinnicy przekształcili na Augustus, itd. ... Wywód W. Dembołęckiego był popularny także w Rosji, a poniektórzy moskiewscy autorzy wzorowali na nim swe własne mesjanistyczne teorie. Piszący zaś o urodzie języka wielkoruskiego miewali zwykle za odskocznię sławetne zdanie naszego Mrongowiusza: „Jest rzeczą od rozumnych niemieckich pismaków nawet uznaną i od ludzi uczonych dowiedzioną, że mowa polska jest piękniejsza i cudniejsza niż język francuski i niemiecki. Więc się jej poczciwy człowiek wstydzić nie powinien, i owszem, pilno jej się uczyć, o nią dbać i o utrzymanie się jej jak o wielki skarb starać powinien”. Krótko mówiąc, byli pisarze rosyjscy pod wieloma względami uczniami pisarzy polskich, a z biegiem czasu nawet prześcignęli swych  mistrzów, jeśli nie pod względem talentu, to przynajmniej pod względem megalomanii narodowej .
*         *         *

Prawie powszechnie przyjmuje się punkt widzenia, że twórcą pierwszego alfabetu słowiańskiego był grecki mnich Cyryl (w życiu świeckim Konstanty z Sołunia), żyjący w latach 827-869, wysłannik papieża Klemensa do Morawy. Nie sposób jednak ustalić, czy był on twórcą tzw. „cyrylicy”, czy też „głagolicy”, innej, równoległej czcionki słowiańskiej, podobnej do alfabetu greckiego. Cyryl był człowiekiem mądrym, miłośnikiem dysput (stąd zwano go „Filozofem”), znał zarówno język grecki i słowiański, jak też łaciński, arabski i hebrajski. Rozpoczął więc w Morawie wiekopomne dzieło tłumaczenia na tamtejszy język kanonicznych tekstów chrześcijańskich i ich upowszechniania. Po zgonie tego wielkiego męża nauki dzieło kontynuował jego rodzony brat Metody. Po śmierci jednak jego (885 r.) słowiańskie pismo zostało w Morawie wyrugowane z użycia na rzecz czcionki łacińskiej, uczniowie zaś Cyryla i Metodego musieli przenieść się do Bułgarii, gdzie objął ich protekcją książę Borys, a ten kraj z kolei został kolebką właściwie słowiańskiego piśmiennictwa i literatury, rozwijających się tu już od IX wieku i promieniujących na inne państwa słowiańskie, w tym Rosję. Tak uważano w przeszłości i tak się uważa dziś, lecz najnowsze odkrycia archeologiczne (przede wszystkim w zakresie epigrafiki), jak też wnikliwa analiza arabskich i niemieckich kronik z X wieku, pozwalają na wysunięcie twierdzenia, że jeszcze przed wynalezieniem cyrylicy Słowianie posiadali nie tylko własny alfabet, ale też jakieś, do dziś bliżej nieznane, lecz wzmiankowane m.in. przez Ibn Fodlana i Ibn el Nedima teksty pisane. Dotychczas na całym obszernym terytorium Rosji, od Pskowa i Nowogrodu do Riazania odnaleziono tysiące glinianych fragmentów z rozmaitymi napisami w ówczesnym języku ruskim z wieków od X do XII. Zebrano też niemało okazów ze znakami runicznymi, zbliżonymi do znanych z innych terenów znaków germańskich, a szerzej – aryjskich. Dawna Ruś wcale nie była pustynią kulturalną, dlatego też w XII-XIV w. powstała tu ogromna literatura kronikarska i filozoficzna, budząca szacunek i podziw zarówno swą objętością, jak i jakością.
W historiografii jest przyjęty punkt widzenia, że początkiem sensu stricte Państwa Rosyjskiego jest fakt „zaproszenia” do Rusi w 862 roku tzw. „Waregów”. Ale przecież z dziesiątków kronik greckich, łacińskich, skandynawskich, polskich, niemieckich, arabskich, ruskich, bułgarskich można się dowiedzieć, że w IX wieku szeroko pojmowana Ruś była już od dawna, od co najmniej kilku wieków, państwem dobrze zorganizowanym, wysoko rozwiniętym, na którego ziemiach kwitły średniowieczne miasta, ośrodki rzemiosła i handlu: Kijów, Nowogród, Psków, Biełoziersk, Rostow, Izborsk, Smoleńsk, Połock, Murom, Lubiecz, Czernihów, Owrucz, Stara Rusa, Korosteń, Perejasław. Bizantyjscy dziejopisarze odnosili założenie Kijowa na 430 rok; geograf bawarski podawał, że w 866 roku Słowianie posiadali ponad 4000 miast, w tym wiele umocnionych i otoczonych murami obronnymi. Według innych źródeł Bużanie władali 231 miastami, Wołynianie – 70, Narewlanie – 78, Ulicze – 318. Wiele miast znajdowało się na terenie Drewlan, Żytyczów, Krywiczów, na rozległych ziemiach między Bugiem i Niemnem a rzeką Moskwą.
Herodot zresztą pisał, że Helonia, miasto słowiańskich Bodryczów zostało założone w 500 roku p.n.e.; Tacyt zaś w 60 roku po Chrystusie zauważał, iż Germanowie jeszcze nie znają miast, w przeciwieństwie do Słowian, którzy wznoszą piękne budowle i zakładają umocnione grody. Niektórzy historycy rosyjscy twierdzą, że ponad dwudziestu cesarzy rzymskich było z pochodzenia Słowianami: Justyn I, Klaudiusz, Sewerus, Walencjusz, Justynian, Justyn II, Probus, Maksymilian, Walentynian, Dioklecjan, Konstantyn Florus. Cały szereg władców Danii, Szwecji i Norwegii także pochodził z ziem słowiańskich, a za najlepsze oddziały w armiach Rzymu i Bizancjum uchodziły legiony słowiańskie. Dowódcy Wsiegrad, Dobrogost, Tatimir, senator Onagost, minister Damian, pisarz Ammianus, jak też wielu innych wybitnych mężów polityki i kultury w Rzymie i Bizancjum było Słowianami z pochodzenia.
Jeden z historyków podaje, że Nowogród w 350 roku został podbity przez Gotów, a więc już istniał na długo przed tym. Słowianie byli pracowici, wprawni w handlu, uprawie roli, rzemiosłach, ale też w sztuce wojennej. Gdy jednak podbijali ziemie Germanów, pierwsze, co robili, zakładali miasta i organizowali na zdrowych zasadach etycznych życie społeczne. Widocznie nie jest sprawą przypadku, że Skandynawowie nazywali Ruś Północną Gardaryką czyli Państwem Miast.
W 864 roku 200 uzbrojonych okrętów ruskich rzuca cień przerażenia na mieszkańców stolicy Cesarstwa Bizancjum. Nawiasem mówiąc, jeszcze w VI wieku Grecy i Awarowie zapraszali mistrzów słowiańskich do budowy wielkich łodzi i okrętów. Od VII do IX wieku potężne floty polańsko-ruskie wielokrotnie brały udział w rozmaitych bitwach toczonych między sobą przez dowódców Skandynawii i Bizancjum. Bohater „Wielkiej Eddy” Niord był Wenetem, Słowianinem pochodzącym z Ziemi Nurskiej. W tym czasie Słowianie, stanowiący widocznie jedność polańsko-rusko-bułgarską, wielokrotnie zadawali porażki Grekom zarówno na wodzie, jak i na lądzie.
Obyczaje wojenne Słowian nie były okrutne, gdy np. brano jeńców, to ani ich mordowano, ani kaleczono, ani poniżano, ani przekształcano w niewolników – zaraz po przyprowadzeniu na ziemie słowiańskie puszczano wolno. Mogli się tu osiedlać, spokojnie żyć i pracować.
Na ziemiach słowiańskich bez porównania wcześniej niż na germańskich rozkwitło pisarstwo, rzemiosła, pierwociny przemysłu, rolnictwo. W „Wielkiej Eddzie” i „Małej Eddzie” Kraj Wenetów, a więc Polska, jest nazywany krajem mądrości, stamtąd mieli pochodzić liczni bohaterowie, a więc półbogowie, Skandynawii; w dawnych zaś językach germańskich aż się roi od wyrazów słowiańskich, szczególnie jeśli chodzi o terminologię naukową czy techniczną. Już w VIII wieku Ruś Czerwona słynęła z tego, że biła najlepszą monetę z tzw. „czerwonego” złota o najwyższej próbie czystości, niedostępnej innym Europejczykom. Wielka Brytania czy Francja dopiero po kilku stuleciach potrafiły osiągnąć ten poziom mistrzostwa.
Zauważalną rolę w życiu starożytnych Słowian odegrali Krywiczowie, którzy około VI wieku wywędrowali na wschód z Powiśla. Stanowili oni w VIII stuleciu silny związek etniczny, zajmujący obszerne tereny wokół Nowogrodu, Pskowa, Połocka i Smoleńska. W IX wieku, ze względu na obszerność terenu rozdzielili się, tworząc trzy słowiańskie państwa odpowiednio ze stolicami w Połocku, Smoleńsku i Pskowie. W procesie konsolidacji etnicznej przybysze słowiańscy wchłonęli na tych terenach pierwiastek bałcki i zachodnio-ugrofiński. (Por.: Georgij Sztychau, „Wytoki biełaruskaj dziarżaunasci”, w: „Biełaruski histaryczny czasopis”, nr 1, 1993, s 25-26).
Właśnie Krywiczowie założyli Wilno, choć ich pierwsze stolice znajdowały się w Kiernowie i Trokach. Przez kilka stuleci trwał proces fermentacji etniczno-socjalnej, aż wreszcie powstało Wielkie Księstwo Litewskie. Białoruski naukowiec Iwan Sawierczanka pisze: „Wielkie Księstwo Litewskie zaczęło się kształtować w XIII st. na gospodarczych i kulturowych podstawach dawnych księstw słowiańskich jako wynik gromadzenia wokół siebie terenów sąsiednich przez Nowogródek, w tym także ziem zasiedlonych przez Litwinów, Łatgałów, Jaćwingów i in. (...) Nowogródek w ciągu całego XIII w. bez przerwy dążył do poszerzenia swych granic. Początek temu procesowi dał książę Mendog (pierwsza połowa XIII st.). Na czas jego czas panowania przypada właśnie utworzenie „Litwy Mendoga”... Syn Mendoga Wojszełk skutecznie kontynuował politykę ojca. Spróbował przyłączyć do Nowogródka tereny połocko-witebskie i ostatecznie podbił ziemię litewską, nalszczańską i dziewałtowską, zasiedlone przez Bałtów. Latopis Galicko-Wołyński o 1263 r. podaje: „Wojszełk pójdzie z Pińczuki do Nowogródka, a stamtąd weźmie ze sobą Nowogrodzian i pójdzie w Litwę kniażit’... W lato (1264) zaczął Wojszełk kniażit’ w całej ziemi Litewskiej i zaczął wrogów swych wybijać. Wybił ich wielość bez liku, a drudzy się rozbiegli”...
Później zaś „i pójdzie Wojszełk w sile ciężkiej i zacznie brać grody w Dziewałcie i Nalszczanach. Grody pobrał a wrogów swych wybił”... Właśnie od czasów Wojszełka za Państwem Nowogródzkim, które w całości opanowało ziemie litewskie, umocowała się nazwa „Litwa”, „Księstwo Litewskie”, a później „Wielkie Księstwo Litewskie”... Państwo to już wtedy było tylko nominalnie litewskim. Rolę dominującą w Państwie Nowogrodzkim odgrywał etnos słowiański, Litwini zaś powoli się asymilowali, z biegiem lat w ogóle zanikając w żywiole słowiańskim. Od plemienia tego została tylko nazwa potężnego słowiańskiego państwa w środku Europy – Wielkiego Księstwa Litewskiego ze stolicą w Nowogródku.” („Biełaruski Histaryczny Czasopis”, nr 2, 1993, s. 11-12).
W IX wieku istniał szereg państw wschodniosłowiańskich, wśród których rolę wiodącą odgrywał Kijów, a od XIV – Wilno i Moskwa. Państwowość ruska kształtowała się jako wytwór naturalnych elit społecznych, które powoli, lecz nieustannie wyłaniały się z masy ludności na skutek m.in. postępującego procesu społecznego podziału pracy.
*         *         *

W Rosji od XV wieku było popularne hasło, iż Moskwa jest „Trzecim Rzymem”, a więc stolicą świata. Uczony i pisarz polsko-amerykański Frank Kmietowicz w książce „Kiedy Kraków był „Trzecim Rzymem” (Białystok 1994) dowiódł, że Polska przyjęła chrzest z rąk Cyryla i Metodego o półtora stulecia wcześniej niż chrzest katolicki odbyty w 966 roku, a Kraków przez kilkanaście dziesięcioleci był wszechsłowiańską metropolią, „Trzecim Rzymem”. O genezie zaś tego ostatniego pojęcia uczony pisze: „Cesarz rzymski Konstantyn Wielki zbudował nad Bosforem miasto, które od jego imienia zwało się Konstantynopolem. Miała to być druga stolica cesarstwa. Konstantyn powołał w nim senat, przeniósł tu starożytne rodziny arystokratyczne i na monetach bitych w tym mieście kazał umieścić rzymską lwicę. Słowem, był to dla niego drugi, względnie „nowy” Rzym.
Konstantynopol utrzymał swą wysoką pozycję w czasach kiedy rozwinęło się chrześcijaństwo. Drugi sobór, który odbył się w tym mieście w 381 roku, ustalił, że biskup Konstantynopola jest pod względem znaczenia drugim hierarchą w Kościele, za biskupem Rzymu. (...) Pisarze bizantyjscy zwyczajowo nazywali Konstantynopol „Nowym Rzymem”. Chociaż, jako Grecy, posługiwali się swoim językiem, niemniej jednak uważali się za Rzymian, a nie za Hellenów. Upadek cesarstwa zachodnio-rzymskiego wzmocnił pozycję Konstantynopola. Stał się on stolicą potężnego cesarstwa, które uważało się za centrum ówczesnego świata. Podczas gdy „Stary Rzym” podupadał, „Nowy Rzym” stawał się kwitnącym miastem.
Podział Kościoła na „wschodni” i „zachodni” w 1054 roku wzmocnił pozycję patriarchy Konstantynopola. Został on bowiem „papieżem” Wschodniego Kościoła. Lecz dla „drugiego Rzymu” przyszły ciężkie czasy. W 1457 roku Turcy zdobyli Konstantynopol. Cesarz ratował się ucieczką, natomiast patriarcha pozostał na miejscu. Turcy zezwolili mu na sprawowanie władzy kościelnej, niemniej jednak musiał się dostosować do nowego porządku, wskutek czego jego autorytet znacznie podupadł. Skończyła się era „drugiego Rzymu”... Rodzina cesarza wschodnio-rzymskiego znalazła się w Rzymie.
Iwan III, książę moskiewski, ożenił się w 1472 roku z Zofią Paleolog, kuzynką ostatniego cesarza Konstantynopola. Moskwa w tych czasach wysunęła się na czoło miast rosyjskich. W 1326 roku metropolita kijowski przeniósł tu swoją siedzibę. Moskwa zupełnie zmieniła swój wygląd, kiedy Zofia Paleolog przybyła tam z Nowego Rzymu. Ambitna księżniczka grecka marzyła o zniszczeniu potęgi tureckiej rosyjskimi rękami.
Wpierw sprowadziła architektów, którzy drewniany gród przebudowali na nowoczesne miasto. Mężowi swojemu, uważającemu się za „cara Wszechrosji”, podsunęła ideę mianowania się cesarzem Konstantynopola. Pomysł przypadł do gustu Iwanowi III. Ogłosił więc, że jest spadkobiercą cesarstwa greckiego. Kazał nad swoim tronem przybić dwugłowego orła, który stanowił herb cesarstwa wschodniorzymskiego i zlecił swojemu metropolicie, by go ukoronował na cesarza według obrządku bizantyjskiego. Na swym dworze wprowadził zwyczaje dworu greckiego. W ten sposób rozwinęła się idea „Trzeciego Rzymu”.
Metropolita moskiewski pozostawał pod jurysdykcją kościelną patriarchy w Konstantynopolu. Lecz w 1589 roku Jeremiasz II, patriarcha Konstantynopola, przybył do Moskwy i konsekrował metropolitę Joba jako niezależnego patriarchę. W dwa lata później wszyscy patriarchowie Kościołów Wschodnich uznali patriarchat moskiewski. Moskwa stała się siedzibą nie tylko cesarza, ale i patriarchy, który był całkowicie niezależny od patriarchy Konstantynopola”... A władzę swą rozciągał nad rozległymi obszarami ziem słowiańskich i innych.
Jak twierdzi Frank Kmietowicz („Kiedy Kraków był „Trzecim Rzymem”, s. 108), w IX – X wiekach biskupstwo kijowskie obrządku cyrylo-metodiańskiego było podporządkowane takiejże metropolii krakowskiej i dopiero w 1039 roku Jarosław Mądry wytargował z Bizancjum porozumienie, na którego mocy w Kijowie powstała autonomiczna metropolia o charakterze greckim, ale już oderwana od ośrodka w Krakowie. Frank Kmietowicz uznaje za fakt, że Kraków był „Trzecim Rzymem” dużo wcześniej niż Moskwa. „Rezydowali w nim arcybiskupi obrządku słowiańskiego, którzy byli przez dłuższy okres czasu niezależni od Rzymu i Konstantynopola.
*         *         *

Szlachta w Rosji nazywała się początkowo „bojarstwem”, potem zaś „dworiaństwem”. Historyk rosyjski Spiridow w księdze „Rodosłownoj Rossijskoj Słowar” (t. 1, Moskwa 1792, s. XLII) wyprowadza słowo „bojarin” raz od wyrazu „boleć”, czyli z całego serca przeżywać, przejmować się losami ojczyzny i uczestniczyć gorliwie w jej kierowaniu; to znów wyprowadza etymologiczną konstrukcję od sarmackiego (fińskiego) „Pojarik” – „człowiek mądry”, „rozumna głowa”, – a więc dygnitarz, wielmoża; albo od połączenia „boj-jaryj” czyli „bój jary” i skłania się w końcu do interpretacji pierwszej, podkreślającej takie cechy bojara jak miłość ojczyzny i pilne kierowanie sprawami państwa. Bardzo często wyprowadza się pojęcie „bojar” od „boju”. Szlachcic to „bojar”, czyli ktoś, kto idzie do boju, gdy ojczyzna znajdzie się w niebezpieczeństwie, lub gdy władca postanowił podbić ziemie osłabionych lub wrogich sąsiadów.
Przypomnijmy, że podobny pluralizm zdań od lat istnieje także w kwestii pojęcia polskiego „szlachta”. Wacław Gąsiorowski pisze: „Wyraz „szlachta” pochodzi od Lechitów, którzy niegdyś, wespół z Kmieciami, zażywali na ziemi polskiej pełni obywatelskich praw, a którzy z biegiem czasu, zwąc się pochodzącymi „z Lechitów”, „z Lechciców”, „ślechciców” czyli mając się za szlachciców, zdołali wywalczyć sobie przed Kmieciami pierwszeństwo”. Na to tłumaczenie godzi się i Niesiecki i Lelewel, a z nimi Bartoszewicz, Wojciechowski i Piekosiński. Bandtke miano „szlachta” wywodzi od „sława” i „słynąć”, T. Czacki z niemieckiego „Schlacht” (bitwa), a S. Sołowjow od „szlak”.
Szlachta to, według Gąsiorowskiego, ci, „którzy na te tarcze herbowe krwią i miazgą własnych ciał zasłużyli, którzy wzięli je jako najwyższą cnót i zasług nagrodę, którzy imionami swymi zbudowali Rzeczypospolitej świątynię niespożytej mocy, niegasnącej chwały, którzy sprawili, że my, współcześni na nasze znojne a łzawe bytowanie mamy niewyczerpane skarby tężyzny narodowej, mamy na stal hartowne serca, mamy ożywcze strumienie historyi, mamy skrzące się dzielnością i męstwem drogowskazy”.
Niezależnie od tego, jak się nazywa ta rycerska warstwa każdego etnosu, stanowiła jego naturalnie powstającą elitę, która – o ile znalazła się na poziomie zadania – tworzyła początkowo zręby państwa, a potem wznosiła jego siłę i potęgę oraz broniła je w razie niebezpieczeństwa, jak też sprzyjała rozwojowi kultury, sztuki i nauki. „Warstwa feudalnych panów, która swoje bogactwa gromadziła nie dzięki pracy własnej, lecz dzięki cudzej pracy w dziedzinie gospodarki oraz dzięki politycznym przywilejom, mogła dzięki produktowi zniewolonej pracy – i tak czyniła z zawsze właściwym sobie „szerokim gestem” – utrzymać wraz z sobą ekonomicznie bezproduktywną warstwę intelektualistów i oddających się kontemplacji mnichów; w dwójnasób zaś była to w stanie czynić wówczas, gdy dzierżyła w swych rękach także liczne najwyższe urzędy i godności kościelne”... (M. Scheler, „Problemy socjologii wiedzy”). Wyrobiła też w ten sposób w sobie niepospolite zalety ducha, stając się pod wieloma względami elitą z prawdziwego zdarzenia. Elita bowiem, jak chce V. Pareto, „to klasa ludzi, którzy w swojej dziedzinie działalności mają najwyższy wskaźnik osiągnięć”. Nic jednak nie jest wieczne pod słońcem. Elity też przemijają, gdy ulegną zwyrodnieniu, a przez to osłabieniu. „Arystokracje nie są trwałe. Jakiekolwiek są tego przyczyny, nie ulega wątpliwości, że po pewnym upływie czasu przemijają. Historia jest cmentarzyskiem arystokracji” (V. Pareto).
Powstanie państw ruskich, początkowo w postaci Rusi-Ukrainy, białoruskiego Księstwa Połockiego (i następnie tzw. Litewskiego), jak też Księstw Nowogrodzkiego, Pskowskiego, Suzdalskiego, Rostowskiego, lecz przede wszystkim Moskiewskiego i wyrośniętej z niego potężnej Rosji, było u swych podstaw związane ze starciem na śmierć i życie nie tylko szeregu prężnych i wojowniczych etnosów, ale też trzech silnych religii: judaizmu, islamu i chrześcijaństwa oraz słowiańskiego „pogaństwa” [paskudny wyraz manipulatywny, już z samej zasady perfidnie dyskredytujący i poniżający wysoko rozwinięte kosmologiczne religie przedchrześcijańskie!]. Ta wojna wszystkich przeciwko wszystkim trwała kilka stuleci, a chrześcijaństwo obrządku wschodniego zostało przez Ruś przyjęte dopiero za piątym podejściem. Jan Jarco w jednym ze swych tekstów uwypukla okoliczność, że zanim św. Włodzimierz zdecydował się na chrzest w obrządku słowiańskim z rąk Greków, księżna Olga tuż po chrzcie w Konstantynopolu prosiła Niemców o biskupa i prezbiterów (959); w 973 roku odnotowano poselstwo ruskie na dworze Ottona I, a w 979 ponownie przybyli wysłannicy papieża do Kijowa, papież Benedykt VII (974-983) wysłał posłańców do księcia Jaropołka, uważanego za księcia katolickiego. Tak częste kontakty świadczą o szczególnej aktywności Stolicy Apostolskiej wobec Rusi i o jej współdziałaniu z Bizancjum w zakresie ostatecznej chrystianizacji Rusi.
Mimo zabiegu Niemców o podporządkowanie swojej „Reichskirche” kijowskich Słowian, co udało się w wypadku Czech, Moraw, Słowacji i Polski, obrządek łaciński okazał się dla Rusi nieatrakcyjny. Nie mieli jednak nic przeciwko wierze łacinników, skoro zapisali słowa papieskich delegatów: „Wiara nasza jest światłem, kłaniamy się Bogu, który stworzył niebo i ziemię, gwiazdy, księżyc i wszystko, co oddycha.” Sam zresztą filozof grecki pouczający Włodzimierza stwierdził o wierze z Rzymu: „ich zaś wiara mało się różni od naszej”. Nie podobały się jednak praktyczne przykazania: Poszczenie wedle siły, odprawianie na przaśnikach, czyli opłatkach, których Bóg nie przykazał, a także cerkiewne nabożeństwo ich: i widzieliśmy w świątyni mnogie nabożeństwa odprawiane, a piękności nie widzieliśmy żadnej. Przeważyła wyższa kultura bizantyńska i intensywniejsze związki polityczne i gospodarcze z Bizancjum, a przede wszystkim tradycja. Włodzimierz odrzucił łacinników, jak stwierdza latopis, „gdyż ojcowie nasi tego nie przyjęli. A na rzecz Konstantynopola przemówił podobny argument: „jeśliby lichy był zakon grecki, to nie przyjęłaby go babka twoja, Olga, która była najmądrzejsza ze wszystkich ludzi.
Bynajmniej nie przesadza ruski latopis w nazywaniu misjonarzy greckich „filozofami”. Wydedukowane wręcz sofistycznie „najwcześniejsze nawrócenie Rusi” miało miejsce w latach trzydziestych IX wieku przez heretyckiego, obrazoburczego patriarchę Jana Gramatyka za ostatniego obrazoburczego cesarza Teofila. Wielce uczony filozof, Ormianin, Jan Gramatyk miał stworzyć pierwsze pismo dla nawrócenia Słowian, z którego skorzystał później Konstantyn-Cyryl, także filozof, podczas misji chazarskiej i morawskiej. W misji dyplomatycznej i ewangelizacyjnej Grecy posługiwali się uczonymi filozofami. Nawracali słowem, argumentami, sztuką, a nie mieczem, jak czynili to „Niemcy z Rzymu”. Piśmiennictwo w języku lokalnym, ikona i muzyka stanowiły dla nich podstawowe narzędzie chrystianizacji. Swą katechizację księcia Włodzimierza grecki filozof rozpoczął od dyskredytacji rywali muzułmańskich, żydowskich i łacińskich, stosując metodę dialogu. Raz po raz Włodzimierz mógł komentować słowa greckiego misjonarza, zadawać pytania, żądać wyjaśnień, dociekać. Zaintrygowawszy katechumena, filozof przykuł jego uwagę do całej historii zbawienia (około 5000 słów). Pod koniec wykładu wiary znów było miejsce na pytania, wyjaśnienia, rozwianie wątpliwości. Wreszcie w podsumowaniu katechezy, filozof posłużył się dydaktyczną metodą poglądową: „pokazał Włodzimierzowi zasłonę, na której był namalowany Sąd Pański (...). Włodzimierz zaś westchnąwszy, rzekł: «Dobrze jest tym po prawicy, biada zaś tym po lewicy». On zaś rzekł: «Jeśli chcesz po prawicy ze sprawiedliwymi stanąć, to ochrzcij się». Skutek był oczywisty: „Włodzimierz wziął to do serca.
Misjonarze greccy nie spieszyli się, nie przynaglali, lecz pozwolili Włodzimierzowi na bezpośrednią konfrontację z innymi wiarami. U muzułmanów Rusowie stwierdzili „plugawe sprawy”, u Niemców „piękności nie widzieliśmy żadnej. Natomiast u Greków: „patriarcha kazał zwołać kler, wedle obyczaju odprawił świąteczne nabożeństwo, i kadzidła zapalono, i chóry wykonały pienia. I poszedł car z nimi do cerkwi i postawili ich na przestronnym miejscu, pokazując im piękno cerkiewne, pienia i nabożeństwo archijerejskie, obrzędy diakonów, opowiadając im o służeniu Bogu swemu. Toteż wobec rady książęcej stwierdzili: „I nie wiedzieliśmy, w niebie li byliśmy, czy na ziemi; nie ma bowiem na ziemi takiego widowiska ni piękna takiego, i nie wiemy, jak opowiedzieć o tym, tylko to wiemy, że tam Bóg z ludźmi przebywa, i nabożeństwo ich jest najlepsze ze wszystkich krajów. My zaś nie możemy zapomnieć piękna tego, każdy bowiem człowiek, gdy skosztuje słodkości, później gorzkości nie przyjmuje, tako i my nie możemy tu żyć.” Decyzja Rusi była prosta: „Odpowiadając zaś Wlodziemierz rzekł: «Gdzie chrzest przyjmiemy?» Oni zaś rzekli: «Gdzie ci lubo».
Jak bardzo nieproste jest zagadnienie chrztu św. Włodzimierza, świadczy fakt, że na jego temat ukazało się dotychczas ponad 5000 publikacji. Spory dotyczą w tym wypadku wszystkiego: daty, miejsca, szafarzy, okoliczności kulturowych i politycznych, przyczyn, skutków i znaczenia. Powodem aż takich rozbieżności są nie tylko różne tendencje kościelne, narodowe, polityczne, systemowe, światopoglądowe, które w odmiennych interpretacjach wydarzenia szukają swego uzasadnienia, lecz przede wszystkim same źródła historyczne. Jak na kolejne wydarzenie z serii „chrztów Rusi” źródeł tych nie jest za wiele. Prócz tuzina staroruskich zabytków piśmiennych zachowało się tyle samo wzmianek arabskich. Z wyjątkiem folkloru skandynawskiego, który, naturalnie, Normanom przypisuje chrzest Waldemara, cały łaciński Zachód i najważniejsze w tym wypadku Bizancjum zupełnie w tej kwestii milczą.
W dążeniu ku wyjątkowości przypisano Rusi nie tylko fantastyczne pochodzenie, apostolskie uświęcenie, wielość chrztów, zalety wszystkich wiar, lecz także samonawrócenie, wręcz niejako odrębne dla Rusi objawienie. Z tego kompleksu wzięły się sprzeczne ze sobą staroruskie źródła, które już in statu nascendi Kościoła na Rusi powodowały zamieszanie, niepewność, kontrowersje. Skumulowanie w jednym roku 988 wydarzeń aż z trzech lat i z trzech odrębnych utworów rozbudziło wątpliwości. Sam latopisarz, forsując bizantyńską legendę, polemizował z tubylczą pamięcią samych ochrzczonych kijowian, którzy śmieli twierdzić inaczej. Kontrowersje historyków nowożytnych i współczesnych mają więc swoją pożywkę w staroruskim pluralizmie.
Najwcześniejszą datę chrztu św. Włodzimierza podaje „Czytanie o żywocie i straceniu świętych męczenników Borysa i Gleba” przypisywane św. Nestorowi. Stoi tam najwyraźniej, że Włodzimierz ochrzcił się w roku 6490 od stworzenia świata, czyli 982. Zupełnie to samo podaje autor „Żywotu błogosławionego Włodzimierza”, który twierdzi, że „tenże 30 lat i 3 po chrzcie świętym przeżył”. Jeśli odjąć 33 lata od śmierci Włodzimierza (1015), wychodzi tenże rok 982. Łatwo jest przypisać pomyłkę jakiemuś jednemu kopiście (6490 miast 6495), w czym lubują się niestrudzeni rosyjscy poprawiacze swoich źródeł. Uczciwiej jest jednak przyznać, że data ta wzięła się z czystej megalomanii: aby upodobnić Włodzimierza do Mojżesza autor „Żywota” po prostu zmyślił: „Jako w 40 dni i 3 Mojżesz po daniu prawa zmarł... tak i tenże 30 lat i 3 po chrzcie świętym przeżył (co równocześnie przypomina wiek Chrystusowy – 33 lat). Żywot południoworuski podaje „rok po narodzeniu Chrystusa 981, jako nasz ruski kronikarz święty Nestor świadczy.
Kolejną datę – 375 roku Higry, tj. pomiędzy 24 maja 985 a 12 maja 986, podaje dość bezstroski względem chronologii Ibn al-Atir, kiedy to amir Samsam ad-Daul miał wyzwolić Greka Bardasa Sklerosa. „Wówczas został (Włodzimierz) chrześcijaninem i był to początek chrześcijaństwa u Rusów.
Najpoważniej potraktowano rok 987, ponieważ aż trzy źródła staroruskie głosiły zgodnie, że „po świętym Chrzcie pożył błogosławiony kniaź Władimier lat 28 (najstarszy „Żywot”); w trzecim roku (po chrzcie) Korsuń miasto zdobył” („Wspomnienie” Jakuba Mnicha; zdobycie Chersonezu ustalono na r. 989); „Czytanie o Borysie i Hlebie” podaje wprost datę 6495, czyli 987.
Za rokiem 988 przemawia jedynie „Powieść minionych lat” i późniejsza sofistyka, która celem uzasadnienia kolejnych jubileuszy argumentuje, że Jakub Mnich, Nestor i inni zwolennicy roku 987 nie znali działań arytmetycznych, lecz „liczyli na palcach”, albo też – jak pisze współcześnie miński metropolita Filaret – „Ruś trzymała się kalendarza marcowego. Ale osta­nie miesiące roku marcowego 987 były równocześnie pierwszymi miesiącami roku styczniowego 988. Dlatego zgodnie ze współczesnym kalendarzem św. Włodzimierz ochrzcił się w 988 roku, pomiędzy 1 stycznia a 1 marca.
Inne źródła podają jeszcze parę późniejszych dat do wyboru. Jachia Antiocheński twierdzi, że „metropolici i biskupi cesarza Bazylego ochrzcili Wielkiego Księcia i jego kraj później”, tj. latem lub jesienią 989 roku. Thietmar przeniósł chrzest Włodzimierza na rok 996. W latach 1722-1745 Teofan Prokopowicz pisał, że chrzest Rusi nastąpił pomiędzy rokiem 1000 a 1008.
Legenda korsuńska z „Powieści minionych lat” kategorycznie twierdzi, że św. „równoapostolski” książę Włodzimierz „ochrzcił się w cerkwi świętego Bazylego, a znajduje się cerkiew ta w Korsuniu w środku grodu, gdzie targ odbywają korsunianie... Nie znający zaś prawdy mówią, jakoby ochrzcił się w Kijowie, inni zaś mówią – w Wasylewie, a jeszcze inni inaczej powiadają. Stare Żywoty Włodzimierza z reguły powtarzają wersję chersoneską. W ramach teorii chersoneskiej latopis ipatiewski mówi o cerkwi Świętej Sofii, latopis radziwiłłowski o cerkwi Świętej Bogarodzicy, latopis włodzimierski – o cerkwi Zbawiciela.
Kontrowersje staroruskie pomiędzy grekofilami i grekofobami przeniosły się na grunt współczesny. Historiografii rosyjskiej w znacznej mierze odpowiadał Chersonez, lecz najwybitniejsi historycy, jak A. Szachmatow, J. Gołubiński, I. Parchomienko, odrzucili teorię chersoneską ze względu na datę i jawnie manipulatorską propagandę grecką na Rusi. Historiografia ukraińska podbudowywała młody patriotyzm wersją o chrzcie w Kijowie lub Wasylewie przed wyprawą na Chersonez. Wobec braku oczywistego dowodu, iż chrzest św. Włodzimierza nastąpił w Kijowie, niektórzy zwolennicy rodzimej chrzcielnicy dla Włodzimierza czynią stawkę na Wasylew na tej podstawie, że książę kijowski obrał chrześcijańskie imię cesarskiego szwagra Bazylego i celem upamiętnienia chrztu w owym miejscu zbudowano gród Wasylew. Wielu natomiast powtarza za A. Szachmatowem: „Rezygnujemy z jakiejkolwiek próby rozwiązania problemu, gdzie w rzeczywistości ochrzcił się Włodzimierz – w Kijowie, Wasylewie czy Chersonezie”.
Istnieją cztery teorie na temat szafarzy chrztu Włodzimierza i Rusi. Najbardziej tradycyjna, teoria bizantyńska, ma swoje podstawy w legendzie chersoneskiej i całym późniejszym procesie bizantynizacji Rusi. Ona też dominuje w wypowiedziach hierarchów Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego. Radykalnie przeciwstawiana jest teoria rzymska, zgodnie z którą św. Włodzimierz został nawrócony przez norweskiego króla Olafa Tryggwisona, a ochrzcił go w obrządku łacińskim osobisty biskup Olafa – Paul, co miało pociągnąć za sobą ustanowienie na Rusi hierarchii łacińskiej.
Według teorii bułgarskiej zapoczątkowanej przez rosyjskiego historyka prawosławnego M. Prisiołkowa, św. Włodzimierz ochrzcił się na Rusi sam z rąk miejscowego duchowieństwa, natomiast do chrystianizacji Rusi i organizacji Kościoła sprowadził hierarchię i duchowieństwo z bułgarskiej Chrydy. Teoria ta miała najwięcej zwolenników. Zbieżna z nią teoria macedońska wysunięta przez o. Iryneja Nazarko, podkreśla wpływ na chrystianizację Rusi cyrylo-metodiańskiej Macedonii. Przeróżne argumenty każdej z tych teorii nie wykazują niezbicie, kto ochrzcił św. Włodzimierza. Wykazują natomiast jedno: chrystianizacja Rusi była dziełem międzynarodowym.

Wobec niepewności Starorusinów co do roku, miejsca i innych okoliczności chrztu św. Włodzimierza pisarze Rusi Kijowskiej wysunęli zdumiewającą teorię o jego samonawróceniu. Najstarszy „Żywot św. Włodzimierza” już w pierwszym zdaniu stwierdza, że „błogosławiony kniaź Włodzimierz, wnuk Olgi, ochrzcił się sam. Autor wykazuje szczególne wybraństwo i sprzyjanie Opatrzności Bożej swemu narzędziu, upodobnionemu do proroka Dawida, Ezechiela, Jessego i „wielkiego cara Konstantyna. Jakub Mnich we „Wspomnieniu i mowie pochwalnej” powiada: „Jak pragnie jeleń źródeł wodnych, tak pragnął prawowierny kniaź Włodzimierz świętego chrztu i Bóg spełnił pragnienie jego... Ochrzcił się zaś kniaź Włodzimierz sam i dzieci swoje i cały dom swój świętym chrztem oświecił. Najdobitniej sformułował teorię samonawrócenia metropolita Hilarion w „Słowie o prawie i łasce”: Cud przedziwny: inni królowie i władcy, chociaż widzieli wszystkie dzieła świętych mężów, nie uwierzyli, a raczej oddawali ich na cierpienia i męki; ty zaś, o błogosławiony, bez tego wszystkiego przyszedłeś do Chrystusa. Kierując się tylko swoim rozumem i umysłem, zrozumiałeś, że jest jeden Bóg Stwórca rzeczy widzialnych i niewidzialnych, niebieskich i ziemskich, i że posłał na świat dla zbawienia swego umiłowanego Syna. I z tymi myślami wstąpiłeś do świętej kąpieli. W „Czytaniu o świętym Borysie i Glebie” wielebny Nestor pisze wręcz: „Jego Bóg natchnął i bez niczyjej pomocy sprawił, że stał się chrześcijaninem jako dawny  Placyd... Tak samo i tenże Włodzimierz miał objawienie Boże, żeby stał się chrześcijaninem.
Przegląd źródeł pozwala stwierdzić tylko jedno: sfałszowaną metrykę chrztu 988 roku wystawili Rusi muzułamańscy Arabowie i sami skrybowie ruscy dopiero po dwóch wiekach od tego wydarzenia. Żadna kancelaria kościelna lub cesarska nie dysponuje wiarygodnym dokumentem. Jeden jedyny dokument bizantyński, Skylitzesa, dotyczy wszakże małżeństwa Waldemara z cesarską siostrą Anną w zamian za pomoc Rusów w uśmierzeniu rebelii w Bizancjum i Chersonezie. Ta wyjątkowa purpura dla koczowniczej dynastii skandynawskich Rurykowiczów była nie do pomyślenia bez uprzedniego chrztu „kagana”. Z teorii „pięciu chrztów” wiadomo jednak, że chrzest przyjmowały kolejne watahy Normanów zajmujące Kijów i kolonie greckie, po czym nowi panowie faktorii handlowo-militarnych przywozili tam skandynawskich bożków. Dlatego o wiarołomnych Rusach pisano na Zachodzie, iż chrzcili się fikcyjnie, jak św. Olga baptizata ficte.
Mieszanina ludów wątłego państwowo dominium ruskiego, łasego na dobrodziejstwa prosperującego świata chrześcijańskiego, mogła dążyć do partnerskiej godności tylko poprzez religię, która zapewniała piśmiennictwo, kancelarię, prawo, organizację i nawet technologię. Co światlejsi „kuningowie” cywilizowali się przez „chrzty prywatne” i przez chrześcijańskie małżonki z Bułgarii (Swiatosław) lub porywane wprost z greckich klasztorów (Jaropełk). Podbici Słowianie bronili się przed obcymi bożkami we własnym obrządku. Pogaństwo to było bezsilne i nader prymitywne, by scalić ruski kaganat. Obrządek słowiański tworzył tymczasem szeroką wspólnotę poddanych, która slawizowała kniaziów, bojarów i drużynę. Chrzest św. Włodzimierza – niezależnie od daty, miejsca i szafarzy – był próbą wpisania się w świat cywilizowany, ustalenia „miejsca Rusi w świecie”. W obronie przed północnymi sąsiadami cesarstwo przez wieki budowało bizantyńskie „commonwealth”. Wszystkie „Sklawinie”, od Bułgarii przez Morawy do Rusi, po kolei przyjmowały zgotowane w Konstantynopolu struktury „mniejszych braci” cesarza z „azbukami” jako sztandarem suwerenności na czele. Włodzimierz jako udziałowiec w świętej dynastii chazarskiego kagana po półtora wieku od jego ucieczki do Połocka miał szansę współkształtowania zachodniego Cesarstwa Rzymskiego, albo spokrewnienia się z prawdziwym cesarzem Bazylim. Wybrał „urodzoną w purpurze” cesarzównę Annę. Chrześcijaństwa nie musiał wybierać. Uczyniła to wcześniej „babka Olga”, prawdopodobnie „stary Igor” i zamordowany przez Włodzimierza własny brat Jaropełk. Było to chrześcijaństwo prawie rodowe. Ono mogło się nie podobać Annie z powodu „heretyckiej” skazy obrządku słowiańskiego, lecz od „naprawy wiary” byli przecież duchowni z Chersonezu. Zarówno chrzest 988 roku jak ewentualna rebaptyzacja w tym okresie pozostają domysłami. Pewne jest tylko, iż małżeństwo zostało zawarte między chrześcijanami, tj. siostrą „głowy Kościoła” i neokonwertytą Włodzimierzem. „Doskonały” chrzest Rusi w obrządku bizantyńskim był następstwem niezwykłego sojuszu Rusi z Bizancjum znajdującym się w potrzebie. Dopiero z naprawiania przez Greków wiary ruskiej (secta Rusiae, jak określił ją papież Jan XIII) wzięła się legenda chersoneska, podstawa współczesnej „naukowej” wiary w chrzest Rusi w 988 roku.
Za legendą chersoneską historiografia światowa przyjmuje ogólnie następujące okoliczności chrzu Rusi: We wrześniu 987 roku zbuntowany generał bizantyński Bardas Fokas ogłosił się cesarzem. Uzurpator uznany przez całą Azję Mniejszą wyruszył na Konstantynopol. W rozpaczliwej sytuacji cesarz Bazyli II zimą 987/988 wysłał do Włodzimierza poselstwo o pomoc. Umowa przewidywała rękę cesarzówny Anny pod warunkiem chrztu i chrystianizacji ludu. Wiosną lub latem 988 roku 6000 ruskich wojów przybyło do Konstantynopola. W bitwie pod Chryzopolis i Abydus tron Bazylego został uratowany. Włodzimierz i kijowianie przyjęli chrzest. Lecz po zwycięstwie cesarz nie kwapił się z wypełnieniem obietnic. Włodzimierz w odwecie zajął Chersonez w czerwcu 989 roku. Upadek Chersonezu i kolejna rewolta Bardasa Sklerosa oraz napady Bułgarów zmusiły cesarza do poświęcenia siostrzyczki. Anna przybyła do Chersonezu, gdzie odbył się ślub. Włodzimierz oddał Chersonez jako „wiano” i zabrał cesarzównę na Ruś wraz z duchownymi mającymi budować Kościół ruski. Św. Włodzimierz zdobył zbuntowany Chersonez jako chrześcijanin, małżonek cesarzówny Anny i sprzymierzeniec cesarza. Nawrócenie Rusi nie było aktem Bizantyńczyków. Przyjęcie chrześcijaństwa było poprzedzone przez ponad stuletnie przenikanie chrześcijaństwa do obszaru nad środkowym Dnieprem i przez rosnący jego wpływ na dworze kijowskim, zwłaszcza po chrzcie babki Włodzimierza, Olgi-Heleny, księżnej kijowskiej.
*         *         *

Pierwsze państwa ruskie, i ich naturalne elity kształtowały się widocznie, jak już nieraz wskazywaliśmy powyżej, w okresie VI-VII wieku, a może nawet wcześniej, choć miały przeważnie charakter efemeryczny i upadały pod ciosami sąsiadów lub na skutek wewnętrznych kryzysów. Stulecia walki na śmierć i życie zarówno z żydowskim Kaganatem Chazarii, jak i państwami z kręgu cywilizacji islamskiej tak jednak zahartowały stal ruskich mieczy, że w końcu zdruzgotały one i jedną i drugą potęgę, zakreślając butnie granice najrozleglejszego państwa w dziejach ludzkości.
W tygodniku „Russkij Wiestnik” (nr 30-31, 1991) niejaki N. Michajłow pisał: „W końcu IV wieku, gdy Hunowie spustoszyli ziemie nad Dnieprem, czyli dzisiejsze południe Rosji i większą część Ukrainy, te tereny zostały przejęte przez Chazarów, których dominacja trwała aż do 965 roku, kiedy to książę Światosław rozgromił Kahanat Chazarski i wziął twierdzę Sarkieł”.
Profesor Jan Jarco trafnie uważa, że już samo powstanie ok. roku 650 muzułmańskiego imperium arabskiego i jego zdobycze do roku 740 na wschodnim i południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego, sięgające praktycznie po Pireneje, zapoczątkowało proces wyłaniania się Rusi jako międzynarodowej spółki handlowej Rutenów, walczącej odtąd przez wieki z żydowską spółką Radania o rynek zbytu dla swoich niewolników wyłapywanych na Wschód od Elby i na północ od Syr Darii, których Arabowie nazywali Saqlab, czyli Słowianami.  Kiedy panowie dróg spławnych – Ruteni (od „ruta” – droga), jako Rusowie wyparli północnymi drogami żydowskich Radanitów w Europie Wschodniej, stali się głównymi partnerami Arabów, którym dostarczali eunuchów od Verdun po Chorezm. Zanim spotkali się z chrześcijańskimi Romejami z Bizancjum, opanowali muzułmańskich Bułgarów nad Wołgą i zjudaizowanych Chazarów nad Donem, którym odebrali Sambat, czyli Kijów.
„Powieść minionych lat” bezpośrednio przed wiadomością o muzułmańskich misjonarzach z Bułgarii podaje, że „roku 6493/985/ poszedł Włodzimierz na Bułgarów... i zwyciężył Bułgarów. Na widok jeńców stwierdzono, że „wszyscy są w butach; ci dani nam dawać nie będą. Poszli więc „szukać łapciarzy. I zawarł pokój Włodzimierz z Bułgarami”. Racje ekonomiczne skłaniały spółkę handlową Ruś nie tylko do równoczesnego kokietowania Konstantynopola „i Niemców z Rzymu”, lecz także „najbardziej plugawych”, ich zdaniem, bogatych muzułmanów.
Arabski pisarz al-Marwazi (1046-1120) w pewien sposób tłumaczy potrzebę „pięciu chrztów Rusi”. Powiada o Rusach, że „jest ich wiele i zarabiają na swoje utrzymanie mieczem, majątek pozostawiają córkom, a synom każą zdobywać go mieczem. Tak było, dopóki nie stali się chrześcijanami w miesiącach roku 300. Kiedy nawrócili się na chrześcijaństwo, religia ta przytępiła ich miecze w pochwach i zamknęła im drzwi przed zdobyczami, i przyniosła im biedę i nędzę, i wiodło się im źle. Wówczas zapragnęli stać się muzułmanami, ponieważ islam pozwalał im na napady i świętą wojnę – i znowu odżyli, odzyskawszy część tego, z czego przedtem żyli. l posłali wysłanników do władcy Chorezmu, a mianowicie czterech mężów krewnych ich wielkiego księcia; gdyż mieli niezależnego i samowładczego księcia, i ich wielki książę znany jest pod imieniem Władimir... l przyszli ich posłańcy do Chorezmu i przekazali posłanie. l ucieszył się z tego szach Chorezmu, że zapragnęli islamu, l wysłał im kogoś, kto ich pouczył praw islamu. I stali się muzułmanami. A są to silni i mocni ludzie, którzy pieszo udają się do bardzo odległych miejsc za zdobyczą i którzy także łodziami pływają po Morzu Chazarów i grabią statki, i plądrują majątki, i żeglują aż do Konstantynopola”... To samo powtarza Pers al-Aufi (1176-1232), a turecki Sukr Allah (1390-1448) podkreśla, że „celem ich nawrócenia na islam było usprawiedliwienie grabieży.
Wprawdzie do wiadomości arabskich należy podchodzić z wielką rezerwą, trudno się jednak oprzeć sugestii latopisu ruskiego, który stwierdza: „Był zaś Włodzimierz opanowany przez chuć żeńską (miał pięć żon)... a nałożnic miał trzysta w Wyszogrodzie, a trzysta w Białogrodzie, a dwieście na Berestowie w siółku, które zowią teraz Berestowo. l był niesyty rozpusty, przywodząc do siebie mężatki i dziewice gwałcąc.
Według „Powieści minionych la”t, która potwierdza dane pisarzy arabskich, z napięciem słuchał Włodzimierz muzułmańskiej katechezy: „albowiem sam lubił niewiasty i mnogie wszeteczeństwa, wysłuchiwał więc ich z upodobaniem. Jeno było mu niemiłe obrzezanie członków i niejadanie świniny, a najbardziej – niepicie; rzekł: »Dla Rusi weselem jest pić, nie możemy bez tego żyć». Ostatecznie od islamu odwrócił Włodzimierza filozof grecki, który obrzydził mu wiarę muzułmanów: „Ich zaś wiara plugawi niebo i ziemię, i są oni przeklęci najwięcej ze wszystkich ludzi, upodobniwszy się Sodomie i Gomorze... Ci bowiem obmywszy odbyty swoje, w usta wlewają tę wodę i po brodzie mażą się, wspominając Mahometa. Takoż i niewiasty ich czynią takie plugastwa, a nawet gorsze: od spółkowania męskiego i żeńskiego kosztują. Naoczne świadectwo posłańców przekonało ostatecznie Włodzimierza: „...nie ma wesela u nich, jeno smutek i smród wielki.
Staroruskie kodeksy prawne zwalczały wielożeństwo i zakazywały nawet spożywania posiłków z muzułmanami.
*         *         *

Po Hunach w V wieku między Morzem Kaspijskim i Czarnym wyrosło nowe wieloplemienne społeczeństwo koczownicze – „Pax Chazarica”. Ci nowi panowie stepów przepędzili część turkijskich pobratymców, Bułgarów, nad Dunaj, a w VII wieku zatrzymali na Kaukazie Arabów. Bizancjum, któremu zapewnili spośród siebie cesarza, powierzyło im misję zapory przed mahometanami i innymi koczownikami, zwłaszcza ruskimi wikingami. Spośród Słowian podbili co najmniej Polan, Siewierzan i Wiatyczów. W momencie przejściowej porażki ich kagan Merwan musiał przyjąć na krótko islam. Bizancjum postarało się nawrócić na chrześcijaństwo wpływowego chana Al-Ilitwera i w ciągu wieku utworzyć metropolię z siedmioma eparchiami. W wyniku złych doświadczeń z cesarstwem chrześcijańskim i Arabami zrazili się do obu religii. Z potrzeb religii jednoczącej wspólnotę jako jedyny naród w dziejach świata zdecydowali się przyjąć judaizm, Około 740 roku, według żydowskich albo pod koniec VIII wieku według pisarzy arabskich, „Żydom udało się zdobyć króla dla swej wiary tak, iż przyjął judaizm. Nazywał się Obadia, był mężnym i szanowanym mężem, który zreformował rządzenie, umocnił Prawo zgodnie z tradycją i zwyczajem, zbudował synagogi i szkoły, zgromadził mnóstwo mędrców Izraela, obsypał ich darami złota i srebra, i kazał im objaśnić dwadzieścia cztery księgi, Misznę i Talmud i inne księgi ze zbiorami świątecznych modlitw.
Judaizm stał się religią państwową, a Chazaria miejscem ucieczki Żydów prześladowanych przez Bizancjum, Arabów i nadciągających od Skandynawii Rusów, którzy wypierali z Europy Wschodniej żydowską spółkę handlującą niewolnikami Radanię. Spowodowało to rewolucję Kabarów w Chazarii. Kagan uciekł do bazy Rusów pod Rostowem, co dało początek Kaganatowi Ruskiemu, znanemu już od 830 roku. Tymczasem „Pax Chazarica” zaczął się chylić ku upadkowi. Zanim jednak Rusowie w swym parciu na Konstantynopol przepędzili z chazarskiego Kijowa żydowskich radanitów, różnorakie wspólnoty żydowskie (talmudyści i karaici) z Bizancjum, Palestyny, Syrii, Arabii skutecznie zaległy Chazarię, w której przewodzili przez dwieście lat. Ówczesny Sambat, czyli Kijów, był niewątpliwie pod ich wpływem. Nawet przepędzani przez kolejne watahy normańskich Rusów zachowali tam swoje ośrodki. Jeszcze w X wieku hiszpańscy Żydzi korespondowali z chazarskim kaganem poprzez ziemię „Rus”. Włodzimierz nie musiał szukać Żydów w pozostałościach Chazarii gdyż zastał ich w samym Kijowie. Jeżeli dawna Fanagoria, późniejsza Tmutorokań, od IX wieku była rzeczywiście ruską kolonią, jak twierdzą historycy rosyjscy, to wraz z nią zostało przyłączone do Rusi najważniejsze żydowskie miasto, ośrodek kultury żydowskiej. Wówczas nacisk judaizmu na Ruś szedł i od Chazarów, i z żydowskich kolonii nad Morzem Czarnym. Nie jest wykluczone, że część Słowian pod Chazarami uległa prozelityzmowi i w charakterze niewolników przyjęła judaizm. Nieprzypadkowo w X wieku pisarze żydowscy nazywali Słowian Chananejami, czyli niewolnikami, podobnie jak u muzułmanów zwali się saqualiba (sclavi). Spośród nich rekrutowali się obrzezywani natanei do posługi w świątyniach i domach żydowskich. Tamtejsi judeochrześcijanie mogli z powodzeniem apostołować na Rusi, jak czynili to w Bułgarii za papieża Mikołaja I, skąd też przyszło na Ruś bogomilstwo.
O ile książę Włodzimierz według latopisu posyłał na zwiad religijny ambasadorów do muzułmanów, łacinników i Greków, latopis milczy o takiej delegacji do chazarskich Żydów. Widocznie miał ich pod dostatkiem na miejscu. Źródła ruskie odnotowują z tego czasu „żydowską bramę”, „żydowską ulicę” w Kijowie. Św. Teodozjusz Pieczerski po nocach nawracał kijowskich Żydów. „Paterykon Kijowsko-Pieczerski” zawiera wiele akcentów antyżydowskich. Całe Słowo o prawie i łasce me­tropolity Hilariona zwrócone jest przeciwko judaizmowi. Przeciwko Żydom były formułowane zakazy prawne. Kroniki odnotowują też szereg pogromów żydowskich.
Nic tedy dziwnego, że do Włodzimierza, jak podaje latopis, „przyszli Żydowie chazarscy. Historyczny był także jego kontrargument: „To jakże wy innych nauczacie, a sami jesteście od Boga rozproszeni. Jeśliby Bóg miłował was i zakon wasz, to nie bylibyście rozproszeni po cudzych ziemiach. Czy chcecie, aby i nas to spotkało? Oparta na judaizmie Chazaria rozpadła się prawie na jego oczach i za przyczyną Rusów.
Odtąd Kaganici znienawidzili z całego serca wszystko co ruskie i niezmiennie zawierali sojusze ze wszystkimi przeciwnikami nie tylko Rosji, ale i całej Słowiańszczyzny, a dzieje Księstwa Kijowskiego, Moskiewskiego i innych to w dużej mierze także dzieje bronienia się tych państw przed nieubłaganą mściwością i perfidnymi knowaniami potomków Chazarii. Nie była to wojna na miecze, lecz na idee i wartości moralne. [To, co powiedzieliśmy powyżej, nie wyklucza faktu, że w wielu przypadkach dochodziło do symbiozy imperializmu rosyjskiego z ekspansjonizmem żydowskim, np. jeśli chodziło o zniewolenie i wyzysk Polski, tutaj te dwie formacje przez parę stuleci zgodnie współpracowały. Podobnież bardzo chętnie wykorzystuje Żydów w swych celach imperializm niemiecki, brytyjski czy amerykański.] Dawniej było nieco inaczej.
Jak twierdzi bowiem W. Sombart, „żydowskie rycerstwo istniało przez czas jakiś w epoce krucjat w Syrii”. Nie wyróżniło się jednak szczególnymi cnotami żołnierskimi w walce przeciwko chrześcijanom i niebawem skierowało swe zainteresowania wyłącznie w kierunku pieniędzy, które stały się dla nich nie tylko wartością samą w sobie, ale też środkiem do zaprowadzania swego panowania nad innymi narodami, w obcych państwach. Wielu z nich wierzyło, że rzeczywiście obietnicą Deuteronomium jest to, że Izrael będzie „pożyczał wielu narodom”, że obywatele Jerozolimy staną się panami dłużników (Pwt 15,6), a w końcu popadło w sieć szaleńczego wyobrażenia, że świat został stworzony przez Boga dla Żydów, czy wręcz, że „Izrael jest zbiorowym  Bogiem”, jak to wyznają liczne ekstremistyczne sekty judaistyczne oraz polski żydokatolicyzm. Chrześcijański mesjanizm Rusi wielokrotnie się zderzał z monoetniczym mesjanizmem Żydów, a trwająca przez wieki wojna podjazdowa prowadzona była ze zmiennym skutkiem. Była to zaś przede wszystkim walka szlachty rosyjskiej z Żydami, gdyż plebs tego kraju bywał często filosemicki, elity zaś nigdy. Dzieje tych wielowiekowych zmagań były częścią dziejów walki Żydów o swą pozycję w świecie. (por.: Kevin Macdonald, “The Culture of Critique: an evolutionary analysis of Jewish involvement in twentieth-century intellectual and political movements”, p. 1-2, 330-333. Long Beach 2002).
W Rosji Żydzi usiłowali poddawać swej kontroli różne struktury władzy, w tym też kościelnej – przez parę stuleci biskupi prawosławni musieli stawiać czoła „żydowstwujuszczym” ugrupowaniom, nurtom i działaczom cerkiewnym; w przeciwieństwie też do kościołów katolickich udało się im obronić zarówno czystość doktryny, jak i hierarchii przed obcą infiltracją i pełzającym podbojem struktur kościelnych przez ich zręcznych przeciwników. Nikt w kościele prawosławnym nie poważy się używać np. tak bzdurnego i przewrotnego pojęcia jak „judeochrześcijaństwo”.
Teologowie rosyjscy bardzo często wręcz negują przynależność Jezusa z Nazaretu do rasy żydowskiej, podzielając poglądy, iż mesjasz pochodził albo ze środowiska asyryjskiego, aramejskiego, albo greckiego, czyli należał do rasy aryjskiej. Istotnie, Asyryjczycy bardzo wcześnie przyjęli chrześcijaństwo, byli jednymi z pierwszych krzewicieli jego w Chinach, Arabii, Mongolii, Indii.
Profesor George Mamisho Lamsa (Asyryjczyk z pochodzenia), utrzymuje w książce „Jesus, my Neighbour” („Jezus, mój sąsiad”), że Chrystus wywodził się poza wszelką wątpliwością z niezamożnej rodziny asyryjskiej. W Berlinie mają Asyryjczycy swój kościół pod wezwaniem św. Ludgerusa. W 1967 roku ujrzała w Bejrucie świat książka Abrohoma Nouro „My Tour in the Parishes of the Syrian Church and Lebanon”, której autor bezwzględnie udowadnia, że w Starym i Nowym Testamencie brzmi mowa Asyryjczyków, święty język aramejski, w którym głosili nauki Jezus Chrystus i apostołowie.
I tak np. w starotestamentowej „Drugiej Księdze Królów” czytamy: „Mów, prosimy, do sług twoich po aramejsku, gdyż rozumiemy ten język; nie mów do nas po hebrajsku wobec słuchającego ludu, który jest na murach.” Ze słów tych wynika, że mieszkańcy (tłum, stojący na murach) byli Asyryjczykami i to spośród nich rekrutowali się pierwsi zwolennicy Jezusa, który – skoro w ogóle można o tym mówić – spośród nich się wywodził, a nie z o wiele bogatszego żydostwa. Przecież powiedziano w Biblii, iż przyszedł na świat w zwykłej stajence, w miejscowości asyryjskiej Betlejem (po asyryjsku – Dom Chleba). Być może też tym obcym pochodzeniem wywołał wrogą nienawiść ze strony bogaczy żydowskich i faryzeuszy, z pogardą traktujących biedną ludność aramejską.
Język asyryjski jest językiem żywym, mówi nim obecnie około pół miliona osób, mieszkających w różnych krajach. Współczesny język asyryjski, którego używa większość Asyryjczyków, uformował się z dwóch substratów: języków staroaramejskiego i asyryjsko-babilońskiego (akkadyjskiego). Asyryjczycy stanowią zupełnie samodzielny naród, chociaż wielu historyków, stojących na pozycjach syjonizmu, odmawia im prawa bycia sobą.
Zauważalną rolę na Bliskim Wschodzie odgrywali w swoim czasie Aramejczycy. Na przełomie XII i XI wieku p.n.e. utworzyli oni państewko w dorzeczu środkowego Eufratu, skąd ekspandowali na Mezopotamię, nie tworząc jednak wielkiego organizmu państwowego, lecz drobne jednostki polityczne, które z łatwością zniszczyli Asyryjczycy w VIII wieku p.n.e. „Prawdziwego podboju natomiast dokonał ich język. W okresie od II w. p.n.e. do VII w. n.e. językiem aramejskim mówiły ludy zamieszkujące obecny Irak, Syrię, Liban, Izrael i Jordanię (np. Chrystus i apostołowie mówili po aramejsku, a nie po hebrajsku). Spadkobiercą języka aramejskiego był język syryjski, który dotrwał do XVII wieku, później zaś zszedł do roli języka liturgicznego kilku drobnych sekt religijnych”. (Patrz: „Mały słownik antropologiczny”, Warszawa 1976, hasło „Semickie ludy”)
W Starym Testamencie wiele spotyka się imion i nazw aramejskich, np. Emmanuel znaczy „Bóg z nami”, Jeruzalem – „Miasto Pokoju”. Po aramejsku głosił swe nauki Jezus Chrystus, który, konając na krzyżu, w swym języku ojczystym wypowiedział ostatnie słowa: „Eli, Eli, lema sabachtani?” – „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
Wśród kleru prawosławnego znajduje też odzew koncepcja o aryjskim charakterze samych nauk Jezusowych, nacechowanych mocą ducha, dynamizmem, otwartością i szczerością, a obcych najmniejszej nawet domieszce merkantylizmu. Nic nowego w tym nie ma, to przecież już Tacyt twierdził, że plemiona północne, jako urodzona „rasa panów” żywi niechęć do stałej, spokojnej i monotonnej pracy, która odpowiada raczej rasom „niższym”. Dręczy ich ciągły niepokój, duch ekspansji, ruchu, podbojów, ciągnie ich coś w „siną dal” i fascynuje magnetyczna moc wielkich, bezinteresownych ideałów.
H. F. K. Günther, niemiecki antropolog, pisał, że nawet przestępstwa Aryjczyków różnią się od zbrodni „ras niższych”. O ile przestępcy rekrutujący się z tych ostatnich to są „podli zbrodniarze” – drobni złodzieje, fałszerze pieniędzy, uwodziciele cudzych żon, to zbrodniarze nordyccy „zdolni są do przestępstw pięknych i wielkich”, po prostu straszliwych i budzących zgrozę. A przecież „rewolucyjne” nauki chrześcijaństwa były dla swoich czasów tak nowatorskie i niezwykłe, że wręcz wywróciły świat starożytny. Były więc „zbrodnią”.
Nie przypadkiem Leo Woltmann, socjolog niemiecki, dowodził, że matką św. Pawła – apostoła była Greczynka. Tak wielki człowiek nie mógł być „Żydem czystej krwi”. O Jezusie Chrystusie zaś pisał Woltmann: „Nie ma najmniejszego dowodu, że rodzice jego byli żydowskiego pochodzenia. Galilejczycy mieli niewątpliwie jakąś część krwi aryjskiej, a na dodatek: pierwiastek aryjski przejawia się w naukach Chrystusa, w jego ofiarności, w braku egoizmu czy zachłanności lub ducha przekupstwa... Czy zaś Józef był Galilejczykiem czy nie – znaczenia nie ma, bo Jezus nie miał ojca”... (Zaznaczmy, że gdy faszyzm niemiecki podjął prześladowania kościoła katolickiego jako „wytworu ducha żydowskiego”, nikt z rasistowskich teoretyków w Niemczech nie podniósł głosu w obronie Aryjczyków Jezusa i Św. Pawła). Czy taki tchórzliwy brak zasad był do twarzy odważnym Aryjczykom? A może oni sami wcale nie byli Aryjczykami, bo przecież pisał H. Chamberlain, rasista-teoretyk, że „Aryjczykiem jest każdy, kto postępuje jak Aryjczyk, niezależnie od jego genealogii”...
Prokonsul Palestyny w okresie pierwszych dziesięcioleci nowej ery Lentulus donosił do Rzymu o wyglądzie zewnętrznym Jezusa z Nazaretu jak następuje: „Wzrostu jest wysokiego, włosy ma ruse, prawie gładkie, spadające do ramion, a u dołu nieco falujące. Linie nosu i ust są nienaganne, broda gęsta, postawa wyprostowana i dumna, ruchy rąk i ramion harmonijne”. Później Jan Damasceński twierdził też, iż Jezus miał „ciemną brodę, prosty nos, był nieco przygarbiony”...
Ostatnio (2005) główny pracownik naukowy petersburskiego Ermitage'u Borys Sapunow, doktor habilitowany nauk historycznych, wspólnie z zespołem innych badaczy na podstawie dokładnej analizy setek przekazów pisanych z okresu życia Jezusa z Nazaretu, Ewangelii, apokryfów, tekstów literackich i polemicznych stwierdził, że wszystkie te źródła – choć pisane z różnych pozycji ideologicznych – nie przeczą sobie nawzajem, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny Syna Bożego. Wynika z nich bowiem jednoznacznie, iż Jezus był mężczyzną szczupłym, mającym 185 cm wzrostu, jasnokasztanowe falujące włosy, wąską twarz z prostym delikatnym nosem, oczy z zabarwioną na żółto tęczówką. Odpowiednio do ustaleń fizjognomistyki musiał to być mężczyzna obdarzony potężną siłą woli, ogromną inteligencją i niepospolitą mocą ducha. Jego palce były długie i wąskie, sylwetka nieco pochylona, jedno ramię jakby wyższe od drugiego.
Jak twierdzi wytrawny specjalista w zakresie ekspertyzy sądowej, profesor Uniwersytetu Petersburskiego W. Pietrow, u tego typu antropologicznego nieustannie są wrzucane do krwi potężne dawki hormonów katecholaminy, w których składzie znajduje się też adrenalina. Są to więc ludzie posiadający ogromną energię do pracy zarówno umysłowej , jak i fizycznej, a ich moc „charyzmatyczna”, czyli silne pole biomagnetyczne, promieniuje na otoczenie socjalne, wywołując w nim uwielbienie lub nienawiść. Zawsze też są błyskotliwymi mówcami, posiadającymi znakomite walory umysłowe.
Jak wyznaje profesor B. Sapunow, na jego prośbę w laboratoriach Federalnej Służby Bezpieczeństwa Rosji przez kilka lat – stosując najnowocześniejsze metody – pracowano nad stworzeniem fotorobotu Jezusa z Nazaretu. Wyniki okazały się zadziwiające: Chrystus nie należał do rasy semickiej, lecz do grecko-syryjskiej, a więc pochodził z jednej z kolonii greckich, rozsianych gęsto na wybrzeżach i wyspach Bliskiego Wschodu. Profesor Sapunow porównał swój fotorobot z wizerunkiem na Całunie Turyńskim i okazało się, że w 90 proc. oblicza te są identyczne, choć przecież fotorobot odzwierciedlał twarz żywego Jezusa, a Całun Turyński – oblicze zakatowanego na śmierć młodego człowieka, zniekształcone przez niewysłowione cierpienia i męczeński zgon. Pewne różnice musiały więc nieuchronnie wystąpić, choć typ rasowo-antropologiczny zmianie ulec nie mógł.
Rosyjscy naukowcy doszli do wniosku, że Jezus z Nazaretu pod względem krwi i swego pochodzenia Żydem nie był (o Jego rzekomej żydowskości pisze zresztą tylko jeden apostoł, Łukasz, który sam był Żydem). Fakt, że „goj” poważył się reformować, a nawet znosić pewne nauki Mojżesza (Egipcjanina zresztą z pochodzenia, jak niezbicie dowiedli Z. Freud i A. Koestler), odrzucał i obalał w szczególności teorię o bogowybraności Izraela, wywołał szczery i niepohamowany wybuch nienawiści w ówczesnych Żydach („Krew jego na nas i nasze dzieci!”), którzy nie popuścili, aż doprowadzili do bestialskiego mordu na Chrystusie, Greku, który się odważył zamachnąć na ich mitologię narodowo-religijną.
Nawiasem mówiąc, o klasyczno-greckim charakterze poglądów Jezusa z Nazaretu pisali w swoim czasie tak wybitni filozofowie, jak Franciszek Bacon, Giordano Bruno, Arthur Schopenhauer, Gustave Le Bon, Tadeusz Zieliński i in. A przecież stereotypy mentalności, style myślenia i sposoby odczuwania świata, wzorce postępowania, są – podobnie jak cechy fizyczne i morfologiczne – w dużym stopniu warunkowane rasowo i genetycznie. Duchowość więc żydowska różni się zasadniczo np. od greckiej, chińska od nordyckiej, bantustańska od japońskiej , wschodnia od zachodniej itd. Inna rzecz, że wszystkie te narodowe obrazy świata są niesłychanie fascynujące i stanowią frapujący przedmiot badawczy dla psychologów i antropologów, którzy dokonują w tej materii nieraz ciekawych odkryć.
Wielu naukowców rosyjskich podobnie jak niemieckich, uważa, że także Mojżesz nie był Żydem. Jak twierdzi historyk niemiecki Rolf Krauss („Moise le Pharaon”, Paris 2000), Mojżesz był w XIII wieku przed Chrystusem egipskim wicekrólem, który w imieniu faraona Merneptaha prowadził wojnę przeciwko rebeliantom. Gdy zaś faraon nieoczekiwanie zmarł, sam wszczął powstanie i usiłował zagarnąć władzę w Egipcie. Ponieważ tego puczu nie dało się urzeczywistnić, stanął na czele zbuntowanych barbarzyńców (Semitów) i razem z nimi koczował przez wiele lat uciekając przed oddziałami kolejnego faraona.
N. Machiavelli uważał, że ludy, które wypędza z ojczyzny jakaś ostateczna potrzeba, okazują się zazwyczaj bardzo niebezpieczne, i jeśli nie przeciwstawi się im zdecydowanie, nic nie powstrzyma ich pochodu. Pisał też, iż Mojżesz na czele Żydów należał do tych ludów, które „gwałtem wdzierają się do obcych krajów, wymordowują ich mieszkańców, przywłaszczają sobie ich mienie, zakładają nowe państwo i zmieniają nazwę kraju”... Mojżesz nazwał Judeą podbitą przez siebie część Syrii. Maurowie, którzy w zamierzchłych czasach zamieszkiwali Syrię, „zdając sobie sprawę, że nie będą w stanie oprzeć się nadciągającym Hebrajczykom, zabrali swe rodziny i powędrowali z nimi do Afryki”, gdzie się też na wieki usadowili.
W kołach intelektualnych Rosji rozpowszechniona jest sceptyczna postawa w stosunku do – jak to się tu określa – „żydowskiej manii wielkości” i podkreśla się z naciskiem, że wyniki badań archeologicznych nie potwierdzają żadnych „wielkich czynów” dawnych Izraelitów, a nieraz wręcz obalają megalomańskie powieści z Pięcioksięgu Mojżeszowego, choć na poszukiwanie ich potwierdzenia zmarnowano ogromne sumy pieniędzy. Zresztą Krzysztof Rachański w artykule Spór o historyczność Izraela („Gwiazda Polarna”, USA, nr 9/2002) także pisze: „Zwiedzając Jerozolimę, szczególnie jej część żydowską, ruiny w Megido, Jerycho lub szeregu innych miejsc wykopalisk zauważa się, jak potężne nakłady finansowe i z jakim rozmachem przeznaczono na odkurzanie historii Izraela. Wszelako – mimo owych wysiłków – przekaz historyczny zarysowany w zapisie biblijnym coraz bardziej upodabniał się do pism „ku pokrzepieniu serc”. W większości był egzaltowany. Starcia regionalne nabierały w nim cech wojen światowych, a grupki bohaterów urastały do wielotysięcznych zastępów. Odkrycia archeologiczne okazywały się znacznie skromniejsze lub wręcz zadawały kłam ureligijnionej historii.
Burzą okazał się artykuł wybitnego archeologa Ze'ew Herzoga z uniwersytetu w Tel Awiwie, ogłoszony w czasopiśmie Ha'aretz z października 1999 r. Stwierdził on, że w świetle dotychczasowych wykopalisk, archeolodzy doszli do wniosku, iż Izraelici nigdy nie byli w Egipcie, nie tułali się po pustyni, nie podbili Ziemi Kananejskiej zbrojnie i nie rozdzielili jej między dwanaście pokoleń izraelskich. Trudniejszym do przełknięcia okazał się fakt, że połączone królestwo Dawida i Salomona, które Biblia opisuje jako potęgę, w najlepszym przypadku było małą siłą regionalną lub księstwem szczepowym.
Naturalnie, na takie podsumowanie 50-letnich wysiłków archeologicznych zareagowała szkoła tradycyjna. Przytoczono drobiazgowe argumenty, że nie można zaprzeczyć pobytowi Semitów w Egipcie, gdyż przemieszczanie szczepów pasterskich było powszechną praktyką tamtych niszczonych suszami terenów. Że przecież Hyksosi – szczep semicki – podbili Egipt i panowali na tronie faraonów przez prawie sto lat. Uczeni przyjmują możliwość, że w okresie tego panowania miało miejsce obsadzenie ważniejszych stanowisk rządowych przeważnie Semitami, a więc ewentualne zaistnienie Józefa z pozycją drugą po faraonie, możliwość ściągnięcia ojca i braci z rodzinami oraz zasiedlenia okupowanych ziem. Zaskakujący jest jednak fakt, że przy w miarę bogatych zapiskach egipskich, na wzmiankę o tak wysoko postawionej w hierarchii państwowej osobie jak Józef nie natrafiono.
Po obaleniu Hyksosów nastąpił odwrotny proces. Egipcjanie brali odwet za okupacyjne upokorzenia, zapędzając w niewolnictwo nowo przybyłych, zmuszając ich do często morderczych prac i wysiłków. Istnieje wzmianka w zapiskach z okresu panowania faraona Tuthmozisa III (1479-1425) o pewnym tajemniczym ludzie zwanym „Apiru”, na ziemi egipskiej wprzę­gniętym do prac budowlanych i wyrobu cegły.
Argumenty szkoły archeologicznej nie negują tych ruchów migracyjnych, uwzględniając jednak całkowity brak wzmianek lub zapisów historycznych egipskich, zaprzeczają zdecydowanie masowemu „historycznemu exodusowi”, tym samym poddając w wątpliwość „rozbudowane” zaistnienie i działalność Mojżesza. Wiąże się z nim również za dużo legend wplecionych w religię i tradycje Egiptu (mit boga Ozyrysa spławionego Nilem), brak wzmianki w zapisach – przy częstym wymienianiu nawet wodzów poszczególnych batalii wojskowych – a przecież miał być usynowiony przez córkę faraona i życie młodzieńcze spędzić w kręgu najbliższym władzy.
Ciała faraonów, którzy panowali w ewentualnym okresie wyjścia szczepu Izraela z Egiptu, znajdują się w grobowcach, a nie na dnie Morza Czerwonego, zatopione wraz ze ścigającą Izrael armią. Liczne zapiski historyczne Egiptu nie wspominają bytności większej grupy Izraelitów w dorzeczu Nilu ani ich ewentualnego wyjścia.
Przy tym 40-letnie błąkanie się po pustyni jakiejkolwiek większej grupy ludzi pozostawia pokaźne zwaliska śmieci, które w suchym klimacie mogą przetrwać tysiące lat i są przebogatym źródłem badawczym historii. Niestety, na takie ślady wysypiskowe nie natrafiono, przeczesując mozolnie domniemaną trasę wędrówki do „Ziemi Obiecanej”.
Monoteizm Mojżesza, wypracowany w latach wyjścia, zdradza ślady rewolucji religijnej i zaprowadzenie na okres panowania faraona Echnatona (około 150 lat przed Mojżeszem) pierwszego chyba monoteizmu w dziejach zapisanych ludzkości, a zaistniałego na terenie Egiptu. Sama wzmianka biblijna o zgodzie na wystawienie posągu brązowego węża w celu ratowania umierających dotkniętych zarazą Izraelitów, nawiązuje modlitwami i symboliką nie do Jahwe, a do bóstw egipskich reprezentowanych kształtem kobry na tiarach faraonów.
Odejście Mojżesza, tajemnicze milczenie zapisów biblijnych o jego ostatnich latach i poczynaniach, brak jakiejkolwiek wzmianki o miejscu jego pochówku, przy bogatych tradycjach tak dalekich, jak ślady i miejsce spoczynku Abrahama, skłaniają raczej do zaakceptowania legendarności, a nie historyczności owego twórcy judaizmu i jahwizmu.
Monoteistyczna czystość Jahwe była ciągle podważana przez samych Izraelitów w późniejszych czasach. Ostatnie wykopaliska odkryły na terenie Izraela kamień, prawdopodobnie umieszczony nad drzwiami świątyni, z okresu panowania na tych terenach Egiptu, z napisem – „Jahwe i partnerka Astarte”.
Biblical Archeology Review (May-June 2001) zamieścił zdjęcie nowo odkrytego głazu z rzeźbą ręki i napisem „Błogosławiony będzie Ariyahu przez Jahwe i partnerkę Astarte”, czyli Izraelici wierzyli, że Jahwe ma partnerkę. Imię Ariyahu wskazuje nawet na kapłana, gdyż ta kasta dodawała do swoich imion końcówki: -yahu,  -yo i -yah na pieczęciach i w odnośnikach biblijnych.
W ostatnich latach czasopisma fachowe sygnalizują tendencje umiejscowienia Góry Synaj, na której – zgodnie z podaniem – Bóg wręczył Mojżeszowi Dziesięć Przykazań, nie na Półwyspie Synajskim, ale w górach na pograniczu z Arabią Saudyjską, w aktualnie niedostępnej strefie silnego zmilitaryzowania.
Większość historyków wyraża obecnie przekonanie, że w najlepszym przypadku pobyt w Egipcie, a następnie wyjście objęło zaledwie kilka lub kilkanaście rodzin, a ich prywatna historia została z czasem rozbudowana, niejako znacjonalizowana, tworząc kanwę dla konstrukcji teologicznej.
Podobnie zarysowuje się problem podboju Ziemi Kananejskiej. Podbój ten, zgodnie z przekazem, scalił wędrujący szczep Izraela, tworząc w nim świadomość narodową.
Heroiczne opisy zmagań z czasów wkroczenia Izraela do Kanaanu, zbrojnego podboju przez zastępy Jozuego, również nie znajdują potwierdzeń archeologicznych. Naukowcy są zgodni, że miejsca wymieniane jako wynik zwycięskiego podboju zamierały raczej w swej gospodarczej aktywności, a następnie zwyczajnie opuszczano je w różnych okresach. Co bardziej ciekawe, to opisy istniejących potężnych fortyfikacji w kontekście badań i odkryć archeologicznych w ogóle nie istniały, gdyż większość miast okresu „wyjścia i podboju” nie miała fortyfikacji lub tylko szczątkowe, które otaczały pomieszczenia lokalnych władców.
Urbanizacja Palestyny okresu „późnego brązu”, czyli biblijnego podboju, zamierała w wyniku kilkusetletniego rozkładu, nie znaleziono natomiast śladów zniszczeń na skutek podbojów czy gwałtownego unicestwienia. O ile przyjmie się za większością naukowców wyjście Izraela z Egiptu – exodus – na czas panowania faraona Ramzesa (1279-1212 p. Chr.), to Egipt w tym okresie był największą potęgą, a jego granice wschodnie sięgały Libanu i Syrii. Ramzes II ustanowił również posterunki egipskie wzdłuż rzeki Jordan, mające za zadanie obronę Ziemi Kanaanu przed częstą infiltracją i rabunkami nomadów napływających z Moabu. Izraelici wychodząc z Egiptu ciągle znajdowali się na terenie tego państwa i ewentualna zbrojna infiltracja Kanaanu zetknęłaby się z posterunkami egipskimi, co oznaczałoby wojnę z faraonem.

Zauważa się natomiast pewną pokojową infiltrację opuszczonych terenów, jak wzmiankuje Izrael Finkelstein – prof. archeologii z Uniwersytetu w Tel Awiwie. Wskazują na to znaleziska archeologiczne z okresu „wczesnego żelaza” (1200 p. Chr.), które cechuje wzmożone zasiedlenie. Pozostałości setek małych rolniczo-pasterskich osad odkryto w górzystych rejonach Izraela. Mogą to być ruchy migracyjne grup koczowniczych lub „powracających z Egiptu”. Z tego okresu w jednym z egipskich dokumentów, za panowania faraona Merneptaha (około 1208 p. Chr.), referując spustoszenia poczynione przez niego w Ziemi Kanaanu, wymieniono owe górzyste osiedla jako „Izrael”. Miasta natomiast, w oparciu o znaleziska, pozostawały w posiadaniu Kanaanitów, z prawdopodobną dopuszczalnością rezydowania w nich starszyzny owego górzystego ludu.
Tereny Kanaanu były w tym okresie objęte administracją egipską. Jedna z największych bitew owych czasów rozegrała się między faraonem Ramzesem II a potężną koalicją zorganizowaną przez Hetytów na terenie dzisiejszego Libanu, w okolicach ówczesnego miasta Qualesh. Ramzes, opuszczony przez swoje wojska, pędząc w rydwanie wojennym, wygłosił słynny hymn do boga Amun, błagając go jako ojca o pomoc. W odpowiedzi usłyszał głos: „Do przodu, jestem z tobą, ja, twój ojciec. Moje ramię wspiera cię, ja pokonałem tysiące, jestem bogiem zwycięstwa”. Ramzes nie zginął, szala zwycięstwa przechyliła się na jego stronę. Proces całkowitego zwycięstwa przeciągał się jednak. Były to kilkuletnie powroty armii aż do zawarcia pokoju popartego wielokrotnymi małżeństwami Ramzesa z księżniczkami hetyckimi.
W tym czasie centra administracji egipskiej znajdowały się w Gazie, Yaffo i Beit She'an. Jak wspomniałem – obydwa brzegi Jordanu zawierają bogatą gamę znalezisk rozsypanych osad egipskich. Ta widoczna obecność administracji egipskiej nie była jednak zauważona lub choćby wzmiankowana przez pisarzy scalających w okresie późniejszym Księgi Pism Świętych. Fakt ten zdaje się potwierdzać hipotezę, że okres ten nie był im znany, a tym samym przedstawiony w krzywym zwierciadle.
W miesięczniku „Przegląd Archeologii Biblijnej” z marca 2000 r., w artykule Philipa Daviesa pojawił się nagłówek: „Co dzieli minimalistów od maksymalistów biblijnych – niewiele”. „Rozdźwięk między Izraelem biblijnym a historycznym, opartym na archeologii, jest potężny. Natrafiamy na dwie całkowicie odrębne społeczności. Poza nazwą Izrael i tym samym umiejscowieniem geograficznym, nie dysponują cechami wspólnymi. Izraelici (z okresu żelaza) w świetle wykopalisk nie rozpoznaliby swojego portretu skreślonego w Biblii”.
Dyskusje i starcia na ten temat będą się ciągnęły w nieskończoność. Ureligijniona historia stanie w cieniu przekazu teologicznego, starając się wytworzyć wrażenie identyczności, powoli jednak wysiłek intelektualny człowieka podnoszonego do godności „Syna Bożego” piąć się będzie na szczyty myśli teologicznej, odkrywając transcendencję Boga i Jego powiązania z ludzkością.” Tyle K. Rachański.
Wydaje się, że powinno się raczej z przymrużeniem oka patrzeć na wciąż niekończące się polemiki o pochodzeniu Mojżesza czy Jezusa z Nazaretu, bo przecież nawet Afrykańczycy uważają np. tego drugiego – skądinąd w pewnym ogólnoludzkim sensie nawet słusznie, ale im nie o ten aspekt chodzi – za „swojego”.
Teoretyk XX-wiecznego panafrykanizmu Marcus Garvey rozwinął teorię wyższości rasy murzyńskiej. Używając umiejętnie dobranych odniesień historycznych wskazywał, że wtedy, gdy cywilizowani Murzyni rządzili światem, kultura białych jeszcze nie istniała. Murzyni już 3000 lat temu rozwinęli wysoką kulturę, byli profesorami w uczelniach Aleksandrii. Starożytny Egipt dał światu cywilizację, a Grecja i Rzym obrabowały Egipt z jego sztuk i nauk, przypisując sobie jego osiągnięcia. Pisał Garvey dosłownie: „Kiedy wielka biała rasa dnia dzisiejszego nie miała własnej cywilizacji, kiedy biali ludzie żyli w jaskiniach i byli uważani za dzikich, wtedy nasza rasa szczyciła się wspaniałą cywilizacją na brzegach Nilu”. Według niego egipscy faraonowie byli Murzynami. Do tejże rasy należy zaliczyć starożytnych Etiopczyków, którzy dali przecież światu Jezusa Chrystusa, który miał być czarnoskórym. „Kiedy Europa była zamieszkała przez rasę ludożerców, rasę dzikich nagich ludzi, pogan i niewiernych, Afryka była zaludniona przez rasę kulturalnych czarnych ludzi, którzy byli mistrzami w nauce, sztuce i literaturze, ludzi, którzy byli kulturalni i wyrafinowani, ludzi, którzy, jak mówiono, byli jak bogowie”...
Pozostawiając te polemiki na uboczu podkreślmy wszelako, że w duchowości rosyjskiej zawsze było bardzo silnym przekonanie o kardynalnym przeciwieństwie istniejącym między naukami Jezusa Chrystusa a duchem judaizmu, i że w Rosji zawsze stanowczo przeciwstawiano się niebezpiecznym dla chrześcijaństwa próbom rozmywania lub zamazywania istniejących różnic. Aby lepiej zrozumieć wewnętrzną treść tych manichejskich zmagań, przypomnijmy, że w swym fundamentalnym dziele Gospodarka i społeczeństwo socjolog niemiecki Max Weber twierdził: „Od niewoli babilońskiej faktycznie, a również formalnie od zburzenia Świątyni, Żydzi byli „ludem pariasów”, czyli: grupą, która za sprawą (pierwotnie) magicznych, tabuistycznych i rytualnych barier stała się szczególną dziedziczną wspólnotą, nie będącą autonomicznym związkiem politycznym. Negatywnie uprzywilejowane, zawodowo wyspecjalizowane kasty indyjskie, z ich gwarantowanym przez tabu zamknięciem wobec świata zewnętrznego, i ich dziedzicznymi religijnymi obowiązkami odnoszącymi się do sposobu życia, są im stosunkowo najbliższe, bo także w ich przypadku z pozycją pariasa jako taką wiąże się nadzieja zbawienia. Zarówno w indyjskich kastach, jak i wśród Żydów objawia się identyczne swoiste oddziaływanie religijności pariasów, fakt, że przykuwa ona swych wyznawców do siebie i do pozycji pariasa tym mocniej, w im trudniejszej sytuacji znajduje się lud pariasów, i im silniejsza jest zatem nadzieja zbawienia powiązana z nakazanym przez Boga wypełnianiem obowiązków religijnych. Właśnie najniższe kasty szczególnie gorliwie spełniają swe obowiązki kastowe, skoro stanowi to warunek ponownych narodzin w lepszym położeniu. Więź między Jahwe i jego ludem stawała się tym bardziej nierozerwalna, im bardziej mordercza pogarda i prześladowania dotykały Żydów. Dlatego w całkowitej opozycji na przykład wobec wschodnich chrześcijan, którzy pod rządami Omajjadów przechodzili na islam, uprzywilejowaną religię, tak masowo, że władza polityczna w ekonomicznym interesie uprzywilejowanej warstwy utrudniła konwersję, wszystkie częste przymusowe masowe nawracania Żydów, które zapewniały im przecież przywileje panującej warstwy, pozostały daremne. Bowiem jedynym środkiem zbawienia, zarówno w przypadku indyjskiej kasty, jak i Żydów, było wypełnianie specjalnych przykazań religijnych dla ludu pariasów, których nie mógł lekceważyć nikt, bo wiązało się to z niebezpieczeństwem ściągnięcia na siebie złych czarów i zagrażało przyszłym szansom własnym lub własnych potomków. Odmienność religijności żydowskiej wobec hinduistycznej religijności kast zasadza się jednak na rodzaju nadziei zbawienia. Hindus oczekuje od spełniania obowiązków religijnych polepszenia osobistych szans ponownych narodzin, a zatem awansu lub nowego wcielenia jego duszy w jakiejś wyższej kaście. Żyd natomiast dla swych potomków udziału w mesjańskim królestwie, które całą wspólnotę pariasów wybawi z ich pozycji pariasów i zapewni pozycję panów w świecie. Bo obiecując, że wszystkie narody ziemi będą pożyczać od Żydów, a oni od nikogo, Jahwe nie miał na myśli spełnienia w postaci drobnego lichwiarza z getta, lecz położenie typowych antycznych potężnych obywateli miast, których dłużnikami i niewolnikami dłużnymi byli mieszkańcy podporządkowanych wsi i małych miasteczek. Hindus pracuje zatem dla przyszłej ludzkiej istoty, która ma z nim coś wspólnego jedynie w myśl założeń animistycznej doktryny o wędrówce dusz, dla przyszłego wcielenia swej duszy, podobnie jak Żyd dla swych cielesnych potomków, a ich, animistycznie pojmowany, stosunek do niego zapewnia mu „ ziemską nieśmiertelność” . Ale w przeciwieństwie do przedstawień Hindusa, który nie chce naruszać podziału świata na społeczne kasty oraz pozycji własnej kasty jako takiej i pozwala im istnieć wiecznie, i właśnie w ramach tego samego porządku rang chce polepszyć przyszły los swej indywidualnej duszy, Żyd oczekiwał własnego osobistego zbawienia w postaci obalenia obowiązującego porządku społecznych rang na korzyść jego ludu pariasów. Bo jego lud powołany i wybrany jest przez Boga do prestiżu, a nie do pozycji pariasa.
I dlatego na gruncie żydowskiej etycznej religijności zbawienia duże znaczenie zyskuje element, który jest zupełnie obcy wszelkiej magicznej i animistycznej religijności kastowej, a który dostrzegł jako pierwszy Nietzsche: resentyment. W sensie Nietzschego stanowi on zjawisko towarzyszące etyce religijnej negatywnie uprzywilejowanych, którzy, przekształcając całkowicie dawną wiarę, znajdują pociechę w tym, że zróżnicowanie ziemskich losów wynika z grzechu i nieprawości pozytywnie uprzywilejowanych, a zatem wcześniej czy później musi sprowadzić na nich zemstę boga. W postaci tej teodycei negatywnie uprzywilejowanych moralizm służy jako środek uprawomocnienia świadomej lub nieświadomej żądzy zemsty. Zjawisko to pojawia się początkowo w powiązaniu z „religijnością odpłaty”. Jeśli istnieje już religijne przedstawienie odpłaty, to właśnie „cierpienie” jako takie, skoro budzi silną nadzieję odpłaty, może zostać uznane w pewnej mierze za coś samo z siebie wartościowego religijnie. Pewne ascetyczne doktryny, z jednej strony, i specjalne predyspozycje neurotyczne, z drugiej, mogą sprzyjać wykształceniu się tego przedstawienia. Tyle że religijność cierpienia zyskuje swoisty resentymentalny charakter jedynie przy przyjęciu bardzo szczególnych założeń, a więc na przykład nie wśród Hindusów i buddystów. Bo u nich cierpienie człowieka jest zasłużone przez niego samego. Inaczej u Żydów. Religijność Psalmów przepełnia potrzeba zemsty, a w kapłańskich opracowaniach dawnych izraelickich przekazów odnajdujemy ten sam rys. Większość Psalmów w oczywisty sposób stanowi – nawet jeśli odpowiednie elementy zostały być może włączone dopiero później do dawniejszej, wolnej od nich wersji – moralistyczne zaspokojenie i uprawomocnienie jawnej lub z trudem powstrzymywanej potrzeby zemsty ludu pariasów. Albo w tej formie, że przedstawia się Bogu własne przestrzeganie jego przykazań i własne nieszczęście, w opozycji do bezbożnych czynów dumnych i szczęśliwych pogan, urągających przez to jego obietnicom i jego władzy. Albo w innej formie, w której wyznaje się z pokorą własne grzechy, ale zarazem prosi Boga, by w końcu zrezygnował ze swego gniewu i znów okazał łaskę ludowi, który ostatecznie przecież jako jedyny jest jego ludem. W obu przypadkach wiąże się to z nadzieją, że zemsta, ostatecznie pojednanego ze swym ludem, Boga uczyni tym bardziej kiedyś bezbożnych wrogów podnóżkiem pod stopy Izraela, podobnie jak to się dzieje w kapłańskiej konstrukcji historycznej z kananejskimi wrogami ludu, o ile ten przez swe nieposłuszeństwo nie budzi gniewu Boga i przez to sam nie staje się winny swego poniżenia wobec pogan. Jeśli nawet niektóre z tych Psalmów zrodził być może, jak chcą nowocześni komentatorzy, indywidualny gniew faryzejskich wyznawców spowodowany prześladowaniami Aleksandra Janneusza, to charakterystyczna jest ich selekcja i zachowanie, a inne odnoszą się w oczywisty sposób do pozycji pariasów Żydów jako takich. W całej religijności świata nie istnieje żaden uniwersalny Bóg, którego cechowałaby równie niesłychana żądza zemsty jak Jahwe, a historyczną wartość faktów podawanych w kapłańskim opracowaniu dziejów można określić niemal dokładnie dzięki temu, że dany proces (jak na przykład bitwa pod Megiddo) nie pasuje da tej teodycei odpłaty i zemsty. Żydowska religijność stała się zatem religijnością odpłaty, mściwości. Nakazane przez Boga cnoty praktykowane są przez wzgląd na nadzieję odpłaty. I jest to w pierwszym rzędzie nadzieja kolektywna: to naród jako całość doznać ma wywyższenia, i jedynie przez to także jednostka może odzyskać swój honor. Towarzyszyła jej i mieszała się z nią naturalnie indywidualna teodycea osobistych losów jednostki – oczywista od zarania dziejów – której problemy odzwierciedla przede wszystkim, wywodząca się z zupełnie innych, nieludowych warstw, Księga Hioba, w rezygnacji z rozwiązania tego problemu i podporządkowaniu się absolutnie suwerennej władzy Boga nad stworzonymi przez niego istotami, zapowiadająca purytańską ideę predestynacji, która musiała się pojawić, gdy tylko dołączył do tego patos boskich wiecznych kar piekielnych. Ale wtedy się nie pojawiła, a przesłanie twórcy Księgi Hioba nie zostało, jak wiadomo, niemal wcale zrozumiane, tak niewzruszona była bowiem idea kolektywnej odpłaty w religijności żydowskiej. Nadzieja zemsty, dla pobożnych Żydów nieuchronnie wiążąca się z moralizmem Prawa, bo przenikająca niemal wszystkie święte pisma okresu niewoli babilońskiej i późniejszej epoki, którą przez dwa i pół tysiąclecia świadomie lub nieświadomie musiała ożywiać na nowo niemal każda służba boża ludu spętanego dwoma nierozerwalnymi łańcuchami: religijnie uświęconym oddzieleniem od zewnętrznego świata i obietnicami jego Boga odnoszącymi się do tego świata, ustępowała, skoro Mesjasz kazał na siebie czekać, co i rusz to naturalnie w religijnej świadomości warstwy intelektualistów wartości samej zażyłości z Bogiem lub pobożnemu, nastrojowemu zawierzeniu boskiej dobroci jako takiej i gotowości pogodzenia się z całym światem. Działo się tak szczególnie wtedy, gdy społeczne położenie skazanych na całkowitą polityczną bezsilność gmin było znośne, natomiast w innych epokach, na przykład podczas prześladowań okresu krucjat, nadzieja owa przejawiała się znów albo w równie przenikliwym co bezowocnym wołaniu do Boga o zemstę, albo w modlitwie, żeby własna dusza w obliczu przeklinających Żydów wrogów „obróciła się w proch”, ale wystrzegała się złych słów i uczynków oraz ograniczyła się wyłącznie do milczącego spełniania przykazania Boga i otwarcia serca dla niego. Choć uznawanie resentymentu za rzeczywiście rozstrzygający element, ulegającej w dziejach istotnym zmianom religijności żydowskiej byłoby niesłychanym wypaczeniem, to jednak nie wolno umniejszać jego wpływu również na jej zasadnicze znamiona. Bo objawia on w rzeczy samej, wobec tego, co jest jej wspólne z innymi religiami zbawienia, jeden ze swoistych jej rysów i w żadnej innej religijności negatywnie uprzywilejowanych warstw nie odgrywa tak rzucającej się w oczy roli. Jednak w jakiejś formie ta teodycea negatywnie uprzywilejowanych stanowi element każdej religijności zbawienia, której wyznawcy należą głównie do tych warstw, a rozwój etyki kapłańskiej sprzyjał jej wszędzie tam, gdzie stała się elementem religijności gminy, wykształcającej się przede wszystkim w obrębie takich warstw. Fakt, że resentyment, a także właściwie jakakolwiek religijna społecznorewolucyjna etyka, nie pojawia się niemal wcale w religijności pobożnego Hindusa i buddystycznego Azjaty, tłumaczy swoistość teodycei ponownych narodzin: porządek kastowy jest wieczny i absolutnie sprawiedliwy. Gdyż cnoty czy grzechy wcześniejszego życia uzasadniają urodzenie się w danej kaście, a zachowanie w obecnym życiu przesądza o szansach zmiany na lepsze. Dlatego nie spotykamy tu przede wszystkim żadnego śladu owego wyraźnego konfliktu między stworzonymi za sprawą bożych obietnic społecznymi pretensjami i pogardzanym położeniem w rzeczywistości, który u żyjących przez to w stałej sprzeczności ze swym położeniem klasowym i w stanie ciągłego oczekiwania i bezowocnej nadziei Żydów zniszczył wszelką prostotę w stosunku do świata, zaś religijną krytykę bezbożnych pogan, na którą odpowiedzią było bezlitosne szyderstwo, przekształcił w zawsze czujne, często prowadzące do rozgoryczenia, bo stale zagrożone przez skrytą samokrytykę, zważanie na własną prawowierność. Do tego dochodziło kazuistyczne, kultywowane przez całe życie rozważanie religijnych obowiązków członków narodu – bo od ich właściwego spełniania zależała przecież ostateczna łaska Jahwe – i charakterystyczna dla pewnych produktów okresu pobabilońskiego mieszanina zwątpienia w jakikolwiek sens tego marnego świata, poddania się bożemu karceniu, troski, by nie obrazić go swą dumą, i bojaźliwej, rytualno-moralnej poprawności, którą narzucała Żydom owa rozpaczliwa walka już nie o szacunek innych, lecz o szacunek do samego siebie i poczucie godności. Poczucie godności, które – skoro w końcu jednak to spełnienie obietnic Jahwe pozostawało stale miarą własnej wartości w obliczu Boga – samemu sobie mogło wydawać się coraz bardziej wątpliwe i przez to mogło zagrażać załamaniem się całego sensu własnego sposobu życia.
Uchwytnym dowodem osobistej łaski Boga staje się w rzeczy samej dla Żyda z getta w coraz większej mierze sukces w działalności zarobkowej. Tyle że właśnie dla Żyda idea „potwierdzenia się” w zrządzonym przez Boga „powołaniu” nie ma tego samego sensu, jaki jest jej właściwy w przypadku wewnątrzświatowej ascezy. Bo błogosławieństwo Boga w o wiele mniejszym stopniu niż u purytanów powiązane jest z systematyczną, ascetyczną, racjonalną metodyką życia, która dla nich jest jedynym możliwym źródłem certitudo salutis. Nie tylko na przykład etyka seksualna pozostała wprost antyascetyczna i naturalistyczna, a starożydowska etyka gospodarcza była w swych postulowanych stosunkach mocno tradycjonalistyczna i otwarcie ceniła bogactwo, w przeciwieństwie do wszelkiej ascezy, lecz także całe uświęcenie przez uczynki ma u Żydów rytualistyczną podstawę i ponadto często łączy się ze swoistym nastrojem religijności wiary. Jednak tradycjonalistyczne przepisy wewnątrzżydowskiej etyki gospodarczej obowiązują oczywiście, jak we wszystkich dawnych etykach, w pełnym zakresie jedynie wobec braci w wierze, a nie wobec świata zewnętrznego. Ale ogólnie rzecz biorąc obietnice Jahwe zrodziły rzeczywiście w ramach samego judaizmu silne znamiona resentymentalnego moralizmu. Całkowicie błędne byłoby mimo to ujmowanie potrzeby zbawienia, teodycei lub w ogóle religijności gminy jako wyrastających jedynie na gruncie negatywnie uprzywilejowanych warstw, czy tym bardziej tylko z resentymentu, a więc wyłącznie jako produktu „buntu niewolników w moralności”. Nie dotyczy to nawet wczesnego chrześcijaństwa, choć jego obietnice odnoszą się, co podkreślane jest z naciskiem, właśnie do duchowo i materialnie „ubogich”. Odmienność proroctwa Jezusa i jego bezpośrednie konsekwencje objawiają raczej nieuchronne skutki dewaluacji i rozsadzenia rytualnego, świadomie zmierzającego do zamknięcia wobec świata zewnętrznego Prawa i w rezultacie rozerwania więzi religijności z pozycją wiernych jako, zamkniętego na podobieństwo kasty, ludu pariasów. Z pewnością pierwotna chrześcijańska profecja zawiera znamienne rysy „odpłaty”, w sensie przyszłego zrównania losów (najwyraźniejsze w przypowieści o Łazarzu), i zemsty, która jest sprawą Boga. A królestwo boże jest również tutaj królestwem ziemskim, zrazu najprawdopodobniej przeznaczonym specjalnie lub przynajmniej w pierwszym rzędzie dla Żydów, którzy od początku wierzyli w prawdziwego Boga. Ale właśnie przenikający wszystko resentyment ludu pariasów zostaje tu, za sprawą konsekwencji nowych obietnic religijnych, wyłączony. Zaś niebezpieczeństwo, jakie bogactwo stanowi dla szansy zbawienia, przynajmniej w tych elementach przekazu, które uchodzą za własne kazanie Jezusa, nie jest w żadnym razie motywowane ascetycznie, a tym bardziej nie sposób go wywieść z resentymentu – czego dowodzą świadectwa tradycji dotyczące jego obcowania nie tylko z celnikami (którzy w Palestynie byli najczęściej drobnymi lichwiarzami), lecz także innymi wyróżniającymi się swą zamożnością ludźmi. Zbyt wielka była indyferencja wobec świata, wynikająca z siły eschatologicznych oczekiwań. Oczywiście, gdy chce być „doskonały”, czyli stać się uczniem, bogaty młodzieniec musi bezwarunkowo zerwać ze „światem”. Ale mówi się wprost, że u Boga wszystko, nawet zbawienie bogatego, który nie może zdecydować się na rozstanie ze swymi dobrami, choć trudniejsze, jest jednak możliwe. Prorokowi akosmicznej miłości, który duchowo i materialnie ubogim przynosi dobrą nowinę o tym, że królestwo boże jest bliskie, i uwolnienie z władzy demonów, „proletariackie instynkty” są równie obce jak na przykład Buddzie, dla którego absolutne zerwanie ze światem jest bezwarunkową przesłanką zbawienia. Ograniczone znaczenie „resentymentu” i niebezpieczeństwo wiążące się z nazbyt uniwersalnym stosowaniem schematu „wyparcia” ukazuje najjaśniej błąd Nietzschego, który swą teorię odnosi także do zupełnie nietrafnego przykładu buddyzmu. Bo stanowi on najbardziej radykalne przeciwieństwo każdego resentymentalnego moralizmu, jest raczej doktryną zbawienia warstwy intelektualistów dumnie i szlachetnie odrzucającej w równej mierze iluzje życia zarówno w tym i tamtym świecie, początkowo wywodzącej się niemal całkowicie z uprzywilejowanych kast, szczególnie z kasty wojowników, a jego społeczny rodowód można ewentualnie przyrównać do rodowodu hellenistycznych, przede wszystkim neoplatońskich, albo też manichejskich czy gnostycznych doktryn zbawienia, choć różnią się one zasadniczo od niego. Kto nie chce zbawienia prowadzącego do nirwany, temu buddyjski bhikszu pozostawia cały świat, łącznie z ponownymi narodzinami w raju. Właśnie ten przykład świadczy o tym, że potrzeba zbawienia i religijność etyczna mają jeszcze inne źródło niż społeczne położenie negatywnie uprzywilejowanych i uwarunkowany praktyczną sytuacją życiową racjonalizm mieszczaństwa: jest nim intelektualizm jako taki, zwłaszcza metafizyczne potrzeby ducha, którego do rozważania etycznych i religijnych problemów nie zmusza materialna niedola, lecz przymus wewnętrzny, by móc ująć świat jako sensowny kosmos i zająć wobec niego stanowisko.
W olbrzymiej mierze losy religii determinowała rola, jaką odgrywał w nich intelektualizm, oraz jego różnorakie stosunki z kapłanami i z władzami politycznymi, a te czynniki z kolei rodowód tej warstwy, która w szczególnym stopniu była nośnikiem intelektualizmu. Początkowo byli nią sami kapłani, zwłaszcza tam, gdzie charakter świętych pism i konieczność ich egzegezy oraz nauczania ich treści, ich interpretacji i właściwego posługiwania się nimi sprawiły, że stali się oni cechem literatów. Nie doszło do tego wcale w religiach antycznych ludów miejskich, przede wszystkim Fenicjan, Hellenów, Rzymian, z jednej strony, a w etyce chińskiej, z drugiej. Tu autentycznie teologiczne (Hezjod), wszelkie metafizyczne i etyczne myślenie stało się całkowicie udziałem osób nie będących kapłanami, i w rezultacie rozwinęło się w niewielkiej mierze. Zupełnie odmienna była natomiast sytuacja w Indiach, Egipcie i Babilonii, wśród wyznawców Zaratustry, w islamie, we wczesnym i średniowiecznym, a gdy idzie o teologię, również nowożytnym chrześcijaństwie. Kapłani egipscy, zaratustriańscy, przez pewien czas wczesnochrześcijańscy, zaś w epoce wedyjskiej, a więc przed powstaniem filozofii świeckiego ascetyzmu i upaniszad, także bramińscy, w mniejszym, znacznie ograniczanym przez świecką profecję, stopniu również żydowscy, w podobnym, po części umniejszanym przez suficką spekulację, także islamscy zmonopolizowali niemal całkowicie rozwój religijnej metafizyki i etyki. We wszystkich odgałęzieniach buddyzmu, w islamie oraz we wczesnym i średniowiecznym chrześcijaństwie oprócz kapłanów, lub zamiast nich, to przede wszystkim mnisi lub podobne do nich kręgi uznały za swą domenę i literacko kultywowały nie tylko teologiczne i etyczne, lecz także wszelkie myślenie metafizyczne oraz wiele dziedzin myślenia naukowego, a poza tym artystycznej twórczości piśmienniczej. Przynależność śpiewaków do kultowo doniosłych osób uwarunkowała włączenie epickich, lirycznych i satyrycznych poematów indyjskich do Wed, erotycznej poezji Izraela do świętych pism, a psychologiczne pokrewieństwo mistycznych i pneumatycznych emocji z poetyckimi rolę mistyka w liryce Wschodu i Zachodu. Ale tu nie chodzi nam o produkcję literacką i jej charakter, lecz o kształtowanie samej religijności przez swoistość wpływających na nią warstw intelektualistów. Wpływ kapłanów jako takich, również tam, gdzie byli oni głównymi reprezentantami literatury, był mocno zróżnicowany, w zależności od innych, niekapłańskich warstw, jakie istniały obok nich, oraz ich własnej władzy. Z pewnością najsilniejszy był swoisty wpływ kapłanów w późnej fazie rozwoju religijności zaratustriańskiej. Także egipskiej i babilońskiej. Prorocy, ale jednak również w znacznej mierze kapłani, uformowali judaizm epoki Deuteronomium oraz niewoli babilońskiej. W późnym judaizmie rozstrzygającą postacią stał się zamiast kapłana rabin.

O szczególnych zaś cechach Żydów jako etnosu i judaizmu, jako religii, będącej nie do pogodzenia z duchem chrześcijaństwa Max Weber w tymże dziele „Gospodarka i społeczeństwo” (s. 466-475) zauważał: „Trzecią w pewnym sensie „dostosowaną do świata”, a w każdym razie „zwróconą ku światu”, odrzucającą nie „świat”, lecz jedynie obowiązującą w nim społeczną hierarchię, religią jest judaizm, w swej wyłącznie interesującej nas tu, wykształconej po niewoli babilońskiej, przede wszystkim talmudycznej formie. Jego obietnice są, wedle swego sensu intencjonalnego, obietnicami odnoszącymi się do tego świata, a kontemplacyjna czy ascetyczna ucieczka od świata występuje w nim, podobnie jak w religijności chińskiej i w protestantyzmie, tylko jako zjawisko wyjątkowe. Od purytanizmu odróżnia go (jakkolwiek relatywny) brak systematycznej ascezy. „Ascetyczne” elementy wczesnochrześcijańskiej religijności nie wywodzą się z judaizmu, ale pojawiają się właśnie w składających się z nawróconych na chrześcijaństwo pogan w gminach misji Pawła. Przestrzeganie żydowskiego „prawa” jest „ascezą” w równie małej mierze jak przestrzeganie jakichkolwiek norm tabu czy norm rytualnych. Stosunek żydowskiej religijności do bogactwa, z jednej strony, i do życia seksualnego, z drugiej, nie jest w najmniejszym stopniu ascetyczny, lecz raczej zdecydowanie naturalistyczny. Bogactwo jest darem Boga, a zaspokajanie popędu seksualnego, naturalnie w legalnej formie, jest  wprost nieodzowne, w tak wielkiej mierze, że osoba, która przekroczyła określony wiek, a nie zawarła małżeństwa, wydaje się Talmudowi po prostu moralnie podejrzana. Ujęcie małżeństwa jako czysto ekonomicznej, służącej płodzeniu i wychowywaniu dzieci instytucji nie jest samo w sobie swoiście żydowskie, ale uniwersalne. To, że nielegalne stosunki seksualne są surowo (a w pobożnych kręgach w sposób rzeczywiście skuteczny) zakazane, wspólne jest judaizmowi z islamem i wszelkimi religiami profetycznymi, a poza tym z hinduizmem, zaś czas oczyszczenia z większością religii rytualistycznych, tak że nie można tu mówić o szczególnym znaczeniu ascezy seksualnej.
Swobodne używanie życia, nawet luksus, nie są same w sobie zakazane, o ile przestrzega się przy tym pozytywnych zakazów i tabuizacji „prawa”. To społeczna, sprzeczna z duchem mojżeszowego prawa, niesprawiedliwość, do której tak często dochodzi wobec członków ludu żydowskiego przy zdobywaniu bogactwa, a ponadto pokusa swobodnego stosunku do prawowierności, butnego lekceważenia przykazań, przez to zaś i obietnic Jahwe, sprawiają, że bogactwo wydaje się prorokom, w Psalmach, w mądrości przysłów i później czymś potencjalnie groźnym. Nie jest łatwo oprzeć się pokusom bogactwa, i właśnie dlatego tym bardziej zasłużone jest błogosławieństwo bogacza, „którego znaleziono bez winy”. Jednak skoro nie istnieje tu idea predestynacji czy podobnie oddziałujące przedstawienia, to także bezustanna praca i sukces w działalności zarobkowej nie może być, z drugiej strony, uznawany za oznakę „potwierdzenia” w tym sensie, jaki właściwy był w największej mierze kalwińskim purytanom, a w pewnym stopniu również wszelkiemu ascetycznemu protestantyzmowi. Mimo wszystko idea dopatrywania się w uwieńczonej sukcesem działalności zarobkowej oznaki łaskawego boskiego zrządzenia była oczywiście religijności żydowskiej nie tylko równie bliska jak na przykład chińskiej, świeckiej buddyjskiej i w ogóle każdej nie odrzucającej świata religijności na ziemi, lecz jeszcze bliższa, skoro religia ta stała w obliczu bardzo szczególnych obietnic nadziemskiego Boga, powiązanych z bardzo widocznymi oznakami jego gniewu wobec wybranego przecież przez niego samego narodu. Jasne jest, że zarobek, zdobyty przy przestrzeganiu bożych przykazań, mógł i musiał zyskiwać znaczenie symptomu, że dana osoba podoba się Bogu. I rzeczywiście działo się tak stale. Lecz sytuacja zajmującego się działalnością zarobkową (pobożnego) Żyda była mimo wszystko zasadniczo całkowicie różna od sytuacji purytanina, a odmienność ta nie pozostała bez praktycznego wpływu na znaczenie Żydów w dziejach gospodarki. Ale na czym mniej więcej polegało to znaczenie?
Żydzi przyczynili się istotnie do rozwoju kapitalistycznego systemu gospodarczego w czasach nowożytnych. Jakie są swoiste ekonomiczne dokonania Żydów w średniowieczu i w czasach nowożytnych? Pożyczki, od lombardów aż do finansowania wielkich państw, pewne rodzaje handlu, wśród których na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się drobny handel kramarski i wędrowny oraz swoisty dla wsi „handel produktami”, pewne sfery handlu hurtowego i przede wszystkim handlu papierami wartościowymi, obie zwłaszcza w formie handlu giełdowego, wymiana pieniędzy i związane z nią zwykle interesy polegające na przekazywaniu pieniędzy, dostawy państwowe, finansowanie wojen i w bardzo znacznej mierze zakładania kolonii, dzierżawa podatków (naturalnie poza dzierżawą dezaprobowanych podatków, jak tych na rzecz Rzymian), wszelkiego rodzaju interesy kredytowe i bankowe, a także finansowanie emisji. Jednak z tych interesów nowoczesnemu zachodniemu kapitalizmowi (w przeciwieństwie do kapitalizmu antyku, średniowiecza i wschodnioazjatyckiej przeszłości) właściwe są pewne (choć bardzo istotne) formy interesów, zarówno prawne, jak i ekonomiczne. Na przykład w domenie prawnej: formy papierów wartościowych i kapitalistycznych stosunków stowarzyszenia. Nie mają one jednak swoiście żydowskiego rodowodu. Lecz, o ile to szczególnie Żydzi wprowadzili je na nowo na Zachodzie, mają one być może po prostu orientalny (babiloński), a w rezultacie hellenistyczny i bizantyjski, i dopiero za sprawą tego pośrednictwa żydowski rodowód, a poza tym najczęściej wspólne są Żydom i Arabom. Po części jednak są one tworami zachodniego średniowiecza, w pewnej mierze nawet ze swoiście germańską przymieszką. Szczegółowe dowodzenie tych twierdzeń zaprowadziłoby nas za daleko. Natomiast w ekonomicznym wymiarze na przykład giełda, jako „rynek kupców”, nie została stworzona przez Żydów, lecz chrześcijańskich kupców, a na swoisty sposób, w jaki adaptowano średniowieczne formy prawne do celów racjonalnej działalności, choćby zakładano spółki komandytowe, maony, uprzywilejowane kompanie wszelkiego rodzaju, w końcu spółki akcyjne, nie wpłynęli w jakiejś szczególnej mierze Żydzi, choć później brali znaczny udział w ich konstytuowaniu. W końcu zaś swoiście nowożytne zasady udzielania publicznych i prywatnych kredytów rozwinęły się zrazu w zaczątkowej postaci na gruncie średniowiecznych miast, a potem ich po części całkowicie nieżydowska średniowieczna forma prawna została dostosowana pod wpływem czynników ekonomicznych do potrzeb nowoczesnych państw i innych kredytobiorców. Przede wszystkim jednak w z pewnością długiej liście żydowskiej działalności ekonomicznej nie występuje pewna dziedzina, jeśli nawet niezupełnie, to mimo wszystko w rzucający się w oczy sposób, i to właśnie stanowiąca wyróżnik nowoczesnego kapitalizmu: organizacja pracy wytwórczej w postaci chałupnictwa, manufaktury i fabryki. Jak doszło do tego, że wobec mas proletariatu w gettach w czasach, gdy dla każdego nowego przedsięwzięcia przemysłowego można było uzyskać książęce patenty i przywileje (za odpowiednie świadczenia pieniężne), i gdy istniały także dostatecznie rozległe, nie opanowane przez cechy, domeny działalności umożliwiające nowe przemysłowe przedsięwzięcia, jak doszło do tego, że w obliczu tej sytuacji żaden pobożny Żyd nie wpadł na myśl, by z pomocą pobożnej żydowskiej siły roboczej stworzyć w getcie działalność przemysłową, zupełnie tak samo jak to uczyniło tak wielu pobożnych purytańskich przedsiębiorców z pomocą pobożnych chrześcijańskich robotników i rzemieślników? I że również liczne, cierpiące biedę warstwy rzemieślników żydowskich aż do niedawnych czasów nie stały się podłożem żadnej rzeczywiście nowoczesnej, a to znaczy: przemysłowej, wykorzystującej w chałupnictwie tę żydowską pracę, burżuazji mającej jakieś istotne znaczenie? Dostawy państwowe, dzierżawa podatków, finansowanie wojen, kolonii, a zwłaszcza plantacji, handel tranzytowy, lichwa pożyczkowa istniały zawsze od tysiącleci niemal na całym świecie jako forma kapitalistycznego spożytkowywania posiadania. Właśnie w tych dziejach, obejmujących niemal wszystkie epoki i kraje, w szczególności także całą starożytność, brali udział Żydzi, w tych swoiście nowoczesnych formach prawnych i formach działalności, które stworzyło już średniowiecze, lecz nie Żydzi. Natomiast w tym, co swoiście nowe w nowoczesnym kapitalizmie: w racjonalnej organizacji pracy, zwłaszcza wytwórczej, w przemysłowym „przedsiębiorstwie” nie uczestniczą (relatywnie) właściwie wcale. A przede wszystkim owe zasady gospodarcze, które były i są typowe dla wszelkiego pierwotnego kupiectwa, antycznego, wschodnioazjatyckiego, indyjskiego, średniowiecznego, dla kramarstwa w małej skali, a dla finansistów w wielkiej: wola i zdolność bezwzględnego wykorzystywania każdej szansy zysku – „dla zysku i piekło przepłynąć, nawet jeśli żagle osmali” te zasady również Żydom właściwe są w znaczącej mierze. Ale właśnie one nie są wcale tym, co stanowi osobliwość nowoczesnego kapitalizmu, w opozycji do innych kapitalistycznych epok. Wręcz przeciwnie. Ani to, co swoiście nowe w nowoczesnym systemie gospodarczym, ani to, co swoiście nowe w nowoczesnych zasadach gospodarczych, nie jest swoiście żydowskie. Ostateczne, zasadnicze przyczyny tego stanu rzeczy powiązane są znów ze szczególnym charakterem Żydów jako ludu pariasów i jego religijnością. Przede wszystkim już czysto zewnętrzne trudności udziału w organizacji pracy wytwórczej: prawnie i faktycznie niestabilne położenie Żydów, które z pewnością nie przeszkadza handlowi, zwłaszcza handlowi pieniędzmi, lecz nie racjonalnej, wytwórczej ciągłej działalności ze stałym kapitałem. Ponadto także wewnętrzna sytuacja etyczna. Żydzi jako lud pariasów zachowali podwójną moralność, która w każdej wspólnocie jest pierwotna w stosunkach gospodarczych. To, co „między braćmi” odrzucane jest ze wzgardą, dozwolone jest wobec obcych. W stosunku do Żydów etyka żydowska jest w całości bez wątpienia tradycjonalistyczna, a jej punktem wyjścia zachowywanie „źródeł utrzymania”, i jeśli nawet rabini czynili tu pewne koncesje, i to również w odniesieniu do wewnątrz żydowskiego zachowania w interesach, to polegały one na dopuszczaniu pewnej swobody, lecz jej wykorzystywanie przez tych, którzy sobie na to pozwalali, sprawiało, że nie spełniali oni właśnie najwyższych wymagań żydowskiej etyki kupieckiej, i nie „potwierdzali się”. Natomiast domena interesów z obcymi jest w sprawach, które wśród samych Żydów byłyby zakazane, w dużej mierze sferą etycznie indyferentną. Taka jest pierwotna etyka kupiecka wszystkich ludów na całym świecie, ale to, że pozostała ona trwała, jest dla Żyda, dla którego obcy już w starożytności niemal wszędzie był „wrogiem”, po prostu samo przez się zrozumiałe. Wszystkie znane nawoływania rabinów do uczciwości i zaufania właśnie również wobec obcych nie mogły naturalnie zmienić oddziaływania faktu, że prawo zakazywało pobierania procentu od Żydów, od obcych natomiast dopuszczało, a także tego, że stopień wymaganej przez przepisy legalności (na przykład gdy idzie o wykorzystywanie błędów innych) wobec obcego, a więc wroga, był niższy. I żadnego dowodu nie wymaga teza (bo przeciwne zachowanie byłoby po prostu niepojęte), że na stworzoną przez obietnice Jahwe, jak już wiemy, pozycję pariasów, i wynikającą stąd stałą pogardę ze strony obcych, lud ten nie mógł reagować inaczej, jak przez to, że jego moralność kupiecka w stosunkach z obcymi pozostała na stałe inna niż wobec Żydów.
Wzajemne relacje sytuacji katolików, Żydów i purytanów w gospodarczej działalności zarobkowej można zatem podsumować następująco: naprawdę wierzący katolik poruszał się w swej działalności zarobkowej stale w sferze, albo na granicy, zachowania, które już to naruszało papieskie konstytucje i tylko rebus sic stantibus ignorowane było w konfesjonale, a dopuszczane jedynie w swobodnej (probabilistycznej) interpretacji moralności, już to było wprost wątpliwe, już to przynajmniej nie było zachowaniem rzeczywiście podobającym się Bogu. Pobożny Żyd znajdował się przez to nieuchronnie w położeniu, w którym czynił rzeczy, które wśród Żydów były po prostu sprzeczne z prawem lub wątpliwe z punktu widzenia tradycji, albo dopuszczalne jedynie w swobodnej interpretacji, a dozwolone tylko wobec obcych, nigdy jednak nie odznaczające się pozytywną etyczną wartością; jego etyczne zachowanie mogło być uważane jedynie, jako odpowiadające przeciętnemu i formalnie niesprzeczne z prawem, za dozwolone przez Boga i moralnie indyferentne. To właśnie na tym zasadza się to, co było rzeczywiście zgodne z prawdą w twierdzeniach o niższym standardzie legalności Żydów. Fakt, że Bóg zwieńczał jego działalność sukcesem, mógł być wprawdzie oznaką tego, że w tej domenie nie uczynił nic wprost zakazanego, a w innych sferach trzymał się bożych przykazań, nie mógł się on jednak raczej etycznie potwierdzić właśnie w swoiście nowoczesnym ekonomicznym działaniu zarobkowym. A tak było w przypadku pobożnego purytanina, który nie za sprawą swobodnej interpretacji lub podwójnej moralności, czy też dlatego, że czynił coś etycznie indyferentnego, lecz w sferze rzeczywistego obowiązywania etyki zakazanego, ale przeciwnie z najczystszym sumieniem, właśnie przez to, że działając zgodnie z prawem i rzeczowo, obiektywizował w „działalności” racjonalną metodykę swego całego sposobu życia, uprawomocniał się we własnych oczach i w kręgu swej gminy, i to tylko w tej mierze i przez to, że absolutna, nierelatywizowana nieskazitelność jego zachowania była całkowicie oczywista. Żaden rzeczywiście pobożny purytanin – i to jest tu ważne – nie mógłby uznawać pieniędzy zarobionych dzięki lichwie, wykorzystaniu błędu partnera (co u Żydów było dopuszczalne wobec obcych), targowaniu się i szachrowaniu, udziałowi w politycznej czy kolonialnej grabieży, za zysk podobający się Bogu. To stałym cenom, absolutnie rzeczowemu, gardzącemu wszelką żądzą pieniędzy, bezwarunkowo legalnemu zachowaniu w interesach wobec każdego oraz jego potwierdzeniu się w oczach ludzi kwakrzy i baptyści przypisywali to, że właśnie bezbożni kupowali u nich, a nie u sobie podobnych, im, a nie sobie podobnym, powierzali pieniądze na przechowanie czy w kommendę, przez to zaś czynili ich bogatymi, i to te cechy potwierdzały ich przed ich Bogiem. Natomiast żydowskie prawo odnoszące się do obcych, w praktyce: prawo pariasów, pozwalało, mimo wielu zastrzeżeń, na objawianie wobec nie-Żyda właśnie tych zasad, które purytanin odrzucał ze wstrętem jako przejawy żądnego zarobku kramarskiego ducha, które jednak mogły łączyć się u pobożnego Żyda z najskrupulatniejszą uczciwością, ścisłym przestrzeganiem prawa, pełnią możliwej w jego religii zażyłości z Bogiem, z gotową do wszelkich poświęceń miłością do osób związanych z nim w rodzinie i gminie oraz ze współczuciem i łagodnością wobec wszelkich tworów bożych. Żydowska pobożność, właśnie w praktyce życiowej, nigdy nie uważała sfery tego dozwolonego zarabiania, podlegającej prawu odnoszącemu się do obcych, za sferę, w której potwierdza się autentyczność posłuszeństwa wobec bożych przykazań. Pobożny Żyd nigdy nie traktował jako probierza wewnętrznych standardów swej etyki tego, co uważał w niej za dozwolone. Lecz, podobnie jak dla konfucjanisty wszechstronnie zaznajomiony z kwestiami ceremonialnymi i estetycznymi, literacko wykształcony i przez całe swe życie nadal studiujący klasyków gentleman, tak dla Żyda biegły w prawnej kazuistyce, uczony w Piśmie, kosztem swego interesu, który bardzo często przekazywał żonie, stale badający święte pisma i komentarze „intelektualista” stanowił rzeczywisty ideał życia.
Właśnie przeciw temu intelektualistycznemu, wywodzącemu się od uczonych w Piśmie rysowi autentycznego późnego judaizmu buntuje się Jezus. To nie wmawiane mu „proletariackie” instynkty, lecz typ wiary i poziom przestrzegania prawa mieszkańca prowincjonalnego miasta i wiejskiego rzemieślnika, w przeciwieństwie do wirtuozów znajomości prawa, przesądza, pod tym względem, o jego opozycji wobec wyrosłych na gruncie polis Jerozolimy warstw, które, tak jak wszyscy mieszkańcy wielkich miast starożytności, pytały: „Możeż z Nazaretu być co dobrego?”. Właściwy mu typ przestrzegania i znajomości prawa odpowiada przeciętnej rzeczywiście cechującej faktycznie pracującego człowieka, który także w szabat nie może pozostawić swej owcy w dole. Natomiast obligatoryjna dla człowieka naprawdę pobożnego znajomość prawa żydowskiego wykracza daleko, już w rezultacie sposobu wychowywania młodzieży, nie tylko ilościowo, ale i jakościowo poza znajomość Biblii przez purytanów, i można ją przyrównać ewentualnie jedynie do praw rytualnych Hindusów i Persów, tyle że obejmuje ona w o wiele większej mierze, oprócz czystych norm rytualnych i norm tabu, także przykazania moralne. Ekonomiczne zachowanie Żydów poszło po prostu po linii najmniejszego oporu, jaki dopuszczały te normy, a to oznaczało w praktyce, że rozpowszechniona we wszystkich warstwach i narodach, i jedynie mająca odmienne skutki, „dążność do zarabiania” skierowała się ku handlowi z obcymi, a więc „wrogami”. Pobożny Żyd już w czasach Jozjasza, a tym bardziej epoki po niewoli babilońskiej, jest mieszkańcem miasta. Całe prawo dostosowane jest do tej sytuacji. Ponieważ niezbędny był rzezak, ortodoksyjny Żyd nie żył w izolacji, lecz, jeśli to tylko było możliwe, w gminach (także i dziś swoistość ortodoksji wobec Żydów reformowanych na przykład w Ameryce). Rok szabatowy – w obecnym kształcie odnoszących się do niego przepisów z pewnością twór miejskich uczonych w Piśmie epoki pobabilońskiej – tam, gdzie obowiązywał, uniemożliwiał racjonalną intensywną uprawę roli: jeszcze dziś niemieccy rabini chcieli wymusić jego zastosowanie do syjonistycznego osadnictwa w Palestynie, co skazywałoby je na porażkę, a w epoce faryzeuszy „wieśniak” był tożsamy z Żydem drugiej klasy, który nie przestrzega, i nie może przestrzegać, w pełni prawa. Uczestnictwa w biesiadach cechów, i w ogóle wszelkiej wspólnoty stołu z nie-Żydami, zarówno w starożytności, jak i w średniowieczu stanowiącej niezbędną przesłankę zyskania statusu obywatela w danym środowisku, zabraniało prawo. Natomiast wspólny całemu Wschodowi, pierwotnie wywodzący się z wykluczenia córek z dziedziczenia, obyczaj dawania „posagu” sprzyjał (i sprzyja) tendencji do stawania się wraz z ożenkiem sklepikarzem (co oddziałuje po części także dziś w formie słabszej „świadomości klasowej” żydowskich pomocników handlowych). W każdej innej działalności, podobnie jak pobożnego Hindusa, tak i Żyda ogranicza na każdym kroku wzgląd na prawo. Rzeczywiste studiowanie prawa można było pogodzić najłatwiej z pożyczaniem pieniędzy, wiążącym się w stosunkowo małej mierze ze stałą pracą. Skutkiem prawa i intelektualistycznego szkolenia w prawie jest „metodyka życia” Żydów i ich „racjonalizm”. „Człowiek nigdy nie zmienia obyczaju” jest tezą Talmudu. Tylko i wyłącznie w domenie ekonomicznych stosunków z obcymi tradycja pozostawiła etycznie (względnie) nieistotną lukę. Poza tym nigdzie. W całej domenie tego, co istotne w obliczu Boga, rządzi tradycja i jej kazuistyka, a nie racjonalnie samo decydujące o swej, nie wynikającej z jakichś założeń, lecz z „prawa naturalnego”, orientacji, metodyczne działanie celowe. „Racjonalizujące” oddziaływanie lęku przed prawem jest głębokie, ale całkowicie pośrednie. „Czujny” i zawsze przytomny, opanowany i stateczny jest także konfucjanista, purytanin, buddyjski i każdy mnich, arabski szajch, rzymski senator. Lecz powód i sens tego samoopanowania są różne. Czujne opanowanie purytanina wynika z konieczności podporządkowania tego, co stworzone, racjonalnemu porządkowi i metodyce, w interesie pewności własnego zbawienia; konfucjanisty z pogardy wobec gminnej irracjonalności, wychowanego w kulcie przyzwoitości i godności, klasycznie wykształconego człowieka; pobożnego na dawną modłę Żyda z rozmyślań nad prawem, w którym wyszkolił swój intelekt, i z konieczności nieustannego zwracania uwagi na jego ścisłe przestrzeganie. Temu jednak swoiste zabarwienie i oddziaływanie nadawała wiedza pobożnego Żyda, że tylko on i jego lud mają to prawo, z racji którego prześladowani są przez cały świat i obrzucani błotem, że mimo to jest ono wiążące i że pewnego dnia, za sprawą czynu, do którego dojdzie nagle, którego czasu nikt nie zna, i nikt nie może go przyspieszyć, Bóg przekształci hierarchię świata w mesjańskie królestwo dla tych, którzy we wszystkim pozostali wierni prawu. Wiedział on, że już niezliczone pokolenia, wbrew wszelkim drwinom, czekały na to i czekają, a z uczuciem pewnej „nadczujności”, która z tego wynikała, wiązała się konieczność, im dłużej miałoby jeszcze trwać to daremne czekanie, w tym większej mierze, czerpania własnego poczucia godności z tego prawa i jego skrupulatnego przestrzegania, dla niego samego. A w końcu, co niemniej ważne, konieczność, żeby stale mieć się na baczności, i nie dawać upustu swoim uczuciom w obliczu równie potężnych co bezlitosnych wrogów, powiązana z opisanymi już wcześniej następstwami „resentymentu”, jako nieuchronnego elementu: tworzonego przez obietnice Jahwe i zawinione przez to, nie mające sobie równych w dziejach, losy tego ludu. To z tych czynników bierze się w istocie „racjonalizm” Żydów. Lecz nie „asceza”. „Ascetyczne” rysy istnieją w judaizmie, ale nie są niczym kluczowym, lecz stanowią jedynie po części konsekwencje prawa, a po części wynikły ze swoistych problemów żydowskiej pobożności, w każdym razie są równie wtórne jak wszystkie jego autentycznie mistyczne elementy. Nie zamierzamy tu ich jednak omawiać, bo ani kabalistyczne, ani chasydzkie czy inne formy mistyki nie zrodziły typowych motywów praktycznej postawy Żydów wobec gospodarki, mimo że oba te religijne twory ważne są jako symptomy. Powodem „ascetycznego” odwrócenia się od wszystkiego, co artystyczne, jest, oprócz drugiego przykazania, które w rzeczy samej przeszkodziło nadaniu artystycznej formy w swoim czasie znacznie rozwiniętej angelologii, przede wszystkim charakter typowej synagogalnej służby bożej, koncentrującej się jedynie wokół nauki i przykazań (w diasporze na długo przed zniszczeniem kultu świątynnego): już profecja stłumiła właśnie plastyczne elementy kultu, a orgiastyczne i taneczne w rezultacie niemal całkowicie wyrugowała. Rzymianie i purytanie podążyli (choć z całkowicie odmiennych motywów) w efekcie podobną drogą. Rzeźba, malarstwo, dramat nie znajdowały tu zatem normalnych wszędzie religijnych punktów zaczepienia, zaś zanikanie wszelkiej (świeckiej) liryki, a zwłaszcza erotycznej sublimacji seksualności, wobec jeszcze całkiem rubasznego, zmysłowego punktu szczytowego, jakim była Pieśń nad pieśniami, wynikało z naturalizmu etycznego ujęcia tej sfery. Wszystkie te braki tłumaczy to, że milczące, pełne wiary i pytań, oczekiwanie zbawienia z piekła tej egzystencji, wybranego przecież przez Boga narodu, skazane było stale jedynie na prawo i dawne obietnice, i że wobec tego, nawet gdyby tradycja nie przekazała odpowiednich wypowiedzi rabinów, wszelkie swobodne oddawanie się artystycznej i poetyckiej gloryfikacji tego świata, którego cel stworzenia już dla współczesnych późnego państwa machabejskiego czasem był dość problematyczny, musiało wydawać się w rzeczy samej przejawem niezwykłej próżności, odwodzącym od dróg i celów Pana. Ale nie istniało tu właśnie to, co nadaje „wewnątrzświatowej ascezie” jej rozstrzygające piętno: jednolity stosunek do „świata” z punktu widzenia certitudo salutis jako centrum, z którego wywodzi się wszystko. Religijność właściwa pariasom i obietnice Jahwe stanowią także tutaj ostateczną, decydującą podstawę. Charakterystyczne dla wewnątrzświatowej ascezy traktowanie świata – tego teraz, w rezultacie grzechów Izraela, tak opacznego świata, który mógł przywrócić do porządku jedynie swobodny cud Boga, lecz człowiek nie mógł go wymusić, ani go przyspieszyć – jako „zadania” i jako areny religijnego „powołania”, które ten świat, i właśnie również grzechy w nim, podporządkować chce racjonalnym normom objawionej boskiej woli, na chwałę Bożą, i jako oznakę własnego wybrania – to kalwińskie stanowisko było naturalnie z pewnością ostatnim, jakie mogło przyjść na myśl tradycjonalnie pobożnemu Żydowi. Musiał on stawić czoło o wiele trudniejszemu wewnętrznemu losowi niż pewny swego „wybrania” do tamtego świata purytanin. Jednostka musi pogodzić się z faktem, że istniejący świat nie odpowiada obietnicom, dopóki dopuszcza to Bóg, i zadowolić się tym, że Bóg obdarza ją łaską i sukcesem w obcowaniu z wrogami jej ludu, wobec których, jeśli chce spełnić wymagania rabinów, legalnie i trzeźwo licząc, bez upodobania i bez gniewu, postępuje „rzeczowo”, i traktuje ich tak, jak dozwala jej Bóg. Niesłuszne jest twierdzenie, że jedynie zewnętrzne przestrzeganie prawa stanowiło religijny wymóg. Tak wygląda zgodnie z naturą rzeczy przeciętna. Ale postulaty były wyższe. Jednak to pojedyncze działanie porównywane jest i bilansowane właśnie jako pojedyncze z innymi pojedynczymi działaniami. I jeśli nawet ujęcie stosunku do Boga jako rachunku bieżącego (okazjonalnie pojawia się ono także u purytanów) poszczególnych dobrych i złych uczynków z niepewnym saldem nie było oficjalnie dominujące, to mimo wszystko centralna metodyczno-ascetyczna orientacja sposobu życia, charakterystyczna dla purytanizmu, jeśli nawet abstrahować od wspomnianych już powodów, była choćby w rezultacie podwójnej moralności z konieczności o wiele słabsza niż tam. Ponadto i z tej racji, że tutaj w istocie, jak w katolicyzmie, czyn danego prawowiernego stwarza jego własne szanse zbawienia, jeśli nawet łaska Boga (i tu i tam) musi uzupełnić ludzką niedoskonałość – której, dodajmy, wcale nie uznawano (podobnie jak w katolicyzmie) powszechnie. Kościelna łaska instytucjonalna była wykształcona, od wyrugowania dawnej palestyńskiej spowiedzi (teszuba), w o wiele mniejszej mierze niż w katolicyzmie, i ta własna odpowiedzialność i brak pośredników nadawały żydowskiemu sposobowi życia rzeczywiście z konieczności zasadniczo bardziej autometodyczne i systematyczne piętno niż przeciętnemu katolickiemu sposobowi życia. Ale brak swoiście purytańskich, ascetycznych motywów i w zasadzie nie przełamany tradycjonalizm żydowskiej moralności wewnętrznej ograniczał także tutaj tę metodyczność. Pojawiają się tu zatem liczne oddziałujące na podobieństwo ascezy poszczególne motywy, tyle że brak właśnie religijnej jednoczącej więzi głównego ascetycznego motywu. Gdyż najwyższa forma pobożności Żyda sytuuje się po stronie „nastroju”, a nie aktywnego działania: bo i jak mógłby się on w tym opacznym i – co wiedział od czasów Hadriana – nie dającym się przekształcić dzięki ludzkim czynom, wrogim mu świecie uznawać za spełniającego wolę Boga za sprawą jego racjonalnego przeobrażania? Tak może postępować żydowski wolnomyśliciel, lecz nie pobożny Żyd. Dlatego purytanie uprzytamniali sobie zawsze zarówno to wewnętrzne pokrewieństwo, jak i jego granice. Pokrewieństwo to jest, mimo całkowitej odmienności uwarunkowań, jednak zasadniczo takie samo jak już w chrześcijaństwie wyznawców Pawła. Żydzi byli dla purytanów, i dla wczesnych chrześcijan, zawsze wybranym kiedyś przez Boga narodem. Dla wczesnego chrześcijaństwa niesłychanie brzemiennym w następstwa czynem Pawła było, z jednej strony, to, że uczynił świętą księgę żydowską – wtedy jedyną – świętą księgą chrześcijan i przez to zakreślił całkiem wyraźną granicę wszelkiej ekspansji helleńskiego (gnostyckiego) intelektualizmu. Z drugiej strony – za pomocą dialektyki, która mogła być właściwa jedynie rabinowi – wyłamanie się tu i ówdzie właśnie spod tego, co było dla „prawa” swoiste i oddziaływało szczególnie w judaizmie: norm tabu oraz całkiem swoistych, w swoich konsekwencjach tak strasznie mesjańskich obietnic, uzasadniających związanie całej religijnej godności Żydów ze statusem pariasów, które dzięki narodzeniu Chrystusa uznał za po części zniesione, a po części spełnione, z triumfującym i wysoce skutecznym powołaniem się na to, że przecież patriarchowie Izraela przed ustanowieniem owych norm żyli zgodnie z wolą bożą i mimo to, mocą swej wiary, która była rękojmią bożego wybrania, zostali zbawieni. Niesłychane wsparcie, jakie dawała świadomość, że można ujść losowi pariasa, dla Hellenów być tak samo Hellenem, jak dla Żydów Żydem, i to osiągnięta nie na drodze wrogiego wierze oświecenia, lecz w ramach paradoksu samej wiary – to namiętne poczucie wyzwolenia stanowi napędzającą siłę nieporównanej Pawiowej pracy misyjnej. Uwolnił się on rzeczywiście od obietnic Boga, przez którego opuszczony czuł się na krzyżu jego Zbawiciel. Dostatecznie dowiedziona, straszliwa nienawiść właśnie Żydów z diaspory wobec tego jednego człowieka, wahania i zakłopotanie chrześcijańskiej pragminy, próby Jakuba i „apostołów-filarów” skonstruowania, w nawiązaniu do praw samego Jezusa odnoszących się do świeckich, powszechnie wiążącego „etycznego minimum” obowiązującego prawa, w końcu otwarta wrogość Żydów-chrześcijan, stanowiły zjawiska towarzyszące temu rozerwaniu właśnie decydujących, utwierdzających status Żydów jako pariasów więzów. Zniewalająca ludzi radość wykupionego na wolność dzięki krwi Mesjasza spod pozbawionego nadziei „prawa niewolników” emanuje z każdej napisanej przez Pawła linijki. Następstwem była jednak możliwość chrześcijańskiej misji światowej. Zupełnie tak samo purytanie przejęli właśnie nietalmudyczne i także niestarotestamentowe swoiście żydowskie prawo rytualne, lecz pozostałe, poświadczone w Starym Testamencie – wahając się, w jakiej mierze są jeszcze miarodajne – objawy woli Boga, często aż do szczegółów, i połączyli je z nowotestamentowymi normami. Nie pobożni, ortodoksyjni Żydzi, z pewnością jednak zrywający z ortodoksją reformowani Żydzi, jeszcze i dziś na przykład wychowankowie Educational Alliance, a tym bardziej ochrzczeni Żydzi, w rzeczy samej byli wchłaniani właśnie przez ludy purytańskie, szczególnie Amerykanów, wcześniej całkowicie, a mimo wszystko i dziś jeszcze wchłaniani są względnie łatwo, aż do zupełnego zatarcia różnic, podczas gdy w Niemczech pozostali przez wiele pokoleń właśnie „zasymilowanymi Żydami”. Również w tym objawia się faktyczne „pokrewieństwo” purytanizmu i Żydów. Ale właśnie to, co w purytanizmie nieżydowskie, umożliwiło mu zarówno odegranie jego roli w rozwoju zasad gospodarczych, jak i wchłanianie żydowskich prozelitów, co nie udało się religijnie inaczej zorientowanym ludom.
W świetle powyższych analiz wprost na niepoważne wygląda usiłowanie stawiania pytania: czy Żydzi są narodem, czy też nie. Choć przecież tenże Max Weber pisał: „Pytanie, czy powinniśmy określać Żydów jako „naród”, jest stare; odpowiedź na nie byłaby w przeważającej mierze negatywna, a w każdym razie odmienna w przypadku masy rosyjskich Żydów, asymilujących się Żydów zachodnioeuropejskich i amerykańskich, syjonistów, przede wszystkim zaś różniłaby się bardzo znacznie w przypadku ludów, pośród których oni żyją; na przykład Rosjan, z jednej, i Amerykanów, z drugiej strony (przynajmniej tych, którzy dziś jeszcze utrzymują – jak pewien amerykański prezydent w oficjalnym piśmie (Theodor Roosvelt) – że między Amerykanami i Żydami występuje „podobieństwo istoty”).

Wypada jednak z całą jednoznacznością stwierdzić, że mimo wewnętrznych różnic między poszczególnymi odłamami żydostwa stanowią Żydzi wielki naród o wybitnej osobowości historiotwórczej i ogromnej roli w kształtowaniu oblicza świata od co najmniej dwóch stuleci. Uznaje to zresztą i Max Weber, gdy jest zmuszony stwierdzić: „Gdziekolwiek pojawiają się Żydzi, są oni nośnikami gospodarki pieniężnej, a zwłaszcza (w epoce rozkwitu średniowiecza wyłącznie) transakcji pożyczkowych i znacznych sfer handlu. Dla niemieckich biskupów, gdy ci zakładali miasta, byli oni równie niezbędni jak dla polskich szlachciców. Stwierdzonym faktem jest ich pokaźny, często dominujący udział w dostawczych i pożyczkowych interesach nowoczesnych państw na początku czasów nowożytnych, w zakładaniu spółek kolonialnych, w handlu kolonialnym i handlu niewolnikami, w handlu bydłem i „produktami”, przede wszystkim w nowoczesnym giełdowym handlu papierami wartościowymi, a także w przedsięwzięciach emisyjnych. Problemem jednak pozostaje kwestia, w jakim sensie można im przypisywać rozstrzygającą rolę w rozwoju nowoczesnego kapitalizmu. Trzeba tu wziąć po uwagę to, że kapitalizm żyjący z lichwiarskich pożyczek lub z państwa, jego potrzeby dostaw i kredytów, oraz z rabunkowej gospodarki kolonialnej nie jest niczym swoiście nowoczesnym, ale przeciwnie, właśnie tym, co wspólne jest nowoczesnemu kapitalizmowi Zachodu i kapitalizmowi antyku, średniowiecza i nowoczesnego Wschodu. Dla nowoczesnego kapitalizmu natomiast, w porównaniu ze starożytnością (oraz Bliskim i Dalekim Wschodem), charakterystyczna jest kapitalistyczna organizacja przemysłu, a w jej rozwoju nie sposób przypisać Żydom znaczącego wpływu. Zasady pozbawionego skrupułów wielkiego finansisty i spekulanta właściwe są z pewnością już czasom proroków, podobnie jak antyku i średniowiecza. Również decydujące instytucje nowoczesnego handlu, prawne i ekonomiczne formy papierów wartościowych, giełdy, mają romańsko-germańskie źródła, choć Żydzi przyczynili się do dalszego wykształcania się zwłaszcza operacji giełdowych i nadania im ich dzisiejszego znaczenia. I w końcu typowy charakter żydowskiego „ducha” handlowego, o ile w ogóle można odpowiedzialnie mówić o czymś takim, nosi wspólne całemu Wschodowi piętno, po części nawet drobnomieszczańskie znamiona, swoiste dla epoki przedkapitalistycznej. Żydzi dzielą z purytanami – także w ich przypadku całkiem świadome – uprawomocnienie formalnie prawowitego zysku, uznawanego za symptom bożego błogosławieństwa, a w pewnej mierze ideę „zawodu”, która jednak u nich nie jest tak mocno zakorzeniona religijnie jak u purytanów. W rozwoju szczególnej, nowoczesnej etyki „kapitalistycznej” żydowskie „prawo” odegrało może najdonioślejszą rolę przez to, że jego etyka legalności została przejęta przez etykę purytańską i stała się tu elementem nowoczesnej „mieszczańskiej” moralności gospodarczej.
Ta zaś „moralność” umożliwiła im objęcie dominujących pozycji w gospodarce i polityce światowej. Poprzez wpływy ekonomiczne, przez opanowanie prasy i w ogóle sfery informatycznej, w tym wielu kościołów chrześcijańskich, jak też przenikając do elit tradycyjnych i nowoczesnych, Żydzi stanęli mocno na arenie światowej w gronie najpotężniejszych narodów. W Rosji Żydzi w epoce dopiotrowskiej nie mieli swych reprezentantów wśród dworzaństwa rosyjskiego. Ale już przy nim wicekanclerzem został syn ochrzczonego Żyda Szapiry – Szafirow; znany dyplomata Wiesiełowskij też był Żydem z pochodzenia. Później ta skryta ekspansja wewnętrzna żydostwa nasiliła się, a jego reprezentanci coraz gęściej obsadzali kluczowe urzędy i stanowiska w stolicy i na peryferii Cesarstwa Rosyjskiego, paraliżując jego siły obronne i energię.
Było to skądinąd zjawisko znane też w Polsce. Przypomnijmy, że przeciwko uszlachcaniu za pieniądze Żydów i powierzaniu im m.in. stanowisk sądowniczych protestował jeszcze Wacław Potocki (1625-1696), pisząc:
Nie zaraz z kramu w krzesło, bo to z wielkim wstydem
Starszemu szlachcicowi przed owym stać Żydem”.
Podobnie odczuwano to też w Rosji, ale Żydzi niczym się nie przejmowali i robili swoje. Ich ekspansja była konsekwentna i nieubłagana.
Bobrinskij (t. 1, s. 1) pisze, że książęta Bagration mieli za protoplastę niejakiego Bagrata, który przybył do Gruzji z Palestyny w 575 roku, a miał się wywodzić „z rodu Dawida”. Ród zaś przezeń zapoczątkowany odgrywał znaczną rolę zarówno w życiu politycznym Gruzji, jak i w okresie późniejszym – Rosji. Podobne przykłady możnaby mnożyć: matką kanclerza Nesselrode była Żydówka, ojcem Niemiec, itd.
Żydzi w wielu przypadkach wiązali się ściśle ze sprawą polską (gdyż była to jednocześnie sprawa antyrosyjska) i byli przez polskie dowództwo wykorzystywani w różnych celach. Tak np. 24 sierpnia 1813 roku wojskowy policmajster Pragi rosyjski generał-lejtnant Ertel raportował litewskiemu wojennemu gubernatorowi: „Pod twierdzą Neisse złapany został szpieg polskiego generała Dombrowskiego Żyd Chackel Jankielewicz, który wśród innego wyznał, że prócz niego dwóch innych Żydów miasta Agensburg Jankiel Jankiełowicz i Jaś Jasiełowicz wysłani zostali przez tegoż generała do Moskwy w celu ustalenia, ile jest wojska w kraju rosyjskim”. Raport kończył się prośbą o odesłanie ujętych Żydów – o ile zostaną złapani – do sztabu głównego armii sojuszniczych pod pewną eskortą („Akty i dokumenty archiwa wilenskogo, kowienskogo i grodnienskogo generał-gubernatorskogo uprawlenija”, t. 2, Wilno 1912, s. 261).
Niektórzy uważają, że apogeum dominacji żydowskiej w Rosji stała się antyszlachecka rewolucja bolszewicka 1917-1919 roku, kiedy to zbuntowany motłoch na czele ze znającymi się na rzeczy komisarzami komunistycznymi wymordował ogromną większość dworianstwa rosyjskiego.
Leonid Sawiołow, słynny heraldyk rosyjski, wręcz proroczo pisał w 1906 roku o przyszłych losach szlachty w tym kraju. Zaznaczając w przedmowie do pierwszego tomu książki „Rodosłownyje zapisi”, że cały cykl edytorski będzie się składał w przybliżeniu z 12-15 wydań, które mają ukazać się w ciągu 12-15 lat, stwierdza: „Jest to okres bardzo duży i wiele wody w tym czasie upłynie i dworianstwo rosyjskie może skończyć swe istnienie, nie będąc w stanie walczyć ze swymi wrogami, w szeregach których odnajdzie ono swychże współbraci, noszących nazwiska, o których zostanie powiedziane i w naszych „Rodosłownych zapisiach”... Istotnie, kolejne lata potwierdziły prawdziwość jego słów, szlachta rosyjska została przez marksistów prawie doszczętnie „zlikwidowana jako klasa społeczna”...
Według historyków rosyjskich zbliżonych do kręgów arystokratycznych i narodowych dwie rewolucje rosyjskie 1917 roku (lutowa i październikowa) były dziełem tajnych lóż masońskich, afiliowanych do żydowsko-francuskiego „Wielkiego Wschodu”. Wszyscy członkowie Rządu Tymczasowego byli masonami, a nadrzędnym celem tych ostatnich w skali światowej jest rozbicie i rozczłonkowanie Rosji jako jedynego mocarstwa słowiańskiego, aryjskiego, wzniesionego na podstawach chrześcijańskich, i poddać ją nieograniczonej władzy żydostwa. W. Uszkujnik w znanej książce „Paradoksy historii. Tajna historia Rosji, Europy i świata” (polskie wydanie 1996) pisze o „żydowskich rewolucjach” 1917 roku: „Jak należało oczekiwać, jednym z pierwszych aktów rządów masońskich w Rosji było nadanie pełnych praw obywatelskich wszystkim Żydom, zamieszkałym w tych czasach na obszarze kraju, których liczebność dochodziła do 3% wszystkich mieszkańców imperium. Oprócz tego powołano natychmiast specjalną komisję, składającą się prawie wyłącznie z samych Żydów, dla wyszukiwania tych osób ze składu administracji, które według od dawna zakorzenionej w całym świecie „żydowskiej legendy” były odpowiedzialne za organizowanie żydowskich pogromów na południu Rosji. Nastąpiła konsternacja. Takich ludzi nie znaleziono i sprawa szybko została zatuszowana, lecz legenda, tak jak i też inne legendy z tego samego źródła, jest bardzo żywotna i niekiedy pojawiała się w ostatnim czasie na szpaltach zachodnich gazet.
Obecnie w obiegu jest drugi wariant historii rosyjskiej. Lutowa masońska rewolucja, która nadała Żydom pełne prawa obywatelskie, wykreślona została całkowicie z kronik historii przez niektórych amerykańskich „ekspertów do spraw rosyjskich”. Natomiast czynny udział Żydów w przewrocie komunistycznym tłumaczy się w ten sposób, jakoby Lenin i spółka pierwsi nadali w Rosji wszystkie prawa obywatelskie Żydom i tym samym zdobyli ich wdzięczne serca.
To, co tworzyło się w ciągu wieków, masoni z pomocą kamaryńskich chłopów zdołali zrujnować w ciągu półwiecza. Nieznany rosyjskiemu organizmowi bakcyl komunizmu nie miałby żadnych szans na odniesienie sukcesu, jeśliby masoni tego nie pragnęli i nie przygotowali dla niego najbardziej odpowiedniej gleby, czegoś w rodzaju sztucznej pożywki, na jakiej rozwijają się mikroorganizmy w laboratorium.
Także według oświadczenia samego Lenina, nawet w tych najbardziej dla nich sprzyjających warunkach, bolszewicy nie mieliby żadnych szans na zwycięstwo, gdyby nie znaleźli całkowitego poparcia wśród setek tysięcy małomiasteczkowych Żydów, ewakuowanych w czasie I wojny światowej z zachodnich guberni do centralnej Rosji. Ich kadry utworzyły tam szkielet administracji, który uratował komunizm w najbardziej krytycznym okresie jego istnienia i zapewnił ostateczne zwycięstwo.
Z taką samą pełną otwartością jak Aronson o udziale masonów w Rewolucji Lutowej pisał inny Żyd, profesor Samuel Goldman o tym, jak Żydzi z małych miasteczek podtrzymali i obronili rewolucję Lenina oraz jaką czarną niewdzięcznością spadkobiercy Lenina odpłacili im za to. (Biuletyn „Instytutu Naukowo-Badawczego ZSRR”, Nr 4/32, 1959, Monachium). W artykule tym przytoczone zostały niżej przedstawione słowa Lenina wypowiedziane do jego przyjaciela Żyda Dimansztajna.
Artykuły profesora Goldmana i dziennikarza Aronsona są „kluczowe”, a takie rzadko pojawiają się na szpaltach współczesnej prasy. Na mgnienie oka jak wybuch magnezu oświetlają one ciemne zakątki historii. Ale błysk jest krótki, oczy publiczności przywykły do mętnej mgły i wszystko zostało zapomniane.
Słowa Lenina przytoczone w znakomitym artykule Goldelmana były takie: „Te żydowskie elementy były mobilizowane przeciw sabotażowi Rosjan i w ten sposób Żydzi mieli możność obrony rewolucji w tym krytycznym okresie. My zaś mogliśmy przejąć aparat administracyjny tylko dlatego, że mieliśmy pod ręką taką rezerwę mądrej i wykształconej siły roboczej.”
Wszystko jest jasne i dokładnie tak było. Nieliczni jeszcze pozostali przy życiu, którzy widzieli na własne oczy dni rewolucji w Rosji, dobrze pamiętają tę „siłę” i jak ona rozprawiała się z narodem rosyjskim. Liczba „mobilizowanych Żydów” dochodziła do 1,4 miliona osób, a bardzo znaczna część „poborowych” skierowana została do szeregów tworzonego „Czeka” i zajęła w nim wszystkie kierownicze stanowiska.
Niejaki Nowak, były komunista i być może Żyd, potwierdził w pełni słowa Lenina w artykule, który ukazał się w „Saturday Evening Post” 28 maja 1960. Pisał tak: „Rosyjscy Żydzi uciskani przez carów, związali swój los z rewolucją 1917 r. od samego początku i podtrzymywali ideały komunizmu. Inteligencja żydowska stała na czele rewolucji i była jej siłą przywódczą w najcięższym okresie. Lecz sowiecka rewolucja tak jak i inne pożarła swoje dzieci.”
Tu trzeba wspomnieć o drugim „paradoksie” rosyjskiej historii, o którym nikt, nigdy i nigdzie nie wspomniał. Żydowsko-francuski „Wielki Wschód” przez swoje rosyjskie „córy” przejął władzę nad olbrzymim krajem – Rosją. Zawrót głowy od sukcesów, rozumie się samo przez się, był proporcjonalny do wielkości zdobyczy. Jednak przełknąć jej nie udało się i smaczny kąsek w ostatniej chwili został brutalnie wyrwany z gardła.
Lenin – z Europy przy pomocy Niemców, a Trocki – z Nowego Jorku przy pomocy bankierów Żydów, ściągnęli do Rosji kilkuset zawodowych rewolucjonistów, wśród których co najmniej 9/10 było Żydami. Bardzo bogaty, mający tajemnicze powiązania Żyd Parwus odgrywał poważną rolę w tych ciemnych machinacjach – importu owego niebezpiecznego towaru na rosyjską ziemię. Znalazłszy się w Petersburgu ten „zaczyn” zaczął przejawiać szaloną aktywność. Importowani rewolucjoniści przyciągnęli na swoją stronę masy półanalfabetów lub w ogóle analfabetów, „kamaryńskich chłopów” i poprowadzili ich do szturmu na już dotknięty zgnilizną masońską „Rząd Tymczasowy”.
Ta cała demokratyczna farsa skończyła się przy pierwszym uderzeniu. Kiereński przebrany w ubiór kobiety uciekł do Finlandii. Rozpoczęła się straszna i krwawa epoka wojennego komunizmu, wojna domowa i całkowite rozprzężenie państwa. Obecnie jasne jest, że żydowska elita zgubiła Rosję przy pomocy niedużej grupy renegatów Żydów, wspieranych przez Żydów z małych miasteczek, którzy w swej politycznej naiwności nie mieli żadnego pojęcia, na kogo podnoszą rękę. Innymi słowy, słodki owoc zwycięstwa światowej masonerii nad Rosyjskim Imperium po głuchej wojnie trwającej ponad sto lat został wyrwany przez żydowską grupę etniczną zamieszkałą w tym czasie na terytorium kraju i grupę przywiezioną przez Lenina i Trockiego dla realizacji ich planów... Czyż nie jest to gorzki i przykry paradoks historii?
Wyższe sfery żydowskie straciły głowy od takiego nieoczekiwanego afrontu; uciekły się nawet do terroru: założyciel Czeka, Żyd Urycki został zabity przez młodego bogatego Żyda Kannegisera a sam Lenin był ciężko zraniony przez Żydówkę Dorę Kapłan.
Przejście całej masy małomiasteczkowych Żydów na stronę bolszewików, co dało im zwycięstwo, nie miało żadnego ideologicznego podkładu. Od „najbardziej demokratycznego państwa na świecie” – jak nazywał Rosję masonów Kiereński – Żydzi już otrzymali pełne prawa obywatelskie i otwierały się przed nimi najszersze możliwości przeniknięcia do wszystkich dziedzin handlu i gospodarki narodowej kraju.
Jak magnes przyciąga niepowstrzymanie do swoich biegunów opiłki żelazne, tak też Żydzi z całej Rosji przyssali się ze wszystkich stron do nowych organów władzy, czyniąc je trwałymi i odpornymi w okresie okrutnych i krwawych lat wojny domowej.
Trudno sobie wyobrazić, że wśród Żydów istniało w tym smutnym okresie sprzysiężenie i że mieli oni jedno ogólne dla wszystkich kierownictwo. Można raczej przypuszczać, że cała ich masa znajdowała się pod wpływem swego rodzaju „rasowego instynktu”, który jak magnes ciągnął ich do biegunów władzy. Rząd Tymczasowy uczynił ich „równymi wśród równych”, ale komunizm stworzył znacznie bardziej ponętną perspektywę: nie równości lecz panowania nad gojami i pełną władzę nad ich życiem i mieniem. Było to zgodne z gorącymi marzeniami żydostwa, wyrażonymi w następującej formie: „Niezłomna nadzieja Izraela dotyczy dwóch spraw: po pierwsze, że kiedyś wróci on do ziemi obiecanej Kanaan oraz po drugie, że pojawi się w Izraelu ´Książę Mesjasz´, który zmusi cały świat do kłaniania się jego Bogu i zrobi swój naród właścicielem świata”. Nie, to zdanie nie jest wzięte z Protokołów Mędrców Syjonu, lecz z bardzo rozpowszechnionej w Ameryce Kolumbijskiej Encyklopedii, gdzie można je znaleźć pod hasłem „Judaizm” na stronie 1026 wyd. z 1950 r. (...)
Jak można się domyślić, powszechne przejście wszystkich mas żydowskich na stronę bolszewików – związane dla nich ze zbiorowym ryzykiem – było dla wszystkich zjawiskiem nieoczekiwanym. Oczywiście, że Lenin i Trocki mieli nadzieję, iż przyciągną na swoją stronę znaczną część żydowskich młodych „aktywistów”, lecz o tym, żeby pozyskać prawie półtora miliona żydowskich pracowników, nikt z przywódców bolszewizmu nie mógł marzyć. Nikt również nie potrafił przepowiedzieć przyszłości. Bolszewicy niejednokrotnie stali na krawędzi przepaści i ich zniszczenie nieuchronnie pociągnęłoby za sobą prawie całkowite wyniszczenie Żydów na całym terytorium Rosji, a szczególnie na Ukrainie, gdzie Żyd i bolszewik byli prawie synonimami dla białogwardzistów, którzy nie mieli dla nich litości. Z drugiej strony, bez żadnego dla siebie ryzyka całe rosyjskie żydostwo mogłoby okazać zorganizowane wsparcie dla Rządu Tymczasowego i zapewnić mu tym samym zdecydowaną przewagę w walce z bolszewikami. Dlatego można z całym przeświadczeniem stwierdzić, że w tym przypadku w masach żydowskich nie decydował rozum, lecz wyczucie – intuicja. W ciągu wieków w ich duszach kultywowano nienasyconą żądzę panowania nad gojami – panowanie twardo im obiecano w Talmudzie. Rozpad państwa rosyjskiego stanowił dla nich całkowicie wyjątkowy przypadek, sprzyjający realizacji tego okrutnego marzenia Izraela i dawał im do ręki możliwość „bycia wszystkim” tam, gdzie dotąd byli oni niczym. Los został wyzwany i kierując się nie rozumem, lecz ukształtowanym przez Talmud instynktem nienawiści i pogardy dla gojów, Żydzi bez zastanowienia rzucili się w nurt rosyjskiej krwawej rewolucji i nie u boku tych, którzy już im dali równouprawnienie, lecz tych, którzy obiecali dać coś znacznie ważniejszego.
Strona materialna miała również sporą siłę przyciągania dla żydowskich kadr, które opanowały władzę, wchodząc w skład nowego rządu. Trudno sobie nawet wyobrazić na jaką skalę występowało trwonienie mienia państwowego przez żydowskich panów, którzy dorwali się do władzy. Ciągnęli wszystko i wszędzie tam, gdzie tylko mogli. Żadne, nawet najbardziej przybliżone obliczenie tej zorganizowanej przez naród „zwycięzców” grabieży nie jest oczywiście możliwe. Wystarczy przytoczyć kilka przykładów: bezcenną kolekcję znaczków zabitego cara ukradł z pałacu osobiście sam Bronsztejn – Trocki. Jak mówią, kolekcja ta spoczywa dotychczas w sejfach jednego z żydowskich banków w Nowym Jorku. Najlepszą w świecie kolekcję rosyjskich monet zebraną przez W. Ks. Georgija Michajłowicza zrabowała grupa Żydów a następnie przewiozła ją potajemnie do Ameryki i tam rozsprzedała częściami bogatym numizmatykom. Kodeks Synajtikus przypadkowo znaleziony przez barona Tyszandorfa w jednym z klasztorów Synaju właśnie w momencie, kiedy zakonnicy postanowili go już spalić razem z nagromadzonymi gratami, był sprzedany przez Żydów za 100 tys. funtów szterlingów Muzeum Brytyjskiemu. Ten Kodeks oraz Koran Omara zalany jego własną krwią były chronione w bibliotece Ermitażu i uważane za najbardziej drogocenne książki świata. Kodeks został sprzedany jawnie, a Koran zniknął bez śladu i do tej pory nie wiadomo, u kogo się znajduje.
Znany Żyd Sol Barnato był głównym pośrednikiem w sprzedaży wielu kosztowności zrabowanych w cerkwiach i u osób prywatnych. Była ich taka nieprawdopodobna ilość, że jednostką pomiarową drogocennych kamieni nie był karat, który zazwyczaj jest stosowany, lecz drewniana skrzynka do cygar...
Po całkowitym przejęciu przez Żydów aparatu administracyjnego kraju zostali oni jego rzeczywistymi gospodarzami. Robert Wilton, Anglik, który przebywał w Rosji, będąc korespondentem Times’a, poinformował, że po zdobyciu władzy przez bolszewików z 556 osób zajmujących wyższe stanowiska administracyjne w Rosji, 447 było Żydami. Raz uchwyciwszy władzę w swoje chciwe łapy Żydzi nie mieli żadnego zamiaru jej wypuszczać, co potwierdza etniczny skład rządu sowieckiego tuż przed drugą wojną światową. Z 500 członków wyższej sowieckiej administracji 83% było Żydami, 5% Rosjanami, 5% Łotyszami i 6% innej narodowości. Czyli w stosunku procentowym Żydów w składzie sowieckiego aparatu rządowego było nawet nieco więcej (o 3%), niż w pierwszym porewolucyjnym okresie. (...)
I jeszcze jeden paradoks historii! Kiedy Lenin umarł w 1924 r., w 54 roku życia, z przyczyn całkowicie niezrozumiałych i do tej pory przez nikogo nie wyjaśnionych, na miejsce Lenina został wybrany nie Trocki, jak wszyscy oczekiwali, lecz mało komu znany Stalin, który niczym szczególnym się dotąd nie wsławił. Natomiast żydowski Napoleon – Trocki, został z hańbą zesłany do środkowej Azji, później wydalony z ZSRR i w końcu zginął z rąk anonimowego Żyda w Meksyku, dokąd zabójca po długich przygotowaniach potrafił się podstępnie przedostać.
Większość innych współpracowników Lenina i Trockiego zostało wściekle i bezlitośnie zamordowanych w piwnicach GPU przez swoich własnych rodaków, którzy obwinili ich o najbardziej nieprawdopodobne przestępstwa. Kiedy stary bolszewik Kamieniew (Rozenfeld) został wezwany przed sąd, jego oskarżycielami byli: Oldberg, Dawid, Berman, Reingold i Pikel, jako sędziowie występowali naczelnicy oddziałów NKWD – Słucki, Friczowski, Pauker i Redens. Cała dziewiątka to Żydzi! Dziwne, prawda?
Drugi współpracownik Lenina, Bucharin, oświadczył na procesie, że krajem obecnie kieruje nie partia, lecz tajna policja, co było naturalnie prawdą. Bucharin mógł dodać, że na czele tej policji stoją „zmobilizowani” małomiasteczkowi Żydzi i wówczas wszystko byłoby całkowicie jasne i zrozumiałe.
W dniu śmierci Lenina, który nawiasem mówiąc prawdopodobnie został otruty, jest bardzo możliwe, iż Żydzi – pseudobolszewicy, będąc świadomi swej siły, już zaczynali uprawiać swoją własną politykę. Jako podwójny zdrajca masonerii i żydostwa Trocki był dla nich osobistością znienawidzoną i całkiem nie do przyjęcia. Stalin, posiadający „niejasną przeszłość” (w pewnym okresie był agentem policji przy rządzie carskim), był człowiekiem najbardziej odpowiednim, którego łatwo było trzymać w ręku. O tym, że Żydom było wiadomo już od dawna o tej stronie życia Stalina, napisano długi, potwierdzony dokumentami artykuł, wydrukowany w czasopiśmie Life wkrótce po śmierci „Wodza”. Pozostało tylko do wyjaśnienia, DLACZEGO tak długo trzymano tę historię w ścisłej tajemnicy... Autorami tego artykułu byli Lenin i Krywicki.
Dokładnie tak samo, jak to zrobili zwycięzcy-masoni, którzy postawili swoich przedstawicieli na czele rządu, zwycięzcy-Żydzi umieścili swoich ludzi na wszystkich najważniejszych stanowiskach w nowym rządzie.
Rozumiejąc wyjątkową ważność organów bezpieczeństwa wewnętrznego dla swojej władzy postawili sobie za cel przeniknięcie do ich szeregów, które w krótkim czasie stały się swego rodzaju „rządem w rządzie” – posiadającym całkowicie autonomiczną organizację i nawet rodzaj sił zbrojnych – i które były bezpośrednio podporządkowane szefowi organizacji bezpieczeństwa... Tajna policja jest „kluczem” do władzy w ZSRR. A „klucz” ten był całkowicie w kieszeni Żydów: posługiwali się nim dla umocnienia i podtrzymania swojego panowania. (...) We wszystkich sowieckich państwach satelitarnych tajna policja była pod kontrolą Żydów, co samo wpłynęło na nasilenie „antysemityzmu” w tych krajach... Na Węgrzech, gdzie 70% tajnej policji i wszyscy jej naczelnicy byli w tym czasie Żydami, skończyło się w 1956 roku dużym pogromem. Tłum łapał Żydów na ulicach, zabijał na miejscu i wieszał na słupach i płotach”...
Rozzuchwaleni swymi zwycięstwami na terenie zniszczonego przez nich Cesarstwa Rosyjskiego Żydzi rozpoczęli krwawe porachunki we własnym gronie, a różne sekty walczyły bez skrupułów o dostęp do władzy. W. Uszkujnik (s. 19-22) pisze: „Żydowscy oprawcy dręczyli i znęcali się nad swoimi rodakami w bardzo okrutny i podły sposób, czego by oczywiście nie robili, gdyby byli wykonawcami woli „azjatyckiego despoty” Stalina. Jednak zorganizowany na wielką skalę spisek w jednostkach sowieckich sił zbrojnych stanowił najbardziej realne i śmiertelne niebezpieczeństwo dla małomiasteczkowych Żydów. To, co wydarzyło się latem 1953 roku, mogło się zdarzyć już piętnaście lat wcześniej i zmienić cały bieg historii świata.
Ostrze spisku wojskowego skierowane było oczywiście nie przeciw „dyktatorowi”, lecz przeciwko Berii z jego komunistami i wszystkimi małomiasteczkowymi Żydami z Kaganowiczem na czele. Masoni, samo przez się zrozumiałe, okazali istotne wsparcie dla dwóch Żydów – Berii i jego bliskiego towarzysza broni Izraiłowicza w wynajdywaniu różnych argumentów częściowo fałszywych, pociągających za sobą śmierć wielu tysięcy ludzi.
W końcu 1938 roku, kiedy Żydzi kończyli już czystkę w armii sowieckiej, jej straty w stanie osobowym wynosiły w przybliżeniu około 30 tys. osób z kadry dowódczej.
Wśród nich było:
186 z liczby 220 dowódców brygad,
110 z liczby 195 dowódców dywizji,
57 z liczby 85 dowódców korpusów,
13 z liczby 15 dowódców armii – oraz wszyscy bez wyjątku dowódcy okręgów wojskowych itd.
Jak widać z powyższych liczb, czystka była bardzo ostra i radykalna. Jest zrozumiałe, że musiała ona w następstwie osłabić gotowość bojową armii.
Źródła niemieckie potwierdzają obecnie, że właśnie ta czystka była główną przyczyną, mającą wpływ na decyzję Hitlera w sprawie napadu na Związek Sowiecki. Byłoby rzeczą dziwną, gdyby Hitler pominął taką wyjątkową okazję. Kto mógłby przewidzieć, że potencjalny przeciwnik hitlerowskich Niemiec nagle sam pozbawi się doświadczonego kierownictwa własnej armii i tym samym niejako otworzy wrota na wtargnięcie wroga.
Historycy zagraniczni, którzy już dawno nie odważali się mówić prawdy z obawy przed Żydami, w żaden sposób nie mogą rozwiązać problemu tych krwawych czystek w armii sowieckiej wobec śmiertelnego zagrożenia ze strony Niemiec i próby Stalina zawarcia układu z Hitlerem dla jego uspokojenia.
Prawdziwe podłoże i kulisy tej historii leżą znacznie głębiej. Zwłaszcza, jak zaznacza Deutscher, w „konserwatywnych” kręgach wojskowych już w latach przedwojennych zaznaczał się silny ruch przeciw „żydowskiemu jarzmu”, które było wielokrotnie gorsze od tatarskiego.
Żydzi znaleźli się wobec dwóch wrogów – wewnętrznego i zewnętrznego. Istniała mała nadzieja, aby z wrogiem zewnętrznym dogadać się w jakiś sposób i odwlec na jakiś czas jego agresję. Wyboru po prostu nie było: albo my (Żydzi) albo armia (tj. Rosjanie).
Wersja, że spisek był skierowany przeciw osobie Stalina, a nie przeciw tym, którzy nim kierowali i stali za jego plecami, stanowi oczywiście zupełny absurd.
Czy można przyjąć wersję, że znajdując się w obliczu groźnego niebezpieczeństwa, którym były dla nich hitlerowskie Niemcy, Żydzi poszliby na straszne ryzyko, pozbawiając sowieckie siły zbrojne dowództwa dla ratowania Stalina? Jeśliby tu nie chodziło o ich własną skórę, „pretoriańska gwardia” w Związku Sowieckim zdławiłaby natychmiast swojego „wodza”, gdyby on tylko zapragnął, w obliczu bezlitosnego wroga Żydów – Hitlera, zniszczyć dowódcze kadry swej armii.
Teraz, jakby „paradoksalne” to się nie wydawało, dla lepszego zrozumienia tych wydarzeń, które miały miejsce w Rosji w owych latach, musimy zrobić małą wycieczkę w czasie, w daleką przeszłość, kiedy to Rosja – jako taka – jeszcze nie istniała na mapie.
Na nizinach nadwołżańskich istniało wówczas bardzo bogate i silne państwo chazarskie. Chazarowie ze względu na swoje pochodzenia byli Turko-tatarami. Pozostając pół-koczownikami, posiadali oni w tamtym okresie duże miasta i prowadzili rozległy handel ze wszystkimi sąsiadami. Handel „żywą siłą”, tj. niewolnikami, był ich główną specjalnością. Dla uzupełniania zasobów Chazarowie często dokonywali najazdów na słowiańskie plemiona i pojmanych jeńców brali na sprzedaż.
W siódmym i ósmym stuleciu naszej ery judaizm zaczął przenikać przez konstantynopolskich rabinów do Chazarów, najpierw do wyższych klas tej społeczności, a później rozprzestrzenił się także wśród prostej ludności.
Warto nadmienić, że w rosyjskich legendach wspomina się niekiedy „Wielkiego Żydowina”, z którym rosyjscy bohaterowie staczali boje na „Dzikich Polach”. Samo przez się rozumie, że ten „Żydowin” nie był palestyńskim Żydem-semitą, lecz chazarskim najeźdźcą grabiącym słowiańskie wioski.
Doprowadzeni do rozpaczy Słowianie dokonali w 965 roku głębokiego napadu na Chazarię pod wodzą kijowskiego księcia Świętosława, i przy pomocy finansowej Bizancjum, któremu Chazarowie również sprawiali dużo kłopotów i nieprzyjemności. Spalili wówczas i rozgrabili główne chazarskie miasta: Itil, Białą Wieżę i Samender, po czym z bogatą zdobyczą wrócili do siebie do domu.
Nie sposób przypuszczać, że wbrew prawu i obyczajom tych czasów, Słowianie nie odpłacili swym dręczycielom-Chazarom tą samą monetą i nie pognali w niewolę po zwycięstwie tylu chazarskich jeńców, ilu można było schwytać i sprzedać. Jeśli dostarczenie czarnych niewolników z Afryki na plantacje do Ameryki było sprawą dość trudną, to przepędzić tłum chazarskich jeńców, posadziwszy ich na własne wozy i konie, przez stepy południowej Rosji było rzeczą prostą i łatwą do wykonania.
Należy przypuszczać, że i dług zaciągnięty w Bizancjum przez Świętosława został spłacona tą samą monetą, tj. chazarskimi niewolnikami rzuconymi na rynek w dużej liczbie po dokonaniu owego zwycięskiego najazdu.
Więcej niż 80% populacji żydowskiej żyjącej dziś na świecie należy do tzw. „aszkenazyjskiej” grupy wschodnich Żydów, którzy od swych pobratymców należących do południowo-zachodniej grupy „sefardyjskiej” różniła się znacznie nie tylko obyczajami, lecz również wyglądem zewnętrznym.
Jak niektórzy rosyjscy historycy od dawna przypuszczali, większość „wschodnich” Żydów nie jest Semitami, lecz Turko-tatarami, właśnie potomkami tych Chazarów, którzy najpierw byli rozbici przez Świętosława, a później dobici przez Dżyngis Chana i uciekli do Europy Wschodniej pod naciskiem jego hord.
Nawet w samym Izraelu są obecnie, wprawdzie nieduże, grupy społeczne, które są przekonane o prawdziwości tej historii.
Jeżeli na ogół wszyscy wybitni działacze żydowscy i syjonistyczni należą do grupy „wschodnich” Żydów, to z przyczyn w pełni zrozumiałych ta historyczna prawda nie cieszy się wśród nich dużą popularnością. Jednak ku ich wielkiemu zdziwieniu, bardzo znany w kręgach europejskiej inteligencji pisarz Artur Koestler, sam wywodzący się ze wschodnich Żydów, wydał niedawno nową książkę pod tytułem „Trzynaste pokolenie” [„The Thirteenth Tribe”], w której wyraźnie i przekonywująco udowadnia, że on sam i wszyscy jego rodacy Żydzi „aszkenazyjscy” w żaden sposób nie mogą być Semitami, lecz są w prostej linii potomkami Chazarów. Jak Koestler słusznie twierdzi, takie silne i żywotne plemię jak Chazarowie w żaden sposób nie mogło zniknąć bez śladu z powierzchni ziemi. Jako naród koczowniczy przenieśli się po prostu na zachód pod naciskiem Mongołów i osiedlili się w Europie Środkowej, powiększając tam liczbę swoich rodaków zagarniętych siłą i sprowadzonych przez Świętosława. Znani w Polsce i na Ukrainie jako „Żydzi”, ci przesiedleńcy z nizin nadwołżańskich byli właśnie tymi „Żydami”, o których wspominają stare pieśni rosyjskie.
Jak to zwykle bywa po przyjęciu nowej wiary, neofici zaczęli wykonywać wszystkie obrzędy z jeszcze większą gorliwością, niż to czynili sami Żydzi semickiego pochodzenia, dodając do tych obrzędów również swoje chazarskie obyczaje.
Trudno oczywiście twierdzić, że wschodni Żydzi nie mają domieszki krwi semickiej. Wielu Żydów-semitów żyło w Chazarii, a część Żydów zachodnich, ratując się przed Krzyżakami przeniosła się do wschodniej Europy i zamieszkała ze swoimi współwyznawcami Chazarami. Lecz turecko-tatarska krew pozostała dominująca wśród tzw. Żydów „aszkenazyjskich”.
Sam tego nie podejrzewając oczywiście Koestler uchylił swoimi historycznymi badaniami rąbek tej zasłony, która zakrywała do tej pory przed oczami niewtajemniczonych niektóre dziwne „obyczaje” chazarskich władców Kremla.
Na 54 stronie jego książki jest taki wiersz: „Arabscy i współcześni historycy są zgodni, że chazarski system rządzenia miał podwójny charakter: Kagan był przedstawicielem władzy religijnej, a Bek – państwowej”. Koestler dodaje, że prawie nigdy nie widziany przez zwykłych śmiertelników Kagan był w rzeczywistości pełnoprawnym władcą Chazarów, a Bek był tylko jego pełnomocnikiem wykonującym funkcje administracyjne.
Po przejęciu władzy w swoje ręce, potomkowie Chazarów postępując zgodnie ze swymi starymi obyczajami, nie tylko wprowadzili również podwójny system kierowania społeczeństwem w ujarzmionym przez siebie kraju, ale – co już zupełnie nieprawdopodobne i wręcz dziwne – wprowadzili swojego Kagana – potomka chazarskich chanów – Łazara Kaganowicza nazwanego przez emigrantów „Bladym strażnikiem Kremla”, a Stalina wyznaczyli jego Bekiem...
Kaganowicz był jednym z nielicznych komunistów Żydów, który nigdy nie zmienił swojego rodowego nazwiska, składającego się z dwóch części: Kagan, tj. „chazarski chan” i przyrostka -owicz, oznaczającego pochodzenie, jak na przykład Ruryk-owicz. Innymi słowy – i bez żadnej wątpliwości – Łazar Kaganowicz był w prostej linii następcą tj. męskim potomkiem ostatnich chanów chazarskich i „zgodnie z prawem” otrzymał władzę pod przykrywką stanowiska Sekretarza Partii. (...)
Koestler również pisze, że u Chazarów istniał zwyczaj rytualnych zabójstw, a w niektórych przypadkach zabijali rytualnie nawet swojego własnego chana. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że i w naszych czasach Chazarowie, lub inaczej mówiąc Żydzi wschodniej Europy, do których należą wszyscy niemal mieszkańcy Nowego Jorku w liczbie przeszło trzech milionów, przestrzegają nadal krwawych obyczajów swoich przodków i jedzą tylko mięso „koszerne” rytualnie zabijanej zwierzyny, której gardło podrzyna się na krzyż w obecności „cadyków”, pobierających za to pieniężne wynagrodzenie”...
*         *         *

Sytuacja natomiast samych Żydów w diasporze zawsze była nieprosta, i to wszędzie, gdzie wolą losu rozbijali swe namioty.
Cesarz austriacki Józef II zniósł sądownictwo rabinicze, zakazał używania języka hebrajskiego i jidisch. W sprawach handlowych i publicznych zakazał Żydom pobytu na wsi, w przypadku gdy próbowali zajmować się działalnością nieprodukcyjną, np. szynkarstwem i lichwą.
Poza tym decyzje zaborców ukróciły Żydom swobodne rozpijanie polskich chłopów i lichwiarstwo.
W ciągu pół wieku w zaborze austriackim odsetek szynkarzy i arendarzy żydowskich spadł aż o około 75 proc.
Szczególną formą troski o „równouprawnienie” Żydów było wprowadzone przez biurokratów austriackich zakazu używania przez Żydów hebrajskich nazwisk i odpowiednie „obdarowywanie” ich ośmieszającymi nazwiskami niemieckimi, jak np.: Eselskopf – (ośla głowa), Ziegenschwanz – (kozi ogon), Wildschwein – (dzika świnia), Galgenstrick – (sznur szubienniczy), Taschengregger – (kieszonkowiec), Borgenicht – (nie pożyczaj), Pferdapfel – (końskie łajno); lub polskimi: Siorek, Pinda, Figa, Pizdło, Fiut, Dura, Chujec, Parszywka, Bzdyl itp. Dla uzyskania lepszego nazwiska, jak na przykład  Kluger (mądry) czy Diamont, Żydzi musieli bardzo dużo zapłacić.
W 1813 roku austriaccy urzędnicy obarczyli Żydów specjalną „taksą korekcyjną” (Korrektentaxe) czyli opłatą od każdego Żyda przybywającego do Wiednia. Szpiedzy policyjni czyhali na każdego Żyda, który po przybyciu do Wiednia nie zaopatrzył się w kartę meldunkową i traktowali go wówczas jak zwykłego kryminalistę.
W zaborze pruskim, pod rządami Fryderyka II, wydano w 1750 roku tzw. „Prawa żydowskie”, które rozróżniały „zwyczajnych” i „nadzwyczajnych” Żydów. Żydów „zwyczajnych" pozbawiono dziedziczenia praw zamieszkiwania i ograniczono im dostęp do wykonywania licznych zawodów. W latach 1772-1780 z inicjatywy Fryderyka II doszło do wypędzenia biedniejszej części społeczności żydowskiej z Prus.
Po włączeniu do Rosji części ziem ówczesnej Rzeczypospolitej zamieszkałej przez wielką liczbę Żydów, caryca Katarzyna II szybko pozbawiła ich przywilejów jakimi cieszyli się w Rzeczypospolitej. Zaczęto likwidować samodzielność kahałów, rosyjscy dygnitarze zalecali jak największą ostrożność wobec Żydów w polityce i gospodarce. Żydzi musieli oddawać bardzo dużo pieniędzy do skarbu rosyjskiego.
Władze carskie podjęły działania dla ograniczenia żydowskiego szynkarstwa i arend, w ramach którego Żydzi rozpijali chłopów wódką, do której dodawali różnych ziół, aby tym sposobem łatwiej doprowadzić chłopa do utraty przytomności, aby później okraść go ze wszystkich pieniędzy i zapisać mu tyle długów, ile sami zechcą, żądając zapłaty w gotówce lub w ziarnie. Ukazem Carycy II w 1791 roku zakazano Żydom przemieszczania się w głąb państwa moskiewskiego. Tak w praktyce wyglądała sytuacja Żydów w zaborach ówczesnej Polski, o wiele gorzej niż w niepodległej Rzeczypospolitej. W ogóle bywało zawsze tak: im głupszy naród i jego rządy, tym lepsza sytuacja intruzów; im mądrzejszy naród i jego rządy, tym zdecydowaniej broni swego kraju, dobytku i zdrowia.
W 1918 roku Jakub Nachamkes-Swierdłow ogłosił „bezlitosny masowy terror przeciwko wszystkim wrogom rewolucji”, co w zaszyfrowanym języku bolszewii znaczyło krwawy terror skierowany na wszystkie narodowo i kulturalnie świadome warstwy narodu rosyjskiego. Na jego bezpośredni rozkaz bestialsko zamordowano wszystkich żyjących wówczas członków rodziny cesarskiej, a zaspirtowane głowy ofiar tej straszliwej zbrodni nie zostały z Tobolska przesłane do Moskwy ( jak tego domagał się Nachamkes-Swierdłow) tylko dlatego, że gdyby po drodze kompani Jurowskiego z takim bagażem wpadli do rąk oficerów Białej Gwardii, nie sposób sobie nawet wyobrazić, jaka by tych zbirów spotkała kara. W ten sposób mordercy zadowolili się tylko „zwykłym” wymordowaniem rodu carskiego.
[Najbardziej naukowo uzasadniony, precyzyjny, a zarazem głęboko przejmujący obraz egzekucji rodziny carskiej przez żydowskich i łotewskich „gołoworezów” pod przywództwem Jakowa Jurowskiego podał Robert K. Massie w książce „The Romanovs. The Final Chapter” (New York 1995, p. 3-6)]. W. Uszkujnik pisze dalej: (...) Rozkaz zabicia cara, jego rodziny i bliskich razem w liczbie jedenastu osób, został wydany osobiście przez Jakowa Swierdłowa i był przez niego przekazany do wykonania Szaji Gołoszczekinowi, ówczesnemu przewodniczącemu Uralskiej Rady. Jekaterynburg „na cześć” zabójcy został przemianowany na Swierdłowsk, a jeden z krążowników sowieckiej floty nosił również jego nazwisko. Swierdłow przeżył swoje ofiary o mniej niż rok. Jak podano – pobili go w czasie mityngu robotnicy jednej z morozowskich manufaktur i w następstwie tego pobicia zmarł w 1919 roku, w wieku trzydziestu pięciu lat. Oficjalnie podano, że jego śmierć była wynikiem zapalenia płuc.
Wykonawca zabójstwa Gołoszczekin wyznaczył z kolei Żyda Jankiela Jurowskiego, syna Chaima Jurowskiego, zesłanego na Sybir za kradzieże. Jankiel dobrał sobie szajkę profesjonalnych zabójców-czekistów, składającą się z trzech Rosjan, siedmiu Węgrów i jednej osoby o nieznanej narodowości. Mówią, że w tej liczbie Węgrów biorących udział w zabójstwie był również Imre Nagy (późniejszy ulubieniec zachodniej prasy), rozstrzelany przez wojska sowieckie po powstaniu w 1956 roku.
Jurowski osobiście zastrzelił z rewolweru cara i następcę, którego ojciec trzymał w ramionach. Carewicz Aleksiej cierpiący na hemofilię miał w tym czasie 14 lat.
Istnieje dokument podpisany przez Lenina, Trockiego, Zinowiewa, Bucharina, Dzierżyńskiego, Kamieniewa i Petersena datowany 27 lipca 1918 r. o dostarczeniu głowy cara i jej identyfikacji.
W świetle wyżej wspomnianych faktów staje się rzeczą oczywistą, że jekaterynburskie zabójstwo było rozmyślnym rytualnym morderstwem zaplanowanym znacznie wcześniej, dokonanym całkowicie i wyłącznie przez Żydów – Swierdłowa, Gołoszczekina i Jurowskiego. Wschodni Żyd Jurowski był tym „cadykiem”, który własną ręką „złożył na ofiarę” cara największego chrześcijańskiego państwa świata, oraz jego następcę.
Jak należy przypuszczać, według obyczajów Chazarów, cała działalność Kagana – Łazara Kaganowicza – pozostawała, jak zwykle, w głębokiej tajemnicy. Bek Stalin był zawsze na widoku i jako nieograniczony w swoich prawach „wschodni despota” ponosił pełną odpowiedzialność za całą wewnętrzną i zewnętrzną politykę państwa.
Wychowany w ciągu lat na tym prymitywnym kłamstwie, przeciętny czytelnik, zarówno rosyjski jak i zagraniczny, po prostu nie może wyobrazić sobie innego prawdziwego obrazu tego, co rzeczywiście miało miejsce za kulisami sowieckiej historii.
Stalin był marionetką w rękach Kagana – Kaganowicza i jego najbliższego żydowskiego otoczenia. Władza wykonawcza należała do jego Beka tj. Dżugaszwili, który służyć miał również jako „kozioł ofiarny” w razie potrzeby. Żadnych ważnych samodzielnych decyzji podejmować on nie mógł, a jego bezgraniczny „despotyzm” był tylko iluzją dla „maluczkich” – jak mówią Polacy.
Nieograniczona władza KAGANA opierała się w całości nie na partii komunistycznej i nie na jej Komitecie Centralnym, które spełniały rolę parawanu – co prawda dość przejrzystego – a na niesamowicie złożonej i silnej organizacji organów bezpieczeństwa wewnętrznego, których główny sztab znajdował się w ogromnym bloku należącym wcześniej do towarzystwa ubezpieczeniowego przy ulicy Łubiańskiej w Moskwie, w pobliżu Kremla.
W ciągu szesnastu lat na czele tego aparatu bezpieczeństwa stał gruziński pół-Żyd, Ławrientij Beria, którego, jak powiedział pewnego razu Deutscher, nienawidził i bał się cały kraj.
Można powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że w całej historii ludzkości nikt i nigdzie nie potrafił utworzyć czegoś podobnego do sowieckiego systemu tajnej policji, która przenikała do wszystkich zakamarków życia i miała swoich agentów, tak zwanych „sekcyjnych”, w każdej komórce aparatu państwowego.
W zarządzie tej policji znajdowali się również wszyscy pracownicy przymusowych obozów pracy w Związku Sowieckim, w których tak skutecznie mielono żywą, biologiczną siłę kraju i łamano ludzkie dusze. Wynalezienie tych obozów jest „zasługą” Żyda Frenkiela, co, o dziwo, pisma zachodnie skromnie przemilczają.
Bogiem a prawdą należałoby przyznać pokojową nagrodę Nobla także Frenkielowi, zasłużył on na nią nie mniej niż jego ziomek i kolega po fachu Henry Kissinger, który zgotował wielu ludziom Azji śmierć i obozowe życie, czyli skazał na stopniowe zniszczenie miliony ludzi...
Cała etniczna grupa Żydów oczywiście znajdowała się po stronie „naszego” rządu i okazywała mu pełne poparcie i pomoc polegającą głównie na tym, że jej członkowie prowadzili gorliwie obserwację gojów i donosili na nich kierownictwu, jeśli spostrzegli cokolwiek podejrzanego w ich postępowaniu.
W każdym razie, jak by „super-paradoksalnie” to nie brzmiało, wschodni Żydzi postanowili zrekonstruować w połowie XX wieku system rządzenia panujący w ich ojczystej Chazarii około X wieku naszej ery, lecz pod płaszczykiem rosyjskiego quasi-komunizmu! Cały kościec tej władzy już istniał, lecz tylko został obciągnięty czerwoną skórą: Kagan, jako najwyższa, prawie niewidoczna władza, za nim Bek, wykonawca jego woli. Chańska gwardia pod kierownictwem współpracownika Kagana i „wdzięczni mieszkańcy” wspierający swojego chana przeciw ujarzmionym obcoplemieńcom.
Jak pisał z dużym uznaniem na stronach znanej brytyjskiej encyklopedii z 1953 r. Żyd, prof. Jakow Markus: „Uczyniono ogromny wysiłek, ażeby tępić wyjęty spod prawa antysemityzm. Karą za to ´przestępstwo´ były TRZY lata pracy przymusowej w obozach, co dla ludzi o słabym zdrowiu równało się śmierci. Można przypomnieć, że w „despotycznej” carskiej Rosji za obrazę samego cara skazywano na jeden miesiąc aresztu lub 300 rubli grzywny”.
Dlatego nie ma w tym nic dziwnego, że tacy wybitni Żydzi wschodni jak Ben Gurion, Golda Mejer, Mojsze Hertzog i inni, badali sowiecki system rządzenia i zachwycali się nim, o czym pisał na szpaltach Reader’s Digest (grudzień 1968 r.) znany amerykański pisarz Lester Welt. Będąc potomkami Chazarów i rozumiejąc istotę sowieckiego ustroju, nie mogli nie wpadać w zachwyt widząc, jak ich ziomkowie kierują największym krajem świata.
Potwórzmy jeszcze raz: Armia Sowiecka została pozbawiona kierownictwa w obliczu wroga nie przez azjatyckiego despotę Stalina, lecz przez wschodnich Żydów, którzy ratowali swoją władzę i własną skórę przed zbliżającym się groźnym niebezpieczeństwem nie z Zachodu, lecz z wnętrza kraju, którego byli włodarzami.
Tak więc wydarzył się jeszcze jeden paradoks: pół-Żyd Beria poniósł na złotym półmisku „głowę dowództwa” jemu wrogich sił zbrojnych w darze ćwierć-Żydowi Hitlerowi, co było początkiem zguby i jednego i drugiego.
Czytelnikom, którzy mają wątpliwości co do żydowskiego pochodzenia „Führera” poleca się przeczytać albo jego biografię napisaną przez profesora uniwersytetu z Getyngi; książkę A. Koestlera, albo książkę „Hitler – założycielem Izraela?” Kardela. Ojciec Hitlera Schicklgruber był synem z nieprawego łoża żydowskiego bankiera z Grazu i jego służącej. Rodzina bankiera nazywała się Frankenberger. (...) Kardel pisze również, że prawie wszyscy w bliższym otoczeniu Hitlera to ludzie mający domieszkę krwi żydowskiej, z wyjątkiem zabitego na samym początku kapitana Röhma, który był „czystym Aryjczykiem”. Obaj feldmarszałkowie Milch i Eichmann uśmierceni przez Żydów w Izraelu byli też Żydami czystej krwi”...
Gdy w 1940 roku Hitler nadał generalnemu inspektorowi Luftwaffe Erhardowi Milchowi rangę feldmarszałka, Hermannowi Goeringowi doniesiono, że jest on Żydem. Na co marszałek Rzeczy odparł: „To ja decyduję, kto jest Żydem” i kazał sprawę zamknąć. Co też się stało. Wynikałoby więc z tych żydowskich publikacji, że zwalczanie żydostwa przez hitlerowców miało charakter raczej pokazowy niż zasadniczy, co więcej, że zbrodniarzami byli Żydzi, a nie Niemcy. Wydaje się, że pół-Żydem był także feldmarszałek Walter von Reichenau (1884-1942).
Nie tylko naukowcy, ale też prasa rosyjska często – w przeciwieństwie do polskiej – w taki właśnie sposób podejmuje temat żydowski. Jako wymowny przykład tego rodzaju publikacji można przytoczyć artykuł niejakiego K. Kapitonowa pt. „Żydzi w Wehrmachcie”, zamieszczony w listopadzie 2002 roku w liberalnej rosyjskiej „Niezawisimej Gaziecie”, a przedrukowany następnie m.in. w warszawskim „Forum” i torontońskim „Głosie Polskim”. Artykuł jest poświęcony tak zwanym „mieszańcom” (po niemiecku: „Mischlinge”) czyli żydowsko-niemieckim bastardom, współuczestniczącym w zbrodniach wojennych hitleryzmu.
W niemieckiej armii służyło 150 tysięcy żołnierzy i oficerów, których rodzice lub dziadkowie byli Żydami. Dziś nikt nie chce się do nich przyznać.
Terminem „mischling” określano w III Rzeszy osoby z małżeństw aryjsko-semickich. Ustawy rasowe odróżniały mischlingów I stopnia (jedno z rodziców – Żyd) i II stopnia, kiedy Żydem był ktoś z pokolenia dziadków. Dziesiątki tysięcy mischlingów służyło w Wehrmachcie, Luftwaffe i Kriegsmarine, wysoko awansując.
Setki mischlingów zostało odznaczonych żelaznymi Krzyżami, zaś 20 żołnierzy i oficerów żydowskiego pochodzenia otrzymało najwyższy order III Rzeszy: Krzyż Rycerski.
Major Wehrmachtu Robert Borhardt odznaczony został Krzyżem Rycerskim za manewr na froncie wschodnim w sierpniu 1941 roku. Odkomenderowany do Afrikakorps dostał się do niewoli brytyjskiej. W 1944 r. roku mógł wyjechać do Anglii, gdzie przebywał jego ojciec, ale wrócił do Niemiec, mówiąc: Ktoś musi odbudowywać nasz kraj. W 1983 roku, niedługo przed śmiercią, powtarzał: Wielu Żydów i półkrwi Żydów uważało, że winni bronić Vaterlandu.
Fuehrer osobiście poświadczał aryjskość pułkownika Waltera Hollandera, galacha, czyli syna żydowskiej matki. Hollander otrzymał żelazne Krzyże obu stopni, z rzadkim Złotym Niemieckim Krzyżem. W 1943 roku, kiedy dowodzona przez niego brygada zniszczyła pod Kurskiem 21 radzieckich czołgów, został odznaczony Krzyżem Rycerskim. Spod Kurska Hollander jechał do Rzeszy przez Warszawę. Tu przeżył szok na widok zrównanego z ziemią getta. Na front powrócił jako człowiek załamany.
Życie stawiało mischlingów w absurdalnych sytuacjach: oto żołnierz z żelaznym Krzyżem na szyi przyjeżdża do lagru Sachsenhausen, by odwiedzić ojca. Oficer SS trzęsie się z oburzenia: Gdyby nie ten krzyż, doszlusowałbyś zaraz do tatusia.
A oto historia Żyda, któremu w 1940 roku na podstawie sfałszowanych dokumentów udało się przedostać z okupowanej Francji do Niemiec. Został zmobilizowany i wcielony do Waffen SS. – Jeśli służyłem w armii niemieckiej, a moja matka zginęła w Auschwitz, to kim jestem – ofiarą czy prześladowcą? – pytał siebie i innych. – Niemcy, obwiniający się za to, co się stało, nie chcą o nas słyszeć, ale i gmina żydowska odwraca się od takich jak ja.
W 1940 roku zapadła decyzja o usunięciu z Wehrmachtu oficerów, którzy mieli dwu żydowskich dziadków lub dwie babki. Ci, którzy mieli tylko jednego żydowskiego dziadka, mieli być zdegradowani do szeregowca. Oficerowie zwlekali z wykonaniem tego rozkazu, a żołnierze często wstawiali się za „swoimi Żydami”, a nawet ukrywali ich przed organami bezpieczeństwa.
Znanych jest 1200 przypadków służby w Wehrmachcie mischlingów, których 2300 krewnych – ojców, matek, dziadków, stryjów – zostało skazanych na zagładę. W styczniu 1944 roku lista wyższych oficerów „spokrewnionych z żydowską rasą” liczyła 77 nazwisk, w tym 23 pułkowników i 15 generałów. Wszyscy mieli świadectwa „niemieckiej krwi” podpisane przez Hitlera. Powinna znaleźć się na niej jedna z najbardziej złowieszczych postaci – Reinhard Heydrich, szef RSHA, organizacji kontrolującej gestapo, policję kryminalną, wywiad i kontrwywiad. Jego babka miała wyjść za Żyda już po przyjściu na świat ojca przyszłego szefa RSHA, ale koledzy bili małego Reinharda, wymyślając mu od Żydów. To właśnie Heydrich zorganizował w styczniu 1942 r. konferencję w Wansee, poświęconą „ostatecznemu rozwiązaniu kwestii żydowskiej”. Opowiadano, że po pijanemu zdarzało mu się strzelać do swojego odbicia w lustrze, krzycząc: Paskudny Żyd!
Klasycznym przykładem „utajonego Żyda” w elitach III Rzeszy był feldmarszałek lotnictwa Erhardt Milch. Jego ojciec był Żydem, nie przyjęto go więc do wojskowej uczelni. Podczas pierwszej wojny poznał Goeringa. Jako dyrektor Lufthansy bezpłatnie udostępniał samoloty przywódcom NSDAP. Po dojściu Hitlera do władzy okazało się, że ojcem Milcha jest kochanek jego matki, baron von Bier. Goering lubił mawiać: Zrobiliśmy Milcha kundlem, ale kundlem arystokratycznym! – i dodawał: W moim sztabie to ja decyduję, kto jest Żydem!
Żydowscy weterani Wehrmachtu mówią dziś, że na frontach drugiej wojny starali się przeciwstawić rasistowskim przesądom. Swą gorliwością chcieli udowodnić, że mimo żydowskich przodków byli przykładnymi patriotami i mężnymi żołnierzami.
W gruncie rzeczy tego rodzaju informacje nie powinny szokować, gdyż np. w Polsce złożony przeważnie z Żydów UB (pod parasolem sowieckiej armii okupacyjnej) wymordował przeszło 70 tysięcy AK-owców i drugie tyle spośród byłych żołnierzy Batalionów Chłopskich oraz Narodowych Sił Zbrojnych (i tyleż, ok. 170 tysięcy, członków ich rodzin). Bardzo wielu spośród stalinowskich siepaczy wywodziło się zaś z byłych prohitlerowskich organizacji żydowskich: Towarzystwa Wolnych Żydów i Żydowskiej Gwardii Wolności „Żagiew” Abrama Gancwajcha. Było zaś tych zbrodniarzy niemało. W samej tylko okupowanej Warszawie z Niemcami zawodowo współpracowało co najmniej 8 tysięcy Żydów, nie licząc 2500 policjantów z Getta, 820 tajnych etatowych żydowskich agentów Gestapo i 1378 Żydów, będących „osobami zaufanymi” tejże tajnej policji niemieckiej. Nawiasem mówiąc, Żydowska Policja Porządkowa dokonała samodzielnie selekcji i deportacji do obozów zagłady 310 tysięcy rodaków z warszawskiego getta. Żydzi zresztą we wszystkich krajach słowiańskich w okresie 1939-1944 kwiatami spotykali niemieckie wojska okupacyjne; nic więc dziwnego, że po wojnie tak rychło odrodziła się tu żydowsko-niemiecka tradycja współdziałania antysłowiańskiego. Naukowcy i dziennikarze rosyjscy często o tym pisują.
Nawiasem mówiąc te popularne w pewnych kręgach inteligencji rosyjskiej tematy, zapatrywania i koncepcje znalazły nieoczekiwanego sojusznika w jednym ze współczesnych uczonych amerykańskich. W wydanej w 2002 roku przez University Press of Kansas książce pt. „Hitler’s Jewish Soldiers” czyli „Żydowscy żołnierze Hitlera”, profesor Bryan Mark Rigg twierdzi, że w armii hitlerowskiej (SS i Wehrmacht) służyło co najmniej 150 tysięcy osób żydowskiego pochodzenia, w tym jeden marszałek polny, jeden marszałek lotnictwa, siedmiu admirałów, dwudziestu generałów, czterdziestu pułkowników itd. Bardzo wielu Żydów służyło – jak twierdzi B. M. Rigg – w tajnej policji Gestapo, „wsławionej” niesłychanymi zbrodniami na terenie okupowanej Europy.
W myśl tej, jak się wydaje, dalece zmitologizowanej koncepcji Żydzi w ogóle są winni wszelkiego zła: rozpętania dwóch wojen światowych i zbrodni ludobójstwa, popełnionych zarówno przez ZSRR, jak i przez Trzecią Rzeszę. Kierując się tak fantastycznymi poglądami W. Uszkujnik notuje: „Bestialskie wymordowanie polskich oficerów w Katyniu, które najpierw przypisywano Niemcom, a później Sowietom, było w rzeczywistości zorganizowane przez Berię i jego żydowskich współpracowników kontrwywiadu... Polscy oficerowie byli w ich oczach nosicielami „klasycznego antysemityzmu” i zostali wymordowani jako potencjalni wrogowie Żydów. Zniszczenie sowieckiej wyższej kadry dowódczej przed wojną i wymordowanie oficerów polskich w Katyniu było zjawiskiem wywodzącym się z tego samego źródła”.
W. Uszkujnik i cała narodowa (nacjonalistyczna) historiografia rosyjska uważa, że w Żydach „opętanych przez mesjaniczną nienawiść” już sama nazwa „Rosja” – „wywołuje odruch nienawiści”, „dlatego piekielny ogień „mesjanicznej” nienawiści skierowano na całą Rosję”. I choć w 1953 roku marszałek Grigorij Żukow, rozstrzeliwując Ławrentija Berię i rozbijając żydowskie kierownictwo NKWD na Łubiance chwilowo odsunął od Rosji niebezpieczeństwo, to jednak rządzący Ameryką i Europą żydowscy Chazarowie gotowi są nawet rozpętać wojnę atomową, byle tylko zemścić się na Rosji, Ukrainie i Białorusi za rozbicie przed tysiącem lat Chazarii. Jak pisze w „Paradoksach historii”   jej autor: „Światowa walka Ilii Muromca z Żydowinem znajduje się w takim stadium, jak przed wiekami”...
Takimi oto dziwnymi drogami chadza dziś rosyjska myśl historiozoficzna, zbaczająca raz po raz na bezdroża fantasmagorycznego rasizmu i antysemityzmu, a niewątpliwie znacznie upraszczająca jakże złożone i powikłane procesy psychospołeczne i dziejowe. Tego rodzaju schematyzm myślenia filozoficznego i historycznego rzadko prowadzi do adekwatnej teoretycznej rekonstrukcji rzeczywistości socjalnej, ale może cieszyć się wzięciem i popularnością właśnie ze względu na swój uproszczony, banalny i schematyczny charakter.
Sprowadzanie ogromnego bogactwa i rozmaitości motywacji ludzkich czynów do jednej tylko z nich prowadzi do zubożenia obrazu rzeczywistości. Także ludzie z otoczenia Stalina – jak trafnie zauważa historyk Roj Miedwiediew („Ludzie Stalina”, Warszawa 1989,) – „byli pod wieloma względami do siebie podobni, ale też bardzo różnili się między sobą. Jedni z nich zdolni byli wykonać każdy, najokrutniejszy nawet i najbardziej niesłuszny rozkaz, uświadamiając sobie jego okrucieństwo i „nie odczuwając satysfakcji”. Drudzy wciągali się stopniowo do zbrodni i stawali się sadystami, którym okrutne orgie i znęcanie się nad ludźmi sprawiały przyjemność. Trzeci wykonywali swą pracę z obojętnością robota lub zawodowego oprawcy, nie przeżywając szczególnych emocji, ale i nie wykazując inicjatywy. Inni przeistaczali się w fanatyków i dogmatyków, zmuszając się do szczerej wiary, że wszystko co robią jest potrzebne dla partii, rewolucji, a nawet dla „świetlanej przyszłości”. Nie byli zdolni do skruchy czy żalu. Niektórzy byli po prostu ludźmi słabymi, a ponadto ograniczonymi i głupimi, niezastanawiającymi się zbytnio nad swymi postępkami i nierozumiejącymi do końca sensu zachodzących zdarzeń. Uspokajali sumienie myślą, że „góra wie lepiej.
Prawdopodobnie zresztą i sama „góra” nie zawsze wiedziała, czego chce i co robi, tak wiele było w jej postępowaniu niekonsekwencji, chaosu, pomieszania z poplątaniem.
*         *         *

Wydaje się, że dawną szlachtę rosyjską, będącą spadkobierczynią klasycznej kultury grecko-bizantyjskiej, cechował ów przedchrześcijański duch arystokratyzmu, jeszcze przed Nietzschem zdający sobie sprawę z tego, że „dobro najliczniejszych i dobro najnieliczniejszych to dwa przeciwległe punkty zapatrywania na wartość”. Szlachta ta ostro odrzucała żydowsko-plebejską filozofię egalitaryzmu i równości wszystkich ludzi, doskonale rozumiała nie tylko fakt, że ludzie nie są sobie równi, ale i fakt, że wszelkie dążenie do równości, a nawet do równouprawnienia stanowi reakcyjną próbę równania w dół, obniżenia wartości tych, którzy są najlepsi i ograniczenia ich przyrodzonych, genetycznie uwarunkowanych praw. Dlatego też wiele jest prawdy w słowach Fryderyka Nietzschego w dziele „Z genealogii moralności”: „Rzym odczuwał w Żydzie coś sprzecznego z samą naturą, niejako swe antypodyczne monstrum. W Rzymie uważano Żyda za tego, któremu dowiedziono nienawiści do całego rodzaju ludzkiego. Słusznie, o ile ma się słuszne prawo powiązywać rozkwit i przyszłość ludzkiego rodzaju z bezwzględnym panowaniem wartości arystokratycznych, wartości rzymskich. (...) Rzymianie byli przecież tak silni i dostojni, że silniejszych i dostojniejszych dotąd jeszcze na ziemi nie było. Takich nie śniono nawet nigdy. Każdy szczątek po nich, każdy napis zachwyca, ma się rozumieć, jeśli się odgadnie, co tam piszą. Żydzi, przeciwnie, byli owym kapłańskim narodem, opętanym przez „ressentiment par excellence”, posiadającym niemającą równej gminnie – moralną genialność... Kto na razie zwyciężył, Rzym czy Judea? Ależ tu nie ma wątpliwości. Zważmy tylko, przed czym kłaniają się dzisiaj nawet w Rzymie, jako przed wcieleniem wszystkich najwyższych wartości – i nie tylko w Rzymie, lecz prawie na przestrzeni pół ziemi, wszędzie, gdzie się tylko człowiek obłaskawił lub obłaskawić się pragnie. (...) To podziwu godne: Rzym uległ bezsprzecznie. Wprawdzie zdarzyło się za Odrodzenia wspaniałe, niepokojące przebudzenie klasycznego ideału, dostojnej oceny wartości wszystkich rzeczy. Nawet Rzym poruszał się, jak przebudzony z letargu, pod uciskiem nowego, zbudowanego na nim zżydziałego Rzymu, który przedstawiał widok ekumenicznej synagogi i zwał się „Kościołem”. Lecz natychmiast zatryumfowała znowu Judea, dzięki owemu zasadniczo gminnemu (niemieckiemu i angielskiemu) ruchowi „ressentiment”, który nazywają Reformacją (...). W pewnym nawet bardziej decydującym i głębszym znaczeniu, niż wówczas, doszła Judea raz jeszcze z Rewolucją Francuską do zwycięstwa nad ideałem klasycznym. Ostatnia polityczna dostojność, jaka była w Europie, dostojność siedemnastego i osiemnastego francuskiego stulecia padła pod gminnymi instynktami mściwej uraźliwości. Nigdy nie słyszano na ziemi większego okrzyku radości, wrzaskliwszego zachwytu! Wprawdzie zdarzyła się wśród tego rzecz najpotworniejsza, najnieoczekiwańsza: starożytny ideał wystąpił cieleśnie z niesłychanym przepychem przed oczy i sumienia ludzkości, – i raz jeszcze silniej, prościej, przenikliwiej niż kiedykolwiek, rozbrzmiało przeciwko starym łgarczym rozwiązaniom mściwej uraźliwości w myśl pierwszeństwa najliczniejszych, przeciwko żądzy zniżania, poniżania, zrównania, staczania się wstecz i w zmierzch człowieka. Rozbrzmiało straszliwe i porywające przeciwne rozwiązanie w myśl pierwszeństwa najnieliczniejszych! Jako ostatni drogowskaz ku innej drodze zjawił się Napoleon, ten najbardziej odosobniony i najpóźniejszy z późno zrodzonych, jaki istniał kiedykolwiek, a w nim ucieleśniony problemat dostojnego ideału samego w sobie”...
Jak pisał Nietzsche, w chrześcijaństwie, szczególnie w katolicyzmie, odbył się proces degeneracji duchowej i kompletnego zafałszowania rzeczywistości moralnej. Niemoc, nieodważającą się na odwet i zemstę, nazwano tu „dobrocią”; trwożliwą niskość – „pokorą”; uległość wobec tych, których się nienawidzi – „posłuszeństwem” czy „cierpliwością”; tchórzostwo – „przebaczeniem”; małoduszność – „łagodnością”, „miłością bliźniego” itp. „Mówią też o „miłości dla wrogów swoich” – i pocą się przy tym... Są nędzni, bez wątpienia, te skrzeczki i pokątni fałszerze, choć siedzą w kupie i grzeją się nawzajem. Lecz mówią o sobie, że ich nędza jest ich wybraniem i odznaczeniem przez Boga, że się bije psy, które najbardziej się lubi. Może jest też ta nędza przygotowaniem, doświadczeniem, szkołą, a może jeszcze czymś więcej – czymś, co kiedyś wyrównanym zostanie i wypłaconym olbrzymimi odsetkami w złocie, nie! w szczęściu. To zwą „szczęśliwością wieczną” (...) Teraz dają mi do zrozumienia, że nie tylko są lepsi od możnych, panów ziemi, których plwociny lizać muszą. Nie z obawy, bynajmniej, nie z obawy, lecz tylko dlatego, a jakże, że to Bóg każe czcić wszelką zwierzchność! Twierdzą też, że nie tylko są lepsi, lecz także, że „jest im lepiej”. W każdym razie kiedyś będzie im lepiej. Lecz dość, dość! Nie wytrzymam więcej! Zepsute powietrze! Śmierdzi tu od tych wszystkich kłamstw!...

Tyle wzburzony Fryderyk Nietzsche. W innym miejscu tegoż tekstu „Z genealogii moralności” filozof bardziej spokojnie opisuje psychologię moralności: „Bunt niewolników na polu moralności zaczyna się tym, że „ressentiment” samo się staje twórczym i płodzi wartości; ressentiment takich istot, którym właściwa reakcja, reakcja czynu, jest wzbroniona i które wynagradzają ją sobie tylko zemstą w imigracji. Gdy wszelka dostojna moralność wyrasta z tryumfującego potwierdzenia siebie samej, moralność niewolnicza mówi z góry »nie« wszystkiemu co »poza nią«, co »inne«, co nie jest »nią samą«: i to »nie« jest jej twórczym czynem. To odwrócenie ustanawiającego wartości spojrzenia – ten konieczny kierunek na zewnątrz, miast wstecz ku samemu sobie – jest właśnie właściwe uczuciu ressentiment. Moralność niewolników, by powstać, potrzebuje najpierw zawsze świata przeciwnego i zewnętrznego, potrzebuje, fizjologicznie mówiąc, zewnętrznych podniet, by w ogóle działać, – jej akcja jest z gruntu reakcją. Przeciwnie dzieje się z dostojną oceną wartości. Działa ona i rośnie spontanicznie, wynachodzi jeno swoje przeciwieństwo, by siebie z tym większą wdzięcznością, tym radośniej potwierdzić. Jej negatywne pojęcie »niski«, »pospolity«, »zły« jest tylko później zrodzonym, bladym kontrastowym obrazem w stosunku do jej pozytywnego, na wskroś życiem i namiętnością przepojonego zasadniczego pojęcia »my dostojni, my dobrzy, my piękni, my szczęśliwi!« Jeśli dostojna ocena wartości targnie się i zgrzeszy przeciw rzeczywistości, to dzieje się to w stosunku do sfery, która jej nie jest dostatecznie znana, owszem przeciw której prawdziwemu poznaniu broni się ona ostro: zaniepoznaje w pewnej mierze pogardzaną przez siebie sferę, sferę pospolitego człowieka i niskiego gminu. Z drugiej strony należy rozważyć, że w każdym razie uczucie pogardy, spoglądania w dół, spoglądania z góry, zgodziwszy się nawet na to, że fałszuje obraz pogardzanego, dalekim pozostaje od fałszerstwa, którego zepchnięta nienawiść, zemsta bezsilnego dopuszcza się wobec swego przeciwnika – oczywiście in effigie –. W rzeczy samej zbyt wiele niedbałości, zbyt wiele lekceważenia, zbyt wiele odwracania oczu i zniecierpliwienia miesza się do pogardy, nawet zbyt wiele własnego uradowania, by zdolna była przemienić swój przedmiot w istotną karykaturę i potwora. Należy wsłuchać się w przychylne prawie odcienie, wkładane na przykład przez grecką szlachtę w wszystkie słowa, którymi odróżnia od siebie niski tłum, jak się w nie miesza ustawicznie i ocukrza je pewien rodzaj pożałowania, względności, wyrozumiałości, aż wreszcie wszystkie prawie słowa, pospolitemu przypadające człowiekowi, pozostały ostatecznie jako wyrazy na »nieszczęśliwy«, »pożałowania godny« (...) – i jak z drugiej strony »zły«, »niski«, »nieszczęśliwy« nigdy nie przestały dla ucha greckiego brzmieć w tonie, w którego barwie przeważa »nieszczęśliwy«. Jest to dziedzictwo starej szlachetniejszej arystokratycznej oceny wartości, która i w pogardzie nie sprzeniewierzyła się sobie. »Dobrze urodzeni« czuli się właśnie »szczęśliwymi«; nie musieli dopiero przez spojrzenie, skierowane na swych wrogów, sztucznie konstruować swojego szczęścia, w pewnym stopniu wmawiać, wkłamywać (jak to wszyscy ludzie opanowani przez ressentiment czynić zwykli). I umieli również, jako zupełni, siłą uposażeni, stąd z konieczności czynni ludzie, nie oddzielać działania od szczęścia, – być czynnym wliczają z konieczności do szczęścia – wszystko to w zupełnym przeciwieństwie do »szczęścia« na szczeblu bezsilnych, uciskanych, owych od jadowitych i nieprzyjaznych uczuć ropiejących ludzi, u których występuje ono zasadniczo jako narkoza, oszołomienie, spoczynek, pokój, »sabbat«, odprężenie umysłu i wyciągnięcie członków, słowem biernie. Kiedy człowiek dostojny żyje ufnie i otwarcie przed samym sobą (»szlachetnie urodzony« podkreśla odcień »szczery« a również i »naiwny«), to człowiek opanowany przez ressentiment nie jest ani szczerym, ani naiwnym, ani z samym sobą uczciwym i otwartym. Jego dusza zezuje. Duch jego kocha schówki, kryjome dróżki, wrota od tyłu. Wszystko, co sktryte, ma powab dla niego, jako jego świat, jego pewność, jego uciecha. Zna się on na milczeniu, na niezapominaniu, na czekaniu, na tymczasowym umniejszaniu się i pokornieniu. Rasa takich, opanowanych przez ressentiment, ludzi stanie się w końcu z konieczności roztropniejsza, niż jakakolwiek inna rasa dostojna, będzie też czcić roztropność w zupełnie innej mierze: mianowicie jako pierwszorzędny warunek istnienia, gdy tymczasem w ludziach dostojnych ma roztropność lekką, wykwintną, przymieszkę zbytku i wyrafinowania. Jest ona bowiem w nich daleko mniej zasadnicza, niż doskonała pewność funkcji regulujących nieświadomych instynktów lub nawet pewna nieroztropność, pewne dzielne gnanie na oślep, czy to ku niebezpieczeństwu, czy to na wroga, lub owa zapalczywa nagłość gniewu, miłości, czci, wdzięczności i zemsty, po których wszelkiego czasu poznawały się dusze dostojne. Nawet ressentiment dostojnego człowieka, jeśli się pojawia w nim, spełnia się i wyczerpuje w natychmiastowej reakcji, dlatego nie zatruwa. Z drugiej strony nie występuje ono w niezliczonych wypadkach, w których nieuniknione jest u wszystkich słabych i bezsilnych. Nie pamiętać zbyt długo swoich wrogów, swoich przykrości, nawet swoich złoczynów – to oznaka silnych pełnych natur, w których jest nadwyżka plastycznej, kształtującej, gojącej i zapomnieniem darzącej siły (dobrym tego przykładem z nowoczesnego świata jest Mirabeau, któremu się nie trzymały pamięci żadne wyrządzane mu obelgi i podłości, i który dlatego tylko nie mógł przebaczać, bo – zapominał). Taki człowiek otrząsa z siebie jednym podrzutem wiele robactwa, które się w innych wżera i w nim jedynie jest możliwa – przypuściwszy, że jest w ogóle na ziemi możliwa – właściwa »miłość dla swoich wrogów«. Ileż już czci dla swego wroga ma człowiek dostojny! A taka cześć jest już mostem do miłości... On pragnie przecie swego wroga dla siebie, jako swego odznaczenia, on nie zniesie przecie żadnego innego wroga, tylko takiego, w którym nie ma nic do pogardzania, a bardzo wiele do czczenia! Natomiast przedstawcie sobie wroga, jak go pojmuje człowiek, opanowany przez ressentiment, – i w tym właśnie jest jego czyn, jego twórczość. Powziął on koncepcję »złego wroga«, »złego«, i to jako zasadnicze pojęcie, z którego, jako odbicie i przeciwieństwo wymyśli sobie »dobrego« - samego siebie!”...
Zupełnie więc przeciwnie, niż u dostojnego, który koncypuje zasadnicze pojęcie »dobry« wpierw i spontanicznie, mianowicie z samego siebie i stąd dopiero stwarza sobie wyobrażenie »lichy«! To »lichy« dostojnego pochodzenia i owo »zły« z kotła nienasyconej nienawiści – pierwsze jako twór późniejszy, przystawka, barwa dopełniająca, drugie jako oryginał, początek, właściwy czyn w pojęciu moralności niewolniczej – jakże różne są te oba, pozornie temu samemu pojęciu »dobry« przeciwstawione słowa »lichy« (schlecht) i »zły« (böse)! Lecz to nie jest to samo pojęcie »dobry«. Raczej pytać należy, kto jest właściwie »zły« w znaczeniu moralności, stworzonej przez ressentiment. Najściślejsza odpowiedź: właśnie »dobry«, przeciwnej moralności, właśnie dostojny, możny, władnący, tylko przefarbowany, przeinaczony, nawywrót widziany jadowitym okiem, którym patrzy ressentiment. Tutaj jednemu bynajmniej nie chcemy przeczyć: kto tych »dobrych« poznał tylko jako wrogów, poznał tylko złych wrogów. Ci sami ludzie, którzy dzięki obyczajowi, zwyczajowi, czci, wdzięczności, a bardziej jeszcze przez wzajemne strażowanie się i zazdrość inter pares tak surowo trzymają się w karbach i którzy z drugiej strony w stosunku do siebie okazują się tak wynalazczymi na punkcie względności, panowania nad sobą, delikatności, wierności, dumy i przyjaźni – ci sami są na zewnątrz, tam gdzie się zaczyna co obce, obczyzna, niewiele lepsi, niż wolno puszczone zwierzęta drapieżne. Tam używają zwolnienia od wszelkiego społecznego przymusu, w puszczy wynagradzają sobie wytężenie, powodowane długim zamknięciem i ujęciem w płoty pokoju, powracają ku niewinności sumienia drapieżców, jako radosne potwory, które może po okropnym szeregu mordów, podpaleń, zgwałceń i znęcań się odchodzą z junactwem i równowagą duchową, jakby spełnili jeno psotę uczniacką, w przekonaniu, że poeci znów na długo będą mieli co opiewać i sławić. Na dnie wszystkich tych ras dostojnych nie należy przeoczać drapieżcy, tej wspaniałej, za zdobyczą i zwycięstwem lubieżnie węszącej, płowej bestii. Dla tego ukrytego podłoża potrzeba co pewien czas wyładowania, zwierzę musi na wierzch się wydobyć, musi znów wrócić do puszczy. Rzymska, arabska, germańska, japońska szlachta, homerowscy bohaterowie, skandynawscy wikingowie – wszyscy jednako tę czuli potrzebę. To właśnie rasy dostojne pozostawiły pojęcie »Barbarzyńca« na wszystkich śladach swojego pochodu. Jeszcze najwyższa ich kultura zdradza świadomość tego i nawet dumę (na przykład, gdy Perykles mówi Ateńczykom, w owej sławnej mowie pogrzebowej, »ku wszystkim lądom i morzom utorowała sobie drogę śmiałość nasza, wznosząc sobie wszędzie nieprzemijające pomniki dobrego i złego«). Ta »śmiałość« ras dostojnych, szalona, niedorzeczna, nagła w swym wyjawie, ta nieobliczalność, wprost nieprawdopodobność jej przedsięwzięć – Perykles podnosi i kładzie nacisk na bezwzględność Ateńczyków – jej obojętność i pogarda dla bezpieczeństwa, ciała, życia, wygody, jej przerażająca radość i głęboka rozkosz w wszelkim niszczeniu, we wszystkich uciechach zwycięstwa i okrucieństwa – wszystko to składało się dla cierpiących z powodu tego na obraz »barbarzyńcy«, »złego wroga«, coś jakby »Gota«, »Wandala«. Głęboka, lodowata nieufność, którą Niemiec wzbudza, skoro do władzy dojdzie, i teraz znowu – jest zawsze jeszcze oddźwiękiem owego niewygasłego przerażenia, z jakim przez całe stulecia Europa przyglądała się wściekłemu szałowi płowej germańskiej bestii (aczkolwiek pomiędzy starymi Germanami a nami Niemcami żadne nie ostało się powinowactwo pojęcia, a cóż dopiero krwi). Zwróciłem raz uwagę na zakłopotanie Hezjoda, gdy wymyślał następstwo kulturalnych epok i starał się je wyrazić w złocie, srebrze, spiżu. Nie umiał on sobie ze sprzecznością, którą mu nastręczał wspaniały, lecz zarówno grozą przejmujący, gwałtem dyszący, świat Homera, poradzić inaczej, niż dzieląc jedną epokę na dwie, którym kazał następować po sobie. Najpierw epoce bohaterów i półbogów z Troi i Teb, tak jak ten świat zachował się w pamięci dostojnych szczepów, które w niej miały własnych praszczurów; potem epoce spiżowej w sposób, w jaki ten sam świat jawił się potomkom zdeptanych, ograbionych, katowanych, uprowadzonych, sprzedanych: epoce spiżu, jak się rzekło, twardej, zimnej, srogiej, bez czucia i sumienia, wszystko miażdżącej i krwią zlewającej. Zgodziwszy się na to, iż prawdziwym jest, co się i tak dziś za »prawdę« uważa, że znaczenie wszelkiej kultury leży właśnie w tym, by z drapieżnego zwierza »człowieka« wyhodować obłaskawione, cywilizowane zwierzę, zwierzę domowe, to by należało bezsprzecznie wszystkie owe instynkty reakcji, instynkty mściwouraźliwe, z których pomocą szczepy dostojne i ich ideały zostały w końcu zniszczone i przemożone, uważać za właściwe narzędzia kultury, przez co wcale jeszcze nie powiedziano, jakoby ich przedstawiciele zarówno byli wyobrazicielami samej kultury. Raczej coś przeciwnego byłoby nie tylko prawdopodobne – nie! jest to dziś oczywiste! Ci przedstawiciele owych w dół gniotących, dyszących żądzą odwetu instynktów, ci potomkowie wszelkiego europejskiego i nieeuropejskiego niewolnictwa, w szczególności wszelkiej ludności przedaryjskiej, oni przedstawiają cofanie się ludzkości! Te »narzędzia kultury« są hańbą człowieka i raczej podejrzeniem, przeciwdowodem względem »kultury« w ogóle! Może być zupełnie usprawiediiwionym, jeśli się kto nie może wyzbyć obawy przed płową bestią, tkwiącą na dnie wszelkich ras dostojnych, i ma się przed nią na baczności. Lecz któżby po stokroć nie wolał bać się, jeśli równocześnie podziwiać może, niż nie bać się, lecz przy tym nie móc się pozbyć bardziej odrażającego widoku nieudatności, zmniejszenia, zniedołężnienia, zatrucia? A czyż nie jest to naszym przekleństwem? Cóż sprawia dziś naszą niechęć ku »człowiekowi«? – bo człowiek nam dolega, to niewątpliwe. – Nie obawa; raczej to, że nie mamy już czego bać się w człowieku; że to robactwo »człowiek« na pierwszym jest planie i mrowi się; że »obłaskawiony człowiek», ten nieuleczalnie mierny i przykry, nauczył się czuć siebie prawie celem i szczytem, najgłębszą myślą dziejów, »człowiekiem wyższym«; – co więcej, że ma pewne prawo czuć się takim, o ile w przerwach nadmiaru nieudatności, chorowitości, znużenia, przeżycia, którym Europa dziś śmierdzieć poczyna, czuje się czymś przynajmniej względnie udatnym, przynajmniej jeszcze największe niebezpieczeństwo, bo widok ten nuży... Nie widzimy dziś nic, co chce się stać większym, przeczuwamy, że to wciąż jeszcze wstecz i wstecz iść będzie, w coraz większą rozcieńczoność, w coraz większą dobroduszność, roztropność, wygodę, mierność, obojętność, chińszczyznę, chrześcijańskość – człowiek, nie ma wątpliwości, stawać się będzie coraz »lepszym«... W tym właśnie tkwi grożące fatum Europy, – wraz z obawą przed człowiekiem postradaliśmy i miłość dla niego, cześć dla niego, nadzieję i chęć ku niemu. Widok człowieka już nuży – czymże dziś jest nihilizm, jeśli nie tym?... Znużyliśmy się człowiekiem...
– Jednak zawróćmy: problemat innego początku »dobra«, dobra, jak je wymyślił sobie człowiek, opanowany przez ressentiment, domaga się skończenia. – Że jagnięta czują urazę do wielkich ptaków drapieżnych, to nie dziwota. Lecz to jeszcze nie powód, by brać za złe wielkim ptakom drapieżnym, że porywają małe jagnięta. A jeśli jagnięta mówią między sobą: »te ptaki drapieżne są złe; a jagnię, które tak małe, jak tylko być może, nie jest ptakiem drapieżnym, owszem jego przeciwieństwem, – nie miałożby być dobrem?«, to nie można takiemu postawieniu ideału nic zarzucić, jakkolwiekby ptaki drapieżne nieco szyderczo na to spoglądały i nawet mówiły sobie; »my do nich nie mamy urazy, do tych dobrych jagniąt, kochamy je nawet; nie ma nic smaczniejszego nad delikatne jagnię«. – Żądać od siły, by nie objawiała się jako siła, aby nie była chęcią przemożenia, chęcią obalenia, chęcią owładnięcia, pragnieniem wrogów i oporów i tryumfów, jest równie niedorzeczne, jak żądać od słabości, by objawiała się jako siła. Pewne quantum siły jest właśnie takim quantum popędu, woli, działania – co więcej, nie jest niczym innym, jak właśnie samym popędem, chceniem, działaniem, a inaczej zdawać się może tylko dzięki zwodniczości mowy, (i skamieniałym w niej zasadniczym błędom rozsądku), która wszelkie działanie rozumie jako uwarunkowane tym, co działa, »podmiotem«, i mylnie rozumie. Tak samo bowiem, jak lud oddziela błyskawicę od jej światła i to ostatnie uważa jako jej czynność, jako działanie podmiotu, który się zwie błyskawicą, tak oddziela moralność tłumu także siłę od zewnętrznych siły objawów, jak gdyby poza silnym istniał indyferentny substrat, któremu jest pozostawionym do woli objawiać siłę, lub też nie. Lecz nie ma takiego substratu; nie ma żadnego »istnienia« poza czynieniem, działaniem, stawaniem się. »Czyniciel« jest tylko zmyśleniem do czynienia dodanym – czynność jest wszystkim. Tłum zdwaja w gruncie rzeczy czynność, każąc błyskawicy świecić; jest to czyn - czyn. To samo zdarzenie stawia raz jako przyczynę, a potem jeszcze raz jako skutek tejże. Przyrodnicy nie czynią lepiej, mówiąc: »siła porusza, siła powoduje« itp. – cała wiedza nasza stoi jeszcze, mimo cały swój chłód, wyzbycie się uczucia, pod uwodnym czarem mowy i nie wyzbyła się jeszcze podrzuconych bękartów, »podmiotów« (atom jest, na przykład, takim podrzutkiem, to samo kantowska »rzecz sama w sobie«). Cóż za dziwota, gdy upośledzone, skrycie tlące uczucia, zemsta i nienawiść, wyzyskują dla siebie tę wiarę i rzeczywiście nawet żadnej wiary nie zachowują żarliwiej, niż tę, że jest pozostawionym woli silnego być słabym, a drapieżnemu ptakowi jagnięciem. Zyskują tym przecie wobec siebie samych prawo winienia ptaka drapieżnego, że jest ptakiem drapieżnym... Jeśli uciśnieni, upośledzeni, przemocą zgnębieni z mściwej chytrości swej bezsiły wmawiają w siebie: »pozwólcie nam być innymi, nie zaś tylko złymi, to jest i dobrymi! A dobrym jest każdy, kto nie działa przemocą, kto nikogo nie zadraśnie, nikogo nie zaczepi, nikomu nie odpłaci w odwecie, który zemstę Bogu przekazuje, który jak my trzyma się w ukryciu, który wszystkiemu złemu schodzi z drogi i mało w ogóle wymaga od życia, podobnie nam, cierpliwym, pokornym, sprawiedliwym« – to nie znaczy to, dla słuchających na zimno i bez uprzedzenia, właściwie nic innego, niż: »my słabi jesteśmy, niestety, słabi; dobrze jest, jeśli nie czynimy nic, do czego nie jesteśmy dość silni«. Lecz ten cierpki stan rzeczy, ta roztropność najniższego rzędu, którą owady nawet mają (przecie udają martwość, by nie »za wiele« czynić wobec wielkiego niebezpieczeństwa), przybrała dzięki owemu fałszerstwu i samoobłudzie bezsilny strój pełnej zaparcia się cichej wyczekującej cnoty, jak gdyby słabość słabego – to znaczy przecie jego istota, jego działalność, jego nieunikniona, nieodłączna rzeczywistość – była dobrowolnym wysiłkiem, czymś chcianym, czymś z wyboru, czynem, zasługą. Temu rodzajowi człowieka potrzeba wiary w obojętny, mający wolność wyboru »podmiot«, z instynktu samozachowawczości, samopotwierdzenia, w którym każde kłamstwo uświęcać się zwykło. Podmiot (lub, by popularnie powiedzieć, dusza) był może dlatego dotychczas na ziemi najlepszą podwaliną wiary, że bezlikowi śmiertelnych, słabym i uciemiężonym wszelkiego rodzaju umożliwiał owo wzniosłe oszustwo samych siebie, wykładające nawet słabość jako wolność, a to że są tacy, nie inni, jako zasługę”.
Wielce się do tego zafałszowania rzeczywistości moralnej przyczynili, zdaniem filozofa, żydowscy przede wszystkim, kapłani. Kapłańska ocena wartości łatwo może się od rycersko-arystokratycznej odgałęzić i potem dalej rozwijać w jej przeciwieństwo. „W szczególności bodźcem do tego za każdym razem jest, jeśli kasta kapłańska i wojownicza zazdroszczą sobie wzajem i nie chcą się zgodzić z sobą na punkcie ceny. Założeniem rycersko-arystokratycznych ocen jest potężna cielesność, kwitnące, bogate, aż przelewne zdrowie, a zarazem to, co jest warunkiem ich utrzymania, więc wojna, przygody, łowy, taniec, igrzyska i w ogóle wszystko, w czym tkwi silna, swobodna, radosna czynność. Kapłańsko-dostojna ocena wartości ma – jak widzieliśmy – inne warunki: dosyć złe dla niej, jeśli o wojnę chodzi! Kapłani są, jak wiadomo, najgorszymi nieprzyjaciółmi – czemuż to? Bo są najbezsilniejsi. Z niemocy wyrasta w nich zawiść do potworności niepokojącej, do najwyższej duchowości i jadowitości. W historyi świata najbardziej nienawidzili zawsze kapłani, nienawidzili zarazem najgenialniej. Wobec ducha kapłańskiej zemsty, wszelki inny duch nie wchodzi w rachubę. Dzieje ludzkie byłyby nazbyt głupią sprawą bez tego ducha, którego w nie tchnęli bezsilni. Weźmy w tej chwili największy przykład. Wszystko, co na ziemi przedsiębrano przeciwko »dostojnym«, »gwałcicielom«, »panom«, »dzierżycielom władzy«, nie warto słowa w porównaniu z tym, co przeciwko nim Żydzi zdziałali; Żydzi, ten naród kapłański, który na wrogach swoich i zwycięzcach umiał sobie zdobyć zadośćuczynienie ostatecznie tylko przez radykalną zmianę ich wartości, więc przez akt najbardziej duchowej zemsty. Tak jedynie przystało właśnie narodowi kapłańskiemu, narodowi najbardziej zaczajonej kapłańskiej mściwości. Żydzi to przeciwko arystokratycznemu zrównaniu wartości (dobry = dostojny = możny = piękny = szczęśliwy = bogumiły) odważyli się na przewrót z przejmującą lękiem konsekwencją i zębami otchłannej nienawiści (nienawiści bezsilnych) utrzymali go, mianowicie, że »nędzni jedynie są dobrzy; biedni; bezsilni, niscy są jedynie dobrzy; cierpiący, niedostatni, chorzy, szkaradni są jedynie niewinni, jedynie błogosławieni, dla nich tylko jest zbawienie, – zaś wy, dostojni i gwałcicie, na całą wieczność jesteście źli, okrutni, rozpustni, nienasyceni, bezbożni, wy też na wieki będziecie zgubieni, przeklęci, potępieni!«... Wiadomo, kto wziął dziedzictwo tej żydowskiej przemiany wartości... Co się tyczy potwornej i ponad wszelką miarę złowieszczej inicjatywy, którą dali Żydzi tym najbardziej zasadniczym ze wszystkich wyzywów wojennych, to przypominam zdanie, które przy innej wypowiedziałem sposobności (»Poza dobrem i złem« str. 126 i nast.), że mianowicie ze zjawieniem Żydów zaczyna się bunt niewolników na polu moralności, ów bunt, który dwutysięczne ma za sobą dzieje i który dlatego jedynie usunął się nam dziś z przed oczu, bo – był zwycięski”...
W „Zmierzchu bożyszcz” F. Nietzsche wyakcentował biologiczne i socjalne aspekty dotyczące kreowania nowej rasy ludzi, ludzi prawdziwych, czyli nadludzi. Ukazywał też zasadnicze przeciwieństwo wzajemne rasowego ducha Ariów a Semitów. Pisał: „Weźmy przypadek tak zwanego morału, przypadek hodowli określonej rasy i odmiany. Najwiekopomniejszym przykładem jest morał indyjski, podniesiony jako »prawo Manu« do godności religii. Postawiono tu sobie za zadanie wyhodować naraz aż cztery rasy: kapłańską, rycerską, kupiecką, rolniczą, oraz rasę służebną, sudrów. Snadź nie jesteśmy , tu wśród poskramiaczy dzikich zwierząt: sam pomysł takiej hodowli każe przypuszczać stokroć łagodniejszą i rozumniejszą odmianę człowieka. Oddychamy swobodniej, wchodząc z zakażonego, więziennego chrześcijańskiego powietrza w ten świat zdrowszy, górniejszy, przestrzenniejszy. Jakżeż marnie przedstawia się, »Nowy Testament« w porównaniu z księgami Manu, jak trąci niemile! – Jednakże i ten ustrój musiał być straszliwym, – tym razem nie w walce z bestią, lecz ze swym pojęciem sprzecznym, z człowiekiem niehodowanym, człowiekiem-mieszańcem, z paryą. I znów jedynym środkiem, by stał się słabym, nieszkodliwym, było, uczynić go chorym, – była to walka, z »czernią«. Snadź nic tak nie razi uczuć naszych, jak te właśnie przepisy indyjskiego morału. Trzeci, na przykład, edykt o »nieczystych jarzynach« (Avadana Sastra I) postanawia, iż jedynym pożywieniem, dozwolonym pariom, ma być czosnek i cebula, ponieważ pismo święte zabrania im zboża, owoców ziarnistych, wody i ognia. Tenże sam edykt obwieszcza, że nie wolno im czerpać wody z rzek, źródeł i stawów, lecz li tylko z odpływów bagiennych i zagłębień, utworzonych przez stopy zwierzęce. Również nie wolno im myć się i prać swej bielizny, gdyż wodą, którą przyznano im z łaski, winni zaspakajać tylko pragnienie. Wreszcie zakazano kobietom z kasty sudrów pomagać kobietom pariom przy połogu, tudzież w szczególności tym ostatnim, pomagać sobie wzajem... – Niedługo trzeba było czekać na wyniki takich przepisów sanitarnych: nastały zabójcze zarazy, ohydne choroby płciowe, które wywołały znów »prawo noża«, nakazujące obrzezanie dzieci płci męskiej i wycinanie mniejszych warg wstydliwych dzieciom płci żeńskiej. – Manu sam powiada: »pariowie są owocem cudzołóstwa, kazirodztwa i występku« (– to ostatnie jest koniecznym następstwem pojęcia hodowli). »Odzieniem ich niechaj będą łachmany zwleczone z trupów, naczyniami skorupy z garnków, ozdobą stare żelaziwo, służbą bożą modlitwa do złych duchów; niechaj błąkają się nieustannie z miejsca na miejsce. Nie wolno im pisać od strony lewej ku prawej i przy pisaniu posługiwać się prawicą: użycie tejże oraz pisanie od ręki lewej ku prawej przysługuje jeno ludziom cnotliwym, ludziom rasowym«. –
Zarządzenia te są nader pouczające: dają nam sposobność zapoznania się z aryjską humanitarnością, całkiem czystą, całkiem pierwotną, – przekonywamy się, iż pojęcie »czysta krew« tworzy zasadniczą sprzeczność do pojęć łagodnych. Z drugiej zaś strony uświadamiamy sobie, w którym to ludzie zakorzeniła się wiekuista nienawiść, nienawiść pariów, do tej » humanitarności«, gdzie przetworzyła się w religię, w geniusz... Z tego punktu widzenia są Ewangelie dokumentem pierwszorzędnym; jeszcze więcej Księgi Henocha. – Chrześcijaństwo, ta na pniu żydowskim wybujała i jeno na nim zrozumiała latorośl, stanowi ruch skierowany przeciw wszelkiemu morałowi hodowli, rasy, przywileju: – jest to religia par excellence antyaryjska: chrześcijaństwo, to odwrócenie wszystkich wartości aryjskich, to zwycięstwo wartości pariów, to ewangelia głoszona ubogim i poniżonym, to powszechny rokosz wszystkiego zdeptanego, nędznego, chybionego, nieszczęsnego przeciwko »rasie«, – to wiekuista nienawiść pariów przedzierzgnięta w religię miłości”...
W ogóle F. Nietzsche uważał, iż kultura, struktury psychiczne i językowe, mentalność – wszystko jest warunkowane rasowo. W pracy Poza dobrem i złem wywodził: „Myślenie jest w rzeczywistości o wiele mniej odkrywaniem, niźli zapoznawaniem się na nowo, przypominaniem, nawrotem i powrotem do jakiegoś dalekiego praodwiecznego zbornego bytowania duszy, z którego wyrosły ongi owe pojęcia – filozofowanie jest zatem do pewnego stopnia rodzajem atawizmu najwyższego rzędu. Dziwne podobieństwo rodzinne wszelkiego filozofowania indyjskiego, greckiego, niemieckiego dość prosto się tłumaczy. Tam właśnie, gdzie istnieje powinowactwo językowe, wprost uniknąć niepodobna, by dzięki wspólnej filozofii gramatyki – mniemam, dzięki nieświadomemu władaniu i kierownictwu jednakich funkcji gramatycznych – nie było wszystko przygotowane z góry do jednakowego rozwoju oraz następstwa systemów filozoficznych: tak samo, jak do jakowychś innych możliwości wytłumaczenia świata droga zda się jak gdyby zamknięta. Filozofowie z grupy językowej uralsko-ałtajskiej (gdzie pojęcie subiektu jest najgorzej rozwinięte) nader prawdopodobnie patrzą „na świat” inaczej i na innych znajdują się torach niźli Indogermanowie i Muzułmani; wpływ określonych funkcji gramatycznych jest w ostatnim rozrachunku wpływem fizjologicznego „wartościowania” tudzież warunków rasowych. (...) Najtrudniejszym do przełożenia z jednego języka  na drugi jest tempo stylu tegoż języka: ile że ma on uzasadnienie w charakterze rasy, fizjologiczniej mówiąc, w zwyczajnym tempie jej przemiany materii.
Także te idee, a szczególnie przekonanie o rozkładowej roli żydostwa w życiu państw aryjskich, znalazły niejednego zwolennika w Niemczech, Rosji i całej Europie.
Teoria Nietzschego o pochodzeniu chrześcijańskiej moralności z żydowskiego resentymentu znalazła jednak również wnikliwego krytyka m.in. w osobie innego wielkiego filozofa Maxa Schelera, który w dziele „Resentyment a moralność” wywodził wcale przekonująco: „Naszym zdaniem Nietzsche ma rację, kiedy sprowadza tę ideę – a zwłaszcza tendencję, jaką przybrała ona w nowożytnych ruchach społecznych – do resentymentu historycznie skumulowanego i narastającego i gdy widzi w tej idei wyraz schyłku życia, ale nie ma racji w wypadku idei miłości chrześcijańskiej. Choćby po tym można poznać, że resentyment jest jądrem nowożytnego humanitaryzmu, iż ten duchowy prąd społeczno-historyczny nie polega bynajmniej na pierwotnej, spontanicznej skłonności do jakiejś wartości pozytywnej, lecz na proteście, na jawnym odruchu sprzeciwu (nienawiści, zazdrości, zemsty itd.), który godzi w panujące mniejszości, znane z tego, że są w posiadaniu wartości pozytywnych. Przy takim nastawieniu „ludzkość” nie jest bezpośrednio przedmiotem miłości (choćby dlatego, że wywołać miłość może tylko coś, co jest dane naocznie), lecz zostaje tylko taktycznie przeciwstawiona przedmiotowi nienawiści. Humanitaryzm jest przede wszystkim formą, w jakiej wyraża się stłumiona negacja Boga, odruch przeciw Bogu wymierzony. (Dostojewski w Braciach Karamazow przedstawił tę myśl po mistrzowsku w poglądach na życie i w sposobach wartościowania Iwana).
Jest to forma przybrana dla pozoru przez stłumioną nienawiść do Boga. Stale służy jej za rekomendację, że „za mało jest miłości na świecie”, by część z niej jeszcze oddawać istocie pozaludzkiej – zwrot podyktowany przez czysty resentyment! W humanitaryzmie na pierwszym miejscu stoi uczucie rozgoryczenia na Pana na wysokościach i uczucie, że nieznośne jest „wszystkowidzące oko”, czyli odruchy buntu przeciwko „Bogu”, nawet pojętemu jako symboliczna jedność i ogół wszystkich wartości pozytywnych, uprawnionych do panowania, natomiast „miłościwe” skłonienie się ku człowiekowi jako istocie przyrodniczej, jako istocie, która przez sam swój ból, swoje zło i cierpienie daje podstawę do radośnie podchwytywanego zastrzeżenia wobec „przezornych i dobrotliwych rządów” Boga – na drugim. Ilekroć spotykam w dziejach ślady takich uczuć, odnajduję ową tajemną rozkosz, iż można wnieść skargę na boskie rządy.
(Ilekroć sama religia i sam Kościół uzasadniają sens i wartość miłości Bożej odwołując się do obecnych w świecie, empirycznie spostrzegalnych dóbr pozytywnych i sensownych urządzeń (zamiast, na odwrót, uzasadnić miłość do świata faktem, że jest on „światem Bożym”), tylekroć oczywiście idea miłości Bożej ulega już wypaczeniu nawet w sferze religijnej i zmierza w stroną nowożytnego humanitaryzmu; a wtedy nowy „humanitaryzm” ma prawo ideę tę oskarżać).
Ponieważ wartości pozytywne zakotwiczone są – nawet u ludzi niewierzących – w idei Boga, zatem jest też zrozumiałe i konieczne, że „humanitaryzm”, uzasadniony przez protest i negację, kieruje swój wzrok i swoje zainteresowanie przede wszystkim na najniższe, zwierzęce strony ludzkiej natury – a te są przecież wspólne wszystkim ludziom. Tendencję tę obserwujemy wyraźnie przy okazjach, kiedy jeszcze dziś powiada się dosłownie, że jakieś indywiduum „jest człowiekiem”. Zdarza się to w każdym razie znacznie rzadziej, jeśli ktoś postąpił dobrze i rozsądnie albo jeśli wyróżnia się spośród innych w sensie pozytywnym, niż w takich wypadkach, kiedy się go usprawiedliwia przed zarzutem lub oskarżeniem: „To przecież także człowiek”, „wszyscy jesteśmy ludźmi”, „błądzenie – rzecz ludzka” itd. Kto niczym ponadto nie jest i niczego nie posiada, ten zgodnie z tendencją uczuciową takich charakterystycznych dla nowożytnego humanitaryzmu zwrotów jest jeszcze wciąż „człowiekiem”. Już to nakierowanie humanitaryzmu na właściwości gatunku sprawia, że nastawia się on w istocie na cechy niskie, które należy „zrozumieć” i „wybaczyć”. Ale czyż nie widać w tym żaru utajonej nienawiści do pozytywnych wartości wyższych, które z samej swej istoty nie wiążą się z „właściwościami gatunku” – nienawiści ukrytej głęboko za tą „łagodną”, „wyrozumiałą”, „ludzką” postawą?
Ale „humanitaryzm” wyrósł z resentymentu w innym jeszcze, dwojakim sensie. Po pierwsze, jako forma, w której dają znać o sobie wewnętrzny sprzeciw oraz awersja wobec aktualnie najbliższego kręgu wspólnoty, z jakiej człowiek wywodzi się w sensie cielesnym i duchowym, oraz wobec immanentnych treści uznawanych przez nią wartości. Doświadczenie poucza niezmiernie często, że dzieci, które daremnie zabiegają o czułość rodziców albo z jakichkolwiek powodów czują się w domu „obco”, albo którym odmówiono czułości, gdy jej potrzebowały, protestując wewnętrznie przeciw temu objawiały bardzo wcześnie szczególnie silny entuzjazm dla „ludzkości”. Ten nieokreślony, niejasny entuzjazm jest tutaj także następstwem stłumionej nienawiści do rodziny, do najbliższego otoczenia.
Nie znam na to przykładu lepszego od biografii, a zwłaszcza młodzieńczej biografii wspaniałego księcia Kropotkina (patrz Wspomnienia rewolucjonisty). Wcześnie przeżyty wewnętrzny konflikt z ojcem, który po śmierci ukochanej matki drugi raz się ożenił, zmusił krok za krokiem tę naturę, z przyrodzenia i z istoty zawsze wytworną i miękką, najpierw do tego, że coraz bardziej opowiadał się on po stronie służby domowej, a wreszcie do zasadniczej negacji wszystkich pozytywnych rosyjskich wartości oraz ideałów ludowych i państwowych — aż doszedł w końcu do anarchizmu.
W starzejącym się państwie rzymskim, w miarę tego, jak jednostka – wyrwana z kręgu ożywczej i nośnej siły miasta-państwa – odczuwała swą samotność i brak wszelkiej podpory, powstało w ten sposób na skalę masową owo umiłowanie „ludzkości”, które widać wyraźnie w pismach młodszej Stoi. A ten sam właśnie motyw decyduje znowu w wypadku nowożytnego „humanitaryzmu”. Powstał on przede wszystkim jako protest przeciwko miłości ojczyzny, a ostatecznie stał się protestem przeciwko wszelkiej zorganizowanej wspólnocie. Pojawił się więc, po drugie, jako przytłumiona nienawiść do ojczyzny.
A wreszcie dowodem na to, że humanitaryzm nowożytny opiera się na resentymencie, jest również określenie go przez najwybitniejszych jego rzeczników (A. Comte) jako „altruizmu”. Zgodnie z chrześcijańskim pojęciem miłości poświęcenie się dla „kogoś”, jeśli jest to tylko ktoś „inny”, jest równie fałszywe i błędne, jak koncepcja liberalno-indywidualistyczna, wedle której całości i wspólnocie służy się najlepiej doskonaląc siebie samego w myśl słów: „jeśli róża błyszczy krasą, zdobi także ogród”. Albowiem właśnie chrześcijańska koncepcja nazywa miłością akt określonej jakości skierowany ku idealnej osobie duchowej jako takiej, przy czym jest jeszcze rzeczą obojętną, kim jest ta osoba: tym, kto kocha, czy „kimś innym”. Dlatego poświęcenie własnego „zbawienia” dla kogoś jest w oczach chrześcijanina grzechem! I dlatego własne „zbawienie” gra dla niego rolę nie mniejszą niż miłość bliźniego. „Miłuj Boga i bliźniego swego jak siebie samego” brzmi nakaz chrześcijański. Jest rzeczą znamienną, że jeden z głównych rzeczników nowożytnego humanitaryzmu, August Comte – wynalazca barbaryzmu „altruizm” – gorszy się tym zdaniem, ba, z powodu nakazu, by dbać także o własne zbawienie, oskarża chrześcijaństwo o podtrzymywanie „odruchów egoistycznych” i chce zastąpić owo zdanie nowym nakazem pozytywistycznym: „Kochaj bliźniego twego bardziej niż siebie samego”. Nie dostrzega przy tym, że „miłość” w sensie chrześcijańskim należy rozumieć jako pewien akt natury duchowej, który zgodnie ze swą istotą skierowany jest przede wszystkim ku osobie duchowej (boskiej lub ludzkiej), ku ciału zaś dopiero jako jej nośnikowi i jej „świątyni”, a więc, że istota miłości nie polega bynajmniej na tym, iż odnosi się ona do innego człowieka; i że z tego powodu chrześcijaństwu także nie jest i nie może być obce „samolubstwo”, zasadniczo różne od wszelkiego „egoizmu”. Nie uwzględnia on, że jest rzeczą całkiem niepojętą, dlaczego komuś innemu miałoby przysługiwać prawo do dobroczynności – a przecież miłość ma dla niego wartość jedynie jako „przyczyna” dobrodziejstw – tylko z tej racji – powód ze wszystkich najgłupszy – iż jest „kimś innym”. Skoro ja nie jestem godzien miłości z tytułu jakiejś wartości pozytywnej, czemu miałby być jej godzien kto „inny”? Jak gdyby tamten nie był też jakimś „ja” – mianowicie dla siebie, i jakbym ja nie był też kimś „innym” – mianowicie dla niego! Comte nie bierze pod uwagę, że nakaz jego jest albo pustym, patetycznym frazesem, albo żądaniem dla wszelkiego życia zabójczym, mało tego, nihilistycznym i likwidującym wszelką pozytywną postać bytu. Ale pytanie brzmi: jak wytłumaczyć psychologicznie takie żądanie?
Istnieje złudzenie polegające na tym, że za miłość bierze się coś, co z kolei samo jest tylko osobliwą miłością pozorną, opartą na nienawiści, mianowicie na nienawiści do siebie i na ucieczce przed sobą. Blaise Pascal naszkicował w swych Myślach klasyczny obraz człowieka, oddanego wszystkim formom życia zewnętrznego, jakie tylko są możliwe: zabawie, sportom, polowaniu itd., a także „interesom” lub nieustannej pracy dla dobra „wspólnoty” – jedynie z tego powodu, że człowiek tego typu nie może ani na chwilę zatrzymać na sobie wzroku i że usiłuje on nieustannie uciec przed pustką, przed stanem, kiedy „czuje dojmująco własną nicość”. Znamy w niektórych psychozach, np. przy histerii, szczególny rodzaj „altruizmu”, polegający na tym, że chory nie potrafi już wcale „czuć” i przeżywać samemu, lecz każde przeżycie buduje dopiero na współprzeżywaniu przeżyć innego człowieka, na potencjalnym ujmowaniu sprawy przez tamtego, na jego możliwych oczekiwaniach, jego możliwej reakcji na jakiekolwiek zdarzenia. Chory nie „koncentruje” się wtedy już na własnej egzystencji, zaniedbuje wszystkie własne sprawy, wciągnięty jest całkowicie w „cudze” życie – cierpi nad tym. Nie je np. lub kaleczy się, aby „tamtego” złościć. W stopniu słabszym stan taki występuje też jako moment ruchu zwanego „humanitaryzmem”. Czasem zachowanie to przybiera nawet postać zbiorowego szaleństwa, np. wśród rosyjskiej inteligencji, a zwłaszcza akademickiej młodzieży męskiej i żeńskiej, która swoją chorobliwą żądzę poświęcenia oraz ucieczkę przed sobą z lubością wyraża w „celach” politycznych i społeczno-politycznych, a następnie wykłada własną chorobliwość jako „heroizm moralny”. (Sanin, który odniósł w Rosji taki sukces, jest wprawdzie powieścią mało budującą, a pod wielu względami nawet odstręczającą, niemniej w gruncie rzeczy słuszną, gdyż zwalcza chorobliwą , histeryczną żądzę politycznych poświęceń ze strony znacznej części młodzieży rosyjskiej. Smutne tylko, że celów podyktowanych tą żądzą autor nie umie zastąpić żadnymi wyższymi od erotyki zadaniami życiowymi. [Mowa o powieści M. Arcybaszewa (1873-1927), wydanej w 1907 r.). W ogóle „polityk socjalny” tego typu, ostatnio spotykany coraz częściej, który troszczy się o wszystko, co tylko możliwe, z wyjątkiem siebie i spraw własnych, to najczęściej tylko biedny człowiek, wewnętrznie pusty, uciekający przed sobą samym. (Do tego samego typu należą też owi odstręczający dydaktycy religijni, którzy – na dodatek uczciwie – ośmielają się „innym” zalecać wiarę głoszoną przez Kościół tylko dla umocnienia tradycji narodowej i tylko jako środek wychowawczy, chociaż sami mentorzy ludu wcale tej wiary nie podzielają. „Je suis athée – mais je suis catholique” – oświadczył ponoć kiedyś Maurice Barrés w parlamencie francuskim.)
Nietzsche bardzo słusznie podkreślił, że żyć i czuć w ten sposób jest rzeczą chorobliwą, że powstają przez to tylko pozory etyki „wyższej” – a równocześnie, że świadczy to o dekadencji i o utajonym nihilizmie aksjologicznym. Tylko że była to krytyka niecelna, jeśli idzie o chrześcijańską miłość bliźniego, godziła raczej w istotny składnik nowożytnego „humanitaryzmu”, którego prawdziwym jądrem jest zjawisko psychospołecznego zwyrodnienia.
Podczas gdy idea miłości chrześcijańskiej przedstawia najwyższą organizującą zasadę duchową życia ludzkiego, która – chociaż prawie nie powołuje się na ideę czegoś, co sprzyja życiu, jako na swój cel – w rzeczywistości jest też wyrazem życia w stadium wzrostu, to takie zniewieściałe zmysłowe uczucie bezkrytycznego udziału w życiu „cudzym” tylko dlatego, że jest to ktoś inny – a mianowicie przede wszystkim w jego „cierpieniach” – jest dla życia ludzkiego zasadą w najwyższym stopniu niwelującą, rozkładową – chociaż z naciskiem stawia sobie za cel „popieranie życia”. A chociaż taki cel stawia sobie świadomie, jest równocześnie wyrazem schyłku życia. Ponieważ „humanitaryzm” sam zniża się do poziomu wartości czysto instrumentalnej wobec powszechnego dobra, jego oceny wartości są faktycznie niesłychanym „zafałszowaniem tabel wartości”, albowiem nadrzędną wartość miłości oraz „szczęście” związane z jej aktem podporządkowuje zarazem dowolnej rozkoszy zmysłowej – i to niezależnie od wartości osoby, która jej doznaje. Gorejące serca, te najświętsze zjawiska historii doczesnej, które według wyobrażeń chrześcijańskich ukazują nam naocznie samo królestwo Boże, nie pojawiają się już teraz jako wzniosłe wzorce, coraz to nowe drogowskazy „ludzkości”, które niejako usprawiedliwiają samo istnienie rodzaju ludzkiego, a zarazem uczestnicząc w nim podnoszą go na wyższy poziom, lecz służą temu, by masy przeżywały większe rozkosze! Jest to naprawdę w dosłownym sensie „bunt niewolniczy” w moralności! Bunt nie „niewolników” samych, lecz wartości niewolniczych.
Chociaż istota i geneza idei miłości chrześcijańskiej i „nowożytnej miłości człowieka” różnią się zasadniczo od siebie, to jednak w konkretnych sytuacjach historycznych wchodzą one w wielorakie i skomplikowane powiązania, które nie usprawiedliwiają wprawdzie dokonanego przez Nietzschego utożsamienia obu idei, ale pozwalają je zrozumieć. (...) Cechą, dzięki której moralność chrześcijańska zachowuje swój skrajnie indywidualistyczny charakter, jest też skupienie uwagi na zbawieniu duszy i jej bycie. Kto wychodzi od wartościowania społecznego, tj. wszystko mierzy korzyścią lub szkodą wspólnoty, musi mieć naturalnie zupełnie inne sądy i uczucia. Obojętne, jak sprawa wygląda od wewnątrz, obojętne nawet, jak wyglądają te zachowania psychiczne, które nie podlegają jasnemu uświadomieniu – najważniejsze jest w tym wypadku, aby grzeszny impuls nie prowadził do działań społecznie szkodliwych. I tylko jako „dyspozycja” do takich działań impuls może być „grzeszny”. Jezus sądzi na odwrót: grzesznik, który grzeszy, lepszy jest od grzesznika, który nie grzeszy tłumiąc wewnętrznie grzeszny odruch, co zatruwa go na wskroś – nawet jeśli wspólnota ponosi w pierwszym wypadku szkodę, której by uniknęła w drugim. Skąd ta zasadnicza, z głębi własnego doświadczenia płynąca nieufność, to podejrzenie, że nawet człowiek, który w wyniku „skrupulatnej samokontroli” stwierdza, iż jest „sprawiedliwy” i „dobry” – a więc nie tylko faryzeusz, który dba jedynie o nieskazitelną opinię moralną w społeczeństwie, o swój „ufryzowany obraz społeczny”, lub stoik, któremu chodzi o to, by ostać się przed sądem własnym, „zachować dla siebie szacunek”, a zatem który oceniając siebie bierze pod uwagę nie swój byt, lecz swój obraz – nawet on kryje mimo to w sobie zalążki „grzechu” i że od świadomego grzesznika różni go często tylko nowy grzech niedostatecznego wniknięcia w źródła własnych motywów. (...)
Osoba odnajduje siebie w akcie samozatracenia. Człowiek jest szczęśliwy tylko wtedy, kiedy kocha i coś daje. Albowiem „większym szczęściem jest dawać niż brać”. Miłość nie jest „jeszcze jedną” z niezliczonych sił, dzięki którym rośnie pomyślność jednostki i społeczeństwa, i nie dlatego ma ona wartość i wyróżnia swe przedmioty. To ona sama posiada wartość autonomiczną wypełniając jakąś osobę i sprawiając, że bytowanie i życie, którego ozdobą i oznaką są same jej drgnienia, wznosi się wyżej, staje się trwalsze, bogatsze. Nie o to więc tu chodzi, by ludziom było najlepiej, lecz o to, by między nimi było jak najwięcej miłości. Pomoc jest bezpośrednim i adekwatnym wyrazem miłości, a nie jej „celem” i sensem. Ten sens w niej tylko tkwi – polega na rozjaśnieniu duszy oraz na szlachetności, jaka cechuje miłującą duszę w akcie miłości. Autentycznemu pojęciu miłości chrześcijańskiej nic więc nie jest tak obce jak wszelki „socjalizm”, wszelkie „społeczne nastawienie”, „altruizm” i tym podobne drugorzędne zjawiska współczesne. Nakaz, aby bogaty młodzieniec wyzbył się swych bogactw i rozdał je ubogim, ma miejsce doprawdy nie po to, aby „ubodzy” coś dostali, i nie dlatego, by istniała nadzieja, że uzyska się przez to podział własności lepszy z punktu widzenia powszechnej pomyślności, ale również nie dlatego, by ubóstwo było samo przez się lepsze od bogactwa – lecz dlatego, że ów akt rozdania bogactw oraz wolność ducha i pełnia miłości, jakie się w tym akcie manifestują, uszlachetniają bogatego młodzieńca i czynią go jeszcze „bogatszym”, niż jest.” (Max Scheler, Resentyment a moralność, s. 102, 115, 141-149).
I oto rzecz ciekawa: przecież ta Jezusowa wolność ducha jest wolnością ducha Nietzscheańskiego „nadczłowieka”. Krańcowości się połączyły. I to nie w księgach filozofów, ale w samej tkance społecznej, w rzeczywistości socjalnej. Aby zapobiec nierozdzielnemu zapanowaniu plebejskiego ducha równości, aryjscy władcy rosyjscy ograniczyli drastycznie prawa i możliwości cerkwi prawosławnej, a z biegiem czasu uczynili z niej po prostu jedno z narzędzi swego panowania, służące utrzymaniu ustroju społecznego opartego na zasadach arystokratycznych.
Z drugiej strony, duża część narodu rosyjskiego przejęła tradycyjną skłonność dusz szlachetnych do żelaznej samodyscypliny, do pokonywania namiętności i pokus, do świadomego kształtowania swego życia według najsurowszych wzorców bliskich do ideałów rzymskiego stoicyzmu.
Fryderyk Nietzsche w dziele „Wędrowiec i jego cień” (części drugiej zbioru aforyzmów „Ludzkie, arcyludzkie”) twierdził, że bardzo istotną cechą charakteru nadczłowieka, czyli charakteru arystokratycznego, jest pokonanie własnych namiętności: „Człowiek, który pokonał swe namiętności, wszedł w posiadanie najurodzajniejszej gleby – jak kolonista, który stał się panem lasów i bagien. Siew dobrych dzieł duchowych na gruncie pokonanych namiętności jest wtedy najpilniejszym i najbliższym zadaniem. Samo pokonanie jest tylko środkiem, nie zaś celem; jeśli się na nie patrzy inaczej, szybko wschodzą wszelkiego rodzaju zielska i diabelstwa na opróżnionym żyznym gruncie i rychło rozrastają się bujniej i szaleniej, niż kiedykolwiek.
Z pewnością nie jest sprawą przypadku, że od samego początku dzieła F. Nietzschego były wyjątkowo popularne w gronie inteligencji rosyjskiej szlacheckiego pochodzenia, która znajdowała w tych tekstach własny stan ducha, swe najgłębsze przekonania i motywacje życiowe. „Nietzscheaniec” – „wyznawca Nietzschego” – to w Rosji zawsze brzmiało niesłychanie dumnie i kultowo, z odcieniem podziwu i sympatii. Pokrewne dusze lubią się.
*         *         *

Powołując się na znane rozróżnienie Maxa Webera między szlachtą wojowników a szlachtą świątynną, można twierdzić, że także w Rosji walka między nimi wywarła istotny wpływ na kształt państwa i kulturę narodu. Dominacja w każdym kraju „hierokracji” może być zgubna dla losów narodu. „Władcze uprawnienia świeckiego panującego wobec Kościoła mogą mieć różny zakres, od czystych praw patrona aż do właściwego monarchom bizantyjskim wpływu na tworzenie dogmatów i funkcji panującego jako kaznodziei, jak w kalifacie. W każdym razie stosunek władzy politycznej do kościelnej jest odmienny w przypadku władcy 1) uprawomocnionego przez kapłanów, czy to jako wcielenia, czy to jako władcy z bożej łaski, 2) sprawującego urząd kapłana, a zatem kapłana spełniającego także funkcje króla – oba te przypadki stanowią „hierokrację” – i w końcu 3) cezaropapistycznego, czyli świeckiego władcy na mocy samoistnego prawa dysponującego również najwyższą władzą w sprawach kościelnych. „Hierokracja” w tym właśnie sensie – rzeczywistą „teokracją” jest tylko drugi przypadek – oddziałuje w trwały sposób, gdziekolwiek się pojawia, na strukturę administracji. Musi ona zapobiec powstaniu skłonnych do emancypacji świeckich władz; gdy współistnieje z nią lub jest podporządkowany jej władzy król, stara się nie dopuścić do rozwoju jego niezależnej władzy: zgromadzenia niezbędnego dla wszystkich królów dawnych epok królewskiego skarbu (thesauros) i ogranicza jego straż przyboczną, by uniemożliwić stworzenie samodzielnej władzy militarnej króla (już w Judzie pod panowaniem Jozjasza). Hamuje, jeśli tylko może, powstawanie niezależnej czysto świeckiej szlachty wojowników, bo zagrażałaby ona jej jedynowładztwu, i w rezultacie sprzyja bardzo często względnie pokojowo nastawionemu mieszczaństwu”. (...)
Można więc twierdzić, że w pewnym sensie i w określonych okolicznościach dziejowych struktury kościelne hamują procesy państwowotwórcze, kierując się własnym interesem partyjnym, grupowo-partykularnym. W paradoksalny jednak sposób, powiada Max Weber, „ten konflikt z polityczną charyzmą bohaterską sprawiał, że wszędzie w państwach dokonujących podboju hierokracja stanowiła dogodny środek domestykacji [„udomowienia”! – sic! – J.C.] ujarzmionych ludów. Hierokracja tybetańska, podobnie jak żydowska i późnoegipska zostały po części wsparte, a po części wprost stworzone przez obce panowanie, zaś wszystkie historyczne świadectwa wskazują, że także w Helladzie świątynie, a przede wszystkim bóg delficki, byłyby gotowe w razie zwycięstwa Persów do odegrania takiej roli. (...) Jak daleko posunąć się może domestykacja przez władze hierokratyczne, ukazuje los Mongołów, którzy, po ponawianych przez półtora tysiąca lat atakach na sąsiadujące z nimi, pokojowo nastawione kraje o wysokiej kulturze, stawiających pod znakiem zapytania trwanie kultury, głównie pod wpływem lamaizmu, zostali pozbawieni niemal całkowicie ofensywnej mocy ich wojowniczego ducha.
Nie zawsze wyrażające się w otwartej walce zmaganie między szlachtą wojowników i szlachtą świątynną, między poplecznikami króla i kapłanów, wszędzie miało swój udział w kształtowaniu państwa i społeczeństwa. (...) Całkowite przeciwieństwo każdej hierokracji, cezaropapizm, pełne podporządkowanie władzy kapłańskiej władzy świeckiej, nie wystąpiło, ściśle rzecz biorąc, w dziejach w zupełnie czystej formie: nie tylko władca chiński, rosyjski, turecki, perski, ale również uznawany za głowę Kościoła, angielski i niemiecki, ma cezaropapistyczny charakter, wszędzie jednak władza ta napotyka na granice w postaci niezależności kościelnej charyzmy; bizantyjski „basileus”, przed nim zaś faraon, indyjscy i chińscy monarchowie, a także protestanccy „summi episcopi” [„najwyżsi biskupi” – władcy będący głowami Kościołów] próbowali wielokrotnie narzucać stworzone przez siebie religijne zasady wiary i normy, lecz najczęściej daremnie – dla nich wszystkich właśnie takie próby były zawsze wysoce niebezpieczne. Podporządkowanie władzy kapłańskiej dominującej władzy króla udało się wprowadzić w największej mierze z reguły tam, gdzie religijna kwalifikacja miała jeszcze głównie charakter magicznej charyzmy właściwej jej reprezentantom, i nie została zracjonalizowana do postaci cechującej się własnym biurokratycznym aparatem i własnym systemem doktrynalnym (co zwykle idzie w parze), przede wszystkim jednak w świadomości religijnej typ etycznej religii, czy też „religii zbawienia” jeszcze nie został osiągnięty, albo został odrzucony. Tam, gdzie dominuje ów typ, często nie sposób przezwyciężyć siły oporu władz hierokratycznych wobec władzy świeckiej, i wtedy nie ma ona innego wyboru, jak zawarcie kompromisu. (...) Ale wszędzie, gdzie ta religijna charyzma wykształciła system doktrynalny i własny aparat urzędowy, także cezaropapistyczne państwo zachowało silne rysy hieratyczne.” (Max Weber, Gospodarka i społeczeństwo, Warszawa 2002, s. 859-861).
Rywalizacja między władzą centralną a lokalną rozgrywa się nie tylko w sferze administracji, ale też sądownictwa, i różnie przebiega w różnych krajach. Max Weber w dziele „Gospodarka i społeczeństwo” (Warszawa 2002, s. 776-781) wywodzi: „Patrymonialnobiurokratycznej administracji przeciwstawiają się lokalne autorytety, z którymi musi ona jakoś dojść do porozumienia, by w ogóle móc funkcjonować. Tyle że w Chinach wykształceni urzędnicy administracji mają do czynienia ze starszyzną rodową i związkami zawodowymi. W Anglii natomiast fachowo wyszkoleni sędziowie z wykształconym stanem notabli obejmującym ziemiaństwo. Notable chińscy byli wykształconymi w literaturze klasycznej, zgodnie z wymogami kariery urzędniczej, posiadaczami beneficjów lub pretendentami do nich, i dlatego stali po stronie patrymonialnobiurokratycznej władzy, w Anglii natomiast właśnie trzon gentry tworzył wolny, tylko praktycznie wyszkolony w panowaniu nad poddanymi gruntowymi i robotnikami, w coraz większej mierze humanistycznie wykształcony stan wielkich właścicieli ziemskich, a zatem warstwa, która w Chinach wcale nie istniała. Chiny były najczystszym typem uwolnionego w największym możliwym stopniu od jakiejkolwiek przeciwwagi patrymonialnego biurokratyzmu, w którym nie pojawili się jeszcze nowocześni fachowi urzędnicy. Angielska administracja sędziów pokoju natomiast stanowiła w epoce jej rozkwitu kombinację stanowego patrymonializmu z czystą samodzielną administracją notabli, i należała do tego drugiego typu w większej mierze niż do pierwszego. Administracja ta przybrała pierwotnie taką postać formalnie na mocy liturgii poddanych, bo to jej właściwy jest obowiązek objęcia urzędu. W rezultacie jednak, przez wzgląd na faktyczny stosunek sił, nie byli to poddani, lecz wolni „towarzysze” związku politycznego, a więc „obywatele państwa”, dzięki których swobodnemu współdziałaniu książę sprawował swą władzę. Przede wszystkim dlatego administracja ta odróżnia się od typowej politycznej hierarchii podporządkowania książęcego dworu patrymonialnego i prywatnego panowania patrymonialnego z prywatnymi poddanymi, rozwijała się bowiem właśnie równolegle z rozpadem osobistego poddaństwa. W istocie oczywiście ta angielska squirearchy, której przejawem była owa administracja, stanowiła warstwę notabli noszącą znamię władztwa gruntowego. Bez swoistych, feudalnych i właściwych władztwu gruntowemu antecedensów nigdy nie wykształciłby się osobliwy „duch” angielskiej gentry. Szczególny rodzaj „ideału męskości” anglosaskiego gentlemana cechowało i cechuje nadal ich nieusuwalne piętno. Wyraża się ono głównie w formalnym rygoryzmie konwencji, w nadzwyczaj rozwiniętym poczuciu dumy i godności, we wręcz formującym stan, społecznym znaczeniu sportu. Ale w wyniku rosnącego przemieszania ze swoiście mieszczańskimi warstwami, należącymi do miejskich kręgów rentierów, a także aktywnych ludzi interesu, jeszcze przed pojawieniem się purytanizmu uległo ono znacznemu wewnętrznemu przeobrażeniu i racjonalizacji, w sposób podobny do tego, jaki spowodowało przemieszanie się rodów i popolo grasso we Włoszech. Nowoczesny typ wykształcił się jednak dopiero za sprawą purytanizmu i jego wpływów, wykraczających poza grupę jego rzeczywistych wyznawców, a mianowicie przez bardzo powolne zbliżanie się ziemiańskich, półfeudalnych oraz ascetycznych, moralistycznych i utylitarystycznych znamion, które jeszcze w XVIII wieku odróżniało ostro nie dające się znieść przeciwieństwo. Urząd sędziego pokoju był jednym z najistotniejszych środków, który w obliczu szturmu kapitalistycznych władz umożliwił zachowanie wpływu owego szczególnego typu wytworności nie tylko na praktykę administracyjną i wysokie morale urzędników, lecz także na społeczne wizje honoru i obyczajów. W warunkach nowoczesnych miast honorowa administracja sędziów pokoju, sprawowana przez wykształconych laików, z technicznych względów nie była możliwa. Powoli zwiększała się liczba opłacanych miejskich sędziów pokoju (w połowie XIX wieku było ich około 1300 z ponad 18 000; wśród tych ostatnich 10 000 tytularnych). Ale brak systematyczności angielskiej organizacji administracji i przemieszanie organizacji patriarchalnych z czystymi związkami celowymi wynikał z tego, że racjonalną biurokrację wprowadzano jedynie jako tymczasową podporę, odpowiednio do całkiem konkretnych potrzeb, do tradycyjnej administracji notabli. Ta ostatnia była politycznie doniosła w rezultacie intensywnego szkolenia klas posiadających w załatwianiu spraw administracyjnych, łączącego się z silnym konwencjonalnym przywiązaniem do państwa i utożsamianiem się z nim. Ekonomicznie istotne było przede wszystkim nieuchronne zminimalizowanie administracji, która, mimo znacznego konwencjonalnego ograniczania „etyki kupieckiej”, umożliwiała jednak niemal swobodny rozwój inicjatywy ekonomicznej. Z punktu widzenia patrymonializmu administracja sędziów pokoju stanowi jego przypadek graniczny.
We wszystkich innych historycznie istotnych przypadkach współistnienia księstw patrymonialnych i dysponujących władztwem gruntowym notabli ci ostatni sami byli panami patrymonialnymi, a powstanie biurokracji patrymonialnej u początku czasów nowożytnych umożliwił jawny lub milczący kompromis obu władz, zasadzający się na tym, że lokalnym panom patrymonialnym gwarantowano panowanie nad ich poddanymi gruntowymi i ekonomiczne rozporządzanie nimi w tej mierze, w jakiej dopuszczały to interesy księcia, wiążące się z podatkami i poborem rekrutów; że wyłącznie w ich rękach znajdowała się lokalna administracja i niższy wymiar sprawiedliwości nad ich poddanymi, których reprezentowali wobec księcia i jego urzędników; że ponadto wszystkie urzędy państwowe, lub przynajmniej większość zwłaszcza wszystkie lub niemal wszystkie stanowiska oficerskie, zarezerwowane były dla nich; że oni sami, i ich majątki ziemskie, uwolnieni byli od podatków i jako „szlachta” cieszyli się znacznymi stanowymi przywilejami w odniesieniu do właściwych dla nich sądów, rodzaju kar i środków dowodowych, szczególnie zaś (najczęściej) tylko oni mieli prawo do sprawowania patrymonialnego panowania, a zatem do posiadania „szlacheckich” majątków z osobiście czy gruntowo poddanymi, lub w inny sposób patrymonialnie uzależnionymi chłopami. W Anglii administrowanej przez ziemiaństwo pozostały jedynie resztki takich stanowych przywilejów niezależnej od księcia szlachty. Władza angielskiego ziemiaństwa w ramach lokalnej administracji wynikała z zaakceptowania podobnego liturgii obciążenia, jakim był, pochłaniający wiele czasu i pieniędzy, obowiązek piastowania honorowego urzędu. Czegoś takiego nie znał kontynentalny europejski porządek, przynajmniej od czasów nowożytnych. Pewnego rodzaju liturgii, w postaci służby, wymagano jednak od szlachty rosyjskiej, od panowania Piotra Wielkiego do Katarzyny II. Rozporządzenia Piotra Wielkiego zniosły obowiązujące dotąd relacje społecznych rang i stosunki prawne rosyjskiej szlachty, zastępując je dwiema prostymi zasadami: 1) Społeczną rangę (czin) nadawało jedynie piastowanie patrymonialnobiurokratycznego (cywilnego lub wojskowego) urzędu, a hierarchia patrymonialnobiurokratycznych urzędów liczyła czternaście takich rang; skoro wyboru kariery urzędowej nie ograniczał monopol istniejącej szlachty, ani wymóg posiadania majątku ziemskiego, lecz jedynie (przynajmniej w teorii) odpowiedniego wykształcenia, to stan ten zdaje się bliski sytuacji chińskiej. 2) Prawa szlacheckie wygasały po dwóch pokoleniach, które nie sprawowały urzędów. Również to zdaje się pokrewne chińskim stosunkom. Ale prawa rosyjskiej szlachty zawierały jednak, oprócz innych przywilejów, przede wszystkim także wyłączne prawo posiadania ziemi z osiadłymi, osobiście poddanymi chłopami. Przez to szlachectwo było w pewien sposób powiązane z przywilejem patrymonialnego władztwa gruntowego, który Chinom był całkowicie obcy. Utratę praw szlacheckich w rezultacie niewstąpienia do służby księcia zniesiono za panowania Piotra III i Katarzyny II. Lecz czin i urzędowa lista rang (tabiel o rangach) pozostały oficjalną podstawą społecznego szacunku, a objęcie, przynajmniej na jakiś czas, państwowego urzędu konwencją stanową w przypadku młodych szlachciców. Wprawdzie panowanie patrymonialne szlacheckich panów gruntowych w sferze prywatnej własności ziemskiej było niemal uniwersalne, zgodnie z zasadą nulle terre sans seigneur, bo poza szlachecką własnością ziemską istniało jedynie władztwo gruntowe książęcych domen czy dóbr apanażowych oraz duchowieństwa i klasztorów, a wolna własność ziemska w innych rękach właściwie nie istniała, lub w szczątkowej postaci (odnodworcy) albo też lenn wojskowych (kozacy). Prowincjonalna administracja lokalna znajdowała się zatem, o ile nie była administracją domen, całkowicie w gestii posiadającej majątki ziemskie szlachty. Jednak rzeczywista władza polityczna i społeczny prestiż, a zwłaszcza także wszelkie szanse ekonomicznego awansu, wiążące się tu i gdzie indziej, zupełnie tak samo jak w Chinach, ze sprawowaniem władzy politycznej, zależały jedynie od piastowanego urzędu lub bezpośrednio od stosunków na dworze. Paweł I przesadził naturalnie, mówiąc cudzoziemskiemu gościowi, że człowiek wytworny to ten, i tylko ten, z którym on rozmawia, i tylko dopóty, dopóki z nim rozmawia. Tyle że rzeczywiście Korona mogła sobie wobec szlachty, nawet noszącej najznakomitsze nazwiska i posiadającej olbrzymie majątki, pozwolić na rzeczy, na które nie pozwoliłby sobie żaden zachodni, nawet największy władca wobec ostatniego ze swych wedle prawa niewolnych ministeriałów. Ta władza cara opierała się, z jednej strony, na trwałej solidarności interesów cara i poszczególnych „czynowników”, kierujących administracją i stworzonym w wyniku przymusowej rekrutacji wojskiem, a z drugiej – na całkowitym braku wewnętrznej stanowej solidarności interesów szlachty. Podobnie jak chińscy beneficjanci, szlachcice traktowali siebie wzajem jako konkurentów do „czinów” i wszelkich szans, jakie dawały względy księcia. Dlatego szlachta podzielona była na koterie i wobec księcia całkowicie bezsilna, i aż do czasów, gdy wprowadzono nowoczesną organizację administracji lokalnej, co stworzyło po części nową sytuację, tylko wyjątkowo, a i wtedy zawsze na próżno, podejmowała wspólnie próby oporu, choć Katarzyna II nadała jej wyraźne prawo zgromadzeń i składania zbiorowych petycji. Ten uwarunkowany konkurencją o względy dworskie, całkowity brak stanowej solidarności szlachty nie był dopiero skutkiem porządków Piotra Wielkiego, lecz pojawił się już w dawniejszym systemie miestniczestwa, który, od czasów powstania moskiewskiego państwa patrymonialnego, decydował o społecznej klasyfikacji notabli. Społeczna ranga od początku zależała od godności nadanego przez cara, właściciela całej ziemi, urzędu, z którym jako materialne wynagrodzenie wiązało się posiadanie służbowego lenna – pomiest’ja, od miesto: stanowisko. Różnica między dawnym miestniczestwem i porządkiem Piotrowym polegała w istocie jedynie na tym, że z jednej strony lenno służbowe, a z drugiej – ranga, zdobyta dzięki stanowisku urzędowemu przez pierwszego lub późniejszego jego posiadacza, zawłaszczane były dziedzicznie przez wszystkich jego potomków i w sposób względnie trwały regulowały wzajemny stosunek rang rodzin szlacheckich. Pierwsze stanowisko urzędowe młodego szlachcica zależało 1) od najwyższej rangi urzędowej osiągniętej w hierarchii przez jego przodków, a także 2) od liczby pokoleń, jakie oddzielały najwyższe stanowisko urzędowe piastowane dotąd przez jego przodka od jego wstąpienia do służby. Żaden szlachcic, którego rodzina należała do wyższej szlachty urzędniczej, nie mógł, wedle utrwalonego obyczaju stanowego, przyjąć urzędu, który podporządkowałby go rozkazom urzędnika z rodziny szlacheckiej o niższej randze urzędowej, podobnie jak przy stole – także ryzykując życie, gdy był to stół cara – nie mógł zaakceptować miejsca niższego od urzędnika podporządkowanego mu przez wzgląd na rangę jego rodziny, wyznaczaną przez miestniczestwo, mimo jego osobistego wysokiego stanowiska urzędowego. System ten oznaczał, z jednej strony, odczuwalne ograniczenie swobody wyboru przez cara jego najwyższych urzędników administracji i dowódców wojskowych, a przeciwstawianie się mu wiązało się ze znacznymi trudnościami i ryzykiem, że protesty i opór nie zamilkną nawet na polu bitewnym. Z drugiej strony zmuszało to szlachtę, a im wyższa była jej odziedziczona ranga, w tym większej mierze, do wstępowania do dworskiej i patrymonialnobiurokratycznej służby, by nie utracić swego społecznego znaczenia oraz szans urzędowych, i przeobrażało ją niemal całkowicie w „szlachtę dworską” (dworianstwo, od dwor – dwór).

Własny majątek ziemski jako podstawa rangi schodził coraz bardziej na drugi plan. Wotcziniki, właściciele wotcziny, nienadanego pierwotnie jako lenno służbowe, lecz „alodialnego”, odziedziczonego po przodkach majątku ziemskiego, ustępowali miejsca pomieszczikom, a miano to stało się stopniowo jedynym określeniem „właściciela ziemskiego”. Nieposiadanie szlacheckich dóbr, ale własna i odziedziczona ranga urzędowa decydowały o społecznej randze. Za punkt wyjścia rozwoju tego, w patrymonialnym państwie cara stosowanego w wyrafinowany sposób, systemu wiązania wszelkiej społecznej władzy ze służbą panu można uznać 1) pewną instytucję (drużyny królewskiej), połączoną 2) z solidarnością rodową, której wyrazem była dążność do zawłaszczenia dla wszystkich członków rodu raz zdobytej rangi służbowej i związanych z nią szans. Ten stan zastał Piotr Wielki i starał się go uprościć: kazał spalić listę rang rodzin (razriadnaja pieriepis’), potwierdzającą pretensje do rang rodów szlacheckich, i zastąpił ją swym schematem „czinów”, opierającym się niemal wyłącznie na osobistym stanowisku urzędowym. Była to próba wyeliminowania honoru rodowego, który dotąd zarówno uniemożliwiał rozwój solidarności stanowej, jak i był sprzeczny z interesami samego cara, chcącego swobodnie dobierać swych urzędników, i to w sposób, który nie dopuszczałby do powstania stanowej solidarności, wymierzonej przeciw niemu. Próba, dodajmy, udana. Szlachta pozostała głęboko podzielona: o ile ubiegała się o społeczną rangę „czinów” – przez bezwzględną konkurencję, o ile pozostawała jedynie właścicielem ziemi – przez pełen nienawiści stosunek do czynowników (tym mianem opatrywano wszystkich urzędników). Monopol posiadania poddanych chłopów nie tworzył żadnego solidarnego stanu, bo przeszkadzała w tym rywalizacja o „cziny” i tylko urząd dawał dodatkowo duże możliwości wzbogacenia się. Stan ten przypominał pod tym względem sytuację, jaka panowała zarówno w późnym cesarstwie rzymskim i bizantyjskim, i jak już w starożytnych państwach babilońskich, perskich i hellenistycznych oraz u ich islamskich sukcesorów: znaczenie patrymonialnego władztwa gruntowego – całkowicie obcego, jak już wiemy, Chinom – nie doprowadziło tam nigdzie ani do swoistego powiązania warstwy panów gruntowych z państwowymi urzędami, ani do powstania jednolitego stanu szlacheckiego, którego fundament stanowiłoby władztwo gruntowe, choć wiele czynników temu sprzyjało. Warstwy possessores, coraz bardziej znaczącej w późnorzymskiej administracji, nie łączyły niemal żadne stosunki (podobnie jak w państwach hellenistycznych) z książęcymi urzędnikami patrymonialnymi, którzy w późnym cesarstwie rzymskim tworzyli podzieloną na rangi, wedle dochodów z beneficjów, warstwę, a sytuacja taka występowała już we wczesnoantycznych orientalnych tworach państwowych. Zaś w państwach islamskich, stosownie do ich teokratycznego charakteru, społeczną rangę dawało przede wszystkim przyjęcie islamu, szansę otrzymania urzędu natomiast nadzorowane przez Kościół wykształcenie, a poza tym decydowały o tym swobodne względy pana; nie powstały tu trwałe, oddziałujące stale szlacheckie monopole. Na tym gruncie nie mógł się pojawić przede wszystkim element fundamentalny dla średniowiecznej zachodnioeuropejskiej szlachty: zorientowanie całego sposobu życia na pewien typ tradycjonalnych i umocnionych przez wychowanie zasad, dominujące znaczenie stosunków osobistych w całym sposobie życia, wspólny stanowy honor jako wymóg obowiązujący każdego i konstytuujący jednoczącą wewnętrznie wszystkich członków stanu więź. W Rosji rozwinęły się liczne stanowe konwencje, podobnie jak i w kręgach notabli wszystkich wymienionych tu państw. Ale to nie tylko ów, wspomniany tu, dualizm podstaw społecznej rangi sprawił, że nie mogły one stworzyć jednolitego duchowego centrum sposobu życia, którego fundament stanowiłby „honor”. Pobudzały one jedynie, by tak rzec, z zewnątrz, ekonomiczne interesy lub samą potrzebę społecznego prestiżu, nie dawały jednak jednolitym impulsom działania elementarnego wewnętrznego kryterium samopotwierdzenia się i dowiedzenia własnego honoru. Własny honor społeczny i stosunek do pana były albo wewnętrznie całkowicie rozdzielone, jak w przypadku samodzielnych notabli, albo przybierały postać apelującej jedynie do potrzeby zewnętrznego znaczenia szansy „kariery”, jak w przypadku szlachty dworskiej, „czinu”, mandarynów i wszystkich stanowisk zależących wyłącznie od swobodnego uznania pana. Z drugiej strony zawłaszczone beneficja wszelkiego rodzaju stanowiły wprawdzie dogodny grunt do wykształcenia się poczucia „godności” urzędu i poczucia „godności” notabli, na podobieństwo noblesse de robe, lecz nie były swoistą podstawą osobistego, opierającego się na „honorze”, stosunku do pana i wypływającego stąd szczególnego wewnętrznego nastawienia. Zarówno zachodni ministeriał, za sprawą uwarunkowanego względami pana, jak i dawny angielski gentleman ze squirearchy, za sprawą uwarunkowanego samodzielną pozycją notabla honoru społecznego, byli, choć w zupełnie odmienny sposób, reprezentantami owego szczególnego, osobistego, stanowego poczucia godności, którego podstawą był osobisty „honor”, a nie tylko wynikający z urzędu prestiż. Ale w przypadku ministeriała oczywiste jest, a w przypadku staroangielskiego gentlemana nietrudne do odkrycia, że wewnętrzne nastawienie ich obu współwarunkowane było przez zachodnie rycerstwo. Ministeriałowie stopili się z nim całkowicie, angielski gentleman natomiast przeciwnie, wraz z rosnącym odmilitaryzowaniem tej warstwy notabli, obok średniowiecznych, czysto rycerskich znamion włączał do swego ideału męskości i do swego stylu życia w coraz większej mierze inne, mieszczańskie cechy, a w postaci purytańskiego gentlemana pojawił się obok squirearchy równorzędny jej typ o całkiem odmiennym rodowodzie, co zapoczątkowało najrozmaitsze procesy wzajemnego przystosowania. W każdym jednak razie pierwotne, swoiście średniowieczne centrum orientacyjne obu warstw znajdowało się poza nimi samymi – w feudalnym rycerstwie. Centralnym punktem odniesienia jego sposobu życia było feudalne pojęcie honoru, a dla niego z kolei wasalna wierność lennika, jedynego typu, w którym honor stanowy warunkowany był, z jednej strony, przez w zasadzie jednolite wewnętrzne nastawienie, a z drugiej – przez szczególny stosunek do pana. Ponieważ jednak swoisty stosunek lenny jest zawsze stosunkiem pozapatrymonialnym, sytuuje się pod tym względem poza granicami patrymonialnej struktury panowania. Tyle że łatwo dostrzec, iż z drugiej strony stosunek ów określany jest w tak znacznym stopniu przez właściwy mu, czysto osobisty stosunek czci wobec pana, i w tak wielkiej mierze zdaje się być „rozwiązaniem” praktycznego „problemu” politycznego panowania księcia patrymonialnego nad lokalnymi panami patrymonialnymi, i za ich pośrednictwem, że w systematycznym ujęciu najlepiej będzie potraktować go jako swoisty, krańcowy „przypadek graniczny” patrymonializmu.
*         *         *

Dawne społeczeństwo rosyjskie miało wiele cech wspólnych z innymi społeczeństwami słowiańskimi, i szerzej europejskimi, odnośnego okresu. Szlachta poświęcała się z natury rzeczy sprawom wojskowym, za prestiżową uchodziła też kariera duchowna, tym bardziej, że w kościele wschodnim nie obowiązywał celibat. „W społeczeństwie feudalnym na czele profesji szlachetnych znajduje się rzemiosło wojenne, drugie miejsce w tej hierarchii zajmuje służba Bogu” (Thorstein Veblen). Jest to spostrzeżenie słuszne zarówno jeśli chodzi o Szwecję i Polskę, Niemcy i Rosję, Francję i Czechy.
Z biegiem czasu rycerstwo, dźwigając na swych ramionach główny ciężar wysiłku cywilizacyjnego, spowodowało ukształtowanie się nowoczesnych narodowości, o których Florian Znaniecki w dziele „Upadek cywilizacji zachodniej” pisał jak następuje: „Narodowość jako grupa etniczna określona przez wspólność języka, obyczajów, tradycji literatury, w pewnych wypadkach również religii, sztuki i filozofii, wyrabia w sobie, z pomocą lub bez czynników politycznych, świadomą solidarność społeczną; z prostego zbioru kulturalnie jednorodnych osobników, rodzin, gmin, staje się ciałem społecznym ze wspólnymi dążeniami, świadomym swej jedności i usiłującym jedność tę powiększyć, wymagającym od każdego członka solidarności z całością jako obowiązku moralnego, dobrowolnie wyodrębniającym się od innych grupy etnicznych i planowo dążącym do możliwie największego rozwoju swej potęgi, bogactwa i kultury umysłowej. Państwo, dawniej najwyższa, wystarczająca sobie istność, stało się narzędziem życia narodowego. W państwie społeczeństwo narodowe osiąga swą najzupełniejszą jedność; przez państwo może narzucić obowiązek solidarności wszystkim swoim członkom i skoncentrować swe siły w razie walki z innymi grupami narodowymi; z pomocą państwa może budować najlepsze i najsilniejsze instytucje dla zachowania dawnych i tworzenia nowych wartości kulturalnych.” Jest to spostrzeżenie uniwersalne, trafne co najmniej dla obszaru cywilizacji ogólnoeuropejskiej i pochodnych od niej amerykańskiej i australijskiej, jeśli użyjemy tu kryterium geograficzno-politycznego.
Jednak nie ulega wątpliwości, że dzieje Rosji, jak też rosyjski sposób myślenia o historii, mają swe oryginalne, niepowtarzalne cechy.
Ciekawy styl myślenia historycznego manifestował m.in. wybitny rosyjski intelektualista, uczony o formacie światowym, profesor Uniwersytetu Leningradzkiego Lew Gumilow (1912-1993), autor powszechnie znanych dzieł jak „Hunowie” (1960), „Starożytni Turcy” (1967), „Odkrycie Chazarii” (1970), „Poszukiwanie wymyślonego carstwa” (1970), „Hunowie w Chinach” (1974), „Etnogeneza a biosfera Ziemi” (1989), „Geografia etnosu w okresie historycznym” (1991), „Tysiąclecie wokół Kaspija” (1991), „Etnosfera” (2008). Obecnie bardzo liczne rzesze inteligencji rosyjskiej demonstruje podobny styl myślenia historiozoficznego i podziela zapatrywania Lwa Gumilowa na zagadnienia etnogenezy i dziejów Państwa Rosyjskiego.
Przede wszystkim przypomnijmy, że według tego wybitnego uczonego etnosy to biofizyczne realności, zawsze posiadające ten czy inny kształt socjalny. „Etnos nie jest zbiorowiskiem podobnych do siebie indywiduów, lecz systemem, złożonym nie tylko z jednostek różniących się genetycznie i funkcjonalnie, ale też z wyników ich działalności w ciągu wielu pokoleń: techniki, antropogennego krajobrazu i kulturowej tradycji... Etnos to nie populacja zoologiczna, lecz systemowe zjawisko charakterystyczne tylko dla człowieka, a przejawiające się w formach socjalnych, w każdym przypadku oryginalnych... Nowe etnosy powstają nie na drodze rozdrobnienia starych, lecz drogą syntezy już istniejących, tj. etnicznych substratów. I powstają te etniczne grupy w ściśle określonych regionach geograficznych w superkrótkich okresach, a regiony za każdym razem są inne, co wyklucza oddziaływanie warunków ziemskich... „Człowiek jest produktem ziemskiej powierzchni”. Ale nie tylko! Jest znane i zostało opisane oddziaływanie na Ziemię aktywności słonecznej i promieniowania kosmicznego, które niekiedy osiąga powierzchnię planety” (L. Gumilow, „Etnogeneza a biosfera Ziemi”).
Czymże jest etnogeneza? – pyta profesor Gumilow i odpowiada: „Jest ona konsekwencją impulsu negentropijnego, to jest krótkotrwałego pchnięcia (rozbłysku) energii żywej materii biosfery. W wyniku tego zjawia się wzmożona energetyczność [Gumilow nazywa ją „passjonarnością” – przyp. J. C.] – cecha recesywna, ulegająca rozproszeniu w ciągu półtora tysiąca lat. Sam impuls negentropijny jest zygzakiem w dziejach biosfery, przez organa zmysłów nie jest nawet odbierany, ale jest wykrywalny według rozmaitych konsekwencji. Dlatego on nigdy nie jest odnotowywany przez współczesnych, lecz może być zauważony przez historyków, ale tylko tych, którzy używają metodologii etnologicznej”...
Etnos posiada w swej podstawie własną prawidłowość: rozbłysk energii, rozszerzanie się jej w przestrzeni, inercja i gaśnięcie, a u kresu – równowaga z otaczającym środowiskiem. Moment narodzin jest krótki. Zespół, który się dopiero zjawił na świat, powinien natychmiast przekształcić się w system z wewnętrznym podziałem funkcji swych członków. W przeciwnym wypadku zostanie zniszczony przez sąsiadów. „W celu samozachowania ten system szybko kształtuje instytucje socjalne, których charakter w każdym konkretnym przypadku zaprogramowany jest przez okoliczności miejsca (zdeterminowanie geograficzne) i czasu (stadium rozwoju ludzkości jako hiperetnosu). Właśnie potrzeba samoutwierdzenia się warunkuje szybki rozrost systemu, poszerzanie się terytorialne i wzrost złożoności więzów wewnątrzetnicznych; siły zaś dla jego rozwoju czerpane są z zasobów energetycznych populacji jako takiej. Wzrost systemu tworzy inercję rozwoju, powoli zanikającą na skutek sprzeciwu środowiska, wobec czego spadająca linia rozwoju jest o wiele dłuższa niż wzrastająca”. (Lew Gumilow, „Tysiączeletije wokrug Kaspija”, Baku 1991, s. 8, 10).
Autor twierdzi, że zarówno maksimum, jak i minimum energii psychicznej wcale nie prowadzą do rozkwitu życia i kultury. Energetyczne przegrzanie powoduje okrutny przelew krwi, jak wewnątrz, tak i na zewnątrz systemu, na granicach etnosu, w regionach kontaktów etnicznych. Przy bezwładzie zaś i uwiądzie ludności kraju etnos zatraca normalną zdolność do stawiania oporu zarówno przyrodniczemu, jak i etnicznemu otoczeniu, to zaś jest najkrótszą drogą do śmierci.
Prymitywizm, rozdrobnienie, niezdolność do sprzeciwu wobec zewnętrznych oddziaływań – to cechy obskuracji i homeostazy, ostatnich faz rozwoju etnosu. Rozpoznać ją można m.in. z tzw. „tolerancji” w stosunku zarówno do obcych etnosów, jak i do obcych systemów wartości. Zdrowy bowiem egoizm i ograniczona nieprzyjaźń w stosunku do tego, co jest inne, nieswoje – są świadectwem siły i młodości narodu. „Żaden członek etnosu nie wyobraża sobie, że można postępować inaczej, niż tak, jak on się przyzwyczaił od dzieciństwa”. Jest to postawa naturalna i normalna.
Przesadna otwartość i łagodność zbiorowości narodowej w stosunku do obcych może być zgubna. Nawiasem mówiąc, Gumilow twierdzi, iż dobre sąsiedztwo, zbliżenie i ewentualna hybrydyzacja etniczna możliwe są tylko między narodami o zbliżonym obliczu psychologicznym i komplementarnym, to jest do siebie nawzajem pasującym, funduszu genetycznym. Przy czym nie rasa, lecz etnos jest czynnikiem decydującym, a mianowicie stereotyp zachowania etnicznego, dziedziczony zarówno genetycznie, jak i kulturowo.
Z reguły sąsiadujące ze sobą narody wykazują przeciwstawny sobie nawzajem styl zachowań etnicznych. Więcej wspólnego jest np. między Rosjanami i Niemcami, niż między Rosjanami a Polakami, więcej łączy Polaków z Francuzami niż z Niemcami itd.
Polacy jako zbiorowość – poza dosłownie kilkoma przypadkami w ciągu tysiąca lat – nigdy nie byli zdolni do działań ekstraordynaryjnych, wychodzących poza ramy przeciętnej codzienności. Odsetek osób o potężnej energii i sile woli był tu szczególnie niski, i nie miał „tła”, nie mówiąc o „środowisku karmiącym”, dla swego istnienia. Polacy więc obdarzeni wewnętrzną siłą i wolą działania nie byli „typowymi” Polakami, musieli wybierać między degradacją wśród swoich, a samorealizacją wśród obcych.
W Polakach – jak pisze profesor L. Gumilow – poziom napięcia energetycznego zawsze był „względnie niski”, nawet gdy w sąsiednich Czechach czy w Niemczech sięgał on apogeum. Stąd m.in. i słabe zainteresowanie tego narodu dla nauki i wielkiej kultury. Dominował tu zawsze raczej kult przeciętności, a nawet ułomności, kalectwa i niedołęstwa, maskowany pod pod rzekome „miłosierdzie”, „miłość” i „współczucie”.
Na uniwersytetach średniowiecza życie studentów i profesorów przebiegało na zasadach wewnętrznej samoorganizacji. Żyli oni jako jedyna grupa, jedyna korporacja, a organizowali się według nacji czyli ziomkostw. Głosowanie w radzie naukowej odbywało się według ziomkostw; studenci nosili odznaki i kokardy także według nacji, jedli, pili, bili się – także. „Dla przykładu, na Uniwersytecie Praskim było cztery ziomkostwa: Bawarczycy, Sasi, Polacy i Czesi, tj. dwie nacje czysto niemieckie – górnoniemiecka i dolnoniemiecka, zaś pod Polakami rozumiano Niemców Inflanckich, nie zaś Polaków, ponieważ polska szlachta w tym czasie raczej uganiała się za zającami, piła piwo i miód, a do uniwersyteckich nauk niezbyt tęskniła”... (L. Gumilow, „Geografia etnosa w istoriczeskij period”, Leningrad 1990, s. 143-144). Prawdopodobnie więc źródłem sławetnej „polskiej tolerancji” był po prostu niski poziom potencjału energetycznego, a nie jakieś tam „piękne” cechy charakteru... „W realnym procesie dziejowym nie obserwuje się naprawdę odizolowanej egzystencji etnosów, lecz się styka z różnymi wariantami kontaktów, powstających na terenach, zasiedlonych przez różne etnosy pod względem politycznym zjednoczone w państwa polietniczne. W trakcie badania ich stosunków wzajemnych da się wyodrębnić cztery warianty: a) współistnienie, przy którym etnosy się nie mieszają i nie naśladują siebie nawzajem, zapożyczając tylko nowinki techniczne; b) asymilacja, to jest wchłanianie jednego etnosu przez drugi z pełnym zapomnieniem pochodzenia i byłych tradycji; c) metysyzacja, przy której zachowują się i łączą tradycje poprzednich etnosów i pamięć o przodkach; te wariacje nie są trwałe i istnieją tylko dzięki rekrutacji nowych metysów; d) zlanie się, podczas którego ulegają zapomnieniu tradycje obydwu pierwotnych komponentów, a obok dwóch poprzednich (lub na ich miejscu) zjawia się trzeci, nowy etnos. To w istocie rzeczy stanowi główny wariant etnogenezy. Ale właśnie on jest spotykany rzadziej niż trzy pozostałe.” (L. Gumilow, „Etnogeneza a biosfera Ziemi”).
Fazy etnogenezy, związane z procesem upraszczania się systemu etnicznego (załamanie się, inercja i w mniejszym stopniu obskuracja), często naruszają się przez odwrotne procesy regeneracji etnicznej. W tym przypadku inicjatywę odnowy społecznej, zgodnej z nowymi wymaganiami dynamiki etnicznej, przejmują te podsystemy etniczne, które dotąd skute były przez obecność wiodącego subetnosu lub etnosu. Tylko wówczas, gdy dawny lider oczyści miejsce, mogą dojść do głosu siły, które wyhamowują proces upadku etnicznego.
Jeśli powstaje państwo złożone z elementów niekomplementarnych, tzw. chimera etniczna, ginie ono bardzo szybko, w ciągu życia najwyżej paru pokoleń. Dążenie tedy do tworzenia ponadetnicznych lub wieloetnicznych systemów w rodzaju ZSRR lub „wspólnego domu europejskiego” czy inaczej „Europy bez granic” jest absolutnie bezsensowne. „Ludzie nie są jednakowi, a tym bardziej różnią się etnosy. Odruchy, które są naturalne u Arabów, są nieporozumieniem u Francuzów, czymś obraźliwym u Turków i Mongołów, a czymś sprzecznym z naturą dla Chińczyków. Dlatego wariantem optymalnym kontaktu etnicznego jest nie zjednoczenie, lecz luźna symbioza, w której etnosy żyją obok siebie i osobno, zachowując stosunki pokojowe i nie mieszając się do spraw jeden drugiego.
Różnorodność czasu historycznego w ramach jednej etnogenezy zależy od kojarzenia się dwóch przyczyn: 1. wielkości i kierunku zmian napięcia energetycznego, które może albo wzrastać albo spadać, oraz 2. kontaktów z sąsiadami, przyjaznych lub wrogich  (Lew Gumilow, „Tysiączeletije wokrug Kaspija”, Baku 1991, s. 9). Mieszanie się etnosów jest często zgubne dla nich. Już Gustave le Bon zauważył, że krzyżowanie ras niszczy starą cywilizację. Ale z drugiej strony Lew Gumilow uważał, iż czymś innym jest kojarzenie dwóch i więcej etnosów w jednym organizmie społeczno-państwowym. Charakter tego czy innego ustroju odbija się na charakterze współdziałania etnosów, które w całym szeregu przypadków zmuszone są do życia w tym samym regionie i, chociaż godzą się z faktem współegzystencji, nie mogą sobie nawzajem nie ciążyć. Ich można nazwać kseniami. Takim przypadkiem jest Belgia, w której zaszufladkowano Walonów i Flamandów. Taką jest Kanada, gdzie Anglicy, Francuzi, francusko-indiańscy Metysi oraz Słowianie współegzystują nie zlewając się ze sobą i nie dzieląc funkcji, co by było symbiozą.
Pierre Chaunu także zauważa w dziele „Cywilizacja wieku Oświecenia” (Warszawa 1993), że np. Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego w latach 1620-1650 zostało drastycznie osłabione, co było spowodowane nadmiernym rozrostem terytorialnym państwa, co uwarunkowało „szok bakteryjny spowodowany intensywnym mieszaniem się ludności”. A jednak brak częstego obcowania z obcoplemieńcami prowadzi nieuchronnie do stabilizacji stosunków wewnątrz etnosu. Powstaje struktura, którą nazywamy „strukturą zastoju”, a w etnosie odbywa się „uproszczenie systemu”. Kontakty z obcymi powinny jednak być klarownie i ostro limitowane. Tak zwane „pole etniczne” ulega rozpyleniu na skutek hybrydyzacji międzyetnicznej i następuje przedwczesna starość narodu.
Dla starości etnicznej charakterystyczna jest niezdolność do przeciwstawiania siebie innym etnosom, która to zdolność jest podstawową cechą zdrowego pola etnicznego, organizowanego przez podobieństwo spontanicznej mentalności. Wraz z zachwianiem tego pola zaczyna zanikać wewnątrzetniczna solidarność i jednolitość zachowań spontanicznych. Proces rozkładu i zaniku etnosu jest szybszy w przypadku, jeśli – jak w Polsce – metysacji ulegają elity rządzące. Jad trupi spływa łatwo w dół i zabija wszystko co zdrowe w całym społeczeństwie.
Lew Gumilow pisał: „Po roku 1789 napływ Francuzów do Rosji się zwiększył i razem z językiem, manierami, gustami upowszechniły się francuskie poglądy, co wytworzyło nowy stereotyp zachowania się na subetnicznym poziomie”. A ten stereotyp nie przystawał do duszy i natury człowieka rosyjskiego, stąd też powstały zakłócenia i wstrząsy socjalne. Ale z drugiej strony pewien ograniczony dopływ krwi obcej może być dla każdego etnosu korzystny, nie może jednak być nadmierny, by nie zakłócił normalnego funkcjonowania systemu społecznego przez obce, niekomplementarne stereotypy zachowań, jak też pola bioenergetyczne.
Ważne też jest, by krajobraz, w którym mieszka etnos, był urozmaicony. Ludy np. zamieszkałe na samych stepach nie wykazują prawie żadnej zdolności do rozwoju. Aby etnos mógł się rozwijać, konieczna jest kombinacja co najmniej dwóch różnych typów krajobrazu geograficznego. W książkach Gumilowa znajduje się też wiele konkretnej informacji naukowej o składzie etnicznym różnych narodów. Tak np. według niego dzisiejszy naród chiński jest konglomeratem wielu różnych etnosów i ras (Hunów, Turków, Mongołów, Aryjczyków i in.). Nad Wołgą z mnóstwa różnych ludów ukształtowali się Tatarzy... Tatarzy Kazańscy – to potomkowie dawnych Bułgarów nad Kamą... Tatarzy Krymscy – to sturczeni Lewantyjczycy (mieszkańcy Bliskiego Wschodu) różnego pochodzenia. Kozakowie Zabajkalscy to mieszanina Rosjan i Mongołów, itd. Koncepcje teoretyczne Lwa Gumilowa stanowią część składową wielkiego nurtu historiozoficznego zwanego eurazyjskim.
Potęga rosyjskiego państwa pochodzi, zdaniem eurazyjczyków, stąd, że jest ono dziedzicem wielkiego, większego niż Rzym i Bizancjum, światowego imperium Mongołów. Budowa rosyjskiej potęgi państwowej była możliwa tylko dzięki przejęciu przez Moskiewską Ruś mongolskich tradycji ustrojowych. To zaś nie mogłoby się dokonać, gdyby integralna mentalność turańska, ze swą przejrzystością, schematyzmem, sztywnością i konserwatyzmem, jednością wyznania i życia codziennego, zasadą bezwzględnego posłuszeństwa wyższej idei oraz odpornością na idee niezgodne z zastanymi warunkami życia nie przeniknęła do mentalności Rosjan. Przenikanie to nastąpiło oczywiście dzięki wymieszaniu materiału genetycznego, ale także (i to jest oryginalny wkład wybitnego eurazyjczyka, historyka, geografa i etnografa Lwa Gumilowa, syna Anny Achmatowej i poety Mikołaja Gumilowa, do klasycznego eurazjatyzmu) za sprawą promieniowania kosmicznego, powodującego mutacje materiału genetycznego. Promieniowanie to pochodzi z wybuchów gwiazd supernowych i stapia w jedną całość, w jeden superetnos, różne etnosy o bliskich sobie polach etnicznych, dając im jednocześnie potężny ładunek energii, która wystarczyć musi na kilkanaście stuleci. Rosja otrzymała błogosławieństwo takiego energetycznego doładowania gdzieś na początku czternastego wieku, dlatego – w przeciwieństwie do Zachodu, który znacznie wcześniej doznał tak zwanego pasjonarnego wstrząsu – swoje najlepsze lata ma jeszcze przed sobą. Oczywiście jeśli nie roztrwoni tego naturalnego bogactwa. Eurazjatyzm pokazuje, jak je najlepiej wykorzystać.
Idea Rosji-Eurazji ma własny fundament filozoficzny. Jest dobrze osadzona w głównym nurcie rosyjskich poszukiwań filozoficznych przełomu XIX i XX wieku – w tak zwanej filozofii religijnej, której głównym twórcą był największy rosyjski filozof tego okresu, Włodzimierz Sołowjow (1853-1900), z matki Żydówki, nawiasem mówiąc..
Lew Gumilow, sięgając do najgłębszych korzeni zjawisk narodotwórczych, uważał, że każdy proces etnogenezy zapoczątkowywany bywa przez bohaterskie i ofiarne czyny niedużej grupy osób, do których dołącza otaczająca ich masa. Ten proces łączenia się jest autentyczny i szczery. Jeśli nawet ktoś jest usposobiony sceptycznie lub egoistycznie, po tym, gdy wszedł on w skład kształtującego się właśnie systemu, jego osobiste nastroje nie mają dużego znaczenia. Energetyczna indukcja i psychologiczny rezonans wszystko wchłaniają bez reszty. W tej sytuacji decydujące znaczenie należy do osób obdarzonych z natury organiczną energią, którą „naładowują” innych. Bez tych generatorów energii społecznej całość się natychmiast rozsypuje.
Z drugiej strony, każdy proces etnogenezy stanowi nic innego, jak tylko powolne, lecz mimo to intensywne, tracenie energetyczności, który to proces polega nie na czym innym, jak na wyginięciu typów energicznych i ich genów. Szczególnie jaskrawie ten proces przejawia się w okresach wojen, gdyż energiczni młodzi ludzie chętnie zaciągają się pod sztandary bojowe po obu stronach i gubią siebie nawzajem, ginąc młodo, zanim jeszcze zdążą przekazać swe właściwości potomstwu. Lecz energetyczność spada także w czasie pokoju, ponieważ osobnicy wyjątkowo czynni i uzdolnieni budzą wówczas głęboką niechęć, a nawet wrogość, w spokojnej, gnuśnej masie, w tym też w młodych kobietach, które wolą w takich czasach nie bohaterów, lecz osobników bezbarwnych, o przeciętnym poziomie duchowym, zdolnych tylko do dbania o własny interes i prywatną korzyść. Tak więc bardzo często mężczyźni o dużej wewnętrznej sile i energii umierają bez potomstwa, gdyż żadna dziewczyna nie chce zostać żoną tych „dziwaków”, „narwańców” i „wariatów”, jak zwykło pospólstwo nazywać osoby ponadprzeciętne. Dopiero dzieci z nieprawego łoża zachowują nieświadomie energię i zdolność do bezinteresownych i dynamicznych czynów, nie znając nawet swych ojców, lecz postępują tak a nie inaczej po prostu na podstawie swej wewnętrznej wrodzonej konstytucji psychicznej. Jednak, aby „realizować aktywną politykę zewnętrzną, etnos powinien posiadać nie najwyższy, lecz średni stopień rozpowszechnienia zdolności do nadwysiłku, ponieważ wówczas możliwa jest konsolidacja sił i koordynacja działań. Przy dalszym osłabieniu napięcia w zespole etnicznym kierowanie staje się łatwe, lecz obniża się zdolność stawiania czoła oddziaływaniom zewnętrznym. Tak, potomków wojowniczych Ariów – Hindusów bengalskich, Anglicy nawet nie werbowali do swych oddziałów kolonialnych, ponieważ ci byli zbyt posłuszni, by być zdolnymi do walki żołnierzami” (L. Gumilow, „Etnogeneza a biosfera Ziemi”).
Aby unaocznić niektóre inne paradygmaty tego myślenia, przytoczmy poniżej fragment rozmowy Lwa Gumilowa z dziennikarką Anną Żebrowską, zamieszczonej na łamach warszawskiej „Polityki” 11 kwietnia 1987 roku:
„Anna Żebrowska: – Większość pana prac dotyczy starożytnej i średniowiecznej Azji. Skąd ten pociąg do historii Hunów, Tatarów, Mongołów?
Lew Gumilow: – W dzieciństwie zaczytywałem się książkami o Indianach, pasjonowała mnie ich cywilizacja. Nawet jeśli autor opisywał krwawe napaści Indian na białych osadników, moja sympatia zawsze była po stronie czerwonoskórych. Ponieważ w naszej części świata nie było Indian, zająłem się ich odpowiednikiem – Tatarami i Mongołami.
A.Ż.: – Ładna mi analogia z Indianami! Przecież to nie Tatarów gnębiono, to oni wyprawiali się na cudze ziemie, docierali nawet do Polski. A już Rosjanom przez całe wieki dzikie ordy dawały się zdrowo we znaki!
L.G.: – Przepraszam, kto się komu dawał we znaki, kto kogo gnębił?... Proszę mi wierzyć, że my Rosjanie nie byliśmy ani trochę lepsi od moich starożytnych dzikusów. To my zajęliśmy im Kazań, Astrachań, odebraliśmy Syberię... Tyle że zwycięzców się nie sądzi, zaś oni pisząc potem podręczniki historii zamiast słowa „zagarnięto” wolą używać „wyzwolono”.
A.Ż.: – Pan wywołał wielką burzę w naukowym światku sugerując nawet, że nie było podboju ziem ruskich ani tatarsko-mongolskiej niewoli, lecz coś w rodzaju pokojowego współistnienia dwóch państwowości. A przecież każdy uczeń wkuwa daty najazdów, potrafi wymienić zrównane z ziemią miasta. Sama zdawałam z tego egzamin!
L.G.: – Wiem, jak się ten okres wykłada: „W 1238 r. po siedmiu tygodniach oblężenia bohaterski mały Kozielsk został zdobyty, a na jego ulicach urządzono taką masakrę, że miejscowy książę utonął w krwi swoich poddanych. Batu-chan ruszył dalej, pod Czernichów, wziął miasto i starł je z powierzchni ziemi”... Ciekawe jednak, że sobór z XI wieku ocalał. „Następnym na jego krwawym szlaku okazał się Kijów, zamieniony w ruiny i zgliszcza”... Ale zapewne zwiedzała pani Ławrę Peczerską i sobór Sofijski z XI wieku? „Kolejna tragedia spotkała Włodzimierz Wołyński, który obrócono w gruzy, a mieszkańców wycięto w pień”... I znów cerkiew z XII wieku pozostała nietknięta. Moskwę okala „złoty pierścień” miast, gdzie w cerkwiach są XI-wieczne freski. Również na peryferiach, na Ukrainie cerkwie z XI-XII wieku stoją do dzisiaj.
A.Ż.: – Nie wszystkie, część wysadzono potem w powietrze.
L.G.: – Ale wiadomo kiedy – w latach trzydziestych. I zrobili to bynajmniej nie Mongołowie, którzy nie tykali ani cerkwi, ani pałaców, niczego. Napotykając opór niszczyli żywą siłę przeciwnika, który wzbraniał im posuwać się dalej. Miasta wyrażające gotowość poddania się płaciły okup w koniach i prowiancie, za co otrzymywały paryzę – blaszkę ze złota, srebra lub brązu, która w razie czego gwarantowała im mongolską pomoc wojskową i obronę. W latopisie Ipatijewskim (Hipackim) zanotowano, że z 300 miast księstwa włodzimierskiego zniszczonych zostało zaledwie czternaście. Były to z reguły te, których władcy (jak Wasyl w Kozielsku) po przybyciu wysłanników Batu-chana nie wymyślili nic głupszego niż zabicie ich.
A.Ż.: – Dziwne, bo każdy podręcznik historii oraz literatura piękna opisują okrutne rozprawy pogan z parlamentariuszami, nawet gdy ci przybywali z darami.
L.G.: – Niech się zatem pani dowie, że w XI-XII wieku tylko Mongołowie (nazwy tej można używać wymiennie z Tatarami, stanowiącymi pierwszą linię ich jazdy) uważali, że zabicie człowieka, który przyszedł do ciebie z wizytą, jest śmiertelnym grzechem i zdradą wymagającą srogiej pomsty. Cała chrześcijańska Europa pastwiła się w tym czasie nad posłańcami wroga, mordowanie ich było popularną odpowiedzią na propozycje układów. Prawdę mówiąc, współcześni dyplomaci powinni się złożyć i postawić pomnik Czyngis-chanowi, który pierwszy konsekwentnie egzekwował immunitet nietykalności poselskiej.
A.Ż.: – Teraz już tylko czekam na zapewnienie, iż nie było żadnego najazdu, lecz wycieczka do Europy, ale z niewiadomych powodów po konnych turystach pozostało złe wrażenie...
L.G.: – Nie, to nie tak, choć moim zdaniem określenia „zrównali z ziemią”, „wycięli w pień”, „całkowicie zniszczyli” dodawano najczęściej w celach propagandowych. Lubimy się samooszukiwać... Tatarzy nie byli okrutniejsi od wszystkich wojowników tamtych czasów, dość wspomnieć Krzyżaków. Podjęli tę wyprawę będąc w sytuacji przymusowej. To zresztą długa historia, którą – aby była wiarygodna – trzeba zacząć z daleka. Proszę posłuchać. Mongołowie byli spokojnym ludem pasterskim, niedużym, bo półmilionowym, za to otoczonym potężnymi i okrutnymi wrogami. W XI wieku ich sąsiad – 60-milionowa Mandżuria – prowadziła z nimi wojnę wyniszczającą, taką samą jak potem Amerykanie z Indianami. Stałe ekspedycje karne w Wielki Step zajmowały się bezlitosnym mordowaniem mężczyzn i starców, kobiety brano do niewoli i sprzedawano, dzieci wysyłano do pracy na plantacjach, skąd, podrastając, starały się z powrotem przedrzeć do swoich. Jak napisał chiński autor, ta polityka sprawiła, że „mściwość przeniknęła Mongołom do krwi i szpiku kostnego”. Było jasne, że trzeba się bronić, jednak nie sprzyjała temu wewnętrzna sytuacja plemienna. Ale oto wśród gnuśnych i pasywnych pasterzy zaczęli pojawiać się ludzie „długiej woli”, tj. nieprzystosowani do układu rodowego, bardziej energiczni i utalentowani od swoich krewniaków. Porzucali kurenie, żyjąc oddzielnie lub łączyli się w niewielkie oddziały. Wyłapywano ich i zabijano, bo nikt nie lubi niepokornych, burzycieli nawet kiepskiego ładu społecznego, mimo to liczba niezadowolonych stale wzrastała.

W połowie XII wieku byli zagrożeni ze wszystkich stron: walczyła z nimi własna arystokracja rodowa, ścigali ich Mandżurowie, Merkici i inne plemiona. Zjednoczyli się zatem, wybrali wodza o imieniu Temudżyn i przystąpili do wojny, która po 6 latach zakończyła się zwycięstwem nad współplemieńcami. Temudżyn, zwany odtąd Czyngis-chanem przekształcił wówczas cały naród w wojsko, którego kadrą oficerską stali się ludzie „długiej woli” i dał zdecydowany odpór Mandżurom. Mówiłem, że imperium to liczyło 60 milionów mieszkańców, ale około 55-56 milionów stanowili podbici Chińczycy, za wszelką cenę unikający walki w obronie swych ciemiężców. Mandżurów wyparto za chiński mur, zajęto nawet Pekin. Na tym jednak nie koniec, bo od strony dzisiejszego Kazachstanu przylegało do mongolskich stepów państwo Chorezmu, którego władca, fanatyk muzułmański, wypowiedział wojnę niewiernym i zezwolił na mordowanie karawan kupieckich, zmierzających szlakiem jedwabnym z Chin do Buchary i Samarkandy. Temudżyn zainteresowany rozwojem handlu (karawany płaciły Mongolii cło) wysłał posłów do Chorezm-szacha, gdzie ich skrócono o głowę... W kolejnej wojnie również zwyciężyli Mongołowie, mimo że ich siły były o połowę mniejsze. W tym samym czasie plemię Merkitów, z którym Mongołów wiązała wieloletnia nienawiść, wycofało się na zachód i zostało przyjęte pod opiekę Połowców. W pościgu za nimi, bo stepowa wendeta wymagała doprowadzenia sprawy do końca, Mongołowie wdali się w wojnę z Połowcami. Uporczywa i zacięta trwała od 1216 do 1240 roku. Połowcy byli równie dobrze zorganizowani, zuchwali i odporni jak ich przeciwnik. Umocnili się na dolnej Wołdze i dopiero mongolski manewr okrążający przez Kaukaz zmusił ich do ucieczki w stronę ruskich granic. Poprosili tam o pomoc i książęta ruscy wystawili 80-tysięczną armię, którą rozbito nad Kałką w 1224 roku.
A.Ż.: – Przecież Ruś zawsze walczyła przeciwko Połowcom, traktuje o tym choćby „Słowo o wyprawie Igora”. Skąd nagle chęć pomocy odwiecznym wrogom?
L.G.: – Na temat nienawiści rusko-połowieckiej mam swoje zdanie. Podliczyłem, że w ciągu 150 lat miało miejsce pięć ruskich wypraw w stepy połowieckie, pięć napaści Połowców na Ruś i 27 incydentów przygranicznych. Oto i cała wojna. Więcej walczyli kijowianie z Suzdalem, Suzdal z Nowogrodem, niż cała Ruś z Połowcami.
A.Ż.: – Teraz wszakże skłóceni książęta dzielnicowi wystąpili wspólnie przeciwko nieprzebranym zastępom Wielkiej Ordy.
L.G.: – To również legendy. Nie było nieprzebranych zastępów. Większość mongolskich oddziałów pilnowała granic z Mandżurią i Chorezmem. Z Batu-chanem wyprawiło się około 30 tysięcy wojowników, z czego połowę powstrzymali Połowcy w stepach astrachańskich. Druga kolumna ruszyła do manewru okrężnego przez Ruś, aby dostać się na tyły wroga. Wkroczywszy na ziemię riazańską zaproponowała przepuszczenie jej bez walki. Książę Jurij, jako sprzymierzeniec Połowców odmówił. Wzięto więc Riazań, Włodzimierz i Suzdal, który otoczony drewnianymi ścianami mógł spłonąć od jednej strzały zapalającej. To sprawiło, że bogaty Uglicz zdecydował się na pertraktacje. Odtąd Mongołowie szli prawie bez oporu, przyjmując kontrybucję i nie wyniszczając się w bojach. Ba! W czasie 7-tygodniowego oblężenia wspomnianego już Kozielska (notabene gdyby koczowników było dużo, wzięliby tę mieścinę w dwa dni) armia Batyja powiększyła swe szeregi o – jak napisał węgierski kronikarz – „najgorszych z chrześcijan”; tak nazywano nas, schizmatyków.
A.Ż.: – Rusini poszli oblegać ruskie miasto?
L.G.: – Oczywiście, że poszli, skoro przyjmowano ich jako najemników... Jeszcze ciekawszy jest fakt, że obok Kozielska znajdowało się silne i wojownicze księstwo smoleńskie oraz czernihowskie i kijowskie – i nikt nie przyszedł z pomocą! Jako anegdotę podam, że pobliskie sioło Pogankino przez cały okres oblężenia zaopatrywało napastników w żywność i dlatego mieszkańcy Kozielska aż do XX wieku nie wstępowali w związki małżeńskie z pogańkińcami ... Wszystko to dowodzi, że kampania mongolska na Rusi była kawaleryjskim rajdem przez cudze terytorium bez pozostawiania garnizonów, jak to robiono w podbitych krajach. Zatrzymywali się pod miastami, aby zjeść, odpocząć, zmienić konie. Kto nie szukał z nimi zwady – ocalał.
A.Ż.: – Ale na polskie ziemie nie mogli wtargnąć pod pozorem ścigania Połowców, a jednak zapędzili się i tutaj, były bitwy, poległ Henryk Pobożny.
L.G.: – I to da się wyjaśnić. Gdy tylko Mongołowie dotarli na tyły armii chana Kotiana, cała połowiecka orda uciekła na Węgry. To rozstrzygnęło losy wojny, można było już zawrócić, ale Węgrzy napytali sobie biedy zabijając mongolskich posłów, wyprawionych dla wyjaśnienia sytuacji. Wówczas ruszyła karna ekspedycja na Węgry przez Śląsk, gdzie zastąpiło jej drogę polsko-niemieckie rycerstwo i miała miejsce wielka bitwa. W źródłach mongolskich z całej wyprawy opisano tylko tę jedną bitwę, Ruś wspomniana jest mimochodem, widocznie były to nieznaczące potyczki. Natomiast pod Legnicą lekka jazda mongolska musiała pokonać ciężką konnicę. Swoim zwyczajem wzięto wroga w dwa ognie. Potem jeszcze weszło im w drogę węgierskie rycerstwo, które rozbito nad rzeczką Sają. Tutaj zadanie bojowe zostało ostatecznie wykonane, przeciwnik przestał zagrażać, skrył się za Karpatami i Mongołowie odeszli...
A.Ż.: – Powie pan, że nie grabili po drodze, nie brali w jasyr?
L.G.: – Proszę pani, jestem byłym żołnierzem, przeszedłem szlak aż do Berlina, prowadziłem natarcia. Jest zasadą – przy natarciu nie bierze się żadnych łupów! To dodatkowe obciążenie. To nie była wyprawa grabieżcza, ani podbój obcych ziem, lecz dobrze przemyślana operacja dla zabezpieczenia przynajmniej jednej ze swych granic – zachodniej. Ustalono ją gdzieś na dolnej Wołdze, między Astrachaniem i Samarą. Mongołowie koczowali na lewym brzegu i w Kałmuckich stepach, nikomu nie zagrażając. Od Rosji byli wystarczająco daleko.
A.Ż.: – Skąd zatem wzięło się pojęcie 300 lat tatarsko-mongolskiego zwierzchnictwa nad Rosją?
L.G.: – To następna ogromnie skomplikowana i wielowątkowa opowieść. Mówiąc najkrócej: ruscy książęta zdali sobie sprawę, że nie są w stanie bronić się przed najeźdźcami. Niemcy wzięli Juriew (Dorpat), mordując jego mieszkańców co do jednego, Izborsk, nawet na krótko Psków, który Aleksander Newski z trudem odbił. W Inflantach można było zwerbować każdą liczbę rycerzy na podbój Rusi. Sekretarz Ludwika IX pisał nawet, że zagarnięcie Nowogrodu nie byłoby trudniejsze niż podbicie Prusów. Na Galicję napierali Węgrzy. Halicz przechodził to w ręce Polaków, to Węgrów, to Rusinów. Dzicy, bardzo silni i wojowniczy Litwini dokonywali napadu za napadem, zapuszczali się aż do Moskwy. Wewnętrzna sytuacja była równie rozpaczliwa, bojarzy kłócili się z książętami, książęta czubili się między sobą. Wszyscy uznawali wprawdzie cara- imperatora bizantyjskiego, ale i jego nie było, bo Konstantynopol zajęli Krzyżowcy. Wówczas zjazd książąt w 1243 roku zdecydował oddać Ruś pod opiekę chanatu. Przyjęcie poddaństwa nie było zresztą obowiązkowe: Smoleńsk długo chciał być samodzielny, dopóki mu Litwini ostatecznie nie dopiekli. Jeśli się prosiło o opiekę – trzeba było za nią oczywiście zapłacić, ale powiem pani, że każda miejscowość płaciła istne kopiejki. W zamian otrzymywano pomoc wojskową. Gdy po śmierci Aleksandra Newskiego Niemcy ruszyli dużą armią na Nowogród, Mongołowie wysłali oddział złożony z 500 jeźdźców. Na wieść o tym napastnicy zawarli pokój na warunkach podyktowanych przez nowogrodzian, bo – jak napisał kronikarz – bardzo bali się samego imienia tatarskiego... Legendę o straszliwej niewoli, o paraliżującym uzależnieniu rozdmuchali znacznie później rosyjscy liberałowie o prozachodniej orientacji, dla których ideałem był europejski model rozwoju. Zapatrzeni na Zachód starali się skompromitować wszelkie inne wpływy, straszyli tatarską niewolą. Ale my nie jesteśmy ani Europejczykami, ani Azjatami. Jesteśmy odrębni, chodzimy własnymi drogami, tak było w ciągu całej historii. Tyle, że historii nikt nie zna... (...)
A.Ż.: – Który okres historii Rosji uważa pan za najgorszy dla jego dalszego biegu?
L.G.: – Bodajże panowanie Iwana Groźnego.
A.Ż.: – Nie było gorszych? Przecież Iwan miał też spore zasługi, przeprowadził reformy, przyłączył jakieś ziemie, umocnił Rosję...
L.G.: – Diabła tam umocnił! Tyle zdziałał, że przegrał wojnę o Inflanty. W młodości, gdy miał przy sobie rozsądnych doradców, Rosja rzeczywiście się rozszerzyła i umocniła. Ale gdy zwariował – przecież to była wyraźna paranoja – wykończył najwartościowszych ludzi ze swego otoczenia, wytrzebił rosyjską utalentowaną elitę. Kraj pozbawiony ludzi utalentowanych toczy się po równi pochyłej. W następstwie, proszę mi wybaczyć przypomnienie, Polacy spalili Moskwę. Tyle się krzyczy: „Tatarzy, Tatarzy wszystko spalili!” – a nieprawda, można zwiedzać choćby dziś. A po tym co spalili w 1611 roku Polacy – i ślad nie pozostał.
A.Ż.: – No, Kremla nie spalili, sobór Wasyla Błogosławionego również stoi, przy nim pomnik Minina i Pożarskiego – przywódców powstania przeciw polskim najeźdźcom...
L.G.: – Pomnik postawiono później, Kreml był kamienny, więc się nie pali, zresztą Polacy, przekształcili go w swą twierdzę. Siedział tam pan Gosiewski z oddziałem, gdy Moskwa powstała przeciwko nim i cała się wypaliła. Mniejsza zresztą o domy, były drewniane, łatwe do odbudowania. Ale książki, dokumenty – wszystko to wówczas przepadło. Następny pożar zawdzięczamy Francuzom – powszechnie uważanym za kulturalny, cywilizowany naród. W 1812 roku puścili z dymem co się tylko dało, lecz jakże rzadko się o tym wspomina. Wszystkim, co złe, obciążono Tatarów”...
Tego rodzaju wizje intelektualne, niezależnie od tego, ile w nich jest wizjonerstwa (czy doktrynerstwa), a ile trzeźwej oceny faktów, wiele mówią o duchu i mentalności miarodajnych warstw narodu rosyjskiego.
*         *         *

Państwo Rosyjskie od samego swego początku było wieloetniczne, co znalazło swe odbicie także wewnątrz warstwy szlacheckiej, w której także osoby pochodzące z ziem litewskich, białoruskich, polskich i ukraińskich odgrywały bardzo znaczącą rolę. Wystarczy, że w tym miejscu niejako pobieżnie wspomnimy, że np. matki księcia Dymitra Pożarskiego i feldmarszałka Michaiła Kutuzowa wywodziły się z Bieklemiszewów, rodziny ni to litewskiego, ni to polskiego pochodzenia. W wielu przypadkach ta międzyetniczna hybrydyzacja pociągała skutki korzystne, choć, jak pisał profesor Lew Gumilow w książce „Etnogieniez i biosfiera Ziemli” (s. 73): „Wyniki metysyzacji często okazują się nieoczekiwane, a zawsze są niesterowalne. To ostanie można wyjaśnić głównie faktem, że nie jest opracowana teoria etnologiczna, która pozwoliłaby działać nie na oślep, lecz biorąc pod uwagę konsekwencje procesów etnicznych”... Dopiero po skutkach, post factum, czyli gdy „już jest za późno”, można ocenić wyniki interferencji etnosów.
*         *         *

Godnym zainteresowania zagadnieniem w obrębie genealogii rosyjskiej jest heraldyka rodów szlacheckich, złożona z kilku tysięcy odmian herbów. Także i ona rozwijała się w Rosji pod przemożnym wpływem kultury polskiej, która również i w tej dziedzinie wcześniej osiągnęła wysoki poziom artystyczny. A. Lakier cały osobny rozdział swego dzieła „Russkaja Gieraldika” (t. 2, Petersburg 1855, s. 400-471) poświęca wpływowi heraldyki polskiej na rosyjską, zaznacza, że napływ elementu polskiego do Moskwy był masowy, a rola jego ogromna. Niekiedy herby polskie były nieco modyfikowane, ale zachowywały też istotne motywy wyjściowe.
Słynny niemiecki specjalista Gert Oswald w dziele „Lexikon der Heraldyk” (Leipzig 1984, s. 338) pod hasłem „Heraldyka rosyjska” podaje: „Podczas gdy godła polskie od samego początku miały oblicze narodowe, herby rosyjskie, za niewieloma wyjątkami, zostały faktycznie zaimportowane dopiero w XVIII stuleciu z Europy Zachodniej”... Dodajmy, że w znacznym stopniu – z Rzeczypospolitej.
Profesor W. Łukomskij podaje wizerunki 117 polsko-litewskich herbów przyswojonych także przez rodziny rosyjskie, białoruskie i ukraińskie („Gieraldika. Materiały i issledowanija”, Leningrad 1987, s. 155-168). Przemożny wpływ polski w zakresie rosyjskiej sztuki heraldycznej wynikał przede wszystkim, choć nie jedynie, z faktu masowego napływu do Rosji szlacheckich mieszkańców z Rzeczypospolitej. J. Fedosiuk w artykule „Kak wasza familija?” pisząc o nazwiskach na -cki, -ski („Nauka i Żizń”, nr 9, 1968, s. 103) zaznacza: „Ulubiona (w Rosji) końcówka „-kij” wyjaśnia się niewątpliwie wpływem języka polskiego”.
A. Lakier („Russkaja gieraldika”, Petersburg 1855, t. 1,s. 6, 10, 196, 210, 212; t. 2, s. 322) wskazuje na przypływ rodów polskich w szeregi szlachty rosyjskiej (przy czym herby pierwotne zachowywano w postaci tradycyjnej). Onże wskazuje na herb jako na świadectwo wspólnoty pochodzenia rodów, należących w okresie późniejszym do różnych państw i narodów, oraz wskazuje na godło „Pogoń”, będące świadectwem wspólnej genealogii książąt Czetwertyńskich, Koreckich i Golicynów. A. Lakier m.in. pisał, że „tatarskie herby, jeśli chodzi o emblematykę, bardzo podobne są do herbów, przyjętych przez szlachtę rosyjską z Polski, a ich twórcy korzystali ze znaków, wziętych z heraldyki polskiej”. Ten wpływ utrzymywał się w okresie XVI-XIX wieku.
Stanisław Dumin z kolei pisze: „Księgi genealogiczne układano w Rosji już w XVI wieku, herby zaś zaczyna się masowo stosować wśród szlachty rosyjskiej w XVII-XVIII st., i dopiero w końcu XVIII-XIX w. „Obszczij gierbownik” oficjalnie je rejestruje”. (S. Dumin, „Wschodnie emblemy w rosyjskich herbach rodowych”, w: „Gieraldika. Matieriały i issledowanija”, Leningrad 1987, s. 99). N. P. Jeroszkin zaś podaje, że „Mikołaj I jeszcze w 1830 roku nieraz czynił uwagi Heroldii Senatu (w Petersburgu) za to, że szykowane przez nią akty i herby szlacheckie sporządzono „bez gustu i wiedzy”, „bardzo źle” i stawiał za przykład odnośną działalność Heroldii Carstwa Polskiego” („Gieraldika. Matieriały i issledowanija”, Leningrad 1987, s. 5).
Fundamentalne dzieło genealogiczno-heraldyczne w obrębie kultury rosyjskiej stanowi dwutomowe opracowanie A. Bobryńskiego „Rodosłownaja kniga rossijskogo dworianstwa”. Autor wskazuje w niej m.in. na okoliczność, że rosyjskie księgi genealogiczne były dzielone na sześć części. Do pierwszej wpisywano rody szlachectwa nadanego lub rzeczywistego; do drugiej szlachty wojskowej; do trzeciej rody szlachectwa nabytego w służbie cywilnej, a także te, które zyskały prawa szlachty dziedzicznej przez nadanie jednego z orderów rosyjskich, uprawniających do szlachectwa; do czwartej wszystkie rody zagraniczne; do piątej rody utytułowane; do szóstej, starożytne znakomite rody szlacheckie (uszlachcone przed 21 kwietnia 1785 roku).
*         *         *

Od pierwszych wieków swego istnienia państwo moskiewskie usilnie zabiegało o to, by ściągnąć do siebie wykształconą i kulturalną ludność zza swej miedzy zachodniej. W 1581 roku w Moskwie było tylko dwóch lekarzy, jeden – Włoch, drugi – Flamandczyk. Wysłannik papieski do Moskwy Antonio Possevino, bawiący tam wówczas pisał: „Mają też Moskwicini bardzo mało znających język łaciński, ich liczba, oprócz wyżej wymienionych lekarzy, nie przekracza trzech; wszyscy są Polakami: Jakub Zaborowicz, Jakub Buków i Krzysztof Kajew. Dwaj z nich przed wieloma laty przybyli z Polski, z miasta Wredok, trzeci zaś, który przed trzema laty przyjechał do Bogdana Aleksandra, swego pana, wojewody wołoskiego, o którym sądził, że jeszcze żyje, został zatrzymany przez księcia”.
Zaproszenie niezbędnych fachowców często bywało jednym z zadań poselstw rosyjskich w krajach europejskich już w XV i XVI wieku. Po przybyciu do Moskwy przyjmowano ich oficjalnie na służbę, zabezpieczając zawsze przyzwoity poziom utrzymania. W roku 1678 car Fiodor Aleksiejewicz i duma bojarska postanowili: „Dla prizywanija w Moskowskoje Gosudarstwo lekarej inoziemcew, diesiati czełowiek, posłat’ za morie iz inoziemcow kogo prigoż, a tomu posylszcziku za jego protari i za charczi dać czetyriesta piaćdiesiat rublej”. Najwięcej w Moskwie było lekarzy Niemców. Podobnie jak w wojskowości, ale też niemało Francuzów, Włochów, Brytyjczyków i, oczywiście, Polaków. „Polska stanowiła, aż do czasów Piotra I, podstawową transmisję, za której pośrednictwem odbywała się w Rosji recepcja elementów kultury zachodnioeuropejskiej. Stwarzało to konstruktywną więź, której roli nie można pominąć” (Juliusz Bardach, „Związek Polski z Litwą”, w: „Polska w epoce Odrodzenia”, Warszawa 1986, s. 155).
Przez element ludzki przybywający do Moskwy z Polski i Litwy kultura i gospodarka Rosji doznawała istotnego impulsu twórczego i wygrywała na tym. Profesor Janusz Pelc słusznie pisał: „Na przełomie wieków XVI i XVII, renesansu i baroku, literatura polska osiągnęła poziom przodujących literatur europejskich. Tak wstępowaliśmy w czasy baroku. Rola Kochanowskiego jako twórcy wielkiej literatury narodowej uznana została za przykład i wzór własnego postępowania przez Marcina Opitza, odnowiciela nowożytnej literatury niemieckiej, a także przez twórców innych literatur ościennych, zwłaszcza ludów słowiańskich. Aż do czasów Piotra Wielkiego literatura polska była wzorem i podnietą, łącznikiem z dokonaniami europejskimi dla poetów ludów ruskich, nie tylko zamieszkujących wielonarodową Rzeczpospolitą, ale i Państwo Moskiewskie.
Bardzo wielu mieszkańców Rzeczypospolitej trafiało do Rosji w charakterze jeńców wojennych i niewolników, wziętych do „jasyru”. I choć w 1618 roku między Moskwą a Polską podpisano układ, na którego mocy dokonano częściowej wymiany jeńców, a ponowną umowę tego typu zawarto w roku 1634, to jednak w państwie moskiewskim wciąż pozostawały zastępy polsko-litewskiej ludności, przymusowo osiedlonej na rozległych terenach rosyjskich. A los tych nieszczęśników bywał godny pożałowania. Jeśli np. ten, kto przysiągł na wierność carowi i ucałował krzyż na potwierdzenie tego, później zaś próbował uciec i był złapany, stawiany był na dość ostrą dietę do końca dni swoich, przy tym był już strzeżony ostro. Otóż według ukazu z 1558 roku dawano mu do zjedzenia w poniedziałek, środę i piątek tylko jeden raz dziennie i tylko „chleb z wodoju”, we wtorki i czwartki to samo, ale dwa razy dziennie; w soboty i niedziele karmiono dwa razy czymś gotowanym, ale „bez masła” czyli bez tłuszczów. Faktycznie było to skazanie na powolną, straszną śmierć głodową. Mimo to „w siedemnastym stuleciu Polacy rozciągnęli swój pochód triumfalny aż do Moskwy, a ówczesny kulturalny Rosjanin poczytywał sobie za najwyższą zaletę i honor rozumienie języka polskiego i mówienie w nim.” (Franz Graf Kwilecki, “Polen und Deutsche gegen Russland”, Berlin 1915, s. 17).
23 maja 1673 roku car Aleksy pisał do wojewody wierchoturskiego Fiodora Chruszczowa i podjaczego Sawy Tiutczewa: „kotoryje pochotiat Polskogo narodu wiazni nam Wielikomu Gosudariu służyć w gosudarstwie naszego Carskogo Wieliczestwa, tiem (...) objawić, czto my (...) tiech wiazniew pożałujem w cziny i naszim Gosudariewym dzienieżnym i chlebnym żałowaniem połnymi okłady, po ich porodie i służbam”. Jak wynika z listu, dużą masę „Polskich i Litowskich ludiej” nadesłano wówczas z Sybiru do Moskwy. Gdyby wierzyć carowi, to część z nich została puszczona, bo tego sobie życzyli, „w storony Korolewskogo wieliczestwa”, tj. do Polski, inna zaś część, która miała jakoby wyrazić chęć powrotu na Syberię, tam też została wysłana. Skoro jednak ci Polacy sami chcieli udać się na wschód, niewiadomo dlaczego, – jak czytamy w liście monarchy moskiewskiego – „bieżali z dorogi i pomierli i na riekach potonuli”... Z dobrowolnej drogi nikt chyba nie ucieka i nie rzuca się do burzliwych rzek. Widocznie już wówczas władze rosyjskie kochały się w przykrywaniu swych bezecnych okrucieństw pięknymi frazesami („Akty istoriczeskije”…, t. 4, Sankt-Petersburg 1842, s. 508-509). Z całą pewnością, by uniknąć okrutnego losu zesłańca syberyjskiego, mogło wielu Polaków naprawdę wyrażać chęć zaciągnięcia się do służby carskiej.
Rosjanie zaczęli w XVII wieku ściągać do siebie z Zachodu specjalistów w dziedzinie wojskowości, techniki, przemysłu, prawda – tylko z krajów protestanckich. Przyjmowali Anglików, Szwedów, północnych Niemców (ci jechali w dużej liczbie), Holendrów” – pisze Lew Gumilow w dziele „Geografia etnosu w okresie historycznym” (Leningrad 1990, s. 166). Bardzo wiele polskich rodzin protestanckich, dla których nie było już miejsca w ojczyźnie, także udało się do wzrastającego w siłę wschodniego kraju. S. P. Łuppow w książce „Kniga w Rossii w XVII wiekie” (Leningrad 1970, s. 15) stwierdzał: „Właśnie w XVII w. stosunki Rosji z krajami Zachodu się zacieśniły... Nosicielami wpływów kulturowych byli ludzie uczeni, wychodźcy z Białorusi i Ukrainy, pracujący w Moskwie w rozmaitych sferach działalności kulturalno-oświatowej w charakterze tłumaczy ksiąg, drukarzy itp. (...) Nie jest sprawą przypadku, że przenikanie do Rosji kultury obcej odbywało się właśnie przez Białoruś i Ukrainę – pograniczne ziemie ówczesnego Państwa Rosyjskiego, na których zbliżenie do kultury zachodniej odbywało się w tempie znacznie szybszym, niż na terenach Rosji Środkowej. Pomijając świadomie pogmatwaną terminologię, która obowiązywała polonofobską historiografię sowiecką, wzdrygającą się jeszcze bardziej niż carska przed napomknieniem o kulturowych wpływach Polski na Rosję, przypomnijmy, że chodziło o masowe przybywanie do Moskwy Polaków, jako ludzi wykształconych i posiadających umiejętności w różnorodnych sferach twórczości kulturalnej. Bo przecież nie było wówczas ani takich państw jak Białoruś i Ukraina, ani nie stanowiły one nigdy części „terenów rosyjskich” pod względem etnicznym, a wówczas także i państwowym, najbardziej zaś czynnym elementem na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej byli Polacy i to oni właśnie szli także do Moskwy, gdzie pracowali dla dobra nowo przybranej ojczyzny.
Książki w języku polskim (m.in. „Kronika Macieja Stryjkowskiego”) znajdowały się w osobistych bibliotekach pierwszych (jak i dalszych zresztą) carów z dynastii Romanowów: Michaiła Fiedorowicza (ok. 1634), Aleksego Michajłowicza, Aleksego Aleksiejewicza... W styczniu 1649 roku, wracając do Moskwy z Warszawy, poseł carski G. Kunakow przywiózł ze sobą wśród innych kosztowności pięć książek polskich, drukowanych w Krakowie i Warszawie, poświęconych zagadnieniom wojskowym i politycznym. W kancelarii carskiej znajdował się specjalny dział, w którym gromadzono rozmaite wypowiedzi z książek polskich, dotyczące Moskwy, szczególnie wypowiedzi „obelżywych dla rządu i narodu”. Do tego typu wypisów np. włączono cytat: „Moskwicin tylko czczym imieniem chrześcijanina się zwie, a sprawami i obyczajami o wiele gorszy jest od barbarzyńców” („Akty dla istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii”, t. 3, s. 416, 437-444).
W zbiorze książek Symeona Połockiego (539 tytułów) znajdowały się liczne edycje polskie z dziedziny historiografii, matematyki, medycyny, teologii, a nawet AlKoran w języku polskim. Po edycjach w języku tzw. słowiańskim i łacińskim zaraz szły pod względem ilości polskojęzyczne.
W najsłynniejszej bibliotece rosyjskiej XVII wieku, skompletowanej przez Symeona Połockiego i Sylwestra Miedwiediewa obok Geometrii polskiej czy Kroniki Macieja Stryjkowskiego znajdował się także „Zielnik polski” (Por. S. Łuppow, „Kniga w Rossii w XVII wiekie”, Leningrad 1970, s. 124).
W moskiewskim Poselskim Prikazie, czyli w XVII-wiecznym rosyjskim ministerstwie spraw zagranicznych, znajdowała się duża, jak na owe czasy biblioteka, będąca do dyspozycji dyplomatów. 68,6 proc. zbioru w 1673 roku stanowiły książki w języku łacińskim; 14,4 proc. – polskim; 7,6 proc. – niemieckim; 2,5 proc. – szwedzkim; 1,7 proc. – włoskim; 0,9 proc. – holenderskim. Po każdym kolejnym oderwaniu od Rzeczypospolitej kolejnego skrawka jej ziemi władze rosyjskie szczególnie dbały o to, by skonfiskować po kościołach i dworach szlacheckich na terenach podbitych książki i przewieźć je do Moskwy, gdzie po selekcji część z nich niszczono jako „niepewne”, część przekazywano do tamtejszych zbiorów. (Por. S. P. Łuppow, „Kniga w Rossii w XVII wiekie”, Leningrad 1970, s. 199 i in.).
W XVII wieku największymi wpływami w Moskwie cieszyli się Polacy i Grecy, w XVIII – Niemcy i Francuzi. W XIX sytuacja zupełnie się skomplikowała i coraz bardziej zmierzała ku bezwzględnemu utwierdzeniu się przodującej pozycji po prostu pierwiastka wielkoruskiego, co było sprawą zupełnie naturalną. Ale przecież i w tej sytuacji Polacy mieli swe miejsce w Cesarstwie. Adam Naruszewicz pisał do hrabiego Czernyszewa: „Wiadomo, że zarówno w dawnych jak i w niedawnych czasach miały miejsce częste wojny między królami polskimi a władcami rosyjskimi za pewne obszary i – na mocy zawieranych umów – zmieniały się granice obydwu państw; dlatego też wielu Polaków i Litwinów, wziętych do niewoli, po zawarciu małżeństw osiadało w Rosji i stawało się jej poddanymi. A inni przeszli do Rosji z całym swym rodem i posiadłościami, razem z odstąpionymi terenami. Nie trzeba sięgać zbyt daleko, żeby się przekonać, ilu jeńców i przesiedleńców zakorzeniło się w Rosji, np. w czasie ostatniej rewolucji (tj. 1794 r.). Jeśli chodzi o tych, którzy przeszli pod władzę Rosji na skutek ustępowania ziem i traktatów, a mianowicie w czasie panowania Jana Kazimierza, gdy prowincje zadnieprzańskie, Kijowska, Smoleńska i Siewierska, zabrane zostały od Polski, to te rody zachowały imię familijne przodków, jak np. Chrapowiccy, Judyccy i inni, chociaż niektórzy z nich zmienili swe nazwiska stosownie do ducha języka nowej ojczyzny – tak Czerniccy przekształcili się w Czernyszewych, Bułhak – w Bułgakowa, Kamińscy – w Kamienskich, zachowując zresztą niezmiennie niezbity dowód swego pochodzenia w herbie świadczącym o dawności ich słynnych rodów” (Cyt. wg „O proischożdienii niekotorych dworianskich familij russkich iz Polszy”, s. 6-7).
Za polsko-litewskie uważał Naruszewicz tak słynne familie rosyjskie, jak Bielscy, Kurakinowie, Golicynowie, Boratyńscy, Trubeccy, Mścisławscy, Chowańscy i in. Fakt, że były to rodziny wyznania prawosławnego, nie ma tu większego znaczenia.
Józef Ochmański wskazuje („Dzieje Rosji do roku 1861, Warszawa 1974), że po każdym kolejnym najeździe Rosji na Polskę coraz to modniejsze w Rosji stawały się polskie zwyczaje, taniec, muzyka, literatura, malarstwo. Polska kultura to był dla Rosjan łyk świeżego powietrza, elegancji, wyrafinowania, umiejętności układania życia według wzorców subtelności, delikatności, szacunku dla osoby ludzkiej, Szczególnie widoczne to było w XIX wieku.
„Słownik języka polskiego” Samuela Bogumiła Lindego z jego ciekawymi wywodami etymologicznymi, dzieła Juliana U. NIemcewicza, S. Orzechowskiego, P. Skargi i innych klasyków kultury polskiej stanowiły na początku XIX wieku ulubioną lekturę inteligencji rosyjskiej. Wybitni intelektualiści znad Newy i Moskwy bardzo nieźle znali język polski. W ich szeregu znajdujemy m.in. profesora Mikołaja Rumiancewa, biskupa Eugeniusza Bołchowitinowa, literata Piotra Wiaziemskiego, dekabrystów Aleksandra Biestużewa-Marlinskiego, Kondrata Rylejewa, Wilhelma Küchelbeckera. Do popularyzatorów kultury polskiej w ówczesnej Rosji należeli liczni pisarze i profesorowie rosyjscy. Takie pisma jak „Ulej”, „Litieraturnaja Gazieta”, „Siewiernyj Archiw”, „Wiestnik Jewropy” i inne stale, w każdym numerze, zamieszczały utwory polskich historyków i pisarzy. Tak „Moskowskij Tielegraf” stwierdzał w październiku 1826 roku potrzebę zwrócenia wnikliwego spojrzenia na „literaturę pokrewnego pod względem języka narodu, obdarzonego żywą i silną wyobraźnią, który zaznajomił się z naukami i oświatą dużo wcześniej od nas”. A „Siewiernaja Pczeła” (15.II.1827) pisała o konieczności „jeszcze silniejszego wzmocnienia związków dwóch pobratymczych narodów”. Bliskie kontakty kultury polskiej i rosyjskiej wychodziły na korzyść obydwu stronom. Toteż również cała poważna prasa polska owych lat poświęcała wiele uwagi życiu umysłowemu Rosji. Warszawa, Kraków, Poznań, Lwów dobrze orientowały się w tym, co się dzieje w Petersburgu, Moskwie, Charkowie czy Kijowie. Szczególnie wiele pisały o życiu umysłowym sąsiadów wileńskie periodyki „Kurier Litewski” i „Dziennik Wileński”. Miały te wydania kilku zdolnych dziennikarzy o ambicjach naukowych, którzy systematycznie i kompetentnie obrazowali pracę rosyjskich towarzystw naukowych i literackich, instytutów i uniwersytetów.
Z obydwu stron mnożyły się wówczas teorie o bliskim pokrewieństwie języków polskiego i rosyjskiego. Hugo Kołłątaj jeszcze w 1805 roku chciał doprowadzić do takiego stanu zbliżenia, aby zasoby słowne dwóch języków mogły się „nawzajem udoskonalać”, przez co następnie „udoskonalają się inne mowy słowiańskie”. Stanisław Staszic i Jan Śniadecki, rektor Uniwersytetu Wileńskiego, ubolewali nad różnicą alfabetów, utrudniającą kontakty i ocenę bliskiego pokrewieństwa tych języków. Wysunęli oni też propozycję przyjęcia przez Rosjan alfabetu łacińskiego, pisząc: „Ileżby przez to ułatwiło się w naukach i umiejętnościach wspólnej pracy, wspólnego oświecenia się i zrozumienia w tym wielkim, najobszerniejszym w Europie, ogromnym Słowian narodzie!” A Rosjanin S. Russow wysunął nawet teorię, że to tylko intrygi bizantyjskich Greków i rzymskich jezuitów spowodowały powstanie odrębnych państw – polskiego i ruskiego. Wzajemne zainteresowanie i sympatia oświeconych warstw ludności dwóch narodów były w pierwszych dziesięcioleciach XIX wieku wyjątkowo silne. Nie od rzeczy byłoby przypomnieć, że nawet carskich dzieci, następców tronu, starannie uczono języka polskiego.
Wykładowca poezji i wymowy w Liceum Krzemienieckim Euzebiusz Słowacki wzywał Polaków do brania przykładu z Rosjan, którzy dążą do jak najpełniejszego przyswojenia zdobyczy innych krajów przez szeroką akcję tłumaczeń oraz stosowania języka ojczystego we wszystkich gałęziach nauki. Nie było to sprawą przypadku, bowiem jeszcze w XIX wieku silne były w Polsce relikty średniowiecza, tak że uczeni nieraz pisywali swe rozprawy w języku łacińskim. Zmiany musiały też nastąpić w sposobie myślenia i życia. Dla niektórych Polaków przykład stanowiła energiczna i konsekwentna działalność Rosjan nad unowocześnieniem swego kraju.
We władzach politycznych Rosji Polaków nie było wielu. Daniel Beauvois pisał: „Polaków zasiadających w najwyższych władzach cesarstwa było bardzo niewielu” („Polacy na Ukrainie”, Paryż 1987, s. 141). Ale chodziło nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim, o dyskryminację narodową, lecz o banalny i powszechnie znany fakt: Polacy nie mają głowy do rządzenia. Jak zauważał Stanisław Mackiewicz: „Gdybyśmy od liczby Polaków chcieli oddzielić wszystkich ludzi wygadujących bzdurstwa, to cóż by nam zostało?” Niby więc po co miano tego rodzaju ludzi dopuszczać do steru władzy? Chyba, że jakieś państwo chciało w ten sposób popełnić polityczne samobójstwo...
*         *         *

Razem z Polakami przenikał do Rosji i kościół katolicki, którego odwiecznym marzeniem pozostaje opanowanie tego wielkiego kraju, a za jego pośrednictwem też Chin.
Pierwsi polscy księża pojawiali się od czasu do czasu w państwie carów w orszakach poselstw Rzeczypospolitej. Ale już w XVII stuleciu powstała w Moskwie pierwsza skromna świątynia katolicka, w której kazania odbywały się po polsku i po niemiecku. Mieściła się w dzielnicy, wyznaczonej dla osiadłych w Moskwie obcokrajowców – tak zwanej Niemieckiej Słobodzie. Za czasów Piotra I, który rozwijał aktywnie kontakty Rosji z Zachodem, na początku XVIII w. dotychczasowy drewniany kościół katolicki w Moskwie zastąpiony został przez większą świątynię, już murowaną.
Niestety, ten pierwszy moskiewski kościół katolicki od dawna już nie istnieje; przetrwał do połowy XIX w., kiedy został rozebrany. Niezbyt szczęśliwie układały się również losy innej moskiewskiej świątyni katolickiej – francuskiego kościoła św. Ludwika. Zbudowany w XVIII w. przy ulicy Mała Łubianka, oszczędzony został przez wojska napoleońskie, ocalał podczas wielkiego pożaru Moskwy w 1812 roku. Jednak po wyzwoleniu stolicy spalony został przez niekarny oddział kozacki. Odbudowany w 1830 roku w stylu klasycystycznym przez znakomitego architekta Domenico Gilardi'ego, kościół św. Ludwika jest obecnie najstarszą świątynią katolicką Moskwy. Znaczną część parafian stanowią, oczywiście, Polacy.
W 1839 roku rozpoczęto w Moskwie budowę jeszcze jednego kościoła – pod wezwaniem św. św. Piotra i Pawła. Miał zastąpić dotychczasowy kościół o tej samej nazwie przeznaczony do rozbiórki (był to warunek gubernatora, który nie chciał pozwolić na utworzenie w Moskwie nowej parafii katolickiej). Nowy kościół został ukończony w 1849 r. i wyświęcony trzy lata później. Od tego czasu i aż do lat 30 XX wieku mieściła się tam polska parafia. (Niestety, następnie ten kościół został przebudowany na budynek biurowy).
Na początku XX w. Polacy moskiewscy doszli do wniosku, że kościół św. św. Piotra i Pawła jest już za mały i nie może pomieścić wszystkich wiernych. Powstała więc paląca potrzeba budowy nowego kościoła. Komitet społeczny na czele z Antonim Kolnarskim zdołał zgromadzić pokaźne środki – 300 tys. rubli. Pochodziły nie tylko ze składek Polaków moskiewskich (znaczna część których stanowiła ludność niezbyt zamożna – m.in. kolejarze, robotnicy fabryczni, ofiarujący na swoją świątynię ostatnie kopiejki). Z po­mocą przyszło również wiele instytucji i organizacji polskich z innych miast, m.in. z Królestwa. Jak wspomina prasa, jako jedno z pierwszych ofiarowało 590 rubli warszawskie Towarzystwo Ubezpieczeń od Ognia.
Autorem projektu nowego kościoła był Tomasz Dworzecki-Bohdanowicz, profesor Szkoły Malarstwa, Rzeźby i Architektury w Moskwie. Był członkiem Cesarskiej Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu. W Polsce ten architekt (zmarły tragicznie w r. 1920) raczej nie jest znany (nie wspominają o nim encyklopedie i słowniki biograficzne). A szkoda. Na pewno zasługuje na pamięć rodaków chociażby ze względu na to swoje dzieło, w które włożył serce i duszę.
Budynek kościoła pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny ukończono w 1911 roku. Na Boże Narodzenie, nie czekając nawet na ostateczne wykończenie wnętrz, przy głównym ołtarzu odprawiono pierwsze nabożeństwo. Mszę celebrował proboszcz kościoła św. św. Piotra i Pawła, ksiądz dziekan Ignacy Czajewski w asyście kleru polskiego i francuskiego. Olbrzymi tłum wiernych wypełnił nie tylko świątynię (obliczoną na 5 tys. osób), lecz również podwórze kościoła, a  nawet ulicę, zupełnie tamując ruch. Na uroczystą konsekrację kościoła wypadło jednak poczekać jeszcze wiele miesięcy, gdyż budowa pochłonęła całe zebrane środki i trzeba było znów gromadzić pieniądze – tym razem na wyposażenie: boczne ołtarze, ławki, żyrandole, posągi, obrazy...
Podobna sytuacja powtarzała się też częstokroć w wielu innych miastach Cesarstwa Rosyjskiego.
*         *         *

Na pograniczu polsko-rosyjskim pojawił się szereg rodzin polskich wyznających prawosławie oraz rosyjskich wyznających katolicyzm. Toteż słusznie twierdzi Andrzej Rachuba w przedmowie do „Pamiętnika” Jana Władysława Poczobuta Odlanickiego (Warszawa 1987, s. 15), że „wyznanie prawosławne nie może stanowić przekonywającego dowodu ruskiego pochodzenia rodziny ze względu na jego powszechność w XV-XVI wieku na terenie W. Ks. Litewskiego”. W XIV-XIX wieku wiele rodzin rdzennie polskich czy litewskich przechodziło na prawosławie, by po prostu przetrwać, przeżyć trudne czasy, a także i z innych względów.
Dla Polaków Syberia oznacza zesłanie i katorgę. Iwan III po zdobyciu Nowogrodu w 1478 roku, z mieszkańcami miasta zesłał na Syberię setki Polaków. Po upadku powstania kościuszkowskiego zapędzono tam żołnierzy z rodzinami. Katarzyna Wielka zesłała około 40 000 osób. Po powstaniu styczniowym zesłano 65 000, po rewolucji październikowej Rosja sowiecka deportowała 1 100.000 Polaków. Zagarnięcie Ziem Wschodnich RP w 1939 – 1 775 000, ponowne wkroczenie na ziemie polskie w 1944 roku wznowiło zsyłkę na Syberię, która przekroczyła 250 000 osób. Koło Irkucka istnieją całe wsie, w których ludność mówi wyłącznie po polsku... W Irkucku co piąty mieszkaniec jest potomkiem polskich zesłańców” (Julian Siedlecki, „Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986”, Londyn 1988, s. 275-276).
Lęk i pochlebstwo małych – pisał A. de Custine – pycha i obłudna wspaniałomyślność wielkich – oto jedyne uczucia, w których realność wierzę między ludźmi żyjącymi w ustroju autokratycznym... Dziś jeszcze umysłami Rosjan władają podobne dążenia: każdy maskuje zło i symuluje dobro w oczach władcy. Jest to permanentny spisek uśmiechów, konspirujący przeciw prawdzie na rzecz zadowolenia tego, kto uchodzi za istotę, pragnącą dobra wszystkich i w tym celu działającą.” Przed 1917 rokiem taką istotą był tu car, po nim – partia komunistyczna. Dla Rosji typowa byłaby – według tego autora -  „potworna mieszanka subtelności Bizancjum i okrucieństwa hordy”.
Nie powinno więc dziwić, że Polacy często bardzo ostro ustosunkowywali się do usposobienia rosyjskiego, uwypuklając w nim nieokrzesanie, brak delikatności, prostactwo. Jeden z bardzo inteligentnych zesłańców pisał: „W rosyjskiej naturze przemaga głównie zmysłowość: rozpusta i pijaństwo; oto jest rak, co ich toczy moralnie, że zaś religia nie stawia dostatecznej tamy przeciw złodziejstwu, dając rozgrzeszenie bez uprzedniej restytucji, cudza przeto własność dostarcza najczęściej środków na te ulubione we wszystkich warstwach społeczeństwa pohulanki. Ogromna większość, zwłaszcza wyrobników, przepija w niedzielę to, co zarobi w ciągu tygodnia.
Brak poczucia wstydu i winy – oto „typowa cecha rosyjska” według zdania Herbersteina, Fletchera, Oleandrisa i innych zachodnioeuropejskich podróżników, dyplomatów itp., przebywających w Rosji w XVI i późniejszych wiekach. Dodać do tego uległość niewolniczą politycznej tyranii, a negatywny stereotyp Rosjanina uzyskuje wizerunek zamknięty, skończony, „harmonijny”, przez stulecia zakorzeniony w masowej wyobraźni mieszkańców europejskiego Zachodu. Rosjanie uchodzili w oczach Polaków za ludzi z natury tak dalece wiarołomnych, że nie potrafiących dotrzymywać nawet warunków, których dotrzymania dobrowolnie się podjęli. Był i jest to jednak punkt widzenia zbyt stronniczy. „Polacy lubią pozować wobec świata na znawców Rosji, zapominając, że patrzyli na Rosję zza krat, zza których obserwacja jest bardzo jednostronna”, pisał słusznie Melchior Wańkowicz. Zbyt często w Polsce niedoceniano Rosjan, a przecież, jak pisze tenże eseista, „docenianie przeciwnika to nie defetyzm”.
Choć z drugiej strony nie warto przywiązywać zbytniej uwagi do sąsiedzkich antypatii. Narody zawsze mówią o sobie niepochlebnie, że przykładowo przypomnimy tu, iż np. N. Machiavelli uważał Francuzów, Hiszpanów i Włochów za narody, które „szerzą zepsucie na całym świecie”. O Niemcach, Polakach i Węgrach zaś pisał, iż są „bardzo wojownicze i stanowią rodzaj szańca przeciwko sąsiadującym z nimi Scytom, którzy stracili nadzieję na pokonanie tej przeszkody. Zdarzają się jednak wielkie najazdy Tatarów, które odpierają skutecznie Węgrzy i Polacy. Narody te często się chwalą, że gdyby nie ich oręż, Włochy i Kościół doświadczyłyby wielokrotnie ciężaru tatarskich hord”.
Nawiasem mówiąc, tacy „strategiczni partnerzy” Rosji, jak Francuzi, dalece nie zawsze wypowiadali się o niej serdecznie. O Rosjanach A. de Custine pisał: „Pozbawieni wszystkiego przez ustawy, są nie tyle zacofani pod względem moralnym, co poniżeni pod względem społecznym. Są niegłupi, czasem dumni, ale cechą dominującą ich charakteru i całego postępowania jest spryt... Uczucie sprawiedliwości jest w Rosji nieznane”. Spryt zaś, jak wiadomo, podobnie jak chytrość i cwaniactwo, to „cnoty” niewolników i głupców, nie zaś ludzi szlachetnych, wolnych i mądrych. Cechy te są kształtowane w ludziach przez niezdrowe stosunki społeczne i przez pokrętne ustawodawstwo, z których to cech Rosja słynęła od dawna.
Nie szczędził gorzkich słów swym rodakom historyk rosyjski Nikołaj Karamzin. Oto jak opisuje m.in. zepsucie obyczajów za czasów panowania Wasyla Kality. „Dwaj książęta byli oślepieni, dwaj otruci. Nie tylko gmin w swej zawziętości bez sądu topił i palił ludzi obwinionych o występki, sposobem szkaradnym dręczył jeńców wojennych... Sami kupcy, łotry i urwisze mongolscy obchodzili się z nami, jak ze służebnikami, godnymi pogardy. Było to skutkiem moralnego upodlenia ludzi; straciwszy godność narodową wyuczyliśmy się nikczemnych przebiegów niewolnictwa, które u niedołężnych miejsce siły zastępują: oszukując Tatarów, nabraliśmy nałogu oszukiwania jedni drugich... Czucie ucisku, bojaźń, nienawiść, władając duszami, rodzą obyczaje ponure i srogie. – Okoliczności zawsze tłumaczą nam usposobienie narodu, a skutek częstokroć trwa dłużej, niżeli przyczyna”...
Niewątpliwie do cech etnopsychologicznych Rosjan należy bronienie wszystkiego, co czynią ich władcy w celu podboju lub utrzymania w niewoli sąsiadów, a także interpretowanie wszystkiego tak, by ukazać Rosję – nawet jej wrzody – w świetle korzystnym. Astolph de Custine też tę cechę zauważał: „Moje doświadczenie, choć świeżej daty, już mnie nauczyło nie ufać przechwałkom i przesadom, jakie dyktuje Rosjanom nadmiar gorliwości w służbie swemu panu. Ta narodowa duma wydaje mi się znośna tylko u wolnego narodu. Kiedy ludzie okazują dumę z pochlebczych względów, przyczyna budzi we mnie nienawiść do skutku: taka fanfaronada to tylko strach, ..., taka wyniosłość – tylko starannie ukryta nikczemność. To odkrycie wywołuje we mnie wrogość”... Dla Rosjan nawet „miłość ojczyzny jest tylko środkiem dla schlebiania władcy; z chwilą, gdy myślą, że władca nie może ich słyszeć, mówią o wszystkim ze szczerością tym niebezpieczniejszą, że ci, którzy słuchają, stają się współodpowiedzialni. To tu, jak nigdzie indziej, rozkwitło masowe donosicielstwo, które czerpało dane do treści donosów z celowo wszczynanych rozmów „przyjacielskich”...
I tu więc mamy do czynienia z moralnym upodleniem, które, jak wiadomo, szczególnie drastycznie uwydatniło się po rozbiorach w stosunku Rosji do ludności podbitej przewrotnie Polski i Litwy. Wrogość ta sięgała korzeniami kilku stuleci w głąb dziejów. W jednym z dokumentów, pisanych w Kijowie w 1665 roku czytamy: „z dopuszczenia Bożego na wielikoje kniazstwo Litowskoje wierołomnogo nieprzyjaciela Moskwitina wielikaja ruina w mieście stołecznem Wilenskom prez togoż niepryjaciela stała, prez kotoruju ruinu nie mało domów na placach cerkownych płomieniem poszło”. („Akty izdawajemyje Wilnskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 8, s. 129).
Długie zmagania skończyły się rozbiorem Rzeczypospolitej, a 14 grudnia 1795 roku Katarzyna II, „z Bożey łaski Carowa Sibirska”, zwróciła się z manifestem do „uprzejmie miłych poddanych wielkiego xięstwa Litewskiego”, w którym twierdziła, że zajęła Litwę „na wieczne czasy” i domagała się „gorliwości w służbie państwa Naszego”...
Rozbiory Polski wzbudziły zaniepokojenie z punktu widzenia zachwiania równowagi europejskiej” – pisał historyk Marian Serejski o tej epoce. Polacy (niektórzy) skłonni byli wyciągać z tego mylny wniosek, że przysłowiowe już „Anglia i Francja” zaangażują się w obronę kraju nad Wisłą i Niemnem. Złudzenie to wynikało z zapomnienia faktu, iż „narody mają interesa, a nie ideały”. Podźwignąć się z upadku można było tylko własną siłą, a tej już nie było: wyczerpała się w niesnaskach wewnętrznych, w otępieniu moralnym, w walkach z sąsiadami, w chronicznym pijaństwie i wszeteczeństwie.
Ze zgrozą Z. Krasiński obserwował „jak wali się ostatek godności narodowej, jak z nędzy i hańby powszechnej korzystają Niemcy i Żydzi”, wyzyskujący bez reszty ogłupiały naród. Pospieszyli grzebać naród Rzeczypospolitej także Rosjanie, nikt bowiem nie ma przyjaciół w trudnej sytuacji. Jeden z historyków polskich pisał: „Jedynym, rzec można, i najulubieńszym tematem opracowywanym z historii polskiej przez pisarzy rosyjskich jest upadek Polski i jej rozbiór. Upadek ten stoi im nieustannie w oczach, jak widmo złowrogie, poruszające w duszy całą burzę wyrzutów społecznego sumienia i zgrozy nad zgubą rzeczypospolitej przygotowywaną przez Rosyę tak długo i z taką systematyczną przewrotnością. Dalecy od jakiegokolwiek bądź współczucia dla klęsk i nieszczęść narodu, któryby pragnęli widzieć wygubionym do szczętu, starają się oni jedynie oczyścić Rosyę z zarzutu, którym ją obarcza świat cały.
Potrzeba im dowieść, że rozbiór ten był sprawiedliwym, że nie ciąży i nie może ciążyć na Rosyi niesława zasiewania w kraju sąsiednim tysiąca najhaniebniejszych intryg w celu rozjątrzenia niezgód i waśni, że bezprawia popełniane nad słabszym sąsiadem nastąpiły z winy tego ostatniego i że zgładzenie i unicestwienie bytu politycznego Polski było wyłącznym skutkiem błędów całego społeczeństwa polskiego”. Wszystkie te w równym stopniu przewrotne, co niemądre wywody zmierzały ku zasugerowaniu jednej „prawdy”: „naród, który dowiódł, że się utrzymać nie mógł w swem państwie, niezdolnym jest do istnienia o swych własnych siłach, a przez to samo skazanym być musi na stałą zależność od obcego, silniejszego pierwiastka”. Nie ustrzegli się tego antypolskiego szowinizmu ani S. Sołowjew, ani Kostomarow, ani Kariejew. Przyszła im z pomocą i tzw. szkoła krakowska w historiografii polskiej, która ma istotne „zasługi” w sianiu zwątpienia we własne siły, w krzewieniu „masowego kompleksu narodowej niższości”, w pozbawianiu narodu historycznej inicjatywy i mocy ducha.
P. Kariejew, historyk rosyjski, pisze, iż w rezultacie rozbiorów rzekomo „dzięki gwarancji rosyjskiej po raz pierwszy szlachcie odjęte zostało prawo życia i śmierci nad chłopami”. W rzeczywistości przecież sprawy miały się odwrotnie. To w Rosji aż do roku 1861 istniało niewolnictwo, a chłopów traktowano jak bydło robocze (któż sądzi gospodarza, jeśli ten swe bydlę nęka lub zabije?). Podczas gdy w Polsce i Litwie od roku 1588 zabójstwo chłopa pociągało za sobą, w myśl Statutu Litewskiego, karę śmierci. Nie przypadkowo w roku 1767, gdy sejm warszawski miał zatwierdzić dalszą demokratyzację ustawodawstwa polskiego, ambasada rosyjska stanowczo się temu przeciwstawiła, chcąc zachować przywileje jednych warstw narodu i upośledzenie innych, co naród rozbijało, rodziło wewnętrzne napięcia, ułatwiało ingerencję w sprawy wewnętrzne Polski i Litwy, pozwalało szczuć różne grupy ludności na siebie nawzajem.
W 1802 roku wydano w Petersburgu ukaz drastycznie ograniczający prawa szlachty litewskiej. Według niego w sejmikach mogli uczestniczyć tylko ci, którzy byli właścicielami nieruchomości, i których dochód roczny wynosił co najmniej 150 rubli. A prawo głosu decydującego mieli tylko ci szlachcice, którzy posiadali co najmniej osiem „dymów”, tj. osiem dworów chłopskich. A ponieważ większość szlachty polsko-litewskiej stanowili ludzie biedni (można rzec, byli to ciż sami chłopi tyle że mający prawa polityczne i obywatelskie) w rezultacie carskiej reformy większość tego wolnego stanu zapędzona została do szeregów bezprawnego chłopstwa i mieszczaństwa. Zmniejszenie wolnej ludności hamowało rozwój gospodarczy. Ale w ten sposób carat upraszczał sobie walkę z ruchem wolnościowym, gdyż aby powiesić lub zesłać na Sybir chłopa nie wymagano załatwiania prawie żadnych formalności, podczas gdy przed uwięzieniem szlachcica w tym państwie musiano zadośćuczynić określonym sformułowaniom przepisów rządowych.
W roku 1840 dawny Statut Litewski zastąpiono na Litwie ustawodawstwem rosyjskim, a oficjalnym językiem sądownictwa został rosyjski zamiast polskiego. Carat hojną ręką rozdawał swym dygnitarzom zrabowane szlachcie posiadłości. Właśnie w 30-tych latach XIX wieku masowo zapanowali tu najprzeróżniejsi Zubowowie, Wasilczikowowie, Orłowowie, Naryszkinowie itp. Nawet ongiś wolne miasteczka przekazywano na własność kolonizatorom rosyjskim. Ludność tych miasteczek sprzeciwiała się jednak akcji ujarzmiania. Jak podaje „Historia Litewskiej SRR” (Vilnius 1978), szczególnie zacięcie walczyły o swe prawa takie miejscowości jak Birże, Janów, Mejszagoła, Olita, Retów. Przeciwko wzmaganiu się wyzysku protestowali też chłopi. W wielu miejscowościach Kowieńszczyzny (Kupiszki, Upita, Okmiana, Tendziagoła itd.) doszło do otwartych rozruchów chłopskich.
Znamienne, że szczególnym prześladowaniom poddawane były właśnie warstwy kulturalne narodu polskiego i litewskiego, czyli szlachta, którą chciano pozbawić jej godności i posiadłości m.in. przez jej sztuczne, przymusowe „schłopienie”. „Proces „chłopienia” przebiegał w znacznie większych rozmiarach na terenach za Bugiem, na których właściciele ziemscy szlachtę czynszową zapisywali nieraz do „skazek” ludności poddańczej. Akcja legitymacji szlachectwa przeprowadzona tam wcześniej niż w Królestwie, zepchnęła drobną szlachtę w szeregi „odnodvorców” (wolnych chłopów), czy też „szlachticów”, ale nie dvorjan. W latach 1810-1818 w zachodnich guberniach Rosji ubyło ze spisów szlachty około 60 000 osób.
Po powstaniu 1831 roku ulegała ona represjom i przesiedleniom na Kaukaz, konfiskatom ziemi, zesłaniu, wcielaniu do wojska itd. Tam, gdzie ta szlachta nie zdołała się utrzymać w zwartej masie, powoli chłopiała. (...) To nie z 5 000 rodzin ziemiańskich, lecz przede wszystkim z 40 000 drobnoszlacheckich gospodarstw z Królestwa i liczniejszej rzeszy szaraków w Cesarstwie wywodziła się – w następnym, drugim już pokoleniu – inteligencja polska w tej swojej części, która miała szlachecką proweniencję, choć już nie zawsze szlachecką legitymację z Heroldii” (Halina Chamerska, „Drobna szlachta w Królestwie Polskim (1832-1864)”, Warszawa 1974).
A więc nie zawsze też zachowywała należne sobie uprawnienia. Jak piszą węgierscy historycy: „Ponieważ w XIX stuleciu coraz to na nowo wybuchały powstania przeciwko carom, a w nich brali udział liczni przedstawiciele szlacheckich polskich i litewskich rodzin, prawo używania tytułów zostało w stosunku do wielu pokoleń cofnięte. Jeśli zaś rodzina przez trzy kolejne pokolenia nie odzyskiwała czasowo cofniętych uprawnień, jej szlacheckie i arystokratyczne tytuły były tracone na zawsze” (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky, „Der polnische und litauische Hochadel”, Budapeszt 1944, s. 7). Przez kilka stuleci Rosja, choć kulturowo uzależniona od Polski, militarnie i politycznie usiłowała ją osłabić i niweczyć. Gdzie nie ma głębokiej tradycji kulturalnej, zbiorowość żyje wrażeniami chwili obecnej i reaguje odruchowo na podniety z zewnątrz działające.
Każde wzruszenie wzrasta (proporcjonalnie) w stosunku do ilości osób, które je odczuwają w tym samym czasie i miejscu, gdyż wrażenie pierwotne potęguje się całym szeregiem wrażeń wtórnych, wywieranych przez wyraz twarzy, poruszenie, gesty i słowa osób otaczających. Każda jednostka w tłumie zatraca wtedy swoje ja, czuje zaś tylko jedno „my” zbiorowe, proste, nieskomplikowane, zmienne, ale silne właśnie swą jednostronnością. W tej sytuacji tłum ślepo i bez reszty ulega sugerowanym przez przywódcę wyobrażeniom i odruchom. Jedno słowo, jeden czyn, jeden przykład wystarczą, aby pchnąć wszystkich do czynów, których nikt z osób składających się na tłum osobno, po namyśle nigdy by nie popełnił. Przy tym szczególnie łatwo wywołane być mogą odruchy negatywne: nienawiści, nietolerancji, agresji. Jak słusznie zauważa Gustave Le Bon, wielki znawca tych zjawisk, tłum wywiera wpływ hipnotyzujący. Z jednej strony, jednostka czuje się w nim odosobniona, niepewna siebie, zdezorientowana, bezradna. A z drugiej strony, ten stan „psychicznego obnażenia” czyni tłum szczególnie podatnym na wszelką sugestię „przywódcy”, który kilku zręcznymi posunięciami stan niepewności każdego zmienia na zbiorowe poczucie siły. Tłum bezwiednie i bezwolnie przejmuje od przywódcy określone sugestie, o ile zgodne są one z najgłębszymi cechami charakteru jego członków, z ich ukrytymi ciągotkami i wyobrażeniami. Jeśli „przywódca” chce skutecznie uśpić zmysł krytyczny słuchaczy, ich samodzielność umysłową, musi po prostu wykonać kilka bardzo prostych zabiegów. Arsenał metod jest prosty: odpowiednio do potrzeb uteatralizowany ubiór, kategoryczność twierdzeń, stanowczość tonu, prawienie komplementów zebranym i przeciwstawianie ich „podłym” wrogom. Przy tym najlepiej jest zacząć od schlebiania „swoim”, a skończyć na wyklęciu „obcych”. Po tym wystarczy tylko wskazać brudnym palcem na tego, kogo trzeba zarzynać, a tłum „broniąc rzeczy świętych” dokona tego, czego od niego oczekuje pastuch-przywódca. Wszystko to aż nazbyt dobrze znane było prawosławnym popom-„ojczulkom” i generałom rosyjskim. Nie przypadkowo przed każdą kolejną rzezią odbywano nabożeństwo rozpoczynane modlitwą za „Ruś świętą” i kończono wyklęciem Polski, jej króla i narodu.
Żołnierz rosyjski, pozbawiony przez rząd w ciągu całych wieków dostępu do prawdy, do wszelkiej kultury politycznej, trzymany w ciemnocie, i owszem, często z całą szczerością prostego chłopskiego serca wierzył, że paląc obce miasta, mordując cudze dzieci rzeczywiście broni „świętą Ruś” i „wiarę prawosławną” przed zakusami „przebiegłych wrogów”.
Jakże tedy reagowała Europa na martyrologię Polski? Różnie, przeważnie ze współczuciem, niekiedy z gorącą chęcią niesienia moralnego i politycznego wsparcia – szczególnie jeśli chodzi o lewą stronę widowni politycznej, czyli o socjaldemokrację.
Fryderyk Engels („Polityka zagraniczna caratu rosyjskiego”) pisał: „Już Piotr Wielki rujnował Polskę w sposób systematyczny – jego następcom wystarczyło sięgnąć po gotowe. A dla usprawiedliwienia swej polityki wynaleźli ponadto (wrogowie Polski) pretekst w postaci „zasady narodowościowej”. Polska nie była krajem jednorodnym. W tym mniej więcej czasie, kiedy Wielkoruś dostała się pod jarzmo mongolskie, Białoruś i Małoruś w obronie przed inwazją azjatycką połączyły się w ramach tak zwanego państwa litewskiego. Z czasem państwo to połączyło się dobrowolnie z Polską. Od tego czasu, wskutek wyższości cywilizacyjnej Polaków, szlachta białoruska i małoruska wyraźnie się spolonizowała; ponadto w dobie rządów jezuickich w Polsce, w wieku XVI, narzucano grecko-katolickim Rusinom w Polsce unię z kościołem rzymskim. To dało wielkorosyjskim carom wielce upragniony pretekst do rewindykacji terytorium ongiś litewskiego, jako obszaru pod względem narodowym rosyjskiego, ale ujarzmionego przez Polaków, aczkolwiek chociażby Małorusini... nie mówią bynajmniej dialektem rosyjskim, lecz używają odrębnej mowy. Ten stan rzeczy umożliwił również Rosjanom występującym pod pretekstem prawosławia interwencję na rzecz unitów, choć ci już od bardzo dawnego czasu pogodzili się ze swoim stosunkiem do kościoła rzymskiego”...
W przemówieniu na wiecu polskim w Londynie (1867) Karol Marks miał o powstaniu listopadowym 1830/1831 powiedzieć: „Raz jeszcze Polska, nieśmiertelny rycerz Europy, powstrzymała Mongołów”, i ciągnął dalej: „Polityka Rosji jest niezmienna... Mogą zmieniać się jej metody, taktyka, manewry, lecz gwiazda przewodnia tej polityki jest gwiazdą stałą: jest nią panowanie nad światem. W naszych czasach plan taki może żywić i realizować tylko cywilizowany rząd władający barbarzyńskimi masami... Wraz ze zniesieniem poddaństwa nie wywietrzało ich [Rosjan] azjatyckie barbarzyństwo, którym stopniowo przesiąkli w ciągu stuleci. Wszelkie usiłowania podniesienia ich poziomu moralnego karane są jako zbrodnia. Przypomnę wam tylko urzędowe represje przeciw towarzystwom wstrzemięźliwości, które chciały odstręczyć Moskala od wódki, nazwanej przez Feuerbacha materialną substancją ich religii... Na razie uwolnienie chłopów z poddaństwa pomnożyło siły cara... Jedna tylko alternatywa pozostała Europie. Albo barbarzyństwo azjatyckie pod moskiewskim przywództwem zaleje ją jak lawina, albo musi ona odbudować Polskę, aby między nią a Azją stanęło 20 milionów bohaterów i by dzięki temu zyskała ona czas na dokonanie swego społecznego odrodzenia”...
Karol Marks i Fryderyk Engels dziesiątki razy zabierali głos w sprawie polskiej na łamach europejskiej prasy socjaldemokratycznej i niezmiennie życzliwie. To autor „Anti-Dühringa” pisał, że odrodzone państwo polskie „musi zajmować co najmniej obszar z 1772 roku”, i dodawał, iż pod rozbiorami „Polska stała się rewolucyjną częścią Rosji, Austrii i Prus. Jej opozycja przeciw ciemiężcom była zarazem opozycją przeciw wielkiej arystokracji w samej Polsce. Nawet szlachta... z bezprzykładną ofiarnością przyłączyła się do rewolucji demokratyczno-agrarnej. Polska stała się ogniskiem demokracji w Europie już wtedy, gdy Niemcy po omacku jeszcze szukały drogi w bezdenne płytkiej ideologii konstytucyjnej... W tym tkwi rękojmia, nieodzowność odbudowania Polski”...
Odpowiednio złośliwa była ocena polityki rosyjskiej wobec Polski, o której K. Marks pisał, iż „historia świata nie stworzyła nigdy czegoś bardziej plugawego”. Podobnie zresztą oceniał politykę Prus, która według autora „Kapitału” sprowadza się „do takich łajdactw, jak drobne kradzieże, łapówki, zwykłe kupno, wyłudzanie spadków” itp.
*         *         *

Podbijając Litwę i Polskę rządy rosyjskie dbały jednak o zachowanie pozorów ucywilizowania. Georges Brandes zauważał, iż „osobistości decydujące w Rosji bardzo nie lubią pokazać się wobec Europy barbarzyńcami”, a jednocześnie stosują w podbitej Polsce cenzurę, konfiskaty mienia, dyskryminację językową, wygnanie na Sybir całej najbardziej mężnej, szlachetnej i rozumnej młodzieży, masowe rzezie, narzucanie obcego stylu myślenia i postępowania. Żydowski publicysta nie wierzył jednak, że Polaków da się pokonać. „Jest to w ogóle – zaznaczał – przesąd, którego by się pozbyć należało, że surowy gwałt i ucisk zewnętrzny są w stanie złamać i zniszczyć ducha narodu.
Przyjrzyjmy się jednak bliżej metodom antypolskiej polityki rosyjsko-niemieckiej.  [Dynastia Romanowów panowała w okresie 1613-1762, którzy w linii męskiej wygaśli w 1730 roku na Piotrze II, a w żeńskiej na córce Piotra I, Elżbiecie. W 1762 roku tron rosyjski objął Karl Peter Ulrich von Oldenburg, hrabia holsztyński, którego matką była wszelako Anna Romanowa, córka Piotra I. Linia Holstein-Gottorp-Romanowów została zdetronizowana w lutym 1917 roku na skutek abdykacji Mikołaja II.]
Bezpośrednio po wstąpieniu na tron Katarzyna II nawiązuje ożywioną korespondencję z encyklopedystami. Ta księżna niemiecka z rodu Anhalt-Zerbst była osobą nie tylko dobrze wykształconą, znającą doskonale kilka języków i nieźle orientującą się w zagadnieniach filozofii i polityki, była też, jak każda inteligentna kobieta, dobrym psychologiem, z czarującą łatwością oprowadzającą dookoła palca uczonych mężów. Już wkrótce wśród wielbicieli młodej imperatrycy znaleźli się obok Diderota, Wolter, M. Grimm, d’Alembert i inni wybitni intelektualiści, dla których była ideałem „oświeconego monarchy”. Wiedziona nieomylnym uwodzicielskim instynktem ogłasza się Katarzyna II „uczennicą” filozofów, obiecuje zrealizować ich zamierzenia. Wykorzystując prześladowania „Encyklopedii” we Francji proponuje wydanie dalszych jej tomów w Rosji. Wywołuje to zrozumiały entuzjazm w „republice filozofów”. Wolter pisze w liście do Diderota: „W jakich to czasach żyjemy! Francja prześladuje filozofię, a Scytowie otaczają ją opieką”. Katarzyna II usiłuje wytworzyć wrażenie, że w głębi duszy jest republikanką, że jej celem jest stopniowe zniesienie despotyzmu. W rzeczywistości zawsze była twardą Niemką z wrodzonymi bodaj ciągotkami do „Ordnung und Disziplin”, które to „porządek i karność” widziały się jej w postaci idealnie skoszarowanego ustroju społecznego.
Wolter uwielbiał Katarzynę II za hojność. Jeśli carycy brakowało pieniędzy na oświatę i potrzeby swego narodu, to jednak nigdy nie brakło tysięcy dukatów dla płatnych intelektualistów. Autor „Kandyda” czytał mało, był w wielu sprawach ignorantem, co nie przeszkadzało mu z tym większą pewnością siebie zabierać w nich głos. Ale był też człowiekiem zbyt inteligentnym, żeby nie ukryć drwiny ze swych ukoronowanych „przyjaciół”. Katarzyna II chyba nie zawsze połapywała się w jego zamaskowanych docinkach. A pisał Wolter do niej: „Jeśli chodzi o mnie, Pani, to jestem wiernym wyznawcą kościoła greckiego, tym bardziej, że to twoje piękne rączki trzymają kadzidło tego kościoła i że mogą panią uważać za Patriarchę Wszechrosji.” A czegoż warte jest zapewnienie wielkiego kpiarza, że na jego nagrobku będzie wyryty napis „tu spoczywa człowiek, który zawsze był Rosjaninem”. Ale z innej strony przebiegła Niemka udająca gorliwą „prawosławną” i rosyjską patriotkę, była zbyt wytrawnym politykiem i nie dawała się nabrać na komplementy tam, gdzie chodziło o jakieś faktyczne ustępstwa z jej strony. Tak np. nie zgodziła się mimo próśb Woltera i d’Alamberta na zwolnienie oficerów francuskich, którzy trafili do niewoli jako bojownicy konfederacji barskiej.
Kiedyś Stanisław August Poniatowski zapytał piękną aktoreczkę, czy można zapukać do jej serduszka. Odpowiedziała: „Tak, ale to będzie drogo kosztowało!” Zupełnie identyczna sytuacja była w stosunkach między Katarzyną II a Wolterem, który pobierał za swą korespondencję z carową tylko w gotówce ponad półtora tysiąca złotych liwrów rocznie, nie licząc innych cennych „upominków”. D’Alambertowi proponowała caryca, aby został wychowawcą jej syna, oferując mu sto tysięcy liwrów rocznie pensji, pałac w Petersburgu i rangę ambasadora obcego mocarstwa. Filozof wymigał się z trudem, zwierzając się znajomym, że boi się „zdechnąć z nudów” w tym kraju, zanim otrzyma pierwszą spłatę.
Gwoli sprawiedliwości powinniśmy stwierdzić, że byli wśród filozofów i tacy, co nie dali się omamić politycznej kokieterii. Zaprasza caryca m.in. do Rosji J. J. Rousseau i ofiaruje mu 100 tysięcy rubli złotem. Autor „Emila” reaguje na te propozycje z oburzeniem, jako na próbę zbezczeszczenia jego imienia w oczach potomności. (Faktycznie chodziło Katarzynie II nie bezpośrednio o poniżenie filozofa, lecz o przyczepienie go jako dekoracyjnej maskotki do powozu despotycznego państwa, co oczywiście byłoby dyskredytacją dla wielkiego humanisty, który zresztą nieomylnie odczytał intencje i konsekwencje zalotnych figlów imperatrycy).
Diderot jednak, podobnie jak Wolter, uległ, w listach do Katarzyny II używał takich zwrotów, które nie przynoszą laurów jego mądrości: „Wielka cesarzowo, rozpościeram się u Twych stóp, wyciągam ręce ku Tobie; chciałbym z Tobą mówić, ale skurcz ściska mi serce, kręci mi się w głowie, myśli plączą się, jestem wzruszony jak dziecko”. Doprawdy, nie ma powodów, aby wątpić, że znakomitemu uczonemu tym razem rzeczywiście coś się popsuło w głowie, co każdemu może się w życiu przydarzyć...
Faktycznie Polska przestała być wolnym państwem już w 1716 roku, kiedy po raz pierwszy wojska rosyjskie wkroczyły do Rzeczypospolitej pod pozorem wprowadzenia w niej ładu. Petersburg zresztą był o to wielokrotnie i notorycznie upraszany przez pozbawionych mózgu Polaczków.  Wtedy kniaź Grigorij Dołgorukij rozpoczął długą listę carskich prokonsulów w Warszawie. To jego podpis figuruje na haniebnym traktacie z 1717 roku, redukującym liczbę wojska polsko-litewskiego do 24 tysięcy. A jakże wymowny jest fakt cenzurowania przez ambasadorów rosyjskich już od połowy XVIII wieku książek wydawanych w Rzeczypospolitej! A cenzurować i zwalczać było co, i to w każdej dziedzinie życia społecznego. Po rozbiorach kazano uczonym tak pisać historię świata (szczodrze opłacając tę przysługę w dowolnej walucie i na dowolnej szerokości geograficznej), aby całą winę za ten akt bandyckiego bezprawia zwalić na Polskę przedrozbiorową, która to nie umiała się rządzić bez cudzej „pomocy”.
Ta „nieumiejętność” zaś polegała przede wszystkim na poszanowaniu godności człowieka. Oto jeden z przykładów. Jeszcze w roku 1769 powstała słynna „Rzeczpospolita Pawłowska”, od nazwy majątku Pawłów, posiadłości Pawła Brzostowskiego. W swych dobrach Brzostowski nie tylko zniósł pańszczyznę i zastąpił ją czynszem, ale obdarzył chłopów wolnością osobistą i... samorządem, który nazwał: „sejm gminny”! Działała tu szkoła dla chłopów, przychodnia lekarska, odbywano regularne ćwiczenia wojskowe – wolni obywatele sposobili się do obrony wolnej ojczyzny... Potomek Pawła Brzostowskiego – Karol (wnuk kanclerza Akademii Wileńskiej Joachima Chrzeptowicza) założył natomiast tzw. „Rzeczpospolitą Sztabińską”. W Sztabinie i kilkunastu innych wsiach również zniesiono pańszczyznę, co więcej – założono kasę pożyczkową, wprowadzono szkoły z obowiązkowym nauczaniem, założono odlewnię surówki żelaza oraz zakład produkujący urządzenia rolnicze. Już w 1819 roku inżynier K. Brzostowski zwracał się do swych „poddanych”: „Uwalniam was od wszelkiej przymusowej roboty, bo wszelka przymusowa robota poniża człowieka, zamienia go w bydlę, wystawia na tysiączne pokrzywdzenia, tamuje jego moralne dźwiganie się”. Takie postępowanie nie podobało się Petersburgowi.
Od czasów Katarzyny II do roku 1830 wchłonięta przez rosyjskie imperium biedota szlachecka, w większości bez ziemi, dzięki „przywilejom” wiodła żywot przypominający powieść H. Rzewuskiego pt. „Pamiątki Soplicy”. To znaczy, że na mocy pradawnej komitywy szlacheckiej ci szaraczkowie żyli, w mniejszym lub większym stopniu, w orbicie i na usługach możnych Polaków, dzierżawiąc i własnoręcznie uprawiając skrawek ziemi, zamieszkując nie zawsze należące do nich zagrody bądź wypełniając różne pomniejsze funkcje tytularne, które jednak pozwalały im zachować poczucie godności. Duma odgrywała w ich życiu ważną rolę. Byli ludźmi wolnymi, o czym świadczył herb na pierścieniu, jedyny świadek zaszczytów, jakimi niegdyś darzyli ich przodków królowie Polski. Zdarzały się wśród nich osoby wykształcone, które uczęszczały do polskich gimnazjów rozkwitających przed 1831 rokiem.
Dlaczego zatem stali się kozłem ofiarnym carskiego reżimu? Ponieważ byli w 1831 roku, zdaniem Rosjan, najzacieklejszymi bojownikami o odzyskanie niepodległości Polski, ponieważ z wielką życzliwością słuchali warszawskich „rebeliantów”... Powstanie 1831 roku było właściwie tylko pretekstem... W żadnym wypadku ów udział nie usprawiedliwiał rozmiarów prześladowań, które niebawem spadły na biedotę szlachecką”.
„Antypolski obłęd” ogarnął władze rosyjskie. „Po kilku miesiącach przerażenia, oburzenie i nienawiść do Polaków osiągnęły w Petersburgu szczyty i to zarówno w opinii publicznej, jak w prasie i w sferach rządzących. Obok konfiskaty dóbr, zamykania polskich szkół, prześladowań religijnych, wyobrażenie o wściekłości rządu dają dwa wielkie plany wymierzone przeciwko ubogiej polskiej ludności zamieszkującej południowo-zachodnie tereny cesarstwa: zamiar deportowania 5 000 rodzin szlacheckich z Podola na Kaukaz i zamiar zdeklasowania całej biedoty szlacheckiej i zrównania jej ze specjalną kategorią chłopstwa, jednodworcami” (Daniel Beauvois, „Polacy na Ukrainie”, Paryż 1987, s. 91-93).
Autor polski około 1717 roku tak pisał o Moskwie: „Rząd ich panowania nie tylko jest monarchicum dominium od jednego rządzone, ale tak absolutum, że żadne naygrubiańsze narody nie są swoim panom tak posłuszne, jako Moskwa carom, y ubodzy w Moskwie raz w imię Boże, drugi raz w imię cara, proszą”... (J. Jabłonowski, „Traktat o Geografii y Kosmografii”, rękopis, Biblioteka AN Litwy, dział rękopisów F 17-18). Takie usposobienie z gruntu było obce mentalności polskiej, opartej na indywidualizmie i wolności osobistej każdego obywatela. Toteż nie dziw, że Zygmunt Krasiński zauważał: „W moskiewskim duchu zawsze coś potwornie albo podłego, albo okrutnego... U nich dobroć wnet podłością, odwaga i siła wnet okrucieństwem, miary nigdy.
Polityce rosyjskiej przeczyły też słowa Karola Libelta: „Nie może być trwała żadna wolność polityczna ani obywatelska ludu, która opiera się na braku wolności innego ludu...” I rzeczywiście, wolny naród nie da się użyć za narzędzie niszczenia cudzej wolności, zniewolony będzie niszczył cudzą wolność ze mściwym jakimś upojeniem.
*         *         *

W cerkwi prawosławnej w Rosji istniał zwyczaj wyklinania po nabożeństwie wrogów cara. W ciągu ponad trzystu lat pop intonował: „Batoryj, kotoryj Moskwu razoriał, ludiej ubiwał, budiem jego proklinat’!” – A chór dziecięcy rozbrzmiewał echem: „Proklataja jego mat’!”.
F. Znaniecki w „Naukach o kulturze” pisał: „Rosyjscy władcy nie mieli religijnej konkurencji, gdyż kościół znajdował się pod ich kontrolą. Byli jedynymi władcami w czasach nowożytnych, którzy łączyli oba tytuły pochodzące ze starożytnego Rzymu: cezara (cara) i imperatora. Jako cezar władca rosyjski był ojcem swego ludu; jako imperator był triumfującym zwycięzcą zewnętrznych wrogów, szybka zaś ekspansja imperium skłaniała do oczekiwania, iż być może cała ludzkość zostanie poddana jego panowaniu. Pewien rosyjski poeta napisał, że musi nadejść czas, gdy każdy człowiek potrafi z dumą powiedzieć: „Być może jestem niewolnikiem, ale niewolnikiem cara całego świata”...
Cerkiewna hierarchia Moskwy już w XIV wieku wtrącała się w konfesyjne sprawy ziem ukraińskich i białoruskich, „używając wszelkich możliwych środków, by zniszczyć nowo zakładane metropolie”... (Por: N. D. Tichomirow, „Galickije i litowskije mitropolity 14-15 w. i otnoszenije k nim jepiskopow Połockoj i Turowskoj jeparchij”, w: „Trudy Witiebskoj uczonoj archiwnoj komissii”, Witebsk 1910, kn. 1, s. 3).
Później owa pseudoreligijna motywacja przez długi czas służyła za ideologiczny parawan polityki imperialistycznej Rosji w stosunku do Litwy, Polski, Białorusi i Ukrainy. Jeden z dokumentów magistratu grodzieńskiego z 1750 roku stwierdza: „Kiedy Moskwa lat siedm Litwę grassowała, natenczas naybardziey uniatów opprimowano, zakonników po klasztorach uniackich mordowano, różne oppressye czyniono, tak iż z zakonnych rezydencyi y klasztorów swoich salwuiąc zdrowie y życie uchodzić y wynosić się do różnych mieysc zakonnicy musieli.” („Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 7, s. 545).
B. Kutyłowski z Petersburga pisał w artykule „Nacjonalizm rosyjski” („Świat”, nr 51, 1909): „Uczucie narodowe rosyjskie ma znamiona swoiste, których napotkać nie można u innych ludów. Jest to... coś dziwnie splecionego z idealizmu mistycznego i brutalności, godzących się ze sobą w jakimś potwornym całokształcie, niepozbawionym rysów nieświadomego obłudnictwa. Z najwyższą czułością, dobierając wyrazów najserdeczniejszych, pisał oto o Polakach niedawno jeden z uczestników narad w sprawie samorządu, nazajutrz zaś z całą swobodą zażądał bezwzględnego usunięcia języka polskiego z czynności piśmiennych samorządu miejskiego w Królestwie. Jedno godzi się z drugim: wynoszenie narodu rosyjskiego do godności „nosiciela Boga”, przypisywanie mu najwyższych uczuć chrześcijańskich – z hasłami wyłączności narodowej najbardziej bezwzględnej i jaskrawej.” Szowiniści rosyjscy za caratu jakby wiedzieli, że brzydką byłoby rzeczą otwarcie mówić, że celem ich jest panowanie nad światem i rusyfikacja podbitych narodowości, a jednocześnie nie mogli, nie chcieli i nie próbowali pozbyć się swych rasistowskich przesądów. Stąd owe dziwne i niepojęte dla ludzi Zachodu „rozdwojenie” duszy rosyjskiej, jej rzekoma głębia i „tajemniczość”. Takie ludy, należące do kultury łacińskiej, jak Polacy, Łotysze, Litwini, Finowie, które przez wieki całe bezpośrednio miały do czynienia z zaborczą a obłudną polityką caratu, nie interpretowały już fałszu i przebiegłości dygnitarzy rosyjskich jako „zagadki”, widzieli to co jest – cynizm, dwulicowość, zakłamanie i niepohamowaną zachłanność, używającą najokrutniejszych i najbardziej wyrafinowanych środków, by poszerzyć swe panowanie. Który to cel był jedynym prawdziwym, a wszystko pozostałe – w tym też najpiękniejsze słowa i „ideały” – tylko środkiem, ku celowi prowadzącym.
Rozczulano się – czytamy we wspomnianym artykule – nad przygnębieniem narodowości słowiańskich na Bałkanach, miotano gromy na rządy austriacki i węgierski, ale czyniono to nie tyle w imię obrony indywidualności narodowych poszczególnych ludów słowiańskich, co w imię przyszłego zjednoczenia Słowiańszczyzny pod skrzydłami przewagi rosyjskiej. Rosja miała nieść światu jakieś „nowe słowo”, coś w rodzaju ewangelii społeczno-politycznej”...
Jednym z tych, którzy po stronie rosyjskiej próbowali demaskować ten duch „bezmyślnego pseudopatriotyzmu, który pod pozorem miłości narodu chce go skierować na drogę egoizmu narodowego” był Władimir Sołowjow. Ten wybitny myśliciel chrześcijański pisał: „Jeżeli uczuciu narodowemu towarzyszy nieograniczona buta, niedorzeczna pogarda dla innych i zaślepiona ku nim niechęć, jeżeli naród zapatruje się na inne, jak na potoki, które zlać się winny w jego morzu, – uczucie narodowe staje się wyrazem pogańskiego partykularyzmu, a dzieje powszechne przestają mieć jakąkolwiek wartość... Moralnym obowiązkiem narodu jest pokonanie swej ograniczoności, wyjście ze swego odosobnienia, uznanie swej solidarności z innymi cząstkami zbiorowości ogólno-ludzkiej.”
Droga nacjonalizmu, tego „syfilisu ludzkości”, jest drogą zła i zguby, a nie łudził się Sołowjow co do tego, co jest i co będzie. Wśród myślicieli rosyjskich należał do tego nielicznego grona, razem z Czaadajewem i Lwem Tołstojem, których zaraza wielkomocarstwowa zupełnie nie dotknęła. Oddziaływanie ich jednak na własny naród było żadne. Nie przypadkowo w swej walce przeciwko rewolucji carat opierał się przede wszystkim na żywiołowym nacjonalizmie zarówno najwyższych, jak i najniższych sfer społeczeństwa rosyjskiego. Jak potworne formy ducha kształtuje ten styl myślenia, jak zniekształca obraz świata, świadczą chociażby niektóre wypowiedzi „liberalnego” pisarza rosyjskiego Rozanowa, który najpoważniej w świecie dowodził, – startując od rzeczywistości – że brud i niechlujstwo są oznaką pokory chrześcijańskiej, a „świństwo” jest nieodłączne od „chrześcijańskich ideałów ludu rosyjskiego”. Nic dodać, nic ująć, skoro innych dowodów wielkości swego narodu intelektualiści rosyjscy nie widzieli, musieli poprzestać na świństwie i niechlujstwie.
O systematycznym ograniczaniu praw licznej rzeszy szlachty polskiej w zaborze rosyjskim pisze Jerzy Jedlicki („Klejnot i bariery społeczne”, Warszawa 1968, s. 308): „Radykalne rozstrzygnięcie przyniósł dopiero ukaz Mikołaja I z 31.X.1831, noszący niedwuznaczny charakter represji oraz konsekwentnego przejścia do pełnej unifikacji prawnej. Na ukazie tym skorzystało w zasadzie feudalne ziemiaństwo polskie na Litwie i Rusi. Już od dawna od szlachty drobnej dzieliła je pogłębiająca się przepaść, tak wymownie ukazana chociażby w powieściach Kraszewskiego... Natomiast dla ogromnej – zwłaszcza na Litwie – rzeszy szlachty zagonowej i zaściankowej ukaz stał się prawdziwą klęską”...
Dwutomowe (i dwujęzyczne rosyjsko-polskie) wydanie pt. „Herby rodzin szlacheckich tytułami honorowemi zaszczyconych” (Warszawa 1853) zawierało już opisanie tylko 135 herbów odnoszących się do 389 rodzin; przy czym część z nich to nadania po roku 1836. Rzecz jasna, do wykazu tego nie trafiły rodziny szlacheckie biorące udział w Powstaniu Listopadowym. Cóż, po klęsce zrywu zbrojnego dziesiątki tysięcy Polaków wywłaszczono i zesłano na Syberię, przysyłając na ich miejsce najpodlejszy element z głębi cesarstwa. Historyk N. Mamajew pisał o masowym nasyłaniu Rosjan na ziemie polskie: „Skutek był taki, że gubernie zachodnie zalała urzędnicza fala wyrzutków i mętów społecznych, przede wszystkim emerytowanych i umierających z głodu wojskowych, którzy jak szakale zwietrzyli łup.”
*         *         *

Nie od dziś wiadomo, że dobrze jest każdy podbój maskować względami ideologicznymi, racjonalnymi, humanitarnymi, moralnymi, religijnymi. Uspokaja to własne sumienie rozbójnika, paraliżuje psychicznie jego ofiarę i zwodzi tzw. opinię publiczną stron trzecich. Tak Rosja motywowała swe imperialne zakusy na ziemie polskie koniecznością przyłączenia „ponownego” do siebie ziem „iskonno russkich” czyli całego Wielkiego Księstwa Litewskiego.
W 1912 roku poseł Tadeusz Święcicki przemawiając w Rosyjskiej Dumie Państwowej odpierał tezę o „czysto rosyjskim” charakterze Wileńszczyzny: „Będę szczęśliwy, jeśli każdy z was odwiedzi mnie w mojej posiadłości; mieszkam niedaleko od Wilna i byłbym gotów dowieść każdemu z państwa poglądowo, że we wszystkich otaczających mnie wsiach nie ma ani jednej chaty, ani jednej izby, gdzie by matka nie uczyła dziecka pierwszych wyrazów po polsku, i gdzie by dziecko nie wymawiało swych pierwszych słów w języku polskim. Przytaczam jako przykład całą gminę niemenczyńską, gdzie tak właśnie jest... Prócz powiatu bielskiego i brzeskiego Guberni Grodzieńskiej ludność polska jest także w Guberni Wileńskiej, Kowieńskiej i innych, przy czym w znacznych rozmiarach.” Poseł domagał się, by na Wileńszczyźnie i Kowieńszczyźnie język polski i litewski stanowiły oficjalne języki szkolnictwa i religii, podczas gdy władze moskiewskie forsowały na tym terenie język tylko litewski.
Jeśli ziemie te są „czysto rosyjskie” czy ruskie, jak głosiło wielu szowinistów rosyjskich w Dumie, to – zadawał Święcicki retoryczne pytanie – „po co było stosować w ciągu 45 lat w stosunku do narodowości polskiej takie środki oddziaływania, jakie przypominają kroki, które ongiś podjęto w Hiszpanii w celu zniszczenia Maurów lub hugonotów we Francji?” Jeszcze carat tak wykrajał okręgi wyborcze, by żaden z Polaków nie mógł trafić do rosyjskiej Dumy Państwowej z terenu Wileńszczyzny i Mińszczyzny („Stenogramy rieczej i dokładow w obszczem sobranii tretiej Gosudarstwiennoj Dumy czlena Gos. Dumy ot Wilenskoj Guberni T. U. Święcickogo 1907-1912”, s. 123-124).
Mimo tylu napięć i konfliktów nie zabrakło w stosunkach między naszymi narodami także bardzo wielu akcentów pozytywnych. Wbrew stereotypom myślowym, pokutującym dotychczas w wyobraźni niektórych Polaków czy Litwinów, moralność zbiorowa Rosjan wcale nie była nacechowana indyferentyzmem etycznym czy wręcz amoralizmem, lub znowuż patologiczną ksenofobią. Kapitan Rykow mówi w Mickiewiczowskim „Panie Tadeuszu”:
Państwo Lachy, już jest ta gadka między wami,
Że każdy Moskal złodziej”....
Dziś moglibyśmy do tego stwierdzenia zauważyć, że w dziedzinie złodziejstwa Rosjanie dawno utracili swą wyższość nad Polakami, nie wiadomo zresztą, czy kiedykolwiek ją posiadali. Historycznie zaś rzecz ujmując można powiedzieć, że naród nikczemny i moralnie niezdrowy nigdy nie byłby w stanie stworzyć wielkiego imperium, a naród rosyjski tego dzieła dokonał, i to jako jedyny spośród etnosów słowiańskich. Potrzebna ku temu była nie w ostatniej kolejności także ogromna siła ducha, moc charakteru i zdrowie moralne, umożliwiające konsekwentny wielosetletni wysiłek, skierowany na tworzenie i utrzymywanie gigantycznego organizmu państwowego. Potrzebne ku temu były – i to w skali masowej – tak wielkie cnoty jak męstwo, odwaga, roztropność, wierność, sprawiedliwość, wytrwałość, dalekowzroczność, samodyscyplina, karność, twardość ducha, pracowitość. Bez nich żaden naród nie potrafiłby zbudować i zachować własnego państwa. Szczególnie wysoko ceniono ongiś na Rusi Moskiewskiej m.in. wierność i lojalność w każdej dziedzinie prywatnej czy społecznej. Zdradę małżeńską uważano tu np. za coś tak poniżającego i niegodnego, że szlachcic, który ją popełnił, otaczany był powszechną pogardą i nie był dopuszczany „do współżycia z uczciwymi ludźmi”, stawał się po prostu wyrzutkiem społeczeństwa, któremu nie podawano ręki na powitanie. Tak jak w Polsce wydrwiwano tu tych, którzy szczycili się swym pochodzeniem, cnotą zaś i umiejętnościami nie dorównywali własnym przodkom:
A jeśli ni k kakoj ja dołżnosti nie godien,
Moj predok dworianin, a ja nie błagorodien.
Tak pisał rosyjski poeta poldkiego pochodzenia Sumarokow, ostrzegając rodaków przed próżnością i „ambicją bez amunicji”... Nawiązywał zresztą w ten sposób do pradawnej tradycji europejskiej, bo to przecież jeszcze wielki Rzymianin Kajusz Sallustiusz Kryspus napisał: „Im sławniejsze było życie przodków, tym większa hańba okrywa niegodnych potomków”.
Oburzenie w ideologach dworianstwa rosyjskiego budziło dość łatwe od wieku XVII zarówno w Rosji, jak zresztą i w Polsce, wkupywanie się plebeuszy do stanu szlacheckiego. To przecież nasz Wacław Potocki (1625-1696) w wierszu „Na nowego szlachcica” ironizował:
Błazen każdy, kto się krwią szlachectwa dopomina,
Kiedy dziś szwiec szlachcicem za pięć beczek wina.
Jeśli to szewcom płuży, wątpić o tym szkoda,
Że wszystkim rzemieślnikom uda się ta moda,
Która się na tym sejmie do Korony wniosła.
Pójdą oni w szlachectwo, szlachta do rzemiosła.
Przypatrzcie się, Polacy, co to wino broi,
Nie człowieka, całą Rzeczpospolitą poi.
Także krew przodków naszych porównana z winem,
I on odważny rycerz z szewcem, skurwysynem.

W Rosji uważano, że i owszem uszlachcać poszczególne osoby można, a nawet trzeba, lecz tylko i wyłącznie za zasługi dla narodu, za mądrość, odwagę i inne cnoty. Cóż bowiem po głupcu, nawet jeśli jest bogaty?
Intelektualista i historyk Mikołaj Karamzin w wierszu „Hymn głupcom” pisał:
Błażion nie tot, kto wsiech umnieje:
Ach niet! On czasto wsiech grustnieje –
No tot, kto buduczy głupcom,
Siebia sczitajet mudriecom!...

Jemu li ssoritsia s sudboju,
Kogda dowolen on soboju?
Jemu l cziernit’ siej biełyj swiet?
Po masłu żyzń jego tiecziet.

On jest prijatno, driemlet sładko;
Nicziem w duszie nie oskorblon.
Tak mir dla głupych sowierszion”...

Rosyjska literatura szlachecka, dokładnie tak jak polska, gloryfikowała mądrość i dobroć, a tępiła i wydrwiwała głupotę. Lew Tołstoj ułożył ongiś „List do dzieci”, w którym pisał: „Radzę ci, dziecko drogie, abyś całe życie twoje, począwszy od dnia dzisiejszego aż do śmierci, uczył się najpilniej jednej rzeczy. Oto: jak być dobrym. Ale dobrym dla wszystkich: dla twej wychowawczyni, dla mamy, dla ojca, dla rodzeństwa swego – dla wszystkich.
I nie myśl, że nauka ta jest łatwa. Trzeba uczyć się jej tak samo, jak czytania, pisania, gry na skrzypcach lub na fortepianie. Tylko widzisz dziecko, każda z tych nauk ma swój koniec, a nauka dobroci końca nie ma.
I najważniejsze. Żadna z nauk nie da ci takiego szczęścia, jak ta właśnie. A im dłużej będziesz się uczył, tym większą radość i wesołość odczujesz w duszy, tym więcej wszyscy wokół kochać cię będą.
Więc proszę cię, dziecko drogie, uczyń tak.
W każdej chwili swego życia pamiętaj, że trzeba być dobrym”.
Co prawda, Lew Tołstoj nigdy nie był nosicielem ideologii panrosyjskiej, ale jako genialny pisarz wiedział, że od moralnego usposobienia narodu zależą jego losy dziejowe. Henryk Elzenberg ironicznie zauważał: „wielkie cnoty są sprawnościami potrzebnymi do skutecznego rozboju”. Miał zresztą rację, w zmaganiach bowiem wszystkich ze wszystkimi przewagę nad osobnikami o chaotycznej psychice mają ci, których cechuje męstwo, odwaga, mądrość, nieugiętość w dążeniu do celu.
Charakterystyczną cechą mentalności rosyjskiej – podobnie zresztą jak polskiej – jest duma narodowa i głębokie zainteresowanie dla własnej przeszłości historycznej, co stanowi właściwość zdrową i pożyteczną. „Prawda jest taka, – pisał wybitny mediewista Tadeusz Manteuffel – że podobnie jak nie może rozwijać się kraj, którego ekonomika jest chora, tak samo narażone jest na skarlenie i wegetację kulturową społeczeństwo, które odwróciło się i odcięło od własnej historii”. I, nie daj Boże, zatraciło poczucie godności narodowej.
O honorze narodowym, co prawda, zjadliwie zauważał Schopenhauer: „Jest to honor całego narodu jako pewnej części wspólnoty ludów. Ponieważ wspólnota ta zna tylko przemoc i wobec tego każdy jej członek musi sam bronić swoich praw, zatem honor każdego narodu polega nie tylko na zdobyciu opinii, iż można mu wierzyć (kredyt), lecz także na opinii, że należy go się bać; dlatego nie może on nigdy pozwolić na bezkarne naruszenie swych praw.” Ironia ironią, ale cóż wart naród bez honoru? Dokładnie tyle, ile osobnik bez godności, czyli nic...
*         *         *

I wreszcie wypada podkreślić, że szlachtę rosyjską zawsze cechowało wybujałe poczucie honoru rycerskiego, którego każde zadraśnięcie – jak w Hiszpanii, Francji czy Polsce – zmywano dopiero krwią. Była to piękna i niezwykła postawa życiowa, którą jednak nie zawsze pochwalano, ponieważ powodowała wiele konfliktów wewnętrznych i niepotrzebnych napięć.
Zasadniczym krytykiem honoru rycerskiego jako specyficznej odmiany honoru męskiego, jako rzekomego „dziecięcia pychy i głupoty”, był filozof gdański Arthur Schopenhauer, bardzo popularny zresztą w Rosji, który w Aforyzmach o mądrości życia wywodził w sposób interesujący, lecz nie zawsze zgodny z faktycznym stanem rzeczy:  „Honor nie polega na cudzym mniemaniu o naszej wartości, lecz wyłącznie na objawach takiego mniemania; nieważne, czy opinia wyrażona istnieje rzeczywiście, czy nie; nieważne tym bardziej, czy jest uzasadniona. Stosownie do tego nasz tryb życia może rodzić u ludzi nie wiem jak złą opinię, mogą oni zupełnie nami pogardzać, póki jednak nikt nie pozwoli sobie wyrazić tego głośno, nie uchybia to w niczym naszej czci. Na odwrót, jeśli nawet nasze cechy i czyny wywołują u wszystkich głęboki szacunek dla nas (to bowiem nie zależy od ich woli), wystarczy, że ktoś jeden – choćby najgorszy i najgłupszy – wyrazi się o nas pogardliwie, by honor nasz doznał uszczerbku, a nawet by został utracony na zawsze, o ile zmaza nie zostanie zmyta. – Dodatkowym dowodem, że nie idzie o cudzą opinię, lecz, jedynie o jej wyrażenie, jest to, że słowa obrazy można odwołać, przepraszając w razie potrzeby, przez co jakby ich nie było; czy zmieniła się też opinia, która je zrodziła, i czemu tak się stało, nie ma znaczenia: wystarczy anulować jej wyraz, wtedy wszystko jest w porządku. Nie o to więc tu chodzi, by zasłużyć na szacunek, lecz by go wymusić.
Honor mężczyzny nie zasadza się na tym, co on sam czyni, lecz co ścierpi, gdy mu się coś przydarzy. O ile, według zasady dotąd rozpatrywanej, powszechnie obowiązującej czci, zależy ona wyłącznie od tego, co człowiek sam mówi lub czyni, to honor rycerski zależy od tego, co ktoś powie lub uczyni. Spoczywa on więc w ręku, ba, na końcu języka pierwszego lepszego człowieka i w razie ataku z jego strony można go utracić na zawsze, o ile poszkodowany nie odzyska go za pomocą procesu restytucyjnego, o którym niedługo będzie mowa, co jednakże może nastąpić tylko kosztem narażenia na niebezpieczeństwo życia, zdrowia, wolności, majątku i równowagi ducha. A zatem postępowanie człowieka może być najwłaściwsze i najszlachetniejsze, sumienie jego może być bezwzględnie czyste, a głowa wyjątkowo tęga, a mimo to może on w każdej chwili utracić honor, jeśli tylko komuś – kto nie naruszył jeszcze reguł honoru, skądinąd zaś jest najnikczemniejszym łotrem, głupim bydlakiem, wałkoniem, karciarzem, człowiekiem pogrążonym w długach, krótko mówiąc, nicponiem na pierwszy rzut oka – spodoba się go zelżyć. Zwykle zaś podoba się to właśnie tego rodzaju indywiduom, ponieważ, jak słusznie stwierdza Seneka, „im który niewolnik jest w większej pogardzie, im bardziej jest sam stworzony na pośmiewisko, tym obficiej daje upust ciętości języka”. Takiego właśnie też człowieka najłatwiej rozjątrzy człowiek opisany powyżej, ponieważ przeciwieństwa się nienawidzą i widok szczególnych zalet wywołuje u ludzi nikczemnych cichą wściekłość. Dlatego Goethe powiada:
Żalisz się na wrogi lute
Jakżeć stanie przyjacielem,
Komu twój trud, twoje cele
Wiecznie cichym są wyrzutem?

Widać z tego, ile zawdzięczają zasadzie honoru właśnie ludzie ostatnio opisanego pokroju; stawia ich ona bowiem na równi z ludźmi, którzy skądinąd stoją od nich pod każdym względem o niebo wyżej. – Gdy tylko takie indywiduum naubliża, tj. przypisze innemu człowiekowi jakąś złą właściwość, uchodzi to od razu za sąd obiektywnie ważny i uzasadniony, za prawomocny dekret, ba, pozostanie na zawsze prawdą obowiązującą po wsze czasy, jeśli natychmiast nic zostanie zmyte krwią. Innymi słowy, (w oczach wszystkich „ludzi honoru”) zelżony nabiera właściwości, jaką przypisał mu obrażający (choćby to był najostatniejszy z ludzi), gdyż (jest to terminus technicus) „nie zmył plamy”. Teraz więc „ludzie honoru” będą go mieli w pogardzie, będą go unikali jak zapowietrzonego i np. otwarcie i publicznie wzdragali się od udziału w towarzystwie, w którym przebywa itd. – Jestem mocno przekonany, że źródło tak mądrego poglądu tkwi w średniowieczu.
Honor nie ma nic wspólnego z tym, co człowiek sam przez się reprezentuje, ani z pytaniem, czy jego właściwości moralne mogą kiedykolwiek ulec zmianie, ani z żadnymi podobnie pedantycznymi kwestiami; jeśli został naruszony lub na chwilę utracony, można rychło w pełni go odzyskać, pod warunkiem, że działa się spiesznie, za pomocą jedynego uniwersalnego lekarstwa – pojedynku. Jeśli jednak sprawca krzywdy pochodzi ze stanu, który nie uznaje kodeksu honoru rycerskiego, lub jeśli już kiedyś go złamał, można wówczas, zwłaszcza jeśli była to obraza czynna, ale również, jeśli tylko słowna, przeprowadzić niezawodną operację; wolno mianowicie, jeśli się jest uzbrojonym, zakłuć go na miejscu, ewentualnie w ciągu godziny, i dzięki temu honor będzie znów bez skazy. Gdyby się jednak chciało uniknąć tego kroku, bądź ze względu na kłopoty, jakie mogą z niego wyniknąć, bądź też nie będąc pewnym, czy sprawca obrazy podporządkuje się prawom honoru rycerskiego, istnieje jeszcze półśrodek w postaci „awantażu”. Polega on na tym, iż skoro ktoś zachował się grubiańsko, my zachowujemy się jeszcze gorzej; jeśli wymysły już nie starczają, należy uderzyć, przy czym taka obrona honoru przewiduje stopniowanie: policzek leczy się uderzeniami kija, te z kolei – biczem; nawet na to ostatnie istnieje odpowiedź: niektórzy zalecają mianowicie plunięcie w twarz. O ile jednak nie użyje się na czas tych środków, wówczas trzeba uciec się niezbędnie do krwawej operacji. Półśrodek ten opiera się w istocie na następującej zasadzie.
Tak jak zostać zelżonym jest hańbą, tak zelżyć kogoś jest zaszczytem. Przypuśćmy na przykład, że prawda, słuszność i rozsądek są po stronie mego przeciwnika, ja jednak go zelżę; wówczas wszystkie racje mogą się schować, a słuszność i honor będą po mojej stronie; natomiast przeciwnik stracił chwilowo honor – a odzyskać go może nie dzięki słuszności i roztropności, lecz strzałem lub ciosem. W sprawach honoru grubiaństwo jest zatem właściwością, która rekompensuje lub przeważa każdą inną; największy grubianin ma zawsze rację...
Można popełnić nie wiem jakie głupstwo, chamstwo, zło – grubiaństwo wszystko wymaże i z miejsca uprawomocni. Jeśli na przykład w dyskusji lub w zwykłej rozmowie ktoś inny wykaże lepszą od nas znajomość rzeczy, większe umiłowanie prawdy, zdrowszy sąd, więcej rozumu lub jeśli w ogóle okaże zalety duchowe, które nas usuwają w cień, wówczas można zniweczyć natychmiast całą wykazaną przez niego przewagę, ukryć naszą niższość, którą wydobył na jaw i, na odwrót, zdobyć nad nim przewagę, obrażając go i posługując się grubiaństwem. Grubiaństwo bowiem odnosi zwycięstwo nad każdą argumentacją i przesłania wszelkie walory ducha; jeśli więc przeciwnik nie pójdzie na to i nie odpowie większym grubiaństwem, przez co powstanie szlachetne współzawodnictwo w awantażu, my odniesiemy zwycięstwo i honor będzie po naszej stronie; prawda, wiedza, rozsądek, polot, dowcip spakują manatki i ustąpią pola boskiemu grubiaństwu. Dlatego skoro tylko ktoś wyrazi pogląd, który odbiega od poglądów „ludzi honoru”, lub okaże nieco więcej rozumu niż oni, kiedy ruszają do bitwy, wówczas natychmiast gotowi są dosiąść tego rumaka; jeśli w czasie kontrowersji zabraknie im kontrargumentu, poszukają grubiaństwa, które odda im przecież te same usługi, a łatwiej je znaleźć, po czym tryumfalnie się wyniosą. Widać po tym wyraźnie, iż słusznie wychwala się zasady honoru jako czynnik uszlachetniający obyczaje społeczne. – Z kolei maksyma, o której była mowa, opiera się na następującej zasadzie, będącej właściwą podstawą i duszą całego kodeksu.
Najwyższą instancją prawną, do jakiej można się odwołać w każdym spornym wypadku w sprawach honoru, jest siła fizyczna, tj. natura zwierzęca. Każde grubiaństwo jest bowiem apelacją do natury zwierzęcej, gdyż uznaje walkę sił duchowych lub racji moralnych za niekompetentną i zastępuje ją walką sił fizycznych, która odbywa za pomocą odpowiedniego oręża w postaci pojedynku przynoszącego nieodwołalne rozstrzygnięcie. Tę podstawową maksymę określa się, jak wiadomo, terminem prawo pięści, w wyrażeniu tym zaś kryje się podobna ironia, stosownie do tego honor rycerski powinien właściwie nazywać się honorem pięści...
O ile cześć mieszczańska jest niezmiernie skrupulatna na punkcie tego, co moje i twoje, na punkcie przyjętych na siebie zobowiązań i danego słowa, o tyle kodeks, który tu rozpatrujemy, wykazuje pod tym względem wielkoduszny liberalizm. Jednego tylko słowa nie wolno mianowicie złamać: słowa honoru, tj. słowa, przy którym oświadczono „na mój honor” – a z tego wynika domniemanie, że każde inne słowo złamać wolno. Nawet zresztą łamiąc słowo honoru, można jeszcze z niejakim trudem uratować honor za pomocą uniwersalnego lekarstwa – pojedynku, w danym wypadku z ludźmi, co twierdzą, że daliśmy słowo honoru. – Dalej: istnieje jeden tylko dług, który bezwzględnie musi być spłacony – dług karciany, który też nosi stosowną nazwę „długu honorowego”. Jeśli idzie o pozostałe długi, wolno nabić w butelkę żyda i chrześcijanina: honorowi rycerskiemu bynajmniej to nie zaszkodzi.
Że ten osobliwy, barbarzyński i śmieszny kodeks honorowy nie wynika z istotnej natury ludzkiej ani ze zdrowego poglądu na stosunki między ludźmi, tyle człowiek nieuprzedzony dostrzeże na pierwszy rzut oka. Potwierdza to jednak również nader ograniczony zakres, w jakim on obowiązuje, a mianowicie tylko w Europie i tylko od średniowiecza, a i w niej tylko wśród szlachty, wojska i ich naśladowców. Ani bowiem Grecy, ani Rzymianie, ani nader kulturalne ludy azjatyckie w starożytności i nowożytności nie mają pojęcia o takim honorze ani o jego zasadach. Nie znają oni innej czci oprócz zanalizowanej poprzednio. U wszystkich więc tych ludów o wartości człowieka decyduje całe jego postępowanie, a nie to, co jakiś zły język zechce o nim powiedzieć. U każdego z nich słowa i czyny człowieka mogą wprawdzie zniweczyć jego własną cześć, ale nigdy cudzą. Cios jest u nich po prostu ciosem, jaki wymierzyć może każdy koń, każdy osioł, tyle że będzie bardziej niebezpieczny; rozgniewa on w pewnych okolicznościach, zostanie też może na miejscu pomszczony, ale z honorem nie ma to nic wspólnego i nikt nie będzie prowadził rachuby uderzeń lub wymysłów ani doznanej lub nie uzyskanej za nie „satysfakcji”. Męstwem ani pogardą śmierci ludy te nie ustępują ludom chrześcijańskiej Europy. Grecy i Rzymianie na pewno byli bohaterami, nic jednak   nie słyszeli o point d'honneur. Do pojedynku stawali u nich nie ludzie dobrze urodzeni, lecz kupni gladiatorzy, niewolnicy wystawiani na sprzedaż i skazańcy, których na przemian z dzikimi zwierzętami zmuszano do walki dla igraszki ludu. Po wprowadzeniu chrześcijaństwa zaniechano igrzysk gladiatorów; ale w zamian w epoce chrześcijańskiej wprowadzono poprzez sąd boży – pojedynek. Jeśli tamte były okrutną ofiarą złożoną powszechnej żądzy widowiska, to tutaj mamy okrutną ofiarę złożoną na ołtarzu powszechnego przesądu; ofiarą nie padają jednak, jak w tamtym wypadku, zbrodniarze, niewolnicy i jeńcy, lecz ludzie wolni i szlachetni.
Mnóstwo zachowanych wypowiedzi świadczy, że starożytnym przesąd ten był całkiem obcy. Kiedy np. pewien wódz teutoński wyzwał Mariusza na pojedynek, bohater ów odpowiedział: „jeśli ma dość życia, niech się powiesi”, proponując zarazem, że przyśle mu wysłużonego gladiatora, z którym mógłby się potykać do woli. U Plutarcha czytamy, że dowódca floty, Eurybiades, podczas sporu z Temistoklesem podniósł laskę, by go uderzyć; ten jednak nie wyciągnął na to miecza z pochwy, lecz odpowiedział: „Uderz, a potem słuchaj, co powiem”. Ileż niezadowolenia musi odczuwać „honorowy” czytelnik, kiedy nie znajduje wzmianki o tym, że ateński korpus oficerski natychmiast odmówił dalszej służby pod tym Temistoklesem! Starożytni w ogóle nie mieli pojęcia o poczuciu honoru rycerskiego. Sokratesa nieraz spotykała czynna zniewaga w wyniku prowadzonej przez niego dysputy, lecz znosił to cierpliwie; kiedy pewnego razu ktoś go kopnął, przyjął to ze spokojem, a gdy ktoś się temu dziwił, rzekł: „A gdyby kopnął mnie osioł, czy pozwałbym go przed sąd?” Kiedy pewnego razu ktoś mu rzekł: „Ten a ten cię obraził, czy nie czujesz się dotknięty?”, odpowiedź jego brzmiała: „Ani trochę, bo nie widzę, jaki związek ze mną mają jego obelgi”. – Stobajos przekazał nam dłuższy passus z Muzoniusza, z którego widać, jak starożytni traktowali obrazę: nie znali oni innego zadośćuczynienia poza sądowym, a ludzie mądrzy gardzili nawet taką satysfakcją. Że w starożytności nie znano innego zadośćuczynienia za policzek poza sądowym, widać wyraźnie w Gorgiaszu Platona, gdzie też wyrażona jest opinia Sokratesa na ten temat. To samo wynika jasno z relacji Gelliusza o niejakim Lucjuszu Weracjuszu, który ze swawoli zwykł był policzkować bez powodu spotkanych na ulicy obywateli rzymskich, nic chcąc zaś, by sprawa nabrała rozgłosu, kazał sobie towarzyszyć niewolnikowi z mieszkiem pełnym miedziaków, ten zaś niespodzianie napadniętemu wypłacał natychmiast nawiązkę w przepisanej prawem wysokości 25 asów. Słynny cynik Krates dostał tak mocny policzek od muzyka Nikodroma, że twarz mu spuchła i zsiniała; w odpowiedzi na to przyczepił sobie do czoła deseczkę z napisem „zrobił to Nikodromos”, przez co wielka hańba spadła na flecistę, który człowieka czczonego przez całe Ateny jak bóstwo domowe tak brutalnie potraktował.

„Cóż”, zawołacie, „to byli mędrcy!” – Wy zaś głupcami jesteście? Zgoda.
Widzimy więc, że w starożytności nie znana była w ogóle zasada rycerskiego honoru, gdyż ludzie w każdej sprawie dochowywali wierności bezpośredniemu, naturalnemu poglądowi na świat i dlatego nie pozwalali sobie wmówić takich ponurych, zgubnych bzdur. Dlatego też uderzenia w twarz nie mogli uważać za nic innego poza tym, czym jest, czyli za niewielką krzywdę fizyczną, gdy tymczasem w nowożytności jest to katastrofa i temat do tragedii. A kiedy zdarzy się policzek w paryskim Zgromadzeniu Narodowym, cała Europa rozbrzmiewa echem. „Ludziom honoru” zaś, których wprawiłem w zły humor przypominając literaturę klasyczną i przytaczając przykłady ze starożytności, polecam jako odtrutkę przeczytanie w arcydziele Diderota Jacques le fataliste historyjki pana Desglands, która jest niedościgniona jako wzór nowoczesnego poczucia honoru rycerskiego; niech się nią pocieszą i zbudują.
Z dotychczasowych rozważań widać dostatecznie jasno, że zasada honoru rycerskiego nie może być w żadnym przypadku zasadą pierwotną, wynikającą z samej natury ludzkiej. Jest to zatem zasada sztuczna i nietrudno odkryć jej genezę. Niewątpliwie jest to wykwit czasów, gdy pięści były tęższe od głów, klechy zaś zakuły rozum w kajdany, a więc tyle opiewanego średniowiecza z jego rycerstwem. W owych mianowicie czasach pozostawiano dobremu Bogu troskę nie tylko o świat, lecz także o wyroki. Zgodnie z tym trudniejsze przypadki prawne rozstrzygano za pomocą ordaliów, czyli sądów bożych; te zaś, z nielicznymi wyjątkami, polegały na pojedynku, bynajmniej nie tylko między rycerzami, lecz i między mieszczanami. Od każdego też wyroku sądowego można było apelować do wyższej instancji, mianowicie do pojedynku, czyli sądu bożego. Osadzano przez to właściwie na stolcu sędziowskim siłę i zręczność fizyczną, czyli naturę zwierzęcą, zamiast rozumu, a o słuszności lub niesłuszności decydowało nie to, co kto zrobił, lecz to, co mu się przydarzyło – całkiem wedle obowiązującej dziś jeszcze zasady honoru rycerskiego. Co więcej, dziś jeszcze wśród ludzi żyjących wedle zasad honoru rycerskiego, a jak wiadomo, nie należą oni do szczególnie oczytanych ani myślących, można znaleźć takich, którzy traktują wynik pojedynku jako boskie rozstrzygnięcie sporu, leżącego u jego podstaw – pogląd niewątpliwie oparty na przekazanej dziedzictwem tradycji.
Zostawmy na uboczu pochodzenie zasady honoru rycerskiego; tendencja jej zmierza przede wszystkim do wymuszenia groźbą przemocy fizycznej zewnętrznych przejawów szacunku, którego rzeczywiste zdobycie uważa się za rzecz zbyt trudną lub zbędną. Przypomina to sytuację, jakby ktoś, ogrzewając ręką rtęć w termometrze, chciał wykazać za pomocą podnoszenia się słupka, że w jego pokoju jest ciepło. Przy bliższym zbadaniu istota sprawy wygląda następująco: tak jak cześć mieszczańska, obliczona na zachowanie pokojowych stosunków z innymi ludźmi, polega na opinii, iż zasługujemy w pełni na ich zaufanie, gdyż przestrzegamy bezwzględnie cudzych praw, tak honor rycerski polega na mniemaniu, że należy się nas wystrzegać, gdyż zdecydowani jesteśmy bronić bezwzględnie naszych własnych praw. Zasada fundamentalna, iż ważniejszą jest rzeczą budzić lęk niż zaufanie, nie byłaby też całkiem fałszywa, biorąc pod uwagę, że na sprawiedliwość ludzką liczyć nie można, gdybyśmy żyli w stanie natury, gdzie każdy musi sam dbać o swoje bezpieczeństwo i bezpośrednio bronić swoich praw. Ale w stanie cywilizacji, w którym państwo przejmuje na siebie ochronę naszej osoby i własności, zasada ta nie znajduje już zastosowania, lecz wznosi się bezużyteczna i zaniedbana, jak zamki i strażnice z czasów, gdy panowało prawo pięści, wśród zagospodarowanych pól i ożywionych dróg lub wręcz wśród torów kolejowych. Toteż honor rycerski, oparty na tej zasadzie, dotyczy takich krzywd osobistych, które państwo lekko tylko karze lub których nie karze w ogóle, zgodnie z zasadą „prawo nie dba o drobnostki”, gdyż są to krzywdy nieistotne, a częściowo po prostu zaczepki. Pod tym jednak względem honor rycerski ma wygórowane wymagania i przyznaje człowiekowi wartość zupełnie niewspółmierną z jego naturą (cóż znaczy w ogóle „obrazić kogoś”? Znaczy to podać w wątpliwość wysokie mniemanie, jakie ma on o sobie), właściwościami i losem, windując ją na taki piedestał, że przekształca się niejako w świętość, a wobec tego kara wymierzana przez państwo za drobne jej urażenie staje się zupełnie niedostateczna i trzeba samemu wymierzyć karę sprawcy obrazy, przy czym jest to zawsze kara cielesna lub kara śmierci. Niewątpliwie u podstaw tego leży bezmierna pycha i oburzające zarozumialstwo, gdyż zapominając zupełnie, czym człowiek jest naprawdę, rości się pretensję do bezwzględnej nietykalności i niepodlegania naganie. Każdy jednak, kto zdecydowany jest wymusić uznanie swych roszczeń przemocą i wobec tego proklamuje maksymę: „niechaj zginie ten, kto mnie obrazi lub zgoła uderzy”, zasługuje właściwie już z tego tylko powodu na wypędzenie z kraju. Aby upiększyć tę bezczelną zuchwałość, przytacza się mnóstwo argumentów. Z dwóch ludzi nieustraszonych, powiada się, żaden nie ustąpi, dlatego byle jaki powód pociąga za sobą obelgi, następnie bijatykę, a wreszcie zabójstwo; ze względów przyzwoitości lepiej zatem przeskoczyć szczeble pośrednie i od razu chwycić za broń. Właściwe w tym wypadku postępowanie zostało ujęte w sztywny, pedantyczny system, który ma swe prawa i reguły; jest to farsa najpoważniejsza na świecie i doprawdy pomnik głupoty. Ale przecież samo założenie jest błędne: w sprawach znikomej wagi (istotnie ważne leżą zawsze w kompetencjach sądu) z dwóch nieustraszonych ludzi jeden zawsze się wycofa, mianowicie mądrzejszy, a opinia niech sobie mówi, co chce. Dowodu na to dostarcza lud, lub raczej liczne stany, które nie uznają zasad honoru rycerskiego, wobec czego spory przebiegają tam drogą naturalną; w tych stanach zabójstwo występuje sto razy rzadziej niż w tej cząstce, która stanowi może ledwo jedną tysięczną całości, a hołduje owym zasadom; nawet bitka należy tu do rzadkości. – Lecz twierdzi się też, że zasada honoru i związany z nią pojedynek są główną podporą dobrego tonu i zacnych obyczajów w towarzystwie, gdyż bronią przed rozpasanym chamstwem i złym wychowaniem. Ale przecież w Atenach, Koryncie i Rzymie towarzystwo było z pewnością dobre, nawet bardzo dobre, trafiały się też zacne obyczaje i dobry ton, chociaż nie krył się za nimi bożek honoru rycerskiego. Lecz prawda też, że, w przeciwieństwie do nas, kobiety nie grały tam pierwszych skrzypiec w towarzystwie, co u nas nadaje rozmowie charakter frywolny i niedorzeczny i eliminuje z niej wszelką treść poważną; zapewne w znacznej mierze dzięki temu odwaga osobista liczy się u nas w dobrym towarzystwie bardziej od każdej innej właściwości, chociaż jest to przecież na dobrą sprawę cnota zgoła podrzędna, po prostu cnota podoficerów, ba, cnota, którą nawet zwierzęta nas przewyższają, skoro się np. powiada: „odważny jak lew”. Co więcej jednak, w przeciwieństwie do wspomnianego twierdzenia zasada honoru rycerskiego stanowi często niezawodny azyl, w sprawach wielkich – dla nieuczciwości i zła, w małych – dla złego wychowania, braku względów i chamstwa; ludzie znoszą mnóstwo bardzo dokuczliwych przywar, bo nikt nie ma ochoty, krytykując je, nadstawić karku. – Zgodnie z tym wszystkim, co tu powiedziano, obserwujemy pełny rozkwit pojedynku, w którym leje się krew, właśnie w narodzie, który w sprawach politycznych i finansowych wykazał naprawdę brak poczucia honoru; jak sprawa ta wygląda w stosunkach prywatnych, można dowiedzieć się od ludzi, którzy mają pod tym względem doświadczenie. Co się tyczy zaś uprzejmości i społecznej kultury tego narodu, zostały one dawno uznane za wzorzec negatywny.
Wszystkie więc rzekome uzasadnienia nie wytrzymują próby. Słuszniej można by twierdzić, że podobnie jak zbity pies znów warczy, a pogłaskany znów się łasi, tak leży też w naturze człowieka, że odpowiada wrogością na przejawy wrogości, a gniewem lub irytacją na objawy pogardy lub nienawiści; dlatego już Cyceron mówił: „Bo zniewaga ma swoje żądło, którego ludzie zacni i czuli na urazę ścierpieć nie mogą”; nigdzie zresztą na świecie (pomijając kilka zbożnych sekt) nie znosi się cierpliwie obelg ani tym bardziej bicia. Natura jednakże nie domaga się w żadnym wypadku niczego poza stosowną odpłatą, nigdy zaś, by zarzut kłamstwa, głupoty lub tchórzostwa karać śmiercią; staroniemiecka zasada „policzek płaci się sztyletem” jest oburzającym przesądem rycerskim. W każdym razie odpowiedź lub zapłata za zniewagę jest kwestią gniewu, w żadnym zaś wypadku honoru i obowiązku, jak ujmuje sprawę zasada honoru rycerskiego. Jest raczej rzeczą pewną, że wszelki zarzut może zranić o tyle tylko, o ile jest słuszny, a widać to choćby po tym, że nawet najsłabsza, lecz trafna aluzja rani znacznie głębiej niż najcięższe bezpodstawne oskarżenie. Kto zatem wie na pewno, że nie zasługuje na zarzut, może nim wzgardzić i uczyni to. Natomiast zasada honoru żąda od niego, aby okazał wrażliwość, której bynajmniej nie ma, i pomścił krwią zniewagę, której bynajmniej nie odczuwa. Marną jednak opinię musi mieć o własnej wartości ten, kto pośpiesznie tłumi każdą podważającą ją wypowiedź, aby nie nabrała rozgłosu. Zatem prawdziwy szacunek dla siebie pozwoli na prawdziwą obojętność na wypadek zniewagi, a gdzie go brak, mądrość i ogłada skłonią do ratowania pozorów i ukrycia gniewu. Gdybyśmy zatem uwolnili się od przesądów rycerskiego honoru, gdyby nikt już nie sądził, że wymyślaniem można ująć coś honorowi drugiego człowieka lub odzyskać własny, gdyby też każda krzywda, każde chamstwo i brutalność nie mogły uzyskać natychmiast usprawiedliwienia przez gotowość satysfakcji, tj. gotowość do walki w ich obronie, wówczas rozpowszechniłby się rychło pogląd, że gdy dochodzi do wymysłów i obelg, pobity jest w tym boju zwycięzcą i że, zniewagi, jak procesje kościelne, wracają zawsze tam, skąd wyszły. Następnie nie wystarczyłoby wówczas, jak obecnie, okazanie grubiaństwa dla zachowania racji; rozwaga i rozsądek dochodziłyby wówczas całkiem inaczej do głosu niż dziś, kiedy trzeba zawsze najpierw zważyć, czy nie urażają one w jakiś sposób poglądów ludzi ograniczonych i głupich, których alarmuje i złości sama ich obecność, i czy w rezultacie nie trzeba będzie zagrać w kości, stawiając głowę, w której rezydują, przeciw czerepowi, gdzie głupota ma swe siedlisko. Przewaga duchowa zdobyłaby wówczas w społeczeństwie należny sobie prymat, który dziś, co prawda skrycie, przysługuje przewadze fizycznej i ułańskiej brawurze, a w rezultacie najlepsi ludzie mieliby choć o jeden powód mniej do ucieczki od towarzystwa. Tego typu zmiana wniosłaby zatem prawdziwy dobry ton i przetarłaby drogę naprawdę dobremu towarzystwu, w formie, w jakiej niewątpliwie istniało ono w Atenach, Koryncie i Rzymie. Kto chciałby poznać próbkę tego, temu polecam przeczytanie Uczty Ksenofonta.
Niewątpliwie jednak ostatnie słowo w obronie kodeksu rycerskiego będzie brzmiało: „Ejże, przecież wtedy każdy mógłby, zachowaj Boże, innego uderzyć!”. – Mógłbym na to pokrótce odpowiedzieć, że u tych 999 na 1000 członków społeczeństwa, którzy kodeksu tego nie uznają, zdarza się to dość często, nikt jednak od tego nie umiera, gdy tymczasem u jego zwolenników każde uderzenie jest z reguły śmiertelne. Chciałbym jednak rozważyć sprawę bardziej szczegółowo. Wielokrotnie usiłowałem znaleźć bądź w zwierzęcej, bądź w rozumnej naturze człowieka jakiś rozsądny lub przynajmniej przekonywający powód, jakieś uzasadnienie nie za pomocą obiegowych zwrotów, lecz jasnych pojęć, czemu w części społeczeństwa ludzkiego panuje tak mocne przekonanie, że uderzenie jest rzeczą okropną. Daremnie. Uderzenie było i będzie niewielką krzywda cielesną; każdy człowiek może ją wyrządzić innemu, ale dowodzi przez to tylko tyle, że jest silniejszy lub zręczniejszy, lub że tamten się go nie wystrzegał. Nic więcej analiza nie wykazuje. (...)
Ludzie bardziej kulturalni chętnie tego unikają, zachowując z jednej i drugiej strony powściągliwość. Lecz kazać wierzyć jakiemuś narodowi lub choćby jakiejś klasie, iż odebranie ciosu jest strasznym nieszczęściem, które musi pociągnąć za sobą mord i zabójstwo, to okrucieństwo. Na świecie o wiele za dużo prawdziwych nieszczęść, aby można było sobie pozwolić na powiększanie ich liczby o nieszczęścia wyimaginowane, które pociągają za sobą prawdziwe; lecz takie są skutki owego głupiego i złośliwego przesądu. W konsekwencji muszę więc potępić nawet to, iż rządy i ciała ustawodawcze popierają ten przesąd, ponieważ usilnie nalegają, by zniesiono wszelkie kary cielesne w cywilu i w wojsku. Wydaje im się, że działają w tym wypadku w interesie ludzkości, w rzeczywistości zaś dzieje się na odwrót, gdyż pracują nad umocnieniem tego zgubnego, sprzecznego z naturą obłędu, który pociągnął już tyle ofiar. Ilekroć ma miejsce występek, z wyjątkiem najcięższych, najpierw przychodzi człowiekowi na myśl chłosta, jest więc najbardziej naturalną karą: do kogo nie przemawiają argumenty, do tego przemawia chłosta, jest zaś rzeczą równie właściwą jak naturalną karanie umiarkowaną chłostą człowieka, którego nie można ukarać grzywną, bo nic nie posiada, ani utratą wolności, bo usługi jego są potrzebne. Przeciw temu nie wysuwa się też żadnych argumentów, lecz tylko frazesy o „godności ludzkiej”, które nie opierają się na jasnych pojęciach, lecz znów na zgubnym przesądzie, o którym była mowa”... (A. Schopenhauer, „W poszukiwaniu mądrości życia”, t. 2, Warszawa 2002, s. 470 i in.).

Nie będziemy podejmowali szczegółowej polemiki z filozofem niemieckim, choć przecież nie ma on racji, gdy twierdzi, że pojęcie honoru rycerskiego nie istniało w starożytności. Istniało, a to zarówno w Rzymie i Helladzie, jak też w Chinach, Indii, Japonii, Korei i w innych pradawnych cywilizacjach. Myli się wielki gdańszczanin, gdy twierdzi, że poczucie honoru to dbanie o cudze zdanie. Jest to bowiem raczej poczucie wewnętrznej godności i odpowiedzialności przed Bogiem, samym sobą i bliskimi nam ludźmi. A. Schopenhauer był plebejuszem, to wiele wyjaśnia w jego postawie. A do czego prowadzi plebejskie niezrozumienie tego, czym jest honor, dość przykładów mamy w naszym wieku, wieku masowej kultury czyli wieku masowego braku kultury.
Pamiętać jednak musimy, że wybujałe poczucie honoru i godności dobitnie utrudnia kierowanie państwem i sterowanie masami ludności, na jego skutek bowiem może powstawać polifoniczna melodia zmierzająca przez nagromadzenie dysonansów do kakofonii i chaosu. Trzeba więc je też jakoś wyciszać. „Tak jak w republice potrzebna jest cnota, a w monarchii honor, tak samo w ustroju despotycznym potrzebny jest lęk. Co się tyczy cnoty, nie jest ona potrzebna; honor zaś byłby wręcz niebezpieczny... Ludzie zdolni wysoko cenić samych siebie, gotowi by wszcząć rewolucję: trzeba tedy, aby lęk pognębił wszystkie serca i zagasił najlżejsze nawet drgnienie ambicji”. (Monteskiusz, „O duchu praw”).
Z tym drastycznym dylematem psychologicznym miano do czynienia nie tylko w Rosji, ale też w Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii czy w księstwach niemieckich. Władcy moskiewscy często stosowali jako konkretyzację polityki „kija i marchewki” (po rosyjsku: „knuta i prianika”). Possevino m.in. opowiadał: „Jeśli komu przyznaje się wsie i pola, to nie przechodzą one na potomnych, chyba że prawo to potwierdzi książę, któremu wieśniacy płacą daninę z płodów rolnych i dają swą pracę, tak jak to czynią na rzecz swego pana. Resztę, jakkolwiek małą, zachowują na swoje utrzymanie lub zużywają. Z tego powodu właściwie nikt nie może siebie uważać za właściciela czegokolwiek i (chcąc nie chcąc) zależy od woli księcia.
Jeśli kto posiada więcej, tym bardziej czuje się zależny; bogatszy zaś tym większy odczuwa strach o siebie, ponieważ często wszystko przepada na rzecz księcia.
Dlatego także czy to dla wygody, czy to z ostrożności, nikt nie śmie pisnąć słówka. Wszelkim zaś spiskom przeciwdziała się przez przenoszenie rodzin bądź ludzi w różne miejsca – jest to raczej wygnanie niż wysłanie. Nawet w wypadku podejrzenia o spisek mordowano ludzi wraz z synami, córkami i poddanymi wieśniakami, całkiem niewinnymi.
Te metody były stosowane powszechnie także w innych krajach zarówno Europy, jak i Azji, przy czym nieraz częściej i bardziej zdecydowanie niż w państwie moskiewskim. Nawiasem mówiąc, z tej gleby wyrosła też teoria ogólna socjotechnik, mających na względzie obronę społeczeństw przed rozhuśtaniem.
Socjolog włoski Vilfredo Pareto w części drugiej „Traktatu o socjologii ogólnej” w następujący sposób opisuje środki eliminowania jednostek niekonwencjonalnych, wybitnych, honorowych czy utalentowanych, które mogłyby naruszyć dominację klasy (grupy, mafii) rządzącej: „1. Śmierć. Jest to środek najpewniejszy, lecz również najbardziej szkodliwy dla elity. Żadna rasa, zarówno ludzi, jak i zwierząt, nie wytrzyma długo tego rodzaju selekcji i wyniszczania najlepszych swych jednostek. Środek ten był szeroko stosowany w rodach panujących, szczególnie na Wschodzie. Ten, kto wstępował na tron, zabijał swoich bliskich, którzy mogliby pretendować do władzy. Arystokracja wenecka również wiele razy uciekała się do zabijania, aby zapobiec zamiarom tych, którzy chcieli zmienić ustrój państwa, lub owe zamiary stłumić albo po prostu po to, by usunąć obywatela, który stał się zbyt sławny ze względu na swoją siłę, męstwo czy zdolności.
2. Prześladowania, które nie posuwają się aż do kary śmierci: uwięzienie, ruina finansowa, niedopuszczanie do urzędów publicznych. Środek ten jest mało skuteczny. Stwarza męczenników, którzy są często bardziej niebezpieczni, niż gdyby zostawiono ich w spokoju. W niewielkim stopniu służy lub wcale nie służy klasie rządzącej, lecz nie jest nazbyt szkodliwy dla elity jako całości, elity klasy rządzącej i klasy rządzonej. Wprost przeciwnie, czasami może przynieść korzyści, ponieważ prześladowanie pobudza wśród rządzonych energię i inne zalety charakteru, których często brakuje starzejącym się elitom, i grupa prześladowana może w końcu zająć miejsce klasy rządzącej.
(...) Opór klasy rządzącej jest skuteczny tylko wtedy, gdy jest ona gotowa posunąć się do ostateczności, używając bez skrupułów – kiedy zajdzie tego potrzeba – siły i broni; w przeciwnym razie opór nie tylko nie jest skuteczny, lecz może również przysłużyć się, czasem nawet w dużym stopniu, przeciwnikom. Najlepszym przykładem jest rewolucja francuska 1789 roku, w której opór władzy królewskiej trwał dopóty, dopóki był korzystny dla zwiększenia siły przeciwników, a ustał właśnie wtedy, kiedy władza królewska mogła ich zwyciężyć.” (...) Często niezdarny rząd postępuje tak, że tylko pobudza w przeciwnikach złość, popiera ich bunt, zapewnia ich jedność, a kiedy może bunt stłumić – nie czyni tego. „Jeśli jednak rząd postępuje w ten sposób, to nie czyni tego z powodu głupoty, lecz dlatego, że będąc, jak prawie wszystkie rządy krajów cywilizowanych, przedstawicielem „spekulantów”, nie może postępować inaczej. „Spekulanci” chcą głównie spokoju, który pozwala im na przeprowadzanie przynoszących zysk transakcji, i są gotowi kupić ten spokój za każdą cenę. Interesuje ich teraźniejszość i niewiele dbają o przyszłość, wystawiają bez najmniejszego wahania swoich obrońców na gniew przeciwników. Rząd karze swoich urzędników winnych tylko tego, że spełniali otrzymane polecenia; wysyła żołnierzy, aby stawiali opór buntownikom, z rozkazem nieużywania broni, zamierzając w ten sposób zachować wilka porządku i owcę tolerancji wobec mniej zapalczywych rywali. W taki sposób „spekulanci” mogli i mogą nadal przedłużać swoje panowanie. Jednak, jak to się często zdarza, te same kroki, które z początku przynoszą korzyści, po pewnym czasie zaczynają odnosić przeciwny skutek i doprowadzają do upadku rządów; przytrafiło się to wielu arystokracjom. Jeśli nadejdzie dzień, kiedy rządy „spekulantów” zamiast być użyteczne, staną się szkodliwe dla społeczeństwa, to będzie można powiedzieć, że działanie „spekulantów” prowadzące do ich upadku było dla społeczeństwa korzystne. Z tego punktu widzenia współczesny humanitaryzm może być w końcu także korzystny dla społeczeństwa; spełniłby on rolę podobną do tej, jaką spełniają pewne choroby, które niszcząc osłabione, zdegenerowane organizmy, uwalniają od nich zbiorowości ludzkie, a więc przynoszą im korzyść.
3. Wygnanie, ostracyzm. Są to środki dość skuteczne. W czasach współczesnych wygnanie jest chyba jedyną karą za przestępstwa polityczne, która przynosi więcej korzyści niż szkody temu, kto ją stosuje dla obrony władzy. Ostracyzm ateński nie przynosił ani dużych korzyści, ani dużych strat. Tego rodzaju środki nie wyrządzają żadnej szkody lub niewiele szkodzą rozwojowi przymiotów elity.
4. Zachęcanie do członkostwa w klasie rządzącej każdej jednostki, potencjalnie dla tej klasy szkodliwej, pod warunkiem, że zgodzi się jej służyć. Należy zwrócić uwagę na zastrzeżenie: „pod warunkiem, że zgodzi się jej służyć”. Gdyby warunek ten uchylić, to mielibyśmy po prostu opis krążenia elit, krążenia, które ma miejsce właśnie wtedy, kiedy elementy obce elicie zaczynają wchodzić w jej skład wnosząc do niej swoje poglądy, swoje cechy, zalety i przesądy. Jeśli jednak elementy te zmieniają swoją istotę i z wrogów stają się sprzymierzeńcami i sługami, to mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją, taką mianowicie, w której elementy cyrkulacji są usuwane.
Środek ten był stosowany w różnych czasach i przez wiele ludów; dziś jest prawie jedynym środkiem używanym przez demagogiczną plutokrację panującą w społeczeństwach i okazał się bardzo skuteczny, jeśli chodzi o utrzymanie władzy. Jest szkodliwy dla elity, ponieważ wzmacnia cechy, których ona i tak ma już w nadmiarze. Ponadto wraz z korupcją, która mu nieodłącznie towarzyszy, mocno osłabia charaktery i otwiera drogę tym, którzy umieją i chcą stosować przemoc, by zrzucić jarzmo klasy panującej. (...) Dopóki będzie mogła posługiwać się sprytem i korupcją, dopóty będzie prawdopodobnie zawsze zwyciężać; przegra jednak z łatwością, jeśli wkroczy przemoc i siła...” Opisane powyżej metody były i są nadal stosowane w skali globalnej.
*         *         *

Władzę na Rusi uważano za dar Boży, jako że bez władzy – jak pisała „Russkaja Prawda” – nie ma ani porządku, ani sprawiedliwości, a prostak zadręcza prostaka, gdy postrach zwierzchni ich nie hamuje: „Muczit smierd smierda biez kniaża słowa”... Masy ludowe zresztą zawsze i wszędzie miały do elity, także do szlachty, stosunek ambiwalentny: z jednej strony chciały się do niej upodobnić, z drugiej – zawistnie nienawidziły. Zauważył to m.in. Niccolo Machiavelli, w którego dziełach znajdujemy znamienne obserwacje, że przytoczymy tu tylko kilka z nich: W Rzymie trybuni ludowi... „szczególnie radzi byli temu, co godziło w szlachtę”, a ludowi „tak miły był własny interes i to wszystko, co szkodziło szlachcie... Głęboka i naturalna wrogość, jaka istnieje pomiędzy ludem i szlachtą, wynika z tego, że ci ostatni chcą rządzić, pierwsi zaś nie chcą podlegać ich zwierzchnictwu, i to jest przyczyną wszystkich trudności..., z tej bowiem sprzeczności interesów rodzą się wszystkie inne ujemne zjawiska wywołujące zaburzenia w republikach. Z tych właśnie powodów Rzym był wewnętrznie rozdarty...
A ponieważ pragnienia ludu rzymskiego były bardziej rozsądne [niż we Florencji], przeto i wystąpienia jego przeciwko nobilom łatwiej mogły być przez nich ścierpiane, tak, że ustąpili oni ze swych pozycji nie chwytając za broń i po chwilowych zatargach można było ustanowić prawo, które zadowalało lud i nie naruszało godności tamtych. Natomiast żądania ludu florenckiego były uwłaczające czci i niesprawiedliwe, tak że w obronie swych pozycji szlachta musiała walczyć ze wszystkich sił, co pociągało za sobą rozlew krwi i wygnania obywateli, prawa zaś, które się później ustanawiało, nie służyły dobru ogólnemu, lecz wyłącznie zwycięzcy. Zwycięstwa ludu rzymskiego przyczyniały się do wzrostu potęgi Rzymu, lud bowiem, pragnąc mieć te same co nobilowie uprawnienia w organach wykonawczych, w wojsku i we władzach, starał się być tak samo dzielny i sposobny jak i oni, pomnażały się przeto cnoty obywatelskie, a wraz z nimi rosła i potęga tego miasta; we Florencji zaś kiedy zwyciężył lud, szlachta pozbawiona została możliwości zajmowania stanowisk publicznych, chcąc zaś je odzyskać, musiała ona upodobnić się całkowicie w rządach, w sposobie myślenia i postępowania do ludu, czyli stać się w istocie i z wyglądu taka jak on... Szlachta pragnęła upodobnić się do ludu, ginęła jednak wskutek tego dzielność rycerska szlachty i szlachetność jej ducha. Zaś cnoty te całkowicie ludowi obce, nie mogły zakorzenić się w jego szeregach, tak że Florencja stawała się coraz bardziej prostacka i nikczemna”. Podobne zjawiska dawało się zaobserwować także w Rosji i innych krajach.
Warto być może uwypuklić okoliczność, że władcy Rosji byli znakomici w sztuce rządzenia masami, dokładnie zdawali sobie sprawę m.in. z mechanizmów organizacyjnych i socjopsychologicznych, o których pisał Niccolo Macchiavelli: „Książęta, gdy w ogóle nie mogą uniknąć nienawiści, powinni przede wszystkim starać się o to, by nie byli powszechnie nienawidzonymi; a gdy tego nie mogą osiągnąć, muszą usilnie dążyć do tego, aby uniknąć nienawiści tych grup, które są silniejsze. (...) Nienawiść można na siebie ściągnąć tak przez dobre dzieła, jak też złe. Dlatego... książę, chcąc utrzymać państwo, zmuszony jest do tego, by często nie być dobrym; skoro bowiem ta grupa – czy to będzie lud, czy żołnierze, czy możni – której, jak się zdaje, potrzebujesz, aby się utrzymać, jest zepsuta, wtedy wypada ci iść za jej kaprysem i dogadzać jej; w innym bowiem razie na złe wychodzą ci dobre dzieła. (...) Powinien tylko książę wystrzegać się wyrządzenia ciężkiej krzywdy komuś z tych, którymi posługuje się i których ma w swym otoczeniu i w służbie swego księstwa.
Trudno jest narodowi nawykłemu do władzy książęcej zachować swą wolność, (...) lud taki jest bowiem podobny do dzikiego zwierzęcia stworzonego do życia na swobodzie, które przyzwyczajono do pęt i oswojono po to tylko, aby następnie wyprowadzić je w szczere pole i pozostawić własnemu losowi. Nie umie ono paść się samo i nie wie, gdzie szukać sobie schronienia, dlatego też pada ofiarą pierwszego, kto zapragnie ponownie założyć mu pęta.
Tak samo dzieje się z narodem przywykłym do tego, że rządzą nim inni. Nie wie on, co jest dlań dobre, a co złe, nie zna swych nowych przywódców i jest im nieznany; dlatego też wkrótce znowu znajduje się w jarzmie, i to przeważnie cięższym od tego, które był z siebie zrzucił... Państwo odzyskujące wolność stwarza sobie zaciętych wrogów, a nie oddanych przyjaciół. Przeciwnikami jego będą bowiem ci wszyscy, którzy ciągnęli korzyści z rządów tyrańskich i tuczyli się bogactwami władcy, zabiegają więc o przywrócenie tyranii a zarazem swych przywilejów.
Z drugiej strony... nie zyskuje sobie takie państwo zwolenników, a to dlatego, że rząd wolny przyznaje zaszczyty i nagrody jedynie w ściśle określonych i uzasadnionych wypadkach, poza którymi nikogo nie honoruje ani nie nagradza. Tak więc ci, którym zaszczyty i korzyści przypadają w udziale, uważają, że sobie na nie zasłużyli, i nie czują się wcale zobowiązani wobec tych, którzy je im przyznali. Ponadto, dopóki używamy wolności, nie potrafimy docenić podstawowych jej dobrodziejstw: prawa do swobodnego, wolnego od wszelkiej obawy korzystania z własnego majątku, świadomości, że nic nie zagraża czci naszych żon i córek ani bezpieczeństwu nas samych. Nikt bowiem nie poczuje się zobowiązany wobec kogoś dlatego tylko, że ten nie uczynił mu nic złego...
Ten, kto „nie zabezpieczy się przed wrogami nowego ustroju, ten krótko utrzyma się przy władzy”. Nieszczęśliwi są jednak... władcy, którzy dla podporządkowania sobie wrogiego im ludu muszą chwytać się środków nadzwyczajnych. Ten bowiem, któremu wroga jest mniejszość, z łatwością i bez hałasu może się z nią uporać, ale ten, kto ma przeciw sobie cały naród, nigdy nie będzie bezpieczny, a im bardziej stanie się okrutny, tym więcej osłabną jego rządy. Dlatego najlepszą dla władcy rzeczą jest pozyskanie sobie przychylności ludu...
Lepiej jest być gwałtownym niż oględnym, gdyż szczęście jest jak kobieta, którą trzeba koniecznie bić i dręczyć, aby ją posiąść; i tacy, którzy to czynią, zwyciężają łatwiej niż ci, którzy postępują oględnie. Dlatego zawsze szczęście, tak jak kobieta, jest przyjacielem młodych, bo ci są mniej oględni, bardziej zapalczywi i z większą zuchwałością rozkazują... Pragnąc zagarnąć władzę w republice i narzucić jej jarzmo niewoli, należy odczekać, aż zepsucie, które się w niej zalęgło, powoli, pokolenie po pokoleniu, doprowadzi ją do chaosu; los taki z pewnością jej nie ominie, jeżeli... nie dokona się w niej odnowa dzięki zbawiennym przykładom oraz odpowiednim ustawom...
Chociażbyś... miał twierdze, nie ocalą cię one, jeżeli cię nienawidzi lud, bo gdy ten chwyci za broń, nie braknie nigdy cudzoziemców, którzy przyjdą mu z pomocą... Równie trudno i niebezpiecznie jest uczynić wolnym lud, który chce żyć w niewoli, co narzucić niewolę ludowi, który chce żyć wolny... Nie chce Bóg czynić wszystkiego, by nam nie odbierać wolnej woli ani części tej sławy, która nam się należy... A żadna rzecz nie przynosi mężowi, który świeżo wyrósł, takiej chwały, jak nowe prawa i nowe urządzenia przez niego stworzone... Żadna rzecz nie przysparza księciu takiego szacunku, co wielkie przedsięwzięcia i dawanie niepospolitego przykładu... W wielkim państwie rodzi się codziennie zło, na które potrzeba lekarstwa; im zło jest większe, tym skuteczniejsze powinno być lekarstwo... Toteż republika pragnąca zachować swą wolność winna codziennie podejmować nowe środki ostrożności.” Surowego rygoru np. nie wykluczając...
Władcy rosyjscy rozumieli, że władza jest siłą magiczną i że pozostaje siłą tylko tak długo, jak długo pozostaje magiczną i bezwzględną. W państwie moskiewskim obowiązywała żelazna dyscyplina, porządek i reglamentacja. Tak, by osobnicy niepowołani i przypadkowi, niepotrafiący panować nad samymi sobą (a zamaszysta dusza rosyjska ma skłonność do przekraczania wszelkich granic) nie mogli zakłócać regularnego funkcjonowania państwa. W krajach zamieszkałych przez ludność łagodną lub byle jaką, bezbarwną, nieobdarzoną silną energią witalną rygory nie są potrzebne. Mali ludzie sami siebie noszą „w ramach”, mocnych trzeba trzymać w żelaznych ryzach. A więc za zbyt śmiałe odezwanie się do monarchy bojarowi Atanazemu Buturlinowi Iwan IV kazał wyrwać język. Na dworze wielkiego księcia moskiewskiego Wasyla II, ojca Iwana Groźnego, obowiązywał rytuał podkreślający przepaść dzielącą poddanych od władcy. Nawet najbliżsi doradcy w listach do księcia musieli rezygnować z podpisywania się pełnym imieniem i nazwiskiem, wyrzekali się patronimików, pozostawiając jedynie żałosne, zdrobniałe „Wasiuk”, „Iwaszka”, „Fiedka” itp.
Szczególny protokół obowiązywał przy przyjmowaniu książęcych gości przybywających z zagranicy... By przybysze mieli dobre mniemanie o bogactwie i gęstości zaludnienia państwa, w dniu przyjęcia legacji zamykano wszystkie sklepy, kramy i warsztaty, a ludzi spędzano na trasę przejazdu cudzoziemców. Tłum powiększano gromadząc na ulicy służbę z domów bojarskich i szlacheckich, a nawet z okolicznych osiedli podmoskiewskich.
Władca moskiewski nigdy nie podlizywał się tłuszczy, nie kokietował jej, trzymał ją na dystans i to na mocnej smyczy. „Autorytet władcy naleje w zbytnim przybliżeniu... Aby rządzić, trzeba zachować dystans. Gdy płaszczyzna spojrzenia między władcą a poddanym z pochyłej zmieni się na poziomą, obydwaj nierzadko z obopólnym zdumieniem stwierdzą, że są do siebie podobni, mają te same ludzkie wady i przymioty. Znika wówczas blask władzy. Obaj stają się z powrotem ludźmi; władca nie może już kierować poddanym jak automatem; wielkość celów, do których zmierza, maleje... Poddany nie widzi już we władcy bezwzględnego bóstwa czy też machiny, która go zgniecie przy najsłabszej nawet próbie oporu, lecz takiego jak i on człowieka”... (A. Kępiński, „Psychopatologia władzy”).
Tak tedy car stale podkreślał dystans, który dzielił go od reszty obywateli. Był równie nieomal wszechpotężny i daleki jak Bóg. Starannie przemyślana, teatralizowana sceneria jego rzadkiego zjawiania się przed ludem musiała budzić zachwyt, podziw, karność, entuzjazm, ufność w potęgę jedynowładcy. Aby jednak obywatele czuli, że to „ich”, że to „dobry” car, monarcha musiał więc uczestniczyć od czasu do czasu w „ludowych” rytualnych imprezach, jak np. świąteczne nabożeństwa, uroczystości państwowe itp. Stwarzano też możliwość usłużnej prasie roztkliwiać się nazajutrz nad tym, jak to dobry car dał żebrakowi jałmużnę, jak pogłaskał po główce synka „prostych ludzi”, jak rozpytywał się o troski chłopów i rzemieślników... Wiele skutecznych socjotechnik stosowano też w polityce zagranicznej, przy tym korzystano chętnie z ogromnego doświadczenia i potencjału intelektualnego tradycji i kultury greckiej. Maksym Grek (Michał Trivolis) radził np. Iwanowi IV, by w polityce zagranicznej unikać rozpraszania sił i koncentrować się w pewnym okresie czasu na jednym tylko partnerze czy przeciwniku. Była to mądra socjotechnika, oparta na dalekowzroczności, karności i zdecydowanym działaniu w odpowiednim momencie.
Tak też niezmiennie postępowano w Państwie Rosyjskim przez całe wieki, nie tylko zachowując, ale i wciąż poszerzając to gigantyczne mocarstwo słowiańskie, oparte na karności i samodyscyplinie, kompletnie odmienne od np. pokrewnej biologicznie, lecz zupełnie obcej duchowo Polski. „Złota wolność” polska wcale nie musi stanowić powodu do dumy, lecz raczej do gorzkiej refleksji nad skutkami anarchii.
W jednym ze swych dzieł („Stanisław Konarski”, Warszawa 1926) znakomity historyk Władysław Konopczyński piorunował na pseudodemokrację szlachecką wieku XVIII: „Co za typy wyrodne hańbią salę sejmową, co za mowy wygłaszają panowie Chojeccy, Gurowcy, Trypolscy, a niestety i Małachowscy i Świdzińscy – co za manifesty komponują przeciwko sejmom panowie Wydżga, Morski, Strawiński, Podhorski, Leżeński, Szymakowski! Z jaką emfazą grzmi w kuźnicy praw najwyższy argument tych bawołów kontuszowych: „bom poseł wolny”, „bo w wolnym narodzie każdemu jest głos wolny do niepozwalania i nie powinien się z tego justyfikować”! Jak oni terroryzują ludzi myślących i prawomyślnych pijacką teorią: „Liberum veto est lex legum et frater legum”!
Jak wiemy, ta „teoria” nieraz stawiała Polskę nad skrajem przepaści, a w połączeniu z katolickim kwietyzmem niesłychanie osłabiała ducha polskiego i nasze państwo. W Rosji, podobnie jak w Niemczech i Anglii, ogromnym wzięciem cieszyła się myśl Fryderyka Nietzschego: „Słabi i wątli muszą wyginąć: oto pierwsza zasada naszej filantropii. I trzeba im w tym pomóc. Cóż jest bardziej szkodliwego niż wszystkie występki? Aktywna sympatia dla wątłych i słabych – chrześcijaństwo.
Chrześcijaństwo nazywane jest religią litości. Litość jest antytezą uczuć tonicznych, które potęgują energię poczucia życiowego: wywiera efekt depresyjny. Traci siłę, kto lituje się (...). Litość udaremnia prawo ewolucji, które jest prawem selekcji.
Jest to styl myślenia ludzi silnych, „nadludzi” zdolnych m.in. do kreowania państwa mocnego i rozwojowego. Widocznie nie było sprawą przypadku, że w XVIII wieku Polska upadła, a Rosja sięgnęła szczytów potęgi, tworząc zresztą szansę życiową także dla wielu Polaków. Jest też znanym faktem, że „w większym stopniu niż Austria czy Prusy ułatwiała kariery uczelniane Polakom Rosja”. (St. Brzozowski). W paszportach rosyjskich nie było rubryki „narodowość”, lecz tylko „wyznanie”. W wielu dziedzinach życia społecznego dyskryminacja w ogóle nie istniała, a przybysze z Polski i Litwy wręcz je zdominowali. Co więcej, liczne rzesze wykształconych i kulturalnych Rosjan żywiło do Polski i Polaków szczery szacunek, sympatię, a nawet podziw. I to mimo okoliczności, że w ciągu trzystu lat (XVI-XVIII st.) nabożeństwa w cerkwiach moskiewskich rozpoczynano i kończono klątwą rzucaną na Polskę, jej króla i jej naród. A jednak wciąż była w Rosji żywa więź emocjonalna ze swą zachodnią siostrą. Marek Górny („Genealogia”, t. 2, s. 47-48, 1992) zauważa: „Charakterystyczne, iż wiele rodzin rosyjskich starało się ustarożytnić swoje pochodzenie, odwołując się do polskich tradycji, szukając przodków właśnie w Polsce. (...) Ustarożytniali swoje pochodzenie poprzez szukanie przodków w Polsce, a niekiedy odwoływali się do samego tylko pochodzenia polskiego Rosjanie zajmujący różne miejsca w strukturze grupy szlacheckiej, także należący do jej elit. W każdym wypadku związki z Polską były postrzegane wówczas (XVII w.) w Rosji jako atrakcyjne. Przybywająca z Polski szlachta, mająca zamiar osiąść w Rosji, podkreślała zatem swoje polskie pochodzenie.
Ciekawe, że w źródłach rosyjskich spotyka się rodziny polskiego pochodzenia, jakich w ogóle nawet w samej Polsce urzędowo nie odnotowywano.
Przybysze z Litwy, Białorusi, Ukrainy i Polski przynosili do Rosji nie tylko manualne czy mentalne umiejętności w tej lub innej dziedzinie, lecz też nowego ducha, nacechowanego twórczą inwencją, pozytywną energią, swoistym kolorytem świata emocji i uczuć. To zaś niezmiernie urozmaicało i wzbogacało życie umysłowe i duchowe Rosji.
Konrad Lorenz w dziele „Regres człowieczeństwa” pisze: „Liczba jakościowo jednoznacznych emocji, takich jak nienawiść, miłość, zazdrość, zawiść, przyjaźń, żałoba, miłość macierzyńska, entuzjazm, oburzenie, radość, jest bardzo ograniczona.

Te przeżywane cechy jakościowe są równie ogólnoludzkie jak aprioryczne formy doświadczenia. Poszczególne wrodzone gotowości do doznawania rozmaitych uczuć są istotnie wrodzonymi formami doświadczenia. Odpowiadają one filogenetycznie zaprogramowanym normom zachowania człowieka, na które w różnych kulturach tradycja mogła się nałożyć w różny sposób; niemniej wolno nam chyba zaryzykować twierdzenie, że należą one najprawdopodobniej do pewnego uzasadnionego systemu ludzkiego życia społecznego, sprzyjającego utrzymaniu gatunku, że są zatem teleonomiczne... Pogląd, że wymienione przez nas, sterowane emocjami normy zachowania są teleonomiczne, wydaje się zrazu sprzeczny z faktem, że jedne są oceniane pozytywnie, inne zaś negatywnie. Entuzjazm i wierność w przyjaźni uznajemy  za godne pochwały, zazdrość i zawiść natomiast za godne potępienia, miłość macierzyńska uchodzi za rzecz szlachetną, zawiść o pokarm zasługuje naszym zdaniem na wzgardę, pomimo że owe dwa ludzkie sposoby zachowania także zaliczyć należy do instynktywnego „etogramu” człowieka. Wydaje się, że tę pozorną sprzeczność można tym wyjaśnić, że ludzie bardzo subtelnie wyczuwają, czy w społeczeństwie, w którym żyją, brak pewnego określonego sposobu zachowania, czy też jest on „oferowany” w nadmiarze. Jedno i drugie, nadmiar i brak, powodują zakłócenie równowagi nadrzędnego systemu”. Tym nadrzędnym systemem wydaje się być sposób zbiorowego bytowania danego etnosu, włącznie z życiem państwowym, rodzinnym, politycznym, religijnym, moralnym, estetycznym, gospodarczym. Nie ulega wątpliwości, że poszczególne etnosy w procesie rozwoju dziejowego dorobiły się własnego, oryginalnego stereotypu zachowań w każdej z wyżej wymienionych sfer i właśnie ten stereotyp odróżnia jeden etnos od drugiego. Wydaje się też, że bezpośrednio ze sobą sąsiadujące narody pod względem stereotypu zachowania etnicznego bardziej się różnią od siebie, niż oddalone od siebie nawzajem, szczególnie jeśli chodzi o narody silne, ambitne, rozwojowe. Istnieje coś w rodzaju etnopsychologicznej szachownicy na mapie narodowościowej Ziemi: Polacy, żyjący między Niemcami i Rosjanami bardzo mocno się różnią od jednych i drugich, a te z kolei wykazują pewne zbieżne cechy charakterologiczne. Z kolei Francuzi są dość podobni pod względem psychologicznym do Polaków, ale ostro się różnią od sąsiednich Brytyjczyków i Niemców.
Toteż rozległe i przebogate pod względem przyrodniczym tereny rosyjskie wywierały głęboki wpływ na Polaków, w ten czy inny sposób przenoszących się do Rosji. Krajobraz przyrodniczy bowiem narzuca ludziom rodzaj zajęć, odżywiania, poruszania się itd. oraz z biegiem lat determinuje całokształt kultury danego etnosu. Nie przypadkiem Stanisław Majewski napisał w swej głębokiej książce „Duch wśród materii” (Poznań 1927, s. 220), że „warunki klimatyczne rozdzieliły dusze narodowe na łagodne i napastnicze”. Profesor zaś Heinrich Graetz w słynnej swej „Historii Żydów” (t. 1, Warszawa 1929, s. 5) w następujący sposób opisywał warunki przyrodnicze Palestyny (Kanaanu) i ich wpływ na kształtowanie się zbiorowej duszy narodu: „Kraj, położony nad brzegami szumiącego morza, urozmaicony wyniosłymi górami, pagórkami, płaskowzgórzami i głębokimi dolinami, pobudza zamieszkującą go ludność, o ile nie jest zgoła pozbawiona zdolności, do czynów niepowszednich. Jeżeli kraj ten przedstawia nadto szczególne właściwości przyrody, prawidłowe opady wodne i prawidłowe pory roku, wysoką przeciętną temperaturę, a stąd bujną żyzność i wspaniałą roślinność, mało mgły, przez większą część roku zawsze pogodne i przezroczyste powietrze i inne jeszcze niezwykłe zjawiska, które ściągają na siebie uwagę, to nadają one wyższy polot ludowi i są mu bodźcem do rozwinięcia odrębnego życia umysłowego. Jeżeli na domiar serca takiego ludu w wieku dziecięcym zapłodniło nasienie duchowe, jeżeli gości w nim przeczucie, acz niejasne jeszcze, że powołany jest do wielkich czynów, które go od innych narodów odróżnią i wyosobnią, jeżeli przewodnicy tak wychowaniem jego pokierują, że to niejasne przeczucie nabierze mocy niezachwianego przekonania, to naród taki, w takim otoczeniu, niechybnie wyrobi sobie odrębne, niezatarte cechy charakteru”... Tenże autor w innym fragmencie cytowanego dzieła twierdzi, że „skwar południowy burzy krew w człowieku i popycha go do czynów gwałtownych i namiętnych, natomiast wiatr, co ze śnieżnych pól północy nadciąga, wraca mu chłodną rozwagę i zastanowienie.
Jak wiadomo, poszczególne narody różnią się (statystycznie rzecz ujmując) między sobą pod względem rasowo-biologiczno-fizjologicznym, np. grupą krwi itd. Wydaje się, że ten czy inny naród posiada też określoną dominującą tonację nastrojową, co, niekiedy nie bez przekąsu odnotowują narody sąsiednie (np. polskie powiedzenie „Litwin z czarnym podniebieniem”, niemieckie „polnische Wirtschaft” o Polakach, czy znane u wielu sąsiadów Rosji „russkaja swinja”). W tych i innych, łagodnie mówiąc „krytycznych” określeniach tkwi pewien walor diagnostyczny, stwierdzenie – jak powyżej – np. litewskiej mizantropii, polskiej skłonności do rozgardiaszu, rosyjskiego nieokrzesania. W książce „Nomogeneza” (1922) profesor L. S. Berg pisał: „Krajobraz geograficzny oddziaływuje na organizm w sposób konieczny (prinuditielno), zmuszając wszystkie indywidua do wariacji w określonym kierunku, na ile na to pozwala organizacja gatunku. Tundra, las, step, pustynia, góry, wody, życie na wyspach itd. – wszystko to nakłada szczególne piętno na organizmy. Te gatunki, które nie są w stanie przystosować się, muszą albo się przenieść do innego krajobrazu geograficznego, albo wymrzeć”. Życie zaś w określonym, w sposób naturalny uwarunkowanym i względnie odgraniczonym od reszty świata środowisku kształtuje specyficzny, niepowtarzalny, jak i dany krajobraz, stereotyp ludzkich zachowań. Tak powstają etnosy: jako przez stulecia trwający proces uniformizacji i standaryzacji zachowań (także zachowań językowych, ale nie wyłącznie) wielu osobników i całych grup ludzkich o różnym pochodzeniu, ale złączonych na danym odcinku czasoprzestrzeni wyrokiem losu. Ten odcinek czasoprzestrzeni nazywa się ojczyzna.  Lew Gumilow („Etnogeneza a biosfera Ziemi”) pisze: „Nie tylko osobne jednostki, ale i etnosy mają swą ojczyznę. Ojczyznę etnosu stanowi ten całokształt krajobrazów, w którym on po raz pierwszy ukształtował się jako nowy system. I z tego punktu widzenia brzozowe gaje, opola, ciche rzeki Wołgo-Okskiego międzyrzecza były takimiż pierwiastkami kształtującego się w XII-XIV w. etnosu wielkoruskiego, jak i ugro-słowiańska oraz tataro-słowiańska metysyzacja, przyniesiona z Bizancjum architektura świątyń, bylinny epos i baśnie o zaczarowanych wilkach i lisach. Dokąd by los nie rzucił ruskiego człowieka, on wie, że ma „swe miejsce” – Ojczyznę.” Określony całokształt stosunków przyrodniczo-socjalnych wywiera siłą rzeczy decydujący wpływ na rozwój duchowy zarówno rdzennych mieszkańców danego terenu, jak i osób tu względnie niedawno przybyłych. „Cały nabyty kompleks życia psychicznego oddziaływa na te procesy kształtowania się cywilizacji. Zmienia i formuje postrzeżenia, przedstawienia i stany, które akurat znajdują się w polu uwagi, którym wobec tego przypadło w udziale największe pobudzenie świadomości. Ten nabyty kompleks naszego życia psychicznego obejmuje nie tylko nasze przedstawienia, ale również wynikające z naszych uczuć określenia wartości i zrodzone z aktów naszej woli idealne wyobrażenia celu, a nawet nawyki uczuciowe i wolicjonalne. Polega on nie tylko na treściach, ale także na powiązaniach wytwarzanych między tymi treściami. Te powiązania są bowiem w takiej mierze rzeczywiste, w jakiej rzeczywiste są treści. Powiązania przeżywane są i doświadczane jako relacje między treściami przedstawień, jako wzajemne stosunki wartości, jako system środków i celów.
Ten tak powikłany kompleks obejmuje zestrój, który ma swą podstawę w strukturze życia psychicznego. Ze świata zewnętrznego pochodzi gra bodźców, które w życiu psychicznym odbijają się jako doznanie, postrzeżenie, przedstawienie; powstające w ten sposób zmiany przeżywane są i mierzone według ich wartości dla własnego różnorakiego życia uczuciowego, uczucia następnie wprawiają w poruszenie popędy, pragnienia i procesy woli; teraz oto albo rzeczywistość zostaje przystosowana do naszego własnego życia i jaźń wywiera zwrotnie wpływ na zewnętrzną rzeczywistość, albo też nasze życie dostosuje się do twardej i nieprzystępnej rzeczywistości. I tak oto zachodzi stałe wzajemne oddziaływanie między jaźnią i środowiskiem zewnętrznej rzeczywistości, w którym się ona znajduje. Na tym oddziaływaniu polega nasze życie. Rzeczywistość postrzeżeń, prawda przedstawień splata się w tym życiu z gradacją wartości, która od uczucia rozszerza się na całą rzeczywistość, od nich z kolei łańcuch zależności prowadzi ku energii woli i słusznym jej przejawom, tworzącym system celów i środków.
Ów kompleks życia psychicznego, choć w najwyższym stopniu złożony, działa jako całość na znajdujące się w polu uwagi przedstawienia czy stany; jego poszczególne składniki nie są w myśli jasno wyodrębniane i wyraźnie odróżniane, stosunki między nimi nie są dobrze uświadomione, a przecież posiadamy go i on oddziaływa; to, co znajduje się w świadomości, jest na niego zorientowane, przez niego ograniczone, określone i uzasadnione.” (Wilhelm Dilthey, „Wyobraźnia poety. Elementy poetyki”, w: W. Dilthey, „Pisma estetyczne”, Warszawa 1982, s. 79-80).
Gdy zaś nakładają się na siebie nawzajem odmienne etniczne paradygmaty psychiczne, następuje ich interferencja, powodująca nieraz płodne i twórcze syntezy, oryginalne stereotypy zachowań emocjonalnych, intelektualnych, werbalnych i praktycznych. Weźmy dla przykładu sferę myślenia i działania politycznego. Nie od dziś wiadomo, że dominującym nurtem w Rosji był w tej materii autorytaryzm, gdyż rozległe terytorialnie i „kollażowe” pod względem etnicznym państwo naprawdę wymagało polityki twardej ręki, by móc utrzymać się w całości. A przecież to trwało tysiąc lat. Wierzono tu – i chyba słusznie – że naród trzeba stale utrzymywać w zbawiennym strachu. Ludzie zresztą kochają bać się. Chcą, by ktoś utrzymywał ich w ryzach i w stanie lęku i zmuszał do drżącej uległości. To dyscyplinuje, uspokaja w rezygnacji. W ten sposób ukryty głęboko w podświadomości lęk przed śmiercią otrzymuje realne odniesienie. Terror jest więc najskuteczniejszą, opartą na metafizycznych przesłankach, metodą rządzenia...
Ale z drugiej strony, tam gdzie panuje klimat strachu, terroru, prowizoryczności wszystkiego, nikt nie jest pewien swego losu. A tego uczucia ludzie bardzo nie lubią. Lęk wzbudza niepokój. Gdzie pachnie prochem, tam pachnie krwią, tam pachnie rewolucją. Stąd w dziejach Rosji pasma ciężkiego biurokratycznego ucisku są często przerywane buntami strasznymi, nieobliczalnymi i krwawymi. Po nich zaś ponownie nakładano na twarze ludzi żelazne obręcze przerażenia. Z drugiej strony, uważano tu nie bez racji, iż wartość rządu polega nie na tym, jaką rolę on odgrywa wśród innych rządów, lecz na tym, w jakim stopniu służy dobru i rozwojowi narodu, któremu przewodzi.
W Rosji cesarz był traktowany oficjalnie jako charyzmatyczny zastępca Boga na ziemi. Ten stosunek był znany jednak i w innych państwach, chodzi tu bowiem o zjawisko szersze, zwane „charyzmą dziedziczną”, a spotykane w wielu krajach zarówno Wschodu, jak i Zachodu, w różnych okresach historycznych. Charyzma jednostkowa bowiem ma tendencję do przekształcania się w charyzmę narodową. Aleksander Hertz w „Posłannictwie wodza” pisał: „Charyzma dziedziczna jest zjawiskiem późnym i wtórnym. Powstała z charyzmy osobistej jako postać stopniowo rozwijającej się instytucjonalizacji. Przetworzenie się charyzmatycznego przywództwa wojennego w twór trwały, uwarunkowane wejściem w stały okres ciągnących się wojen, tworzy królestwo. Władztwo nabiera tu charakteru trwałej instytucji posługującej się własnym aparatem rządzącym.
Istotną cechą tego władztwa jest ubóstwienie osoby panującej. Może ono mieć charakter bądź personalny, bądź instytucjonalny. W pierwszym wypadku mamy do czynienia z charyzmą jednostki, która swym zachowaniem i wartościowaniem kwalifikuje się jako istota boska. Ubóstwianie władcy wywodzi się tu z charyzmy bohatera. Wszelkie tego rodzaju personalne ubóstwienie ma cechy wybitnie rewolucyjne i łączy się z zerwaniem z jakimś przyjętym stanem rzeczy i z ustanowieniem nowego. Natomiast typ instytucjonalny zakłada, że władztwo jako takie, jako instytucja, ma boski charakter. Faktycznie rządzą bogowie, którzy na ziemi reinkarnują się w osobach swych monarszych przedstawicieli. Typ ten jest specyficznie konserwatywny i idzie w parze z tradycjonalizacją całej struktury społecznej. Władzę otrzymuje się na podstawie ściśle określonych zasad dziedziczno-charyzmatycznych, przy czym otwiera się szeroko pole do rozwoju wpływów zbiurokratyzowanej hierokracji.
Genetycznie rzecz biorąc, typ instytucjonalny wytwarza się z personalnego. Proces upowszechnienia się charyzmy personalnej prowadzi do trwałej instytucjonalizacji, z czym wiąże się zanik tych treści socjopsychicznych, które towarzyszyły pierwotnemu ubóstwieniu. Wytwarza się wtedy władztwo z łaski bożej, w którym moment charyzmatyczny sprowadza się coraz bardziej do roli tradycjonalno-przeżytkowej, a punkt ciężkości przenosi się na struktury biurokratyczne.
Wojewodowie rosyjscy uniżenie zwracali się do cara zdrabniając swe nazwiska: kniaź Piotr Kozłowskij nazywał siebie „chołop twoj Pietrusza Kozłowskoj”, a kniaź Bogdan Mieszczerskij „chołop twoj Bogdaszko Mieszczerskoj”; wojewoda Michaił Wojejkow – „chołop twoj Miszka Wojejkow”; wojewoda Wasilij Szeremietjew – „chołop twoj Waśka Szeremietjew”... W tym samoponiżeniu jest coś z gestu uległości, praktykowanego wśród szakali: słabszy osobnik pada na grzbiet przed mocniejszym, a ów się odwraca pogardliwie i polewa go moczem. Nie dziw tedy, że Possevino napisze w „Moscovii”: „Ponieważ książę uważa się za jedynego pana i dziedzica wszystkich prowincji i tego, co w nich jest, więc dobra i majątki ziemskie daje komu chce; komu zaś i kiedy chce zabrać, zabiera. To także sprawia, iż Moskwicini nie odchodzą od swojej schizmy i na wojnę idą bez wynagrodzenia. Są zaś tak zależni od woli księcia, że dokądkolwiek ich wysyła, tam spiesznie przybywają, czynią to nie ze względu na siebie, ale ze względu na dzieci, którym, jeśli się czymś zasłużyły one lub ich rodzice, władca zostawia cały majątek lub jego część.
W ten sposób książę chce być absolutnym panem nie tylko dobytku i ciał, lecz także dusz i myśli. Ponieważ zaś chce wszystko wiedzieć, co się dzieje pośród poddanych, nikt nie śmie nawet ust otworzyć, a jeśli już coś powie, to albo dla zjednania sobie łaski, albo dla uniknięcia kary. (...)
Charakter błędów, w które uwikłali się Moskwicini, można tłumaczyć tym, że przed 500 laty Włodzimierz [kijowski – J.C.], przejął wiarę chrześcijańską od schizmatyków. Ciesząc się bowiem tą wiarą i uważając ją za wielkie dobro, uwierzyli łatwo we wszystko, co im Grecy (zazdrośni o rzymską chwałę i pobożność) naopowiadali o łacinnikach. Wychowani w tej opinii od młodych lat, czytając zafałszowaną kronikę i nie mając nikogo, kto by im te oszczerstwa z umysłów wyrwał, czuli wielką niechęć do katolików. Przeto za największą obelgę uważają powiedzenie: „Obyś należał do wiary łacińskiej”. Jeśli zaś widzą, że prości ludzie czczą obraz, przed którym modlą się również katolicy, powiadają: „Nie czcij, ponieważ ci nie są naszej wiary”.
Iwan Groźny miał siedem „żon”. Były to: Anastazja Jurjewa, Maria Temriukowa, Marfa Sobakina, Anna Kołtowskaja, Anna Wasilczikowa, Wasylisa Mielentjewa, Maria Nagaja. W 1581 roku car zabił swego 27-letniego syna Iwana. Antonio Possevino opisuje ten przypadek w następujący sposób: „Niewiasty szlacheckie i zamożne zwykle wkładają na siebie trzy suknie, w zależności od pory roku – ciężkie lub lekkie. Jeśli są ubrane tylko w jedną suknię, mają złą opinię. Trzecia żona syna Iwana ubrała się w jedną prostą suknię z tego powodu, że była w ciąży i nie spodziewała się żadnej wizyty u siebie. Kiedy tak ubrana odpoczywała na ławie, odwiedził ją wielki książę. Natychmiast podniosła się na jego widok, nic to go jednak nie wzruszyło. Wymierzył jej policzek, a następnie zbił ją laską, którą nosił, tak że następnej nocy poroniła chłopca. Tymczasem przybiegł do ojca syn Iwan i powstrzymywał go, aby nie bił jego żony. Tym ściągnął na siebie gniew i uderzenia ojca, który tą samą laską zadał mu silny cios w głowę i ciężko go zranił. Przedtem jeszcze rozgniewany na ojca syn wypominał mu wiele doznanych od niego krzywd w tych słowach: „Umieściłeś moją pierwszą żonę bez żadnego powodu w klasztorze, z drugą postąpiłeś tak samo, oto teraz trzecią bijesz, aby straciła syna, którego nosi w łonie”.
Zraniwszy syna ojciec pożałował tego, zawezwał więc natychmiast lekarzy (...), lecz lekarstwa nie pomogły”... Synobójstwo było jednak nawet dla takiego potwora znacznym wstrząsem. Po nim „książę na skutek zmartwienia (lub szaleństwa) co noc zrywał się z łóżka, ciężko wzdychał i czepiał się rękami ściany sypialni tak, że z trudnością słudzy układali go na posłaniu na ziemi”...
Okrucieństwa Iwana IV Groźnego stały się wzorcem dla panów rosyjskich, jak mają traktować swych poddanych. Każdy dławił tego, kogo miał pod sobą. Ale i panów mordowano z podobnąż bezwzględnością. Oto jak historyk Mark Fournier opisuje śmierć cesarza Piotra III. „Car został zamordowany przez kochanków swojej żony. Aleksy Orłow i Tiepłow przygotowali mu truciznę pośród rozmowy, pijąc wraz z carem. Po pierwszej szklance uczuwszy działanie trucizny, nie chciał pić drugiej. Zbójcy rzucili się na cesarza, który na klęczkach prosił ich o życie. Orłow powalił go na ziemię i cisnąc pierś kolanami tłukł głowę o podłogę, starając się rękami zmiażdżyć czaszkę. Książę Bariatynskij nadbiegłszy na ten hałas wraz z Tiepłowem założył stryczek z serwety na szyję cesarza. Piotr broniąc się podrapał twarz księciu, ale we trzech obalili w końcu ofiarę i wpakowali mu do odbytnicy długi rozżarzony pręt, który popalił carowi trzewia nie pozostawiając żadnych śladów na zewnątrz. Katarzyna II kazała wystawić ciało męża swego w cerkwi Aleksandra Newskiego i ogłosiła, że Piotr III umarł z gwałtownej kolki.” O taką „kolkę” przyprawiano w Rosji po wielokroć ministrów, generałów, intelektualistów i reprezentantów pospólstwa. Celem zaś najwyższym tych działań bywało z reguły zachowanie potęgi państwa, jego jedności i jego ekspansji.
Karol Marks nazywał warstwę rządzącą Rosji carskiej „rasą zarazem panów i niewolników”, których ulubioną bronią w realizacji dążeń do panowania nad światem były „straszliwe oszczerstwa”, denuncjacje, intrygi, podłość, „natręctwo mongolskiego niewolnika”, korupcja, „najnędzniejsze niewolnicze podstępy”, a także bezpardonowe okrucieństwo. „Moskwa wyrosła i wychowała się w straszliwej i ohydnej szkole mongolskiej niewoli. Nabrała sił jedynie przez to, że stała się wirtuozem w sztuce niewolnictwa. Nawet wyzwoliwszy się, Moskwa nadal odgrywała swą tradycyjną rolę niewolnika, który stał się panem. Piotr Wielki połączył wreszcie polityczny spryt mongolskiego niewolnika z ambitnymi dążeniami mongolskich władców, którym Czyngis-Chan przekazał w testamencie podbój całego świata” (Karol Marks, „Rewelacje z dziejów dyplomacji XVIII wieku”). Wadim Kożinow pisze: „W XV-XVII wiekach Rosja o wiele bardziej związana była z Azją aniżeli z Europą”. A jeśli dodać dwa wieki pełnej zależności Rosji od Mongołów, otrzymamy ponad pół tysiąca lat przebywania w kręgu bardzo specyficznej kultury i cywilizacji, które nie mogły nie wywrzeć swego wpływu na styl myślenia, czucia, działania sfer rządzących. „Rosja budowała swoją potęgę najpierw za cara, potem za bolszewików; czynnikiem niezmiennym była ekspansja, a nie rodzaj rządów. Należy oczekiwać, że przyszły rząd rosyjski (...) pozostanie ekspansjonistyczny, ponieważ ekspansjonizm jest wyrazem woli mocy narodu rosyjskiego” (Francis Fukuyama, „Ostatni człowiek”, s. 75). Narodu, zaznaczmy, wypełnionego energią dziejotwórczą i niezbędną do realizacji wielkich celów bezwzględnością i zdolnością do znoszenia wyrzeczeń. [Na marginesie naszych rozważań zauważmy, że filozofia innego wielkiego i dynamicznego narodu naszych czasów, Amerykanów, była w swych źródłach zupełnie odmienna. Sztandarowa postać filozofii amerykańskiej Henri David Thoreau pisał: „Państwo to głupkowata instytucja, bojaźliwa niczym samotna kobieta ze swoimi srebrnymi łyżkami, która nie potrafi odróżnić przyjaciół od wrogów. Państwo nie jest uzbrojone w rozum ani w uczciwość wyższego rzędu, lecz w większą siłę fizyczną... Dopóty nie powstanie naprawdę wolne i oświecone państwo, dopóki państwo nie uzna jednostki za mocniejszą od siebie i niezależną siłę, z której wywodzi się cała jego własna siła i władza, oraz dopóki nie będzie odpowiednio tej jednostki traktowało”.
Pomijając zagadnienie, czy i na ile filozofia wpływa na życie państwowe, zadajmy sobie pytanie: jakie były cechy wspólne mentalności rosyjskiej i amerykańskiej, które umożliwiły, iż te dwa kraje stały się w XX wieku supermocarstwami. Wydaje się, że były im wspólne takie cechy charakterologiczne jak poczucie własnej godności, siły i misji dziejowej, nastawienie transgresyjne, energia i zmysł dyscypliny socjalnej. Nawiasem mówiąc, kilka ciekawych uwag o tych wielkich narodach poczynił w połowie XIX wieku myśliciel francuski Alexis de Tocqueville, który w 1848 roku pisał: „Żyją dzisiaj na ziemi dwa wielkie narody, które – choć odmienne były ich początki – zdają się zmierzać ku jednym celom. Są to Rosjanie i Angloamerykanie. Oba rozwinęły się niepostrzeżenie i podczas gdy uwaga świata zaprzątnięta była czym innym, nagle znalazły się w pierwszym szeregu narodów. Ludzkość dowiedziała się o ich narodzinach niemal w tej samej chwili, w której dowiedziała się o ich potędze.
Rzec by można, że wszystkie inne narody osiągnęły już to, co miały osiągnąć, podczas gdy te dwa ciągle pną się w górę. Wszystkie inne narody zatrzymały się już w miejscu lub rozwijają się z największym wysiłkiem – one zaś lekko i pośpiesznie kroczą ku potędze, której granic umysł ludzki nie potrafi przewidzieć... Ich punkty wyjścia są różne i odmienne są ich drogi, lecz na mocy tajemnych planów Opatrzności zdają się powołani do tego, by kiedyś w rękach każdego z nich znalazły się losy połowy świata... Jeden naród jest z natury niefrasobliwy i skłonny do entuzjazmu, inny rozważny i wyrachowany. Związane to jest z samą biologiczną konstytucją narodu lub z jakimiś ukrytymi przyczynami, których nie znamy.
Są narody, które kochają się w okazałości, wrzawie i radości, i gotowe są bez żalu przepuszczać miliony. Są i inne, które cenią sobie tylko prywatne przyjemności i wydają się wstydzić objawów ukontentowania.
W pewnych krajach wielką wagę przykłada się do piękna oraz okazałości budowli publicznych. Dla innych dzieła sztuki nie posiadają żadnej wartości i pogardza się nimi tak samo jak wszystkim, co nie przynosi pożytku. Pewne narody wysoko cenią sobie sławę, inne przede wszystkim pieniądze.
Pominąwszy charakter praw, wszystkie te tendencje w bardzo istotny sposób wpływają również na gospodarowanie finansami państwa.
Jeżeli Amerykanom nigdy nie przyszło do głowy wydawać pieniędzy na święta publiczne, nie dzieje się to wyłącznie z tej przyczyny, że lud sam przegłosowuje podatki, ale i dlatego, że nie lubi się bawić.
Jeżeli Amerykanie nie stosują ozdób w swej architekturze oraz cenią tylko rzeczowe i materialne korzyści, to dzieje się tak nie dlatego tylko, że są społeczeństwem demokratycznym, ale i dlatego że są narodem kupców.
Zwyczaje życia prywatnego przenikają do życia publicznego i dlatego należy dobrze odróżnić oszczędności wynikające z charakteru instytucji od tych, które są następstwem zwyczajów i obyczajów”... Ten temat był kontynuowany przez naukę kolejnych epok.
Socjologowie USA uważają, że na system aksjologiczny Amerykanów składają się następująco orientacje:
1. Achievement and Success („In our highly competitive society we value the success story (...), the dream of occupational and economic success”);
2. Activity and Work („The United States is a land of busy people who stress disciplined, productive activity as a worthy end in itself”);
3. Moral Orientation („Americans tend to be moralists, judging the world in terms of right and wrong. Even those who do not follow some specific moral code tend to evaluate the behavior of others within an ethical framework”);
4. Humanitarian Mores („Americans believe in being kindly and helpful and in coming spontaneously to the aid of others”);
5. Efficiency and Practicality („The streamlined efficiency and tremendous productivity of United States industry provide Americans with a standard against which they judge the rest of the world”);
6. Progress („Orientation toward the future (...) a conviction that things should constantly get better and better. Optimism express the belief that man’s social condition can be improved”);
7. Material Comfort („Americans value „the good life” and constantly seek to improve their standard of living. They like to enjoy material possessions and physical comforts of all kinds”);
8. Equality. („Even thought the United States is a stratified society, its members constantly arow a commitment to equality”...);
9. Freedom. („This term has almost a religious connotation for Americans... people in the United States feel that they are, and must remain, „free”);
10. External Conformity... („The behavior of Americans implies a value orientation that most of them verbally disarow);...
11. Science and Secular Rationality... („Americans... belief in the potential of science amounts almost to a religious faith”);
12. Nationalism – Patriotism („Most American feel that their country „has been good to them”, and few express and desire to live elsewhere”);...
13. Democracy („American are convinced that it is the essence of their form of government. They subscribe deeply to the principle that every man should have a voice in his political destiny”);
14. Individual Personality („To Americans, every individual should be independent, responsible, and self-respecting... The freedom of the individual is carefully safeguarded by law”);
15. „Racism and Related Group-Superiority Themes” („... the differential evaluation of racial, religious, and ethic groups... Americans as a group continue to downgrade some categories of citizens”).” (Melvin L. De Fleur, William V. D’Antonio, Lois B. De Fleur, “Sociology: Human Society”, Glenview, Illinois, Brighton 1973, p. 120-122).
Jest ewidentne, że szereg spośród tych cech charakteryzuje też Rosjan jako zbiorowość historyczną. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że stereotypy zbiorowych odruchów mentalno-emocjonalnych są źródłem także odpowiednich stereotypów behawioralnych, z których niektóre są „mocarstwotwórcze”... „Prawidłowości życia psychicznego jednostki przekształcają się w prawidłowości życia społecznego... Rozwój staje się nieograniczony wskutek ciągłości pokoleń... W ten sposób powstaje ciągłość pracy społecznej, wzrasta użyta w niej energia umysłowa i rośnie zróżnicowanie produktów pracy. Te racjonalne czynniki, które działają w życiu społeczeństwa i zostają rozpoznane w psychologii społecznej, podlegają warunkom, które stanowią wewnętrzną istotę bytu historycznego: rasa, klimat, stosunki życiowe, rozwój stanowy i polityczny, swoiste cechy jednostek i ich grup nadają każdemu wytworowi duchowemu jego szczególny charakter; przy całej tej różnorodności powstają jednak z zawsze tej samej struktury życia te same struktury celowe, aczkolwiek w różnych historycznych modyfikacjach; określam je jako systemy kultury”. (Wilhelm Dilthey, „O istocie filozofii”, Warszawa 1987, s. 55).
*         *         *

Omówiliśmy powyżej genetyczne powiązania kultury politycznej Rosji z tradycją mongolską. Jednak Niektórzy intelektualiści bardziej akcentowali więzi Rosji z Bizancjum, nie z Mongolią. Głos w tej sprawie zabierali też m.in. literaci, tak żydowsko-rosyjski poeta Josif Brodski („Ucieczka z Bizancjum”, „Zeszyty Literackie” 1985, nr 15) pisał: „Przy całej swej greckości, Bizancjum należało do świata o zupełnie odmiennych ideach na temat wartości ludzkiej egzystencji od tych, które obowiązywały na Zachodzie: w – jakkolwiek pogańskim – Rzymie. (...) Jeśli w Atenach Sokrates mógł być sądzony na jawnym procesie i mógł wygłaszać całe przemówienia – aż trzy! – w swojej obronie, w Isfahanie, powiedzmy, lub w Bagdadzie taki Sokrates byłby natychmiast wbity na pal lub obdarty za skóry i skończona sprawa. Nie byłoby dialogów platońskich ani neoplatonizmu, nic. I nie było. Byłby tylko monolog Koranu: i był. Bizancjum było mostem prowadzącym do Azji, ale ruch na nim odbywał się w przeciwnym kierunku. Oczywiście, Bizancjum zaakceptowało chrześcijaństwo, ale było ono tam skazane na orientalizację. (...) Och, niestety powiem, iż wszyscy ci bizantyjscy scholastycy, cała uczoność Bizancjum i kościelna żarliwość, jego cezaro-papizm, jego teologiczna administracyjna śmiałość, wszystkie triumfy Focjusza i jego dwudziestu abatem, wszystko to wzięło się z kompleksu niższości tego miejsca, najmłodszego patriarchatu zmagającego się ze swoim własnym etnicznym bezładem. (...)
Ruś nie mogła nigdzie ujść przed Bizancjum – w tym samym stopniu, w jakim Zachód nie mógł ujść przed Rzymem. I tak jak Zachód zarastał w ciągu stuleci rzymskimi kolumnami i prawem, Ruś stawała się naturalną ofiarą geograficzną Bizancjum. (...) Ruś otrzymała lub wzięła z Bizancjum wszystko: nie tylko liturgię chrześcijańską, ale także chrześcijańsko-turecki system zarządzania państwem (...). Jedyną rzeczą jaką Bizancjum porzuciło w drodze na Zachód, były jego godne uwagi herezje – monofizytów, arian, neoplatończyków, itd., stanowiących samą istotę życia literackiego i duchowego. Ale ta ekspansja na północ nastąpiła w czasie rosnącej dominacji półksiężyca, i czysto fizyczna siła Wysokiej Porty hipnotyzowała Północ w daleko większej mierze niż teologiczne polemiki scholastyków”.
Wyraz swoim poglądom na dzieje Rosji znakomity poeta dał także w swych dziełach literackich, nie tylko w esejach historycznych. W 1966 roku Josif Brodski napisał historiozoficzny wiersz pt. „Postój w pustyni”, w którym czytamy:
Tak mało teraz w Leningradzie Greków,
żeśmy zburzyli Kościół Grecki, aby
na jego miejscu salę koncertową
postawić. Jest coś w tej architekturze
beznadziejnego, chociaż sama przez się
sala na tysiąc albo więcej miejsc
beznadziejnością nie tchnie. To świątynia.
Świątynia sztuki. Nie zawinił nikt,
że większą kasę daje dziś wokalna
wirtuozeria niż rytuał wiary.
Szkoda jedynie, że z daleka teraz
będziemy oglądali nie kopułę,
tylko płaszczyznę szpetną nieskończenie.
Lecz co się tyczy szpetoty proporcyj,
nie ona wszak dokucza człowiekowi,
stokrotnie częściej – proporcje szpetoty.

Świetnie pamiętam, jak burzono kościół.
Było to wiosną, o tej porze zwykłem
pewną tatarską odwiedzać rodzinę,
która mieszkała nieopodal. Stamtąd
przez okno widać było Kościół Grecki.
Wszystko się rozpoczęło od tatarskich
rozmów, następnie dźwięki się wmieszały,
co na początku zlewały się z mową,
a wkrótce zagłuszyły ją doszczętnie.

Dźwig wjechał do ogrodu kościelnego
z ciężarem podwieszonym na ramieniu
i mur łagodnie poddał się ciosowi.
Głupio się nie poddawać, skoro jest się murem,
a naprzeciwko – to, co burzy.
Ponadto dźwig miał prawo go uważać
za przedmiot sobie podobny poniekąd,
nie ożywiony. A w nie ożywionym
świecie przedmioty nie oddają ciosów.
Z kolei stado tam spędzono wszelkich
koparek, walców. O późnej godzinie
usiadłem w mroku na gruzach absydy.
W wyrwach ołtarza kłębiła się noc.
Więc przez te wyrwy podglądałem teraz
umykające tramwaje, korowód
mętnych latarni; i to, czego zwykle
spotkać w kościele nie ma się okazji,
teraz widziałem przez pryzmat kościoła.

Kiedyś tam, kiedy już nie będzie nas,
dokładniej – po nas, lecz na naszym miejscu,
powstanie także coś takiego, że
każdy, kto znał nas, wpadnie w przerażenie.
Lecz tych, którzy nas znali, będzie mało.
Podobnie, starej hołdując pamięci,
na dawnym miejscu, zdarza się, że pies
zadziera łapę... Płot zniesiony dawno,
a jemu ciągle tu się roi płot.
Jego rojenia przekreślają jawę,
lub może ziemia zachowała zapach,
asfalt zapachu psiego nie pokonał.
I cóż kundlowi do szpetnego domu?
Dla niego jest tu ogród. Nic innego.

I to, co oczywista dla człowieka,
dla psa jest absolutnie obojętne.
To właśnie nosi miano „psiej wierności”.
I jeśli serio mówić o sztafecie
pokoleń – wierzę tylko w tę sztafetę.
Ściślej, w tych wierzę, którzy czują zapach.

Tak mało teraz w Leningradzie Greków
i u ogóle niewielu poza Grecją.
W każdym zaś razie, zbyt niewielu, aby
przybytki wiary zachować. A wiary
w to, co stawiamy, nikt nie żąda od nich.
Jedną jest widać rzeczą ochrzcić naród,
zaś dźwigać krzyż – zupełnie inną rzeczą.
Oni to jedno mieli posłannictwo.
Wypełnić go do końca nie zdołali.
Zarosło perzem pole nie orane.
„Ty, siewco, sochy swojej strzeż, a my
zdecydujemy, kiedy się skłosimy”.
Lecz oni sochy swojej nie ustrzegli.

Dzisiejszej nocy spoglądałem przez okno
i myślę, dokądśmy zawędrowali?
Od czego bardziej jesteśmy dalecy;
Od prawosławia czy od hellenizmu?
A czemu bliscy? Co jest tam, przed nami?
czy nas nie czeka teraz nowa era?
I jakie nasze wspólne posłannictwo?
I cośmy winni złożyć mu w ofierze?
(Przełożył Wiktor Woroszylski)

Przypomnijmy w tym miejscu także kontrowersyjne, aczkolwiek bardzo wiele dające do myślenia, zdania o Rosji Emile’a Ciorana z jego świetnej książki „Historia i utopia”: „Rosja nigdy nie zadowoliła się przeciętnymi nieszczęściami, bez względu na to, czy sprowadzała je na siebie czy tylko je znosiła. Podobnie będzie w przyszłości. Rosja spadnie na Europę siłą fizycznego fatalizmu, bezwładem masy, nadmiernej i chorobliwej witalności, tak sprzyjającej powiększaniu imperium (w którym materializuje się zawsze megalomania narodu), spadnie siłą swego zdrowia, pełnego niespodzianek, grozy i tajemnic, powołanego do służby idei mesjańskiej, tej podwaliny i zapowiedzi podbojów. Kiedy słowianofile utrzymywali, że Rosja ma zbawić świat, posługiwali się eufemizmem: świata nie da się zbawić, jeśli nie roztacza się nad nim panowania. Co do narodu, znajduje on zasadę życia w sobie albo nigdzie: jakże mógłby zostać zbawiony przez inny naród? Rosja sądzi niezmiennie – laicyzując i język, i koncepcję słowianofilów – że do niej należy zbawianie świata, a zwłaszcza zbawianie Zachodu, wobec którego nigdy zresztą nie miała wyrazistego nastawienia, odczuwając doń pociąg i zarazem wstręt, a także zazdrość (mieszaninę ukrytego kultu i ostentacyjnej awersji), jaką wzbudza w niej widok zgnilizny, godnej pożądania i jednocześnie niebezpiecznej, zachęcającej do dotyku, lecz jeszcze bardziej do ucieczki.
Wzdragając się przed określeniem i zaakceptowaniem własnych ograniczeń w polityce i w moralności oraz, co gorsza, w geografii, kultywując dwuznaczność, odrzucając wszelką naiwność właściwą „ucywilizowanym”, którzy oślepli na rzeczywistość w wyniku ekscesów tradycji racjonalistycznej, Rosjanin, subtelny w równej mierze dzięki intuicji, co odwiecznemu doświadczeniu w skrywaniu zamiarów, pozostaje być może dzieckiem z punktu widzenia historycznego, lecz w żadnym wypadku psychologicznego; stąd jego skomplikowanie, skomplikowanie człowieka o młodych instynktach i starych sekretach, stąd również sprzeczności w jego zachowaniach, graniczące wręcz z groteską. Kiedy stara się być głęboki (a udaje mu się to bez wysiłku), przeinacza najmniejszy fakt, każdą ideę. Można by rzec, że ma manię monumentalnego grymasu. W historii jego idei, rewolucyjnych i innych, wszystko jest zawrotne, straszne i nieuchwytne. Jest on ponadto niepoprawnym amatorem utopii, a utopia to groteska w różowym kolorze, potrzeba połączenia szczęścia, czyli tego, co nieprawdopodobne, z przyszłością, i doprowadzenia optymistycznej, powiewnej wizji aż do miejsca, w którym powraca ona do punktu wyjścia: do cynizmu, jaki chciała zwalczać. Monstrualne w efekcie widowisko.
Ze swymi duszami formowanymi w sektach i na stepach sprawia szczególne wrażenie rozległości i zamknięcia, ogromu i zaduchu, Północy wreszcie, lecz Północy wyjątkowej, opornej na nasze analizy, dotkniętej nadzieją i marzeniami, które napawają lękiem, nocą pełną eksplozji, jutrzenką, która da się we znaki. U tych Hiperludzi Północy nie uświadczymy żadnej śródziemnomorskiej przejrzystości i dobrowolności; ich przeszłość, podobnie jak teraźniejszość, wydaje się należeć do innego czasu niż nasz. Wobec kruchości i renomy Zachodu odczuwają skrępowanie, skutek ich późnego przebudzenia i nie wykorzystanego wigoru; jest to kompleks niższości silnego...
Im bardziej ludzkie staje się imperium, tym więcej rozwija w sobie sprzeczności, od których zginie. Z wyglądu niejednolite, w swej strukturze wielorodne (w odróżnieniu od narodu, tej rzeczywistości organicznej), potrzebuje ono do przetrwania spajających zasad terroru. Niech no tylko otworzy się na tolerancję, a unicestwi swą jedność i siłę; tolerancja podziała jak śmiertelna trucizna, którą sam sobie zaaplikował. Jest ona bowiem nie tylko pseudonimem wolności, lecz także umysłu; a umysł, bardziej jeszcze zgubny dla imperiów niż dla jednostek, trawi je, podkopuje ich trwałość i przyśpiesza ich rozkład. Tolerancja jest przeto tym właśnie narzędziem, którym do zadania im ciosu posługuje się ironiczna opatrzność...
Z apokalipsą jest jej cudownie do twarzy, jest do niej przyzwyczajona i w niej rozsmakowana, i ćwiczy się w niej dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek, albowiem wyraźnie przeszła na inny rytm. „Dokąd tak biegniesz, Rosjo?” – pytał już Gogol, który dostrzegł wrzenie kryjące się pod jej pozornym bezruchem. Wiemy teraz, dokąd pędzi, wiemy zwłaszcza, że na wzór narodów o imperialnym przeznaczeniu bardziej śpieszy się z rozwiązywaniem problemów cudzych niż swoich własnych. A to znaczy, że nasze losy w czasie zależą od tego, co ona postanowi i przedsięweźmie; nasza przyszłość spoczywa w jej rękach...
Cesarstwo Rzymskie było dziełem miasta, Anglia założyła imperium, aby zaradzić ciasnocie wyspy; Niemcy usiłowały wznieść swoje, by nie dusić się na przeludnionym terytorium. Rosja, zjawisko nieporównywalne, miała tłumaczyć swe ekspansywne zamiary ogromem swej przestrzeni. „Jeśli mam jej wystarczająco, dlaczego nie mieć jej zbyt wiele?” – oto niewypowiedziany paradoks w jej proklamacjach i milczeniach. Przemieniając nieskończoność w kategorię polityczną, wstrząsnęła klasyczną koncepcją i tradycyjnymi okolicznościami imperializmu, i wzbudziła w świecie, jak długi i szeroki, zbyt wielką nadzieję, by nie zwyrodnieć w chaosie.” (Emil Cioran, „Historia i utopia”, s. 27-28, 32).
Warto zaznaczyć, że spełniając swą misję dziejotwórczą Rosja nie działa chaotycznie, lecz na mocy jakiegoś ukrytego instynktu jej postępowanie jest takie, że w końcu, z perspektywy minionego czasu, wywołują zdumienie swą żelazną logiką i konsekwencją. „Każda armia idąca do boju ma swój plan strategiczny i cele wojny; analogiczny plan polityczny obliczony jednak na szereg wieków musi mieć i każdy potężniejszy naród” (S. Majewski, „Duch wśród materii”). Rosja go zawsze miała, a to przede wszystkim w postaci przekonania obywateli o wielkim dziejowym przeznaczeniu tego narodu, i braku wątpliwości co do tego, że dążąc do zapewnienia panowania nad światem nie powinno się oglądać na żadne zasady moralne, na prawa człowieka i na tym podobne mrzonki. Jak pisał Stanisław Majewski, w ciągu dziejów „każdy naród, jak zwierzę, pozostawiony był sobie samemu, swej mocy, swej woli, swej mądrości i przebiegłości – i nic go nie mogło uratować, nikt się za nim nie ujmował, gdy sam sobie poradzić nie zdołał. (...) Narody więc trwają i, jak zwierzęta, rządzą się egoizmem, bo tymczasem nic nie ma, co by go im mogło zastąpić. A że również, jak i zwierzęta, nie żyją w pustce, lecz przeciwnie istnieją obok siebie i mają nieustannie sprzeczne interesy, więc musi powstać walka, która przybiera często postać krwawej wojny.
„Egoizm przeto narodowy, jak i egoizm zwierzęcy, ani potępionym, ani uznanym za wadę być nie może, bo jest prawem natury.” Będzie on jednak w przyszłości się zmieniał w związku z procesem doskonalenia się ludzkości. Ale na razie naród, który zatraca zdrowe poczucie własnego interesu, natychmiast pada ofiarą przebiegłości i siły narodów bardziej egoistycznych i bezwzględnych, które zresztą zawsze maskują swą zaborczość hasłami „ogólnoludzkimi”, demagogią o prawach człowieka itp. „Dominujące interesy nie tylko kierują naszym działaniem, lecz również ingerują w proces kształtowania naszych poglądów i pojęć, nawet na temat takich spraw, które początkowo wydają się od obszaru tych interesów odległe o mile... Rodzaj zajęć, jakim oddają się ludzie, współokreśla w sposób bardzo istotny kierunek ich myślenia, dotyczy zaś to nie tylko kształtowania się światopoglądów różnych grup społecznych, lecz także różnych epok” (Max Scheler „Duch pragmatyzmu i filozoficzne pojęcie człowieka”). Można dodać, że i – różnych narodów! Tam zaś, gdzie dominuje duch wojny i ekspansji, nie za bardzo ma sens mówienie o wolnościach obywatelskich czy prawach człowieka jako jednostki. Stąd wszędzie, gdzie chodzi o władzę i jej umocnienie, dążenia liberalne załamują się i kończą bardzo źle. Widać to nie tylko na przykładzie Rosji. Tak Akbar Wielki, król Indii z dynastii Wielkich Mogołów, położył w XVI wieku fundamenty pod liberalizm, równając w prawach wyznawców hinduizmu i muzułmanów. W swej stolicy Fatehpur Sikri wprowadził nawet dziwną eklektyczną religię, prawdziwy duchowy synkretyzm. Na rozkaz tego władcy Abulfazl, ulubiony poeta i minister Akbara Wielkiego, ogłosił następujące wyznanie wiary: „O, Boże, w każdej świątyni widzę ludzi, którzy Ciebie szukają. I w każdym języku, jak słyszałem, ludzie Cię wychwalają! Poszukują Cię politeiści i muzułmanie. Każda religia mówi: „Ty jesteś jeden, nie ma równego Tobie”. W meczecie ludzie szepczą święte modlitwy, w kościele chrześcijańskim ludzie uderzają w dzwony z miłości do Ciebie. Czasem odwiedzam chrześcijański klasztor, a czasem meczet. Ale w każdej świątyni szukam tylko Ciebie. Twoi wybrani nie mają nic wspólnego ani z herezją, ani z ortodoksją, bo żaden z nich nie znajduje się poza zasłoną Twej prawdy”.
Książę Dara Szikoh, prawnuk cesarza Akbara, był również wolnomyślicielem. Uważał – podobnie jak introspektywni mistycy chrześcijańscy św. Jan od Krzyża i mistrz Eckhart – że w poznaniu Absolutu najważniejszą rolę odgrywa „doświadczenie intuicyjne”, że dla duszy poszukującej Boga dogmaty religijne są kulą u nogi. Jego celem było „kosmiczne olśnienie”, wewnętrzne objawienie, przekraczające możliwości zwykłego rozumu. Z fundamentalnego przekonania o tym, że do Boga zdążać można tylko po drodze osobistych intymnych rozmyślań, że człowiek odkrywa Wyższą Siłę we własnym sercu, we własnej duszy – z tego przekonania religijnego płynął też polityczny postulat uszanowania odmienności cudzych przekonań i poszukiwań filozoficznych.
Umiłowanie wolności słowa i tolerancja światopoglądowa były nieuchronnym postulatem takiego stylu myślenia. I jest fatalną ironią losu, że te właśnie dążenia zamiast budowania pokoju przyczyniły się do zaognienia konfliktów religijnych. Dara Szikoh budził w ortodoksyjnych muzułmanach gwałtowną wrogość. Kroniki dworskie, pisane przez gorliwych wyznawców islamu, dyszą zjadliwymi epitetami, odsądzającymi Darę od czci i wiary: „heretyk”, „nikczemnik”, „lekkoduch”. Jak pisze Waldemar Hansen w znakomitej książce pt. „Pawi tron”, nawet w XX wieku nieugięci historycy muzułmańscy utrzymują, że wyrok na księcia był słuszny i kategorycznie odmawiają jego rewizji.
Także jezuita Francois Bermier, francuski lekarz i podróżnik, powodowany zaślepieniem dogmatycznym nie potrafił odróżnić wysokiej kultury politycznej księcia od oportunizmu ideowego i oskarżał w swym pamiętniku z podróży Darę Szikoha o to, że ów „dla pogan był poganinem, a dla chrześcijan – chrześcijaninem”. Idąc za fanatykami muzułmańskimi pisał Bernier, że książę Dara „miał zbyt wygórowaną opinię o sobie [obiegowy zarzut miernot względem ludzi wybitniejszych! – J.C.]; uważał, że własnym rozumem osiągnie wszystko, czego zapragnie, i uroił sobie, że nie ma człowieka, który mógłby udzielić mu zbawiennej rady... Był też bardzo drażliwy, skory do pogróżek, pochopny do obelg i wyzwisk nawet wobec najznamienitszych dostojników”... I pomyśleć, że katolicki podróżnik pisze w ten sposób o człowieku, który w ostatnich godzinach życia kilkakrotnie prosił strażników więziennych o sprowadzenie do celi jakiegoś księdza; chodził po celi tam i z powrotem powtarzając: „Mahomet mnie zabija, ale Syn Boży Jezus Chrystus daje mi życie”. Kronikarze potwierdzają, że Dara Szikoh „bardzo pragnął zostać chrześcijaninem”, i że jeszcze będąc na wolności powiedział raz do dworzan: „jeżeli istnieje na świecie prawdziwa wiara to jest to wiara, której nauczają europejscy kapłani”... Nic to jednak nie obchodzi cynicznych przebierańców.
Ostatnie dni życia liberalnego księcia są wstrząsającym świadectwem całej ohydy fanatyzmu i nietolerancji. Dara aresztowany został na rozkaz własnego brata Aurangzeba, który mianował się tymczasem królem Indii. Naoczny świadek opisuje, co się działo w Delhi 28 sierpnia 1659 roku: „Nieszczęsny więzień został pod dobrą strażą ulokowany na grzbiecie słonia, jego młody syn, Sipehr Szikoh, umieszczony obok niego... Zwierzę to nie było jednak jednym z tych pełnych majestatu słoni z kraju Pegu lub Cejlonu, których Dara zwykł był dosiadać, przystrojony w przepyszny czaprak, złoconą uprząż i rząd pięknie rzeźbiony... Dara siedział teraz na marnym i wynędzniałym zwierzęciu, pokrytym brudem... On i jego syn byli ubrani w brudny przyodziewek z najgorszego materiału”... Słonia z więźniami prowadzono przez bazary i wszystkie dzielnice miasta. To niegodne widowisko zgromadziło nieprzebrane tłumy. Na każdym kroku widziano ludzi płaczących lub w najbardziej wzruszających słowach biadających nad losem księcia i jego syna, którzy cieszyli się dotąd wielką popularnością wśród prostego ludu. Ale nikt nie ruszył z miejsca, nikt nie wyciągnął szabli, by uwolnić ukochanego i tak opłakiwanego Darę.
W palącym słońcu sierpniowym nałożono księciu kajdany na nogi, dla większego zaś upokorzenia orszak – złożony z kawalerzystów w kolczugach z obnażonymi szablami – kroczył największą arterią miasta, ulicą Czandni Czauk – „najbogatszą ulicą świata”. Po kilku godzinach odstawiono więźniów do ich podmiejskiego więzienia, w którym miał wkrótce być odegrany końcowy akt tej makabrycznej tragedii.  Wbrew oczekiwaniom Aurangzeba próby poniżenia Dary nie osiągnęły zamierzonego celu. Szlachetny książę nie został ośmieszony, wręcz odwrotnie: jego obecny los wzbudził powszechny żal i oburzenie. W Delhi omal nie doszło do masowych rozruchów i wybuchu powstania ludowego. W tej sytuacji Aurangzeb, nakłaniany do tego przez swą (i Dary) rodzoną siostrę, uznał, że brata należy natychmiast zgładzić „dla dobra religii i państwa”. Prawowierni muzułmanie, będący na dworze króla, z radością powitali to postanowienie, nie mogli bowiem wybaczyć Darze wypowiedzianego ongiś zdania: „Raj jest tam, gdzie nie ma ani jednego mułły”.
Trudno powiedzieć, co bardziej powodowało Aurangzebem, gdy podejmował decyzję bratobójstwa: fanatyzm religijny czy żądza nieograniczonej władzy. Był to przecież człowiek, który już wcześniej wtrącił do więzienia zarówno własnego ojca, jak i jednego ze swych synów. Następny dzień, 29 sierpnia miał być ostatnim dniem Dary Szikoh.
Wszystkie relacje o jego śmierci, mimo iż różnią się w drobnych szczegółach są jednakowo ponure. – Do celi więziennej weszło kilku oprawców, którzy otrzymali przedtem znany im rozkaz. Zastali Darę i Sipehra Szikoha gotujących soczewicę, gdyż w obawie przed otruciem sami przyrządzali sobie posiłki. Książę cofnął się gwałtownie, przeczuwając złe. „Przyszliście mnie zabić!” – zawołał. Synek Dary rozpłakał się i uchwycił ojca oburącz za nogi, tuląc się do niego z całych sił. Chłopczyka oderwano gwałtem od ojca i wyprowadzono do sąsiedniej celi, skąd wkrótce dobiegło spazmatyczne przedśmiertne łkanie. Dara rzucił się z nożem na morderców, wbijając broń jednemu z nich z taką siłą w bok, że utkwił w kości żebrowej, z której nie mógł go wyciągnąć. Sługusi z różnych stron otoczyli broniącego się księcia, kilka sztyletów utkwiło w jego szyi. Oddzielono głowę od reszty zwłok i pospieszono z tym „darem” do Aurangzeba.
Władca kazał uciętą głowę brata obmyć w miednicy z krwi. Wedle jednego z mogolskich przekazów rzucił przelotne spojrzenie na głowę Dary i rzekł: „Skoro za życia tego niewiernego zawsze odwracałem się od tej twarzy, nie chcę patrzeć na nią i teraz”. Podróżnik angielski J. Campbell natomaist twierdził, że po dostarczeniu trofeum Aurangzeb stanął nogą na ściętej głowie i wtedy „głowa zaniosła się przeciągłym chichotem: „ha, ha, ha!”, co wszyscy słyszeli”...
Za najbardziej prawdopodobną jednak uchodzi wersja zdarzeń podana przez włoskiego podróżnika Niccolo Manucci: „Aurangzeb dowiedziawszy się, że dostarczono głowę Dary, rozkazał przynieść ją sobie do ogrodu na tacy, obmytą z krwi i w turbanie. Zażądał także pochodni, aby mógł zobaczyć znamię, które książę miał na czole, i dzięki temu upewnić się, że to naprawdę głowa Dary, a nie jakiejś innej osoby. Kiedy przekonał się o tym, rozkazał położyć na ziemi i zadał jej trzy ciosy w twarz szablą”...
Następnie wydał rozkaz umieszczenia głowy w skrzyni i dostarczenia jej ojcu, zdetronizowanemu cesarzowi, gdy ten będzie posilał się przy stole. Jak pisze historyk, „ułożył sobie to wszystko pełen radości, że wreszcie zemści się na ojcu za miłość okazywaną Darze i lekceważenie jego własnej osoby.
Tak też zrobiono. Kiedy były cesarz, ojciec zarówno Dary, jak i Aurangzeba, zabrał się do posiłku, wszedł specjalny poseł ze skrzynką i postawił ją przed starym człowiekiem, mówiąc: „Król Aurangzeb przesyła ten dar Waszej Cesarskiej Mości na dowód swej synowskiej pamięci”. Stary cesarz rzekł na to: „Niechaj Bóg będzie pochwalony, że mój syn jeszcze o mnie nie zapomniał”. Skrzynka leżała przed nim na stole i skwapliwie kazał ją otworzyć. Nagle, gdy podniesiono wieczko, rozpoznał twarz syna. Zdjęty zgrozą wydał dziki jęk i padł twarzą na stół i leżał jak nieżywy”...
Ciało Dary kazał Aurangzeb dla postrachu ludności Delhi obwieźć po mieście przywiązane do słonia. Następnie pochowano je bez żadnych honorów w grobowcu cesarza Humajuna. Tego samego dnia wieczorem Rauszanora, siostra Dary i Aurangzeba, wydała wspaniałe świąteczne przyjęcie. Głowę Dary pochowano w miejscu odległym o 200 kilometrów, w słynnym Tadż Mahalu, grobowcu-mauzoleum jego matki.
Okrucieństwa i moralny upadek Aurangzeba były pierwszym znakiem tego, że dynastia Wielkich Mogołów wyczerpała się genetycznie i zaczyna ulegać zwyrodnieniu. Następcy i potomkowie Aurangzeba konsekwentnie prowadzili ogromne imperium do katastrofy. Żaden z nich nigdy już nie zdobył się na czyny wielkie i wzniosłe. Wielka dynastia zdegenerowała się do poziomu przeciętnych, barbarzyńskich uzurpatorów. Jak wspomina kronikarz, „gdy król Aurangzeb umarł, zerwała się trąba powietrzna, tak gwałtowna, że zniszczyła wszystkie namioty w obozowisku. Wiele osób i zwierząt zginęło, udławiwszy się straszliwym kurzem. Zapadły takie ciemności, że ludzie wpadali na siebie nie widząc, gdzie idą; huragan zmiótł całe wioski, powalił drzewa.
Tak rozpoczął się w Indiach wiek XVIII, okres „Wielkiej Anarchii”, wojen religijnych, utraty niepodległości i obcego panowania. O światłym i tolerancyjnym księciu, który padł ofiarą swego fanatycznego i żądnego władzy brata napisze po kilku stuleciach historyk indyjski Kanungo, że był to „męczennik miłości do wszystkiego, co ludzkie i boskie, człowiek heroicznego ducha, który występował w obronie pokoju i zgody wśród ludzi oraz dążył do wyzwolenia ludzkiego umysłu z więzów ślepego autorytetu i dogmatów”... Został za to srodze ukarany.
*         *         *

W stosunkach między narodami faktycznie obowiązuje „prawo mocniejszego”, co nie koniecznie musi budzić sprzeciw moralny, bo niby dlaczego ten, kto słabszy, miałby być hołubiony i pieszczony przez tego, kto jest silniejszy, doskonalszy, zdrowszy? Byłoby to nienaturalne, toteż znakomity myśliciel rumuński nie bez przekory i nie bez racji jednocześnie zaznacza: „Pociągają mnie jedynie narody nietknięte w myślach i czynach przez skrupuły, rozgorączkowane i nienasycone, zawsze gotowe pożreć inne i pożreć same siebie, depczące wartości wrogie swoim wzlotom i sukcesom, opierające się mądrości, która jest jak narośl na starych narodach znużonych wszystkim i sobą samymi, i jakby zauroczonych własnym zapachem pleśni.
Na próżno też brzydzę się tyranami; stwierdzam bowiem, że to oni snują wątek historii i że bez nich nie można by pojąć idei i dziejów imperiów. Ohydnie wzniośli, natchnieni bestialstwem, są obrazem człowieka doprowadzonego do kresu i rozpalają do czerwoności jego bezeceństwa oraz zasługi. Iwan Groźny, by przywołać przykład najbardziej frapujący, udostępnia wszystkie zakamarki i kryjówki psychologii. Równie skomplikowany w swym obłędzie co w polityce, czyniący ze swego królowania, i w pewnym stopniu ze swego kraju, wzór koszmaru i prototyp żywej, niewyczerpanej halucynacji, mieszanka Mongolii i Bizancjum o zaletach oraz wadach chana i bazyliszka, potwór z demonicznymi napadami gniewu i ohydnej melancholii, rozdarty między upodobaniem do krwi a upodobaniem do skruchy, pełen jowialności wzbogaconej i zwieńczonej szyderstwem, do zbrodni czuł prawdziwą namiętność. Czujemy ją wszyscy, póki istniejemy: namiętność do zamachu na innych lub na siebie samego. Tyle że u nas pozostaje ona niezaspokojona, przeto nasze dzieła, czymkolwiek są, wywodzą się z naszej nieumiejętności zabijania w ogóle bądź zabijania siebie. Nie zawsze do tego się przyznajemy i chętnie zapominamy o intymnym mechanizmie naszych ułomności” (E. Cioran, „Historia i utopia,” s. 21-22). O psychologii imperialnej Rosjan Fryderyk Engels pisał: „W pojęciu wulgarnie patriotycznej publiczności sława zwycięstw, podboje za podbojami, potęga i blask caratu kompensują z nadwyżką wszystkie jego grzechy, cały despotyzm, wszystkie nieprawości i samowolę; szowinistyczna fanfaronada hojnie wynagradza wszystkie kopniaki... By zachować absolutną władzę wewnątrz kraju, carat musiał na zewnątrz być bardziej niż niezwyciężony, musiał być ustawicznie zwycięski, musiał za bezwzględne posłuszeństwo wynagradzać szowinistycznym upojeniem zwycięstwami i wciąż nowymi zdobyczami”.
Jakże innej mentalności dawał wyraz Aleksander Świętochowski, gdy w jednej ze swych książek pisał: „Ideałem społeczeństwa jest nie groźne, zakute w zbroje państwo, lecz spokojna egzystencja, zgodna z prawami osobistej i zbiorowej natury, bo nie oczekujmy niczego od przewrotów politycznych, wojen, traktatów, przemiennych łask obcych, lecz zawierzamy tylko własnej żywotności”.  Siłą rzeczy, przynoszone do Rosji przez Polaków tak łagodne usposobienie przyczyniało się do uelastycznienia stosunków, praw i urządzeń społecznych, jak też do rozkwitu sztuk i nauk.
Wydaje się, że błędną jest interpretacja przedstawiająca dzieje Rosji jako wyłącznie dzieje niewoli i nieprawości. Gdyby był to kraj niewolniczy, nigdy by nie potrafił osiągnąć takich wyżyn kultury i cywilizacji, jakie faktycznie osiągnął. Po prostu struktura stosunków społecznych (a więc też stosunek wzajemny wolności i przymusu) była tu zbudowana w sposób swoisty, co z kolei jest czymś naturalnym i zrozumiałym. Jacek Bocheński, profesor uniwersytetu „Angelicum” w Rzymie i we Fryburgu, w dziele „Pojęcie społeczeństwa wolnego” pisze: „Często zakłada się, że wszystkie społeczeństwa wolne posiadają wolność w tym samym stopniu. Po to, by pewne społeczeństwo zasługiwało na miano „wolnego”, musi przyznać wolność wszystkim swoim członkom we wszystkich dziedzinach istotnych. Pomimo to, w wolności różnych społeczeństw można dostrzec różnice, a zatem także rozmaite jej stopnie. Mogą się one pojawiać z trzech powodów: Po pierwsze, prawa człowieka i, co za tym idzie, dziedziny istotne mogą być w różnych społeczeństwach odmiennie interpretowane. Może się przeto zdarzyć, że pewna dziedzina uchodzi w jednym kraju za istotną, za nieistotną zaś – w drugim. W takim wypadku obywatel pierwszego kraju będzie w tymże kraju wolny, w drugim natomiast wolny nie będzie. Po wtóre, w różnych społeczeństwach występują różne reguły określające, kto i w jakich okolicznościach może zostać umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Będą się one wówczas różniły liczbą takich osób. Mówi się np., że w byłym Związku Sowieckim obywatel skazany za posiadanie „niewłaściwych” poglądów mógł zostać umieszczony w zakładzie psychiatrycznym, czego nie praktykuje się, dajmy na to, w Szwajcarii. Wreszcie, mogą występować różnice w dziedzinie spraw nieistotnych. W tym wypadku, pomimo jednakowego stopnia wolności w zakresie spraw istotnych, poważne różnice, pod innymi względami stwarzają poczucie, że społeczeństwo, które ogranicza zbyt wiele wolności nieistotnych, jest mniej wolne niż to, które tak nie czyni. Możemy na tej podstawie wnosić, że społeczeństwa wolne mogą różnić się stopniem posiadanej wolności.
Polacy ciągle zachowywali w sercu nie tylko chłodną rezerwę, ale i głęboki krytycyzm (a może idzie o kompleks niższości?) do wschodnich braci, czego dobitny wyraz odnajdujemy m.in. w wierszu Zygmunta Krasińskiego „Do Moskali”:
Wiem – dla mnie powróz – łańcuch zgotowany,
Kiedy przed wami nie uniżę czoła,
Gdy duch mój krnąbrny kornie nie zawoła:
„Nie Bóg mi panem, lecz wyście mi pany!”

O! dajcie pokój – bo ze mnie nie będzie
Sługa powolny – z mych ojców się rodzę!
War krwi nie hańbą, lecz śmiercią ochłodzę
I sześć stóp ziemi znajdę sobie wszędzie!

Tam dom mój ciasny, lecz pełen wolności,
Lepszy niż zamki, w których królujecie –
Żaden z was do mnie nie przyjdzie tam w gości!
Pierwszy raz będę bez was na tym świecie!

Być może chodzi w tym przypadku po części także o polskie udawanie, że rosyjskie „winogrona są kwaśne”. Czujemy się źle w obliczu geopolitycznych i kulturotwórczych osiągnięć „większego brata”. Duma narodowa Rosjan bowiem łączy się ściśle z ich samoświadomością jako narodu wielkiego, imperialnego, globalnego, ba, mesjanicznego. Narodu, który potrafił stworzyć ogromne mocarstwo, które wywiera znaczny wpływ na losy całego świata. Nie jest to jednak zjawisko psychiczne czysto rosyjskie. Po odkryciu Ameryki np. powstało w świecie germańskim powiedzenie „dumny jak Hiszpan”. Problem honoru stał się centralnym tematem literatury złotego wieku. Po wiekach walki przeciwko „innym” Hiszpanie byli ucieleśnieniem kulturowej i ludzkiej wyższości nad oponentami. Duma szlachecka (nobilitad), duma podboju (aventura), duma rasy i duma religii – złożyły się też na powstanie szczególnego rodzaju zawiści u sąsiadów. Podobnie widocznie jest na linii stosunków rosyjsko-polskich. Nie ulega żadnej wątpliwości, że największymi zawistnikami Rosji są Polacy i Niemcy, narody bardzo ambitne, które nieraz z Rosjanami rywalizowały, lecz nigdy nie potrafiły osiągnąć takich wyżyn potęgi, jak bardziej szczęśliwy rywal. Stąd owo nadrabianie miną Polaków, gdy mówią z udawaną wyższością o sąsiadach „ze Wschodu” (pod względem psychologicznym Polacy współcześni są bardziej „wschodni”, tzn. mniej ucywilizowani, mniej godziwi i honorowi, mniej pracowici, punktualni i zdyscyplinowani – niż Rosjanie). Za naszą neurotyczną pozą wyższości kryje się nieraz głębokie zakompleksienie, poczucie niższości, więcej – świadomość autentycznej gorszości w stosunku do odwiecznego sąsiada i rywala. Podobnie ambiwalentne uczucia żywią wobec siebie m.in. Anglicy i Irlandczycy, Anglicy i Francuzi etc.
*         *         *

W rosyjskiej tradycji ludowej i szlacheckiej od samego początku wyjątkowo ważne miejsce zajmował kult zdrowia, siły, sprawności fizycznej i moralnej. Już w źródłach pisanych z X-XI wieku znajdujemy mnóstwo opisów walk na pięści, na kije, na szable, na kopie, na topory itd., a to nie tylko z wrogami, ale i wewnątrz społeczności ruskiej, jako właśnie sporty, ćwiczenie sprawności. Przechodząc wewnętrzne metamorfozy ruska sztuka walk była jednak żywa i rozwijała się w ciągu całego tysiąclecia, w XXI wieku zaś następuje prawdziwy „powrót do źródeł” w tej dziedzinie i okazuje się, że rodzima słowiańska tradycja walk samoobrony wcale nie ustępuje pod względem urozmaicenia i skuteczności tradycjom „wschodnim” – chińskim, japońskim, koreańskim (Por.: A. Gruntowski, „Russkij kułacznyj boj”, s. 58-80). Kult zdrowia, krzepy, sprawności oczywiście bezpośrednio wiązał się z rzemiosłem wojskowym, z koniecznością zbiorowej samoobrony przed zewnętrznymi wrogami, która bez uprzedniego przygotowania byłaby nieskuteczna. Dlatego w łonie wszystkich szlacht narodowych uprawianie sportów należało do zajęć pierwszorzędnych i szczególnie lubianych.
Sporty, szczególnie o charakterze militarnym, były np. nader popularne wśród polskiej szlachty kresowej. „Zwykłą próbą zręczności i odwagi było uganianie na stepie spotkanego wilka; kiedy zaś zwierz zniemożony dalej uciekać nie był w stanie, pragnący zdobyć rycerskie ostrogi winien był zeskoczyć z konia i odgryzającego się wilka kordelasem w serce ugodzić. Strzelanie, fechtunek i konna jazda doprowadzone były w tym gronie do takiej doskonałości, że Aleksander Jełowicki, siedząc na ganku z pistoletem, pakował kulę w dyszel zajeżdżającego przed ganek powozu w chwili, kiedy wprost ku niemu był skierowany. Wacław zaś Rzewuski wjechał na swym ulubionym arabie na rusztowanie budującej się w Krzemieńcu wieży, u szczytu której spiął konia, go zawrócił i zjechał spokojnie w dół. Toteż gdy wyborowa ta młodzież poszła do powstania, pięćdziesięciu takich bohaterów zatrzymało pod Saszowem cały pułk huzarów”... Zadaniem polityków jest ujęcie dążeń hubrystycznych i perfekcjonistycznych w ramy celów i zadań państwowych oraz postawienie ich na służbę interesom narodu jako jednej wielkiej rodziny.
Zbiorowa motywacja hubrystyczna może przejawiać się w dwu formach. Pierwsza z nich polega na dążeniu własnej grupy (narodu, klasy, kościoła, zespołu pracy, firmy etc.) do doskonałości, kiedy to zbiorowość stawia sobie coraz to wyższe wymagania i donioślejsze cele, mające doprowadzić do stanu perfekcji pod jakimś względem. Ściśle się z tą postawą łączy zjawisko bardziej rozpowszechnione i znane: dążenie do wyższości własnej grupy nad innymi. Tendencja ta często wiąże się ze zbiorową samoidealizacją i poniżaniem innych, z agresją, pogardą dla outsiderów, pychą i butą. Przekonanie o własnej wyższości zawsze idzie w parze z faworyzowaniem własnej a dyskryminacją obcej grupy, skłania do przedsięwzięć awanturniczych i nieodpowiedzialnych, najczęściej prowadzących do katastrofy, jak np. budowanie przez Rosjan komunizmu, a przez Niemców tysiącletniej Rzeszy. Taka postawa jest zawsze zarzewiem walki. Robert K. Merton pisał: „Jeśli jakiś naród, rasa, grupa etniczna lub jakakolwiek inna wielka zbiorowość przez dłuższy czas wychwala swe pozytywne cechy i – wprost lub pośrednio – deprecjonuje cechy innych, prowokuje to i umożliwia pojawienie się przeciwnego etnocentyzmu. I jeśli zbiorowość, dotąd w zasadzie pozbawiona wpływów, nabierze słusznego poczucia własnej rosnącej siły, to jej członkowie doznają wzmożonej potrzeby samopotwierdzenia.” W zależności od kultury i cech psycho-antropologicznych zbiorowości, a także konkretnych okoliczności społeczno-historycznych potrzeba ta może być realizowana w diametralnie nieraz przeciwstawny sposób.
*         *         *

Rosyjskie źródła genealogiczne, zarówno archiwalne, jak i drukowane, zawierają ogromną ilość wzmianek o obcym, „priszłym” pochodzeniu wielu wpływowych rodzin tego kraju. Tak np. podaje się często, że od niejakiego Andrzeja Kokora (niekiedy występuje imię Kołycz) z Prus pochodzą rodziny Boborykinów, Kokoriewów, Konownicynów, Kołyczewów, Łodyginów, Nieplujewów, Obrazcowów, Szeremietiewów. (F. I. Miller, „Izwiestije o dworianach rossijskich”,  Sankt Petersburg 1790, s. 414-415).
Uważa się, że przodkiem Biestużewów i Biestużewów-Riuminów był Szkot czy Anglik Arthur (wg innych: Gabriel) Best, który jakoby przybył w 1403 roku z Wielkiej Brytanii do Rosji. Niekiedy genealogowie rosyjscy piszą o normańskim pochodzeniu (rok 1027) takich rodzin jak Aksakow, Woroncow, Wieljaminow, Islenjew, Woroncow-Wieljaminow. Przodek Sobakinów, szlachcic o skandynawskim imieniu Olgierd, miał przybyć do Rosji z Danii („Obszczij gierbownik”, t. 3, s. 19). Podobnie rodzina Nagoj’ów, z której pochodziła matka błogosławionego carewicza Dmitrija Uglickiego, legitymowała się jakoby duńskim pochodzeniem.
Niemieckiego pochodzenia mają być: Wizin, Lewszin (Löwenstein), Szepielew, Lewaszow, Arcybaszew, Sokownin (Ikskühl), Jachontow (von Dolen), Miatlew, Nieplujew, Ozierow, Protopopow, Pupkow; hrabiowie Minich, Orłow, Woroncow; baronowie Konownicyn, Czegłokow, Mawrin, Mołczanow, Kozodawlew (Kos von Dahlen), Fersen, Pahlen, Kankrin, Bieklemiszew, Arcybaszew, Fonwizin (von Wiese), Klopmann. O niektórych z nich (Arcybaszew, Bieklemiszew, Konownicyn, Orłow, Woroncow) inne źródła mówią, że pochodzili z Polski.
Od przybyszów z Grecji mają się wywodzić takie rodziny, jak Stremouchow, Szetniew, Gołowin, baron Koszkin, Kaszkin, Wołokitin.
Z Włoch przybyli ponoć przodkowie panów Oszninów, Zasieckich, Griaznowo, baronów Paninów, baronów Jełaginów, Naszczokinów.
Szwedzkiego pochodzenia są ponoć Aminowy, Apołłowy, Baranowy, Buturliny, Gołowiny, Kalitiny, Klementjewy, Lepiszewy, Nasakiny, Pereswiet-Maraty, Rołładiny, Rubcowy, Tollowie, Łodyżeńscy, Suworowy, baronowie Koziny, Sumarokowy, Buchariny, Jewscy.
Książęco-hrabiowski ród Suworowów pochodził być może od przodka, który w XVI wieku przybył do Rosji ze Szwecji, Juda Suwor dał początek Suworowym; Naum – Naumowym; Grigorij – Bucharinym... (P. Dołgorukow, „Rossijskaja Rodosłownaja Kniga”, cz. 2, Sankt Petersburg 1854, s. 64). W połowie XIV wieku przybył ponoć ze Szwecji poprzez Litwę do Rosji Jur Szałyj, protoplasta Nowosilcowów.
Francuskiego pochodzenia mieli być m.in. Griaznowowie. Z Hordy Tatarskiej mieli na Ruś przybyć Jeropkin, Kołtowskij, Łupandin, Juszkow, Apraksin, Kriukow, Pietrow-Sołowowo, Szczerbaczow, Prikłonskij, Wieljaminow-Ziernow, Plemiannikow, Zagriażskij, Chotiaincow, Narbiekow, Karaułow, Bołtin, Mosołow, Bibikow, Korobjin, Birkin, Poliwanow, Mierlin, Swistunow, Sawanczejew, Dawydow, Karamzin (Kara-Murza), Dierżawin (protoplasta Bagrim), Bołtin.
Tatarskiego pochodzenia byli – jak podaje Piotr Dołogurow – książęta i hrabiowie: Urusow, Jusupow, Koczubej, Tarkowskij, Apraksin, Rastopczin, Mordwinow, Uwarow, Baranow, Dondukow-Korsakow, Kostrow, Sibirskij, Tieniszew, Tiumieniew, Szirinskij-Szichmatow, Gołowin, Saburow, Bachmietiew, Bibikow, Wierderewskij, Daszkow, Jermołow, Mieszczerskij, Matiuszkin, Suszkow, Strogonow, Bibikow, Poliwanow, Jazykow, Timiriaziew, Uwarow, Żdanow (Por.: Bobrinskij, t. 1, s. 213).
Wołoskiego pochodzenia mają być Cheraskow, Kantemirow (z mołdawskich Tatarów). Z Węgier rzekomo wywodziły się rodziny Baturinów, Bakuninów; ze Szwecji – Barclay de Tolly.
L. Sawiełow w książce „Driewnieje russkoje dworianstwo” zauważał: „Główną cechą szczególną genealogii starożytnej szlachty rosyjskiej stanowią legendy o jej obcym pochodzeniu, i ten problem nie może być pominięty milczeniem... Negować wjazdy do Rosji z Polski, Litwy i carstw tatarskich, oczywiście, nie sposób, lecz wjazdy z państw europejskich, w szczególności „iz Prus” – w które tak obfitują rosyjskie genealogie niw mogą być traktowane poważnie. Izba wywodów genealogicznych zaczęła wymagać dowodów, takowych zaś nie było, – zaczęto więc je fabrykować; w wyniku zaś wszystkiego wychodziło, że szlachta rosyjska ród swój wiedzie zewsząd, tylko nie z Rosji”... Sawiełow opracował genealogię 933 rodów rosyjskich, z których, jak się okazało, rzekomo aż 804, czyli prawie 90%, miały być obcego pochodzenia. „Wyjechał iz Niemiec muż cziestien imieniem Andriej Iwanowicz Kobyła, ot niegoże rod Kobylin... Wyjechał iz Prus cziestien muż Christofor, prozwanijem Bezobraz i ot niego rod Bezobrazow” itp. ... Przeważnie bez sensu.
Tych, kto uważa, iż nazwisko Kobyła brzmi z niemiecka, przekonywać o niczym nie warto, tym zaś, którzy nie są tego pewni, możemy podać, że bojarowie hospodarscy o nazwisku Kobyła i Bezobraz występowali jeszcze w pierwszej połowie XVI wieku na terenie późniejszego województwa brzeskiego i stąd dość łatwo mogli rzeczywiście trafić do Carstwa Moskiewskiego.
Gdyby wierzyć sztucznym genealogiom, wypadałoby uznać za potomków Niemców takie rodziny, jak: Kłyczew, Kutuzow, Jepanczin, Sałtykow, Tołstoj, Bieklemiszew, Szeremietiew, Boborykin, Lewaszow, Chwostow, Wasilczikow; za potomków Szwedów: Woroncow, Sumarokow, Ładyżenskij, Wieliaminow, Bogdanow, Zajcew, Niestierow; Włochów – Jełagrin, Panin, Cziczerin, Sieczenow, Oszanin, Ałfieriew, Kaszkin; Greków – Własow, Żukow, Striemouchow itd. Jak zaznacza Nikołaj Bielajew („Russkij Wiestnik”, nr 8, 1992), „nierzadko to pochodzenie, które ludzie sobie przypisywali, żeby zadośćuczynić owej śmiesznej i smutnej modzie, było znacznie gorsze od rzeczywistego, które uważano za marne tylko dlatego, że było ono rdzennie rosyjskim. Sprawa dochodziła do absurdu. Tak np. słynni na całą Rosję Rurykowicze – książęta Kropotkinowie pokazywali się jako wychodźcy z Ordy! Nawet to, widocznie, wydawało się bardziej zaszczytne, niż pochodzenie od Wielkich Książąt Smoleńskich! Sobakinowie – również potomkowie Książąt Smoleńskich – zaczęli się pisać jako przybyli z Danii...
Bobrinskij powiada (t. 2, s. 222), że od Radszy, słowiańskiego Litwina, przybyłego do Moskwy w XIII stuleciu, jego zdaniem pochodzą liczne, a tak znane rosyjskie rody szlacheckie, jak: Aminow, Buturlin, Romanow, Puszkin, Ulitin, Towarkow, Swibłow, Slizniew, Korowin, Zielienyj, Czeladnin, Zamyckij, Kuricyn, Bułygin, Rożnow, Musin-Puszkin, Beznogij, Czeszichin, Czertow, Wołkow, Kołogriwow, Powodow, Chrulew, Czułkow, Żulebin, Wołczenkow, Tregubow, Slepcow, Czobotow, Miatlew, Bułgakow, Nogawicyn, Smołkin, Kołogriwow, Niekludow, Kamienski.
Przodkiem wieku rosyjskich rodów był ponoć szlachetny przybysz z Prus Kampila, przerobiony przez niechlujnych pisarczyków rosyjskich na Kobyłę. Legendarny Indris, ni to Litwin, ni to Łotysz, ni to Prus, miał przybyć z Prus do Czernihowa w 1353 roku. Pozostawił po sobie liczne potomstwo płci męskiej, z którego poszły liczne rodziny szlacheckie m.in. takie jak Goleniszczew-Kutuzow, Daniłow, Mołczanow, Wasilczikow, Tołstoj, Tuchaczewskij, Sałtykow, Biezobrazow. (Por: Bobrinskij, t. 1, s 178).
Przyprowadzona przez niego dzielna drużyna, licząca 2000 osób, miała również pozostawić liczne potomstwo. Pikanterii dodaje tej historii fakt, iż np. „Obszczij gierbownik” (t. 1, s. 311) podaje, że Indris miał faktycznie na imię Tengri i przybył do Moskwy nie z Niemiec, lecz z Hordy Tatarskiej, gdzie należał do najwyższej arystokracji. Musiał jednak stamtąd salwować się ucieczką... Z terenu Prus przybyli jakoby do Moskwy Waraksiny (od Waraksy) czy np. Wojejkowy (od Wojejka Wojciagowicza).
Niewykluczone, że do Moskwy mogli Polacy lub Litwini trafiać i okrężną drogą. Tak np. „Rodosłownaja kniga” (t. 2, s. 308) pisze: „Dierżawiny. Wyjechali iz Bolszoj Ordy. Odin iz potomkow wyjechawszego nazywałsia Dzierżawa, ot kotorogo i wieś rod połucził nazwanije”. Albo znowuż czytamy: „Lackije. Wyjechali iz Prussii” (tamże, s. 343). Jasne, że chodzi tu o znany polski ród panów Lackich herbu własnego.
20 września 1598 roku wojewodowie Stiepan Kozmin, Andrej Wojejkow i Piotr Piwow pisali carowi Borysowi Fiodorowiczowi Godunowowi o swym zwycięstwie nad syberyjskim chanem Kuczumem. Wśród osób, które wykazały szczególną odwagę w walce wymienili „Litwę”: Chrystofor Zielenowskoj, Iwan Pawłow, Kuzma Rodionow, Jakow Szełkowskoj, Iwan Jeremiejew, Łukasz Indrykow, Paweł Arszynskoj, Iwan Zaleskoj, Ostap Pietrow... („Akty istoriczeskije”..., t. 2, Sankt Petersburg 1841, s. 6).
W 1608 roku w podobnych aktach figurują „Litwini” Grysza Połtiew, Michajło Radziszewski i in. (tamże, t. 3, s. 127). „Raschodnaja kniga Sibirskogo Prikaza” w Moskwie nazywa „Polakami” kupców z Białej Rusi o nazwiskach: Razojew, Iwanow, Łukjanow, Siergiejew („Russko-biełorusskije swiazi. Sbornik dokumentow”, Mińsk 1963, s. 422).
O wielu rodzinach szlacheckich źródła rosyjskie podają przeczące sobie nawzajem informacje, tak np. o Koczubiejach, Turgieniewach, Żdanowiczach, Bonwerach, Stasowach, Apraksinach, raz twierdzi się, że przybyli z Polski czy Litwy, a innym znów razem, że z Hordy Krymskiej („Obszczij gierbownik”, t. 3, s. 49; t. 4, s. 53 i in.).
L. M. Sawiełow w książce „Bibliograficzeskij ukazatiel po istorii, geraldike i rodosłowiju rossijskogo dworianstwa” (Ostrogożsk, 1898, s. 34) bardzo negatywnie oceniał „Obszczij Gierbownik”, pisał, iż „przepełniony on jest rozmaitymi wymysłami i legendami, szczególnie jeśli chodzi o rody, które się wysunęły w ciągu wieku XVIII, wielu rozmaitych awanturników. Tak ma się do czynienia z fantazjami o pochodzeniu Razumowskich, Bezborodków, Skowrońskich, Dewierów, Bagrationów, Jefimowskich i wieku innych”. Tę edycję Sawiełow określa jako „balast naszej niebogatej literatury genealogicznej”.
I faktycznie wielotomowy „Obszczij gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskoj Impierii” zawiera obok rzetelnych informacji także niemało mistyfikacji. Oczywiście, forma nazwiska może wprowadzać w błąd, wcale nie jest tak, że końcówka „-ski”, „-cki” zaraz wskazuje na polskie pochodzenie odnośnej rodziny. Tak „z polska” brzmiące nazwiska „Wierderewski” czy „Jewski” nie mają nic wspólnego z Polską. W źródle bowiem „Rodosłownaja kniga” (t. 2, s. 296, 312) czytamy: „Wierderewskije. Wyjechali iz Bolszoj Ordy, nazwanije połuczili po otczinie ich, nazywajemoj Wierderew”. (...) „Jewskije. Wyjechali iz Szwecji”. No właśnie: pomieszanie z poplątaniem!
I odwrotnie, niekiedy zupełnie po muzułmańsku brzmiące nazwisko może być trawestacją imienia polskiego i kryć ród czysto lechicki. Tak np. „Rodosłownaja kniga”  (t. 2, s. 322) głosi: „Isupowy. Wyjechali iz Litwy (a po pokazaniju odnorodcew ich Kobylskich wyjechali iz Polszi. Nazwanije priniali ot wyjechawszego, kotoryj nazywałsia Isup”. Z pewnością owe „Isup” to nic innego jak Józef... Ale byli też Isupowy, którzy „wyjechali iz Zołotoj Ordy”.
                                                                  ***
Bardzo wiele wpływowych rodów Imperium Rosyjskiego, które tworzyły potęgę tego mocarstwa, wiodło swój ród od lechickiego Ruryka (Raroga) przez Gedymina, aż do takich rodzin jak: Ogińscy, Odojewscy, Nowosilscy (Nowosielscy), Odyńcowie, Massalscy, Druccy, Chowańscy, Prońscy (Pruńscy), Puzynowie, Romodanowscy, Sokalscy, Starodubowscy, Turowscy, Czetwertyńscy, Mirscy, Sokolińscy, Twerscy, Zasławscy, Ostrogscy, Żylińscy, Babiczewowie, Putiatinowie, Lwowowie, Druccy-Sokolińscy, Zasieccy, Prozorowscy, Wołkońscy, Kolcowie-Massalscy, Gorczakowowie, Satinowie, Boratyńscy, Oboleńscy, Tielepniewowie, Repninowie, Tiufiakinowie, Dołgorukowowie, Szczerbatowowie, Wiaziemscy, Wsiewołożscy, Szachowscy, Podberescy, Łobanowowie-Rostowscy, Biełosielscy-Biełozierscy, Wadbolscy, Szeleszpańscy, Tatiszczewowie, Jeropkinowie, Kozłowscy, Karpowowie, Rżewscy, Daszkowowie, Kropotkinowie, Dmitrijewowie, Aładjinowie, Kosatkinowie-Rostowscy, Uchtomscy, Bierezinowie, Lapunowowie, Iljinowie, Chiłkowowie, Gagarinowie, Gundarewowie, Żukowowie, Błudowowie. Co prawda prawdziwy rodowód tych rodzin jest inny, nie tak nobliwy, jak głoszą ich legendy domowe, ale to nie zmienia faktu, że element litewski i polski odegrał ogromną rolę w kreowaniu potęgi Państwa Rosyjskiego.
Jak słusznie zauważa Margaryta Byczkowa, „potomkowie wielkich książąt litewskich w XIV-XVI wieku przyjeżdżali [do Moskwy] służyć ze swoimi dworzanami i ich pochodzenie nie wymagało oficjalnego potwierdzenia.” Sam Gedymin przez historiografię rosyjską najczęściej wywodzony był z rodu Ruryka, miał być potomkiem Iziasława, starszego syna kniazia kijowskiego Włodzimierza Świętego. „Gedimin ili Jediman proizoszeł ot Rossijskogo Wielikogo Kniazia Władimira Swiatosławicza, kotoryj kriesti Russkuju Ziemku i posadi syna swojego Iziasława na Połockie, ot kojego poszli kniazja Połockije i Litowskije” („Obszczij gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskoj Imperia”, Sankt Petersburg 1797, cz. 2). Z rodu zaś Gedymina idą: Golicyn, Kurakin, Trubieckoj, Sanguszko, Woroniecki i in.
Mimo wielu wojen z Polską kulturalne warstwy narodu rosyjskiego chętnie poznawały kulturę zachodniego sąsiada. Nawiasem mówiąc, ze strony Polski żywiono ongiś do Rosji często uczucia najszczerszej przyjaźni. Oto np. 20 maja 1658 roku król Polski i wielki książę litewski Jan Kazimierz wystosował uniwersał o zwołaniu kolejnego sejmu. W tym nader interesującym dokumencie znalazły się m.in. następujące zdania: „Wszem wobec y każdemu z osobna... Oznaymujemy, iżeśmy zawsze wielce pragnęli, dla dokończenia zaczętego z Carem Jego mością Moskiewskim dzieła y gruntownego strony tamtey uspokojenia, seym walny koronny złożyć y na nim z Carem Jego mością y narodem Mioskiewskim, z jedney krwie słowiańskiey idącym, strojem, mową y religią narodowi Polskiemu naybliższym, na konfuzyą zawistnych wszystkiemu imieniowi słowiańskiemu sąsiadom cale się uspokoić. Tak nie mogąc tego tak świątobliwego przedsięwzięcia naszego przez te wszystkie niebezpieczne czasy dla ustawicznych wojen szwedzkich, kozackich y węgierskich do pożądanego przywieść końca, teraz, gdyśmy za łaską Bożą nieprzyjaciół pomienionych z większey części państw naszych wyparli, potrzebne to y wszystkiemu imieniu słowiańskiemu pożyteczne dzieło do skutku przywieść umyśliliśmy”...
Naznaczając sejm w Brańsku na 1 czerwca 1658 roku monarcha deklarował, iż celem jego będzie doprowadzenie „do gruntownego z carem Jego mością Moskiewskim uspokojenia y pożądanego od wielu wieków Słowiańskich narodów zjednoczenia” jak również bezpieczeństwa Rzeczypospolitej („Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 34, s. 125).
Na terenie Smoleńszczyzny doszło do XVI-XVII wieku do ścisłego sąsiedzkiego współżycia Rosjan, Białorusinów (Litwinów) i Polaków. Sejm walny koronny odbyty 1611 roku w Warszawie m.in. postanawiał: „Za rekuperowaniem Smoleńska, a za spustoszeniem krajów tamtych, chcąc je osadzić, kazaliśmy posłać uniwersały nasze, aby ludzie szli do Smoleńska y tamte kraje osiadali, którym wolność deklarujemy”... etc. („Volumina Legum”, t. 3, Petersburg 1859, s. 24). Tysiące szlachty i chłopów z Królestwa Polskiego osiadło wówczas na tym pograniczu i w następnych pokoleniach uległo rutenizacji. Obcy przybysze bardzo rychło ulegali zupełnej asymilacji z żywiołem wielkoruskim. W naturalny sposób np. Krzysztof Chrząstowski stawał się Christoforem Chruszczowskim lub Chruszczem, a jego syn już: Chruszczowem. Nagminnie też Tęczyński stawał się Toczyńskim, Węgrowiecki – Ugrowieckim, Strzałkowski – Striełkowskim czy Strielcowem, Jezierski – Ozierskim lub Ozierowem.
Od pewnego czasu stało się też w Moskwie nader modnym przybieranie nazwisk brzmiących „na polskij manier”, czyli kończących się na „-ski” lub „-cki”.
W. Nikonow („Geografija familij”, Moskwa 1988) uważa, że nazwisko, jako „dziedziczne imię rodziny”, jako takie zjawiło się po raz pierwszy w Italii, w X-XI w., następnie aż do XVIII wieku włącznie rozpowszechniło się po Europie. Dziś kształtuje się w Afryce i Azji. W XVIII-XIX wieku w Rosji pojawiło się mnóstwo niby z polska brzmiących nazwisk, których właściciele jednak niekiedy niczego wspólnego z Polską nie mieli. Ciekawe, że w Rosji nazwiska kończące się na „-ckoj”, -„skoj” (pochodne od polskich -cki, -ski) w XVII-XVIII wieku były najbardziej rozpowszechnione na północ i zachód od Moskwy (Psków – 9,2%; Twer – 9,6%; Ustiug – 6%), a na „-icz” na terenach bezpośrednio stykających się z ziemiami wschodnimi Rzeczypospolitej (Psków – 0,2%). (S. J. Zinin, „Suffiksy russkich familij XVII-XVIII wiekow,” w: „Antroponimia” (red. W. Nikonow, A. Supieranskaja) Moskwa 1970, s. 97). „Wpływy polskie w drugiej połowie panowania Aleksego, za Fiodora III i w okresie regencji carówny Zofii – do 1680 roku, rozciągały się również na całą szeroką sferę kultury materialnej. Z Polski przywożono przedmioty zbytku, wykwintne materiały odzieżowe, drogie sukna, jedwabie i atłasy; zdobyczami z wypraw wojennych były głównie różne rodzaje broni, dzwony, czasem też taki rarytas, jak wykonany przez polskiego rzemieślnika i przywieziony ze Smoleńska zegar bijący; car Aleksy podarował go klasztorowi św. Saby (Sawwin-Storożewskij monastyr) na wzgórzu Storoże pod Zwienigorodem. Pierwsza żona cara Fiodora III, Agafia Gruszecka, córka szlachcica ze Smoleńszczyzny, wyraźnie opowiadała się za zamianą ciężkich szat rosyjskich na polskie kontusze, i koniecznie z szablą u boku; podobało się jej również strzyżenie włosów i golenie bród, a więc już przed Piotrem I – który rewolucję w tym zakresie zrobił na siłę. Na Kremlu i w domach bojarskich pojawiły się meble na polską modłę (stoły na rzeźbionych nogach), karety, pewne detale tronu Aleksego z 1659 r., nawet patriarsze nakrycie głowy Nikona („na manier kardinalskij”), liberie sług, płyty nagrobne niektórych dostojników (także duchownych) z napisami w języku greckim, łacińskim, niemieckim i polskim. Pracowali w Moskwie polscy rzemieślnicy- rymarze, ślusarze, czapnicy; znamy kilka nazwisk Polaków – malarzy pałacowych; byli też Polacy wychowawcami w domach bojarskich, m.in. u Naszczokina; oni to pewnie namówili jego syna do ucieczki. Liczba książek polskich w bibliotekach niektórych bojarów i klasztorów przekraczała sto, a łacińskich – kilkakrotnie więcej. Były też przekłady z polskiego; tłumaczono Reja, Stryjkowskiego, Szymona Starowolskiego, różne historie i opowieści, bajki Ezopa, „Przemiany” Owidiusza i wiele innych. Władali biegle językiem polskim i sam car Fiodor, i jego siostra Zofia, i jej faworyt – książę Wasyl Golicyn”. (Ludwik Bazylow, „Historia Rosji”, t. 1, Warszawa 1983, s. 278).
Hrabia Grigorij Miłoradowicz w swym dwutomowym dziele „Rodosłownaja kniga czernihowskogo dworianstwa”  (Petersburg 1901) przytacza dane o długim szeregu osób niewątpliwie polsko-szlacheckiego pochodzenia, którym w Cesarstwie Rosyjskim nie nadano szlachectwo tego kraju, ponieważ prawdopodobnie nie mogły one udowodnić, z braku dokumentów, swego dawnego pochodzenia. Na liście tej (osób znajdujących się w służbie wojskowej Cesarstwa) spotykamy tak jednoznacznie brzmiące nazwiska, jak Adamowicz, Adasowski, Aleksandrowicz, Andrzejewski, Andrzejewicz, Andruszewski, Antonowicz, Armaszewski (widocznie chodzi o Hermaszewskich), Bazylewicz, Baranowski, Bachmacki, Bieniecki, Berezowski, Błażewicz, Bobrowski, Bogajewski, Bogdanowicz, Bohomolec, Bogusławski, Bożyński, Bończa-Osmołowski, Borszczewski, Brodowicz, Brodowski, Burak, Bury, Bykowski, Biełanowski, Bielecki, Wasilewski, Wielhorski, Wierzbicki, Weryha, Winicki, Wisłogórski, Witkowicz, Wiszniewiecki, Wiszniewski, Wołodkowski, Wolski, Woronkiewicz, Wojciechowicz, Wroński, Wysocki, Gajewski, Halicki, Golejewski, Homolicki, Hołownia, Houwalt, Granowski, Hryhorowicz, Gudym-Lewkowicz, Hulewicz, Górski, Hutor, Danilewski, Daniłowicz, Dacewicz, Dyakowski, Dobrowolski, Dobrosielski, Domontowicz, Drozdowski, Dubowski, Chocimirski, Jewniewicz, Jeżewski, Żdanowicz, Żdan-Puszkin, Żuk, Żurawski, Zaborowski, Zabiełło, Zawadzki, Zakrzewski, Zańkowski, Zieleński, Złotnicki, Zubowski, Iwanicki, Izmailski (pierwotnie Puhaczewski), Imszeniecki, Isajewicz, Kalinowski, Kamieniecki, Kamiński, Kapcewicz, Karnowicz, Karpiński, Karpowski, Karsnicki, Kaczanowski, Kwieciński, Kibalczyc, Kisiel, Klimowicz, Kowalewski, Kozakiewicz, Kozłowski, Konstantynowicz, Korotkiewicz, Korzun, Kosacz, Kosowicz, Kostanecki, Krasowski, Krzysiewicz, Krupicki, Kuźmiński, Kunicki, Kupczyński, Kurowski, Lewicki, Lewkowicz, Liniewicz, Lipski, Lisiewicz, Lisowski, Lisański, Łobanowski, Łozowski, Łukaszewicz, Łukaszewski, Lubarski, Lutkiewicz, Laszkowski, Magierowski, Majewski, Makarowicz, Maksimowicz, Maksimowski, Małaszewicz, Mańkowski, Markowicz, Masłowski, Masiukiewicz, Maczugowski, Mackiewicz, Mizerny, Miklaszewski, Miłowicz, Misiewski, Michajłowski, Naliwajko, Narbut, Niewiński, Niewierowski, Nieścierowicz, Niemirowicz-Danczenko, Nowodworski, Orłowski, Pankiewicz, Pawłucki, Paszkowski, Piotrowski, Pohoski, Podwysocki, Połtoracki, Puszczyn, Rajewski, Rokicki, Raczyński, Romanowicz, Rudziński, Rutkowski, Rylski, Sawicki, Sawicz, Samojłowicz, Swirski, Święcicki, Siemaszko, Sempliński, Silewicz, Silicz, Sobolewski, Sokołowski, Sołłohub, Starosielski, Stachowicz, Stefanowicz, Stocki, Strażewski, Tański, Tarasiewicz, Tarnawski, Ternawski, Tymecki, Tichonowicz (Ciechanowicz), Tołpyha, Tomiłowski, Trabsza, Tryzna, Trocki, Trusiewicz, Tudorowski, Uszyński, Falkowski, Fedorowicz, Fedorowski, Filipowski, Chęciński, Chilczewski, Chołodowski, Chrapowicki, Cytowicz, Cykliński, Czarnuszewicz, Czajkowski, Czekan, Czerniawski, Czerniachowski, Czeczelnicki, Szabelski, Szabłowski, Szewernicki, Szydełowski, Szkłarewicz, Szpakowski, Szumski, Szczerba, Szczyciński, Szczurewicz, Szczucki, Junicki, Jurkiewicz, Jagodowski, Jakubowicz, Janowicz, Janowski, Jaroszewski, Jasnowski, Jasnopolski.
Tenże obraz widzimy wśród warstwy urzędników, gdzie tłoczno jest od takich nazwisk, jak Dombrowski, Dowgiałło, Korsakiewicz, Chodkiewicz, Hryniewicz, Stradomski, Chomiński, Czerwiński, Szmigielski itd.
Przez kilka stuleci polsko-litewska „rzeka” płynęła do „morza rosyjskiego”, tak iż w XIX wieku we wszystkich guberniach Imperium aż się roiło od nazwisk jednoznacznie wskazujących na pochodzenie. Oto np. jakie imiona znajdujemy w zbiorach Pskowskiego Gubernialnego Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich z 1896 roku (w dziale szóstym „szlachta starożytna”, fundusz 110): Bogucki, Barszczewski, Chudziński, Chocimski, Chludziński, Chołodowski, Celiński, Czerleniowski, Czernyszewski, Czerniewski, Drucki-Sokoliński, Dubowski, Dembski, Dembiński, Dłuski, Dobrowolski, Demczyński, Filipowicz, Fłoryński, Gajewski, Galecki, Golejewski, Gojżewski, Galinowski, Grudziński, Hieropolski, Irecki, Iwaszewski, Jukawski, Junoszewski, Janowski, Jaworski, Januszkiewicz, Jerzewski, Januszkowski, Jelecki, Korwin-Krukowski, Komarski, Koniuszewski, Kałakucki, Kasperski, Kazakowski, Kiśliński, Klimaszewski, Kolcow-Massalski, Korsak, Kowalewski, Kościeński, Kostyrko-Stocki, Krasowski, Kosmecki, Krasnopolski, Krasnolenski, Kulewski, Kunicki, Lewicki, Ławrynowski, Ławrowski, Łagowski, Łański, Łaniewski, Łasuński, Łoziński, Łukomski, Malinowski, Marcinowski, Maslenicki, Maciejewski, Mieglicki, Mielnicki, Milewicz, Miładowski, Mickiewicz, Moraczewski, Musorski, Myszecki, Narbut, Nawrocki, Niegonowski, Nieledziński, Nowacki, Oboleński, Orański, Ordyłowski, Orlicki, Ostrowski, Pieczkowski, Piewicki-Borowicki, Pławski, Powało-Szweykowski, Podaszewski, Polistowski, Polski, Pochwaliński, Prochorowicz, Przegorzewski, Rebkowski, Rodziewicz, Rodoszewski, Rokicki, Romanowski, Rybiński, Raćkowski, Stempkowski, Stankiewicz, Staniewicz, Statkowski, Stebutt, ks. Szachowski, Sakowicz, Sawicki, Simański, Sokolski, Sozentowicz, Sołomirski, Stawiski, Tarasiewicz, Terpiłowski, Tichorski, Tomiłowski, Trojanowski, Wieliczkowski, Wilczewski, Wojciechowski, Wyrzykowski, Zaleński, Zaleski, Zaciepliński, Zieleński, Zawołocki, Żadrycki, Żołądź, Żutowski.
Podobną sytuację można zaobserwować we wszystkich innych archiwach Rosji, należących do guberńskich zgromadzeń deputatów szlacheckich.
Gdy się zaś spojrzy na wielką i wspaniałą kulturę rosyjską, to trzeba pamiętać, że z ziem dawnej Rzeczypospolitej, ze szlachty polskiego króla jegomości wywodzili się Dostojewscy i Gogolowie, Wiszniewscy i Kiełdyszowie, Boratyńscy i Chodasiewiczowie, Sawiccy i Kramscy, Czajkowscy i Strawińscy, Szostakowiczowie i Miaskowscy, Łobaczewscy i Możajscy, Żukowscy i Leontowiczowie, Kapicowie i Szokalscy, Korsakowowie i Ciołkowscy, Czyżewscy i Wernadscy, Sokołowscy i Łoscy, Rostropowiczowie i Siemaszkowie, itd. itd.
W 1987 roku jeden z numerów wileńskiego „Czerwonego Sztandaru” opublikował artykuł syberyjskiego krajoznawcy F. Pokazniewa pt. „Polacy w Surducie”, w którym można było przeczytać m.in. następujące ustępy: „Według danych z lat 1868-1869 zamieszczonych w książce „Gubernia Tobolska” (wyd. w 1871 roku w Petersburgu) ogólna ilość ludności guberni wynosiła 972 tys. osób, w tej liczbie 7268 (czyli około 1 proc.) Polaków.
W owym okresie gubernię tobolską zamieszkiwało ponad 68 tys. (czyli 7 proc. ogólnej ludności) zesłańców. Znaczna część zesłańców Polaków mieszkała w Tobolsku. Został tam nawet zbudowany kościół, który zachował się w dobrym stanie do dziś dnia. Ale sporo Polaków zamieszkiwało również w innych miastach i powiatach guberni. Możliwe, że po raz pierwszy Polacy znaleźli się na Syberii jako zesłańcy po stłumieniu Powstania Kościuszkowskiego w 1794 roku. Jednakże bardziej dokładne dane mówią już o późniejszym okresie.
Znane są cztery grupy zesłanych na Syberię Polaków: po stłumieniu powstania lat 1830-1831 i 1863-1864, a także z roku 1907 i 1912. W zachowanych księgach cerkiewnych surguckiej Troickiej cerkwi znajdujemy nazwiska pochodzenia polskiego: Tetiuccy, Goreccy, Mickiewiczowie, Malinowscy, Stachowscy, Bagińscy, Staniewicze. Zapisy świadczą, że należą ci ludzie do stanu mieszczańskiego, co jest dowodem ich późniejszego pojawienia się w Surgucie, ponieważ rdzenna ludność Surgutu należała do stanu Kozaków. Zresztą ci ludzie o polskich nazwiskach częstokroć sami przyznawali się do polskiego pochodzenia. Np. starzy Tetiuccy uważali, że ich przodkowie trafili tu po Powstaniu Kościuszkowskim. To opowiadanie przekazywano z pokolenia na pokolenie.
Najbardziej dokładne dane o zesłanych Polakach pochodzą z okresu pierwszej rewolucji rosyjskiej lat 1905-1907 i z okresu nowej fali rewolucyjnej. 17 grudnia 1912 roku warszawski oberpolicmajster w liście do szefa zarządu żandarmerii gubernialnej tobolskiej informował o wysłaniu grupy Polaków, składającej się z ośmiu osób, do guberni tobolskiej pod nadzór jawny policji na 5 lat od terminu 17 listopada 1912 roku. Kim byli ci ludzie? Mieszkańcy Warszawy Mikołaj Zieleziński i Władysław Juszczyński, mieszkaniec Łodzi Stanisław Ignacy Drużbiński, chłop z guberni piotrkowskiej Adam Borutto, chłop z guberni łomżyńskiej Czesław Gierwatowski.
Do Surgutu przybyli 24 lutego 1913. Większość z nich należała do partii socjalistów, ale byli również anarchiści – komuniści. Początkowo wszyscy byli zameldowani w Surgucie, później (z różnych przyczyn osobistych, w tym również konfliktów wewnętrznych) niektórzy zostali skierowani na wieś. Np. Juszczyński, Gierwatowski i Sieczko znaleźli się we wsi Aleksandrowskoje, Antosiewicz i Zieleziński – we wsi Tundrino.
Różnie ułożyły się losy tych ludzi. W marcu 1913 roku A. Antosiewicz został aresztowany za zabójstwo J. Grabickiego. Przebywał pod strażą w więzieniu tobolskim. 25 lipca 1914 roku tobolski sąd wyjazdowy, po rozpatrzeniu sprawy Antosiewicza w Surgucie, uniewinnił go. Później Antosiewicz brał aktywny udział w walce o ustanowienie władzy radzieckie w Surgucie, wstąpił do Rosyjskiej Partii Komunistycznej (bolszewików). Zginął w 1921 roku podczas tłumienia kontrrewolucyjnego buntu kułacko-eserowskiego.
Cz. Gierwatowski został powołany do armii carskiej. Po Rewolucji Październikowej służył w Armii Czerwonej. Od 1922 roku do głębokiej starości pracował w systemie spółdzielczości handlowej w Surgucie.
M. Zieleziński zajął się fryzjerstwem. Mieszkał razem z zesłańcem politycznym Nikołajem Agapowem. Na domu był umieszczony szyld „Fryzjer warszawski Mikołaj” i z szyldem tym związana jest pewna anegdota. Pewnego razu Agapow w obecności całego towarzystwa oświadczył: „Jest tu dwóch Mikołajów, dlatego będę pierwszym, a Zieleziński drugim”. Następnie zdjął szyld i po słowie „Mikołaj” narysował rzymską cyfrę „II” i umieścił tablicę na miejscu. Niewinna dwójka nadała reklamie inny sens i odcień polityczny: „Fryzjer warszawski Mikołaj II”. O tym figlu Agapowa długo opowiadali sobie zesłańcy i miejscowi mieszkańcy. Władze powiatowe dopatrzyły się w tym (zresztą słusznie) urągania się nad carską osobą.
W 1916 roku Zielezińskiego powołano do armii carskiej. Po Rewolucji Październikowej brał aktywny udział w ustanowieniu władzy radzieckiej w Surgucie. Po zawarciu traktatu pokojowego z Polską wrócił do Warszawy, ale wkrótce został aresztowany i zginął w więzieniu.
W 1916 roku S. Drużbiński również został powołany do armii carskiej. Po Rewolucji Październikowej aktywnie walczył o zwycięstwo i umocnienie władzy radzieckiej w Surgucie. W okresie kołczakowskim (1918-1919) został aresztowany i wtrącony do więzienia tobolskiego. Po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną wrócił do Surgutu i pracował w handlu.
W 1916 roku A. Borutto służył w armii carskiej. Po zwycięstwie Rewolucji Październikowej przyjechał do Surgutu i wspólnie z Drużbińskim i Zielezińskim brał udział w organizowaniu pierwszej rady – organu władzy ludowej, został wybrany jej przewodniczącym. W okresie kołczakowszczyzny został aresztowany, wrzucony do więzienia tobolskiego, następnie wywieziony do Irkucka i rozstrzelany”.
Wybitni rosyjscy historycy L. Sawiołow („Rodosłownyje zapiski”), P. Dołgorukow („Rossijskaja rodosłownaja kniga”), A. Bobrinskij („Dworianskije rody wniesionnyje w obszczij gierbownik Wsierossijskoj Impierii”) podają nazwiska setek rosyjskich rodzin szlacheckich, które wywodziły się z Polski i Litwy, a odegrały ogromną, twórczą, pozytywną rolę w kształtowaniu i umacnianiu Państwa Rosyjskiego, w rozwoju jego kultury duchowej i materialnej oraz cywilizacji technicznej. Na podstawie źródeł drukowanych i archiwalnych daje się ustalić (z całą pewności niekompletną) listę rodów szlacheckich Rosji, których początki znajdują się na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej.
W 1942 roku znakomity pisarz polski Ksawery Pruszyński opublikował esej Zagubione pokolenie, zawierający bardzo trafne spostrzeżenia: „Najdziwniejsza w świecie Polonia to Polonia rosyjska (...). Przed tamtą wojną [1914-1918] było w Rosji, poza ziemiami późniejszego państwa polskiego, ponad pięć milionów Polaków. Przecież polskość na Ukrainie i Białorusi nie była tylko polskością Potockich, Branickich, Sobańskich czy Lipkowskich, ale była polskością całych wsi mazurskich, małych zaścianków szlacheckich, całej administracji rolnej, poważnej części miasteczek, nie mniej poważnej miast: Żytomierza, Odessy, Mińska. A tego nie było mało. Sowiety stworzyły nawet osobne autonomiczne okręgi polskie, wydawały (...) pisma polskie, utrzymywały też (...) polskie szkoły, polskie teatry. Sowieckie oczywiście, ale językowo przynajmniej polskie. Dalej, nie trzeba przypominać, że współżycie polsko-rosyjskie jednak niegdyś istniało. Było ono nawet bardzo silne. Naród obłożył je anatemą. Potępiał Spasowiczów, Michałów Czaykowskich, Rzewuskich, którzy propagowali ekspansję Polaków w Rosji, którzy chcieli, by miejsce Niemców bałtyckich w rozwoju olbrzymiego imperium zajęli Polacy. Ale anatema była czystą fikcją. Oficjalnie współżycia polsko-rosyjskiego nie było: w istocie było ono ogromnie intensywne. Odjęcie temu współżyciu narodowego błogosławieństwa sprawiło tylko, że nieustanna ekspansja polska w Rosji carskiej była zjawiskiem narodowo nieuregulowalnym, organizacyjnie dzikim, politycznie bezplanowym. Ale była. Z ubogiej Kongresówki, niezamożnej Litwy szły rokrocznie tysiące Polaków na służbę rosyjską. Byli to inżynierowi i lekarze, administratorzy i wojskowi, nawet kupcy, drobni urzędnicy, poszukiwacze majątku. Byli to artyści, kolejarze, rzemieślnicy, majstrowie. Ileż Polek, jak owa bohaterka „Kwiatów polskich” Tuwima, jak piękna Biruta – owa miłość studencka bohatera „Syzyfowych prac”, jak „Siłaczka” Żeromskiego, wsiąkło mniej lub więcej, przez swoje małżeństwo czy wyjazd, w daleki świat rosyjski. Pierwszy okres uprzemysłowienia Rosji w erze pozytywizmu, iluż Polaków wessał? Ale nie tylko on: poprzednio w erze powstaniowej pierwsze rzesze Polaków znalazły się w Syberii, w Turkiestanie, na Uralu. Wracały stamtąd, ginęły tam, ale czasami i żyły. Nie zawsze chcieliśmy o tym wiedzieć: w okresie niewoli uważaliśmy – jakże zrozumiale! – że Polak może na Syberii jedynie cierpieć, nie chcieliśmy widzieć tego, że nieraz on się tam bogacił. Legendarne fortuny Koziełł-Poklewskich, synów i wnuków zesłańca, były to przecież jedne z największych fortun w Rosji: stanowiły zaś na pewno największą fortunę, jaką w nowoczesnych czasach zrobił Polak. To byli polscy Rockefellerzy. Jeśli Niemcy uważają, że wkład ich narodu w naszą cywilizację jest duży, to jest on przecież niczym w porównaniu z wkładem polskim w kraje za Uralem. To nasz inżynier budował tam drogi i koleje wytyczał, i skarby kruszców odkrywał, i ziemiami zarządzał i przedsiębiorstwa handlowe zakładał, i szkoły wznosił. Był wszystkim. Dziś, pozornie, pozostały z tego wszystkiego tylko spróchniałe krzyże zesłańcze na cmentarzach Irkucka, Semipałatyńska, Nowosybirska. Ale kto spojrzy głębiej, ten powie, że mało który naród świata w mało którym kraju dalekim zdobył się na taki wielki wysiłek cywilizacyjny, jak zniewolona Polska na niepolskiej Syberii. Nie trzeba głęboko patrzeć: w tych krajach żywa jest jeszcze pamięć polskiej cywilizacji (...) Tylko że dorobek ten nie szedł na rzecz Polski. Dokonywał się bowiem wbrew oficjalnemu katechizmowi ówczesnej Polski. Ta była zdania, że na Syberii możemy tylko cierpieć, że Sybirem nie można zawładnąć. Ukradkiem, jakby wstydząc się, owi wzbogaceni na Syberii Polacy składali, podrzucali raczej, magnacką daninę narodowi. Kasa Mianowskiego np., mająca na celu m.in. popieranie wynalazczości polskiej, powstała właśnie z fortun stworzonych w Rosji. Dla niejednej fundacji narodowej Kaukaz czy Sybir były tym, czym dla Anglików Birma, Hongkong, koncesje szanghajskie: źródłem finansowej, przebogatej potęgi. Na Szkota, który ze swych ubogich gór podążał do kolonii zamorskich, patrzyło jego społeczeństwo z życzliwością i szacunkiem. Na Polaka, który szedł Rosję zdobywać, zamiast dusić się w biedzie pisarczyków mazowieckich, patrzono jak na Judasza. Uważano go za straconego. Niedokonano niczego, aby w nim polskość podtrzymać”. Był to oczywiście jeden z ewidentnych przejawów słynnej polskiej „organicznej głupoty”, niespotykanej gdzie indziej i ciążącej fatalnie także na sferze myślenia, czy raczej braku myślenia, politycznego.

Wszystkie narody słowiańskie są połączone ze sobą niezniszczalną więzią genetyczną i kulturową, często cechuje je wspólnota stereotypów mentalnych i behawioralnych. Więzi zaś krwi są nieraz zaskakujące, że napomkniemy o okoliczności, Iż wielka dynastia Romanowów, która w ciągu swego 300-letniego panowania przekształciła drobne, zaledwie 3-milionowe Księstwo Moskiewskie w rozległe i potężne  Imperium Rosyjskie, wywodziła się z powiatu lidzkiego Ziemi WIleńskiej, a jej pierwotne nazwisko było: Romanowicz. W niniejszym herbarzu podaliśmy skrótowe lub rozbudowane monogramy ponad 1200 rosyjskich rodów szlacheckich, wywodzących się z Rzeczypospolitej Polskiej.
Prócz wyszczególnionych w naszym herbarzu dalsze rodziny polsko-litewsko-białoruskie chlubnie zaznaczyły się w dziejach Rosji i innych państw świata. Pisaliśmy o nich szerzej w naszym opracowaniu: „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego”,  (t. 1-6, Rzeszów, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE, 2001-2005) oraz w trzykrotnie dotychczas wznawianej „Księdze herbowej Białej, Czarnej, Czerwonej i Zielonej Rusi, Inflant, Litwy, Moskwy, Polski, Ukrainy i Żmudzi”  i do nich także  odsyłamy osoby zainteresowane.
                                                            ***













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz