niedziela, 29 grudnia 2019

1863 Powstanie Styczniowe, czyli jak to wyglądało naprawdę ''Ze wspomnień wygnańca'' Zofja Kowalewska cz. 2


XVIII.
Irkuck. – Angara. – Biuro deportacji. – Wyznaczanie miejsc pobytu. – Do ciężkich robót. – „Na posielenie”. – Rozstanie z towarzyszami. – Do Kamionki.

Dotarliśmy nareszcie do Irkucka.
Między nami a miastem toczyła bystre swe fale szeroka, wspaniała rzeka, przed którą nas zatrzymano.
Była to Angara.
Nie miała żadnego mostu, więc się trzeba było przeprawiać za pomocą promu. Zanim przewoźnicy zdołali przerzucić kolejno wygnańców na drugi brzeg rzeki, mieliśmy czas przypatrzeć się jej niezwykłym, dwubarwnym wodom, które nas uderzyły.
Z jednej strony były one dziwnie czyste i przezroczyste. Jak przez taflę szklaną, dawały się widzieć wszystkie kamyki na dnie spoczywające. Z drugiej – mętne i ciemne.
Kryształowa jasność jednych, obok kamelonowych mroków drugich, tworzyły                   w słońcu prześliczną grę barw i cieni.
Patrzaliśmy na to dziwne zjawisko w naturze z pewnym zachwytem i zdumieniem. Okazało się, iż tu, około Irkucka, do przezroczystych wód Angary wtacza swe ciemne fale rzeka Selinga. Obie rzeki, acz kaprysem natury połączone z sobą, bronią się od zupełnego zlania i mieszać swych wód nie dają. Każda zachowuje swe charakterystyczne cechy                   i wciśnięte w jedno koryto płyną obok siebie, tworząc jedną rzekę, nie tracą jednak ani swych barw, ani właściwości.
Jak Angara, tak i Selinga, wypływają z Bajkału, a rozbiegając się i torując sobie drogę wśród różnorodnych pokładów ziemi, spotykają się znów w okolicach Irkucka i zachowując zdobyte w drodze cechy, łączą się z sobą.
Po przybyciu do Irkucka zawieziono nas do ogromnego gmachu, który się okazał własnością prywatną, chwilowo teraz wobec napływu zesłańców przeznaczonego na lokatę aresztantów. Zwano go „Domem peresylnym”.
Na dziedzińcu dyżurujący oficer przyjął nas tak, jak się przyjmuje bydło w rzeźni. Obliczył na sztuki i wprowadziwszy do gmachu, ukazał liczne pokoje, zwane w języku więziennym kamerami, i oświadczył, iż każdy może się tu lokować, jak chce.
Zaraz też rozsypaliśmy się po pokojach, wybierając sobie odpowiednie kąty. Choć gmach był obszerny, lecz się okazał za ciasnym dla przybyłej ilości wygnańców.
Wybraliśmy sobie wreszcie jeden pokój duży, gdzieśmy się ulokowali we trzydzieści osób. Byli razem z nami i młodzi Czekotowscy. Zaraz się zakrzątnęły panie nasze, zdobywając herbatę i przekąski. Przebrawszy się nieco i zmywszy z siebie kurz, zasiedliśmy do posiłku, radząc o wynajęciu prywatnych mieszkań, bo nam już zapowiedziano, iż będziemy tu siedzieli długo, czekając kolei wyjazdu z powodu niezwykłego nagromadzenia      w Irkucku wygnańców polskich, których na razie ogólna liczba przekraczała tysiąc.
Ileż takich tysięcy siedziało w innych miastach, wyczekując, jak i my, swej kolejki,              a ileż przekroczyło już Irkuck, dążąc dalej, na Północ!

I tu jak w Tobolsku istniał cały Zarząd „przesiedleńczy”, wyznaczający miejsca pobytu wygnańcom. Naczelnikiem tej instytucji był niejaki pułkownik Kupienko, małorus, człowiek, jak się zdawało – niezły. W jego ręku leżał los i przyszły byt wygnańców, którymi rozporządzał wedle swego widzimisię. Mógł, kogo chciał, pchnąć aż do Jakucka lub zatrzymać bliżej. Sądzonych do ciężkich robót Kupienko dzielił na pewne kategorie, wedle stopnia winy, inteligiencji i zamożności, kwalifikując jednych do Usola, gdzie były warzelnie soli, drugich do Aleksandrowska, gdzie była gorzelnia rządowa, innych znów do Listwiennicy, za Bajkał, do budowy drogi obwodowej wokoło jeziora, a innych wreszcie do najbardziej oddalonego punktu – do kopalń Nerczyńskich.

Za Bajkał przerzuceni zostali między innymi znajomi nasi: Zygmunt Czechowicz, Leonard Baczyzmalski, Kazimierz Wańkowicz i Piotr Borowski, wygnaniec jeszcze z lat trzydziestych, który się już na Syberji w pewnym stopniu zaaklimatyzował, posiadał własne kopalnie złota i niósł pomoc moralną i materialną wszystkim nieszczęśliwym rodakom wygnańcom.
W górniczym tym okręgu, gdzie często więźniów przykuwano do taczek, najciężej było wygnańcom naszym, zwłaszcza w miejscowości zwanej charakterystycznie „Karą”. Wielu z nich padło ofiarą ciężkich przejść i upokorzeń, tortur moralnych i fizycznych; wielu straciło zdrowie lub osłabło na umyśle.
Z garstki, która stamtąd wrócić zdołała, większość przedstawiała ludzi rozbitych                     i złamanych zupełnie.
Pewną, acz drobną część zesłańców naszych pognano aż do Sachalina, skąd, o ile się zdaje, żaden nie wrócił.
Wprawdzie, jak w Nerczyńsku, tak i wszędzie, wszystko zależało od humoru                        i usposobienia władz miejscowych oraz umiejętności trafiania do ich przekonania, ale władze się zmieniały, a warunki życia łamały słabsze organizmy.
Skazanych na osiedlenie rozrzucano stąd po różnych miejscowościach, gminach                   i powiatach gubernji Irkuckiej, Jakuckiej, a nawet wysyłano tam, gdzie się panu Kupience wysłać kogoś podobało. Los i byt nasz pozostawał w jego ręku.
Szło więc o przystęp do tego władcy i pozyskanie jego łaskawych względów. Różne doń prowadziły drogi, lecz najlepiej udawało się tym, co szli do naczelnika przez jego kancelarię. Był uprzejmy dla petentów i zmieniał nieraz, wedle żądania wygnańców, wyznaczone miejsca pobytu na inne. Zato biedotę, która do niego dojść się nie ośmieliła lub nie mogła, rzucał jak piłką we wszystkie strony Syberji. Mnie i Janowi Czarnockiemu wyznaczony został punkt pobytu w Bałagańskim okręgu, we wsi Kamionka, w gminie Idzińskiej.
Dano nam odnośne dowody oraz kartę przejazdu, nie nagląc wcale do natychmiastowego opuszczenia Irkucka,
I tak kolejno rozstrzygały się losy wszystkich zesłańców. Partja nasza rozpraszała się po stepach Syberji, a przed każdym z nas stała ciemna, niepewna przyszłość.
Pobyt nasz w Irkucku przeciągnął się dość długo. Przypominam sobie, iż w tym czasie dzielna nasza towarzyszka, Czekotowska, znów tu ciężko chorowała. Czuwałem nieraz przy łożu tej młodej, dobrowolnej męczennicy, która zawsze z uśmiechem, bez słowa skargi, niosła swą dolę, osładzając mężowi i otoczeniu każdą gorzką chwilę.
W ostatnich dniach, jak ptaki przed odlotem, zbieraliśmy się w większe i mniejsze grupy, żegnając się z sobą i gwarząc o tem, co było i co nas tam... czekało.
Nadeszła wreszcie chwila rozstania. Pożegnawszy ze łzą w oku przyjaciół                     i towarzyszy, ruszyłem wraz z Czarnockim do Kamionki, o wiorst sześćdziesiąt od Irkucka, nad Angarą leżącej.
Już jesień zaczynała żółtemi barwy malować lasy i pola. W złotych tych odblaskach kraj mi się wydał bardzo ładnym. Roślinność prześliczna. Wśród zielonych, puszystych kobierców łąkowych pyszne cedry i modrzewie rzucały imponujące cienie.

 XIX.
Przybycie na miejsce. – Ołonka. – Rozprawa. – Kłopot z mieszkaniem. – Zawicki. – Ojciec Piotr. – Warunki ekonomiczne życia. – Ich ewolucja. – Skutki napływu wygnańców. – Straszne cyfry. – Ofiary deportacji.

Przestrzeń, dzielącą Irkuck od Kamionki, przebyliśmy szybko, podziwiając dziewicze niemal lasy iglaste, pełne zwierzyny, jak nas objaśnił woźnica. Po przybyciu na miejsce przeznaczenia zameldowaliśmy się miejscowej gminnej władzy, której przedstawicielami byli: pisarz i starszyna. Po przejrzeniu naszych dokumentów gmina Idzińska wysłała nas do wsi Ołonki, o wiorst 30 odległej, gdzie się mieścił zarząd gminny, zwany „Rozprawą”. Słowo to nie było czczem mianem, lecz miało znaczenie źródłowe. Zarząd gminny był razem                      i sądem oraz wykonawcą własnych wyroków. Tu się odbywały egzekucje i wymierzano przysądzone cięgi. Krótko i węzłowato „rozprawiano” się na miejscu z delikwentami. Rozprawy te dały właśnie imię miejscowej instytucji gminnej, którą zwykle głucho „Rozprawą” nazywano.
Przyjął nas tam starosta, mówiąc sucho:
— Idźcie sobie szukać we wsi mieszkania.
Zostawiwszy pakunki w „Rozprawie”, udaliśmy się do wsi, lecz daremnie obiegliśmy wszystkie jej chaty. Nikt z miejscowych włościan przyjąć nas nie chciał. Wróciliśmy więc znów do starosty, prosząc, by za pomocą swej władzy lokal nam jakiś udzelić kazał, ale ten odparł nam chłodno:
— Kwestja mieszkań nie należy do mojej kompetencji.
Pozycja stawała się krytyczną. Mieliżbyśmy jak psy nocować pod gołem niebem. Wprawdzie starosta pozwalał spędzić noc w „Rozprawie”, ale tara literalnie miejsca nie było. Gdy tak zakłopotani radzimy między sobą, zbliżył się do nas „dziesiętnik” mówiąc:
— Jest tu jeden z waszych we wsi, Polak, ma dużą kwaterę, – idźcie do niego.
Pobiegliśmy we wskazanym kierunku i istotnie znaleźliśmy niejakiegoś Zawickiego, mówiącego po polsku. Przyjął nas z pewną afekcją, udając wielką serdeczność i zaraz oświadczając, iż mieszkanie dać może, ale jeść niema co. Radzi z dachu nad głową, daliśmy mu pieniądze na bułki i herbatę i sprowadzili rzeczy z „Rozprawy”. Już nasz własny samowar kipiał na stole, gdy wpadł Zawicki, niosąc wódkę i sadło, o co go wcale nie prosiliśmy. Zaraz też, zamiast herbaty, począł wychylać wódkę szklankami, pijąc wciąż nasze zdrowie. Niepodobało się to nam wielce. Człowiek ten nie wzbudzał wcale zaufania. Coś nas trwożyło i od niego odpychało. Ale na razie musieliśmy go znosić. Innego wyjścia nie było.
Gdyśmy markotnie popijali herbatę, drzwi nagle się otworzyły i w nich się ukazał pop, o szlachetnej i nader sympatycznej twarzy. Przedstawił się nam jako ojciec Piotr, mówiąc, iż dowiedziawszy się o przybyciu dwóch zesłańców Polaków, przybiegł prosić nas na herbatę do siebie, gdzie i żona czeka nas uprzejmie.
Chcąc na razie uniknąć tego stosunku, zaczęliśmy się wymawiać zmęczeniem oraz niewłaściwą na wizytę toaletą. Ale pop coraz natarczywiej nas ciągnął. Wreszcie, widząc nasz opór, skinął na mnie i wyprowadzając na ganek, rzekł prędko:
— Wiecie, u kogo jesteście?
— U rodaka swego – odparłem.
— A znacie go? – pytał z pewnym niepokojem.
— Nie! – przyznałem się szczerze.
— Wiedźcież więc! – zawołał cicho. To znany zbój z katorgi! Zabije was lub okradnie dziś jeszcze! Wynoście się stąd!
I nagle jakby pod wpływem jakiejś myśli zawrócił do izby, a zwracając się do Zawickiego i energicznie ukazując nas, przemówił:
— Ci ludzie to nie kompany dla was, dobrze zrobiliście, że ich przyjęliście, ale muszą stąd odejść. To nie towarzysze dla was.
Zawicki się zdetonował i pobladł. My ruszyliśmy za popem, przyznając się mu, iż nigdzie żadnego mieszkania wynająć nam nie chciano.
— To ja wam w tem dopomogę – ozwal się pop. Chodźcie za mną.
Minęliśmy kilka domostw. Wreszcie przed jednym z nich bardziej schludnym pop się zatrzymał i lekko w okno zapukał.
Wnet wybiegli oboje gospodarze, całując go po rękach z wyrazem wielkiego szacunku.
— Oddajcie tym Polakom – rzekł ojciec Piotr – waszą umeblowaną „gorniczną”[1]. Dobrych mieć będziecie ludzi. Ja za nich ręczę.
Gospodarze zawahali się na chwilę. W Ołonce dotąd polskich wygnańców nie było, nie znali ich, a sądząc wedle Zawickiego bali się. Ale popowi odmówić nie mogli,                   i poręczeniu jego wierzyli.
Niespełna w kwadrans już mieliśmy lokal, złożony z dwóch czystych izb, za opłatą pięciu rubli od osoby, wraz z utrzymaniem. Cukier i herbatę mieliśmy mieć swoją, śniadanie zaś i obiad dostawać od gospodarzy.
Stół był dobry i zdrowy. Dawano nam barszcz z mięsem, ryby, kaszę, śmietanę.
Dziś wygląda to bajecznie tanio, ale wówczas w tych odległych zakątkach Syberji wszystkie produkta żywnościowe były za bezcen. Pud mąki żytniej naprzykład kosztował 25 kopiejek, pszennej 30. Za funt mięsa płaciło się 2 – 3 kopiejki, a nabiał i ryby prawie żadnej wartości nie miały.
Gdy po latach dziesięciu wyjeżdżałem ze stron owych, już ceny produktów znacznie się podniosły. Pud mąki kosztował 1 rb. 20 k. do 1 rb. 40 kop. Funt mięsa 5 – 6 kop. Nawet masło zdrożało do 15 kop. za funt, co się już tam uważało za bardzo wysoką cenę.
Rosnącą ewolucję ekonomiczną przypisywano napływowi wygnańców, których wedle urzędowych spisów biura deportacyjnego w Tobolsku liczono około 27,000.
Czy tak było w istocie? Czy cyfry te zgadzały się z rzeczywistością? – nie mogę twierdzić. Słyszałem jednak o nich niejednokrotnie od urzędników miejscowych.
W ciągu więc lat paru, w okresie tej strasznej deportacji, jak z Korony, tak z Litwy               i Białejrusi, ludność Syberii urosła niepomiernie, co nie pozostało bez wpływu na jej późniejsze ekonomiczne życie.
Niedarmo „jamszczyki” przewożący wygnańców mówili o wyludnieniu kraju naszego. Przerzucenie takiej masy ludzi na obcą ziemię, przy stratach poniesionych na miejscu i przez emigrację, wielkie a niepowetowane w całym kraju potworzyło Juki...
Z tej olbrzymiej liczby wygnańców zaledwie kilka tysięcy do kraju wróciło.
Pewna część tego wymarła na Wschodzie, inna, żeniąc się z sybiraczkami, zaaklimatyzowała się w tej ziemi, inna znów dla braku środków wrócić nie mogła, a inna wreszcie wyciąga dziś jeszcze do społeczeństwa swego błagalne dłonie, prosząc o ułatwienie powrotu do kraju i złożenia kości w rodzinnej ziemi.
Ale już pamięć o dawnych ofiarach, o starych weteranach, wystygła nieco w kraju. Młodsze pokolenie, wychowane w innych warunkach życia, nie zna nawet dobrze dziejów tej krwawej epoki, więc i zasług, ofiar i poświęceń ojców swych i dziadów należycie odczuć                i ocenić nie umie. Pochłonięta walką o własny byt, nie ma ani czasu, ani środków do przyjścia z pomocą nieszczęsnym na Północy rodakom.
Daremnie współczesny owym wypadkom, znany ziemianin i publicysta, p. Aleksander Jelski, podniósł gorący głos w tej sprawie. Szlachetne jego nawoływanie nie wywołało szerszego echa na Litwie.

XX.
Pusta kasa. – Wiara w przyszłość. – U popa. – Poszukiwanie pracy. – Czarnocki. – Wyjazd do Kamionki. – Spotkanie rodaków. – Troska o byt. – Zasiłek z domu. – Holzendorf. – Garbarnia. – Powodzenie. – Napływ wygnańców.

Po wynajęciu mieszkania obliczyliśmy fundusze nasze. We wspólnej kasie zostało zaledwie trzydzieści rubli. Był to cały kapitał, z którym wstępowaliśmy w nowe, nieznane życie. Każdy z nas wprawdzie mógł mieć pieniądze z domu, lecz te, niestety, doszłyby nas chyba za rok, biorąc pod uwagę przestrzeń dzielącą nas z krajem, słabe ówczesne funkcjonowanie poczt oraz cenzurę, której podlegały wszystkie listy i przesyłki, adresowane do wygnańców.
Czy w tem pustkowiu znajdziemy jakąś chlebodajną pracę? Wątpiliśmy nieco. Młodość jednak nie traci nigdy nadziei. Wiara w przyszłość jest cechą naszego charakteru narodowego, który na słowach „jakoś to będzie” niejednokrotnie byt swój i życie opierał.
Pusta niemal kasa nie odjęła nam ani energji, ani humoru. Ujęci grzecznością ojca Piotra, udaliśmy się na plebanję z podziękowaniem.
I on i popadja przyjęli nas bardzo gościnnie, nie szczędząc różnych uprzejmości. Wysłali wnet konie po nasze bagaże, obznajmiając nas ze stosunkami i warunkami życia miejscowego i udzielając sporo odnośnych rad i wskazówek.
Ojciec Piotr był również wygnańcem. Archirej, uznając go za niebezpiecznego wolnomyśliciela, przeflancował z Rosji na grunt syberyjski, do tego zapadłego kąta,                       w przekonaniu, iż głoszone przezeń teorje szkodliwego tu wpływu nie wywrą. Ale o dziwo! – to, co w Europie było złem i gorszącem, tu w Azji uznane zostało za dobre i wzniosłe; ojca Piotra otoczono czcią i szacunkiem, na jakie istotnie ten znany i światły człowiek zasługiwał.
Po długiej gawędzie, gdy ojciec Piotr spytał o nasze dalsze zamiary, przyznałem się mu szczerze do braku środków oraz chęci wyszukania odpowiedniej pracy. Przejął się tem gorąco ojciec Piotr ojciec Piotr i już nazajutrz trójka jego stanęła przed naszym gankiem,              a pop, wbiegając do nas, zawołał wesoło:
— Siadajcie ze mną, zawiozę was do Kamionki, do „zasiedatiela” Korczuganowa. Pijak to wielki, ale dobry człowiek. Coś się tam dla was obmyśli!..
Wskoczyliśmy do kibitki i dzielną trójką w mgnieniu oka znaleźliśmy się w Kamionce u Korczuganowa. Protekcja popa ułatwiła nam zadanie. Zaraz urzędnik miejscowy z innego zaśpiewał tonu, obiecując Czarnockiemu posadę pomocnika pisarza w gminie, mnie zaś miejsce w gorzelni.
Wkrótce też Czarnocki objął swój obowiązek z płacą 18 rb. miesięcznie. Ale niebawem ofiarowano mu 30, oceniając zdolności wykształconego człowieka. Przerażony tą wyższością umysłową pisarz, drżąc o własne stanowisko, począł knuć intrygi, czem zniechęcony Czarnocki rzucił to miejsce i wykołatawszy sobie zezwolenie władzy, przeniósł się do Irkucka.
Ja pozyskałem u Korczuganowa szczególne względy, występując w roli medyka                   w chwilach, gdy ten pijak wpadał w białą gorączkę. Jako student IV kursu, posiadałem pewne wiadomości lecznicze, które stosowałem z powodzeniem, używając przeważnie opjum, co chorego wnet uspakajało.
Gorzelnia, w której chciał mię umieścić Korczuganow, leżała w gminie Czeremchowskiej, gdzie już władza jego nie sięgała. A chociaż zawiózłszy mię tam osobiście, polecał silnie jako nader uzdolnionego felczera, odmówiono mi tej posady na zasadzie, iż Polaków wcale tam nie przyjmowano.
Nie znajdując zajęcia, a goniąc ostatkami, z rosnącą trwogą o dalszą egzystencję przesiedliłem się do Kamionki, dokąd już i wielu innych rodaków napływać poczęło.
Znalazłem tam Napoleona Obuchowicza, Niezabytowskiego, Karola Szalewicza oraz Holzendorfa, majstra garbarskiego z Warszawy.
Troska o byt zaprzątali wszystkich. Tamci jednak mieli jeszcze niewyczerpane zasoby z kraju, gdy moja kasa zupełną pustką świeciła.
Opatrzność jednak czuwała. W chwili bowiem, gdym ostatni już grosz z kalety wyjmował, nadszedł niespodziewany zasiłek z domu.
Starzy moi, jakby przeczuciem wiedzeni, z troskliwością rodzicielską słali mi pieniądze.
Przez stepy i góry spływała ku mnie w krytycznym momencie ich serdeczna opieka.
Otrzymawszy tak w porę pomoc z domu, pełen znów otuchy, przystąpiłem do ogólnych narad w kwestji wynalezienia źródeł egzystencji.
Rada w radę postanowiliśmy z Holzendorfem, jako wykwalifikowanym majstrem, założyć garbarnię. On dawał swą wiedzę, ja zaś pewien kapitał, a obaj zdrowe ręce do pracy. Nabyliśmy więc malutki domek z dziedzińcem, na którym Holzendorf urządził wapienne doły.
Zakupiwszy deski oraz inne niezbędne akcesorja, ogłosiliśmy, iż przyjmujemy skóry na wyrób w cenie trzech rubli, oraz jednego puda mąki żytniej za sztukę.
Zwyczaj miejscowy utrwalił w ludności to przekonanie, iż tylko skóra chlebowa jest dobrą.
Żądając więc mąki żytniej, zastosowaliśmy się jedynie do panującego zwyczaju.
Urządzenie garbarni było bardzo prymitywne. Nie posiadaliśmy środków na udoskonalenia techniczne. Dzięki jedynie nizkim nader cenom miejscowym, mogliśmy                    z kapitałem dwuchset-rublowym dźwignąć tę malutką fabryczkę, stając się jednocześnie właścicielami drobnych nieruchomości.
Wkrótce Burjaci zaczęli nam znosić skóry do wyrobu. Zwróciły one uwagę miejscowego kupca, Prelina, który zaraz się z nami poznajomił i otworzył nam kredyt.
Wzięliśmy więc od niego kilkadziesiąt skór końskich, krowich i cielęcych i zaczęła się robota. Jeździliśmy sami drzeć korę i ciągaliśmy ją na miejsce. Holzendorf używał kory wierzbowej lub łozowej.
Wobec popłatnego przedsiębiorstwa przyłączył się do nas w roli wspólnika pewien chłop prosty, którego przyjęliśmy chętnie, jako nader pomocną siłę roboczą. Potem pracował wraz z nami miody Chrapowicki, z możnej rodziny, ale na wygnaniu pozbawiony zupełnie środków do życia. Nic mu nie przysłano z domu, więc zrazu trudnił się sztuką kulinarną, następnie przeszedł do nas.
Interes szedł nam coraz pomyślniej. Ody się wyrobiły pierwsze skóry z cielaków, zawiozłem w prezencie sprawnikowi oraz Korczuganowowi po kawałku różnych gatunków na próbę. Zachwyceni byli szagrynem, który istotnie znakomicie się wyrobił. Sprawnik wystarał się wnet nam o zapomogę w kwocie 50 rb. Takąż sumę udzielono nam tytułem pożyczki.
Sława nasza rosła z dniem każdym. Sypały się obstalunki zewsząd. Popyt wzrastał ciągle.
Otworzono nam magazyn zbożowy, dając ziarno na zasiew. Oddawaliśmy je chłopom, którzy nam zwracali połowę plonu, co nam niezły też dochód dawało.
Władze miejscowe dopomagały nam we wszystkiem, popierając nasz przemysł             i torując mu drogę. Powoli ze swej strony odkrywaliśmy różne tajniki życia miejscowego, co ułatwiając rozwój naszego przedsiębiorstwa, czyniło pracę milszą i korzystniejszą.
Tymczasem Kamionka napełniała się wciąż nowymi wygnańcami. Przybył tu i doktór Tomkiewicz i Skarżyński, który otworzył sklep towarów kolonialnych, cieszący się również niezłem powodzeniem. W końcu liczba Polaków urosła tu do czterdziestu. Wygnańcy wnosili z sobą nowe życie, rozbudzając miejscowy przemysł i handel.

XXI.
Skutki pracy. – Życie w Kamionce. – Wycieczki do Usola. – Pierwsze wrażenie. – Łańcuchy. – Brat. – Garść znajomych. – Święcone. – Alleluja! – Aleksander Oskierko. – Warunki bytu wygnańców w Usolu.

Po należytem zorganizowaniu przedsiębiorstwa i wysianiu długiej korespondencji do kraju, – po urządzeniu skromnego mieszkania i zawiązania stosunków towarzyskich                       z przebywającymi tu rodakami, – poczułem pewne ukojenie w duszy i raźniej nieco na świat Boży patrzeć zacząłem.


[1] Izba dla przyjęcia gości.

Praca, dając pewien cel życia, rozpraszała czarne myśli i leczniczo działała na nerwy.
Życie w Kamionce układało się znośnie, a nawet wygodnie. Od czasu do czasu robiłem wycieczki do Czeremchowa i Usola, które ułatwił mi Korczuganow, dając chętnie kartę wolnego przejazdu.
W Usolu przebywał brat mój Rodryg Świętorzecki, członek organizacji ruchu rewolucyjnego w Mińsku, skazany do ciężkich robót. Chcąc go odwiedzić, wybrałem się tam po raz pierwszy na Wielkanoc.
Usol, posiadający warzelnie soli, przy których pracowali nasi wygnańcy, leży na jednej z wysp Angary.
Wiosenne słońce lśniło się tysiącem barw w jasnych wodach rzeki, otaczając promiennym szlakiem smutne i ponure miejsce kaźni. Nie zapomnę do końca mego życia tego strasznego wrażenia, jakiego doznałem po przybyciu na widok moich współbraci, okutych w łańcuchy. Zgrzyt ich słyszę dziś jeszcze.
Rzuciłem się wreszcie w objęcia brata.
W niemym uścisku wylały się wszystkie nasze myśli i uczucia. Serce wyśpiewało pieśń bez słów, pełną znaczenia i boleści.
Opanowawszy pierwsze wzruszenia, brat pociągnął mię zaraz na ogólne święcone, które nasi wygnańcy tu sobie urządzili. Oprócz tego, każda rodzina miała u siebie własny stół wielkanocny z tradycyjnym, jak zwykle, barankiem.
Do ogólnego stołu ściągali powoli wszyscy „katorżnicy” z Usola.
Zdaleka słychać było brzęk ich łańcuchów. Przykry ten dźwięk obejmował mię dreszczem bólu i zgrozy. Stałem mocno wzruszony, witając kolejno znajomych towarzyszy powstania, więzienia lub podróży na Sybir.
Z nieznajomymi zapoznał mię brat, wymieniając liczne nazwiska. Przebywała tu moc Polaków. Wielka izba napełniała się wciąż przybywającymi. Nadchodziły panie, wierne towarzyszki niedoli mężów, wnosząc z sobą ciepłe świetlane promyki, rozpraszając ciężkie chmury, osiadłe na czołach mężczyzn. Był tu i Aleksander Oskierko, przedstawiciel                        i niejako patryjarcha wygnańczej kolonji polskiej w Usolu i znany profesor Benedykt Dybowski i doktór Jan Świda i ksiądz Stulgiński z gub. kowieńskiej, dzielny myśliwy, późniejszy mój towarzysz polowania, z którym niemal wszystkie irkuckie tajgi zwiedziłem.
W Usolu znajdowali się również hr. Michał Wielhorski, Mieczysław Berdecki, Jan Hryniewiecki, Adolf Tołoczko i Gruszecki. Był też i Frankowski z Warszawy, Abakanowicz, Widzobylski, Kręćki i Wiszniewski z Ukrainy, człowiek wielkiej siły fizycznej, pełen serca              i miłości bliźniego. W ciężkich robotach dopomagał wszystkim słabym, wyręczając ich                    i pracując za kilku. Był nader łubiany i ceniony przez swych współtowarzyszy.
Znalazłem też w Usolu i Bolesława Świdę, który obowiązek „starosty” w partji          w drodze na wygnanie po mnie piastował, Antoniego Jeleńskiego z żoną i Piaskowskich, Adama, kapitana oraz Izydora z żoną. Był tu i Henryk Wohl, członek organizacji warszawskiej, Żyd z pochodzenia, dzielny nader i rozumny człowiek, zmarły niedawno                 w Warszawie, i Stanisław Olędzki, pułkownik jeneralnego sztabu, członek organizacji, naczelnik siły zbrojnej, z żoną, Wańkowicz Kazimierz z Mińska, Siesicki, Trzaskowski, do którego przybyła siostra poślubiła na wygnaniu kapitana Klementowicza.
Przebywali niemniej w Usolu: Bonifacy Krupski z żoną ze Słucczyzny, którzy jako ludzie wielkiego serca i zamożni, byli prawdziwymi opiekunami biedniejszych braci wygnańców; dr. Łagowski z żoną, Zamościcki, dr. Lasocki z żoną, Antoni Potocki z żoną, dr. Landowski, stryj utalentowanej artystki Wandy Landowskiej, Kędrzycki z Warszawy, dwóch braci Morgulców, Fortunat i Bolesław, hr. Bniński, J. Popowski z Rusi, obecnie zamieszkały w Galicji. Byli tu jeszcze Kamiński, Kotyrło, Szczawiński i Poźniak. Był Bagiński, Wolański, Frankowski, Bolesław Siesicki, Zieńkowicz, J. Geysztor, Landyn. Spotkałem tu też d-ra Lucjana Migurskiego, Wł. Bogusławskiego z Warszawy, ks. Włodzim. Czetwertyńskiego, Rom. Frankowskiego z gub. siedleckiej, Ernesta Heinricha ze Skierniewic, Narcyza Jankowskiego z Kijowa, Adama Jastrzębskiego, Józefa Jezierskiego z gub. kijowskiej, Gustawa Paprockiego z Warszawy, Aleksandra Sochaczewskiego z Wiednia, Józefa Popowskiego z Krakowa, Kazimierza Bagińskiego z kijowskiego, Fr. Zielińskiego                 z Warszawy, Feliksa Zieńkowicza z Warszawy, Sypniewskiego, Burzyńskiego, ks. Syrwida, człowieka bardzo światłego, i Antonowicza.


Wszyscy wchodzili dzwoniąc i pobrzękując łańcuchami, które na mnie przygnębiające czyniły wrażenie, ale, gdy w izbie zaczęli je niektórzy zdejmować i odpinać, przekonałem się z pewną ulgą w duszy, iż nie była to rzecz tak straszna, jak mi się zrazu wydawało. Komendant katorgi usolskiej, pułkownik Turów, posiadający pewną dozę humanitarniejszych nieco uczuć, zwolnił więźniów od ciężkiego okucia, pozostawiając tylko jego formę, którą obowiązkowo należało zachowywać na ulicy, przy pracy, wobec władz, a od której można się było uwolnić w domu.
Łańcuchy były lekkie. Zaczepiały się za ucho u buta na jednej i drugiej nodze                        i podwiązywały u pasa.
Wszyscy skwapliwie z tej ulgi skorzystali. Jeden tylko wygnaniec kapitan Klementowicz oparł się temu stanowczo.
— Nie będę oszukiwał ani rządu, ani siebie, mawiał – skorom skazany do katorgi, wszystkie jej ciężary znosić muszę.
I oryginał ten, kazawszy siebie okuć w kajdany, dźwigał je z poczuciem pewnego bohaterstwa.
Na „święconem” on jeden miał wygląd prawdziwego „katorżnika”. Zgrzyt jego żelaza mącił nam chwilę zapomnienia o niedoli naszej.
Gdy się wszyscy zebrali, a ksiądz pokropił stół wodą, rozległ się w izbie tradycyjny śpiew wielkanocny, zrazu cichy i nieśmiały, lecz wciąż rosnący w moc i siłę.
Gdy usta wołały „Wesoły nam dziś dzień nastał” – z oczu, zwracających się wciąż ku zachodowi, płynęły strugą łzy gorące...
W nucie pieśni, brzmiącej już pełnym tonem, przewijała się cała gama uczuć wygnańców. Jęczały bóle i tęsknica, drżały skargi i błagania...
A gdy zagrzmiało ostatnie Alleluja! zdawało się, iż echa jego dolecą do kraju i ozwą się pod rodzinną strzechą.
Po chwili głębokiego wzruszenia wnet panie z drżącą łzą u oka poczęły wedle tradycji uwijać się z jajkiem święconem. I sypały dokoła życzenia wzajemne, uściski serdeczne. Uśmiechały się usta, a na rzęsach perliły łzy i wyrywały westchnienia z piersi...
Z jajkiem w ręku odszedłem ku oknu, błądząc myślą po kątach rodzinnego domu                  i szukając tej ukochanej, jasna postać której stała mi wciąż w pamięci. Może jej serce również wybiegało w tę uroczystą chwilę w gronie otoczenia, ku Syberji... ku mnie...
Wołano mię. Zwróciłem się wraz z innymi do stołu jadalnego, gdzie przy kieliszku                i przekąsce zaczęły się nieco rozchmurzać twarze i rozwiązywać usta.
Wszczęła się wreszcie polska biesiada, w której gwarze łatwo było zapomnieć na chwilę, iż się na obcej znajdujemy ziemi.
Przy stole rej wodził Aleksander Oskierko. Dowiedziałem się wkrótce, iż po przybyciu wygnańców do Usola pułkownik Turów zwołał ich do siebie, oświadczając, iż zapewni, wszystkie ulgi i swobody skazańcom, jeśli wszyscy wzajem- i nie za siebie poręczą  i żadnych buntów ani awantur robić nie będą.
— Wiem, iż mam do czynienia z ludźmi cywilizowanymi, – mówił Turów. Chcę więc wam ulżyć w ciężkiej doli. Wybierzcie z grona swego jakiegoś pełnomocnika, starostę, kogoś, koniu ufacie, i ten niech załatwia wszystkie sprawy i interesy wasze. Wybór ogólny padł na Aleksandra Oskierkę. Gdy przedstawił się Turowowi, jako wybraniec Polaków, pułkownik wyraził mu wymagania swoje.
— Po pierwsze, rzekł – wszyscy muszą chodzić w łańcuchach, których ciężar ulżyć im możemy, – powtóre, wszyscy a zwłaszcza ludzie familijni, mogą sobie wynajmować mieszkania prywatne, jeśli wy za nich ręczyć będziecie. W razie ucieczki aresztanta wy odpowiadacie swą głową.



Oskierko przyjął te warunki i rozciągnął opiekę nad całą kolonją, w której panował wzorowy porządek.
Z koszar więziennych wszyscy się przenieśli do prywatnych mieszkań, z wyjątkiem tych tylko, którzy na to środków nie mieli.

XXII.
Powrót do Kamionki. – Brzegi Angary. – Myśliwstwo. – Moc zwierzyny. – Lisy bure. – Broń krajowców. – Zręczność i celność Burjatów. – Polowanie na kozy. – Nabycie sztucerka. –Sarny. – Zlot ptactwa. – Angara wiosną.

Zabawiwszy dni parę w Usolu, wróciłem do Kamionki, spokojniejszy nieco o los brata i innych towarzyszy wygnania. Robota przy warzelniach soli nic była zbyt ciężką, a życie                 i warunki miejscowe nie tak znów straszne: w otoczeniu rodaków tęsknota za krajem nie dawała się odczuwać tak silnie.
Raźniej więc nieco przystąpiłem do naszego warsztatu garbarskiego. W chwilach wolnych uprawiałem myśliwstwo, które tu dawało się praktykować w różnorodnej formie i na różnorodnego zwierza.
Z jednej strony Angary, nad którą leżała Kamionka, biegi łańcuch gór, wznosząc się stopniowo ku wyżynom Ałtajskim, rysującym się na horyzoncie, a zwanym w języku krajowców Biełogorja, z powodu szczytów, wiecznym pokrytych śniegiem. Drugi brzeg Angary pokrywał wielkie iglaste lasy, puszcze niemal, pełne rozmaitego zwierza; kóz dzikich była tu moc wielka. Pojawiły się i lisy bure, stanowiące przedmiot gorliwych zabiegów myśliwych z powodu swego drogocennego futra. Tubylcy w tem polowaniu odznaczają się wielką wprawą: wśród wielu śladów lisich umieli zwykle wyróżnić ślad lisa burego. Wytropiwszy go, uganiali się za nim konno. Gdy w gonitwach tych koń padał ze znużenia, chwytali innego, cudzego i pędzili dalej. Po zabiciu lisa, wedle miejscowego zwyczaju, dzielili się zyskiem za skórę, z właścicielem chwytanego konia.
Broń krajowców przeważnie skałkową stanowiły przedpotopowe wintówki, coś                    w rodzaju sztucerów małego kalibru z grankulką, ale strzelali z nich zręcznie i celnie, paląc                o sto kroków bez pudła.
Każdy sztucer zaopatrzony bywał w małe widełki, umocowane przy samej lufie, oraz w ogon zajęczy, nieodzowny dodatek do myśliwskiego rynsztunku.
Gdy krajowiec pędząc za zwierzem już go dogania, zeskakuje błyskawicznie w pędzie z konia, chwyta sztucer, opierając go na widełkach, i wypuszcza w kierunku upatrzonej ofiary śmiercionośną kulę.
Dziś prawdopodobnie broń europejska wyrugować musiała owe prastare strzelby, które jednak w ręku krajowców nie chybiały nigdy.
Niemniej charakterystycznem było za moich czasów polowanie na sarny lub dzikie kozy. Nie używało się do tego, ani naganki, ani psów gończych. Wychodził jeden lub paru myśliwych, skradając się o świcie do miejscowości, zwanej Solańcem, gdzie wskutek podziemnych źródeł słonych sól występuje na powierzchnię w rodzaju rosy, którą kozy bardzo lubią lizać.
Myśliwi w „iczyngach”, stanowiących rodzaj obuwia z włosienia, dozwalającego stąpać nader cicho, podchodzą ostrożnie na odpowiednią do strzału metę. Wówczas klęknąwszy, stawią sztucer na widełkach i walą do stada. Jeśli spudłują, co się tylko prawie nowicjuszom przytrafia, kozy podnoszą swe kształtne główki i patrzą poza siebie. Myśliwi tymczasem klęczą jak martwi. Gdy kozy nie dostrzegną niebezpieczeństwa, znów spokojnie lizać sól zaczynają, ułatwiając myśliwym strzał drugi. Gdy koza padnie, inne uciekają, oglądając się wciąż poza siebie.
Po niejakim czasie stado wraca. Prowadzi je buńczuczny kozioł, tupiąc wciąż                        i stukając nogą o ziemię w celu odstraszenia nieprzyjaciela.
Lubiłem bardzo polowanie na kozy. W czasie wielkich śniegów, zimą, podchodziło się do stada na wielkich, drewnianych łyżwach.

Ze skór kozich wyrabiano futra, zwane „dachy”, większe i lżejsze od dach z reniferów, oraz nieprzemakalne buty i rękawice.
Na renifery polowania tu nie było wcale. Niedźwiedzie, sarny i łosie nie budziły pożądliwości tubylców. Łowy na nie praktykowały się nader rzadko.
Zauważyłem tu dwa gatunki łosi. Jeden zbliżony do naszego zwany był w miejscowej gwarze asachaty – drugi, znacznie większy, powstały podobno ze skrzyżowania łosia                 z jeleniem – zwał się iziubrem.
Nie wszyscy wprawdzie krajowcy trudnią się myśliwstwem, ale większość rodzin,                  z dziada-pradziada temu oddana, wyspecjalizowała się w łowach do arcy-mistrzowstwa.
Członkowie tych rodzin wychodzili nieraz na całą zimę z domu, hen, na północ, ku brzegom Leny, szukając zdobyczy i niemal zawsze wracali z bogatym łupem w postaci drogocennych skór i futer.
Chłopi rosyjscy, stanowiący element napływowy, acz polują również, lecz                           w zręczności, wytrwałości oraz celności strzału dorównać Burjatom nie mogą. Niejednokrotnie szedłem z Burjatami o zakład o wódkę, którą bardzo lubili, iż ze swego małego sztucera trafię do celu dziesięć razy w punkt jeden, w odległości stu kroków, i zawsze zakład przegrywałem. Każdy z nich po razy dziesięć sadził w punkt środkowy, kulę na kulę.
Zachciało mi się posiąść również tę broń celną. Zagrała we mnie krew myśliwca                     i uspokoiłem się dopiero wówczas, gdy, nabywszy sztucerek za 12 rb. i pół wiadra wódki, doszedłem wreszcie do równej z Burjatami perfekcji, mogąc z widełek o sto kroków wsadzić dziesięć razy z rzędu kulę do celu.
Angara ma mnóstwo wysp. Urządzaliśmy tam polowanie z naganką, po europejsku. Była to dla mnie jedna z najprzyjemniejszych rozrywek w lecie. Zbierało się zwykle nas kilku. Wynajmowaliśmy sobie chłopaków ze wsi i razem łódką wyruszaliśmy na wyspę.
Sarny zimą przechodziły z lasów po lodzie na wyspy, gdzie było więcej pożywienia               i zapominały nieraz wrócić na właściwą porę. Ody więc rzeka puściła, musiały siedzieć na wyspie, jak na letnieni mieszkaniu, przez całe lato. Pustoszyliśmy je tam zawzięcie, gdyż oprócz przyjemności polowanie na sarny przynosiło nam pewną korzyść materialną. Zabijaliśmy też na wyspach ogrom zajęcy, których tam była moc niesłychana.
Z wiosną nowe się otwierało polowanie. Zlot dzikiego ptactwa napełniał Angarę wrzawą, życiem i ruchem niezwykłym.
Ścieląc sobie gniazda, krzyczało to, gęgało i kwakało na różne tony. Ciągnęły sznury dzikich gęsi, łabędzi oraz kaczek różnorodnych gatunków, jakich w Europie nie spotyka się nigdy. Ptactwo się podnosiło, opadało, zanurzało w wodę. Na falach Angary migały białe                  i ciemne skrzydła pluskające się w wodzie. Ptactwo ożywiało rzekę i wspaniały przedstawiało obraz, który w blaskach słońca, wśród perlistych kropel wody, opadającej ze zmoczonych skrzydeł, porywał i przykuwał oko. Ciemna, zielona puszcza z jednej strony, piętrzące się góry z drugiej, tworzyły cudowne obramowanie, uwydatniając piękność tego widoku.
Myśliwi rwali się na wodę i, gdy właściwa nadchodziła pora, łódki jak czajki uwijały się na falach Angary.

XXIII.
Polowanie na ptactwo. – Łapanie zajęcy. – Rolnictwo miejscowe. – Urodzaje. – Zaimki. –Młócka na lodzie. – Burjaci. – Tajsza Inocenty. – Domowe ognisko.

Polowanie na dzikie ptactwo, zwłaszcza na gęsi i łabędzie, uprawiano tu przeważnie  w celach spekulacyjnych, dla zdobycia puchu, nader cenionego. Leżąc nawpół w łódkach                 i cicho robiąc wiosłami, podpływało się ostrożnie ku piasczystym mieliznom rzeki, gdzie na wychodzących z wody łysinach skupiało się ptactwo stadami. Podpłynąwszy na pewną metę, myśliwi się kładli w łódce, zarzucali wiosła, poruszając tylko wodę ręką w celu nadania łódce odpowiedniego kierunku. Zdawało się, iż na falach Angary kołyszą się łódki same, bez ludzi.
Nagle padał strzał.
Ptactwo się zrywało, łopocząc skrzydłami, i jak biały opar podnosiło z powierzchni            w górę. Strzały hukały raz po raz, a ich ofiary mąciły wodę barwą czerwoną. Najczęściej strzelano do ptactwa w locie. Rzadko który myśliwy mógł z łódki w postawie leżącej palnąć celnie do ptactwa wygrzewającego się w słońcu na mieliznach.
Polowanie to jest krótkotrwałe, ptactwo bowiem zlatuje tu tylko wiosną, na pewien czas i ciągnie zaraz na północ, ku Lenie, wracając czasem na krótką chwilę w jesieni. Angara stanowi niejako miejsce popasu w przelocie.
Odbywały się tu również często polowania na wiewiórki oraz białe zające, których futerka były bardzo popłatne.
Zajęcy nie strzelano tu wcale, ale łapano w pętle. Ponieważ zające wedle swej natury chodzą zwykle jednym śladem, więc na ich ścieżce pochylano lekko brzózkę, do której uwiązana z cienkiego sznura pętla1 umieszczoną bywała w miejscu niechybnego przejścia zająca. Gdy ten wypadał w pułapkę, brzózka się odchylała, a zając zawisał w pętli. Łapano je tysiącami, jedynie dla skórek, bo mięsa ich nikt tam nie jada.
Wszystkie kobiety miejscowe nosiły futra z białych zajęcy, – bogatsze tylko                       z wiewiórek nieco droższych.
Cała gubernja Irkucka trudniła się już za moich czasów – rolnictwem, uprawiano tylko jak i w tomskiej jedynie jare zboża. Pomimo prymitywnej kultury, urodzaje bywały bajeczne. Nigdy ziemia nasza tak obfitego nie dawała plonu!
Do uprawy roli służyła jednokonna socha, a do zawłóczenia, zamiast brony, „smyczki” z jodłowych gałęzi.
Warzywa uprawiać tu łatwo, rodzi kapusta i buraki. Na polu rosną kawony.
Rolnictwo nie posuwało się jeszcze w głąb kraju. Uprawne pola siały się przeważnie około głównego gościńca, przerzynającego Syberję. Od czasu do czasu tylko ktoś się zapuszczał głębiej, zajmując pod uprawę mniejszy lub większy kawałek gruntu. Zwało się to „zaimką”. Wobec niezmierzonych przestrzeni dziewiczych gruntów, nietkniętych ręką ludzką, rząd chętnie owe „zaimki” popierał, a czasem i pewne zapomogi dawał. Młoda, żyzna, pełna urodzajnych sił ziemia dawała wspaniałe plony, nie potrzebując nawozu wcale. Nie wiedząc, co z tym fantem robić, miejscowi rolnicy wrzucali go do rzeki.
Gatunek ziemi przeważnie szary z małą gdzieniegdzie domieszką gliny, piasków ani na lekarstwo!
Na „zaimkach”, gdzie ani stodół, ani żadnych budynków niema, zboże składano                   w sterty. Gdy ku wiośnie śnieg ginie, młócą na lodzie. Gdy go braknie, rozsuwają śnieg, leją wodę, która zamarzłszy tworzy znów doskonałe klepisko lodowe, na którem się cały omłot uskutecznia za pomocą cepów. Po skończonej operacji przewiane łopatami ziarno odwozi się do domu, a słomę pali na miejscu.
Latem cała ludność męska wychodzi na „zaimki”, tak, iż po wsiach pozostają tylko kobiety i dzieci.
Miejscowy rodzimy element gub. Irkuckiej stanowią Burjaci. Rosjanie to ludność napływowa. Społeczny ustrój Burjatów, acz przystosowany do warunków ogólno-państwowych, nosił jeszcze starodawne patryjarchalne cechy. Burjaci posiadali własne odrębne gminy i rządzeni byli przez swych patryjarchów, radonaczalników, zwanych Tajszami, których wybierano na starostów gmin. Tajsza pochodził zwykle z książęcego rodu   i rządził Burjatami, jak królik. Godność ta w starych, zasłużonych rodach przechodziła z ojca na syna lub na najbliższego krewnego, aż do zupełnego wygaśnięcia rodu. Gdy jeden ród wymarł, wybierano Tajszę z drugiego, również posiadającego krew książęcą w żyłach.
Rząd pozyskiwał sobie Burjatów za pomocą błyskotek, na które pierwobytny, nierozwinięty lud ten był bardzo czuły. Każdy więc Tajsza otrzymywał dla zachęty                w obowiązkach służbowych suto galonami wyszywany mundur, lśniący zlotem, czapkę „papachę” i mały błyszczący kord.
Burjaci byli szczerze oddani rządowi. Z nich tworzyło się całe niemal ówczesne wojsko syberyjskie, oraz słynne pułki kozackie. Burjaci trudnią się nieco rolnictwem, więcej jednak myśliwstwem i drobnym przemysłem.
W sąsiedniej gminie burjackiej był podówczas Tajszą niejaki Inocenty, uchodzący za nader oryginalnego człowieka.
Zaznajomiłem się z nim przypadkiem. Razu pewnego miejscowy „zasiedatiel”, Korczuganow, namówił mnie oraz kupca Prelina do zwiedzenia gminy burjackiej, dokąd go jakiś interes powoływał. Przybywszy tam, musieliśmy złożyć wizytę miejscowemu Tajszy. Wywiązał się stąd pewien stosunek, który dał mi bliżej poznać życie i zwyczaje Burjatów.
Osady tego plemienia, zwane „ułusy”, zwróciły moją uwagę na wstępie. W ułusie Tajszy wznosił się dom dwupiętrowy, umeblowany z pewnym przepychem, po europejsku, służący jedynie do przyjmowania gości. Rodzina bowiem Tajszy mieszkała w jurcie, wedle zwyczaju Burjatów.
Tajsza Inocenty odbywał studja uniwersyteckie w Petersburgu. Zwiedził całą Europę, a nie zaniechał starych obyczajów plemienia swego. Wiódł dwoiste niejako życie, łącząc wciąż zdobytą kulturę z pierwobytem.
Przyjął nas bardzo grzecznie, racząc zbytkownem śniadaniem oraz lukullusowym obiadem, oblanym szampanem i likierami aż do zawrotu głowy.
Trzymał doskonałego kucharza dla gości, lecz w życiu prywatnem kontentował się zwykłem jadłem Burjatów.
Robił wrażenie światłego, lecz zarazem nader konserwatywnego człowieka. Zdradzał wciąż swą miłość dla rządu, potępiając wszelkie objawy ruchów rewolucyjnych.
Nazajutrz zawiódł nas do jurty, gdzie się mieściła jego rodzina. Było to coś w rodzaju jaskini, w której środku wielkie, wycembrowane ognisko płonęło wiecznym ogniem i ziało dymem. Wokoło tego domowego Znicza walały się nagie, brudne dzieci Tajszy.
Przy ścianach moc kufrów i kuferków z ubraniem, a dalej nary, pokryte futrem, na których sypiała rodzina. Z jurty drugie wyjście prowadziło do obory. Wszędzie brud, straszna woń i zaduch.
Tak mieszkała książęca rodzina Tajszy.

XXIV.
Skrywana kultura. – Jurty Burjatów. – Zwyczaje. – Religja. – Wsie ruskie. – Sybiraki. – Rozboje i mordy. – Wrażenia. – Cerkiew bez szkoły. – Ryby Angary. – Połowy siatką i niewodem.
Tajsza trzymał ogromne stado reniferów i rogatego bydła, ale jak w życiu rodzinnem, tak też i w gospodarstwie nie zaszczepiał żadnych pierwiastków cywilizacyjnych. Kulturę europejską ukrywał w głębi duszy i wewnątrz „pałacu”, jak swój dom nazywał. Popisywał się nią tylko przed obcymi.
Wszyscy Burjaci żyli podobnie w pałacach, z których składały się wsie całe czyli ułusy.
Byli mniej zamożni od Tajszy, lecz wiedli ten sam rodzaj życia, co i jego rodzina.
Przed wyjazdem moim z Syberji zaczęli się nieco wygodniej budować, ale większość z drewnianych domostw znów uciekała do jurt, których brud i dym zdawał się być nieodzownym warunkiem życia.
Natura wilka ciągnęła do lasu.
Charakter Burjatów nawpół dziki, zwierzęcy. Chodzą wszyscy nago. Pojęcia wstydu, skromności nie były jeszcze rozwinięte.
Chociaż małżeństwo egzystuje prawnie wśród tego ludu, lecz wedle obyczaju każdy Burjat może posiadać kilka żon naraz. Ale że to rzecz kosztowna, więc na zbytek ten pozwalali sobie jedynie ludzie zamożniejsi.
Burjaci, acz urzędownie uważali się za prawosławnych, acz nie wzbraniali stawiania cerkwi w ułusach, byli w gruncie poganami. Mieli swoje wierzenia religijne, zbliżone nieco do buddyzmu i posiadali swego mułłę. W każdej jurcie był drewniany bałwanek, przedmiot wielkiego acz tajonego kultu Burjatów. Niektórzy nosili bałwanki podobne przy sobie, zwłaszcza w drodze.
 Wprawdzie w każdym ułusie błyszczały kopuły cerkiewne i biły prawosławne dzwony, ale Burjaci kłaniając się Bogu Państwowemu czcili swoje bałwanki i do nich się sekretnie modlili.
Podobno teraz prawosławie wśród Burjatów zrobiło wielkie postępy, ale za moich czasów było ono jedynie czczą formą.
Każdy ułus, rozrzucony na szerokiej przestrzeni, posiadał obszerny wygon, ogrodzony starannie płotem, gdzie pasło się bydło, strzeżone przez starego Burjata, siedzącego zwykle             u wrót.
Ułusy burjackie, kryjące się w ziemi, często sąsiadowały z wielkiemi ruskiemi wsiami, o bardziej europejskim wyglądzie. Zapełniała je ludność napływowa, przeważnie z dawnych zesłańców powstała. Wśród tych strasznych nieraz chłopów wielu było potomków dawnych, możnych bojarów i późniejszej szlachty rosyjskiej.
Ludność ta, niekulturalna wcale, uprawiała jednak pewne poczucie narodowościowe, zowiąc siebie z pewną dumą Sybirakami, a nie przyznając się nigdy do pochodzenia rosyjskiego.
Sybiracy owi trudnili się nieco rolnictwem na „zaimkach”, bardziej zaś handelkiem               i rozbojem. W każdym domu był sklep lub szynk. Do zwykłych również zajęć należały                      i obławy, urządzane przeważnie na dwunożne zwierzęta, na podróżnych, kupców, a nawet zbiegów z katorgi. Ci ostatni najczęściej padali ofiarą łupieżców. Zabijano ich jak innych dla odarcia z nędznych łachmanów.
Rozboje te były niemal jawne. Sybiracy korsarze nie ukrywali wcale rzemiosła swego.
Razu pewnego, spotkawszy się' ze znanym zbójem, – powiedziałem bez ogródki:
— Czy warto wam mordować ludzi dla tych kilku szmat nędznych, które zdzieracie?
— Zawsze to warto więcej, niż skóra wiewiórki – odparł cynicznie Sybirak, wyszczerzając białe zęby.
Odwróciłem się ze wstrętem od tej małpy, myśląc, ileż to wody jeszcze w Angarze upłynie, 2anim z tych ludzi-zwierząt powstanie kulturalne społeczeństwo syberyjskie!
Jakby w odpowiedzi na myśl moją, zajęczały w powietrzu cerkiewne dzwony.
Dzwony na głuchych!..
Bo czyż te cerkwie i dzwony bez pomocy szkoły, bez cywilizacyjnych bodźców władzy zdołają same rozpalić w tych dzikich duszach jaśniejsze i lepsze promyki?
Na przestępstwa i zbrodnie, popełniane codzień, władze miejscowe stały się już obojętne. Policja dawała czasem pewne znaki życia, śledząc bardziej politycznych zesłańców, niż całe bandy miejscowych złoczyńców.
Morderstwa w wielu okolicach były zwykłym Chlebem powszednim.
Gdy na wiosnę śnieg tajał, po obu stronach wielkiego gościńca ukazywały się trupy pomordowanych zimą na drodze, a ukrytych w głębokim śniegu ofiar łupiestwa.
Niebezpiecznem było polować tu jednemu. Zbieraliśmy się zawsze w odpowiednią kompanię. Czasem policja ręczyła nam za bezpieczeństwo w danej okolicy – i wówczas śmielej goniliśmy za zwierzem.
Rybołówstwo jest tu rozwinięte na olbrzymią skalę. Angara w swoich wodach posiada nieprzebrane.bogactwa rybne, stanowiące dzisiaj przedmiot dalszego i szerszego handlu, – gdy ongiś, wobec braku komunikacji kolejowej, korzystały z tego jedynie miejscowe rynki.
Do pierwszorzędnych gatunków ryby angarskiej należy tulmeń, ogromne, kilkopudowe sztuki, silnie centkowane, a nader smaczne. Potem idzie linok, wielka ryba do dwóch pudów wagi dosięgająca, o równie smacznem, delikatnem mięsie. Dalej sigi i takież jak u nas szczupaki i okunie. Wreszcie chajruzy, selingi i omole. Ostatnie solą się jak śledzie   i są do śledzi podobne, ale bardziej tłuste i delikatne. Selingi napływają do Angary z dopływu, zwanego Selingą.
Połowy odbywają się tu przeważnie przy pomocy siatek trzyściennych. Rybak wyjeżdża łódką na środek rzeki i wrzuca pływak drewniany w rodzaju krzyża, do którego uwiązany jest sznur, utrzymujący siatkę. Drugi koniec sznura, przymocowany do łódki, nadaje siatce równowagę.
Rybak zakreśliwszy łódką półkole, wyrzuca siatkę do wody. Wpół godziny, zwłaszcza w nocy, gdy ryba chodzi, pełno się jej napycha do siatki. Wówczas rybak ściąga siatkę do łódki, wybiera z niej łup, zabija rybę, aby się mu nie wymknęła i znów w. tenże sam sposób siatkę wyrzuca, ściągając nową z rzeki daninę.
Po skończonym połowie rybak przybija do brzegu i łódkę z rybą ciągnie na linie                 w górę rzeki, bo przeciw wodzie na Angarze płynąc trudno.
Łowią również rybę niewodem, w gromadzie, co daje więcej przyjemności i rozrywki.
Olbrzymi, do 30 sążni długi niewód wrzuca się do dużej łodzi, do której wsiada kilku ludzi, zostawiając jedno skrzydło niewodu na brzegu. Trzymają je za linę inni rybacy. Płynący łódką, zatoczywszy duże półkole, wyrzucają niewód do wody, aż do kula. Wówczas utrzymując niewód na linie, zakręcają i do brzegu pędzą. Tam wyskoczywszy z łódki, chwytają znów linę, ciągnąc ku sobie i łącząc wreszcie obie liny razem, co się nazywa „zaszyciem niewodu”. Inni rybacy pomagają ciągnąć za skrzydła. Niewód wreszcie dosięga brzegu, rzucany gwałtownie przez miotające się w nim olbrzymie tulmeny, które uspokajają uderzeniem wiosła. Każda toń daje od kilku do kilkunastu pudów ryby.
Połowy takie uskuteczniają się tylko latem. Rzeka wówczas roi się od ludzi. Ruch na niej ogromny. Każdy jednak ma tam swoje miejsce i swoją toń.

XXV.
Bieg życia. – Wieści z kraju. – Manifest. – Pewne ulgi. – Propozycja wpisania się do gmin miejscowych. –                 W Czeremcha wie. – Wzrost spółki garbarskiej. – Polowania. – Nagły areszt. – Nowy grom. – Powstanie za Bajkałem.

Przy pracy w garbarni, urozmaiconej rybołówstwem, polowaniem oraz poznawaniem kraju i ludzi, – biegło życie. I minął rok cały od chwili mego przybycia do Kamionki.
Zaczynałem powoli przyzwyczajać się do nowych warunków bytu, wpadając                 w pewien stan odrętwienia moralnego. Tylko listy z kraju, wyczekiwane z upragnieniem, nadchodzące regularnie co sześć mniej więcej tygodni, wykolejały mię nieco i wytrącały                   z równowagi, budząc wspomnienia i rozpalając żary tęsknicy. Matka i siostry donosiły mi                o wielu młodych panienkach, wybierających się do Syberji w celu połączenia się tam węzłem ślubnym z ukochanymi, którym dozgonną miłość przed wygnaniem przysięgały. Daremnie jednak wśród nazwisk tych wiernych istot szukałem drogiego mi imienia! Więc choć cieszyłem się ze szczęścia innych, głuchy ból nurtował mi w piersiach.
Listy z kraju podlegały wciąż cenzurze w Irkucku i dopiero, gdym się poznał                         z cenzorem, zdołałem swoje od tej przykrej rewizji uchronić. Długom jednak nie mógł dobrnąć do Irkucka.
Wedle prawa, niewolno nam było wydalać się poza obręb wsi, choć dzięki uprzejmości władz miejscowych zakaz ten przekraczaliśmy często. W drugim jednak roku wygnania swobodniejsze nieco powiały prądy. Wskutek zamachu Karakozowa na Cesarza Aleksandra II wyszedł manifest, który znaczne ulgi zesłańcom, zwłaszcza sądzonym do katorgi, – przyniósł. Zwalniał też i nas z „osiedlenia”, ale zmuszał do pozostania w Syberji.
Mogliśmy, wpisując się do gminy i zmieniając stan szlachecki na włościański, brać jako chłopi „zaimki”, czyli grunta do uprawy. Rząd na nowe gospodarstwo udzielał pewnych zapomóg.
 Namawiano nas do tego gorliwie, aleśmy się uparli, od-mawiając stanowczo. Dało to początek nowej kategorii ludzi na Syberii pod nazwą: zesłańców politycznych ze stanu szlacheckiego.
Towarzysze wygnania naszego z warstw niższych, pomimo naszej perswazji, rzucili się do „ziemi”. Jak w kraju, tak i na obczyźnie „ziemia" miała dla nich magnetyczny urok                i budziła gorące jej pożądanie. Pobrali więc pieniądze od rządu i jęli się gospodarstwa, ale wkrótce utracili wszystko i doszli do nędzy, tak, iż musieliśmy im dopomagać. Niektórzy pożenili się z sybiraczkami, ale dotąd takich było niewielu.
W chwili manifestu w Bałagańskim okręgu było przeszło stu naszych wygnańców,                 a w Kamionce około trzydziestu.
Razu pewnego pojechałem z Korczuganowym do Czeremchowa z wizytą do takiegoż jak on urzędnika miejscowego. Okazało się, iż był to Polak, Zaborowski, ale prawosławny, człowiek kulturalny, ale niesmaczny. Żona miała pełno pretensji wielkoświatowych i nie robiła miłego wrażenia. Ale stosunek ten był mi potrzebny na przyszłość.
Już na razie skorzystałem zeń, dowiadując się o przebywających w Czeremchowie                 i jego okolicach – Polakach. I tu liczba naszych wygnańców była nader poważną.
Udałem się zaraz do doktora Stanisława Tomkowicza u którego znalazłem Leonarda Baczyzmalskiego z Borysowszczyzny, trzech braci Komorowskich, Pruniewicza z Borysowa i paru innych. Wkrótce zapoznałem się z całą miejscową kolonją polską.
Ożyłem niejako w tej swojskiej atmosferze, kąpiąc się w niej z rozkoszą przez dni kilka. Musieliśmy jednak z Tomkowiczem bywać u Zaborowskich, gdzie wieczorami graliśmy w karty w jeryłasza lub stukułkę, a w dzień, ponieważ to było zimą, urządzaliśmy szlichtady z gór lodowych, które pani Zaborowska bardzo lubiła i w czasie których asystowałem jej zawzięcie.
Odtąd częste wycieczki robiłem do Czeremchowa, co mi ułatwiali obaj naczelnicy, Korczuganow i Zaborowski, udzielając koni z gminy.
Wkrótce Pruniewicz, któremu Zaborowski pozwolił przenieść się z Czeremchowa do Kamionki, został wspólnikiem naszej garbarni, wnosząc pewien zasiłek pieniężny, który nam pozwolił rozszerzyć znacznie nasze przedsiębiorstwo.
Spółka nasza składała się więc: z Holcendorfa, jako głównego kierownika, Chrapowickiego, Pruniewicza, Wojciechowskiego i mnie.
Wojciechowski był to prosty robotnik, ale chłop zdrowy, wygnany z kraju za udział             w powstaniu. Pochodził z gub. wileńskiej i zdawał się być uczciwym i spokojnym człowiekiem.
Kipiała więc robota, dając nam środki do życia, możność skromnej a wygodnej nawet egzystencji.
Dnia pewnego wybraliśmy się w liczniejszem gronie na jedną z wysp Angary, gdzie była wielka moc kóz dzikich. Polowaliśmy tam dzień cały, a wracając wieczorem, wstąpiliśmy wszyscy do mieszkania jednego z towarzyszy wygnania, Skarżyńskiego, który                 w Kamionce posiadał sklepik spożywczy.
Było nas dziewięciu. Gdy popijając herbatę opowiadaliśmy sobie różne anegdoty myśliwskie, naraz chłopi miejscowi otoczyli dom, w którym mieszkał Skarżyński, i wpadając z hałasem wewnątrz, aresztowali nas i gospodarza, odbierając naszą broń myśliwską.
Ja miałem fuzję Korczuganowa, więc próbowałem stawić opór, ale się to na nic nie zdało. Chłopi, nie zważając na mój protest, broń odebrali, oświadczając, iż naczelnik kazał mi się natychmiast stawić u siebie.
Zostawiając więc towarzyszy pod strażą chłopów, mocno zirytowany, wbiegłem do Korczuganowa.
Siedział nad butelką i na mój widok roześmiał się rubasznie.
Rozgniewany, wybuchłem gwałtownie, nie mogąc się już pohamować.
Korczuganow spoważniał.
— Czekajcie! – zawołaj, – nie gorączkujcie się. Przeczytajcie papier, jaki otrzymałem.
I sunął mi przed oczy urzędową „bumahę”.
Z dokumentu tego dowiedziałem się naraz o wybuchłem powstaniu polskiem za Bajkałem, wskutek którego kazano i w Kamionce aresztować wszystkich zesłańców                       w mieszkaniu i nie wypuszczać aż do nowego rozkazu.
Uderzony tern byłem jak gromem.
Korczuganow był zły, ale wyższej władzy słuchać musiał. Podobne „bumahy” musiały rozlecieć się po całej Syberji, pozbawiając wolności wszystkich naszych wygnańców.
Gdym wrócił do towarzyszy i zakomunikował im to, com słyszał, zerwali się na równe nogi.
Powstanie polskie za Bajkałem!
A po chwili zdumienia wielki smutek i żałość ogarnęły nas wszystkich.
Garstka nieszczęśliwych porwała się z motyką na słońce!.. I znów nowe ofiary!., nowa krew!.. Za małoż jej w kraju wylano!..
Jak błyskawice krzyżowały się pytania: kto? gdzie? jak? kiedy? Biegły domysły                   i przypuszczenia. Do głuchego naszego kątka żadne nie dolatywały z za Bajkału wieści. Przypominaliśmy teraz nazwiska znajomych, których tam pchnięto do katorgi.
W oczach mi stanął zacny Zygmunt Czechowicz ze Święciańskiego, który tam podobno z Czapskim przebywał.

XXVI.
Areszt. – Niepokój i troski. – Głuche wieści o sprawie Bajkalskiej. – Nieco światła w Irkucku. – Pobudki ruchu. – Projekt ucieczki. – Spisek w Krasnojarsku. – Karol Nowakowski. –Agitacja. – W więzieniu irkuckiem. – Choroby i przepełnienie. – Napływ partji.

Byliśmy więc aresztowani. Dzięki względności naczelnika, mogliśmy w dzień nieco wychodzić, ale o dziewiątej wieczorem każdy musiał być u siebie i wszystkie światła musiały być zgaszone. Jeśli u kogoś w mieszkaniu ogień płonął dłużej, wnet wpadali chłopi, zmuszając do zgaszenia.
Męczyła nas jednak nie ciemność długich nocy, ale ów mrok, pokrywający sprawę Bajkalską, o której zaledwie mętne i niewyraźne dochodziły nas wieści. Chwytaliśmy każdą nić, by dojść do tego smutnego kłębka, ale nici rwały się i pękały ciągle.
Areszt nasz, zmuszając garbarnię do bezrobocia, zadawał nam materialną klęskę. Zacząłem więc kołatać do Korczuganowa, grożąc upadkiem fabryki.
Wreszcie po upływie pewnego czasu przywrócono nam wolność, ale powstanie za Bajkałem i los przebywających tam rodaków pokrywały wciąż mgły tajemnicy. W Irkucku już się one dawno rozwiały, ale z Irkuckiem łączyła nas tylko komunikacja cenzuralna.        
Władze miejscowe musiały też być poinformowane o wszystkiem, ale milczały uparcie.
Czasem tylko wielomówność Korczuganowa, gdy był podniecony alkoholem, odkrywała pewne karty, czasem wstrząsające echa dolatywały przez stepy, czasem jakiś puszczyk zakrakał o mordach, dokonywanych na Polakach przez Burjatów, czasem jakiś ptak wędrowny przyniósł z Irkucka wiadomość o sądach i strasznych karach...
Znów wszystko milkło i głuchło...
Czas biegł i życie w Kamionce wróciło do swego cichego, normalnego koryta.
Udało mi się wreszcie dostać do Usola, gdzie przebywał brat i gdzie z Irkuckiem                   i Bajkałem pewna komunikacja być mogła.
Zaczerpnąłem tam wprawdzie nieco więcej szczegółów, ale niejasnych również.
I dopiero w Irkucku, gdzie znacznie później przybyłem i gdzie niejako rozegrał się prolog i epilog krwawego dramatu, sprawa Bajkalska wyłoniła się z ciemności, pełna grozy             i boleści.
Nie był to jednak jeszcze jej obraz pełny i jasny. Wyraziste tło dawały mu raporty                 i cyfry urzędowe. Inne kontury były blade i mgliste.
Żywszy koloryt mogli mu dać jedynie uczestnicy nieszczęsnego ruchu, lecz przewódcy jego zginęli na rusztowaniu, innych wymordowali Burjaci, a inni znów, zakuci              w żelazo, srogiej katordze poddani, zdrewnieli niejako i oniemieli za życia.
Większość w łańcuchach wymarła. Pozostali, nawet po upływie lat wielu, mówić              o tern, co było, nie chcieli.
Może katusze katorgi zdławiły ich myśl i pamięć...
Karty dziejowej nie zapisała ręka ofiar Bajkalskiego ruchu.
I o tem, co wówczas w Irkucku na świeżo słyszałem, podaję dla młodszych czytelników, którzy o owem powstaniu u ognisk rodzinnych nie słyszeli, ani się o niem później z historji Iłowajskiego dowiedzieć mogli – następujące szczegóły.
Przedarły się one przez kraty więzienne w Irkucku i pomimo argusowego oka Stróży wybiegały na miasto, wpadając do serc i uszu Polaków, przebywających w Irkucku,                    a również w obawie jakiegoś ruchu z ich strony otoczonych strażą.
Do rozlewu krwi polskiej za Bajkałem pchnęła, jak się zdaje, młodych zapaleńców bezbrzeżna rozpacz.
Męczarnie etapowej drogi na Sybir, złe obchodzenie się władz z więźniami niektórych partji, groza czekającej katorgi wywołały w rozgorączkowanych świeżą walką                                  a rozegzaltowanych cierpieniem umysłach szaloną myśl zbiorowej ucieczki z Syberji.
Projekt ów powstał w cierniowej podróży na wygnanie i kiełkował wśród skazańców do ciężkich robót.
Rósł, upadał, więdnął, ginął i znów podnosił i ożywiał.
Nikt, jak się zdaje, nie rozważał go głębiej ani też zdawał sobie sprawę                               z lekkomyślności i niewykonalności snutych planów.
W drodze z Kazania do Krasnojarska projekt ów dojrzewał stopniowo, aż wreszcie                w Krasnojarsku przybrał konkretniejsze formy. Utworzył się tu już spisek wśród więźniów, inicjatorem którego był Karol Nowakowski, znany w czasie powstania działacz i agitator                 w kraju.
Ucieczka Dąbrowskiego, który później w Paryżu odegrał historyczną rolę, z łaźni więziennej w Moskwie oraz kilku innych więźniów, olśniewała młode głowy, budząc nieuzasadnione nadzieje. Łatwiej bowiem było w bezładzie i chaosie, jaki panował w czasie nagromadzenia licznych partji w więzieniach Moskwy i miast innych, uciekać jednostkom, niż marzyć o zbiorowem wydarciu się z więzów.
Do pojedyńczych ucieczek dopomagali nieraz aresztanci-kryminaliści, już to za pieniądze, już to z innych względów. Niejednokrotnie też za sutą nagrodę zamieniali ze skazańcami naszymi rolę i sądzeni na „posielenie” szli do katorgi w miejsce któregoś                      z Polaków. O tranzakcjach takich słyszałem kilka razy. W zamieszaniu i zgiełku udawało się to nieraz. Zmiana ubrania i nazwiska uchodziła uwagi.
Na ten krok ryzykowny odważył się i Karol Nowakowski, zmieniając rolę i suknię              z bratem swym księdzem, który szedł w jednej partji ze mną do Krasnojarska.
Karol, który przybył tam pierwej, czekał na brata, udając chorego. Chciał bowiem               w celu agitacji pozostać w Krasnojarsku dłużej i uniknąć ciężkich robót, do których był skazany. Ody więc przybył ks. Nowakowski, sądzony na „posielenie”, bracia bardzo do siebie zresztą podobni przebrali się i ksiądz w roli Karola zaraz poszedł dalej do Irkucka, a stamtąd do kopalni Nerczyńskich. Karol zaś pozostał na miejscu, przygotowując wśród więźniów grunt do podjętego planu ucieczki. Agitacja szła głównie wśród skazańców do ciężkich robót, dlatego my, „osiedleńcy”, mało o niej wiedzieliśmy.
Gdym w drodze na wygnanie przybył do Irkucka, już miasto i więzienia, jak to notowałem wyżej, przepełnione były zesłańcami. Tyra, co szli na „posielenie” dawano pewne swobody, pozwalając lokować się w mieście. Skazanych do ciężkich robót trzymano pod kluczem. Ludzie zamożniejsi mogli się jakoś urządzać i żyć wygodniej, ale biedota gniła               w wiezieniu, zapadając na szkorbut i gorączki różne. Ludzie jak muchy marli w szpitalach             a nowe legjony zesłańców napływały ciągle. Gdym opuszczał Irkuck, liczono tam przeszło 2,000 wygnańców polskich, ale po mnie przyszło więcej.
Tranzlokacja więźniów na miejsce przeznaczenia posuwała się żółwim krokiem.
Gdy w 1865 r. w Siwakowie za Bajkałem pracowało już przy ciężkich robotach około tysiąca Polaków i tyluż niemal w Aleksandrowsku pod Nerczyńskiem – do Irkucka ciągnęła dalej młodzieńcza armia zesłańców z zachodu, podminowana już przez agitację                          w Krasnojarsku, napojona myślą ucieczki i nadziei.

XXVII.
W Irkucku. – Malicki. – Sympatje nihilistów. – Celiński. – Przybycie Nowakowskiego. – Tranzlokacja za Bajkał. – Nowe partje. – Ofiary pożarów. – Droga obwodowa. – Warunki pracy. – Manifest. – Wybuch. – Szaramowicz. – Błędy. – Pusolsk.

W więzieniu irkuckiem rozwijały się dalej plany działania. Wystąpił tam niejaki Malicki, podbudzając więźniów do wybuchu. Agitacja robiła postępy. Wrażliwsi na nią okazali się Koroniarze i Ukraińcy, niż chłodni a rozważni Litwini. Lekkomyślny, desperacki plan ucieczki nie miał żadnych podstaw i do niechybnej prowadził zguby, ale zbolali, zmęczeni fizycznie i moralnie ludzie, młodzi a gorący, chwytali się tej ostatniej iskierki nadziei. Wybuch miał na razie wystąpić w Irkucku, ale wobec nagromadzonego tam wojska postanowiono rozwinąć akcję za Bajkałem.
Wieść o tajemniczych knowaniach polskich zesłańców przedarła się do rosyjskich nihilistów, znajdujących się na wygnaniu w Syberji, wywołując z ich strony współczucie                 i sympatię. Przywódca nihilistów Sołowiejowicz ofiarował swą pomoc i wszedł                            w porozumienie z agitacją, snując wspólny plan działania. Ale władze, które coś zwęszyły, zneutralizowały robotę Sołowiejowicza, który zmarł wkrótce z suchot.
Malicki, przyjmujący niechętnie pomoc nihilistów, rad był z tego obrotu sprawy, pragnąc działać na własną rękę, ale go wkrótce porwano z Irkucka i zakutego w żelazo wysiano do kopalń Nerczyńskieh.
Miejsce jego wnet zajął Celiński, człowiek poważny, który już za sprawę Konarskiego ponosił karę na Kaukazie, w rotach aresztanckich, a obecnie szedł znów do katorgi za – powstanie.
Podawał on trzeźwiejszy nieco plan ucieczki do Chin i pozyskał więcej zwolenników.
Wkrótce z partją skazańców przybył do Irkucka Karol Nowakowski oraz inni spiskowcy, jak Gustaw Szaramowicz, Eljaszewicz, Arciszewski[1]. Ułożono więc wspólnie plan powstania za Bajkałem.
Władze jednak, postrzegłszy jakieś wrzenie w więzieniu, zaniepokoiły się i wnet wysłały Nowakowskiego do Tunki, za Bajkał, przyśpieszając tranzlokację innych skazańców. Poczęły więc kolejno odchodzić partje do wyznaczonych punktów przy budującej się drodze wokoło Bajkału, a więc do Listwiennicy, Murynu, Kułtuku, Miszychy, Lichanowa itd. Rozrzucone one były na przestrzeni 200 wiorst, które obejmowała droga naokoło jeziora. Więźniowie przy ziemnych robotach podzieleni byli na partje od 60 do 100 ludzi. Każda partja posiadała swego starostę, na wybór którego pewien wpływ wywierał Celiński.
Wraz z naszymi skazańcami pracowali nad Bajkałem i przestępcy kryminalni, część których wciągnięta już była do spisku i planów wspólnej ucieczki.
Każda partja, odchodząca z Irkucka, niosła z sobą za Bajkał rozpalone już, gotowe do wybuchu lonty.
Celiński, który dłużej pozostał w Irkucku, nie zasypiał, propagując dalej plan powstania i ucieczki.
Jeszcze bowiem napływały nowe partje z zachodu, w których zapaleńców nie brakło. Ostatnie wyrzuciły na ziemię syberyjską nietylko ofiary powstania, ale i pożarów, które zaraz po niem objęły kolejno miasta, jak na Litwie, tak i w Koronie.
Władze posądzały o podpalanie młodzież polską i jęły karać i deportować dzieci niemal[2].
Warunki pracy za Bajkałem okazały się nader ciężkie. Wilgotne szałasy, złe pożywienie, a stąd choroby i brak pomocy wszelkiej, wreszcie nadzór nad robotami dzikich, rozpasanych kozaków dopełniły niejako czarę goryczy.
Zesłańcy, nie nawykli do takiej pracy i do tych upokorzeń, za słabi i za dumni, woleli może raz skończyć, niż pić codzień powoli z tego kielicha żółci i cierpienia.
Wszystko więc było do wybuchu gotowe.
Czekano tylko, aby wszyscy skazańcy znaleźli się na swych miejscach za Bajkałem.
Nagle jednak tranzlokacja więźniów została przerwaną. Manifest cesarski niósł                    z Petersburga wielkie dla skazańców ulgi, skracając o połowę lata ciężkich robót.
O manifeście tym już wspomniałem poprzednio, bo i dolę „posieleńców” lżejszą uczynił.
Nastąpiła więc nowa segregacja więźniów, co nieco opóźniło wysyłanie ostatnich partji za Bajkał.
Ody przewódcy ruchu znaleźli się na miejscu, dostrzegli zmianę w usposobieniu znajdujących się już nad Bajkałem towarzyszy.
Zapał do powstania i ucieczki osłabł ogromnie. Zmniejszone kary wlewały pewną otuchę i dawały nadzieję nowych ulg w przyszłości. Większość uznawała, iż bezpieczniej jest czekać, niż na rzeczywistą iść zgubę.
Strapił się tein nieco Celiński, lecz nie zaniechał projektu. Spiskowcy przy pomocy wtajemniczonych kryminalistów porozumiewali się z sobą i wreszcie w miesiąc niespełna po przybyciu za Bajkał nastąpił niezręczny wybuch.
Pierwszy powstał Celiński w Miszysie, a na jego hasło podjęli się Szaramowicz               w Murynie i Arciszewski w Kułtuku.
Celiński rozkazał im, rozbroiwszy warty, iść brzegiem Bajkału na północ.
Oddalali się w tym kierunku od granicy chińskiej, ale mieli na celu połączenie się wszystkich oddziałów ze sobą.
Ale jak Celińskiego, tak też i innych kierowników ruchu, którzy przeważnie byli starostami partji, spotkał niespodziewany opór ze strony towarzyszy. Większość cofnęła się stanowczo od udziału w tern szaleństwie.
Daremnie Szaramowicz, gorący Ukrainiec, zaklinał i groził. Więźniowie uciekali do swych taczek i swoich robót.
Zamiast więc ogólnego ruchu, zaledwie garstka nieszczęśliwych powstała na wołanie swych obłąkanych dowódców.
Szaramowicz z Arciszewskim, rozbroiwszy straże, zabrali broń, zerwali druty telegraficzne, łączące Bajkał z Irkuckiem i zawładnąwszy końmi ze stacji pocztowych, utworzyli oddziały jazdy pod dowództwem Eljaszewicza.
Wówczas posunęli się na północ ku Miszysie, gdzie był Celiński, gdy właściwie, jeśliby plan ucieczki do Chin był lepiej obmyślany, należało Celińskiemu rzucić się do Kułtuku na południe, skąd granica chińska była już blizką.
Tymczasem dokonane ruchy na północ, pochłaniając czas i siły, oddalały powstańców od zamierzonego celu.
Szaramowicz i Arciszewski znaleźli u Celińskiego słabszy oddział, niż się spodziewali.
Niepowodzenie zaczęło wodzom odbierać energję i pchało ich do coraz większych błędów.
Eljaszewicz we 30 koni wysłany został dalej jeszcze na północ w celu owładnięcia Pusolskiem, leżącym na trakcie, wiodącym do Kiachty, a więc stanowiącym punkt wielkiego znaczenia pod względem strategicznym. Należało się jednak śpieszyć i całą siłę na Pusolsk skierować. Tego jednak nie zrobiono.
Zanim Eljaszewicz dotarł do Pusolska, już go objęły wojska, nadbiegłe na wieść                   o powstaniu w Irkucku, pod dowództwem Ryka, zagradzając powstańcom drogę do Kiachty.

XXVIII.
Popłoch w Irkucku. – Przedsięwzięte środki. – Zawady i niepowodzenia powstańców. – Rozbicie Eljaszewicza. – Rada. – Projekt Celińskiego. – Przybycie Szaramowicza. –Przyjęcie bitwy. – Prośba skazańców. – Ucieczka jazdy. – Rozpacz wodza. – Bitwa i klęska – W puszczy.

Gdy w Irkucku dowiedziano się o powstaniu Polaków za Bajkałem, zapanowała panika.
Zanim władze zdołały wysłać wojska dla stłumienia garstki szaleńców, już niektórzy kupcy przybyli do głównodowodzącego wojskami, gen. Szałasznikowa, z prośbą                            o zaaresztowanie wszystkich Polaków, znajdujących się w Irkucku na wolnej stopie.
Świeżo odkryty spisek nihilistów rosyjskich w gub. omskiej budził podejrzenie, iż polski wybuch za Bajkałem w pewnym z nim związku zostaje.
Zarządzone więc zostały energiczne środki.
Pchnięto wnet piechotę i kozaków za Bajkał. Wezwano do pomocy Burjatów.
Jeszcze powstańcy nie zdołali się zorjentować w sytuacji, gdy już ze wszystkich stron osaczeni byli.
Po zaaresztowaniu władz miejscowych i rozbrojeniu straży oddziały powstańcze kręciły się około jeziora w punktach robót przy obwodowej drodze, werbując towarzyszy                     i nakłaniając do udziału w ruchu.
Szło to jednak ciężko. Więźniowie uciekali od powstańców, błagając, by się co prędzej oddalili i nie narażali się na prześladowanie i zgubę.
Celiński zdołał z Miszychy wyprowadzić zaledwie kilkudziesięciu ludzi. Wkrótce też spotkał się z Eljaszewiczem, wracającym z wyprawy na Pusolsk z rozbitą i złamaną kawalerią swoją.
Na ten widok rozpacz ogarnęła Celińskiego, a gdy jeszcze nadciągnął Arciszewski                  z drobniutką garstką znużonych i zniechęconych powstańców – Celiński upadł zupełnie na duchu. Teraz dopiero pojął, jak wielkim błędem był ruch na północ. Przyniósł on bowiem niepowetowaną stratę w czasie, a oddalając powstańców od granicy chińskiej, dał możność władzom ściągnięcia sił i zagrodzenia na wszystkich punktach drogi do ucieczki.
Zwołał więc Radę, powołując do niej wszystkich obecnych przewódców ruchu, a więc EIjaszewicza, Rajnera i innych.
Wobec nadciągającego wojska a słabych sił powstańców postanowiono wrócić do Miszychy i doczekawszy się tam przybycia Szaramowicza, rzucić się co najprędzej ku Chinom.
Celiński widział jedyny ratunek w jaknajprędszem przedarciu się do granicy chińskiej i na to nalegał silnie. Stoczyć boju z wojskiem słabi i źle uzbrojeni powstańcy nie mogli, błąkać się zaś bezcelowo znaczyłoby przedłużać agonję i dać się otoczyć, wybić lub wyłapać żywcem.
Projekt Celińskiego został przyjęty i garstka nieszczęśliwych szaleńców zawróciła ku Miszysie.
Rozbiwszy parę poczt na drodze i chwyciwszy nieco prowjantu ze składów rządowych, powstańcy oczekiwali Szaramowicza, na którym największe pokładano nadzieje.
Przybył wreszcie, ale zamiast silnego oddziału, na który rachowano, przyprowadził zaledwie około stu ludzi, zmęczonych już i upadłych na duchu.
Skupione siły powstańców wynosiły zaledwie 260 kilku ludzi.
Szaramowicz, dowiedziawszy się o projekcie Celińskiego, odrzucił go i przemówił do zebranych, zachęcając do przyjęcia boju z wojskiem w otwartem polu, a że miał dar wymowy, pociągnął za sobą ogół, który, straciwszy już wiarę w powodzenie sprawy, niezdolny był do krytyki i oporu.
Celiński usunął się na stronę, a Szaramowicz czynił przygotowania do bitwy ze zbliżającem się wojskiem pod dowództwem Ryka.
Skazańcy w Miszysie, którzy nie wzięli udziału w powstaniu, błagali Szaramowicza, by się od miejsca ich ciężkich robót oddalił, bo w razie bitwy i oni, acz niewinni, padną ofiarą rozjuszonego żołdactwa.
Szaramowicz usłuchał, a wysyłając dwa plutony kawalerii do poblizkiej przystani na Bajkale, rozkazał im zabrać przybyłe w łodziach prowianty do składów rządowych i co tchu wracać na punkt, gdzie w pewnem oddaleniu od Miszychy oddziały powstańcze nieprzyjaciela wyczekiwać będą.
Jakoż wkrótce po szalonej burzy błysnęły w ukazującem się słońcu bagnety Ryka, postępującego w bojowym szyku ku zaroślom, gdzie się skrywali powstańcy.
Celiński widział niechybną zgubę współbraci.
Zbolały, zrozpaczony, postanowił ocalić choć tę drobną garść jazdy, wyładowując               z lodzi żywność na swe konie.
Rzucił się ku niej i ukazując pewną zagładę tamtych, jął gorąco nakłaniać jazdą do ucieczki wraz z nim przez góry i lasy do Chin, granica których mogła być jeszcze nieobsadzona przez wojska.
Jazda usłuchała i zamiast biedź na pomoc Szaramowiczowi, zawróciła z Celińskim na czele na południe, do Kułtuku.
W stanowczej więc chwili rozłam ten, jeśli go zdradą nazwać się nie godzi, zadał ostatni cios powstaniu.
Szaramowicz, dowiedziawszy się o utracie jazdy, na której pomoc rachował, widząc ostateczną klęskę, wpadł w stan zupełnego przygnębienia. Duch jego złamał się i zdrętwiał.
Tymczasem Ryk, idący zwartą kolumną, zbliżał się, poczynając rozciągać łańcuch strzelców.
Widząc zupełną bezwładność Szaramowicza, objął dowództwo oddziału Pankowski.
Szaramowicz zbudził się dopiero z odrętwienia, gdy pierwsze strzały huknęły mu nad głową. Porwał się więc z ostatnią energją rozpaczy, a oceniając szybko sytuację, słabą swą silę i niedostatek broni palnej, wykrzyknąwszy narodowe hasła, poprowadził swoich na bagnety.
Miał nadzieję złamać linję tyralierów rosyjskich, spłoszyć nagłym napadem                            i przedrzeć się przez łańcuch wojska. Ale najrozpaczliwsze wysiłki powstańców, którzy pod gradem kul kilkakrotnie przypuszczali atak, nieodwróciły przewidywanej klęski.
Nieszczęśliwi ulegli przeważającej sile. Porażka była zupełną.
Na szczęście ciemna puszcza, w pobliżu pola walki leżąca, przyjęła, jak przedtem przyjmowały lasy krajowe, nieszczęśliwych rozbitków w swe przepaściste ramiona.
Tylko z lasów krajowych wiodła wszędzie droga ku swoim...
Ta zaś dziewicza syberyjska puszcza o nieprzeniknionych głębiach i nieznanych granicach, poza któremi leżały stepy tajemnicze i czyhali okrutni Burjaci, – czyniła wrażenie mogiły, z której już żywcem wyjść trudno...
Wpadł w nią Szaramowicz z garstką swego oddziału, błądząc dni kilka w gąszczach leśnych i lękając się wychylić ku brzegom. Ludzie żywili się jagodami i korą drzewną. Trawieni jednak gorączką głodu i rozpaczą, zaczęli wreszcie, nie dbając o życie, wysuwać się naprzód. Napotykali wszędzie nieznaną krainę i niezmierzone okiem – stepy.
Zawrócili więc do miejsca bitwy.
W nizinie leżały jeszcze niepogrzebane trupy towarzyszy... Żywi zaczęli zazdrościć umarłym.

XXIX.
Spotkanie kozaków. – Podział na dziesiątki. – Do granicy. – Obława. – Burjaci. – Wzięcie Celińskiego do niewoli. – Wyłapanie oddziału Szaramowicza. – Ofiary Burjatów. – Los skazańców za Bajkałem. – W Murynie. – Droga do Irkucka. – Z za kraty. – Sąd i wyrok –Konfirmata. – Rozstrzelanie.

Gdy Celiński ze swą jazdą dosięgał Kułtuku, napotkał kozaków, wysłanych z Irkucka, którzy już mu zagradzali drogę. Cofnął się więc w głąb lasu, gdzie kozactwo, lękając się również kul polskich, nie atakowało go wcale.
Tani, wedle zwyczaju praktykowanego w partyzantce krajowej, podzieli! oddział swój na dziesiątki i puszczając je samopas, sam się skierował ku granicy chińskiej. Nie wiedział nieszczęsny o tern, iż granica ta już obsadzoną była Burjatami, którzy z drapieżnością sępów czyhali na ukazanie się powstańców.
Władze po rozbiciu Szaramowicza postanowiły ująć wszystkich zbiegłych, jak nazywano powstańców, i w tym celu, oprócz kozaków, powołano do obławy całe hordy Burjatów.
Dopomagali też władzom i ci kryminaliści, którzy w ruchu polskim pewien udział wzięli. Postrzegłszy smutny koniec powstania, rzucili się z zajadłością na swych byłych współtowarzyszy.
Celiński nad rzeką Iczotuj wpadł w ręce kozaków. Bronił się zawzięcie do ostatka, lecz ranny w głowę, wzięty został do niewoli. Dziesiątek jego został wybity. Inne wyłapane przez Burjatów.
Obława na Szaramowicza i garstkę jego ludzi trwała nieco dłużej. Nieszczęśliwi ukrywali się parę tygodni w tajgach, wreszcie zgłodniali, bezsilni, raczej do cieniów, niż ludzi podobni, wypełzali z puszczy i wnet chwytani byli przez Burjatów, pastwiących się z dziką rozkoszą nad nieszczęsnymi.
Żadne źródła dziejowe nie podadzą już nigdy liczby ofiar, zamordowanych w okrutny sposób przez Burjatów.
Zliczył je chyba... Bóg.
Ówczesne raporty urzędowe wspomniały zaledwie o kilkunastu powstańcach, zaginionych bez wieści.
Śmiem twierdzić jednak, iż liczba ofiar Burjatów znacznie większą była.
Wyłapanych żywcem „zbiegów” zakuto w kajdany i forsownym marszem odesłano do Irkucka. Krwawa epopeja Zabajkalska rozgrywała się w ciągu paru tygodni.
Samo zaś powstanie trwało zaledwie dni kilka. Był to obłęd, szaleństwo, zboczenie umysłowe, zrodzone może na tle neurastenii, rozwiniętej w najwyższym stopniu wskutek walki krajowej, śledztwa, więzienia i męczeńskiej do katorgi – drogi.
Był to krok rozpaczy, pragnący za jakąbądź cenę ze srogich się więzów uwolnić.
Krytyka rozumowa musi bezwarunkowo wybuch ten potępić, jako niedarowany błąd, mogący niepowetowane przynieść straty, – ale serca współbraci odnaleźć w nim mogą pewne okoliczności łagodzące.
Ruch ten wpłynął fatalnie na los pozostałych skazańców za Bajkałem, którzy, acz nie wzięli udziału w powstaniu i nawet pod opiekę władz się oddawali, niemniej jednak prześladowani byli i surowszej odtąd regule ulegać musieli.
Część ich, podejrzaną w oczach władz, popędzono nawet do Irkucka na śledztwo.                  W Murynie zaś pijane kozactwo, rzuciwszy się na niewinnych, kilkunastu zabiło, innych pokaleczyło, a wszystkich zrabowało, odbierając nietylko pieniądze, zegarki i pierścionki, ale nawet książki, zbiory naukowe i pamiątki rodzinne.
Mówiłem już, iż wyłapanych powstańców pognano dc Irkucka.
Była to dla więźniów ciężka ciernista droga...
Broczący krwią, upadający pod ciężarem kajdan i razów, zadawanych przez kozactwo, bladzi i wynędzniali, narażeni byli na urąganie i zniewagi pospólstwa, które wszędzie, wyjąc nienawistnie, obrzucało ich błotem, śliną i kamieniami.
Nawet w Irkucku, gdzie wszystko zawrzało na wieść o przyprowadzeniu jeńców z za Bajkału, jeszcze z tłumu ulicznego doleciały do nich okrzyki złości i niechęci.
Męczennicy odetchnęli wreszcie swobodniej za więzienną kratą.
Razem z powstańcami przypędzono do Irkucka część spokojnych skazańców z za Bajkału, tak, iż ogólna liczba przybyłych więźniów wynosiła kilkuset.
Chociaż Polacy w Irkucku, tak jak i wszyscy wygnańcy polscy w Syberji, lekkomyślny czyn Celińskiego i Szaramowicza surowo potępiali, niemniej jednak na widok tego ogromu niedoli drgnęły serca wszystkich bezmiernem współczuciem...
Zbliżyć się jednak do więźniów było niepodobna.
Osaczała ich straż ścisła, a każdy krok zesłańców, przebywających w Irkucku, był równie pilnie śledzony przez policję.
Powoli jednak znalazły się drogi ułatwiające porozumienie z więźniami i dające możność ulżenia nieszczęśliwym w ich ciężkiej doli.
Dzięki temu grób nie pochłonął wszystkich tajemnic i szczegółów powstania za Bajkałem. Spieczone wargi przewódców ruchu zdołały je, acz w drobnej części, wyszeptać               i przekazać potomności.
Dochodzenie śledcze ciągnęło się około dwóch miesięcy.
W końcu nastąpiły rozprawy sądowe.
Nietylko Polacy przejęci byli tą sprawą, lecz i cała rosyjska inteligiencja w Irkucku żywo się nią interesowała.
Gdy więc gmach sądowy, stosownie do świeżej reformy w sądownictwie, otworzył się dla publiczności, wnet został przepełniony po brzegi.
Na ulicy oblegały go tłumy w wyczekiwaniu wyroku.
Był on zgóry przewidziany.
Agitatorowie i przewódcy ruchu, a więc Celiński, Szaramowicz, Arciszewski, Eljaszewicz, Pankowski, Rejner, Wroński i Kotkowski – zostali skazani na śmierć przez rozstrzelanie.
Drudzy, w liczbie których był Myszkowski, na całe życie robót ciężkich oraz na pewną ilość knutów.
Inni wreszcie na powiększenie lat katorgi i zakucie w kajdany, ściślejszy nadzór lub zupełne uwolnienie od zarzutów.
Wyrok ten zrobił w Irkucku wstrząsające wrażenie. Ogół uznał go zbyt surowym             i okrutnym. Opinja publiczna wywarła wpływ i na sądowników, budząc w nich pewien niepokój. Wysłano wyrok na konfirmację do Petersburga, gdzie bawił generał-gubernator Wschodniej Syberji, Dondukow-Korsakow, i gdzie właśnie odbywały się uroczystości weselne z racji zaślubin następcy tronu.
Sądzono na ogół, iż chwlia ta będzie pomyślną dla skazańców i – ułaskawienie przyniesie.
Omylono się! – Wyrok z małemi zmianami został potwierdzony. Darowywał on jedynie życie dla pięciu zasądzonych na śmierć i znosił knuty, przeznaczone dla innych.
Jeszcze mieszkańcy Irkucka nie ochłonęli z doznanego zawodem wrażenia, gdy już przystąpiono do wykonania wyroku.
Dzień był mglisty i ponury. Po przyaresztowaniu wszystkich znajdujących się                        w Irkucku Polaków w ich własnem mieszkaniu, wywieziono na plac kaźni trzech nieszczęśliwych apostołów idei wolności: Celińskiego, Szaramowicza i Eljaszewicza.
Ksiądz Szwernicki błogosławił skazańców, którzy, rzuciwszy się sobie w objęcia, stanęli u słupów z okrzykiem: Niech żyje Polska!
Kule świsnęły w powietrzu i trzech męczenników osunęło się na ziemię...
Taki był koniec powstania za Bajkałem!

XXX.
Powrót więźniów. – W łańcuchach za Bajkał. – Ciężki nadzór. – Ból i cierpienia. – Brak pieniędzy. – Konfiskaty. – Wymówki współtowarzyszy. – Pogłoski o ucieczce. – Praca prof. Dybowskiego. – Powrót do Kamionki. – Sianokosy.

Po dokonanej egzekucji, gdy nieszczęśliwi bohaterowie Zabajkalscy życiem za swe szaleństwo zapłacili, resztę więźniów w łańcuchach znów odpędzono za Bajkał. Bladzi, wynędzniali, niewyleczeni jeszcze z ran, dzwoniąc żelazem, szli za życia do piekła na męki                i cierpienia.
Kto widział ten długi sznur szarych zgnębionych postaci, tych ludzi bez jutra i nadziei, na których twarzach cała historja martyrologii była wyrytą – temu ten smutny obraz na zawsze pozostawał w pamięci.
Gdy wrócili do swych taczek, robota, której warunki zostały obostrzone, okazała się znacznie cięższą, a obchodzenie się z więźniami tak surowe i tak często poniżające godność ludzką, iż wielu podobno nie wytrzymało tych katuszy moralnych i fizycznych, wpadając               w obłęd lub suchoty.
Przed powstaniem większość więźniów posiadała przy sobie pewien zapasik grosza, za którego pomocą ułatwiało się życie i pewne ulgi robiło w pracy. Każdy też z więźniów wyczekiwał zasiłku pieniężnego z domu. Teraz jednak, gdy po walce i jej następstwach utracili wszystko, co mieli, gdy wszelkie przytem przesyłki z kraju ulegały konfiskacie, skazańcy znaleźli się w strasznie smutnem położeniu bez wyjścia i bez ratunku.
Pod względem konfiskat działy się zrazu, jak opowiadano, wielkie nadużycia.
Nie dochodziły do więźniów, nietylko pieniądze, lecz nawet przesyłki z ubraniem,                z bielizną lub książkami.
Kursowała pogłoska, iż pieniądze, nadsyłane skazańcom z kraju, konfiskują się na pokrycie kosztów powstania za Bajkałem. Prawdopodobniej jednak pieniądze te utonęły nie w kasie rządowej, lecz w kieszeniach tych, co z nieszczęścia drugich pod płaszczykiem lojalności skorzystać chcieli. W lat kilka potem słyszałem, iż sumy wysłane z kraju,                          a niedoszłe do rąk skazańców w Syberji wynosiły paręset tysięcy rubli.
Nie otrzymując przez czas dłuższy ani listów, ani przesyłek z domu, więźniowie za Bajkałem poczuli się opuszczeni i zapomniani przez swoich, co zdwajało ich cierpienia.
Dopiero w lat parę, gdy pewne ulgi im dano, wyszły na jaw i konfiskaty i wszelkie malwersacje.
Za Bajkałem więc panowała straszna nędza, bo i los tych skazańców, którzy udziału w powstaniu nie brali, znacznie się również pogorszył. Prześladowani byli również za winy niepopełnione, za grzechy cudze.
Zrywała się więc w ich sercach burza żalu do współbraci, którzy gubiąc siebie i im tak ciężką zgotowali dolę. Wyrzekania współtowarzyszy zadawały niewątpliwie uczestnikom powstania sroższy ból od ciosów pochodzących z ręki obcej.
Smagani tak ze wszystkich stron, nieszczęśliwi zazdrościli tym, którzy w utarczkach za Bajkałem legli trupem na polu walki.
Ale oprócz zabitych była kategoria innych męczenników, którzy albo się dostali                  w ręce Burjatów, albo z głodu pomarli w tajgach.
Śledztwo wykazało znaczną liczbę powstańców, zaginionych bez wieści.
Podobno trzech z partji Celińskiego zdołało przedrzeć się przez granicę i dostać do Buchary, lecz o dalszych ich losach już mię nigdy żadna wieść nie doszła.
Powiadano podówczas w Syberji, iż powstanie za Bajkałem powiększyło represyjne środki w kraju naszym. Sądzę jednak, iż droga rosyjskiej polityki była już zgóry wytkniętą               i wybuch za Bajkałem nie mógł nań wywrzeć poważniejszego wpływu.
Porwany smutnem wspomnieniem rozegranego na Syberji dramatu, odbiegłem daleko od toku mego opowiadania.
Chciałem tern jednak uczcić pamięć krwi polskiej, która, zlawszy wszystkie niemal pola Europy, skropiwszy niwy Egiptu i stepy Ameryki, zrosiła wreszcie i syberyjskie tajgi             w Północnej Azji.
Przenosząc się znów z nad Bajkału do Kamionki, wspomnieć jeszcze muszę                         o profesorze Dybowskim, który w 1865 r. przebywał w Siwakowej, gdzie gromadził tak cenne dla nauki etnograficznej zbiory, potem zaś wysyłany był przez rząd, który ocenił głęboką wiedzę polskiego wygnańca, do zbadania jeziora Bajkalskiego. Położył tam wiele pracy i zdobył sobie wiekopomną sławę.
Z prof. Dybowskim spotkałem się w Irkucku.
Prosił mnie o dostarczenie mu z gubernatorskiego ogrodu w Irkucku gawrona oraz czarnego wróbla, różniących się podobno od znanych pospolicie gatunków pewnemi charakterystycznemi cechami, czego ja, laik, w tym względzie dopatrzeć nie umiałem.
Dostarczyłem mu więc pożądanych okazów; choć z dostaniem gawrona miałem dużo kłopotu, bo w ogrodzie gubernatorskim, gdzie się owe ptaki specjalnie gnieździły, ani ich łapać, ani zabijać nie dozwalano.
Wróciwszy do Kamionki, znów się oddałem pracy w garbarni, rozwożąc przeważnie skóry po ułusach burjackich.
Czas biegł i wrażenia walki za Bajkałem stygły powoli i zacierały się w pamięci.
Już nowe lato nadeszło i sianokosy były w pełnym biegu.
Zapach siana wzbudzał we mnie wspomnienie domu rodzinnego i prac gospodarskich. Zdjęła mię szalona ochota wybiedz z kosą na łąkę i przypomnieć dawne, dobre czasy!
Zwierzyłem się z tern towarzyszom i wnet sformował się cały legjon młodzieży, pragnącej zażyć wiejskiej sielanki. Dowiedziawszy się, iż kupiec Prelin, dla którego zachowaliśmy wdzięczność za udzielony nam kredyt na skóry, wynajmuje robotników do koszenia swych obszernych łąk, postanowiliśmy dopomódz mu w zbiorze siana                            i w gromadzie, znalazłszy jeszcze wielu innych ochotników, wypożyczywszy kosy, udaliśmy się na sianożęcie.
Było z nami kilku tak zwanych „przestępców państwowych”[3], a między innymi                 i Witosznikow, przyjaciel Iskandera i Herzena, bardzo światły i miły człowiek. Przebywał czas dłuższy w Londynie i miał zawsze interesującą opowieść na ustach. A choć kosić nie umiał, szedł z nami dla towarzystwa, wyglądając oryginalnie w ubraniu i butach angielskich, a z kosą na plecach.
Upojeni świeżością poranną i miłym zapachem siana, stanęliśmy w szeregu robotników i do południa zawzięcie, nie ustępując innym kosiarzom, cięliśmy bujne trawy.  W południe rozległ się wśród robotników wesoły okrzyk:
— Prelin jedzie!
Jakoż wnet ukazały się białe konie i zjawił się pan kupiec z żoną, przywożąc ogromną moc wiktuałów na przekąskę dla robotników.
Spostrzegłszy nas, stanął zdumiony, a poznawszy, wybuchnął wesołym śmiechem                  i zaprosił na śniadanie: Raczył nas bardzo uprzejmie i chciał, żebyśmy rzucili kosy; aleśmy się uparli i dotrwali w robocie do wieczora, acz ręce nam pomdlały zupełnie. Wieczorem Prelin urządził nam kompletną majówkę. W żartach, gwarze i śmiechu zakończył się ten dzień przyjemny i wesoły, przypominający nasze sianokosy domowe. Ubożsi towarzysze skorzystali zeń również, bo Prelin wszystkim wypłacił za robotę i odtąd nieraz u niego zarobek znajdowali.

XXXI.
Wezwanie Łagowskiego. – Łódź syberyjska. – Fabryki w Tiulmeniu. – Sprzedaż garbarni. –  Opuszczenie Kamionki. – Wyjazd z Holcendorfem. – Kolonja polska w Tiulmeniu. – Zarząd garbarnią. – Geneza osady. – Biełogołow. – Zabawy letnie. – Trucizna syberyjska.

Po wesołej nocy, spędzonej wśród pokosów nad Angarą, wróciliśmy zrana do zwykłych zajęć.
Mijały dnie, tygodnie i miesiące... Im bardziej jednak życie wlokło się monotonnie, tem większa tęsknota za krajem i za swoimi gryzła mózg i serce. Zacząłem się wreszcie dusić w tej atmosferze i jak ptak w klatce rwać się do wylotu na szeroką przestrzeń.
Wreszcie dnia pewnego otrzymałem wezwanie od doktora Łagowskiego, który po uwolnieniu z Usola, zamieszkiwał w Irkucku.
Udałem się tam natychmiast.
Tiulmeń był wielką osadą przemysłową, pełną różnorodnych fabryk, należących do kupców irkuckich, Biełogołowa i Ostanina. Mała Łódź syberyjska! Posiadała własną gminę, cerkiew, szpital, sklepy różnorodne i policję. Liczne zabudowania fabryczne i robotnicze nadawały jej cechy miasteczka. Wśród drewnianych przeważnie budynków świeciła imponująco piętrowa kamienica, otoczona pięknym, obszernym ogrodem, należąca do kupca Biełogołowa, który tu zwykle z rodziną na wakacje przybywał.
Opodal wznosiły się liczne zakłady przemysłowe o buchających dymem kominach.
Była tu gorzelnia, huta szklana, fabryka sukna, warsztaty tkackie, farbiarnia, fabryka świec, mydła, skór i t. d.
Wszystko to pod względem technicznym było dość prymitywnie urządzone, i dopiero wygnańcy – Polacy, których skwapliwie kupcy garnęli do siebie i którzy tu zajmowali wszystkie wyższe posady, – pewne ulepszenia wprowadzać zaczynali.
W fabrykach tych pracowało kilka tysięcy robotników. Motory parowe i inne machiny nie były jeszcze w użyciu. Większość robót wykonywało się za pomocą siły ludzkiej. Siły tej nie brakło, lecz pomimo tego produkcja wszystkich fabryk była słabą, a dotychczasowe wyroby dalekie od doskonałości.
Najsłabiej stała fabryka skór.
Kupcy, acz nie posiadali wykształcenia, ale liczyć dobrze umieli, zapragnęli ją podnieść i zreformować, urządzając na wzór europejski. W tym celu, słysząc o naszej garbarni w Kamionce, postanowili ściągnąć do siebie Holcendorfa i jego pomocników.
Doktór Łagowski wezwał mnie do pertraktacji. Biełogołow ofiarowując mnie                       i Holcendorfowi roczną stałą pensję, gotów był kupić naszą garbarnię w Kamionce, płacąc tyle, ile zażądamy.
Nie mogąc tej kwestji rozstrzygnąć bez Holcendorfa, wróciłem do Kamionki, gdzie interes załatwił się nadspodziewanie prędko. Holcendorf, któremu tu również było za ciasno, pragnąc swą umiejętność rozwinąć na szerszem polu, zgodził się na wszystko chętnie. Garbarnia znalazła nabywcę w osobie wspólnika naszego, Pruniewicza, który po dokonanej likwidacji przedsiębiorstwa zobowiązał się wypłacić nam należność, wedle szacunku, ratami.
Spólnikami jego zostali nadal Chrapowicki i Wojciechowski, my zaś z Holcendorfem, pożegnawszy serdecznie towarzyszy życia w Kamionce, opuściliśmy ją na zawsze, udając się do Tiulmenia.
Tam znaleźliśmy wielu rodaków i znajomych.
Hutą szklaną kierował Burakowski, przędzalnią zaś Zamościcki. Gorzelnią zawiadywał Rajewski, stary dekabrysta.
W warsztatach tkackich rządził Kognowicki, w dystylarni – Emil Dybowski,                      w garbarni – Holcendorf wraz ze mną. Oprócz tego było wielu Polaków, których już nazwisk nie pamiętam, w kantorze i w innych fabrykach.
Głównym zaś rządcą wszystkich zakładów przemysłowych był miejscowy chłop prosty, Strekołowski.
Geneza tych fabryk była następująca:
Przed laty rząd, chcąc stworzyć przemysł w Syberji i dać zajęcie skazańcom do ciężkich robót, kazał budować w tem miejscu różne zakłady przemysłowe i puszczać je                  w ruch kolejno, używając skazańców do robót. Myśl była świetną, ale jej wykonanie słabe                  i nieudolne. Pod dozorem różnych urzędników fabryki owe nietylko nie przynosiły korzyści rządowi, ale go narażały na coraz większy deficyt wskutek złej produkcji towaru i różnych nadużyć administracji, tak, iż w końcu, wobec strat oczywistych, rząd postanowił je sprzedać.
Nabywcą był kupiec irkucki, Ostanin, który wydawszy córkę za Biełogołowa, oddał mu Tiulmeńską osadę fabryczną. Zaraz też wszystkie zakłady ożyły i dochód przynosić zaczęły, rozwijając i udoskonalając produkcję. Biełogołow był milionerem, posiadał kopalnie złota, nie szczędził więc nakładów, a szczęście mu dopisywało. Skorzystał nawet                      z wygnańców naszych, z ich wyższej cywilizacji i wiedzy technicznej.
Był to w gruncie człowiek bardzo dobry, z pewnem wychowaniem i europejską ogładą.
Jak kiedyś w Tiulmeniu, tak obecnie gubernator Despota-Zenowicz w gub. tobolskiej zakładał różne przemysłowe warsztaty dla wygnańców, dla „posieleńców” zwłaszcza niemających zajęcia i środków do życia.
Dzięki Zenowiczowi, wygnańcy w gub. tobolskiej nie marli z głodu i czuli się lepiej, niż gdzieindziej.
Holcendorf, objąwszy w zarząd garbarnię w Tiulmeniu, nadał jej wkrótce kulturalne cechy.
Gdy Biełogołow z żoną przyjechał na wakacje, nie poznał swej byłej fabryki ani jej produkcji, tak obecny wyrób znów różnił się od dawnego. Był więc bardzo rad z tego i często powtarzał żartobliwie, iż żałuje, że mu Bóg pierwej tak miłych Polaków nie zesłał.
Wzywał nas ciągle do towarzystwa i zabawy, a że potrzebował dużo ruchu, więc mu urządziliśmy polskie polowania na sarny z naganką. Sprowadzałem wówczas Leonarda Baczyzmalskiego, który niedaleko, wraz z Komorowskim i Wańkowiczem trzymał młyn                  w dzierżawie.
Organizowaliśmy również, dzięki olbrzymiemu niewodowi Biełogołowa, świetne rybołówstwo, używając do połowu pewnej części robotników z fabryk, z czego ci byli bardzo zadowoleni.
Pani Biełogołowa, młoda, ładna a wesoła kobietka, przyjeżdżała nad rzekę z obiadem, przywożąc z sobą całą niemal piwnicę i odpowiednie zakąski, co podniecało humory i ogólną wesołość.
Muszę tu zanotować, iż Syberja niestety pić naszą młodzież nauczyła. – W kraju, gdzie warunki klimatyczne zmuszały nieraz do rozegrzania się alkoholem i gdzie, wedle zwyczaju, żadna uroczystość, zabawa lub przyjęcie, żaden interes nie mógł się obejść bez „wypiwki”, uniknąć tej trucizny było trudno.
Ci nawet, co nigdy w domu ust w kieliszku nie zmaczali, dziś już zaczynali ciągnąć nietylko europejskie trunki, nieodzowne na stole bogaczy, lecz i syberyjską nieoczyszczoną siwuchę, używaną przy każdej okoliczności życia.
Wielu wygnańców wpadło powoli w nałóg, aż wreszcie zmarniało zupełnie.
Była to jedna ze smutnych kart wygnania. Alkohol zabijał i ciało i ducha i nieraz                   z Sybiraczkami do ołtarza prowadził.
XXXII.
Sąsiedztwo Usola. – Wpływ Polaków na rozwój fabryk. – Zabójstwo Pruniewicza. – Upadek garbarni w Kamionce. – Jeszcze o Burjatach. – Napływ rodaczek z Litwy. – Śluby. – Nieudany chór.

Tiulmeń leżał o kilka wiorst od Usola. Komunikacja więc z tamecznymi wygnańcami była ciągła; wpadali do mnie do Tilmy ukradkiem.
Odwiedzał więc mnie mój brat, ks. Stulgiński i inni. Ja też w chwilach wolnych wpadałem często do Usola, porywając ks. Stulgińskiego, zawołanego myśliwego, na polowanie.
Garbarnia Tiulmeńska, w której byłem buchalterem, poszła pod kierunkiem Holcendorfa doskonale. Gdy w rok niespełna była w Irkucku wystawa przemysłowej produkcji Syberji, Biełogołow dostał złoty medal za skóry, co go ucieszyło niezmiernie. Dochód przytem rósł, a handel skórami, które przeważnie szły do Chin, rozwijał się na szeroką skalę. Chińczycy ubiegali się zwłaszcza o skóry kolorowe, nacinane, i płacili dobrze.
Niemniej i inne fabryki, zostające pod zarządem Polaków, zaczynały prosperować, udoskonalając swe wyroby. Sukno i szkło tiulmeńskie zwróciło na wystawie uwagę                    i otrzymało nagrodę.
Biełogołow zacierał ręce z radości i wyrażał wdzięczność Polakom, wołając:
— Kraj wasz musi być bogaty, mając takich ludzi.
Mógł nim być istotnie – myślałem, słuchając podobnych wykrzykników, ale, niestety, w domu pracować nie umieliśmy.
Pewnego dnia nadbiegła z Kamionki wiadomość o zamordowaniu Pruniewicza, byłego naszego wspólnika, a obecnie właściciela odkupionej od nas garbarni. Byliśmy tem              z Holcendorfem wstrząśnięci do głębi.
Wyruszyłem natychmiast do Kamionki, gdzie zwłoki ofiary były już pogrzebane,                 a cała ruchomość opięczętowana przez władze.
Skóry, zamoczone w wapnie, przepaliły się i żadnej już wartości nie przedstawiały. Zdawało się, iż przepadnie cała nasza należność, której Pruniewicz dotąd nie wypłacił.
Najsmutniejszem zaś i najsromotniejszem było to, iż zabił go nie żaden zbój miejscowy, ale towarzysz wygnania i wspólnik przedsiębiorstwa – Wojciechowski.
Pierwszy to był wypadek na Syberji.
Zamordował go siekierą w celu grabieży, a nie mogąc zedrzeć pierścionka z palca ofiary, odrąbał mu go. Pierścień ten go zdradził. Była to bowiem ślubna obrączka Pruniewicza z polskim napisem, którą Wojciechowski podarował kochance.
Zabójca długo się do popełnionej zbrodni nie przyznawał, aż wreszcie pod nahajami opowiedział wszystko, – poszedł do katorgi.
Pochodził z pod Borysowa, z niższych warstw społecznych. Przyplątał się przypadkowo do jakiegoś oddziału powstańców i wzięty z kilku innymi do niewoli, wraz                 z nimi na wygnanie skazany został.
Lękaliśmy się, by ten fakt sromotny nie wpłynął ujemnie na opinję, jakąśmy się na Syberji cieszyli. Obawy te jednak były płonne.
Przebywający w Kamionce Polacy, Skarżyński i Obuchowicz, zrealizowali następnie domek nasz oraz całą ruchomość, zwrócili nam należność, a pozostałe pieniądze wraz                       z obrączką, jako smutną spuściznę, odesłali żonie Pruniewicza.
Taki był koniec naszej garbarni w Kamionce.
Z Tiulmenia robiłem częste wycieczki do ułusów Burłackich w interesach fabrycznych, dla zakupów kory wierzbowej. Poznawałem więc coraz lepiej zwyczaje                       i obyczaje tego plemienia, acz pamięć gwałtów dokonanych nad Bajkałem, oraz brud i swąd jurt wstrętem i odrazą mię przejmowały zawsze.
Widziałem nieraz Burjatów, pożerających mięso padłych zwierząt lub upijających się w braku napojów wyskokowych, które namiętnie lubią, pieniącym się a zdaleka cuchnącym kwasem, fabrykowanym z mleka, podobnym do kumysu mocno przefermentowanego. Byłem nieraz częstowany, alem odrażającego tego trunku przełknąć nie mógł.
Przyznać jednak muszę, iż w interesach handlowych, które z nimi przez lat parę prowadziłem, byli nader słowni i akuratni, święcie wypełniając każde zobowiązanie. Nigdy mię nie oszukali na kopiejkę, acz nieraz po kilkaset rubli na zadatki rozdawałem.
W czasie mego pobytu w Tiulmeniu zaczęły na Syberję przybywać z Litwy rodaczki nasze, żony do mężów oraz wierne narzeczone do swych przyszłych oblubieńców. Raz po raz dochodziła wieść o kojarzących się tym sposobem w różnych punktach Syberji parach.
Pamiętam dnia pewnego, gdym był w Usolu, dowiedziałem się, iż i Aleksander Oskierko oczekuje przybycia swej narzeczonej, p. Grabowskiej, z którą tu miał się połączyć węzłem małżeńskim. Cała kolonja polska w Usolu była tem przejęta, ciesząc się szczęściem towarzysza.
Poczułem wówczas, jak wąż bólu i zazdrości owinął mi serce.
Zazdrościłem tym ludziom, do których, jak anielskie duchy, spływały z kraju ukochane istoty i mierzyłem tę miłość głęboką, która je, jak gwiazda przewodnia, przez dalekie, nieznane przestrzenie prowadziła.
I ja miałem taką ukochaną nad wszystko!..
Ale mój anioł biały nie rozwijał skrzydeł do lotu!..
Stałem pogrążony w myślach, gdy mię nagle zbudził głos Oskierki. Prosił o spotkanie jego narzeczonej, gdyż mu Turow, przedstawiciel władzy w Usolu, zabrania dalszego wyjazdu.
Opanowałem wnet wzruszenie, obiecując Oskierce przywieźć narzeczoną i zdrową                  i całą.
Jakoż niedługo wyruszyłem w drogę.
Z głębokiem poszanowaniem patrzałem na tę młodą i dzielną, co się odważyła zimą             w tak daleką i niebezpieczną puścić drogę.
Jakże go ona kochać musiała!..


[1] Właściwe jego nazwisko było: Kwiatkowski.
[2] Wśród licznych tego rodzaju ofiar było dwóch uczniów, trzynastoletnich braci-bliźniaków Łętowskich z Siedlec. Wygnane na Sybir dzieciaki bez grosza i sił do pracy straszną przebyli nędzę, ale wyrośli wśród obcych na ludzi, nie utraciwszy ani wiary, ani mowy i uczuć narodowych.
[3] Było trzy rodzaje przestępców na Syberji: 1) Polacy czyli polityczni. 2) Zwykli zbrodniarze czyli kryminaliści              i 3) Przestępcy państwowi, czyli nihiliści.

 I znowu ból głuchy zakołatał mi w piersiach.
W Czeremchowie spotkał nas Turow z wielką galanterią, eskortując nas dla bezpieczeństwa aż do Usola. I ten Rosjanin patrzył z uwielbieniem na odważną Polkę, która tysiące wiorst ku narzeczonemu dążyła.
Jakie tam było powitanie w Usolu!
Wszyscy skazańcy, przybrani świątecznie, wzruszeni głęboko, składali niejako hołd przybyłej rodaczce.
Panna Grabowska zamieszkała u państwa Antoniowstwa Jeleńskich, a wkrótce                  w kaplicy usolskiej odbył się ślub młodej pary.
Było tu bowiem kilku księży wygnańców, których następnie przetranzlokowano do Tunki nad Bajkał.
Nie pierwsze i nie ostatnie to serce po długiej, beznadziejnej rozłące zabiło teraz ogromem szczęścia. Doktór Piekarski doczekał się również przybycia swej narzeczonej, Iwaszkiewiczówny, z którą się w Irkucku połączył węzłem małżeńskim. Do Czyżyka aż nad Lenę przyjechała Gedrojciówna z Wilejki.
Przybyła też z Wilna utalentowana muzyczka, Zawadzka, która wyszła za Mackiewicza, i Wojewódzka z Mińska, która, jeśli się nie mylę, poślubiła Pawłowskiego,                 i wiele, wiele innych.
Ponieważ Mackiewicz był przez wszystkich nader lubiany, więc na ślub jego wygnańcy w Irkucku zorganizowali chór do odśpiewania Veni Creator, do którego i ja zawezwany byłem. Brała też w nim udział i Czekotowska i wiele innych pań.
Wszystko było gotowe, gdy kawalerski wieczorek, który nam wydał Mackiewicz, zepsuł wszystko.
Zaspaliśmy, a później w pośpiechu nut zapomniałem. Wyszła więc kocia muzyka.
Ale humory były dobre, a państwo młodzi szczęśliwi i zadowoleni.

XXXIII.
Napływ Polaków do Irkucka. – Powodzenie lekarzy. – Pawłowski. – Wpływ wygnańców na kulturę. – Wypadek w teatrze. – W Irkucku. – Czekotowscy. – Piekarscy. – „Górki”. – Pomoc swoim. – Propozycja Szalewicza. – Towarzystwo Leńskie. – Grom.

Ponieważ wygnańcy nasi, jak z Usola, tak i z innych punktów, uwalniani już byli stopniowo od ciężkich robót, skróconych wskutek manifestu, z prawem osiedlenia się we wschodniej Syberji, przeto w ostatnich czasach napłynęło do Irkucka moc Polaków. Większość bowiem wolała zamieszkać w mieście, niż na wsi, zwłaszcza ci, którzy fachowo wykształceni byli.
Największe powodzenie mieli na ogół lekarze. Medycyna w Syberji słabo była reprezentowaną. Właściwie zaś mówiąc, mieszkańcy pomocy lekarskiej nie znali i nie mieli jej wcale. Gdy więc pojawili się nasi doktorowie i niejednego chorego podnieśli z łoża boleści, sława ich i wiara w medycynę rosnąć zaczęły szeroko. Ówczesny generał – gubernator Wschodniej Syberji, Sinielników, zasłyszawszy o cudownych, jak wieść niosła, kuracjach wygnańca w Usolu, d-ra Jana Świdy, wezwał go do swej rodziny, a gdy tam kogoś chorego uzdrowił, jut go nie puścił do Usola, a otoczywszy swą protekcją, zatrzymał                      w Irkucku, gdzie cieszył się zasłużoną sławą i powodzeniem wielkiem. Działo się również pomyślnie wszystkim innym specjalistom. Wygnańcy polscy, jak pionerzy amerykańscy, torowali wszędzie dla kultury drogę.
Cieszył się też materjalnem powodzeniem Ignacy Ejchmiller, artysta-rzeźbiarz, który po przybyciu do Irkucka zarzucony został zamówieniami rzeźb i złoceń do carskich drzwi                w cerkwiach. A że rzeźbił na drzewie artystycznie, więc sława jego rosła, pozwalając mu żyć dostatnio i wygodnie. Założył też wkrótce swoją pracownię rzeźbiarską, a oddany pracy, wyczekiwał spokojnie dnia powrotu do rodzinnego kraju.
Zdarzyło się jednak w owym czasie, iż jen. - gubernator Sinielnikow, wyłudziwszy od przemysłowców kopalnianych znaczną sumę na budowę stałego teatru w Irkucku, przystąpił do tej roboty z wielką gorliwością, ale przy wykończeniu ornamentacji wewnętrznej – utknął, nie znajdując odpowiednich sił miejscowych.
Dowiedziawszy się jednak o Ejchmillerze, wezwał go zaraz dla ozdobienia lóż rzeźbą złoconą.
Nie posiadając zmysłu artystycznego, Sinielnikow z natury despotyczny, nierówny                i nerwowy, wciąż zmieniał formy wykończonych już robót, co wielce drażniło Ejchmillera, jako artystę i jako człowieka. Praca w teatrze się przeciągała, a Sinielnikow nic mu nie płacił, odkładając to do zupełnego wy-kończenia roboty. Zrujnowało to Ejchmillera zupełnie.                     Z zamożnego stosunkowo człowieka dochodził do nędzy. Rozdrażnienie więc jego potęgowało się stopniowo.
Jen.-gubernator przytem traktował Ejchmillera, jako aresztanta i gdy nakoniec, przy krajaniu czerwonego sukna do obicia rampy lóż, Sinielnikow odezwał się grubijańsko:
— A patrzaj, byś mi nie ukradł kawałka na kamizelkę! – młoda krew zakipiała                  w Ejchmillerze. Odwrócił się szybko i wyciął Sinielnikowowi dwa policzki tak silne, iż olbrzym się zachwiał; padłby niewątpliwie, gdyby go otaczająca świta nie podtrzymała.
Publiczna zniewaga jenerał – gubernatora pociągnęła za sobą najsmutniejsze następstwa. Ejchmiller został zaraz aresztowany i zimą r. 1872, czy też 1873, rozstrzelany              w Irkucku[1].
W Irkucku wokoło Jana Świdy grupowała się znaczna część kolonji polskiej. Mieszkali tu Rodryg Świętorzecki, Laudon, Pióro i wielu innych. W sąsiednim domu mieścili się Czekotowscy, a obok nich Piekarscy. Dwie te rodziny tuliły do siebie wszystkich przybywających z ciężkich robót lub z dalszych stron – rodaków, dając im przytułek i strawę aż do wynalezienia jakiegoś zajęcia w Irkucku, w czem im też dopomagały. Każdy wygnaniec, pojawiający się w Irkucku, szedł prosto, jak do zajazdu, „na górkę” do Czekotowskich lub Piekarskich, wiedząc, iż znajdzie tam życzliwe i współczujące serca, nocleg i łyżkę barszczu. Czasem się zbierało „na górkach” po kilka i kilkanaście osób. Każdego niemal ranka uprzejme gosposie dowiadywały się jedynie, na ile osób jedzenie przygotować mają, i obsługiwały, jak mogły i umiały, rodaków, ułatwiając im wszystko.
Domy te nie żyły dla siebie, lecz oddane były na usługi ogółu polskiego, tego zwłaszcza, co na razie nie miał dachu nad głową lub grosza w kieszeni. Wielu wygnańców zawdzięcza też im swe dalsze istnienie.
Patrzałem na to, wpadając często z Tiulmenia do Irkucka i nie omijając nigdy miłego dla mnie domu Czekotowskich.
Ubiegło tak dwa lata od chwili mego przybycia do tiulmeńskich fabryk, gdy dnia jednego spotkałem się w Irkucku z Karolem Szalewiczem z Kołdyczowa, który miał posadę w Leńskiem Towarzystwie kopalń złota u kupców Baśnina i Kataszowcowa. Kopalnie te leżały nad rzeką Leną i stąd liczne kompanje przedsiębiorców, poszukujących tam tego kruszczu, zawiązały Towarzystwa, zwane Leńskiem.
Szalewicz był pełnomocnikiem tej firmy i miał obowiązek poszukiwania żył złotych. Brał więc z sobą partje ludzi, zwiedzając wybrzeża Leny i jej niektórych dopływów                         i z powodzeniem wracał niemal zawsze z tych wycieczek.
Działo mu się tam bardzo pomyślnie, więc począł mię nakłaniać, abym rzucił garbarnię Tiulmeńską, a szedł szukać chleba nad Leną. Zachęcał mię tern, iż w Towarzystwie Leńskiem służy dr. Arkadjusz Stojanow, były mój uniwersytecki kolega, i że ten, będąc głównym lekarzem w kopalniach, pragnie mię mieć za pomocnika, w roli felczera.
Warunki materialne, jakimi mię kusił Szalewicz, były o wiele lepsze, niż w Tiulmeniu, ale sunąć się tak daleko na północ, do Jakutów, do kraju dzikiego i pustego, nie miałem ochoty. Więc mu odmówiłem na razie.
W kilka dni potem uderzył mię w Tiulmeniu grom, który złamał i wykoleił całe życie moje...
Nadeszły listy z kraju. Wprawne oko umiało wśród stosu korespondencji rozeznawać zdaleka pismo narzeczonej. Chwyciłem je drżącą ręką, gorączkowo rozrywając kopertę.
Zaledwiem jednak na list rzucił okiem, gdy mi w sercu coś pękło i urwało...
Poczułem szum w uszach... Litery pisma na białym papierze skakały mi w oczach, drżały i rosły, jak czarne, wielkie plamy...
„Z woli ojca poślubiam innego, – czytałem, wybacz! zostańmy przyjaciółmi...”
Jęknąłem głucho i – zmartwiałem.
Gdym się po wielu ocknął godzinach, poczułem jakąś bezdenną pustkę w sobie i przed sobą.
Kwiat białej lilji, który lat tyle jak świętość pielęgnowałem w piersiach, który był światem i życiem mojem, – złamany nagle, wiądł i – ginął...
A tak kochałem, wierzyłem i – czekałem!..
Dziki śmiech wydarł mi się z gardła. Piersi rozsadzał jakiś dziwny, nieznany dotąd ból ostry. Zerwałem się mierząc szybko pokój wielkimi krokami. Nagle oczy moje padły na butelkę, przygotowaną na wycieczkę do ułusów Burjackich. Chwyciłem ją gorączkowo:
Upić się! zapomnieć!..
Nie zapomniałem jednak i nie pozbyłem się bólu owego, choć wiek obielił mi skronie i wyniosłą postać pochylił ku ziemi. Wrósł mi w pamięć i serce na zawsze!
Tyle lat minęło od owej chwili, od tej chwili, co jak sęp rozszarpała, mi i szczęście                i wiarę, zmieniając cały bieg życia mojego. A jednak wszystko to, takie dawne i takie stare, tak żywo i świeżo powstaje dziś jeszcze w pamięci...
Zgliszcza to już i popioły!..
Ale tym popiołom, co jak mogiła usypały się nad szczęściem i życiem mojem, pozostałem wierny.

XXXIV.
Po ciężkiej walce. – Wyjazd z Tiulmenia. – Pożegnanie w Usolu. – Do kopalń Leńskich. – Rodzaje lokomocji. – Wrażenia w podróży. – Konno przez skały. – Ałtaj i Lena.

Zbudziłem się nazajutrz późno, z ciężką, bolącą głową, złamany zupełnie moralnie                       i fizycznie. Musiałem być pijany. Uczucia bowiem takiego, pełnego niesmaku, doznawałem pierwszy raz w życiu.
Ze wstrętem wyrzuciłem butelkę przez okno. Świeży powiew powietrza otrzeźwił mię wkrótce zupełnie, ale w miarę tego, jak władze umysłowe nabierały zdolności logicznego myślenia, wracała okrutna pamięć tego, co wczoraj przeżyłem...
Dziś jednak ból był cichszy i spokojniejszy o wiele. Zdawało mi się, iż wracam                z pogrzebu ukochanej istoty... Wracałem zaś z pogrzebu własnego szczęścia mego!..
Ale już ból przetrawił wszystkie egoistyczne pierwiastki, a cichy, głęboki smutek, rozlewający się w duszy, budził w niej wyższe i szlachetniejsze uczucia.
Już zbielałe wargi mogły wyszeptać szczere dla niej życzenia szczęścia, a drżąca ręka skreślić i przesłać jej te wyrazy.
Mieścił się w nich ostatni krzyk zbolałego serca i – ostatnie pożegnanie.   
Towarzysze pukali wciąż do drzwi moich. Nie otwierałem nikomu, mówiąc, żem chory.
Potrzebowałem samotności dla skupienia myśli i powrotu do równowagi.
W Tiulmeniu, gdzie mię ten cios uderzył, dłużej pozostać nie mogłem. Życie tutaj było teraz zanadto spokojne dla mnie.
Pragnąłem rzucić się w wir wrażeń i niebezpieczeństw i uciec stąd jak najprędzej!
A więc nad Lenę – na północ, w tajgi jakuckie!
W jednej chwili zdecydowałem się przyjąć propozycję Szalewicza.
To mię uspokoiło znacznie. Następną noc spędziłem jeszcze w snach gorączkowych,  a gdym się nakoniec ukazał towarzyszom, wszyscy wnet krzyknęli:
— Co ci się stało, na Boga? – Postarzałeś o lat dziesięć!
Czułem się istotnie rozbity i złamany zupełnie.
W kilka dni opuściłem Tiulmeń, żegnając ze szczerem wzruszeniem Holcendorfa,             z którym pracowałem lat kilka, oraz innych towarzyszy.
Z Tiulmenia zabiegłem do Usola, gdzie cięższem mi było jeszcze rozstanie z bratem, który spojrzawszy na mnie odgadł wszystko. Wielu wygnańców usolskich nie chciało mię puszczać nad Lenę. Brat lękał się niebezpiecznej podróży.
Ale rzecz już była postanowiona.
Żegnany serdecznemi życzeniami, wyjechałem z Usola do Irkucka, gdzie się mieścił kantor Towarzystwa Leńskich kopalń i gdzie mieszkali kupcy Baśnin i Kataszowcow.
Zawarłem z nimi umowę. Miałem jako felczer być pomocnikiem d-ra Stojanowa,                z roczną pensją 1000 rb.
W parę dni wyruszyłem w drogę.
Ponieważ Towarzystwo utrzymywało pewną liczbę kozaków, w celach bezpieczeństwa, dla eskorty podróżujących w interesach kopalń urzędników oraz płynących  z Irkucka taborów z prowiantem, przeto i mnie dodano kozaka, z którym wyjechałem kibitką do Żegałowa nad Leną, pierwszej pocztowej stacji, o 60 wiorst od Irkucka odległej.
Był już koniec września i przymrozki wciąż się stawały ostrzejsze. Komunikacja zaś             z kopalniami, wysuniętemi daleko na północ, o parę tysięcy wiorst, poza Irkuck, praktykowała się jeszcze, jak u pierwotnych ludów w odległych wiekach, – bez żadnej drogi, rzekami jedynie lub ich pobrzeżem.
Więc latem jechało się przeważnie wodą w wielkich płaskich łodziach, przypominających nieco nasze dawne wiciny, któremi zboże do Gdańska lub Rygi spławiano. I tu zabierały one, oprócz nielicznych podróżnych, cały towar, wysyłany z Irkucka do kopalń. Tam bowiem, w dzikiej i pustej krainie, nic dostać nie było można. Stąd więc płynęły wszystkie artykuły żywności, ubrania oraz wszelkich innych potrzeb ludzkich.
Zimą natura układała dla komunikacji pomost z grubego lodu, który ścinał rzeki.
Był to najwygodniejszy rodzaj lokomocji w owych stronach. Jeśli zamiecie nie miotały śniegiem, sunęło się saniami po tafli lodowej z szybkością błyskawiczną.
Najcięższa komunikacja była wiosną i jesienią. Uskuteczniała się jedynie konno, brzegami rzek przeważnie, po skalistych górach, nad których przepaściami wiodła zaledwie dostrzegalna ścieżyna.
Jechało się więc zawsze „gąsiorem”, koń za koniem. Tak chodziła poczta i ja, wybrawszy się w jesieni, musiałem tak peregrynować.
Z Żegałowa więc już wsiadłem na konia. Poprzedzał mię „jamszczyk”, – z tyłu jechał kozak, a za nami szły jeszcze trzy juczne konie, dźwigając moje bagaże i przesyłki kantoru. Na konie niewolno było kłaść większego nad cztery pudy ciężaru. Wszyscy więc unikali pakunków, bo za konia płaciło się pięć kopiejek od wiorsty. Jechałem na koszt Towarzystwa, więc brałem to, co mi dawano. Nie wiedziałem zaś wcale o tern, iż należało, chcąc jechać wygodniej, zaopatrzyć się w Irkucku we własne siodło. Pocztowe bowiem były twarde,                      o drewnianym łęku, strasznie męczące.
Drobne białe koniki miejscowe należą do stworzeń bardzo wytrwałych i rozumnych.
Umie to chodzić po skałach, nad przepaściami, ze zręcznością kóz dzikich i znosić wszelkie trudy i niewygody. Podróżni mają prawo wybierać sobie konia pod wierzch. Przekonałem się wkrótce, iż należało zawsze brać tego, którego „jamszczyk” sobie przeznaczał. Nosił i chodził zwykle najlepiej.
Od Żegałowa zaczynają się już ciągnąć góry Ałtajskie, coraz wyższe, bardziej skaliste, o szczytach pokrytych wiecznym śniegiem, a u dołu porosłe lasem. U stóp gór wije się szerokie koryto pieniącej Leny, której brzegiem jechaliśmy czas długi.
Nad nami zwieszały się olbrzymie skały, obok wysuwały potężne głazy lub otwierały głębokie, ciemne przepaście, a pod kopytami końskiemi raz po raz ukazywały się szerokie szczeliny skał popękanych, lub arszynowe rozpadliny, które konie przeskakiwały jednym susem ze zwinnością gazeli. Należało jednak wciąż baczyć na drogę, bo w chwili niespodziewanego skoku konia łatwo było zeń spaść i stoczyć się do przepaści.
Otaczający mię krajobraz był wspaniały. Przeglądał zeń jednak majestat dziki                       i ponury.
Przypominał nieco Szwajcarię saską, Elbę toczącą się u stóp gór skalistych, lecz gdy tam i rzeka i góry śmiały się jakoś wesoło do ludzi, tu i Lena o swych zamarzających już falach wydawała jakiś szum dziki, i Ałtaj spoglądał groźno i ponuro, wysuwając naprzód swe potężne, skaliste bryły, jak gdyby niemi chciał zawalić rzekę i zetrzeć dokoła wszelkie ślady życia.
Tak jechaliśmy do Kiryńska, dużego stosunkowo w tem pustkowiu miasta, gdzie przebyłem tydzień, czekając, aż stanie Lena i śnieg usypie drogę.
XXXV.
W Kiryńsku. – Wygnańcy nad Leną. – Fanatyzm ludu. – Walka o kanonizacją. –  Wpływ popów. – Ostre mrozy. – „Unty i parka”. – Po lodzie Leny. – Przywileje ludności rosyjskiej. – Pobór podatków. – Zwoływanie koczowniczych plemion.

W Kiryńsku mieszkał urzędnik Towarzystwa, Małygin, wynajmujący tu robotników do kopalń. Miałem już polecenie obejrzeć wysyłaną partję ludzi i sprawdzić ich stan zdrowotny.
W wolnych chwilach wałęsałem się po mieście, spotykając i tu wygnańców naszych jak z Litwy tak i Królestwa. Nie było chyba piędzi ziemi na Syberji, nie zdeptanej polską stopą!
Żyło to wszystko zwłaszcza na pustkowiach z niczego, z powietrza. Któż się troszczył o byt tych dwudziestu kilku tysięcy ludzi, przerzuconych nagle na obcą ziemię.
Rośliny, przeflancowywane na grunt jałowy, użyźniają i podlewają; człowiek rzuca się jak kamień, na los opatrzności...
W Kiryńsku uderzył mię fanatyzm rozwinięty wśród miejscowego prawosławnego ludu.
Nie spodziewałem się tu tego zjawiska.
Pewnego dnia, gdym siedział u Małygina nad butelką przy śniadaniu, wbiegł jakiś urzędnik, wołając:
— Cud stał się! cud! – Znaleźli kości jakiegoś świętego. Wszyscy pędzą za miasto... chodźcie! – prędzej!
Za oknem już rozlegało się wycie pędzącego tłumu i tentent nóg ludzkich.
Wyszliśmy na ulicę, dążąc za innymi.
Za miastem stała trupiarnia, gdzie składano przeważnie ciała zamordowanych lub zmarłych nagłą śmiercią dla dokonania oględzin i sekcji śledczej. Pod trupiarnią był, wedle podania, loch zawalony kamieniami, do którego nikt nigdy nie zaglądał.
Teraz jednak ktoś się odważył poruszyć wielki kamień u wejścia, który odpadając odkrył izdebkę, wykutą w lochu, z piecykiem żelaznym oraz wszystkiemi sprzętami domowego użytku. Na stole stał garnek z zaschłą jakąś strawą, a obok niego łyżka cynowa. Na środku zaś izdebki leżał na ziemi trup nieznanego człowieka, który wyglądał jak żywy, acz przy dotknięciu w proch się rozsypywał.
Skąd i jak wiadomość o tern doszła do popów – nikt nie wiedział, lecz zanim lud dowiedział się o zaszłym wypadku, już z ambon cerkiewnych głoszono o cudzie i już przez całe miasto leciała wieść o nowym świętym pustelniku.
Gdyśmy przybyli na miejsce, już duchowieństwo odprawiało uroczyste nad nieboszczykiem modły, a lud cisnął się do lochu, chwytając różne przedmioty, jako relikwje, na obronę od złego ducha. Popi chcieli trupa wieźć do cerkwi i pasować na nowego świętego, ale władze stanowczo się temu oparły, twierdząc nie bez racji, iż musiał to być zbój jakiś, ukrywający się w lochu. Przez cały tydzień trwała walka popów z władzą, która jednak do kanonizacji nie dopuściła i nieboszczyka pogrzebać kazała.
Lud jednak zwiedzał wciąż owe miejsce i bił pokłony przed zamurowanem wejściem.
Popi więc wywierali i tu wielki wpływ na ciemne masy, a niektórzy ciągnęli spore zyski na tle religijnem.
Zima nadchodziła ostra i surowa. Prowjanty, idące wodą z Irkucka do kopalń, musiały tu być wyładowane i czekały wraz ze mną na ustalenie się sanny. Małygin był wielkim hulaką, więc pobyt u niego, przy ówczesnym nastroju ducha, był dla mnie niezmiernie ciężkim. Z rozkoszą więc wsiadłem na sanie, zaopatrzywszy się wprzód w ubranie odpowiednie do panujących w okręgu Jakuckim mrozów. Kupiłem więc buty reniferowe               z szerścią na wierzchu, zwane „unty” a sięgające do pasa. Kładzie się je w następujący sposób.
Najprzód nogę w ciepłej skarpetce owija się suknem, potem do buta na podeszwę kładzie się słomę, złamaną we dwoje. Kładzie się ją zaś w tym celu, aby podeszwa nie umarzała. Ponieważ cholewy buta są bardzo szerokie, więc się je odchyla przy wkładaniu, potem zaś podwiązuje trzy razy nad kostką u stopy, pod i nad kolanami. W butach owych, jedynych na 40 stop. mrozu, chodzi się lekko i wygodnie. Dalszy ciąg podróżnego stroju stanowi „parka”, rodzaj koszuli z futra, bardzo lekka i ciepła. Parki podbite są wiewiórkami, zającami, czasem zaś lisami i sobolami. Ostatnie kosztują po kilkaset rb., lecz moja, o spodzie z futra z wiewiórek, pokryta z wierzchu skórą renifera, kosztowała tylko trzydzieści rubli.
Następnie wdziewają się długie rękawice futrzane, bez palców, rozcięte na dłoni, dla wysuwania ręki w potrzebie, gdyż rękawice są u łokcia przywiązane i niełatwo dają się ściągnąć.
Przy parce jest zawsze kapiszon, który się zarzuca na głowę, na ciepłą futrzaną czapkę. Zakrywa on twarz całą, świecąc tylko otworami, wyciętemi na oczy.
Na to wszystko kładzie się jeszcze dachę z reniferów.
W stroju takim nie strasznym jest mróz największy. Główną jednak rolę w tem ubraniu odegrywają buty i parka.
Tak zaopatrzony na chłody Północy, wyjechałem z kozakiem saniami po lodzie Leny.
Mieliśmy z sobą dostateczny zapas żywności, bo Małygin, w obawie, aby z racji opóźnienia transportu nie zabrakło w kopalniach niektórych artykułów żywności, kazał nam wieźć z sobą część prowjantu.
Jakuci, przywykli do surowego klimatu, jeżdżą tylko w „parce”. Woźnica, gdy zziąbł, zwalniał biegu koni i zeskakując z sań biegł pieszo, wymachując rękami dla rozgrzania kostniejących członków. Musieliśmy go nieraz przemocą wciągać na sanie, ażeby prędzej dopaść do stacji.
Im dalej posuwaliśmy się na północ, tem mrozy stawały się silniejsze.
Ludność rosyjska, osiadła nad Leną, z byłych wygnańców powstała, posiadała wyjątkowe przywileje. Nie dawała rekruta i nie płaciła podatków. Jedyna tylko ciężyła na niej powinność: utrzymywanie poczty. Wsie takie, z kilku lub kilkunastu chat złożone, zwały się „stanicami”. Obowiązane były dawać konie na każde zapotrzebowanie – bezpłatnie dla rządu i za zwykłą cenę dla prywatnych ludzi.
Tubylcy płacili podatki – skórami. Działy się w tym względzie wielkie nadużycia ze strony poborców, korzystających z głupoty Tunguzów, nie znających wcale wartości futer.
Tunguzi, rdzenna ludność miejscowa, byli niby spisani urzędownie. Któż jednak lud koczowniczy, a ukrywający swe istnienie, zliczyć zdoła? Cyfry jaskrawo rozmijały się                     z prawdą, lecz formalistyce czyniło się zadość.
Zebranie koczowniczego a niepiśmiennego ludu dla opłacenia podatków było nader trudne. Ody więc komisja poborcza zjechać miała do jakiegoś miasta, dawano znać Tajszom (starostom) i Mułłom, aby na pewien czas oznaczony zwołali rozsypanych koczowników danego okręgu. Tajszowie i Mułłowie, wiedząc mniej więcej, gdzie w owej chwili ludność koczuje, wysyłali na wschód lub zachód i południe posłańców, laufrów, którzy, biegnąc lasem, kładli znaki na drzewach.
Pochyłość strzałki oznaczała, w jakim kierunku koczownicy iść mają. Znaki były wyraźne i widoczne zdaleka. Wieść o nich przechodziła z ust do ust. Zaraz też plemiona podejmowały się, zwijały jurty, zabierały skóry i szły w kierunku znaków.




XXXVI.
Komisje podatkowe. –  Zbiegowiska koczowników. –  Skóry. –  Wymiana i nadużycia. –  Odbicie przesłańca. –  W kraju Jakutów. – Gatunek zwierza. –  Drogocenne futro. –  Pogarda dla niedźwiedzia. –  Przygody w podróży. –  Pijana góra. –  Wypadek. –  Chorzy. – Witim.

Laufry, zwołując koczowników, narznąwszy dostateczną liczbę znaków na drzewach, wracali, a za nimi ściągała powoli cała ludność, aby, załatwiwszy powinność podatkową,                    w inną ruszyć stronę.
Sprawnicy, zasiedatiele i inni urzędnicy, w skład poborczych komisji wchodzący, oczekiwali przybycia Tunguzów i Jakutów z wódką oraz różnemi błyskotkami nędznej wartości, na które wymieniali najkosztowniejsze nieraz futra. Wódka ułatwiała również interes.
W czasie więc poboru podatków całe miasto zapełniało się tłumem koczowników, zjawiających się zawsze ze swym duchownym.
Około domu, gdzie się mieściła komisja, leżały stosy futer różnorodnych, od małocennych skór wiewiórek aż do najkosztowniejszych futer soboli, niedźwiedzi i innych zwierząt.
Urzędnicy brali to, co chcieli, wyzyskując ciemne plemiona. Nie wzbogacało to skarbu państwa, który otrzymywał tylko część sobie przynależną w postaci skór najlichszego gatunku, ale poborcy robili świetne interesy i dostawali za bezcen dla siebie futra najwyższej wartości, któremi spekulowali.
Widok miast napełnionych koczowniczemi, nawpół dzikiemi plemionami, oraz cała ta operacja wymienna przenosiła myśl w czasy bardzo odległej przeszłości.
Wiek XIX i cały postęp cywilizacji cofał się gdzieś wstecz w pamięci, a natomiast wypływał obraz z X lub XII stulecia...
Kraj Jakucki posiadał jeszcze wówczas nieprzebraną moc różnorodnych zwierząt, których futra tak drogo u nas w Europie się cenią, a więc soboli, bobrów, lisów, gronostai, tumaków i t. p. Każda grupa tych zwierząt dzieliła się jeszcze na gatunki, wedle jakości                      i wartości skór swoich.
Było więc kilka rodzajów soboli, z których witimski, pochodzący z okolic leżących nad rzeką Witimem, należał do najdroższych i najbardziej poszukiwanych. Miał bowiem włos czarny, lśniący, puszysty, gdy inne były rude. Skórka sobola witimskiego ceniła się około 40 rubli.
Lisy czarne lub niebieskie dosięgały czasem ceny kilkuset rb., gdy za tak zwane „ogniówki” można było dostać zaledwie 15, a za żółte około półtora rubla. Bobry gatunków kamczackich w niektórych latach dochodziły do cen bajecznych, około tysiąca rb., gdy inne płacono po 15 rb.
Futra wilków i niedźwiedzi nie miały powodzenia w handlu. Nie używano ich wcale, jako zbyt ciężkich. Tubylcy nie polowali na nie specjalnie nigdy, lecz zabijali je tylko, spotkawszy na swej drodze.
Piękne skóry niedźwiedzie, pogardzane przez miejscową ludność, można było nieraz nabywać za bezcen.
Wyjechałem z Kiryńska za wcześnie, pchany gorączkową chęcią ruchu i wrażeń nowych, które mi miały noszony ból w piersiach zagłuszyć.
W drodze się okazało, iż Lena nie stanęła jeszcze należycie, a tylko się „zdała”, jak mówią miejscowi ludzie. Znaczyło to, iż lód nie zdołał jeszcze ściąć jej fal zupełnie. Wymykały się one z jego uścisków i miejscami wśród lodowej powłoki trzymały żywą wodę, tworząc szerokie otwory lub drobniejsze szpary. Lód był jeszcze ruchomy i posuwał się po rzece, ujarzmiając stopniowo jej swawolne fale, które, zatkane i zmrożone w jednem miejscu, wyskakiwały w drugiem, czyniąc podróż po lodzie nader niebezpieczną.
Parę razy przejechałem się na tafli lodowej, jak na promie. Parę razy omal konie nie wpadły do otworów i nas pod lód nie pociągnęły.
Woźnica kierował je wciąż do brzegu i wreszcie po wielu wysiłkach udało się nam wskoczyć na ląd. Nie było tu zimą ani śladu drogi, lecz nie groziło takie niebezpieczeństwo. Jechaliśmy po nadbrzeżnych górach i skałach, stromych i ślizkich bardzo, lub po dolinach, zasypanych głębokim śniegiem. Była to również droga męcząca bardzo. Posuwaliśmy się noga za nogą, przewracając się często, zapadając w śniegach, ślizgając się i zaczepiając                   o sterczące pnie dokoła. Wdrapaliśmy się wreszcie na górę, zwaną „Pijaną”.
Kiedyś, gdy szedł tędy transport spirytusu rządowego, konie z góry uniosły i beczki rozbiły: „Jamszczyki” i dozorcy rzucili się wnet do spijania pozostałych resztek. Nadbiegli              i mieszkańcy okoliczni, smokcząc łapczywie nietylko ostatki spirytusu z rozbitych beczek, lecz zjadając i wydrapując śnieg, wódką skropiony. Gdy nadciągnął inny tabor z towarem, znalazł u stóp góry wśród stosu klepek i obręczy z beczek rozciągnięte na śniegu trupy ludzkie. Spili się tak, iż leżeli jak martwi, odmrażając sobie ręce, nogi lub nosy.
Stąd góra nosi miano „Pijanej” i zawsze się uważa za niebezpieczny punkt przejazdu. Jest to jednak jedyny szlak pocztowy w tych stronach. Tą nikłą ścieżyną, wydeptaną kopytami koni, suną wiosną i jesienią wszystkie transporty towarów, wysyłanych z Irkucka oraz całego północnego okręgu Syberji, a. dające się zaledwie na miljony rubli ocenić. Tędy rząd pcha swoje produkty, tędy płynie towar kupców i tędy idzie cały prowjant do kopalń.
Ale, gdy zima staje, zamiera tu ruch wszelki, a nikłą ścieżynę zasypują śniegi.
Musieliśmy jednak nią jechać, spuszczając się przeważnie na instynkt mądrych koników jakuckich.
Już byliśmy na wązkim i ostrym szczycie Pijanej Góry, skąd stroma, ślizka a długa pochyłość prowadziła w głęboką dolinę. Nagle konie się sforsowały i w szalonym pędzie rzuciły się z góry. Woźnica wypadł zaraz, ale ani ja, ani kozak wygramolić się z sań nie mogliśmy. Sanie się wnet przewróciły, ciągnąc nas ze sobą. Lecieliśmy tak z wiorstę, tłukąc się o twardą, pełną grud ziemię, a lękając się wciąż, aby głowy o pień nie roztrzaskać.
Bóg jednak ratował od śmierci i kalectwa.
Gdy konie wreszcie, splątawszy się, stanęły w nizinie, byłem tak już zbity, iż                          z trudnością dźwignąć się mogłem, ale większych obrażeń uniknąłem szczęśliwie, dzięki może podwójnej futrzanej odzieży, którą miałem na sobie i która mię od silniejszego potłuczenia się ustrzegła.
Wkrótce, po paru stacjach drogi lądowej, znaleźliśmy się znów na Lenie, już lepiej tu umarzłej, lecz znów posieczonej przeręblami rybaków, które ostrożnie wymijać należało.
Na jednej ze stacji kozak się wygadał, iż jedzie do kopalń z doktorem, a że doktór              w tych stronach jest rządkiem zjawiskiem, więc zaraz ludziska, przypominając o swych dolegliwościach, skorzystać ze sposobności zechcieli i poczęli mię oblegać, żądając porady               i opowiadając szeroko o chorobach swoich. Miałem z tem dosyć kłopotu.
Zmieszawszy jednak szczyptę wiedzy medycznej ze szczyptą blagi, zadowolniłem wszystkich pacjentów.
Praktyka ta zbudziła mi w pamięci studja medyczne. Rozmyślając o przeróżnych preparatach, o chirurgii i terapii, dojechałem do Witima, dużego miasta, leżącego nad rzeką tegoż imienia przy jej ujściu do Leny.
Był to pierwszy etap kopalń. Stąd się zaczynała prosta, bezpośrednia z niemi komunikacja. Towarzystwo Leńskie posiadało tu faktorję swoją, domy, składy i magazyny.

XXXVII.
Złotodajny teren. – Przedsiębiorstwa eksploatacyjne. – Mrozy. – Do Krestowska. – Pierwsza faktorja. – Antagonizm. – Leną do Maczy, – Mały Paryż nad Leną. – Faktorje ogólne. –Szpital. – Kupowana wiedza. – Wpływ Polaków na Syberję. – D-r Łazowski – Pobyt w Maczy.
Od rzeki Witima do rzeki Olekmy, w szerokim trójkącie, zamykanym przez Lenę,                     a wysuwającym się nieco więcej ku północy, mieściła się olbrzymia złotodajna kraina.
Rozsypane już w niej były liczne kopalniane przedsiębiorstwa, na mniej lub więcej szeroką rozwinięte skalę. Oprócz Towarzystwa Łebskiego, operowały na tym terenie liczne stowarzyszenia akcyjne, przeważnie żydowskie. Było też wielu pojedynczych przedsiębiorców, jak Trapieznikow, znaczną tu odrgywający rolę, Sierebrakow, Bazylewskij       i t. d.
Kopalnie te, ukrywające miljardy a obracające miljonami, obejmowały przestrzeli liczącą niewątpliwie wiorst parę tysięcy. Z Witima do Tichonozadońska, jednej z kopalń                 T-wa Leńskiego, jechałem sześćset wiorst. Im dalej posuwałem się na północ, tem temperatura stawała się niższą. Mrozy dosięgały do 38 – 40 stop. R. Ratowało mię jedynie ciepłe ubranie, oraz wódka, którą się tu piło chcąc – niechcąc.
Z Witima dotarłem Leną do Krestowska, gdzie znów T-wo Leńskie wraz                          z Trapieznikowem posiadało swoją faktorję. Były tu wielkie składy towarów oraz wspólny szpital na 20 łóżek, gdziem się jako felczer ulokował.
W Krestowsku mieszkał ajent Towarzystwa, który przyjmował transporty prowiantów, nadchodzące z Irkucka i odsyłał je następnie do kopalń. Miał w rozporządzeniu swem liczną armję drobniejszych urzędników.
Jak w Kiryńsku Małygin, tak i tu ludzie ci, o nader nizkim poziomie umysłowym,                z niechęcią patrzyli na kulturalniejszy element, wchodzący do kopalni, którego etyka tak się jaskrawo różniła od etyki miejscowej. Instynktownie odczuwając wyższość tego elementu,              w ciągłej byli obawie, by nie wyparł ich z zajmowanych stanowisk. Nazywali nas „paniczykami”, „polaczkami”, „mądralami” i innemi podobnemi przezwiskami, pragnąc nas zdyskredytować w oczach Zarządu.
Niechęć tę poczułem i tu, w Krestowsku, alem z tego nic sobie nie robił.
Ajent Towarzystwa chciał mię wysłać do Tichonodońska reniferami, ale mię felczer szpitalny ostrzegł, iż choć podróż taka jest tańszą, ale bardzo w tej porze niebezpieczna.
— Nie zgadzaj się pan inaczej jechać jak końmi, na Maczę, – mówił felczer, – bo zginiesz w śniegach.
Postrzegłem i w tem złą wolę ajenta, ale udając, iż tego nie rozumiem, zażądałem stanowczo koni do Maczy, głównej faktorii przedsiębiorców kopalnianych. Wykręcał się, jak mógł, ale ostatecznie dać mi je musiał.
Z Krestowska do Maczy 300 wiorst. Jechałem wciąż Leną, robiąc na dzień około 100 wiorst.
Kraj stawał się coraz dzikszym. Monotonna, śnieżna białość nużyła oczy. Szalony przytem mróz nie dawał zbyt się rozpatrywać w krajobrazach. Dni były krótkie i ciemne.              W nocy przyświecała już nieco zorza północna.
Na czwarty dzień drogi stanąłem w Maczy, zdumiony widokiem, jaki w tern pustkowiu; w tej dzikiej krainie, nagle się przede mną odsłonił.
Mały Paryż na ziemi Jakutów!
Nie było to miasto w literalnem znaczeniu tego słowa, ani wieś, ani osada, ale jakieś środowisko europejskie, przerzucone z zachodu na śniegi północnej Azji.
Całość złożona z pięknych napozór pałacyków w stylu europejskim, o harmonijnych architektonicznych linjach, o dachach łamanych, wieżyczkach i kolumnach, robiła na razie wrażenie większego miasta.
Wśród śnieżnego krajobrazu rysowało się to efektownie i zdaleka bardzo estetycznie. Po grubych a ciężkich budynkach, po chatach z nieciosanych kloców widok to był miły                   i w tem miejscu zwłaszcza – niespodziewany.
Dopiero przypatrzywszy się temu bliżej, – pierwsze wrażenie nieco się psuło. Brak smaku, przeładowanie i ciężka ręka syberyjskich architektów uderzały wszędzie.
Miljonerzy i dobijający się miljonów wysadzali się w Maczy jeden przed drugim na zbytki i wystawność wszelkiego rodzaju, budując tu sobie rezydencje letnie i dodając wciąż do nich nowe ornamentacje.
Czego tu nip było! I skwery jakieś i place i ulice ciągnące się wśród zabudowań, służących za mieszkania dla całego legionu ajentów różnorodnych, wyższych i niższych urzędników oraz ludu roboczego. Wznosiły się tu olbrzymie składy towarów i magazyny                 z prowiantem. Wszyscy przedsiębiorcy posiadali tu swe kantory i swoich ludzi. Wszyscy też kosztem ogólnym utrzymywali wielki szpital na 170 łóżek, porządnie zorganizowany,                   z pewnem zastosowaniem do budzących się już wymagań hygjeny. Wszędzie komfort, dostatek i zbytek.
Było tu wszystko! Brakowało jedynie – szkoły, której potrzeby nie odczuwali jeszcze ani miljonerzy, ani pracujące warstwy.
Naukę uważano dotąd za zbytek najwyższy. I niepotrzebną też była teraz, – jak mawiali kupcy, – gdy Bóg słał do Syberii taką moc uczonych i wykształconych ludzi                   z innego kraju! My im damy pieniądze, a oni nam swoją mądrość!
I istotnie! Zdobycze wiedzy polskiej rozlewały się po wszystkich kątach Syberji                   i podnosiły ją i rozwijały kulturalnie we wszystkich gałęziach ekonomicznej pracy.
Polskie powstanie stało się dobrodziejstwem dla Syberji. Gdy kraj nasz opustoszał                i, okrywając się żałobą, zrujnował materialnie – dla Syberji zabłysła nowa era życia.
Duch wygnańców polskich poruszył martwą bryłę z posad i pchnął ją w kierunku cywilizacyjnym.
Na każdem stanowisku, gdzie nauka pewną odegrywała rolę, w każdym niemal zakątku Syberji stali Polacy z kulturalną pochodnią w ręku, siejąc ziarna na plon dla przyszłych pokoleń tej ziemi...
I tu, w Maczy, w ordynatorze szpitalnym z radością poznałem swego kolegę, doktora Łazowskiego z Litwy, który tu z żoną i dziećmi przebywał. Wkrótce się znalazło i więcej rodaków z nad Wisły, Niemna i Świsłoczy. Nawet wśród kilku felczerów, obsługujących szpital, spotkałem młodego wygnańca z Ukraniy, Horodeckiego, studenta medycyny, dzielnego chłopaka.
Trzymaliśmy się wszyscy w kupie, ale wkrótce i Rosjanie grupować się dokoła nas zaczęli, najprzód z naszej faktorji, a potem – i z innych.
Był to element wesoły i hulaszczy, wnosił więc z sobą wrzawę i pijatykę. Z początku mię to raziło, ale później przywykłem i piłem wraz z innymi, zwłaszcza, gdy tłumiony ból                w sercu silniej się odzywać zaczynał. Rana moja jednak zabliźniała się najbardziej pod wpływem ciepła rodzinnego, które mię w domu Łazowskich zawsze ogarniało.
W Maczy spędziłem całą zimę, bo z głównego zarządu kopalń nie nadchodziło żadne rozporządzenie co do mojej osoby. Zawiadujący więc faktorją T-wa Leńskiego Perzymskij, dobry i wyrozumiały człowiek, zatrzymał mię tutaj. Nie mając żadnego określonego zajęcia, pracowałem w szpitalu, chcąc nabyć przy d-rze Łazowskim nieco praktyki i wprawy.

XXXVIII.
Życie w Maczy. – Ks. Szwernicki. – Jego działalność. – Wyjazd mój do kopalń. – Dozór nad transportem. – Brzegiem Witima i Olekmy. – Niebezpieczna droga. – Obszary jakuckie. – „Zimowia”. – Kradzieże spirytusu. – Pacta conventa.

Nieokreślona pozycja moja w Maczy męczyła mię mocno, acz czas upływał mi tu przyjemniej, niż gdzieindziej. Wieczorami zbieraliśmy się na gawędkę lub karty, – w dzień urządzaliśmy często szlichtady. Urzędnicy faktorji popisywali się kłusakami, wybieranymi              z tabunów koni, sprowadzanych z Tomska do kopalń. Po letniej pracy konie te na zimę odpędzano do Maczy, gdzie ich na razie było około 700.



[1] Szczegóły o Ignacym Ejchmillerze zawdzięczam dr. Janowi Świdzie, oraz p. Józefowi Bergmanowi, którzy               w owym czasie przebywali jako wygnańcy w Irkucku. – W pierwszem wydaniu tej książki ofiara Sinielnikowa mylnie została nazwaną Tomaszewskim. Tomaszewski, puszkarz z profesji, był istotnie podówczas wygnańcem, ale w katastrofie teatralnej żadnego udziału nie brał. Żyje on dotąd w Warszawie i pracuje w fabryce broni Ziglera przy ulicy Trębackiej.  

   Oprócz Polaków, zajmujących w administracji kopalni różne posady, było tu kilku wygnańców, prowadzących interes na własną rękę. Jeden z nich, Lauden, który posiadał          w Irkucku sklep kolonjalno-galanteryjny, założył tu filję, którą zawiadywał inny wygnaniec, Pióro. Szła tu nietylko sprzedaż, ale i wymiana towarów na skóry, dostarczane przez krajowców. Była to zresztą zwykła operacja w handlu miejscowym, opierającym się jeszcze na pierwotnych podstawach.
W czasie mej nieobecności w Maczy pojawił się tu znany dobrze wygnaniec w całej niemal Wschodniej Syberji, ksiądz Szwernicki, ten sam, który przewódców powstania za Bajkałem dysponował na śmierć przed egzekucją w Irkucku. Był to także wygnaniec z 1848 roku, człowiek wielkiego serca i głębokiej myśli, skromnie się ukrywającej pod habitem zakonnym. Mieszkał stale w Irkucku, gdzie przy lichym podówczas, drewnianym kościółku założył szkółkę dla dzieci wygnańców polskich. Był to jedyny w owe czasy zakład tego rodzaju.
Ks. Szwernicki miał na celu zachowanie młodszego pokolenia od zupełnego wynarodowienia. Czuł, iż je z czasem zaleje i pochłonie miejscowa fala. Bronił krwi swojej przed syberyjskim Molochem!..
Niestety, żył za krótko, a myśl jego, nie znalazłszy godnych spadkobierców, powoli zastygać zaczęła.
Ks. Szwernicki uzyskał pozwolenie na objazd różnych miejscowości Wschodniej Syberji w celu niesienia posług religijnych przebywającym tam rodakom. Raz więc do roku pojawiał się w pewnych oznaczonych punktach, dokąd zawiadamiani wcześnie przez policję wygnańcy zbierali się z szerokiej okolicy.
Ks. Szwernicki odprawiał Mszę Ś-tą, gdzie i jak mógł. Czasem na pniu drzewa, na odłamie skały. Spowiadał, chrzcił dzieci, błogosławił związki małżeńskie, nauczał i kazał, krzepiąc ducha i budząc nadzieję wyzwolenia.
A wszędzie i zawsze przypominał o obowiązkach dla kraju swego i dla wiary swojej, surowo gromiąc tych, którzy o nich zapominali.
Widzę dotąd tę postać, często jakby natchnioną, ze wzniesioną ręką i palcem ukazującym na zachód... słyszę głos ten, drżący ze wzruszenia, a pełen zawsze miłości                     i współczucia...
Jednym z centralnych punktów objazdowej drogi nie-zmordowanego kapłana – była Macza. Tu zbierało się najwięcej wygnańców z kopalni oraz całego okręgu Jakuckiego. Wszystko to zjeżdżało się po lodzie Leny i ruch na rzece był wówczas ogromny.
Ksiądz miał nieraz roboty ponad siły ludzkie, ale się nigdy na zmęczenie nie skarżył.
Przeciwnie, im więcej zbierało się owieczek, tern dobroduszna twarz kapłana weselszym jaśniała uśmiechem.
Z Maczy ks. Szwernicki jechał do Jakucka, Olekmy, Wiłujska i t. p.
Nareszcie pewnego dnia w kwietniu wezwano mię na „pryiski”[1]. Perzymskij, zawiadowca faktorji, otrzymał odnośne polecenia od głównego Rządcy Towarzystwa, Tajurskiego, rezydującego w Tichonozadońsku, gdzie pobierał 10,000 rb. rocznej pensji. Człowiek ten, wysoko wynagradzany, zwraca mimowolnie uwagę na siebie.
Czytelnicy sądzą niewątpliwie, iż był to co najmniej jakiś wykształcony specjalista. Tymczasem zaś Tajurski wyszedł z chłopów miejscowych i zaledwie czytać i nabazgrać coś umiał, ale miał głowę dobrą, pełną sprytu. Zwiedził Europę. Przyswoił sobie wiele wiadomości i ogładę zachodnią. Interesy Towarzystwa prowadził świetnie, a przy tern odznaczał się zacnością charakteru. Był łubiany przez wszystkich, a ceniony przez przedsiębiorców kopalnianych.
Miałem wyjechać do Tichonozadońska wraz z transportem spirytusu i prowjantu.
Po serdecznem pożegnaniu Łazowskich oraz wszystkich towarzyszy w Maczy ruszyłem wraz z całym taborem, składającym się jak zwykle z kilkudziesięciu wwozów,                    z których każdy zaprzężony był w trójkę koni. Dodano mi dla eskorty dwóch kozaków             i powierzono dozór nad całym transportem. Jechałem więc jako urzędnik Towarzystwa przy dostawie spirytusu i prowiantu do kopalni.
Po przebyciu kilkunastu wiorst zwróciliśmy się na prawo, w stronę Amuru, pilnując się jednak ciągle brzegów rzek Witima i Olekmy. Wkrótce rozpostarł się przed nami najwyższy grzbiet Ałtaja, pasma gór, zwanych Białogorje, których szczyty wiecznym pokryte są śniegiem.
Droga, jeśli tak zaledwie nieco wydeptaną ścieżkę, prowadzącą nad brzegiem rzek po skałach, karczach i różnych wertepach, nazwać można, była strasznie męcząca, chwilami bardzo niebezpieczna i na ogół ryzykowna.
W ciągłej byłem obawie, aby beczki ze spirytusem, które literalnie skakały na wozach, nie uległy rozbiciu. Miałem zaś przed sobą przestrzeń kilkusetwiorstową do przebycia.
Niełatwo jest zdaleka wyrobić sobie pojęcie o niezmierzonych obszarach tej ziemi. Dość samego kraju Jakutów, który kilkakrotnie przewędrowałem wzdłuż i wpoprzek, zawsze podziwiając tę nieskończoną rozległość i martwotę tej ziemi.
Na drodze, którą dążyłem z transportem, rozrzucone były co wiorst 50 – 60 stacje pocztowe, zwane tu krótko „zimowia”, składające się z kilku lepianek drewnianych,                         w których mieszkał stróż, Jakut przeważnie oraz kilkadziesiąt koni.
Odpoczynek, praktykowany zwykle przy zmianie koni, był dla mnie, jako dozorcy, bardziej męczący, niż cały proces podróży. Ani ja bowiem, ani kozacy, nie mogliśmy zapobiedz kradzieży spirytusu z beczek. Woźnice nasi wciąż się do nich dobierali i świdrując otwory pod obręczami, ciągnęli spirytus przez słomkę do ust lub butelek. Wylewali go przytem więcej, niż wypijali. Żadne upomnienia i kary, nawet nahaje kozackie, nie mogły odpędzić tego rozłakomionego bydła od beczki.
Widząc, iż z dwoma kozakami nie dam rady, a lękając się, aby, zanim dojedziemy na miejsce, cały się spirytus nie ulotnił, chwyciłem się innego sposobu. Obiecałem im, jeśli kraść przestaną, dawać każdemu po szklance spirytusu.
Nie leżało to we zwyczaju i zabronionem było przez Zarząd Towarzystwa. Zaryzykowałem więc na własną odpowiedzialność i osiągnąłem najpomyślniejszy skutek. Ludzie ci, raz mi dawszy słowo, iż kraść nie będą, święcie go dotrzymali i staranniej jeszcze beczek doglądali. Na każdej stacji rozdzielałem im obiecaną porcję spirytusu i miałem zupełny spokój.

XXXIX.
Zdobyty spokój. – Podróż. – Przez Ałtaj. – Ciężkie przeprawy. – Puszcza. – Królestwo zwierząt. – „Kaburga”. – Drobne ptactwo. – Wiewiórki. – Życie lasów. – Bez drogi. – Wiosna i roztopy. – Pośpiech. – Przeszkody. – Uczta Jakutów. – Przed zdaniem spirytusu. – Przybycie. – Tajurski. –Instalacja w szpitalu.

Dzięki zawartej między mną i woźnicami umowie, cały transport doszedł szczęśliwie na miejsce przeznaczenia. Dobrem słowem, ludzkiem obejściem i szklanką spirytusu zdobyłem więcej, niż inni za pomocą krzyków i razów. Okazało się, iż tą drogą jedynie trafić można do przekonania dzikiego Jakuta, na dnie duszy którego leży acz nieświadomie poczucie godności ludzkiej.
Przez czas długi wspinaliśmy się wciąż powoli na góry, aż wreszcie przyszła chwila spuszczania się z ich pochyłości. Ciężką z tem nader mieliśmy sprawę.
Przedostaliśmy się właśnie przez Ałtaj na drugą Jego stronę, ostro ku dalszym nizinom pochyloną. Stoki gór były więc bardzo strome. W obawie rozbicia beczek spuszczaliśmy je na ręku niemal, urządziwszy hamulce z pasów rzemiennych.
Była to Syzyfowa robota, która pochłaniała ogrom czasu. Pot lał się z czoła woźniców, ale, zjednani przeze mnie, wywiązywali się z ciężkiego zadania doskonale. Żadna się przy tej operacji nie rozbiła beczka i nie wysączyła ani jedna kropla okowity.
Tryumfowałem, przypominając liczne opowiadania w Maczy o roztrzaskanych na tych przeprawach beczkach i stratach ponoszonych przez Towarzystwo.
Wjechaliśmy wkrótce w krainę lesistą. Ciemna puszcza o przepaścistych głębiach pokrywała stoki i podnóża gór. Na wierzchołkach rosły nawet karłowate drzewiny, a u dołu rozwijały się wspaniałe niebotyczne pichty i modrzewie.
Zwierzyny była tu moc wielka. Raz po raz wychylały się z poza drzew rogate głowy jeleni, przebiegały drogę sarny, skakały ze zwinnością gazeli po skałach i przepaściach drobne kózki skalne, zwane „kaburga”, o ostrych rożkach, bardzo ładne i zręczne stworzenia. Uderzyła mię również niesłychana ilość różnorodnego ptactwa, zwłaszcza pardw czyli białych kuropatw i jarząbków. Żałowałem, iż za mało wziąłem z sobą nabojów. Na każdej bowiem stacji wyskakiwałem na chwilę i tłukłem tego masami.
Wiewiórki formalnie się tu roiły. Takiej mocy nie widziałem już nigdy w życiu. Wszystkie drzewa, gałązki, krzaki, ziemia nawet pokryta była sznurami, wiewiórek. Chwytały się one, jak małpki, jedna za drugą, tworząc wszędzie żywe, ruchome łańcuchy, które ciemnej zieloności puszczy nadawały złotawy koloryt.
Woźnice nasi bili je kopami w drodze.
Czterdzieści lat ubiegło od owej pory... Podobno dziś i tam ręka człowieka dokonała  w królestwie zwierząt wielkiego zniszczenia, ale wówczas lasy te i puszcze pełne były życia              i ruchu. Brzmiały one echem wielorakich głosów. Orały w nich orkiestry i kapele różnorodne...
Lubiłem się wsłuchiwać w tę muzykę zwierząt i ptactwa. Przypominała mi nasze litewskie bory i świergot naszych leśnych śpiewaków... Wiedziałem z listów z kraju, iż lasy nasze mocno już przetrzebione były. Może i w nich zamilkły już tak znane a tak drogie szepty i gwary!..
Jechaliśmy często bez żadnego śladu drogi, ale Jakuci i Tunguzi dziwnie się orientować umieli i nigdy nie błądzili.
Ody wyjechaliśmy z Maczy, od Leny ku górom, panowała jeszcze zima w całej swej sile. Rzeki stały jak mur i sanna była dobra. Równo z tern jednak, jak przedarłszy się przez grzbiet Ałtaju, zaczęliśmy się opuszczać w nizinę, ku Amurowi. poczuliśmy nagle wiosnę, obejmującą już tę miejscowość we władanie swoje.
Kobierzec śnieżny był już poszarpany wszędzie, wody występowały na lody,                       a roztopy utrudniały szybszą jazdę. Droga spadała wciąż z gór na rzeki i znów się podnosiła ku wyżynom lądowym, skąd po stromej pochyłości należało na inne się przerzucać dopływy. Po chwiejącym się już i trzaskającym lodzie przebyliśmy rzekę Czarę, Bodajbo i Niegirę.
Musieliśmy się śpieszyć, bo, gdyby wiosna przygrzała silniej, zasiedlibyśmy gdzieś              w drodze na długie tygodnie. Tymczasem, jak na złość, nieprzewidziane przeszkody hamowały nasz pośpiech. Padł nam koń jeden i drugi. Ody zaś koń zdycha, cały obóz, jeśli              w nim są Jakuci, zatrzymywać się musi. Rzucają się bowiem wnet na konia, łupią go ze skóry, rozkładają ogień i piekąc mięso, żrą je z łapczywością dzikich zwierząt. Żadna siła wówczas nie spędzi ich z miejsca. Gdy się najedzą do obżarstwa i przesytu, kładą się na ziemi około ognia, krzycząc przeraźliwie:
— Briucho kapsi! – briucho kapsi![2].
Patrzałem ze wstrętem na tę scenę, która zajęła nam parokrotnie po kilka godzin czasu. Ale było we zwyczaju, iż cały tabor stać musiał, zanim Jakuci zdechłego nie pożrą konia.
Wielu rosyjskich miejscowych chłopów nauczyło się od krajowców jeść wszelkie ścierwo.
Wmawiają w siebie, iż Bóg zabił zwierzę dla pożytku ludzi i również obżerają się padliną.
Chcieliśmy na nadchodzące święta Zmartwychwstania dotrzeć do Tichonozadońska.  Z powodu jednak roztopów oraz uczt jakuckich stanęliśmy tam zaledwie na drugi dzień świąt.
Gdyśmy już dojeżdżali, woźnice otoczyli mię, mówiąc poufnie:
— Nie bójcie się! – Spirytus zdamy dobrze.
Będzie pełna miara. Wy dobry pan, ale niepraktyczny jeszcze...
I kiwając znacząco głowami odbiegli do koni.
Zanim się zorjentowałem, już świsnęły baty i w szalonem tempie ruszyliśmy naprzód. Drżąc o beczki, daremnie nawoływałem do wolniejszej jazdy. Woźnice śmieli się i zacinali konie.
— Aby tylko prędko spirytus od nas przyjęli! – mówili.
Zrozumiałem wreszcie. Szło o rozgrzanie spirytusu za pomocą szybkiej jazdy                           i powiększenia jego objętości. Przyjmowany był bowiem tylko na miarę.
Próbnik Tralles’a nie był jeszcze znany w Syberji.
Odetchnąłem wreszcie, stanąwszy na miejscu i widząc beczki całe. Widocznem było, iż nadużycia, dokonywane przy dostawach spirytusu, zacierano tu na różny sposób.
Udałem się wnet do Tajurskiego, który mię tu oczekiwał. Był to człowiek, przesiąkły już na wylot kulturą europejską. Gdy mu dano znać, iż beczki przyszły pełne, zwrócił się do mnie z podziękowaniem.
Opowiedziałem mu wówczas, w jaki sposób zdołałem zapobiedz kradzieży i jak woźnice wypity spirytus popełnić chcieli.
— Przekroczyłem podobno prawidła, – dodałem.
— Prawidła mamy dla ciemnych i niepewnych jednostek, – odparł Tajurski, – brak nam bowiem takich samodzielnych ludzi jak pan i inni Polacy.
Scharakteryzowawszy w krótkich słowach stan rzeczy, Tajurski zaznajomił mię                    z żoną, uszczęśliwioną z produktów kuchennych, które jej z Maczy przywiozłem. Były to rzeczy proste, kartofle, jaja, cebula, ale w Tichonozadońsku brak tego był zupełny.
Udaliśmy się następnie do szpitala, gdzie d-r Stojanow, mój były kolega, inaugurował moje przybycie wielką hulatyką przy święconem. Tajurski, zainstalowawszy mię, – odjechał.

XL.
Na stanowisku. – Polacy w Tichonozadońsku. –  Wejście w życie. – Odwołanie. – Eksploatacja złota. –Poszukiwania jego. – Przemywanie piasku. – Pierwsi Argonauci. – Liczni przedsiębiorcy. – Dzika okolica. – Kraina tajg.

Zostałem więc felczerem w szpitalu kopalni Tichonozadońskiej.
Była to główna rezydencja, a raczej główne ognisko pracy Towarzystwa Leńskiego.
Tu eksploatacja złota szła na szeroką skalę. Kompanja Leńska posiadała przytem liczne filje w Petrowsku, Pawłowsku, Suchym-Ługu i paru innych miejscach.
D-r Stojanow zapoznał mię wkrótce z przebywającymi tu rodakami mymi. Jedną                   z głównych posad zajmował Karol Szalewicz, który mię tu ściągnął. Pomniejsze urzędy piastowali: Frankowski, Horodecki, Szczęsny i wielu innych. W szpitalu głównym felczerem był Dębski, student medycyny z uniwersytetu kijowskiego, żonaty już, niestety, z sybiraczką.
Stojanow polecił mię Dębskiemu, który zaznajomił mię z życiem i regulaminem szpitala, z chorymi i ich cierpieniami, z użyciem i preparowaniem lekarstw. Apteka była tu wielka i zasobna. Gospodarzyli w niej felczerzy, bo farmaceutów nie trzymano wcale. Felczerów zaś było wielu, więcej znacznie nad istotną potrzebę szpitala.
Zaledwie objąłem swoje obowiązki i wszedłem w życie Tichonozadońska, gdy mię odwołał Tajurski, proponując, wobec dostatecznej obsługi szpitala, inne w ciągu lata zajęcie.
Szło o dozór nad przemywaniem piasku i poszukiwaniem w nim zawartego złota. Tajurski przedstawił mi wielkie znaczenie tej pracy dla kopalni. Niedbałe jej wykonanie może narazić Towarzystwo na olbrzymie straty przez kopanie i wyrzucanie piasku tam, gdzie złota wcale niema. Praca to była nudna i ciężka, lecz z wielu względów przyjąć ją musiałem.
Kopalnie były dwojakie. Jedne podziemne, gdzie robotnicy pracowali całą zimę                   w szachtach, wyrzucając całe zwały piasku, który na wiosnę, gdy lody puszczały, ulegał przemywaniu. Drugie – otwarte, czyli dokonywane na powierzchni, gdy żyła złota trafiła się nie głębiej sążnia, półtora w ziemi. Takie kopalnie eksploatowały się jedynie latem i takie właśnie posiadało Towarzystwo Leńskie, gdy inne prowadziły roboty podziemne.
Poszukiwanie złota odbywało się w następujących warunkach. W miejscu, w którem przypuszczalnie kryła się żyła złota, rozkopywano długi otwór w postaci krzyża, w czterech kierunkach, na południe, północ, wschód i zachód. Z każdej strony brano wór piasku na próbę, oznaczając każdy wór numerem i literą, w celu wiadomości, z jakiego rozkopu, idącego w kierunku północnym czy też południowym lub innym, wór piasku był wzięty. Numery i znaki worów z piaskiem zapisywało się do odnośnej księgi, a wory odsyłało się na ekspertyzę do Tichonozadońska, gdzie ów piasek przemywano.
Przemywanie złota odbywało się nader pierwotnie. Nad źródłem stała nędzna chałupka, w której urządzone były śluzy dla puszczania wody. Pod śluzą umieszczono skrzynię, gdzie się sypało piasek, na który spływała woda. Człowiek, stojący nad skrzynią                z rodzajem szufli w ręku, przemywał piasek, suwając go wciąż w skrzyni. Jałowy, brudny, piasek wypływał z wodą przez otwory skrzynki, ciężkie zaś złoto opadało i zostawało na dnie. Wybierano je wówczas szuflą i ważono.
’W ten sposób odbywały się i ekspertyzy nadesłanych worów z piaskiem. Zawartość każdego wora przemywana była oddzielnie, a znaleziony w piasku kruszec ważono                          i notowano skrzętnie. Jedne wory posiadały go więcej, drugie mniej lub nic wcale.
Wówczas szedł raport do kopalni z detalicznym wypisem, ile w każdym worze piasku pod takim znakiem i numerem znajdowało się zołotników szlachetnego metalu. Kopalnie, sprawdziwszy numera w księgach swoich, wiedziały, iż w kierunku zachodnim złota jest mało, we wschodnim nic prawie, więc należało kopać w innych, skąd unikało się roboty nieprodukcyjnej i eksploatacja dawała niemal zawsze pożądany rezultat.
Wszystkie tak zwane „pryiski”, cala olbrzymia przestrzeń kopalni leżała w odludnej krainie, przeszło 600 wiorst poza Leną i siedliskiem życia ludzkiego.
Był to rozległy kawał ziemi dzikiej, pustej, dziewiczej, w której wnętrznościach dopiero ludzie ryć się zaczęli, szukając ukrytych tam skarbów.
Pierwszymi argonautami, którzy sięgnęli po złote runo do wnętrza ziemi,                              w miejscowości leżącej pośród rzek Witima, Bodajbo i innych, byli dwaj kupcy irkuccy, Baśnin i Kataszowcow.
Dowiedziawszy się od kogoś, iż w owej północnej krainie znajdują się żyły złota, kupili sekret za grube pieniądze, wynaleźli kopalnie i – znaleźli niezmierzone bogactwa. Oni też pierwsi założyli Towarzystwo Leńskie i dali impuls przedsiębiorstwom górniczym                        w dalekiej, nietkniętej i nieznanej krainie.
Za ich bowiem przykładem zaczęli i inni w tych miejscowościach szukać złota                       i urządzać kopalnie. Wciąż nowi a nowi ciągnęli tu Jazoni, a więc kupcy Sybiraków, Trapieznikow i inni. Między Tichonozadońskiem a Suchym-Ługiem, przy tej samej rzeczułce Niegirze, odkrył kopalnie generał Bazylewski z Petersburga. Obok niego kupił „pryisk” znany naczelnik żandarmów Dubelt na imię córki swej Zofji. Była to najbardziej złotodajna miejscowość. Gen. Bazylewski wydobywał masę złota, ale kopalnia Dubelta stała nietknięta. Żadnej tam przy mnie eksploatacji nie było.
Dalej nieco ciągnęły się kopalnie bogatego nader przedsiębiorcy, żyda Ginzburga, oraz wielu innych pojedyńczych osób i kompanii.
Gdy w pewnem miejscu złoto wyczerpywać się zaczynało, wysyłano ekspedycje                     w celu poszukiwania tego kruszcu w dalsze okolice.
Na czele takich ekspedycji, złożonych z kilkunastu ludzi, Towarzystwo Leńskie wysyłało zwykle Szalewicza, cieszącego się rządkiem powodzeniem w wynajdywaniu żył złota.
We wszystkich kopalniach pracowały dziesiątki tysięcy robotników. Rozlegało się więc na pewnej przestrzeni życie ludzkie i glos człowieka, gdy wprzódy tylko ryk niedźwiedzia, jedynego niemal mieszkańca tych okolic, przerywał ich martwą, ponurą ciszę.
Jest to najdziksza kraina w „obłasti” jakuckiej. Kryją się w niej najgłębsze tajgi                      i puszcze. Rozrzucona wśród gór Ałtajskich, robi straszne nieraz, zwłaszcza zimą, wrażenie.
Taką dzikością i takim pierwobytem tchną jej krajobrazy. Zimą mrozy dobiegały tu do 40 stop. R. Latem do tejże wysokości dosięgały upały. Deszczu prawie nigdy nie było.
Rosnące u stoku gór pichty, zwłaszcza zaś modrzewie, uderzały kolosalnymi kształty. W dolinach rozwijała się latem ogromna roślinność. Trawy bujały, sięgając aż do pasa.

XLI.
Bezludna kraina. – Dostawa prowjantów. – Podwiński. – Organizacja dostawy. – „Królik” Tunguzów. – Plemiona tubylcze. – Słabość fizyczna i duchowa. – Listy z kraju i Irkucka. – Sprostowanie omyłki. –
W Suchym-Ługu.

Obfite wypasy zaczęły następnie zwabiać różnych koczowników ze stadami bydła, koni lub reniferów, ale osad ludzkich, ułusów, nigdzie nie było. Gdzie-niegdzie tylko zdarzało się trafić na ślady czasowej, opuszczonej już jurty. Zimą zwłaszcza kraina była martwą, pustą i bezludną zupełnie. Wszystkie produkty żywnościowe musiały tu być dostawiane z irkucka, gdyż inaczej ludzie pomarliby z głodu.
Dostawa prowiantu, jak już mówiłem, była nader uciążliwa, stąd po całej drodze na wszystkich większych punktach znajdowały się składy i magazyny, pełne różnorodnych, na wypadek bezdroża, zapasów. Wysyłały one ustawicznie całe obozy z żywnością do kopalni. Dostawą zawiadywała cała plejada urzędników.
Oprócz produktów spożywczych, musiały być dostawiane wszelkie artykuły ubrania            i innych potrzeb ludzkich. Zrazu wożono nawet siano dla koni, lecz później przygotowywano je już na miejscu.
Dostawą zajmowali się Tunguzi, pobierający za 600 wiorst po dwa ruble od puda jakiegobądź ciężaru.
Jeden z rodaków moich, Podwiński, rzuciwszy służbę w kopalniach, zbliżył się do Tunguzów i zorganizował wraz z nimi bardziej prawidłowe przedsiębiorstwo dostawowe. Za pomocą swej inteligiencji oraz wódki i pieniędzy pozyskał ich zupełną ufność i wywierał na nich wpływ potężny. Tunguzi, ciemni i głupi, wyzyskiwani dotąd niemiłościwie, postrzegłszy, iż słuchając Podwińskiego zarabiają daleko więcej, ze ślepą ku niemu zwracali się wiarą. On zaś rządził nimi i kierował, jak chciał.
Przezwano go stąd „królikiem tunguzkim”. Mieszkał w jurcie, podejmując wciąż nowe interesy i dostawy. Przelatywał na reniferach olbrzymie przestrzenie, przepędzał bydło z nad Amuru. Dorobił się wielkiego funduszu i Tunguzom nowe zarobkowe drogi stworzył.
Rozległa niepomiernie gubernia jakucka posiadała różnorodną ludność, złożoną przeważnie z tubylczych plemion.
Od Irkucka do Kiryńska siedlili się głównie Burjaci i ukazywali często Ostjacy, wędrujący z północy, od Oki i Irtysza. Były to jednak ptaki przelotne, koczownicze. Burjaci nie dopuszczali ich ani do handlu, ani do osiedlenia się, ale, choć wypierani zewsząd, napływali Bóg wie skąd znowu, ginęli i – wracali.
Od Kiryńska ludność miejscową stanowili Jakuci i Tunguzi. Czasem, acz rzadko, ukazywali się i tu Ostjacy, jako przechodni goście, również niecierpiani przez krajowców.
Nad Leną rozrzucone były „stanice” ruskich chłopów, a w lasach i tajgach gnieździli się Jakuci.
Burjat i Jakut należeli już do plemion więcej nieco ucywilizowanych. Burjaci sługiwali wojskowo, a i część ludności Jakuckiej miała już spisaną ludność i odbywała powinność wojskową. Jedni i drudzy mieli już swe osady – ułusy. Znaczna jednak część Jakutów prowadziła jeszcze życie koczownicze, wymykając się z pod ogólnego prawa.
Ostjacy i Tunguzi przedstawiali podówczas dzicz największą. Były to ludy koczownicze, płynące wciąż jak woda, przerzucające się z jednego miejsca na drugie o kilka tysięcy wiorst, z Ochockiego morza aż pod Lodowate, szukając soboli, lisów lub ryb, a co najważniejsza, paszy dla swych jeleni.
Pewna część Tunguzów w południowym pasie gubernji zaczynała już nieco osiedlać się i poddawać kulturalniejszym wpływom.
W tej pustej, ponurej krainie, wśród tych ludów dzikich, – przebyłem lat siedem.
Pierwszy rok spędziłem w Tichonozadońsku, zimą w szpitalu, latem przy przemywaniu piasku. Ostatnia ta robota męczyła mię swą monotonnością, zabijała i ducha                i ciało. W ciągłej wilgoci, w mokrem ubraniu, nabawiłem się reumatyzmu i innych dolegliwości. Nie odbierałem też długo listów z domu, co podniecało tęsknotę za krajem. Wreszcie nadeszła cała paczka korespondencji i z kraju i z Irkucka. Pierwsza donosiła mi                o rusyfikowaniu Litwy, o prześladowaniu religji, języka i szkoły, o upadku materjalnym                 i strasznej apatji ogarniającej ogół.
Druga brzmiała weselszą nutą. Pisano mi o szczęściu młodych par, które się przy mnie skojarzyły, o powstałych stąd polskich gniazdach, tulących do siebie wygnaticów                            i ogniskujących życie polskie w Irkucku.
Mylnie powiedziałem wprzódy, iż panna Wojewódzka poślubiła Pawłowskiego. Została ona żoną młodego Gorajskiego, ale w natłoku imion i myśli, wstających z głębi przeszłości, splątałem w pamięci nazwiska.
Zazdrościłem towarzyszom w Irkucku tej łączności i tego rozgrzewającego ciepła, którem promieniejące ogniska rodzinne ogarniają wszystkich smutnych i samotnych.                      W pustyni tej, na którą dobrowolnie się przeniosłem, znów silniej dolę wygnańca odczuwałem.
Gdy druga nadeszła zima, przetranzlokowano mię do Suchego-Ługu, gdzie jako felczer objąłem w zawiadywanie miejscowy szpital na ośmnaście łóżek.
W Suchym-Ługu dominował żywioł polski, bo choć zrazu dyrektorem kopalni był Pierwochin, a pomocnikiem jego Leonard Baczyzmalski, ale wkrótce ostatni zajął stanowisko pierwszego. Służył tu też i ów Podwiński, o którym wspominałem, i Jankowski, zawiadujący kantorem i wielu innych.
Obowiązek felczera nie był tu trudny. W razie poważniejszej lub bardziej skomplikowanej choroby odsyłało się pacjenta do głównego szpitala w Tichonozadońsku lub wzywano d-ra Stojanowa.
Głównie jednak ludziska zapadali na reumatyzm i szkorbut. Notowałem również mnóstwo wypadków przepracowania.
Tunguzi i Jakuci, z których się rekrutowali robotnicy miejscowi, chciwi na pieniądze            i na wódkę, – wyrabiali w dzień, oprócz wyznacznoej sobie roboty, za którą otrzymywali rubla – jeszcze półtora lub dwa razy tyle, aby osiągnąć podwójne wynagrodzenie i kwaterkę wódki. Stąd wielu z nich, pracując nad siły, zapadało następnie na zdrowiu.
Zarząd kopalni nie lubił chorych w szpitalu. Robotnicy zaś kładli się tam często dla wypoczynku, udając jakąś chorobę. Trudno zaś na razie było zrozumieć, czy oszukuje, czy prawdę mówi. Miałem więc stąd sporo kłopotu w początkach, ale następnie udało się temu zaradzić, tak, iż i wilk był syty i koza cała.

XLII.
W szpitalu. – Udawanie choroby. – Pertraktacje. – Pozycja Suchego Ługu. – Dowóz piasku do Niegiry. – Polacy i ulepszenia techniczne. – Mój projekt. – Organizacja poczty. – Rok kopalniowy. – Nadużycia przedsiębiorców. – Biali murzyni. – Wdanie się władzy. – W Maczy. – Przyjazd księdza.

Codzień o czwartej rano wszyscy robotnicy stawali w szeregach przed gankiem. Wychodzili urzędnicy i każdy brał sobie taką ilość ludzi, jaka mu w tym dniu była potrzebną. Ja doszedłem do szpitala i zasiadając w ambulatorium czekałem chorych, których zwykle przyprowadzał kozak. Musiałem ich zbadać i zaopiniować, czy istotnie są chorzy lub też chorych udają.
Diagnoza w tych wypadkach była nader trudna. Postanowiłem więc otwarcie rozmówić się z robotnikami. Obiecałem dać w szpitalu wypoczynek każdemu, kto mi prawdę o stanie swego zdrowia mówić będzie. Tych zaś, co zechcą mnie oszukiwać, zmyślając chorobę, nie przyjmę do szpitala nigdy, choćby istotnie zachorowali kiedyś.
Poskutkowało to lepiej nad wszelkie groźby. Odtąd liczba chorych znacznie się zmniejszyła.
Suchy-Ług leżał nad małym strumykiem, wpadającym nieco dalej do rzeki Niegiry, tworząc trójkąt plaski, na którym mieściły się bogate kopalnie. Ponieważ ów strumyk często wysychał, więc wydobyty z ziemi piasek należało wozić dla przemywania aż do rzeki, co pochłaniało ogrom czasu i podnosiło znacznie koszta eksploatacji.
Gdy się jednak zjawili Polacy, wśród których było kilku techników, wnet pierwobytną robotę na nowe wprowadzili tory. Wozy z końmi zostały usunięte, a od kopalni do rzeki położono szyny, po których w wagonikach przewożono piasek. Nad brzegiem rzeki był głęboki spadek, ale i temu zaradziła nauka i wiedza techniczna.
Miejscowi ludzie podziwiali całe urządzenia, a Zarząd coraz więcej cenił rodaków naszych.
W Suchym-Ługu robota szła tylko latem. Zimą usypiało wszystko. Robotnika się odprawiało, konie odsyłało do Maczy, a urzędnicy nie mieli właściwie żadnego zajęcia, zwłaszcza ci drobni, dozorujący przeważnie robotników. Poradziłem więc Tajurskiemu, aby, zamiast płacić tubylcom za konie i dostawy, urządzić własną pocztę do Maczy, rzucając co kilkadziesiąt wiorst stacje pocztowe z mieszkalnym domkiem i stajnią. Konie, które przez całą zimę nic nie robiły, mogłyby zapracować na pożywienie swoje. Tajurski aż się chwycił za głowę, dziwiąc się, iż rzecz tak prosta dotąd mu na myśl nie przyszła. Aprobował projekt, dziękując mi za zwrócenie nań jego uwagi.
— Polacy mają większy zmysł ekonomiczny – wołał.
Zaraz też, nie mogąc działać pojedyńczo, zwołał wszystkich właścicieli otworzonych kopalni, Trapieznikowa, Gołubiowa, Ginzburga i innych, których konie również zimowały            w Maczy i plan mój im przedstawił. Wszyscy nań chętnie się zgodzili i zaraz do wykonania przystąpili. Odtąd, zamiast jazdy reniferami i dostaw Jakutów, prawidłowa komunikacja łączyła kopalnie z Maczą. Niżsi urzędnicy z kopalni zajmowali zimą stanowiska naczelników, dozorców lub ekspedytorów pocztowych.
Dnia 15 września na wszystkich otwartych kopalniach zawieszano roboty i załatwiano wszystkie obrachunki z urzędnikami i robotnikami.
Zamykał się rok kopalniowy.
Termin ten był obowiązujący dla wszystkich kopalń. Nawet te, co całą zimę pracowały pod ziemią, regulować wszystkie rachunki musiały.
Wszystkie więc kantory były dnia tego przepełnione. Fale robotników przypływały               i odpływały. Każdy z robotników miał książeczkę swoją z odnotowaną robocizną, wedle której się obliczał. Zarobki były duże. Niektórym wypłacało się po paręset rubli. Jedni, lokując otrzymane pieniądze w kantorze kopalni, zostawali nadal, drudzy, zabierając należności, odchodzili. Najczęściej jednak i jedni i drudzy tracili ten grosz, ciężko zapracowany, bo i w kantorze wskutek różnych malwersacji ginęły ulokowane sumki i na drogach napadali zbóje, odbierając pieniądze, a nieraz i mordując.
Przedsiębiorcy kopalni wyzyskiwali też rozmaicie robotników, korzystając z ich ciemnoty. Nieraz zatrzymywano im należność w celu zmuszenia do pozostania w kopalniach.
Byli to biali murzyni, bez prawa i opieki. Trwało to czas długi, aż wreszcie władze zwróciły na biednych robotników uwagę i wydały szereg rozporządzeń, ubezpieczających ich od wyzysku. Na mocy tego wszystkie obrachunki nie mogły się już załatwiać na „pryiskach”, ale w Witimie, nad Leną, pod okiem władzy. Tam więc stawiali się robotnicy, zjeżdżały           w pełnym składzie kantory i zjawiał się osobiście p. Kupienko z Irkucka oraz przedstawiciele zarządu kopalni.
Partje robotników, złożone z paru tysięcy ludzi, eskortowane były przez kozaków. Jechał też z partją i felczer, wysyłany w celu pomocy na wypadek choroby. Czynność tę spełniałem kilkakrotnie, bo poczciwy Stojanow, wiedząc, iż Zarząd kopalni płaci felczerowi po 25 kop. od głowy, chciał mi przysporzyć dochodu.
Po dokonanych obrachunkach w Witimie i wypłaceniu należności robotnikom kopalnie mogły ponownie wynajmować sobie ludzi, którzy też mieli zupełną swobodę woli. Jedni więc zostawali na tern samem miejscu, inni przechodzili do drugich kopalni, a jeszcze inni odchodzili zupełnie, bezpieczniej wracając do domu z Witima, niż z oddalonego                       o kilkaset wiorst, leżącego w głuchej pustyni – Tichonozadońska. Przestrzeń ta, dzieląca kopalnie od ognisk ruchu i życia ludzkiego, zmuszała często robotników do pozostawania na miejscu, zamieniając ich w prawdziwych niewolników.
Wyjazdy do Witima powiększały moje dochody i dawały mi pewną rozrywkę. Stamtąd mogłem się czasem posunąć po Lenie do kulturalniejszych nieco okolic i wpaść do Maczy. Tajurski, którego pozyskałem ufność i względy, ułatwił mi te wycieczki, dając różne polecenia.
Pewnej zimy, gdy byłem w Maczy, zwanej inaczej Nochtujskiem, nadjechał tam znów ks. Szwernicki. Wyspowiadał, pochrzcił, dał parę ślubów i ulotnił się, pędząc przez Olekmę do Wiłujska, który był ostatnim punktem jego wycieczek.
Zdziwienie jednak kolonji polskiej było wielkie, gdy ksiądz wrócił stamtąd rychlej, niż zwykle, mocno wzruszony i przygnębiony.

XLIII.
Wstrząsająca wieść. – Józefat Ohryzko. – Wspomnienia niedawnej przeszłości. – Walka stronnictw. – Ofiara. – Zaciekłość dyktatora. – Liberaliści petersburscy. – Aresztowanie Ohryzki. – Badanie Gogela. – Wyrok śmierci. – Upadek Murawjewa. – Zmiana dekretu. – Do ciężkich robót. – Porwanie Ohryzki.

Polacy w Maczy znali doskonale ks. Szwernickiego i zaraz spostrzegli, iż coś go boli  i dławi. Jakoż wkrótce, gdy się zebrało ściślejsze kółko polskie, ksiądz oznajmił nam, iż         w Wiłujsku, w ciężkich kazamatach, bez nazwiska, oznaczony tylko numerem, – siedział Józefat Ohryzko.
Ksiądz go znalazł w celi pod Nr 40.
Wiadomość ta wywarła na wszystkich głębokie wrażenie. Nikt nie wiedział, dokąd ręka Murawjewa, po stoczonej walce z liberalnem stronnictwem w Petersburgu, które Ohryzkę od śmierci uratowało, – rzuciła tego nieszczęśliwego człowieka!
Dochodziły nas wprzódy wieści, iż Ohryzko był wysłany do ciężkich robót, do Aleksandrowska, za Bajkał, że tam zorganizował wygnańców polskich, zawiązał stowarzyszenie, kasę pomocy, czytelnie; lecz po powstaniu Bajkalskiem, gdy wszędzie, zwłaszcza zaś w owych okolicach nad jeziorem, wzmógł się ucisk wygnańców, Ohryzko, podejrzewany o agitację, jako niebezpieczny działacz, został pochwycony i – dokądś wywieziony.
Czy tak było w istocie, – twierdzić nie mogę.
Są w tem jednak pewne cechy prawdopodobieństwa. Ohryzko, skazany na 20 lat katorgi, nie mógł, o ile się zdaje, być odrazu uwięzionym w Jakuckiej „obłasti”, lecz wysłany na miejsce ciężkich robót.
Atoli, gdy się przypomni nienawiść, jaką do niego pałał Murawjew, oraz wszystkie okoliczności, towarzyszące jego deportacji, możliwe jest również, iż nastąpiło przekroczenie wyroku i osadzenie Ohryzki w Wiłujsku, jako sekretnego a niebezpiecznego więźnia.
Józefat Ohryzko padł właściwie nie za winy polityczne, których mu nie dowiedziono, lecz jako ofiara walki stronnictwa liberalnego w Petersburgu, na którego czele stał Suworow, Wałujew i inni, ze stronnictwem polityki eksterminacyjnej, którą przedstawiał Murawjew                  i jego adherenci.
Ohryzko zajmował w Petersburgu wybitne stanowisko w ministerjum skarbu, jako naczelnik wydziału dochodów niestałych i cieszył się wielkiem uznaniem nietylko                           w polskich, ale i rosyjskich, więcej liberalnych sferach. Posiadał własną drukarnię, trudniąc się wydawnictwem Volumina-Legum w przedpowstaniowej jeszcze dobie. Próbował również dziennikarstwa, wydając czas jakiś „Słowo” oraz „Pismo Zbiorowe”, co mu wkrótce zabronione zostało wskutek podobno denuncjacji, płynących ze sfer rządowych Królestwa              i Litwy. Już bowiem ruch pewien wszczynał się w kraju i wkrótce zawrzał i w Petersburgu, skupiając się wokoło Ohryzki, jako jednej z najwybitniejszych podówczas jednostek polskich.
Ohryzko kierował tym ruchem w stolicy, niósł mu pomoc i dawał wskazówki, ale bezpośredniego udziału w tern pozornie przynajmniej nie brał. Podobno, upatrując zdolniejszych ludzi z zakładów wojskowych, wysyłał ich do oddziałów polskich.
Murawjew patrzył ze zgrozą na Polaka, zajmującego w Petersburgu tak wysoką posadę, otoczonego szacunkiem możnych i wpływowych Rosjan.
Zgnieść tych możnych i pokazać światu, iż on jeden tylko może rozporządzać życiem  i krwią polską, było głównem zadaniem Murawjewa. Przejęty swem bohaterstwem, zaślepiony siłą swego stanowiska, dyktator wileński nie przebierał w środkach.
Cios, który uderzył Ohryzkę, wymierzony był przeciw liberalnemu stronnictwu                    w Petersburgu.
Powiedziano, acz to na bajkę wyglądało, iż Murawjew miał osobiste z Ohryzką rachunki i że przebaczyć mu nie mógł pewnej ciemnej i starannie ukrywanej w Petersburgu – karty życia swego.
Faktem jest jendak, iż dyktator wileński pałał ku Ohryzce wyjątkową nienawiścią.
Gdy się zaczęły areszta i kaźnie na Litwie, Murawjew szukał bacznie wśród zeznań              i pochwyconych dokumentów jakiegoś śladu lub cienia nawet, któryby Ohryzkę mógł skompromitować w oczach władzy. I kroczył jak rozjuszony tygrys na ofiarę swoją, gdy                 z zeznań Zabłockiego, zwłaszcza zaś Wacława Przybylskiego z Wilna, pewne fakta wydobył.
Nie były one jednak wystarczające i nie zrobiły w Petersburgu, dokąd je zaraz posłał, pożądanego wrażenia.
Pozycja Ohryzki zdawała się być niezachwianą, co bardziej jeszcze jątrzyło Murawjewa.
Aż wreszcie wpadł w ręce jego list Ohryzki, pisany do Oskierki, będącego naczelnikiem wydziału ruchu litewskiego w Wilnie, a choć list ten spraw politycznych nie dotykał, niemniej jednak fakt prowadzenia korespondencji z przedstawicielem komitetu rewolucyjnego był dostateczną w oczach Murawjewa zbrodnią.
Domagał się więc w Petersburgu aresztowania Ohryzki, ale Suworow i jego stronnicy jeszcze się temu opierali. Im więcej jednak bronili go liberaliści petersburscy, tem z większą zaciekłością rzucał się na Ohryzkę Murawjew.
I dopóty przy pomocy swej kliki bombardował, docierając aż do Dworu, iż wreszcie Ohryzko został aresztowany.
Stronnictwo Murawjewa wzięło górę.
Suworow dokładał wszystkich starań, by więźnia zatrzymać w Petersburgu i nie dać     w ręce wielkorządcy Litwy. Ale i to się nie udało.
Dlaczego jednak przyjaciele Ohryzki nie ostrzegli go wcześniej o grożącem niebezpieczeństwie i nie ułatwili mu wyjazdu za granicę? Fakt ten stanowi dziwną zagadkę.
Przywieziony do Wilna Ohryzko poddany był najsurowszemu badaniu. W braku pozytywnych dowodów chciano go zmusić do zeznań. Murawjew oddał Ohryzkę w ręce znanego żandarma Gogela, członka śledczej komisji w Wilnie.
Ohryzko uległ ciężkim torturom...
Katusze, jakie przebył, zachwiały ten wielki i jasny umysł, który wpadłszy w apatję               i melancholię, zdradzał już na Syberji pewne zboczenia, a w końcu życia niemal zupełnym pokrył się mrokiem.
Murawjew wydał na Ohryzkę wyrok śmierci. W Petersburgu jednak czyniono wszelkie starania, by wykonanie dekrętu przewlec jak najdłużej. Czynną w tej sprawie bardzo była pani Ettinger i wiele innych osób.
Stronnictwo Murawjewa upadać zaczynało i dyktator wileński chwiał się na stanowisku. Szło o doczekanie się jego upadku.
Jakoż następca Murawjewa, Kaufman, zmienił wyrok śmierci na długie ciężkie roboty.
Gdy Ohryzkę wieziono do katorgi, Suworow chciał go jeszcze zatrzymać                           w Petersburgu i kazał oficerowi, eskortującemu oddział więźniów, dać sobie znać telegraficznie, gdy z Ohryzką przybędzie do Pskowa. Alś Murawjew, przebywający                     w Petersburgu, został o tem uprzedzony i musiał dać znać do Wilna, – bo zaledwie partja więźniów przybyła do Pskowa, zjawili się z Wilna żandarmi, pochwycili z etapu Ohryzkę                  i pocztą przez Nowogród powieźli na kolej Nikołajewską, a dalej przez Moskwę na Sybir.
Co następnie stało się z Ohryzką, nikt już dobrze nie wiedział, więc wiadomość o jego pobycie w Wiłujsku, w ciężkiem więzieniu, mocno poruszyła wszystkich.

XLIV.
Groby za życia. – Dworzaczek. – Chęć pomocy nieszczęśliwym. – Projekt podróży. – Wyprawa. – Do Wilujska. – Przez rzeki i góry. – Śpiąca kraina. – Puszcza.

Do Wiłujska na wieczne więzienie zsyłano tych, którym po skazaniu na śmierć darowywano życie, odbierając przytem wszystkie ludzkie prawa. Wchodząc do celi tracili swe nazwisko i – oznaczeni jedynie numerem – umierali dla świata.
Ks. Szwernicki wzruszony do głębi opowiadał, jak tym razem zdoławszy się przedostać jako spowiednik do więzienia, smutne tam porobił odkrycia.
Oprócz Ohryzki, znalazł tam również pod Nr 47 Dworzaczka z Królestwa Polskiego, który też na nim silne zrobił wrażenie.
Mówił nam o tem cicho z pewną bojaźnią, zaklinając o sekret, bo o tych nieszczęśliwych, których istnienie pokrywa, niby wieko grobowe, tajemnica więzienia, nikomu wiedzieć niewolno. Byli to już straceńcy, którym wszystko odjęte zostało. Mówiono o nich: „Żena tiebie nie żena, dieti nie dieti, a ty nie czeławiek. Tiebie pałka i knut”[3].
Rozpłakał się zacny kapłan, kończąc swe opowiadanie. Łzy drżały również na rzęsach słuchaczy.
Panowała chwila ciężkiego milczenia.
— Trzeba jakoś pomódz rodakom, wyszeptał wreszcie ks. Szwernicki.
— Pojadę tam – rzekłem, występując naprzód.
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Rozumiem, iż wyrwały mi się słowa, które                 w warunkach życia mego niełatwo urzeczywistnić się mogły, lecz czułem niemniej, iż tam być muszę i zwalczyć wszystkie przeszkody potrafię.
— Pojadę – powtórzyłem, – gdy tylko czas wolny i nieco grosza dla biedaków mieć będę.
Wszystkie ręce naraz wyciągnęły się do sakiewek, a ks. Szwernicki, uśmiechając się już dobrotliwie, wyprzedził wszystkich, wysypując ze swojej całą jej ubogą zawartość.
Wróciwszy do Tichonozadońska i Suchego-Ługu, powiadomiłem niektórych rodaków o tem, com słyszał w Maczy z ust ks. Szwernickiego.
Znalazłem u wszystkich głębokie współczucie i ofiarność dla więźniów w Wiłujsku.
Przez czas jednak długi oderwać się od mych obowiązków w Suchym-Ługu nie mogłem. Tak minęło lato, i dopiero, gdy druga się usłała zima, uprosiłem Tajurskiego, który w tej porze rozsyłał zwykle na wsze strony oficjalistów do wynajęcia robotników, aby mię              w tymże celu posłał do Wiłujskiego okręgu. Przyznałem się mu zresztą, iż szło mi o bytność w Wiłujsku i odwiedzenie uwięzionych tam rodaków.
Tajurski zdziwiony i zaniepokojony był mą prośbą. Z ojcowską troskliwością jął mi przedstawiać wszystkie niebezpieczeństwa takiej podróży.
— Musisz jechać na nartach[4] i reniferach – mówił – śniegi i zamiecie wielkie, możesz zginąć w drodze... Możesz być nawet łatwo zamordowanym! Wszak wiedzą, że jedziesz,                 z pieniędzmi Towarzystwa na zadatki dla robotników. Daj pokój! Są na to inni urzędnicy – taki Małygin lub jemu podobni.
Ujmował mnie i wzruszał swoją dobrocią, niemniej jednak stałem przy swojem.
Jeśli inni mogą jechać, dlaczego ja tej sztuki nic mogę dokonać.
Tajurski, widząc, iż nie przełamie uporu mego, zgodził się wreszcie, informując mię, jakie mam do drogi przygotowania uczynić.
Należało od sprawnika okręgu górniczego wziąć imienną kartę wolnej jazdy. Karta taka zawiadamiała razem policję, iż do okręgu Wiłujskiego dla wynajęcia robotników jedzie urzędnik T-wa Leńskiego, któremu wszędzie wszelką pomoc dawać jest obowiązaną.
Była to rzecz ważna. Załatwiwszy tę sprawę, należało zorganizować całą wyprawę, przysposabiając żywność najmniej na miesiąc cały. Jechało się bowiem do kraju dzikiego                  i pustego zupełnie.
Brało się więc z sobą wór sucharów, kilka pudów mięsa solonego, sporą ilość topionego masła, pilmeniów, kotletów, cukru i herbaty. Dawano mi czterech zaufanych ludzi, wybranych z całej rzeszy robotników, dwóch kozaków, oraz 12 par jeleni.
Zdziwiony byłem tą wielką liczbą reniferów, ale się okazało, iż na każdą parę nie można kłaść więcej ciężaru jak 15 pudów. Zapasy zaś nasze żywnościowe były znaczne. Musieliśmy zaś przytem brać z sobą spirytus w beczkach, bo bez tego, przy czterdziesto-stopniowych mrozach, nie wytrzymaliby by nasi ludzie, oraz piecyk żelazny, szufle, łopaty, rondle, garnki i t. p.
Z taką samą wyprawą jeździł zwykle Szalewicz, poszukując żył złotych, i inni.
Nareszcie ruszyłem. Wieźli mię wynajęci Tunguzi na reniferach swoich.
Droga na Maczę, Leną, była znacznie lepsza i nawet bezpieczniejsza, ale o wiele dłuższa. Tunguzi zaś, chcąc ją skrócić, rzucili się na przełaj, kierując około innych rzek               i dopływów. I tak z Olekmy wpadliśmy na rzekę Aurę, z Aury na Batumę, z Batumy na inną.
Z lodów rzek wypadaliśmy na ląd przejeżdżaliśmy kilkadziesiąt wiorst przez tak zwane ,,goice”, czyli nagie, skaliste góry, i znów zsuwaliśmy się na rzeki, aby przebiegłszy pewną przestrzeń, ponownie się wdrapywać na górzyste manowce. Nigdzie żadnego śladu drogi. Jak okiem sięgnąć, biała, lekko zadymiona śnieżyca, nierówna, cała w garbach                    i strzępach gór, porwana, milcząca, posępna kraina. Nigdzie śladu życia i stopy człowieka. Olbrzymi kawał ziemi, zmartwiałej w objęciach mrozu.
Po tych bezdrożach i pustkowiach Tunguzi, z właściwością ludów koczowniczych,                u których zmysł orjentacyjny wysoko jest rozwinięty, kierowali bez namysłu i wahania renifery, jak woźnica europejski kieruje swe konie po bitej, wysadzanej drodze. Nie błądziliśmy ani razu.
Poszukiwacze złota biorą zwykle Tunguzów za przewodników, bo ci dają zwykle nieomylne wskazówki rzek, u brzegu których na złotodajny piasek natrafić można.
Nad rzekami z pochyłości gór patrzały na nas ośnieżone z wierzchu, o otwartych czarnych czeluściach u dołu, głębokie tajgi i puszcze, których me przebiegła jeszcze noga, ani dotknęła nigdy ręka ludzka, pełne odwiecznych, niezbadanych mateczników. Raz po raz                 z głębi puszcz tych wyrywały się dzikie, różnorodne ryki, ostro przenikające ciszę powietrza.
Na śniegu widniały ślady niedźwiedzia i innych zwierząt. Nad głowami naszemi szybowały wielkie drapieżne ptaki, lub z gałęzi drzew przypatrywały się nam ciekawie                   i pożądliwie.
Żółte, przenikliwe ich oczy wpijały się w nas chciwie, jakby mierząc siły swoje                     z pastwą, na którą rzucić się chciały. Niepłoszone nigdy drobne ptactwo przeciągało stadami, nie zdradzając żadnej obawy człowieka. Człowiek bowiem był rzadkim jeszcze gościem w tej dzikiej a bogatej krainie. Od czasu pierwotnych wstrząśnień i przewrotów ziemi spała ona cicho, czekając, aż „palec Boski, używszy dobrych ludzi za zgłoski”, wyryje na niej dolę jej przyszłych przeznaczeń.

XLV.
Narty. – Paszenie jeleni. – Mróz 40˚. – Nocleg pod golem niebem. – Sypialnia w śniegu. –Zorza północna. – Lśniący krajobraz. – Odgłosy puszczy. – Koncert wilków. – Napad niedźwiedzia. –  Jelenie.

Narty to rodzaj długich sań o wysokich płozach, kopyłach szerokich, zabezpieczających od przewrócenia się w czasie szybkiej jazdy. Sanie te pokryte są wojłokiem, po którym rozciągnięta bywa skóra niedźwiedzia lub renifera, mają poduszkę do oparcia oraz wierzchnie pokrycie z wojłoku. Podróżny, ubrany w „parkę”, może w nich leżeć jak w pościeli, bez obawy największego mrozu. Do nart przymocowane są rzemyki, zapinające się po wierzchu, a broniące od wypadnięcia w czasie biegu sań po nierównej drodze.
W narcie poczułem się, jak w kołysce. Było mi ciepło i wygodnie.
Czterech zaledwie Tunguzów kierowało dwunastu parami jeleni. Przewodnik prowadził cały tabor, ubiegający w dzień sto wiorst bez odpoczynku. Wreszcie rozlegał się krzyk przewodnika: hajt! bajt!
Wszystkie pary naraz stawały. Znaczyło to, iż natrafiwszy na miejsce, gdzie porastał mech biały, którym się żywią jelenie, mamy je karmić, a sami popasać lub noclegować.
Tunguzi umieli zawsze nawet pod śniegiem znaleźć dla reniferów mszyste pastwisko.
Zaraz rozumne zwierzęta odprzęgano i puszczano swobodnie. Chodziły czas jakiś rozglądając sic dokoła, prychając i grzebiąc śnieg kopytami, aż natrafiwszy na mech, kopały śnieg nogami, pożerając ulubioną paszę.
To się nazywało – karmieniem jeleni.
W celu większej wygody dla ludzi przewodnik starał się zawsze doprowadzić obóz do jakiejś opuszczonej przez koczowników jurty, gdy tej jednak nie było, nocowaliśmy pod golem niebem – w śniegu.
Zdawało się na razie, iż wobec mrozu, dosięgającego 40 stop. R„ zmarzniemy tu żywcem.
Ludy jednak Północy umieją sobie radzić w tych wypadkach i w śniegu nader ciepłe urządzać legowiska.
Kopiąc więc jamę w rodzaju studni, wrzucają do niej wojłok, skóry i poduszkę do posłania. Gdy człowiek tam wskoczy i wygodnie w tej śnieżnej jamie się ułoży, nakrywają górny otwór jamy wojłokiem.
Zrazu suchy, mroźny śnieg osypuje się ze ścian, ale po upływie półgodziny, pod wpływem ciepła, wydzielanego przez człowieka, zaczyna powoli tajać i wilgotnieć. Wkrótce ściany oblewają się powłoką lodową, nieprzepuszczającą chłodu.
Temperatura podnosi się szybko, tak, iż wkrótce robi się gorąco i do bielizny niemal rozbierać się trzeba.
Jeśli w tej improwizowanej w śniegu sypialni odczuwa się pewną duszność, to się kijem unosi nieco wojłok, pokrywający otwór u góry, i wpuszcza świeżego powietrza. Gdy mi taką urządzono sypialnię, lękałem się zrazu wejść do niej. Robiła na mnie wrażenie mogiły. Lękałem się, by mię w niej nie zabito lub nie odjechano, pozostawiając samego                    w tym śnieżnym grobie. Powoli jednak przywykłem, znajdując nocleg taki, gdzie się dobrze rozgrzać mogłem, nader wygodnym.
Spuszczałem jednak z sobą do dołu i baryłkę ze spirytusem, w obawie, by się ludzie nasi nie popili i nie dopuścili jakiegoś ekscesu. Nie dawała mi jednak usnąć spokojnie myśl               o pieniądzach, jakie miałem przy sobie. Wiozłem zaś nietylko znaczną kwotę T-wa Leńkiego, wydaną na wynajęcie robotników, ale i sumkę uzbieraną wśród wygnańców dla więźniów                w Wiłujsku.
Chociaż spaliśmy w śniegu, lecz popasaliśmy na mrozie przy ogniach palących się stosów. Gotowało się jadło, szumiał kocioł.
Ucztom naszym podróżnym przyświecała w nocy zorza północna, kładąc na cały otaczający nas krajobraz jakieś podbiegunowe piętno.
Był jednak pewien dziki urok w tych nocach jasnych, mroźnych, migocących tysiącami brylantów śnieżnych, którymi zdawały się być usypane i drzewa i góry i cała powierzchnia. Dokoła, jak w bajce czarodziejskiej, wszystko się lśniło, błyszczało, perliło. Czasem tylko z głębi puszcz, jak z czeluści piekielnych, wyrywało się przeciągłe wycie lub groźne, ponure ryczenie, czasem odzywały się nieznane nam głosy, świsty i pomruki. Zdarzało się, iż brzegi puszcz zapalały się nagle, jak wigilijna choinka, tysiącem ruchomych światełek. To stada wilków zbliżały się ku nam, przypatrując się ciekawie nieznanemu widowisku.
Szczęki ich kłapały złowrogo, krwiożercze apetyty rosły, lecz buchające płomienie ogniska odstraszały nieproszonych gości. Wizyta kończyła się koncertem przeraźliwego wycia, któremu długo odpowiadały łamiące się w puszczy echa.
Raz zaatakował nas olbrzymi niedźwiedź. Wśród ciszy nocnej usłyszeliśmy w puszczy jakiś głuchy łoskot łamiących się gałęzi. Coś ciężkiego chrupało w krzakach, pomrukując od czasu do czasu. Wreszcie z lasu wyłoniła się na śnieżną dolinkę jakaś ciemna, wielka masa             i powoli ku nam posuwać zaczęła. Chwilami zatrzymywała się, podnosiła, węszyła                           i rozglądała. Mruczenie coraz głośniejsze dało nam poznać niedźwiedzia.
Dorzuciliśmy drzewa do stosów, chcąc powiększyć ogień, chwyciliśmy broń do ręki              i czekali.
Lękaliśmy się, by się zaraz całe nie wysunęło z mateczników stado. Niedźwiedź jednak chciał z nami walczyć w pojedynkę i, rycząc coraz groźniej, okrążał nas, podsuwając się coraz bliżej. Zaczęliśmy więc strzelać w powietrze, co go wreszcie odstraszyło.
Bezpieczniej i wygodniej jednak było noclegować w jurtach, jeśli się na nie natknąć udawało. Rzadko jednak widać przeciągali tędy koczownicy, bo jurt podobnych spotykało się mało. W jurtach ustawialiśmy zwykle piecyk podróżny ze składanym kominem, wyprowadzanym przez otwór. Wnętrze ogrzewało się tak silnie, iż bezpiecznie w samej bieliźnie do snu układać się mogliśmy.
Po każdym noclegu Tunguzi idu zbierać jelenie, które, pasąc się, odchodzą nieraz daleko, czasem o wiorst kilka i kilkanaście.
Te, któremi jedzie przewodnik, mają dzwoneczki, więc Tunguzi, wołając przeciągle: hulala! hulala! – kierują się ich odgłosem. Gdy są blizko, jelenie schodzą się zaraz na wołanie. Czasem jednak, gdy odejdą, trzeba na nie czekać dzień cały.
Ody się już zbiorą, daje się im po kawałku chleba, a zwłaszcza masła, które stanowi dla nich największy posiłek.
Jelenie zaprzęgane są w następujący sposób. Przy każdej narcie jest pałąk, za który czepia się rzemień o dwóch końcach, Rzemień ów przekłada się jeleniowi przez pierwszą nogę i łopatkę i zapina na grzbietach. Tak samo czepia się rzemień drugiemu jeleniowi, bo zawsze i tylko chodzą w parze. Rogi obu jeleni, związane z sobą szeroko i swobodnie.
Jeleni nie popędza się batem. Jeśli który się leni i przystaje, to go wnet narta uderza po nogach, więc odskakuje i równa się z drugim. Jakuci, zamiast bata, używają pałki, którą tylko podnoszą w górę, krzycząc ostro. Jelenie bardzo się tego lękają i wykonywują posłusznie wszystkie rozkazy.

XLVI.
Olbrzymie przestrzenie. – Wyczerpanie. – Dziś i lat temu 40. – Jakuck. – Zaludnienie – Wynajęcie ludzi. – Do Wiłujska. – Pierwsze wrażenie.

Od Tichonozadońska do Wiłujska liczono około 2,000 wiorst.
Daje to wyobrażenie o rozległości tej Jakuckiej krainy i o ciężkiem jej przebyciu                 w warunkach ówczesnych.
Droga na Maczę i Olekmę, którą zwykle wędrował przy spełnianiu swych obowiązków religijnych niezmordowany ks. Szwernicki, była bardziej uczęszczana, bo dotykając czasem siedlisk ludzkich, nie robiła wrażenia tak strasznego pustkowia, jak ta, którą przebywałem.
Zrazu groza dzikiej natury, jej cisza i martwota, nieznane krajobrazy północy i ta szybka jazda wśród morza śnieżnej przestrzeni, w której człowiek zda się tonąć i ginąć, wstrząsając nerwami i działając podniecająco, pochłaniały całą myśl i uczucie.
Powoli jednak zmęczenie i wyczerpanie fizyczne brało górę, łamiąc mię w końcu niemal zupełnie.
Ludzie miejscowi, przywykli do klimatu swego, do niewygód życia i podróży, znosili je z łatwością. Dla mnie jednak, człowieka zachodu, były one prawie nad siły!
Jechaliśmy zaś tak przeszło parę tygodni.
Młode kamienne zdrowie moje wytrzymało tę piekielną mękę. Nie daj już jednak Boże nikomu podobnych peregrynacji używać!
Pod koniec drogi zaczęły się nam wyczerpywać i zapasy podróżne, zwłaszcza wódka, która może głównie podtrzymywała ludzi naszych i we mnie pewne wlewała siły.
W warunkach życia północy alkohol odegrywa, niestety, znaczną rolę; pokrzepiając chwilowo, niechybnie do nałogu prowadzi.
Czterdzieści lat zgórą ubiegło od owej pory, gdym się przez pustynię Jakucką przebijał. Ogromny kawał czasu i życia.
W ciągu pól wieku musiały się i tam przedrzeć promyki cywilizacyjne i – drogą naturalnej ewolucji – wielkie wywołać przemiany.
Wprawdzie i obecnie ruch i życie w Syberji ogniskuje się przeważnie około linji kolejowej, jak się skupiało ongiś około jej jedynego szlaku pocztowego; lecz wobec ogromnego wzrostu ludności, zwłaszcza napływowej – musiało ono rozlać się i rozgałęzić szerzej, przenikając aż do głębi kraju.
Jakież bowiem różnorodne fale napłynęły od owego czasu do Syberji!
Od licznych nader zesłańców politycznych, od inżynierów, przedsiębiorców                           i przemysłowców, aż do karczowników i oraczy jej dziewiczych lasów i gruntów, chłopów białoruskich i wielkoruskich, których tam tak zwana „emigracja na Sybir” wyrzuciła                         z rodzinnych gniazd, przerzucając w ostatnich latach – na wschód.
Napłynęli więc tam, jak dziś mówią, i lewi i prawi, pchając dalej rozpędowe koło machiny cywilizacyjnej, któremu kulturalną inercję dali wygnańcy polscy, pierwsi pionierowie postępu na Syberji.
Życie więc tam musiało się teraz rozpłynąć i rozlać znacznie szerzej, a eksploatacja miejscowych bogactw sięgnąć znacznie głębiej.
Może odgłosy życia ludzkiego brzmią już w tajgach jakuckich!
Ale wówczas, gdym jechał, martwa tu wszędzie panowała cisza.
Przypominam sobie straszny moment w podróży, kiedy w chwili, gdyśmy się przedzierali przez góry, wybuchła wściekła zamieć, zaciemniając nagle cały horyzont.
Zdawało się, iż szalejąca śnieżyca żywymi nas pogrzebać pragnie. Przypominały mi się wówczas ostrzegające słowa Tajurskiego i już Bogu poleciłem duszę, gdy powoli niebo rozjaśniać się poczęło, a my z gór zsuwaliśmy się na rzekę Batumę, a z niej wpadliśmy wreszcie na Lenę.
Była to błogosławiona chwila.
Przebyliśmy już wszystkie niebezpieczeństwa, dotarliśmy do siedlisk ludzkich, coraz gęściej rozrzuconych nad rzeką, i z szybkością błyskawicy po gładkiej lodowej wstędze wpadliśmy do Jakucka.
Nakoniec, po wielu nieskończenie długich dniach podróży, znalazłem się                               w środowisku ludzkiem, gdzie przeziębły i wyczerpany, mogłem wypocząć spokojnie. Przeleżałem dni parę w dziwnej niemocy i gorączce, która mną owładnęła.
Gdym wstał wreszcie zdrów i rzeźwy, przystąpiłem zaraz do interesu, chcąc jak najprędzej wynająć ludzi i ruszyć do Wiłujska.
Jakuck, acz odegrywający rolę stolicy całego północnego kraju, był podówczas nędzną i drobną, mieściną o drewnianych zabudowaniach. Jedna w niej tylko świeciła „murowanka”, gdzie lokowała się Izba skarbowa, Zarząd wydziału górniczego, jakoteż i wszystkie jurysdykcje, mieściły się w nizkich domostwach drewnianych.
Rezydencja gubernatora, który, zależny jedynie od wielkorządcy Wschodniej Syberji, dzierżył tu najwyższą władzę i za samowładnego niemal „caryka” tej krainy był uważany, acz również drewniana, odznaczała się jedynie pewną pretensjonalnością do pięknej elegancji                 i wykwintu.
Jakuck, jako centralny punkt bardziej zamieszkałej okolicy nad Leną, posiadał liczne sklepy i składy towarów, sprowadzanych z Irkucka, dokąd wskutek wymiennego handlu wywoziły się stąd skóry i futra. Wokoło Jakucka, na pobrzeżach Leny, gnieździli się tubylcy, osiadli już Tunguzi i Jakuci, którzy tu mieli już swe ułusy oraz całą organizację gminną. Członkowie zarządów gminnych byli obieralni, lecz wyborami kierował zwykle miejscowy sprawnik.
Wśród tubylców siedzieli i chłopi ruscy w swych wsiach „stanicami” zwanych. Zaglądali też tu czasem z nad Obi i Irtysza koczujący Ostjacy, ale im długo gościć nie dozwalano. Z pośród więc tej rozsiadłej tu ludności kopalnie dostawały sobie robotników, rekrutujących się przeważnie z tych, którzy mieli zaległe podatki i ich uiścić nie mogli. Zarządcy gmin wysyłali ich wówczas do kopalń i tym sposobem egzekwowali należność swoją. Można było niemal zawsze otrzymać tylu ludzi, ile się chciało, zapłaciwszy za nich zaległości podatkowe, a staroście ,.pogłówne” od każdego robotnika.
Załatwiwszy te sprawy, w których mi gorliwie dopomagały władze policyjne, musiałem dać jeszcze robotnikom pewną kwotę na drogę i prosić Zarząd o wysłanie wynajętej partii do kopalń.
Nie było nigdy wypadku, aby któregoś robotnika zabrakło. Chyba zachorował lub zmarł w drodze.
Partja wynajętych ludzi szła zwykle pieszo do Maczy, gdzie się robotników przyjmowało i rozsyłało na „pryiski”.
Po dopełnieniu wszystkich tych czynności odesłałem 'Tunguzów, zatrzymując ludzi swych i kozaków w Jakucku, sam zaś z jednym kozakiem wyjechałem końmi do Wiłujska, odległego o 400 wiorst. Droga to była lepsza i bezpieczniejsza, w kilka dni więc stanąłem              u celu podróży. Wiłujsk zrobił na mnie wrażenie nędznej wsi, o kilkunastu chałupach, cerkwi i kilku domach, gdzie się lokowały władze miejscowe. Na końcu wsi stał etap, podobny do wszystkich etapów, które przebyłem idąc na wygnanie.


XLVII.
Kazamaty w Wiłujsku. – Wrażenie. – Jak się tam dostać? – Motory miejscowe. – Wewnątrz więzienia. – Ohryzko.

Etap w Wiłujsku miał smutną sławę miejsca najcięższej w Syberji kary. Istotnie, były to ściśle strzeżone kazamaty więzienne, rzucone na północy, wśród tajg jakuckich, o kilka tysięcy wiorst od świata i ludzi. Kto się tam dostał, gnił za życia w tym żywym grobie i ginął nieraz zapomniany przez wszystkich.
Sam widok więzienia rzucał na człowieka splen straszny, napełniając duszę niewymownie ciężkiem uczuciem.
Na równinie poza miastem, wśród czystego pola, rysowały się długie zabudowania, oparkanione wysokim nader ostrokołem. Zamykała go ciężka, żelazna, zardzewiała brama, przy której stała strażnica.
Wszystko to, zczerniałe przez lata, robiło wrażenie wielkiej żałobnej trumny wśród tła śnieżnego kobierca.
Patrzałem na ten ponury widok ze zgroza i boleścią, myśląc, w jaki sposób uda mi się tutaj, gdzie nie znam nikogo, przeniknąć do wnętrza tej trumny. Wiedziałem od ks. Szwernickiego, iż tam nie dopuszczają nikogo, ale wiedziałem również, iż w Rosji, zwłaszcza na Syberji, są dwa wielkie motory, które poruszają ludzi i otwierają wszystkie bramy.
Wpuści mnie kieliszek i rubel, pomyślałem. Jako plenipotent T-wa Leńskiego, mogłem się łatwiej zaznajomić z urzędnikami miejscowymi i przez nich trafić do władz więziennych.
Tak się też i stało. Już w parę dni piliśmy razem ze „smotrytielem” i doktorem więzienia i graliśmy w karty. Pieniądze z mojej kieszeni przelały się szybko do kieszeni owych panów, podniecając ich wesołość, serdeczność i dobry humor.
Wkrótce „szeroka natura rosyjska” poczęła się rozczulać i rozrzewniać.
Skorzystałem z tej chwili, pytając o więźniów-Polaków, o Ohryzce i Dworzaczku.
Nie znali tych nazwisk wcale.
— U nas wszystko pod numerami – mówili. – Czortby te wszystkie polskie imiona spamiętał.
— Ale są księgi więzienne, akta, dokumenta jakieś, – chcąc dojść do źródła.
— Są to są! – odparli, – ale kto tam rozpatrywać je będzie. Jak tu kogo przywiozą, bratku, nu! to już trup! nie człowiek to już, ale numer.
Czułem, jak dreszcz oburzenia przebiegł mi po skórze Wyraziłem jednak chęć zobaczenia się z Nr 40 i Nr 47.
— Pewnie to twoje „ziemlaki” bratku, – rzekli na to, – z nimi niewolno widzieć się nikomu. Zdali ich nam, jako wielkich przestępców... No! ale my dla ciebie wszystko... ty nasz dobry kamrat. Czort pabiery!.. My ciebie puścim... Idź, do jakiego sobie chcesz numeru!
I to mówiąc dozorca, w którego już mieszkaniu siedzieliśmy, zdjął ze ściany pęk kluczy i poprowadził mię do wnętrza więzienia.
Był to długi, nizki i ciemny budynek, do wielkiej stodoły podobny, o małych, zakratowanych oknach, pełen stęchlizny i kwaśnych wyziewów, mocno przypominających odór kapusty. Snadź przez te zawsze szczelnie zamknięte okienka nie przepływały tu nigdy świeże prądy powietrza.
Szliśmy długim, wązkim korytarzem, po obu stronach którego widniały numerowane drzwiczki, prowadzące do cel więziennych.
Panowała tu cmentarna cisza.
Zdawało się, iż wszelkie wymarło tu już życie i że się wśród jakichś katakumb znajdujemy.
Tylko oddech szyldwacha i jego ciche, miarowe kroki mąciły nieco ten spokój więziennego grobu.
Stanęliśmy przed Nr 40.
Klucz zgrzytnął w zamku. Dozorca szepnął parę słów szyldwachowi, który się wnet dyskretnie usunął, oddalając szybko.
Z bijącem sercem, pełen głębokiego wzruszenia, uchyliłem drzwi celi Ohryzki.
Przed stolikiem siedział, pisząc, wysoki, przygarbiony nieco człowiek w podeszłym niemal wieku, o wyrazistej, zmęczonej twarzy, gęsto pokrytej zarostem. Włosy miał szpakowate i długą siwiejącą brodę. Ubrany w kożuch, w wojłokach na nogach, siedział                  i pisał, nie zwracając wcale uwagi na moje wejście.
W celi było mroczno i zimno.
Na stole i podłodze, jak białe płatki śnieżne, walały się porwane strzępki papieru, rysując się jaskrawie na tle szarej ponurej izby.
Podszedłem do Ohryzki, witając go ze wzruszeniem, którego pohamować nie mogłem, i ze czcią, przynależną człowiekowi idei i męczennikowi sprawy narodowej.
Przedstawiłem mu się jako wygnaniec, wymieniając swoje nazwisko.
Ohryzko podniósł wreszcie głowę i spojrzał na mnie przygasłą źrenicą.
— A tak! tak! – rzekł krótko. – Ale cóż pana tu sprowadza?
Powiedziałem mu, jak wszyscy wygnańcy cenią jego dla kraju zasługi, jak żywo współczują jego doli, jak chcieliby mu w czemś dopomódz i jak ja, dowiedziawszy się przypadkiem o miejscu jego pobytu, przebiegłem parę tysięcy wiorst, by go uczcić i przynieść od rodaków słowa bratniej pociechy oraz świeże echa z kraju.
Ale on milczał, spoglądając na mnie z widoczną nieufnością, która mię bolała. Brał mię może za szpiega? Tyle już ten człowiek w życiu przecierpiał, iż obecnie mógł się lękać go uczcić i przynieść do rodaków słowa bratniej pociechy oraz pewne wytężenie pracującej myśli.
Zacząłem znów mówić o stanie obecnym kraju, o wygnańcach, o emigracji. Zebrałem wszelkie możliwe dane, chcąc je samotnemu więźniowi, pozbawionemu wszelkich wiadomości, zakomunikować.
Słuchał z pewną uwagą, rzucając raz po raz niedowierzające spojrzenia.
Spytałem go w końcu o dzieje jego wygnania, o powody więzienia w Wiłujsku, gdy był do ciężkich robót ostatecznie skazany.
Ohryzko mruknął coś niewyraźnie.
— Czasy się nieco zmieniły – szepnąłem; – ludzie w Petersburgu dla wygnańców coś robią.
— Ot i tu – dodałem, dostrzegłszy jakieś żywsze w oczach jego blaski, – można panu coś ulżyć... Kolonja wygnańców polskich przesyła przeze mnie pieniądze...
— Nic mi już nie trzeba! – przerwał Ohryzko, – księga żywota mego już zamknięta... Dajcie mi pokój!
A widząc oczy moje zwrócone na zapisane na stole karty – dodał smutno:
— Piszę pamiętniki życia mojego, ale nic z nich nikomu. – Drę je zaraz.
— Dlaczego? – spytałem zdziwiony.
— A komuż je zostawię w spuściźnie? – odparł pytająco również.
— Chciałem odpowiedzieć, lecz zaledwiem otworzył usta, gdy mi znów przerwał.
— Nie wyjdę stąd – nigdy! – wyrzekł cichym, złamanym głosem.
Z głębokiem uczuciem litości patrzałem na tego człowieka. – Jakżem go inaczej sobie wyobrażał!.. Przebyte katusze złamały tego silnego ducha.

XLVIII.
Pożegnanie. – Ostatnie bolesne wrażenie. – Dalsze losy Ohryzki. – Śmierć na wygnaniu. – U Dworzaczka. – Energja młodości. – Odwiedzenie Czernyszewskiego.

Już żegnałem nieszczęśliwego, gdy oczy moje padły ze zgrozą na ogromny łańcuch, przybity do ściany celi, a zwieszający się ku ziemi.
Ohryzko spostrzegł wrażenie, jakie ten widok na mnie uczynił.
— To dla tych, co się burzą w więzieniu – rzekł – mnie nie przykuwano nigdy.
Nic więcej wydobyć z tego człowieka nie zdołałem.
Opuściłem celę z ciężkiem wrażeniem, przypuszczając, nie bez zasady, iż umysł Ohryzki nie działa już normalnie. Zbyt silne przeżył wstrząśnienia moralne i fizyczne!..
Przypuszczenia moje co do stanu umysłu Ohryzki nabrały pewności, gdym się o wielu szczegółach życia jego w więzieniu od dozorców dowiedział. Był wciąż cichy i spokojny jak dziecko, nie mówił nigdy i nie żądał niczego oprócz papieru i pióra, czego mu podobno dostarczano w znacznej ilości.
Cela była zimna i wilgotna, a jadło złe bardzo. Ohryzko mnie się nie skarżył i nic nigdy nic wymagał.
Trudno też było wymagać, nie mając grosza przy duszy. Odarto go ze wszystkiego. Pisał dni całe. Wieczorem zaś darł to wszystko, co napisał, a nazajutrz zaczynał na nowo, aby znów podrzeć wieczorem.
Tak mijały mu dnie i miesiące, wreszcie lata całe, aż nakoniec manifest jakiś wyprowadził go z więzienia w Wiłujsku i przerzucił na bruk Irkucka, jako osiedleńca w 1877 r. Kolonja polska otoczyła nieszczęśliwego najtroskliwszą opieką. Miał podówczas lat pięćdziesiąt kilka, a wyglądał na zupełnego starca. Wracając przez Irkuck do kraju, słyszałem, iż Ohryzko po wyjściu z więzienia już się nie otrząsł ze swej melancholii, a coraz silniej zapadał na umyśle. Trzeba się było niańczyć z nim, jak z dzieckiem.
W lat kilka potem jeszcze raz dobiegła mię o nim wiadomość. Żył jeszcze w Irkucku, ale był zupełnie już słaby na ciele i umyśle. Suwał się jak cień po ulicach, cichy i milczący, jak zawsze. Podobno na usłyszane czasem słowa: Polska! Polacy! odwracał głowę, źrenice jego zapalały się na chwilę żywszym i przytomniejszym blaskiem, ale wnet gasły i mąciły się na nowo.
Zmarł na obczyźnie w ósmym dziesiątku zeszłego stulecia.
Po wyjściu z celi Ohryzki, ochłonąwszy nieco z bolesnego wrażenia, udałem się, korzystając z uprzejmości dozorcy, pod Nr 47.
Szyldwach natychmiast drzwi mi otworzył, znów się usuwając w głąb korytarza.
Znalazłem się w celi Dworzaczka.
Na mój widok zerwał się ze stołka, na którym siedział, wpatrzony w drobne okienko, młody, pełen jeszcze energii człowiek, mierząc mię ciekawem, badawczem okiem. Gdym się przedstawił i wyjaśnił powód odwiedzin i chęć przyniesienia ulgi i pomocy, Dworzaczek uścisnął mi rękę gorąco, ukrywając łzę, co mu zawisła u powiek. I zaraz usadowiwszy mię na łóżku, jął rozpytywać o wiadomości z kraju, zwłaszcza z Królestwa. Niestety, mogłem mu więcej powiedzieć o Litwie, skąd do nas ciągłe dochodziły echa, niż o Warszawie, z której był rodem. Interesował się żywo dolą wygnańców na Syberji, zwracając baczną uwagę na nazwiska Koroniarzy i Warszawiaków, z których znał wielu. Wypytywał się o ich losy                        i dzieje.
Tu, do więzienia w Wiłujsku, żadna nie przenikała wiadomość, zwłaszcza do Polaków.
Siedzący tu nihiliści rosyjscy byli nieco szczęśliwsi pod tym względem. Ktoś ich czasem odwiedzał. Z Polaków, jak mówił Dworzaczek, byłem pierwszym, który zajrzał do celi gnijących tu rodaków.
Stanowiłem więc dla Dworzaczka niewyczerpane źródło wiadomości, do których dzielny ten widać człowiek był stęskniony bardzo. Z kolei począłem go wybadywać, za co pokutuje w tej trumnie, jak nazywałem więzienie Wiłujskie.
— Zaniosła mię tu burza krajowa, – rzekł wymijająco. – Brałem udział w ruchu                    i głową i ręką, Wykręciłem się, dzięki wielkim staraniom wpływowych osób, od śmierci fizycznej. Umieram tu zato moralnie...
Westchnął ciężko i zwiesił głowę na piersi.
Wnet jednak podniósł czoło, a w oczach jego zamigotały harde błyski.
— Nie dam się jednak! – zawołał. Chcę żyć jeszcze i działać! Może się doczekam, że wieko tej trumny otworzy się dla nas... Może... ach!., wrócę do swoich...
Głos młodego człowieka załamał się w łkaniu. Samotność więzienia stargała już mu nerwy. Z bólem patrzyłem na tę walkę sił duchowych i cielesnych. Dworzaczek był blady               i mizerny, osłabiony brakiem powietrza i złem odżywianiem się, ale duch jego borykał się jeszcze i nie poddawał się beznadziejnej rozpaczy.
Z wdzięcznością przyjął ofiarowaną sobie pomoc w pieniądzach złożonych przez rodaków. W więzieniu to nervus-rerum odegrywało, jak wiedziałem z doświadczenia, ogromną rolę, dawało względy stróżów, więcej swobody i lepszą strawę. Obiecałem przysłać mu jeszcze kilka butelek wina.
Uściskaliśmy się serdecznie na pożegnanie. Gdym wychodził, Dworzaczek rzekł jeszcze:
— Siedzi tu obok jeden z luminarzy nihilistów rosyjskich, słynny Czernyszewski. Warto go odwiedzić.
Zrobiłem, jak życzył. Szyldwach posłusznie drzwi mi każde otwierał.
Zapukałem do celi Czernyszewskiego.
I tu znalazłem dzielną, pełną jeszcze nadziei jednostkę. Po uprzejmem powitaniu              i wytłumaczeniu celu mych odwiedzin Czernyszewski, dowiedziawszy się, iż jestem również, jak i jego sąsiedzi, wygnańcem polskim, począł ze mną mówić szczerze i swobodnie.
— Sprawę waszą znam – opowiadał – ruch polski nie był mi obcy. I teraz tutaj przeżywamy kwestje te z Dworzaczkiem, z którym się komunikować umiemy. Nie wypuszczają nas z cel naszych nigdzie, nawet do łaźni. Więc gawędzimy jakoś. Zapełnia to czas i pokrzepia ducha. Człowiek w więzieniu stać się może filozofem. Myśl pracuje silniej          i we wszystko wnika głębiej. Ważna rzecz jednak komunikacja ze swoimi. Zazdroszczę wam swobody ruchu... Gdybym ją miał!.. Sprawa nasza toczyłaby się dalej. Porozumiewać się trzeba, a komunikacji żadnej.
I dalej mówił mi o sprawie swej partji, o ówczesnym rewolucyjnym ruchu w Rosji.
Był mówny i ożywiony bardzo.
— Piszę tu trochę, rzekł wreszcie, choć mi nie dozwalają.
Przy pożegnaniu, dziękując mi za odwiedziny, – dodał.
— Mam nadzieję wyrwać się stąd prędko. Może się jeszcze spotkamy gdzieś z sobą jako przyjaciele i współpracownicy.

XLIX.
Wykradzenie Czernyszewskiego. – Uwolnienie Dworzaczka. – Wrażenia z więzienia. – Starania o polepszenie bytu skazańców. – Powrót do Maczy. – Nowiny. – Zmiana administracji. – Wypieranie Polaków. –
W Tichonozadońsku.

Czernyszewski prosił mię, bym przy spotkaniu z ludźmi jego pobytu. Namawiał mię również do odwiedzenia Wiłujska tychże, co i on, przekonań komunikował każdemu o miejscu przy każdej sposobności w celu utrzymania pewnej łączności z uwięzionymi.
W Wiłujsku już więcej nic byłem, ale w kilka miesięcy po powrocie do kopalni słyszałem, iż Czernyszewski zdołał ujść z więzienia.
Mówiono, że go wykradli stamtąd poprostu.
Pewnego dnia przybyli do Wiłujska żandarmi z Petersburga, opatrzeni we wszystkie formalności i odnośne dokumenty, żądając od władz więziennych wydania Czernyszewskiego. Władze, rozpatrzywszy „bumahy”, znalazły je w zupełnym porządku                  i bez wahania oddały Czernyszewskiego w ręce przybyłych żandarmów, którzy go wnet wywieźli.
Dopiero potem okazało się, iż owymi żandarmami byli przebrani studenci i że dokumenty były sfałszowane.
Powstał więc alarm na całej linji, ale autor: „Czto diełat”[5] zniknął bez śladu.
Mówiono o tem wówczas bardzo wiele na Syberji.
Ile było prawdy w tych pogłoskach, nie wiem. Faktem jest, iż Czernyszewski w kilka, a nawet i kilkanaście lat potem był na Syberji na stopie wygnańca.
Co się tyczy Dworzaczka, to ten, o ile sobie przypominam, był jednocześnie uwolniony z Ohryzką. Dalsze jednak losy jego nie są mi znane.
Wyszedłem z więzienia przybity i przygnębiony. To, com tam znalazł, przechodziło to wszystko, com znaleźć się spodziewał. Grób prawdziwy, w którym ludzie bez ruchu, bez powietrza, bez dobrej strawy gniją powoli za życia. Pożywienie okrutne. Widocznie na żołądkach tych nieszczęśliwych różne się spekulacje robiły. Brud zjadał ludzi, a ciężkie wyziewy powolnie dobijały skazańców. Ubranie i bieliznę mieli tylko aresztancką, bo własne zgniło tu już w więzieniu i rozsypało w szmaty. Cele były zimne i wilgotne, niedostatecznie opalane, pełne robactwa i zaduchu.
Nikt się tu nigdy o więźniów nie troszczył, ant w zdrowiu, ani w chorobie. Machina więzienna, raz nakręcona, szła szablonowo. Rozdawano w celach wstrętne jadło jak psom, by nie pozdychały z głodu.
Dziwiłem się, iż ci nieszczęśliwi, w których jeszcze jakaś energia nie wygasła, nie umieli sobie nic poradzić, by choć pod względem pokarmu nieco sobie wygody zapewnić. –  Trudne to jednak było zadanie, bez pieniędzy, które im przede wszystkiem odebrano, a za które jedynie pewne względy stróży zdobywać się dawało.
Więc znów z doktorem i smotritielem piłem i grałem w karty, aż wreszcie lekarz więzienny znalazł w kazamatach wielu chorych i stuł się do pożądanej reformy doprowadził. Ofiarowałem na to sumkę, złożoną przez wygnańców, i uzyskałem pozwolenie ofiarowania znajomym mi już więźniom wina i koniaku.
Czy butelki doszły do celu swego przeznaczenia i czy stół więźniów na lepszej stopie się utrzymał, – nie wiem.
Zabawiwszy dni kilka musiałem wracać do Jakucka, gdzie na mnie czekali moi ludzie i gdzie już znalazłem gotową do drogi partję robotników, przeważnie z Jakutów złożoną, która, pomimo mrozów i śniegów, ruszyła pieszo do Maczy. Dałem im parę tylko furmanek pod rzeczy, oraz po 3 rb. zadatku, zabrawszy w gminie gotowe już kontrakta. Wedle umowy każdy robotnik otrzymywał za pracę w dzień powszedni rubla, a w świąteczny dwa. Jakuci dotrzymywali święcie swych zobowiązań, ale ruscy ze stanic, których pewien procent znajdował się zawsze w tej masie roboczej, stanowili element niesforny, łamiący często zawartą umowę.
W Maczy był punkt zborny dla wszystkich partji robotników, tą lub inną dążących drogą.
Wyekspedjowawszy tę armję robotniczą, ruszyłem i sam Leną do Maczy, gdzie bez żadnych przygód, szybko i wygodnie przybyłem. Znajomi moi zdziwili się niezmiernie, dowiadując, iż jadę z północy. Polacy wypytywali mię o skazańców w Wiłujsku, a Rosjanie pojąć nie mogli, jak Tajurski tak poważny interes, jak wynajęcie ludzi, mógł mię już powierzyć.
Mieszkałem u Łazowskich, gdzie się zbierała kolonja nasza, słuchając ze wzruszeniem opowiadań o Ohryzce i innych więźniach w Wiłujsku. W oczekiwaniu robotników pobyt się mój tutaj przedłużał, z czego się cieszyłem szczerze, bo mi tu zawsze było ciepło jakoś                   i wesoło.
Ponieważ Macza rozrzuconą jest na kilka wiorst, więc jeździliśmy do różnych faktorji, odwiedzając się wzajemnie i flirtując z paru młodemi a ładnemi moskiewkami, które się koniecznie wydać za Polaków chciały.
Tymczasem do Maczy nadeszła wiadomość, która zaniepokoiła jak mnie, tak                          i wszystkich Polaków, ze względu na byt nasz przyszły. T-wo Leńskie sprzedało swe kopalnie kupcowi Ginzburgowi z Paryża, znanemu bogaczowi. Mały ten Rotszyld już je obejmował we władanie swoje. Cały Zarząd miał się zmienić. Tajurski ustąpił już ze stanowiska, a miejsce jego zajął niejakiś Iljin, który się rozporządzał wszystkiem.
Był to wróg Polaków, dążący do usunięcia z kopalni całego elementu polskiego.                   W braku jednak oficjalnych w tej mierze ogłoszeń pracowaliśmy dalej, jako urzędnicy T-wa Łebskiego.
Gdy więc nadeszli robotnicy, Perzymski po ich rozgatunkowaniu część pewną wedle starego zwyczaju zatrzymał sobie, a z resztą oraz dodanym mi transportem prowjantu wyprawił mię do Tichonozadońska. I znów jechałem tą samą drogą, którą przed paru laty wiozłem spirytus do kopalni. Dzięki jednak zorganizowanej przeze mnie poczcie, która obecnie łączyła kopalnie z Maczą, wygodnie i bez zmęczenia przestrzeń tę przebyłem w dni kilka.
W Tichonozadońsku znalazłem wojny domową. Utworzyły się już dwie partje: Tajurskiego, do której należeli wszyscy Polacy, i Iljina, na czele której stał Siemionow, pomocnik Tajurskiego.
Partja Tajurskiego nie chciała się poddać nowej władzy i obie się gryzły i wypierały wzajemnie. Żyliśmy bez jutra.
Stosunki tak się zaostrzyły, iż dalszy pobyt w kopalni stał się niemożliwym.

L.
Zmiana posady. – Warunki życia w Wiernym. – Wystawy Syberji. – Po latach jedenastu. – Pozwolenie powrotu. – Radość. – Brak środków. – Kłopoty. – Walka z władzą. – Pomocniczy wykręt. — Odłożenie wyjazdu. – Powrót Tajurskiego.

Wkrótce Siemionow, prześladujący wszędzie Polaków, zechciał mię usunąć ze szpitala, a zlać na mnie obowiązek przewożenia transportów z prowjantem.
Szło mu przytem o oddalenie mię od doktora Stojanowa, który mię zawsze protegował.
Skorzystałem z tego, by się podać do dymisji, tem bardziej, iż, dzięki Stojanowowi, miałem już posadę felczera zapewnioną w szpitalu kopalni „Wierny”, o kilkanaście wiorst odległej, a należącej do jednego z głównych wspólników T-wa Leńskiego Kataszowcowa, który tę kopalnię na własną prowadził rękę. Wkrótce się więc przeniosłem do Wiernego, gdzie zastałem znajomego mi dobrze Horodeckiego, kolegę wygnania...
Zamieszkałem wraz z nim na uboczu, w pobliżu szpitala i, rozejrzawszy się powoli              w sytuacji, dostrzegłem, iż mi tu gorzej, niż w Suchym Ługu nie będzie.
Egzystencja znów na czas jakiś była zapewnioną.
Dyrektorem kopalni Wierny był niejaki Pieniewski, młody i wesoły człowiek, który się wkrótce ożenił z córką dyrektora kopalni sąsiedniej. Wielka była na tem weselu hulatyka, aż się trzęsła cała kopalnia. Wraz z Horodeckim, który był również muzykalnym, urządziliśmy rodzaj orkiestry, ujmując tem bardzo biesiadników.
I znowu biegło dalej życic..
Powstanie, wysadzając mię z rodzinnego siodła i przerzucając na obcą ziemię, gdzie żyć musiałem wśród obcych mi ludzi i warunków w ciągłej trwodze o jutro, zrobiło ze mnie już innego człowieka. Czułem w sobie jakąś przemianę i przeistoczenie duchowe...
Doświadczali tego zresztą wszyscy niemal wygnańcy polscy. Rdza obca pokrywać nas jak żelazo zaczynała.
Powoli przyswajaliśmy sobie obce zwyczaje, zwłaszcza kieliszek, nieunikniony                  w stosunkach miejscowych. I nie czuliśmy, jak na duszy, niby we wnętrzu parowego kotła, pozostawał pewien osad i wytwarzał kamień obcych naleciałości.
Zdzierała go wprawdzie każda wiadomość z kraju, każde skupienie myśli i uczuć. Ale w otoczeniu obcem rósł znowu i zjadał, niestety, wielu rodaków naszych.
Poczucie tego stanu rzeczy broniło mię dotąd od obcych porostów – szczęśliwie.
Wprawdzie po ciosie, jaki mię dotknął, pić się tu nauczyłem, ale duszy pokryć się obcym kamieniem nie dałem.
Mijało lat siedem od czasu mego przybycia do kopalń, a jedenaście – pobytu na Syberji, gdy dnia pewnego otrzymałem urzędowe wezwanie do Tichonozadońska od miejscowego sprawnika. Kazałem wnet osiodłać konia i stanąłem przed przedstawicielem władzy. Ten, niezwykle rozpromieniony, wita mię wołając:
— Winszuję wam powrotu do kraju!
Stanąłem oszołomiony. Krew mi z serca buchnęła nagle do głowy i znów do serca wróciła. Oparłem się o drzwi, aby nic upaść.
Sprawnik mię ściskał i całował, mówiąc:
—  Otrzymałem rozkaz wysłania was natychmiast do Irkucka, skąd was wyprawią do Królestwa Polskiego. Jest najwyższy Ukaz! No! rad jesteś! co? 
Niespodziana wieść tak raną mocno wstrząsnęła, iż nie byłem w stanic przemówić słowa.
A więc ta upragniona chwila, chwila, na którą czekałem lat tyle, – już nadeszła!..
Wielka, bezbrzeżna radość oblewała mi mózg i dusze. Płakałem i śmiałem się jednocześnie.
Nie wiedziałem, iż matka moja dokładała wszelkich starań, aby mię i brata z Syberji wrócić. Poruszała niebo i ziemię. Aż wreszcie dopomogła jej pani Turczyńska, która, dzięki swym stosunkom w Petersburgu, zdołała wykołatać dla mnie pozwolenie na zamieszkanie              w Królestwie Polskiem. Do ukochanej Litwy mojej wrócić mi niewolno było. Dla brata zaś, jako skazańca do ciężkich robót, acz z nich już był zwolniony, – nic się zrobić nie dało.
Biedna stara matka! ratowała synów, jak mogła i umiała. Ojciec leżał już w grobie,             a ona, rozpościerając swe słabe skrzydła nad zrujnowanem domowem gniazdem, chciała doń jeszcze przed śmiercią zgarnąć rodzimą swą gromadkę.
Ukaz, dozwalający mi opuścić Syberję, brzmiał surowo: nie mieszkać w stolicach, nie zatrzymywać się w gubernjach północno-zachodnich, – prosto z Syberji wyprawić do Królestwa.
Ochłonąwszy nieco z pierwszych wrażeń radości, tłumiąc w głębi duszy wybuchy wrzących w niej uczuć, przystąpiłem do omówienia realnych warunków mego wyjazdu. Pieniędzy nie miałem. Com zarabiał, tom i zjadał. Życie w kopalniach kosztowało wiele. Chcąc utrzymać dobre stosunki z kolegami, należało nastrajać się do ich kamertonu. Żądałem więc, by rząd, który mię tu przygnał, udzielił środków na powrót.
Wszczęły się więc pertraktacje z odnośną władzą, ale ani pieniędzy, ani nawet „prohonów” na przejazd pocztą bezpłatny wycisnąć się nie dało. Nalegano zaś na sprawnika, by mię prędzej do Irkucka wysyłał.
Powstałe stąd kłopoty zamąciły mi pierwsze dni radości. Zaledwie z tego przy pomocy Kataszowcowa wybrnąć wreszcie zdołałem.
Sporządziliśmy z sobą umowę antydatowaną naturalnie, świadczącą, iż przyjmując obowiązek w jego kopalni, wziąłem tytułem zaliczki 2,000 rb., które mu odsłużyć winienem. Gdy mię więc atakowano o prędszy wyjazd do Irkucka, Kataszowcow nie zgodził się mnie niby uwodnić, póki mu należności nie odsłużę lub rząd mu jej nie wypłaci.
Wystąpienie bogatego kupca podziałało na władze. Pozwolono mi pozostać jeszcze czternaście miesięcy w Syberji do czasu ekspiracji zawartego kontraktu.
Nie myślałem jednak wcale pozostawać tu tak długo, gdy furtkę do wylotu miałem przed sobą otwartą. Wyrywałem się, jak ptak z klatki, do swoich, do wolności, do powietrza! Szło mi tylko o zebranie pewnego fundusiku na koszta podróży i wdzięczny byłem Kataszowcowowi, iż mi w tem dopomógł.
Tymczasem T-wo Leńskie zerwało umowę z nabywcą kopalni Ginzburgiem i rzeczy w Tichonozadońsku do dawnego wróciły porządku. 1 znów Tajurski zabłysnął na horyzoncie, ku wielkiej radości wygnańców, służących w kopalniach.
Wymawiał mi, iż nie dotrwałem na stanowisku w Suchym-Ługu i chciał mię znów do siebie przygarnąć, alem mu oświadczył, iż wracam do kraju. Ucieszył się z tego ten prawdziwy „druh” mój syberyjski i żegnał mię tysiącem życzeń najlepszych. Godzina mego wyjazdu już się zbliżała. Czekałem tylko lata.

LI.
Do kraju! – Ostatnie wrażenia. – Droga do Irkucka. –  Łódką przeciw wodzie. – Przeprawy na Lenie. – Jeszcze Pijana Góra. – Pożegnanie. – Pocztą do Moskwy. – Wrażenia u słupa. – Koleją do Mińska.

Pożerała mię gorączka niecierpliwości. Serce rwało się do kraju tak silnie, iż do żadnej literalnie pracy nie czułem się zdolnym. Z chciwością skąpca oszczędzałem grosz każdy,                 a wreszcie sfantowałem część drobnego mego dobytku, co zaokrągliło sumkę, z którą już śmiało mogłem puścić się w drogę.
Z żalem pewnym rozstawałem się z nabytą tu bronią, – ale i tę sprzedałem, oznajmiając sprawnikowi, iż już gotów do wyjazdu byłem. Właśnie z kilku kopalni wysyłano złoto do Irkucka, więc, biorąc na siebie obowiązek dozoru nad dostawą drogocennego kruszczu, miałem do Irkucka podróż bezpłatną.
Policja rada już była mię się pozbyć, więc wszystkie formalności szybko się załatwiły, – pozostała tylko uczta pożegnalna, którą zainicjowali urzędnicy z kopalń, moi towarzysze,              a od której wymówić się nie mogłem. Po wspólnej więc a wesołej biesiadzie, po licznych toastach nastąpiło wreszcie serdeczne pożegnanie, pożegnanie, – bo już ani do tych miejsc, ani do tych ludzi nigdy wrócić nie miałem. Kawał spędzonego razem życia mijał jako sen, który się nie powtarza więcej.
Z Polakami żegnałem się słowem: do widzenia, wierząc w ich prędki również powrót do kraju. Niestety, przyszłość pokazała, iż nie tak się łatwo wyrywa z ciężkich objęć syberyjskiego Molocha!..
Opuszczając na zawsze tę krainę, w której lat siedem przeszło przebyłem, – żadnego po niej żalu nie czułem. Nic mię z nią nie zdołało zespolić, może dlatego, iż pobyt mój tu był przymusowy... Wyjeżdżałem z takiem uczuciem, z jakiem się zwykle wyjeżdża z hotelu, mniej lub więcej wygodnego.
Jechałem tym razem do Irkucka wodą, a więc rzeką Bodajbo, Witimem, a następnie – Leną. Omijaliśmy Maczę, której wspomnienie milszą po sobie pamięć zostawiało.
Żałowałem, iż nie mogę tam pożegnać przyjaciół i znajomych.
Płynęliśmy przeciw wodzie. Łódka pocztowa kołysała się powoli na falach Leny, holowana przez trzy konie, zaprzężone gąsiorem. Jazda bardzo wygodna i prędka.
Konie, kierowane przez konnego pocztyljona szły lądem, ciągnąc łódkę, którą sterował drugi człowiek, płynący czółnem. Na każdej stacji następowała zmiana koni.
Na łodzi urządzona była wysoka, kryta budka, w której sic mieścił pokoik w rodzaju kajuty, ze stołem i łóżkami. Na przodzie była kuchnia.
Jechało się tak i spało – znakomicie.
Jedyną przykrą dywersję w tej podróży robiły skały, wysuwające się ponad wodą, barykadując drogę koniom. W miejscach takich stali zwykle ludzie z poczty dla ułatwienia przeprawy podróżnym. Należało bowiem konie odprzęgać i prowadzić przez góry. Łódź zaś przesuwano pod skałą przy pomocy ostrych haków, w które już czekający ludzie byli uzbrojeni i którymi zaczepiano się o skały, popychając powoli łódkę naprzód. Czasem przebycie jednej wiorsty zajmowało dzień cały. Potem się konie znów zaprzęgało i jechało dalej do nowej przeprawy.
Zdarzało się przy słabszem uderzeniu haka, gdy skała przebić się nie dała, iż łódź nasza nie mając oparcia umykała wstecz z pędem wody, lecąc czasem wiorst kilka.
Należało wówczas wszystkim wyskakiwać i wspólnemi siłami łódź zręcznie na miejsce odciągać. Traciło się na to ogrom czasu.
Najcięższa i najniebezpieczniejsza przeprawa spotkała nas około Pijanej Góry, na której już raz omal życia nie postradałem i pod której ostremi skałami, sterczącemi nad wodą, zdawało się, iż teraz śmierć niechybną znajdę. Podziwiałem tylko zręczność tych ludzi                   w ciskaniu haków o skały i krew zimną w chwilach niebezpieczeństwa.
Wszystkie jednak przeprawy przebyliśmy pomyślnie, dobijając wreszcie do portu              w Zygałowie, skąd już tarantasem dostałem się do Irkucka. Zdawszy złoto w całości, zabawiłem dni parę u brata, żegnając się z całą kolonją polską. Zabiegłem nawet do Kataszowcowa, pragnącego zatrzymać mię jeszcze u siebie.
Przy pożegnaniu powiedział on, iż jeśli tak wszyscy Polacy zaczną kolejno do kraju wracać, to wiele ekonomicznych interesów w Syberji mocno na tem ucierpi. Połechtał mię wprawdzie przyjemnie, wypowiedziawszy komplement dla moich rodaków, ale w duszy życzyłem im wszystkim, by jak najprędzej stąd się wyrwać mogli.
Płakaliśmy jak bobry przy rozstaniu z bratem. On z radości, iż wracam – ja z bólu, iż serdecznem wreszcie pożegnaniu wszystkich spółtowarzyszy niedoli, obarczony mnóstwem listów i poleceń do kraju, opuściłem Irkuck, udając się poczta do Moskwy.
Poczułem swobodę i jak koń stepowy, zerwany z arkanu, pragnąłem pędzić z wiatrem w zawody! Zdawało się, iż mi urosły skrzydła, na których się zaraz uniosę w przestworze.
Znalazłem sobie towarzyszkę podróży w osobie jakiejś pułkownikowej, dążącej z za Bajkału. Koszta więc drogi ponosiliśmy wspólnie, co mi je do połowy redukowało. Babuleńka była poczciwa i dobrze wychowana. Karmiła mnie i poiła herbatą, a ja się opiekowałem i nią i jej dwoma malcami.
Gdyśmy mijali granice Syberji, zatrzymałem się znów u słupa, sterczącego między Azją i Europą. I przypomniała mi się ta ciężka chwila, którą to przed kilkunastu laty przeżyłem, gdy zziębły i zbolały, bez przyszłości i nadziei stałem pod tym słupem, idąc na wygnanie... Wysiadłem z bryki, chcąc w tem najboleśniejszem dla wygnańców miejscu podziękować Bogu za tę opatrzną Jego Rękę, która mi i w Syberji zginąć nie dała i znów do kraju i rodziny wiodła!..
Rzuciłem raz ostatni okiem na tę krainę łez i niewoli!.. na tę olbrzymią ziemię, która acz mnie chlebem swym karmiła – pozostała mi tak obcą, tak cudzą!..
Patrzyłem na nią, jak na wielkie cmentarzysko, usłane kośćmi wygnańców!..
Głucha, milcząca jak Sfinks, ziemia, o uśpionych jeszcze potęgach wewnętrznych, leżała przede mną, jak wielka zagadka przyszłości.
Kiedyż się zbudzi ten olbrzym i nowem zaszumi tu życiem?
Żegnając tem pytaniem Syberję, wróciłem w głębokiej zadumie do bryczki. Widok koni zwróconych na zachód wnet mię jednak otrzeźwił. Towarzyszka moja już się niecierpliwiła. Pognaliśmy ku Europie.
Rdza, która zaczęła obsiadywać mą duszę, znikła w miarę zbliżania się do kraju. Wielka radość przepełniała mi piersi.
W Moskwie rozstałem się z towarzyszką mojej podróży, która tam pozostała. Ja zaś świeżo wybudowaną koleją Brzesko-Moskiewską ruszyłem przez Smoleńsk – do Mińska.

LII.
Powrót do kraju. – Smoleńsk. – Pierwsze wrażenia. – Borysów. – W Mińsku. – Obce twarze i obca mowa. – Przemiany.

Tęsknota za krajem i za swoimi rosła w miarę zbliżania się do ziemi rodzinnej. Postanowiłem więc, chociaż zabroniono mi zatrzymywać się w kraju północno-zachodnim, jak już naszą Litwę zwano, być coûte que coûte w Mińsku, dojechać do domu, przypaść do kolan matki, dzięki której wracałem na ziemię ojczystą, pomodlić się na grobie ojca, uścisnąć siostry, odwiedzić znajomych i spojrzeć raz jeszcze na stare, a tak mi drogie kąty.
Już od Smoleńska poczułem się jakby na własnych śmieciach, wpatrując się nie bez wzruszenia w warownię miejscową i w tę wysoką, a stromą z tej strony górę, tak obficie zlaną krwią polską, gdy w 1812 r. hufce nasze pod ks. Józefem Poniatowskim zdobywały szańce miasta.
Jakich tu cudów waleczności dokonywać musiano!.. I wszystko, niestety, na marne...
Im bardziej posuwałem się w głąb kraju, tem więcej oczy moje wpijały się w te nasze, coraz bardziej swojskie krajobrazy.
Przerżnąwszy gubernję mohylewską pociąg wpadł do mińskiej, zbliżając się do Borysowa.
Sine mgły poranne pokrywały jeszcze lasy i pola. Wioski tonęły w rannych dymach,              a zdała dolatywała nuta tęsknej białoruskiej piosenki.
Byłem w kraju wśród ojczystych pól i domów!
Z każdej strony wiało na mnie swojskie tchnienie. Z każdego okna wagonu wyłaniały się znane z dzieciństwa obrazy.


[1] Kopalnia złota.
[2] Brzuch boli! – brzuch boli!
[3] Żona nie jest ci żoną, dzieci nie są dziećmi, a tyś nie człowiek. Pałka ci tylko i knut.
[4] Rodzaj sani.
[5] Co czynić?

 Uderzyła mię w nich tylko rzecz jedna: wielka ilość błyszczących wszędzie nowych kopuł i krzyżów greckich.
Za moich czasów tego tu tak gęsto nie było...
Uderzyła mię również pewna senność, panująca na stacjach, brak ruchu i ożywienia             i język urzędowy rozlegający się wszędzie. Przecinał go czasem krzykliwy żargon żydowski, którego nie słyszałem lat tyle i który zrazu zagrał mi mile w uszach, jak echo wspomnień                z dzieciństwa i młodości, jak coś mnie blizkiego i z krajem moim związanego.
W żargonie tym jednak zgrzytały już obce tony i przelewały w dźwięki mowy urzędowej.
W tej swojskiej atmosferze, która mię na ziemi rodzinnej obejmowała, było jednak coś innego, obcego a smutnego!
Listy z kraju, dochodzące mię na Syberji, a podlegające cenzurze, o zachodzących tu przemianach mówić nie mogły.
W Borysowie zamajaczyły mi znów w oczach Legjony i Dąbrowski, i Napoleon,                  i Studzianka... Ale wrażenie wnet pierzchło na widok dragonów i urzędników na stacji, na odgłos obcej mowy, zagłuszającej wszystko.
Element miejscowy nikł w tej fali i ginął.
Smutne jakieś cienie zaczynały się kłaść na mej powrotnej drodze do kraju...
Dojeżdżałem do Mińska.
W bladych promieniach słońca mieniły się tysiącem barw złocistych pożółkłe liście drzew, nadając żywy koloryt pociętym w wielu miejscach i poszarpanym lasom. Wśród brudnozielonych łąk i ciemnych, zoranych świeżo pól wiły się, jak jasne smugi, żółte ścierniska.
Była jesień 1877 roku.
Czułem ją nie tylko w naturze, ale i w sobie.
Wyjechałem stąd w pełnym rozkwicie sił młodzieńczych... Lato życia mego zmarniało w syberyjskich śniegach... Owładnęła mną przedwczesna jesień i oto po dwunastu latach wracałem do kraju, o zwiędłych jak na tych drzewach i pożółkłych liściach życia...
Bez tchu prawie, wychylony z okna wagonu, pożerałem wzrokiem tak mi znaną, a tak inną, zmienioną okolicy. Gaje podmiejskie zniknęły z horyzontu. Na ich miejscu świeciły nowopowstałe osady ludzkie lub sterczały jeszcze czarne pniaki, jak groby na cmentarzysku.
Z blasków jesiennego słońca wyłoniły się wreszcie białe kontury miasta. Serce zakołatało silniej w piersiach, witając, stare, kochane mury, w których mi zbiegła część życia. Daremnie jednak oczy moje szukały wieżyc kościelnych o błyszczących krzyżach, na których przy wjeździe do miasta wzrok mój od dzieciństwa przywykł ssę opierać.
Nie było ich wcale. Natomiast zamigotały w słońcu liczne zielone kaptury cerkiewne. Pociąg zaturkotał silniej i zgrzytnąwszy kołami, stanął, sapiąc ciężko.
Mińsk.
Ogarnęło mię wielkie, rzewne wzruszenie... Słowa dziękczynnej modlitwy wyrwały się z piersi, ulatując do Nieba...
Na dworcu i na peronie powitały mię obce twarze i obca mowa. W języku urzędowym zwrócił się do mnie i kelner restauracyjny i tragarz i dorożkarz-żyd okrutnie koślawiący wyrazy.
Nigdzie żadnego echa swojskiego!.. Boże! co się przez te lat kilkanaście z Mińskiem moim stało!
Z niemą boleścią rozejrzałem się dokoła: spostrzegłszy nakoniec pierwszą znajomą mi twarz byłego urzędnika Ziabkowskiego, rzuciłem się ku niemu z okrzykiem radości.
Poznał mię odrazu i witając serdecznie rzucił tonem ostrzeżenia:
— Nie krzycz tak głośno! W miejscach publicznych niewolno u nas mówić po polsku.
Były to pierwsze dźwięki ojczystej mowy, które w Mińsku usłyszałem.
Trzęsąca dorożka wiozła mię po nierównej, pełnej jam drodze do miasta o kilka wiorst od dworca oddalonego.
Jakież tu zmiany wszędzie! Kolej żelazna zmiotła stare brzozy z pocztowego gościńca pod miastem, które wyciągało już ku dworcowi ramiona, zabudowując się w jego kierunku. Za moich czasów zamykała je niejako z tej strony kamienica Wiljamsa, już na gościńcu stojąca. Teraz poza nią wyrosła już rozgałęziająca się szeroko cała ulica.
Dorożkarz, chcąc ominąć gorszą drogę, zboczył nieco, i nagłe znalazłem się około placu, na którym padła pierwsza w Mińsku ofiara Murawjewa. Tak! Nie myliłem się! Tu był rozstrzelany Michał Ciundziewicki.
Dziwny zbieg okoliczności, który mię przy wjeździć do Mińska najprzód na to smutne miejsce wprowadził...
Ślady przebytego pogromu znaczne były wszędzie, zwłaszcza na kościołach, z których zaledwie jedna pozostała katedra. Stały właśnie przed nią ogromne rzesze ludu, zapełniając plac cały. Stały pod gołem niebem, z odkrytemi głowami.
Dorożkarz objaśnił mnie, iż do katedry przyłączono kilka skasowanych jak miejskich, tak i wiejskich parafji. Zrozumiałem, iż liczba wiernych tak urosła, iż w jednej świątyni pomieścić się nie może. Wylewało się więc to wszystko poza jej brzegi, zapełniając szeroką, ruchomą lalą – ulicę.

LIII.
W Mińsku. – Na ulicach. – Zmiany i wrażenia. – U Fogela. – Ze świeżej przeszłości. – Stan kraju. – Upadek ekonomiczny.

W mieście uderzyły mię wszędzie nietylko wyraźne, lecz i nieuchwytne przemiany.
Z kościoła Benedyktynek biły już cerkiewne dzwony, a na miejscu mniszek siedziały w klasztorze czernice. Kościół Dominikański o odrapanych mitrach, pozbawiony wieżyc                 i szyb w oknach, wyglądał jak kościotrup. W miejsce pieśni nabożnych napełniała go żołdacka wrzawa. Mieściły się tu bowiem w samym środku miasta koszary.
Kościoły Bernardynów i Bernardynek o zwalonych szczytach ginęły bez śladu              w masie murów klasztornych, które nam za więzienia służyły. Przypomniały mi one przeżyte tu chwale i tych, co stąd wyszedłszy do kraju jeszcze wrócić nie mogli.
Na ulicach uwagę moją zwrócił wschodni strój dorożkarzy i gwar obcej mowy, Wsłuchawszy się weń, zrozumiałem wkrótce, iż najgłośniej mowę tę uprawiają – Żydzi.
Gdy wyjeżdżałem, żaden z nich prawie po rosyjsku mówić nie umiał... Jakież wielkie dziś na tem polu rusyfikacja zrobiła postępy!..
Wiedziałem, iż do Mińska, jak do wszystkich miast naszych, spłynęła z Rosji cała fala urzędników i biurokratów różnorodnych. Ale na ulicach tych obcych twarzy było mało. Język ich zagłuszałaby gwara miejscowa, gdyby go nie podtrzymywał element semicki, popisujący się wszędzie mową urzędową, jak ongiś niektórzy z naszych – francuzczyzną.
W hotelu, jako nieznajomego, powitano mię zrazu po rosyjsku. Język ten uderzył mię nawet przy wejściu do starej, pozostałej z dawnych czasów, tak mi znanej restauracji Fogela. Zaledwiem się tam jednak odezwał po polsku, wnet przyskoczył do mnie sam Fogel,                         a witając, pociągnął do drugiego, osobnego pokoju.
— Na miłość Boską! ciszej! zawołał, sadzając mię za stołem. Tam cała kompanja urzędników. Gotowi mi budę zamknąć. U nas niewolno mówić po polsku...
Na wstępie do rodzinnego miasta drugie mię podobne ostrzeżenie spotykało!
Nie poznawałem ani Mińska, ani ludzi.
Fogel usiadłszy przy mnie jął mi opowiadać o zaszłych przemianach w kraju.
O uszy moje obijały się rzeczy nieznane a smutne bardzo.
Nikt z Polaków nie pozostał na urzędzie nigdzie. Nawet najniższe posady zajmowali albo obcy przybysze, albo prawosławni miejscowi, albo wreszcie ci, co dla chleba i karjery wiarę swą przefrymarczyli.
Do pokoiku, gdziem siedział, weszło cicho kilka osób, siadając u stołu i mierząc mię pytającym wzrokiem. Znajome to widać było kółko, bo restaurator nie urwał prowadzonej rozmowy. Przybyli przysłuchiwali się jej zrazu ciekawie i lękliwie. Dowiedziawszy się jednak, iż wracam z wygnania, zaczęli dorzucać po słówku, podsuwać się do mnie i coraz śmielej mówić o ciężkich stosunkach krajowych.
Uciski i prześladowania z każdej tu dotąd uderzały strony. Większość przybyłych urzędników grało rolę „diejatielej” i „obrusitielej” na własną rękę. Wicie zaś jednostek miejscowych, wypełzających, jak zwykle po klęskach i pogromach, z mętów społecznych na wierzch, dopomagało im w ich robotach. Dowiedziałem się o całej plejadzie księży odstępców, o rytuałach, o słynnym Sęczykowskim, panoszącym się jeszcze na Złotej Górze, gdzie się zachował kościółek na mogiłach miejskich, do którego po kasacie kilku miejskich parafii przyłączono znaczny tłum wiernych, pozbawiony proboszczów i Domów modlitwy. Ale i kościółek Złotogórski świecił pustką i na cmentarz nikt się grzebać nie chciał. Sęczykowski niszczył polskie napisy na nagrobkach, zmuszając do kładzenia rosyjskich. A że był kapelanem w szkołach, wiec dla rusyfikowania młodzieży tłumaczył na język rosyjski katechizmy i książki do nabożeństwa, wydawał „Złatyje Obaryki” i wreszcie kazał uczniom pozdrawiać się po rosyjsku.
— To być nie może! – krzyknąłem – porywając się z miejsca.
— To fakt! – potwierdzili przybyli, opowiadając dalej o zabranych na cerkwie kościołach, o przymusowem nawracaniu ludu i o takich upartych osadach, jak Wołma                    w mińskim i Batoryn w wilejskim powiecie, gdzie żadna siła ludu przełamać nie zdołała,                 a choć wstęp do kościoła zamknięto i pozbawiono posług religijnych, pozostał tem, czem był, tworząc własny patryjarchat, który chrzcił, grzebał i błogosławił śluby wytrwałej swej garstki.
— Widzę tu – rzekłem – ogrom nowych cerkwi. Czy ludność prawosławna tak tu urosła?
— Nie! – brzmiała odpowiedź – ale cerkwiom u nas nadano misję i rolę polityczną, więc je stawiano wszędzie ponad istotną potrzebę. Pochłonęło to znaczne kapitały.                      W niektórych miasteczkach, chociaż świątynie prawosławne egzystowały, jak w Gródku, Zasiawiu, Kraśnem i wielu innych, miejscowe kościoły zabrano na cerkwie. Jest ich więc po dwie razem, gdy ludność katolicka w obrębie mil kilku i kilkunastu nie ma ani jednego Domu modlitwy.
Nieliczne pozostałe dwory ziemiańskie pozbawione zostały wszelkiego na lud wpływu. Za nauczanie dziatwy katechizmu lub abecadła grożą wciąż grzywny i deportacje. Sugiestja licznych parochów zwiększa rozlam między chatą a dworem. Zaczyna to się już odbijać w różnych wybuchach agrarnych, grożąc poważnem następstwem w przyszłości.
Nowo przybyli urzędnicy, nie znający warunków, ani zwyczajów miejscowych, wikłają te stosunki jeszcze bardziej, wnosząc bezwiednie do kraju pierwiastki rozkładowe.
Obieralne urzędy już tu nie egzystują. Tak marszałkowie szlachty, jak i „mirowi pośrednicy” są mianowani przez rząd. Wszędzie więc obcy element, często nader nieodpowiedni do zajmowanych stanowisk.
Większość przybyłych urzędników dąży jedynie do zbogacenia się w kraju                  o wyjątkowych prawach. Każdy z nich tu stara się przedewszystkiem zostać „pamieszczykom”.
Nabywają skonfiskowane majątki za bezcen.
— Zobacz pan tylko, ile prastarych siedzib, ile wspaniałych rezydencji przeszło                  w obce ręce!
Ukaz grudniowy, wytrącający z rąk Polaków prawo nabywania ziemi, obniżył jej wartość, ułatwiając przybyszom zaopatrywanie się we własność ziemską. Krótko jednak,               a eksploatacyjna gospodarka tych siewców rusyfikacji zostawia wszędzie po sobie ślady smutnej ruiny.
Nasi, wyparci ze wszystkich stanowisk, kopią się na roli i trzymają pozostałej ojcowizny oburącz. Ale bieda rośnie i kraj ubożeje.
Po latach apatji i odrętwienia ludzie zaczynają się ruszać.. Ale siły ekonomiczne słabe, a kontrybucje i inne opłaty – duszą. W Wilnie powstał akcyjny bank ziemski, wydający pożyczki na zastaw ziemi. Czerpią zeń na meljoracje rolne... Zanim jednak słońce wejdzie – rosa oczy wyje. Dążymy do upadku!..
Polityka rusyfikacyjna nie przyniosła i dla rządu pożądanych owoców... Zrujnowała tylko jedną z bogatszych jego prowincji i cofnęła o wiek cały niemal jej rozwój kulturalny.

LIV.
Czarne barwy. – Uczniowie. – Na poczcie. – Karta zabraniająca mówić po polsku. – Stary Żyd. – Pod pokostem. – Do domu. – W rodzinnem gnieździe. – Wrażenia wiejskie. – We dworkach. – Nowi gospodarze. – Lasy. – Spotkanie. – Wyjazd i powrót.

Słuchałem tych opowiadań z rosnącem uczuciem bólu i goryczy.
Mówiono mi o smutnych stosunkach, panujących w szkołach, o prześladowaniu                  w nich języka polskiego, o wypędzaniu dzieci z gimnazjów za ojczystą mowę... Mówiono           o lęku ogólnym, który po powstaniu ogarnął wszystkich, tłumiąc na razie szlachetniejsze porywy, a wyradzając w społeczeństwie bierność i apatję. Mówiono... o zaniku uczuć patriotycznych.
Smutny pesymizm wiał z każdego słowa narratorów.
— Wielu zaś jest takich – kończył jeden z nich, – którzy dziś wyrzekają i na powstanie i na jego kierowników, uważając za szaleńców tych, co biorąc udział w ruchu, siebie                       i drugich zgubili... – kraj zaprzepaścili... Jest wielu takich, co się dziś płaszczą przed urzędnikami i za pan brat z nimi żyją... politykę realną uprawiają...
Wyszedłem z restauracji oszołomiony. Czy nie jest w tem wszystkiem wiele przesady? – myślałem. Znając charakter naszego społeczeństwa, wiedziałem, iż, jak się łatwo podnosi na szczyty nadziei, tak też i łatwo spada w otchłań zwątpienia i pesymizmu.
Idąc na pocztę, spotkałem kilku malców w mundurkach gimnazjalnych. Zaczepiłem ich po polsku. Chłopcy stropili się, a obejrzawszy bojaźliwie poza siebie, odpowiedzieli półgłosem, również w swojskiej mowie.
Jak się już i te dzieci lękały!
W urzędzie pocztowym uderzyła mię wisząca karta z nadpisem: „Goworyt” po polski „wospreszczajetsia” – zabrania się mówić po polsku. Gdym się w nią wpatrywał, zbliżył się do mnie Żyd stary, a odciągając na stronę, począł szeptać:
— Pan się dziwi? uh!.. Widać pan zdaleka?.. U nas to nie nowina... Wisi to wszędzie, nawet w klubach... Z początku był strach, – teraz mało kto zważa... Nowe porządki... uh!..               i nowe ludzie!.. Ale żyć trudno... Jak panów nie stało, to i zarobków niema. Urzędniki, niema co mówić, dobrze dają targować, ale nie płacą... Nabiorą i wyjadą... uh! co pieniędzy przepadło!.. Poszukiwać straszno... zgubią... Dobre tylko z nimi geszefta, jak majątki kupują... Ja tem nie handluję, ale nasze żydki dobrze zarabiają... Jak który czynownik przyjedzie, to zaraz mu majątku chce się... pieniędzy niema... to żydki dają... Biorą sobie las, a jemu gołą ziemię. Potrzyma rok, dwa i rzuci... dochodu niema. Dużo już tak pańskich majątków poniszczyli... Nasze żydki umieją żyć... ale nam starym ciężko...
Słowa Żyda charakteryzowały mi stosunki miejscowe, odkrywając źródła ekonomicznego upadku kraju.
Spytałem Żyda o element polski w Mińsku.
— A jest tu – odparł – i dawniejsze obywatele, i doktory, i adwokaty, i mieszczanie, ale oni cicho żyją.
Wobec nowej fali, zalewającej miasto, kryło się to wszystko w cieniu! – Wyszedłem na ulicę, przypatrując się machinalnie szyldom rosyjskim. Kiedym jednak zajrzał na skwer, wstąpił do sklepów, do cukierni, do ogrodu publicznego, zdumiony byłem po pierwszych wrażeniach, jakie pozory na mnie wywarły, słysząc wszędzie mowę polską i widząc bieg polskiego życia. Odnalazłem nawet, acz z szyldem rosyjskim, księgarnię polską Sawickiej.
Więc swojskie tętna, acz przygłuszone, biły tu jeszcze...
Pokrywał je tylko obcy pokost, który mię tak boleśnie uderzył i przeraził.
Ci, co siedząc w kraju, patrzyli wciąż, jak się ten pokost lepił i narastał, oswajali się            z nim, nie odnosząc takiego wrażenia, jak ja i inni, co po wielu latach, znając Mińsk innym, – teraz do niego wracali. Przygnębiające więc zrazu uczucie zsunęło się nieco z duszy. Nie spotkawszy w Mińsku nikogo ze starych przyjaciół i znajomych, uciekłem z nad Świsłoczy, pędząc do Krzywicz, do domu!.. Każdy kamyk, każde drzewo przy drodze przemawiało do mnie tysiącem wspomnień...
Wreszcie z zielono-złocistego wianka wyłoniło się stare moje rodzinne gniazdo...
Tego powitania i tych pierwszych chwil szczęścia i radości – opowiedzieć nie zdołam.
— Czekałam tylko ciebie, – powtarzała, płacząc matka – by cię raz jeszcze ujrzeć i do piersi przed śmiercią przytulić. Teraz już mogę odejść spokojnie.
I odeszła, niestety, prędko staruszka ukochana. A jak się wówczas jeszcze krzątała, jak mnie ugościć chciała!
Obiegłem zaraz dom cały i ogród, witając wszystkie kąty. Deszcz złotych liści sypał mi się ze starych drzew na głowę, a fala wspomnień z dzieciństwa i młodości zalewała duszę...
Nic się tu nie zmieniło, a tylko ku starości mocno pochyliło!
Zaraz dom nasz napełniać poczęli krewni i znajomi. Ożywiły się stare ściany                            i rozbrzmiały echem wspomnień i gwarem obecnej chwili... Odwiedziłem również pokrewne mi domy i z radością dostrzegłem, iż w dworkach ziemiańskich żył nieskalanie duch dawny. Nie wlewał się tylko nazewnątrz, a lękliwie ukrywał w głębiach dusz i serc.
W jednym tylko domu obecność moja napędziła strachu. Gospodarz wiedział o mym nieprawnym pobycie w kraju, a że stał się bardzo lojalnym teraz, wyprosił mię więc z pod dachu swego, tłumacząc, iż w obawie odpowiedzialności musi dać o mnie wiedzieć policji.
Zapuszczając się głębiej w okolicę, dostrzegłem w niej smutne luki, jak otwarte głębokie rany... Dworki świecące pustką lub tulące obcych przybyszów! Rabunkowa, iście tatarska gospodarka... Znałem te majątki w ręku dawnych właścicieli. Z tych ładnych fortun dziś tylko szkielety!..
W innych okolicach podobne luki są jeszcze większe i dotkliwsze. Dość mi jednak było tego, com widział.
Uderzyły mię niemniej porwane już i pocięte łańcuchy lasów, oraz liczne wszędzie karczowiska, odsłaniające dalsze widoki i zmieniające krajobraz miejscowy. Dziś partyzantka byłaby już tu niemożliwą!..
Byt ekonomiczny ziemiaństwa był zagrożony, a brakło ludzi, myśli i czynu. Wprawdzie budziła się jakaś praca u podstaw, ale kierunek jej, zbyt może realny, pewną lojalnością pokryty, nie wszystkim smakował.
W nizinach, wśród ludu, znalazłem niemal wszystko to, com zostawił. Organizm włościański, wstrząśnięty przez powstanie i przez uwłaszczenie, uległ chwilowemu oszołomieniu. Gdy jednak lata przejściowe minęły, wrócił do dawnej równowagi. Stosunki             z dworem się wyrównały, pomimo serwitutów, jak kość niezgody rzuconych do kraju,              i poduszczeń nieprzyjaznych elementów.
Lud ten jednak dotąd marnował się w ciemnościach. Dwanaście lat przeszło nad wsiami jak sen, nie zostawiwszy po sobie żadnego kulturalnego śladu...
Policja miejscowa zapomniała o mnie i nie nagliła do wyjazdu. Korzystając z tego, udałem się jeszcze do jednego z dalszych znajomych mi domów, gdy nagłe na ulicy, przejeżdżając przez Gródek, spotkałem powóz, a w nim... byłą moją narzeczoną z dziećmi.
Jeszcze raz serce szarpnęło się silniej na widok kobiety, która czas jakiś była mi gwiazdą życia, ale z pod starych popiołów wytrysnęło już inne, więcej braterskie uczucie.
Patrzaliśmy na siebie chwilę, notując może brózdy, jakie czas wyrył na twarzach naszych...
Potem w milczeniu ucałowałem jej rękę, czując, jak dwie łzy gorące spadły z jej powiek na czoło moje.
Była już wdową i szczęścia zaznała mało.
Dowiedziawszy się, iż jadę do jej siostry, zawróciła tam również. Parę dni spędziliśmy razem, snując nić dawnych wspomnień...
Rozgrzany atmosferą rodzinną, z trudnością się oderwałem od kolan matki i ścian starego domu, wyjeżdżając do Królestwa, skąd dopiero w 1888 roku mogłem już swobodnie wrócić do ukochanej Litwy i w niej zamieszkać na zawsze.





                                          KONIEC.                                                                                                                      
                                                               Z. K.

Prosze zwrócic uwagę, że poprzestawiano podstawowe pojęcia. Dzisiejsza Białoruś to prawdziwa Litwa, z którą mamy wspólną historię.
Dzisiejszą nazwę Litwa nosi wypierdek żmudzki jak zawsze podsycany i nastawiony antypolsko.
Zdjęć nie zamieszczałem, jeżeli ktoś chce otrzymac wydanie w pdf prosze napisać, to wyślę z dysku, gdyż zajmuje zbyt dużo miejsca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz