Dziwna jest ta nasza historia. Prawdy nie uwidzisz, za to łatwo ulegamy pompowanym stereotypom o spiskowych teoriach, a jakie są kulisy mechanizmów to raczej nie uwidzisz, gdyż są one staranne wymazywane, aby potem można je było powtórzyć. Przed 1939 r naiwny naród oddawał własne kosztwności i oszczędności na rzecz obronności kraju, a drudzy za łapówki to Ci co najczęściej krzyczą nie oddamy ani guzika doprowadzili rozbrojenia kraju poprzez wyprowadzenie dobrego uzbrojenia z kraju i zamawiali szmelc, o działalności agenturalnej nawet nie wspomnę. Dzisiaj właściwie się nic nie zmieniło, za to baranów krzyczących, że Rosja zagraża, że już chce nas napaść jest co niemiara. Jak taki mechanizm wygląda przedstawił w książce Wiesław Górnicki w swojej książce Trzy Skandale. Opisany mechanizm pokazuje działania i powiązania jak to wyglądało od kuchni. Poniżej fragment dotyczący firmy SEPEWE, mało znanej firmy której działalność przy współudziale części oficerów przedwojennej II przyczynili się do naszej katastrofy w 1939 r.
Czuruk, Katelbach i spółka
Musi mieć amunicję,
Kto idzie na krwawe boje.
Znajdą się różni zacni ludzie,
Którzy dostarczają naboje.
Brecht
I
O tej sprawie wiemy do dziś zbyt mało. Dokumentów zachowało się niewiele, a i to nie zawsze
przejrzyste. Ludzie zaś, którzy mieli z tą sprawą związek, mówią niechętnie, półgębkiem, jakby
obawiali się czyjejś zemsty. Mimo jednak niekompletne wiadomości, można uznać tę aferę za
wyjaśnioną na tyle, żeby o niej opowiedzieć.
II
Czas akcji: od 5 listopada 1926 roku do 9 września 1939 roku. Miejsce akcji: kula ziemska. Od
Wenezueli do Afganistanu, od Indii Holenderskich do Kanady. Częściowo rzecz dzieje się w Polsce.
Ankietę personalną bohatera wypełnić nieco trudniej. Stan majątkowy w okresie niemowlęcym: 430
tysięcy złotych. Koligacje: z najpotężniejszymi dynastiami. Upodobania: jednostronne. Stan cywilny:
poligamista, przy czym wiele związków zawarł z członkami swej rodziny.
W życiorysie bohatera są, jako się rzekło, pewne fakty niedostatecznie wyjaśnione. Dzieje się tak
dlatego, że wszystkie dokumenty osobiste tyczące się jego życia otaczano najściślejszą tajemnicą,
nawet wobec bliskich krewnych. Dokumenty te przypuszczalnie nigdy nie byłyby ujawnione, gdyby
nie fakt, że ludzie, którym je powierzono, zbyt szybko uciekali i po prostu nie zdążyli ich zniszczyć lub
zabrać. W każdym razie bohater nasz żywot miał barwny i burzliwy, a przy tym wystawny i elegancki.
Zmarł młodo, lecz grobu jego daremnie byście szukali na jakimkolwiek cmentarzu. Jeżeli gdzie jeszcze
można odnaleźć dziś jego tropy, to w szwajcarskich, angielskich i amerykańskich domach bankowych.
A imię jego - SEPEWE.
Adres: Warszawa, ulica Wilcza 65, pierwsze piętro. Od dnia 8 września 1938 roku -- ulica Mazowiecka
9. Konto PKO nr 16930, konto BGK nr 1616. Adres telegraficzny: „Rudolf Mosse and Suppl.,
Warszawa.“ Telefon miejski 82340, telefon wojskowy 3421.
III
O świcie wpływa do portu Valparaiso niezgrabny, stary statek włoski „San Giuliano“. Pilot
podprowadza go pod molo, przy którym zatrzymują się statki z Europy. Na molo - różnojęzyczna
wrzawa. Obdarci tragarze nie wiedzą jeszcze, co przywiózł statek, lecz sądzą, że coś będzie można
zarobić. Spotyka ich jednak zawód. Policja rozpędza tłum i na molo wkracza kompania wojska.
Żołnierze odbierają z luków ładowni ciężkie, starannie zbite skrzynie i ładują je na samochody.
W południe „San Giuliano“ kołysząc się odpływa, aby zrobić miejsce następnemu. Jest to znowu
włoski statek „Monte Negro“. Znowu żołnierze wyładowują skrzynie. Tragarze buntują się. Wysyłają
delegację do kapitanatu portu. Dlaczego odmawia się im zarobku?
Makler portowy, señor Yesus Maria Miranda rozkłada ręce. Odmawia wyjaśnień. Wzgląd na
bezpieczeństwo republiki chilijskiej nie pozwala mu udzielić informacji. To jest przesyłka zamówiona
przez rząd.
Kiedy delegacja wychodzi, señor Miranda zasiada przy biurku i rozcina zapieczętowane listy
przewozowe. Zawartość skrzyń - karabiny, pistolety, amunicja. Nadawca frachtu - Compania da
exportaçao SEPEWE, Polonia.
- Dziwne - myśli señor Miranda - taki mały kraj, nienajbogatszy i nienajsilniejszy, a wywozi broń.
IV
Z drogi, panowie! Z drogi, kulisi! Wolny przejazd dla człowieka o długim nosie!
Major Floyar-Rajchman, polski attaché wojskowy w Tokio, nie może sobie odmówić przyjemności
przejechania się rykszą. Kto wie, kiedy znowu będzie w Szanghaju? Zresztą major naprawdę się
śpieszy. Jedzie na ważną konferencję.
Kiedy konferencja się kończy, major czuje się po trosze Metternichem, po trosze Talleyrandem.
Uczestniczył dziś w wielkiej transakcji. Armia chińska, dowodzona przez generała Czang Kai-szeka,
otrzymała za pośrednictwem SEPEWE ogromny transport broni. Trzy miliony sztuk amunicji
karabinowej, działka piechoty kal. 47 mm, granaty ręczne, bagnety... wszystko, co potrzebne. Firma
„Polish Trading Co.“ w Szanghaju sprzedałaby nawet samego marszałka, gdyby na niego reflektowano
w sztabie Czang Kai-szeka. „Polish Trading Co.“ jest bowiem ekspozyturą SEPEWE, a ten, jak
wiadomo...
- Panowie - powiada nagle pan Chen Yi, minister spraw zagranicznych - „przyjmujemy waszą ofertę
tylko pod tym warunkiem, że nie będziecie dostarczać broni również przeciwnikom rządu
nankińskiego...“
Tu właśnie zaczyna się misja dziejowa majora Rajchmana.
- Ależ ekscelencjo! - woła - ale skąd! „Czyż nie wiemy, jak wielkie znaczenie posiada bohaterska walka
pańskich oddziałów przeciwko komunizmowi? Czyż moglibyśmy czynić takie odstępstwa od naszych
zasad ideowych?“
I wróciwszy do Tokio, major Rajchman smaruje tajny raport do szefa. Zdania ujęte w cudzysłów
pochodzą z tego właśnie raportu. Nosi on datę 7 lipca 1931 roku i znajduje się w teczce II Oddziału,
oznaczonej sygnaturą R-24, dokument 354.
V
Jaśnie pan rozkazał obudzić się o dwunastej. Lokaj Fryderyk zatrzymuje się u drzwi sypialni. Jest za
trzy dwunasta, a jaśnie pan nie znosi nieporządku. Jaśnie pan często się gniewa i Fryderyk nie chce
narażać się na jego gniew.
Ogarnia spojrzeniem hall. Szczelne story nie przepuszczają najmniejszego hałasu. Zresztą ulica
Odyńca w ogóle nie jest zbyt hałaśliwa. Właśnie z tego względu Stefan Katelbach wzniósł sobie tutaj
tę willę.
Po śniadaniu jaśnie pan raczy zasiąść w fotelu i przejrzeć gazety poranne. Ach, nuda wieje z tych
niechlujnych szpalt. Zmarł z wyczerpania... strajk murarzy... wyeksmitowani na bruk... nowy podatek.
Dopiero w „Berliner Lokal-Anzeiger”, w „Paris-Soir“ zdarzają się ciekawsze rzeczy. Nowa premiera w
„Folies Bergères“ - trzeba będzie obejrzeć. Leni Riefenstahl w nowym filmie „Kochanek spod ciemnej
gwiazdy“. Akcje Schneidera wzrosły o dwa punkty. Korona szwedzka spadła w Zurychu.
Na Katelbacha czekają obowiązki. Zanim jednak uda się do gabinetu
Przed lustrem staje. Miny stroi:
Wzgardliwą. Dumną. Tajemniczą.
Sceptyczną. Dziką. Wszystko byczo.
Stan kasy sobie przypomina...
Konta w Zurychu i w Londynie...
A New York pies? All right. Nie zginie.
Katelbach nie zginie. Sekretarz przedstawia mu pocztę. Valparaiso donosi o przyjęciu transportu
broni; prowizję, zgodnie z życzeniem, przekazano do Banque de Suisse. Londyn informuje o nowym
typie karabinu maszynowego. Berlin - o specjalnej stali pancernej. Wyciąg z konta Deutsche Bank.
Jakieś prośby o wsparcie. Co jeszcze? List od pułkownika Czuruka. O, to ważne. Pułkownik Czuruk
prosi na konferencję jutro o piątej do Ministerstwa.
I nazajutrz o umówionej godzinie pod brzydki, szary gmach przy ulicy 6 Sierpnia podjeżdża
szaroniebieski „Opel-Kapitän“, znany tu dobrze wartownikom i oficerom dyżurnym. Trzaskają
drzwiczki. W wysoką bramę, której strzegą dwa kamienne lwy, wchodzi tęgawy człowiek w angielskim
burberry. Okazuje przepustkę niedbałym ruchem stałego bywalca.
W niegustownym, ciężkim gabinecie na drugim piętrze spotykają się dwaj faktyczni dyktatorzy
SEPEWE.
Pierwszy z nich, zasiadający za biurkiem, nosi binokle i mały, oksfordzki wąsik. Twarz ma pełną,
nalaną, włosy starannie przyczesane. To pułkownik inżynier Otton Czuruk, urodzony 16 stycznia 1887
roku w Antonówce, wyznania rzymskokatolickiego, żonaty. W latach 1912”914 dowodził kompanią
podoficerów Drużyn Bartoszowych. Obecnie jest szefem Biura Przemysłu Wojennego Ministerstwa
Spraw Wojskowych.
O drugim, siedzącym naprzeciw Czuruka, wiadomo tylko tyle, że urodził się 15 lipca 1891 roku,
nazywa się Stefan Katelbach, jest inżynierem i zarazem międzynarodowym handlarzem broni. Ten
małomówny człowiek, nie lubiący rozgłosu i dziennego światła, jest nieoficjalnym, ukrytym, lecz bez
porównania potężniejszym dyktatorem SEPEWE.
O czym mówią? Nie wiadomo i nigdy już wiadomo nie będzie. Takie rozmowy odbywały się bez
świadków i protokolanta.
VI
Czas wreszcie wyjawić, co zacz ów SEPEWE. Jest to instytucja, zajmująca się handlem bronią oraz
amunicją, działająca za wiedzą, zgodą i poparciem Ministerstwa Spraw Wojskowych. Początki jej były
skromne i niewinne, jeżeli pod niewinnością rozumieć drobne, mało istotne, a powszechnie
praktykowane kanciki. Ot, na przykład takie, że firma „Norblin, B-cia Buch i T. Werner” wysyła do
polskiego attaché wojskowego w Belgradzie, majora Grodzkiego, dyskretny list, w którym czytamy:
„Niniejszym oświadczamy, że w razie przyznania nam dostaw amunicji karabinowej dla SHS,
wypłacimy na ręce WPana 14 proc. od sum przez nas zainkasowanych...“
Albo gdy spółka akcyjna „Pocisk” proponuje temuż majorowi Grodzkiemu 10 proc. prowizji czyli,
mówiąc jaśniej, łapówki.
Albo gdy zakłady „Granat“ dają 5 tysięcy łapówki inżynierowi Wiśniowskiemu za wydanie oszukańczej
ekspertyzy o przydatności do celów bojowych sknoconej partii pocisków artyleryjskich.
To są naprawdę tuzinkowe szwindle, nad którymi szat rozdzierać nie trzeba, jako że zdarzały się na
tysiące. Ci, którzy je uprawiają, marzą o biznesie na większą skalę.
Oficjalne poczęcie SEPEWE nastąpiło dnia 25 czerwca 1926 roku między godziną 13 a 17 w sali obrad
X Departamentu MSWojsk., na poufnej konferencji w sprawie przemysłu zbrojeniowego. Ojcami
SEPEWE są ludzie, o których nadaremnie szukać można wzmianki w encyklopediach i słownikach
biograficznych, ludzie okryci tajemnicą i niechętnie mówiący o źródłach swych dochodów: Surzycki,
Janowicz, Kappes, Paschalski i Lipowski. W każdym razie zajmują odpowiednio wysoką pozycję
finansową, skoro zaproszono ich na poufną konferencję do MSWojsk.
Tych więc pięciu jeźdźców zbrojeniowej apokalipsy proponuje Departamentowi Uzbrojenia, że -
cytujemy za protokołem - „...przeciążone pracami instytucje wojskowe grono prywatnych
przedsiębiorców zastąpić może, podejmując się organizacji syndykatu zbytu i pośrednictwa“. Chodzi
więc tylko o formalności wstępne. Pięciu finansistów ma zaledwie skromne życzenia: żeby skarb
państwa udzielił im zaliczek i otworzył kredyt na łączną sumę miliona dolarów oraz żeby Ministerstwo
oddało do ich swobodnej dyspozycji pewną ilość wybrakowanego materiału wojennego z zapasów
mobilizacyjnych. Trzeba - jak to się mówi na Kercelaku - „rozfartować“ interes.
Władze wojskowe nie od razu wyrażają zgodę. Milion dolarów to nie przelewki, niełatwo będzie
wydębić od Sejmu zgodę na takie dziwne przedsięwzięcie. Decyzja zostaje odłożona do dnia zebrania
organizacyjnego.
Odbywa się ono dnia 5 listopada tegoż roku, między godziną 15 a 20. Ten moment uważać wypada za
oficjalne narodziny syndykatu. Zebranie organizacyjne SEPEWE - nazwa ta znaczy tyle co Syndykat
Eksportu Przemysłu Wojennego - odbywa się już nie w skromnych pomieszczeniach X Departamentu
MSWojsk., lecz w pewnym pałacyku na Krakowskim Przedmieściu. Tym razem krąg jego uczestników
jest szerszy. Doszedł jeszcze pan Stefan Katelbach, jako główna dramatis persona, a także:
Tadeusz Aleksander Karszo-Siedlewski, wielki przemysłowiec, członek rady nadzorczej
Zakładów Ostrowieckich i wiceprezes kartelu cukrowniczego, późniejszy radca Izby
Przemysłowo-Handlowej w Warszawie, współzałożyciel faszystowskiego Klubu 11 Listopada
tudzież prezes Warszawskiego Klubu Jazdy Konnej i wiceprezes Koła Przyjaciół Śródmieścia
m. st. Warszawy;
inżynier Jerzy Iwanowski, w swoim czasie kierownik placówki koncernu „Westinghouse
Electric“ w Petersburgu i Moskwie, później dyrektor niemieckiego koncernu „SiemensSchuckert“ na Chiny i Japonię;
inżynier Czesław Romuald Klarner, niegdyś minister przemysłu i handlu oraz skarbu, później
prezes Związku Izb Przemysłowo-Handlowych RP i prezes zarządu Zakładów Starachowickich,
prezes Polskich Kopalń Skarbowych, prezes Zakładów Azotowych w Mościcach i Chorzowie,
udziałowiec wielu koncernów i jeden z największych aferzystów, jakich ziemia polska wydała;
wreszcie rówieśnik Kronenbergów, Rotwandów i Lilpopów, prezes stu szalbierskich spółek -
Leopold Wellisz - oraz generałowie Puchalski i Bitner.
To są ludzie, z którymi można pertraktować. Władze wojskowe, a więc ówczesny szef „dwójki“
Pełczyński, kilku pułkowników z Departamentu Uzbrojenia i Wydziału Przemysłu Wojennego oraz
generał doktor Ferdynand Zarzycki - postanawiają udzielić nowopowstałemu syndykatowi kredytu
i zaliczek w łącznej wysokości 250 tysięcy dolarów, „poparcia moralnego“ i, zgodnie z życzeniem,
pewnej ilości materiałów stokowych z zapasów mobilizacyjnych.
Początki są więc zupełnie niewinne. SEPEWE zajmuje się sprzedażą różnej starzyzny zbrojeniowej,
gdyż rupieci nigdy u nas nie brakło. SEPEWE sprzedaje za granicę tzw. materiały stokowe, czyli
wybrakowane karabiny, jakieś zardzewiałe menażki, niewypały artyleryjskie itp. Okazuje się, że i na to
można znaleźć amatorów. Nie należy przy tym sądzić, że proceder ten nie jest dochodowy.
Oto przykład. W 1925 roku firma „Cerbst i Śliwczyński“ w Ossowej Górze koło Bydgoszczy zawiera
z wojskiem umowę na zakup popsutej amunicji i niewypałów. Płaci za nią 10 proc. wartości. Metale
kolorowe z łusek pozostawia sobie, a ołów sprzedaje niemieckiej firmie „Schaefer i Schael“ we
Wrocławiu. Tenże „Schaefer i Schael“ ołów przetapia w bloki i eksportuje do Anglii. Jednakże do
produkcji amunicji w Polsce potrzebny jest również ołów. Wobec tego firma „Cerbst i Śliwczyński“
zakupuje ołów w Anglii i... sprzedaje Departamentowi Uzbrojenia.
Takie szwindle zdarzają się na kopy, ale mimo to SEPEWE w pierwszym okresie swego istnienia nie
szkodzi bezpośrednio potencjałowi obronnemu kraju.
Lecz mijają miesiące, SEPEWE się rozrasta, zapuszcza korzenie, przynosi pierwsze zyski. A maksyma
Suzina, który powtarzał Wokulskiemu, że rubel rodzi rubla, ale milion jest prośny jak świnia i rodzi
miliony - jest stale aktualna. Po dwóch latach handlu starzyzną SEPEWE buntuje się. Może zresztą jest
to nie tylko bunt? Wypada bowiem zaznaczyć, że w ciągu tych dwu lat SEPEWE nawiązał liczne
kontakty przy okazji zawieranych za granicą transakcji.
Szczególnie dzielnie odznaczył się w tej materii generalny dyrektor handlowy SEPEWE, niejaki pan
Ludwik Zakrzewski - figura tak ciemna i podejrzana, że nawet Pełczyński powiada o nim w swoim
piśmie z 16 kwietnia 1927 roku: „Zakrzewski, człowiek, który ma lepkie palce“. Otóż tenże dyrektor
Zakrzewski zaczyna dokonywać jakichś bardzo dziwnych operacji. Tak np. podpułkownik Morawski,
polski attaché wojskowy w Berlinie, alarmuje 19 kwietnia 1928 roku szefa „dwójki” w ściśle tajnym
raporcie: SEPEWE sprzedał niemieckiej firmie „Steffen i Heymann“ 3 000 nowych karabinów! Co to
ma znaczyć? Dlaczego obchodzimy postanowienia wersalskie i dostarczamy broni wczorajszemu
okupantowi? Ale Pełczyński jest najwidoczniej zirytowany głupotą swego podkomendnego.
Prawdopodobnie udziela mu ostrej reprymendy, gdyż w następnym raporcie z 3 sierpnia Morawski
wyzbywa się jakichkolwiek wątpliwości. I to tak dalece, że daje nawet rady naczelnej dyrekcji
SEPEWE.
„Transakcje bronią w dzisiejszej dobie - powiada Morawski - są interesami nie całkiem prostymi
i nienagannymi pod względem politycznym jak i pieniężnym, tak, że lepiej nie mieszać w nie oficjalnej
firmy państwowej”.
W październiku 1928 roku pod naciskiem czujących niedosyt działaczy syndykatu odbywa się
konferencja, na której zapadają dalsze postanowienia co do losów SEPEWE. Postanowienia - jakby to
powiedzieć - deflorujące dotychczasową dziewiczą niewinność syndykatu. Oprócz Zakrzewskiego
i dyrektorów SEPEWE zasiadają na niej z ramienia MSWojsk.: generał Zarzycki, zastępca
I wiceministra, oraz szef Departamentu Uzbrojenia pułkownik Kazimierz Kieszniewski; szef wydziału
przemysłu wojennego podpułkownik Sokołowski; szef „dwójki“ pułkownik Tadeusz Pełczyński i szef
korpusu kontrolerów pułkownik Władysław Wielowieyski.
Ci właśnie ludzie podejmują decyzję, że SEPEWE nie będzie odtąd skazany na handel wybrakowanymi
resztkami. W zakres jego zainteresowań wejdzie teraz nowa broń i pełnowartościowa amunicja. „Nie
jest celowe popychać SEPEWE do handlu starzyzną“ - powiada major Januszewski ze Sztabu
Głównego. A protokolant notuje także: „podpułkownik Pełczyński jest za udzieleniem poparcia
SEPEWE“.
Nowy rozdział w dziejach syndykatu oznacza nie tylko przejście do wywozu nowej broni, lecz także
i wzmożenie tempa koncentracji. Z dwudziestu sześciu zakładów zrzeszonych w syndykacie w roku
1926 pozostaje po dwu latach ledwo trzynaście. Na razie jednak są to wyłącznie firmy prywatne.
VII
Pewnego dnia - ściśle biorąc jest to dzień 24 maja - w dosyć ponurym budynku przy Kurfürstendamm
nr 136 późno w nocy pali się światło. Spocony szyfrant ambasady polskiej w Berlinie kończy
kodowanie ostatnich zdań obszernej depeszy, którą podpułkownik Morawski koniecznie chce wysłać
jeszcze dziś - Dziwny człowiek - myśli szyfrant - cóż jego u diabła obchodzi, że paru kanciarzy zbija
forsę na dostawach broni?
A podpułkownik Morawski pisze tak: „Zgłosił się... dziś rano do mnie p. dr Knabe, reprezentant
niemieckiej firmy handlu bronią i amunicją, z listem od SEPEWE, przez który zostaje mi polecony
z prośbą o wizę do Polski... Z rozmowy z p. Knabe dowiedziałem się dopiero, że drugi transport broni
dla Afganistanu nie wychodzi z Niemiec, a jest zakupiony w Polsce i stamtąd wyrusza“.
Szyfrant ociera czoło. Pan doktor Knabe też, ale on siedzi właśnie w uroczym burdeliku na
Charlottenburger Chaussee i jeżeli wygląda na zmęczonego, to dlatego, że w jego wieku
poklepywanie pulchnej Ressi nie należy do najłatwiejszych zajęć. Co to się człowiek napracuje, żeby
wydać te głupie kilkadziesiąt tysięcy marek na rok! Doktor Knabe może sobie pozwolić na to i na co
innego. Nie na darmo jest najzdolniejszym agentem firmy „Benni i Spiro“.
Co to za firma, pytacie? Znowu wypada odrzec, że niewiele na jej temat wiadomo. Po długich,
mozolnych poszukiwaniach udało się ustalić, że jest to holding międzynarodowej szajki aferzystów
zbrojeniowych. Mieści się w Hamburgu, przy Adolphsbrücke nr 9/11. Ma swoich przedstawicieli
w szesnastu krajach europejskich i amerykańskich. Z firmą „Benni i Spiro“ liczą się „SchneiderCreusot“ i „Vickers“, a belgijska fabryka broni „Fabrique Nationale“ nazywa ich w korespondencji
„drogimi przyjaciółmi“. „Chers amis, nous avons reçu Votre lettre à...“ - tak zaczyna się list
wystosowany 11 maja 1927 roku z Liège do hamburskiej centrali „Benni i Spiro“. Odpis tego listu,
dostarczony przez podpułkownika Morawskiego, znajduje się w archiwach III Ekspozytury II Oddziału
Sztabu Generalnego. (W tym miejscu zaczyna się wielka afera szpiegowska, obfitująca w najbardziej
niezwykłe kradzieże dokumentów, przekupstwa, tajne radiogramy itp. sensacje.)
Czy „Benni i Spiro“ jest firmą niemiecką? I tak, i nie. Jedyną drukowaną wzmiankę na temat jej
działalności znaleźć można w pewnym wydawnictwie szwajcarskim, które natychmiast po ukazaniu
się zostało prawie w całości wykupione przez firmy zbrojeniowe i zniszczone bez żadnej zwłoki.
Dziwnym trafem zachował się w Polsce jeden egzemplarz tego wydawnictwa. Jest to książeczka
nieznanego autora pod tytułem „Einige Geheimnisse der internationalen Rüstungsindustrie“, Zürich
1936.1 Wynika z niej, że Theo Benni - to zniemczony Włoch, urodzony zresztą w Marsylii, a Mosche
Spiro - to gdański lub łotewski Żyd, który przed Rewolucją Październikową był agentem
petersburskich Zakładów Putiłowskich na teren Francji. O narodowości więc trudno mówić, jak
zresztą zawsze w przypadku handlarzy zbrojeniowych.
Firma „Benni i Spiro“ jest o tyle niemiecka, że działa w porozumieniu z oddziałem wywiadu
Ministerstwa Reichswehry, oczywiście za pełną zgodą i poparciem rządu Rzeszy. Ale jest jednocześnie
o tyle nieniemiecka, że:
posiada 21 proc. udziałów fabryk broni należących do luksemburskiego koncernu ARBED;
1 Niektóre tajemnice międzynarodowego przemysłu zbrojeniowego.
jest holdingiem belgijsko-francuskiej „Fabrique Nationale“;
posiada bliżej nie określoną ilość udziałów w szwedzkich zakładach zbrojeniowych „BoforsNobelkrut“ Vapenfabrik;
uczestniczy w podziale zysków angielsko-szwajcarsko-francuskiego trustu zbrojeniowego
„Hispano-Suiza“;
posiada 50 proc. udziałów w belgijskiej firmie „Edgard Grimard“, Armes & Munitions, Liège,
90, rue Louvreux;
posiada własną ekspozyturę w Gdańsku pod firmą „Diana“ Waffen-und Munitionsvertrieb,
Kassubischer Markt 17/20;
ma swój własny, niezależny holding we Francji, działający pod firmą „Louis Dieu & Cie“,
Armes, Munitions & Articles de Chasse, Paryż, 51, rue d’Hauteville;
wreszcie, że ma jakieś, trudne dziś do ustalenia, powiązania z samym Du Pontem w Stanach
Zjednoczonych.
Oczywiście „Benni i Spiro“, jako jeden z głównych działaczy międzynarodówki zbrojeniowej,
natychmiast zwraca uwagę na SEPEWE. O powstaniu tego syndykatu raportuje do Hamburga
przedstawiciel firmy „Benni i Spiro“ w Warszawie, niejaki Nanowski. Nic, co dzieje się na terenie
przemysłu zbrojeniowego, nie może ujść uwagi „Benni i Spiro“. Toteż już w początkach 1926 roku
firma chce wykupić wszystkie udziały SEPEWE. Ale polscy kanciarze też chcą coś zarobić. Odrzucają
propozycję „Benniego i Spiro“.
Jednakże Pełczyński, z wyjątkową gorliwością zajmujący się sprawami syndykatu, wie z góry, że zbyt
długo opierać się nie można. W raporcie do ówczesnego ministra spraw wojskowych, generała
Lucjana Żeligowskiego, pisze Pełczyński zupełnie otwarcie:
„Spiro stojąc na czele amerykańsko-europejskiego koncernu handlu bronią, jest faktycznym
monopolistą i SEPEWE prędzej czy później trafi do Spiro“.
Jakoż przewidywania Pełczyńskiego sprawdzają się co do joty. W skojarzeniu małżeństwa między
SEPEWE a „Benni i Spiro“ odegrał zasadniczą rolę znany nam już Katelbach. Był on w swoim czasie
praktykantem u samego sir Basilego Zacharowa, potentata zbrojeniowego. Właśnie na służbie u
Zacharowa, zruszczonego Greka, mówiącego po angielsku, żyjącego głównie we Francji i ożenionego z
Niemką, poznał Katelbach Mosche Spiro. W latach pierwszej wojny światowej pracowali obaj także u
„szarej eminencji“ wojującej Europy, włosko-austriackiego miliardera Camillo Castiglioniego. Rzecz
jasna, bez wspólnych zysków między takimi ludźmi o przyjaźni nie ma mowy. Podobno nawet
Zacharów miał do nich obu trochę pretensji o jakieś grube, nierozliczone nigdy tysiące dolarów. U
Castiglioniego poznali obaj Theo Benniego.
I ta przyjaźń, zadzierzgnięta w berlińskim hotelu „Adlon“, gdzie najczęściej rezydował Castiglioni,
a podbudowana zyskami z ruin, śmierci i zgliszcz - przetrwała lata wojny. Katelbach po wojnie
przeniósł się do Polski, Benni i Spiro założyli firmę w Hamburgu. Nic dziwnego, że kiedy powstał
SEPEWE, a „Benni i Spiro“ chciała zawładnąć jego działalnością, Katelbach należał do najgorętszych
zwolenników takiego rozwiązania. Zapewne dolegał mu zaściankowy, mimo wszystko, charakter
spekulacji w Polsce i chciał wypłynąć na szersze wody.
Lecz w tym okresie Katelbach nie miał jeszcze decydującego głosu w sprawach syndykatu. Główni
jego udziałowcy stanowczo sprzeciwili się koneksjom z Hamburgiem. Nanowski i Katelbach nie
ustawali w wysiłkach. Wreszcie, w 1928 roku, prawdopodobnie w maju, wysiłki zostają uwieńczone
powodzeniem. Generalny dyrektor handlowy syndykatu, Zakrzewski, jedzie wtedy do Genewy. Ślad
w ślad za nim podąża Nanowski. Odwiedza go w pokoju hotelowym i prosto z mostu oferuje grubą
łapówkę, żeby tylko Zakrzewski zgodził się na fuzję z „Benni i Spiro“.
Zakrzewski prosi o dzień do namysłu. Traf jednak chce, że w niewytłumaczalny sposób dowiaduje się
o propozycji Nanowskiego polski attaché wojskowy w Bernie, który przypadkowo przebywał w
Genewie. Ze wściekłością wysyła tajny radiogram do Pełczyńskiego. Ale Zakrzewski też nie jest
w ciemię bity. Z nie mniejszym oburzeniem raportuje do Pełczyńskiego, że chciano go przekupić.
Jego, człowieka czystego jak łza, prawego jak Salomon!
Sprawa jest na pozór przegrana. Nanowski zostaje przez centralę hamburską wyrzucony na zbity łeb
za pokpienie tak delikatnej misji. Reprezentantem „Benni i Spiro“ na Polskę zostaje właśnie doktor
Knabe, najzdolniejszy agent firmy. I tu następuje sensacja; w ciągu dwóch miesięcy Knabe dokonuje
tego, czego Nanowski nie mógł dokonać w ciągu dwu lat: doprowadza do skojarzenia SEPEWE z
„Benni i Spiro“, naturalnie nie bez wydatnej pomocy Katelbacha. A także, jak można się domyślać -
Pełczyńskiego. (Zastanawiająca jest w tym okresie najściślejsza współpraca „dwójki“ z syndykatem.
Nieraz nie można wręcz odróżnić, gdzie -kończy się „dwójka“ a zaczyna handel bronią. Sam
Zakrzewski był doświadczonym „dwójkarzem“. Pułkownik Englicht, w swoim czasie szef II Oddziału,
przeszedł później do Departamentu Uzbrojenia. Wielu oficerów tego Departamentu pracowało dla
odmiany w tzw. PAIH - Polska Agencja Informacji Handlowej - która zajmowała się zbieraniem na
Górnym Śląsku wiadomości wywiadowczych. Pułkownik Meyer, również przez pewien czas szef II
Oddziału, zasiadał przez dwa lata w Radzie Nadzorczej SEPEWE. W II Oddziale był nawet specjalny
oficer, niejaki kapitan Czerwenka, który zajmował się wyłącznie sprawami syndykatu.)
Skojarzenie odbywa się na bardzo dżentelmeńskich zasadach. „Benni i Spiro“ zadowala się tylko
skromnymi prawami pośredników i jeszcze skromniejszymi pięcioma procentami prowizji od
dokonanych transakcji.
Jest to zwrotny moment w dziejach syndykatu. Odtąd SEPEWE nie jest tylko „prywatnym zrzeszeniem
eksportowym“ kilkunastu polskich kapitalistów. Staje się teraz pionkiem na wielkiej mapie, wiszącej
w gabinetach światowego konsorcjum przemysłowców i handlarzy zbrojeniowych. SEPEWE wypływa
na szerokie wody i w żagle jego zaczynają dąć obce wiatry.
I handelek odchodzi aż miło. Dwa tysiące karabinów jedzie do Chile, milion sztuk amunicji (nawiasem
mówiąc, spartolonej) - do Argentyny. Delegat króla Hedżasu, pan Khabed Bey El Hakim zakupuje
sześć tysięcy karabinów i trzy miliony sztuk amunicji. Karabiny sprzedaje się po 17 dolarów za sztukę,
gdy na rynku międzynarodowym kosztują co najmniej 21 dolarów (później sprzedajemy po 11
dolarów). Sto sztuk amunicji karabinowej wyceniamy na 11 dolarów, gdy zwykła ich cena wynosi 13
dolarów 45 centów.
W roku 1936, który jest prawdziwie tłustym rokiem dla handlarzy broni, ceny polskiego uzbrojenia
spadają jeszcze znaczniej poniżej cen światowych. Tak np. ciężki karabin maszynowy starego typu fob
Gdynia kosztuje u nas 701 złotych i 50 groszy, podczas gdy przeciętna cena za podobny model na
rynku waha się w granicach półtora tysiąca. Ręczny karabin maszynowy kal. 7,92 mm wycenia się na
255 złotych i 40 groszy. Cena rynkowa – 900-1100 zł. Zachował się w archiwach dość znamienny
dokument na ten temat. Dnia 17 czerwca 1934 roku rezydent SEPEWE w Sofii, inżynier Władimir
Czlenow nadsyła do Warszawy pismo, w którym donosi, że emerytowany generał armii bułgarskiej
Nikiforow, zresztą dwukrotnie skazany za oszustwa przy dostawach wojskowych, proponuje
bułgarskiemu ministerstwu wojny sprzedaż znacznej partii amunicji karabinowej w cenie 1 644
lewów za 1 000 sztuk. SEPEWE reaguje natychmiast; Zakrzewski depeszuje do Czlenowa, aby
zaproponował Bułgarom taką samą amunicję, lecz w cenie 553 lewów za 1 000 sztuk. „Gdyby
Ministerium opierało się - czytamy w depeszy - proszę im dyskretnie dać do zrozumienia, że możemy
ich postawić w kłopotliwej sytuacji przez ujawnienie faktów naruszania traktatu z Neuilly”. Rzecz
w tym, że na zasadzie traktatu w Neuilly Bułgaria, jako dawny sojusznik Niemiec, mogła dokonywać
zakupów broni i rozbudowy potencjału wojennego wyłącznie za zgodą wszystkich sygnatariuszy.
Oczywiście rząd bułgarski nie przejmował się tymi zakazami. Pułkownik Witkowski, który bawił w
1933 roku z „kurtuazyjną“ wizytą w Bułgarii, złożył szefowi „dwójki“ tajny raport na ten temat. Podaje
w nim, że Bułgaria posłała 70 oficerów na przeszkolenie do Włoch, że wyżsi oficerowie sztabu
generalnego, pułkownik Bojczew i podpułkownik Krasnowski, odbywają trzyletni staż w Niemczech,
że wreszcie włoska fabryka „Caproni“ buduje w Kazanłyku fabrykę samolotów, a od Francuzów
zakupiono parę ton nitrogliceryny. Są to wiadomości wywiadowcze, ale SEPEWE nie zawaha się ich
ujawnić, jeżeli... Bułgarzy odmówią zakupu amunicji po niższej cenie, motywując odmowę raz
zawartym kontraktem! Nawet na Kercelaku rzadko się zdarzało, aby szantażem zmuszać kogoś do
zapłacenia taniej, a nie drożej.
Nic dziwnego, że przy takich cenach następuje wielki ruch w interesie. Indie Holenderskie zamawiają
trzy tysiące granatów ręcznych, Portugalia - milion sztuk nabojów karabinowych, Wenezuela - sto ton
dynamitu, nawet Boliwia zamawia broń, amunicję, granaty. Interes został „rozfartowany“.
Zastanawiające jest jednak, co korzysta na tym handlu „Benni i Spiro“? Czyżby firma była aż tak
wielkoduszna, że wystarcza jej skromne 5 proc. prowizji? Czyżby wyzbyła się ambicji
monopolistycznych, niezbędnych dla każdego szanującego się handlarza broni?
Nie, cudów nie ma, jak to się mówi. „Benni i Spiro“, już w parę miesięcy po zawarciu układu z
SEPEWE, zaczyna dokonywać o wiele zyskowniejszych transakcji. Pierwszą z nich jest właśnie afera
z karabinami dla Afganistanu, o której raportuje w cytowanym meldunku podpułkownik Morawski.
„Benni i Spiro“ sprzedała Afganistanowi polskie karabiny w imieniu SEPEWE, lecz poza plecami
SEPEWE. Po prostu zainkasowała forsę na swój rachunek, a nabywcę skierowała do Polski, żeby sobie
odebrał zakupioną broń. Jest to niesłychane oszustwo, ale „Benni i Spiro“ nie boi się - takie sprawy
nie wypływają na forum parlamentów ani nie stają na wokandach międzynarodowych trybunałów
rozjemczych. A może SEPEWE nie podobają się takie praktyki? Wobec tego won z rynków, które
zdobyliście dzięki firmie „Benni i Spiro“!
SEPEWE i Wydział Przemysłu Wojennego w milczeniu znoszą oszustwa swych hamburskich kumpli.
Znoszą je przez dwa lata. Ale wreszcie miarka się przebiera. Polski attaché wojskowy w Tallinie,
podpułkownik Sztabu Generalnego Stanisław Kara, filozof z wykształcenia i „dwójkarz“ z zawodu,
wykrada z estońskiego ministerstwa wojny pewien nieco przedawniony, niemniej nadzwyczaj
ciekawy dokument. Specjalny kurier przywozi go do Warszawy, ale że Pełczyński jest właśnie
nieobecny, kurier doręcza dokument komuś mniej zorientowanemu w kulisach gospodarki
zbrojeniowej Rzeczypospolitej. Ten ktoś - nie wiadomo dziś, kto to był - urządza wokół
wykradzionego dokumentu straszliwą wrzawę. Oto tekst dokumentu, przełożony z niemieckiego:
REPUBLIKA ESTOŃSKA
SZEFOSTWO INTENDENTURY
Wydział Uzbrojenia
12 listopada 1928 roku
Nr 165/S
Rewel
Do
Firmy
„Benni i Spiro“
Hamburg
Adolphsbrücke 9/11
W odpowiedzi na ofertę Panów z dnia 3 XI br. komunikuję, iż estońskie Ministerstwo Wojny
zgadza się za pośrednictwem firmy Panów i na warunkach przez Panów podanych zakupić
4 950 karabinów angielskich RE mod. 1914 znajdujących się, według oferty Panów, w Polsce.
J. Lepp,
major szef wydziału
To jest w istocie dziwna sprawa. Karabiny angielskie RE mod. 1914 zostały przez armię polską
zakupione w angielskiej fabryce Remingtona na wyposażenie jednostek piechoty. Zapłacono za nie
gotówką i jeszcze nie zdążono rozpakować skrzyń, gdy z Departamentu Uzbrojenia nadeszła
szyfrowana depesza do magazynu uzbrojenia, że karabiny należy natychmiast odesłać z powrotem,
tylko nie do Anglii, a do pewnej północnej stacji pogranicznej. Nikt wówczas tego nie rozumiał, ale
zastanawianie się nad decyzjami kierownictwa armii nie należy na ogół do zadań wojska, toteż
karabiny zapakowano i wysłano zgodnie z rozkazem.
I teraz nagle wychodzi na jaw haniebne oszustwo. Za karabiny MSWojsk. zapłaciło Anglikom:
4 950 sztuk × 16 dolarów i 85 centów = 83 407 dolarów 50 centów;
natomiast „Benni i Spiro“ zainkasowała za te karabiny:
4 950 × 11 dolarów 5 centów = 54 697 dolarów i 50 centów,
następnie potrąciła sobie 5 proc. prowizji, czyli
2 734 dolary i 87 centów,
po czym zwróciła do skarbu polskiego
51 962 dolary i 63 centy.
Mówiąc inaczej, Polska wydała na zakup karabinów 83 tysiące dolarów, następnie zostały one
sprzedane przez „Benni i Spiro“ i w rezultacie do skarbu państwa wróciło niecałe 52 tysiące dolarów.
Łączna strata wyniosła więc 31 444 dolary i 87 centów. Wynika stąd, że cena karabinów
sprzedawanych przez SEPEWE jest mniej więcej o 6 dolarów na sztuce niższa niż cena karabinów
zagranicznej produkcji.
- Jak to się działo - zapytacie - że zagraniczna firma mogła bez wiedzy państwa sprzedawać zakupione
przez skarb karabiny? Kto i dlaczego zgodził się na to?
Niestety, nie potrafimy na to pytanie odpowiedzieć. Ktoś tam ze Sztabu Generalnego musiał nieźle
zarobić na dolarach, które firma „Benni i Spiro“ zainkasowała bez żadnego kłopotu. Wystarczyła po
prostu informacja, że Polska zakupiła transport karabinów Remingtona, oraz wywarcie
odpowiedniego nacisku na czynniki wojskowe. Jak to się jednak działo - o tym kroniki milczą.
Gdyby wykradziony przez Karę dokument trafił do rąk Pełczyńskiego, prawdopodobnie i to
złodziejstwo przeszłoby bez większego echa. Tym razem jednak Pełczyński nie mógł nic poradzić:
Skandal wybuchł i na konferencji SEPEWE w listopadzie 1929 roku większość udziałowców zażądała
rozwiązania umowy z „Benni i Spiro“. Któż im każe dzielić zyski z jakimiś niemiecko-włoskożydowskimi kanciarzami? Dwu tylko było oponentów: Katelbach i Pełczyński. Motywują, że umowa
z firmą szeroko znaną na rynkach światowych da polskiemu eksportowi broni większe możliwości niż
działanie w pojedynkę. Ale pozostali spekulanci nie przyjmują tego argumentu do wiadomości.
„Benni i Spiro“ przetarła już szlaki na rynki zbrojeniowe świata.
Zostaje podjęta uchwała o rozwiązaniu umowy z „Benni i Spiro“. Że przez trzy prawie lata firma miała
wgląd we wszystkie tajemnice zbrojeniowe armii polskiej? O, to drobnostka. To się zdarza. Zresztą,
powtórzmy za panem Paschalskim: „Spiro był firmą niemiecką, nie sowiecką“. Pewno. Niemcy to nie
wróg. Co prawda monachijski włóczęga Adolf Hitler nie jest jeszcze dyktatorem Niemiec, ale przyjaźń
z Niemcami już kwitnie.
Na tejże konferencji podjęto jeszcze jedną uchwałę, przełomową w dziejach syndykatu. Zostają do
niego włączone państwowe zakłady zbrojeniowe, których na przełomie lat dwudziestych
i trzydziestych powstaje coraz więcej, zresztą ku niezadowoleniu prywatnych przemysłowców. Odtąd
SEPEWE, zachowując szyld prywatnego zrzeszenia eksportowego, staje się instytucją półoficjalną. Od
tej pory w jego mętnej wodzie ryby będą coraz grubsze.
Na początku były pieniądze. Były zresztą w środku i na końcu. Przyznać jednak trzeba, że na początku
- mniejsze.
VIII
Tu słowo wyjaśnienia o tak zwanym „państwowym“ przemyśle zbrojeniowym. W roku dwudziestym
siódmym jest on jeszcze w zalążku, ale w latach trzydziestych nabierze poważniejszego znaczenia.
W jaki sposób powstają te zakłady? Państwo wykupuje je od prywatnych kapitalistów. Metody tego
wykupu scharakteryzować można na paru przykładach.
Oto rembertowska fabryka „Pocisk“, założona krótko po pierwszej wojnie przez paru kanciarzy
i obliczona od początku na grube zyski.
Dzięki grubym łapówkom i „chodom“ w Departamencie Uzbrojenia „Pocisk“ uzyskuje monopol na
dostawy amunicji dla wojska. Rozpoczyna wówczas dwa rodzaje produkcji: jeden na eksport i drugi
dla armii polskiej, który charakteryzuje się coraz gorszą jakością. W roku 1930 amunicja z „Pocisku“
jest w znacznej części zupełnie niezdatna do użytku. Inspektor armii generał Kazimierz Fabrycy
stwierdza w tajnym raporcie do Piłsudskiego, że 30 proc. amunicji w ogóle nie nadaje się do
zastosowania, gdyż łuski są zbyt wielkie i nie wchodzą do komory nabojowej, a część amunicji
przeważnie nie działa po spuszczeniu iglicy. MSWojsk. postanawia „uzdrowić“ sytuację i wykupić
udziały fabryki. Ponieważ właściciele się opierają, MSWojsk. płaci za akcje podwójną cenę i sprawa
jest załatwiona, przybywa nowe „przedsiębiorstwo państwowe“. W 1938 roku udział państwa wynosi
w nim „już” 90 proc.
Szeroko też znany jest przykład „fabryki lotniczej“ w Białej Podlaskiej2
. Jej właściciel, niejaki baron
Rozenwerth-Różyczka, po nieprawdopodobnych matactwach zarobił na 70 hektarach piasku i paru
skleconych z desek budach - prawie 3 miliony złotych. Departament Aeronautyki zaś zapłacił za nią,
łącznie z zaliczkami dla Rozenwertha, odszkodowaniem dla „Skody“ (która wykupiła PWS) i kosztami
budowy oraz uruchomienia fabryki - prawie jedenaście milionów złotych tj. co najmniej dwa i pół raza
więcej niż rzeczywiście fabryka była warta. Rzecz jednak znamienna, że już po kilku latach, w 1938
roku, w spisie aktywów państwowych figuruje tylko 64 proc. kapitału państwowego w PWS. Kto ma
pozostałe 36 proc.? Związek Polskich Przemysłowców Lotniczych. Jednym z działaczy ZPPL jest baron
Rozenwerth-Różyczka.
Jeszcze bardziej pouczająca jest historia Stoczni Gdyńskiej, nie należącej wprawdzie do SEPEWE aż do
1939 roku, niemniej stanowiącej dość poważny obiekt przemysłu wojennego, gdyż w niej
dokonywano drobnych napraw polskich jednostek pływających (wielkie naprawy przeprowadzane
były w stoczniach szwedzkich i niemieckich). Była ona własnością kilku zagranicznych, głównie
niemieckich i angielskich, spółek przemysłowych: „Zieleniewski, Fitzner i Gamper“, Königshütte,
Laurahütte i „Starachowice“. W lipcu 1928 roku kapitaliści ci nadesłali do Ministerstwa Przemysłu i
Handlu pismo, w którym grożą, że jeżeli natychmiast nie dostaną dotacji państwowej - stocznię
zamkną. Wybucha popłoch i ministerstwo natychmiast udziela im 3 300 000 zł dotacji, ot tak, lekką
rączką, bez żadnych zobowiązań z ich strony, bez niepotrzebnej gadaniny i zbędnych dyskusji.
W lipcu 1932 roku historia powtarza się znowu, gdyż taka zabawa bardzo się właścicielom Stoczni
Gdyńskiej podoba. Tym razem minister przemysłu i handlu, Zarzycki, wysyła tajne pismo do
Piłsudskiego, że stoczni zamknąć nie można, bo Polska zostanie zupełnie bez możliwości remontów
swych jednostek morskich. Piłsudski akceptuje pismo Zarzyckiego i stocznia otrzymuje... 10 milionów
zł dotacji. Ale w zamian za dotacją MSWojsk. żąda udziałów i otrzymuje je bez trudu, bo stocznia jest
nierentowna, przestarzała, źle usytuowana. Przez następne lata państwo pcha w stocznię ciężkie
pieniądze, wreszcie w 1938 roku udział państwa wynosi „już“ 74,5 proc. Kto posiada pozostałe 25,5
proc.? Königshütte, Laurahütte ... a mówiąc po prostu -- Flick, Harriman, Giesche. Co nie przeszkadza
Składkowskiemu obwieścić gromko, że Polska ma własny, państwowy przemysł stoczniowy.
Takimi drogami powstawały „państwowe“ zakłady zbrojeniowe. Trudno nie używać cudzysłowu,
skoro w większości z nich ciągle reprezentowany był obcy kapitał, skoro płacono za nie ceny
wielokrotnie przewyższające wartość i skoro wreszcie powstawanie tych „państwowych“ placówek
odbywało się od przypadku do przypadku, od oszustwa do oszustwa.
W drugiej połowie lat trzydziestych powstają wprawdzie zakłady zbrojeniowe całkowicie zbudowane
za pieniądze państwowe i figurujące w spisach jako stuprocentowa własność skarbu państwa. Ale, jak
zobaczymy dalej, nawet one służyły interesom nie kraju, a interesom zagranicznych koncernów.
Kapitał zagraniczny położył łapę na wszystkim, cokolwiek działo się w zakresie obronności Polski.
Faktu tego nie zmieniały szyldy i pieczątki. Głównym dyspozytorem polskiego przemysłu obronnego
był od 1926 roku i pozostał aż do końca obcy, w dużej mierze niemiecki, kapitał finansowy.
Wróćmy jednak do SEPEWE.
Tajne!... ostrzega napis na okładce. Biuletyn specjalny Ministerstwa Spraw Zagranicznych nr 10 z dnia
1 października 1935 roku zawiera informacje, które powinny pozostać w tajemnicy. Zawiera jedyną
charakterystykę SEPEWE, jaka kiedykolwiek ukazała się oficjalnie. O syndykacie mówi się w Polsce
bardzo mało, a właściwie nic. Nie znajdziecie o nim wzmianki w diariuszach sejmowych ani
w sprawozdaniach Najwyższej Izby Kontroli. W prasie - zaledwie trzy czy cztery króciutkie, nic nie
mówiące artykuliki. Żywot naszego bohatera okryty jest szczelną, nieprzeniknioną tajemnicą.
Co wywozi SEPEWE w latach trzydziestych? Wszystko, co jest niezbędne dla uzbrojenia armii. Działa,
karabiny, pistolety, bagnety, samoloty, celowniki i synchronizatory lotnicze, czołgi, wojskowe
przyrządy optyczne, a nade wszystko amunicję. Miejcie cierpliwość jeszcze do dwu cyfr. Pierwsza, to
łączna wartość wywozu w latach 1926 - 1935. Wynosi ona przez dziewięć lat:34 472 634 złote.
Natomiast przez następne lata (1935 - 1939) wywóz osiąga:
86 656 632 złote
W ciągu trzynastu lat istnienia syndykat wywiózł więc z Polski broni i amunicji na sto dwadzieścia
jeden milionów złotych, nie licząc zamówień, których nie zdążono zrealizować. (Warto dla
porównania dodać, że wywóz broni ze Stanów Zjednoczonych wyraża się w latach 1930 - 1939 sumą
dolarów, która po przeliczeniu na złote wynosi około 320 milionów złotych.)
I trzeba koniecznie dodać, że przytoczone tu cyfry wywozu są niepełne, fragmentaryczne. Można
przypuszczać, że były znacznie wyższe. Czy są podstawy do takiego przypuszczenia? Owszem, są.
Zachował się na przykład w archiwum tajny bilans obrotów syndykatu za rok 1933. Można z niego
odczytać, że w roku tym sprzedano broni i amunicji na łączną sumę 25 904 589 złotych, w tym
materiałów stokowych na 5 671 738 złotych, broni zaś nowej na 20 232 851 złotych. Niestety, jest to
bilans tylko za jeden rok, ale pozwala on się domyślać, że cyfry podane w biuletynie MSZ wielokrotnie
różnią się od faktycznych.
Krótko mówiąc, Polska była czwartym po USA, Anglii i Niemczech eksporterem amunicji i szóstym
z rzędu eksporterem broni w świecie. Powtórzmy jeszcze raz: wywozimy więcej amunicji niż na
przykład Francja, a w eksporcie broni dorównujemy Szwecji, czyli ustępujemy tylko największym
potęgom przemysłowym Zachodu. Warto i to podkreślić, że im bliżej wojny z Niemcami, tym więcej
wywozimy uzbrojenia... Nie, nie bez powodu MSZ opatruje swój biuletyn ukośną, niebieską krechą,
nie bez powodu odbija go w numerowanych egzemplarzach, przeznaczonych wyłącznie do
wiadomości adresata.
X
Z początkiem lat trzydziestych SEPEWE, wyzwolony ze spółki z „Benni i Spiro“, dokonuje wielkiego
zrywu. Pęcznieją jego konta. Umacnia się pozycja finansowa. Rośnie tajemna wszechwładza.
Równolegle z tym następują zmiany organizacyjne w wojskowej gospodarce zbrojeniowej. Wydział
Przemysłu Wojennego zmienia się w Biuro Przemysłu Wojennego, a jego szefem zostaje pułkownik
Czuruk, człowiek nieobcy tłustym prowizjom i rozumiejący znakomicie „ekspansywne tendencje“
wybitnych działaczy przemysłu polskiego.
Całokształt gospodarki zbrojeniowej koncentruje się w rękach generała inżyniera Aleksandra
Litwinowicza. Znakomity to fachowiec od dostaw wojskowych, o których w przystępie szczerości
napisał kiedyś Piłsudski, że „są dogodnym polem dla wszelkich nadużyć, jeżeli kierują nimi ludzie
dosyć przemyślni“. Litwinowicz jest ponad wszelką wątpliwość człowiekiem „przemyślnym“. Już w
Legionach wkręcił się do intendentury, osiągając wcale wysokie stanowisko zastępcy szefa
intendentury komendy głównej Legionów. Przez pewien czas, po kryzysie beniaminowskim,
zmuszony był oderwać się od tłustego połcia i zająć się mniej na pozór popłatną robotą w wywiadzie
POW. Ale i ta robota opłaciła mu się w późniejszych latach. Wkrótce zostaje szefem intendentury
dowództwa „Wschód“, później szefem Departamentu Intendentury MSWojsk., szefem Departamentu
Przemysłu Wojennego (departament ten istniał bardzo krótko), dowódcą okręgu korpusu, wreszcie -
II wiceministrem spraw wojskowych i szefem administracji całej armii. „Dwójka“ pamiętała o swych
komilitonach.
Ten stosunkowo mało znany człowiek, mający szerokie znajomości w kołach prywatnego przemysłu,
jest panem gospodarki wojskowej. I prowadzi ją ku uciesze i korzyściom zagranicznych monopoli. On
to forsuje Czuruka na szefa przemysłu wojennego, on zawiera i akceptuje haniebne umowy
z zagranicznymi koncernami, on wreszcie... ale o tym później.
Raz na rok odbywa się walne zgromadzenie udziałowców SEPEWE. Dziwne to zgromadzenie.
Syndykat obraca grubymi milionami, a na sali... ledwo kilkunastu ludzi.
To, oczywiście, nie przeszkadza. Tych kilkunastu ludzi reprezentuje wszystkich udziałowców. Prezes
Zarządu, pułkownik Czuruk, ma honor bronić interesów Państwowej Wytwórni Prochu, Państwowej
Wytwórni Amunicji, Państwowej Wytwórni Uzbrojenia i - rzecz prosta - Biura Przemysłu Wojennego.
Podpułkownik inżynier Apolinary Żebrowski, zastępca szefa Departamentu Uzbrojenia, reprezentuje
także czynniki wojskowe. Pułkownik Henryk Abczyński, zastępca Rayskiego - dwie firmy na raz:
Państwowe Zakłady Lotnicze i Zrzeszenie Polskich Przemysłowców Lotniczych. Podpułkownik
Kazimierz Meyer - Państwowe Zakłady Inżynierii i „Ursus“.
Oprócz tego w skład syndykatu wchodzą następujące firmy: Bank Gospodarstwa Krajowego;
Belgijskie Zakłady „Boryszew” SA; Polskie (tylko w nazwie) Zakłady Chemiczne „Nitrat“; Polskie
Zakłady Optyczne; Przemysł Metalowy „Granat“; „Norblin, B-cia Buch i T. Werner“; Zakłady
Ostrowieckie SA; Stowarzyszenie Mechaników Polskich z Ameryki; Fabryka Motorów „Perkun“; Wł.
Paschalski SA; Towarzystwo Starachowickich Zakładów Górniczych.
Spis jest przydługi, ale w dalszym ciągu odegra on zasadniczą rolę. Albowiem - żeby jeszcze raz uciec
się do cytatu - „spółżyły w kazirodztwie wiecznym banki braterskie i siostrzane, akcje cioteczne
i stryjeczne, akcje-kuzynki, akcje-szwagry, firmy-synowe, firmy-teście...“
Od strony zaś organizacyjnej administracja syndykatu przedstawia się następująco:
Zarząd: Prezes - pułkownik Otton Czuruk. Wiceprezesi - Czesław Klarner i Tadeusz Karszo-Siedlewski.
Sekretarz - podpułkownik Stanisław Witkowski. Członkowie - Stanisław Dzierżanowski, delegat
„Norblina“; Wacław Szulc, delegat „Granatu”; Zygmunt Rakowicz, delegat Państwowej Wytwórni
Prochu. Delegaci do Zarządu - podpułkownik dyplomowany Józef Sierosławski ze Sztabu Głównego,
major Aleksander Rojszyk z Kierownictwa Zaopatrzenia Uzbrojenia oraz radca Stanisław Geyer z
Państwowego Instytutu Eksportowego.
Komisja Rewizyjna: Zygmunt Wolski, Zdzisław Górski, Leonard Możdżeński, Józef Weber.
Dyrektorami w różnych okresach są: Ludwik Zakrzewski, Władysław Sokołowski, Kazimierz Zarębski.
SEPEWE był w zasadzie państwowo-prywatnym zrzeszeniem eksportowym. Tak przynajmniej
przewidywał jego statut. Oficjalnie rzecz biorąc, syndykat podlegał Ministerstwu Spraw Wojskowych.
Ale były to tylko pozory. W gruncie rzeczy całym syndykatem trząsł obcy i rodzimy kapitał prywatny.
Na 19 członków syndykatu było:
7 fabryk państwowych,
4 fabryki z polskim kapitałem prywatnym,
8 fabryk z kapitałem obcym (niemieckim, francuskim, angielskim, amerykańskim,
szwajcarskim i belgijskim.)
Tak wyglądała prawda.
XI
W końcu 1928 roku gospodarce światowej przybywa jeszcze jeden kartel. Tym razem jest to bardzo
osobliwa umowa, zawarta pomiędzy trzema największymi producentami amunicji i materiałów
wybuchowych - amerykańskim „Du Pontem“, angielskim Imperial Chemical Industries i niemieckim IG
Farbenindustrie. Te trzy gigantyczne trusty, bądź same, bądź przez swe holdingi, kontrolują 68 proc.
produkcji amunicji świata kapitalistycznego, a trudno o nich powiedzieć, aby dotąd żyły ze sobą
w zgodzie. Umowa jednak dochodzi do skutku i to po niezbyt długich pertraktacjach. Co robić,
messieurs, na wojnę w najbliższym czasie nie zanosi się, na śmiercionośny towar popyt ostatnio nieco
zmalał - po cóż się kłócić, lepiej zawrzyjmy ze sobą porozumienie.
Rzeczywiście zostaje ono zawarte. Przewiduje ustalenie jednolitych cen na amunicję wszelkich
kalibrów i materiały wybuchowe wszelkiego przeznaczenia, a także - co jest bardzo ważne -
przewiduje podział rynków zbytu. „Du Pont“ uzyskuje prawo wyłączności na całym kontynencie
amerykańskim. ICI - na rynkach Imperium Brytyjskiego i w zachodniej Europie z wyjątkiem Niemiec.
IG Farben dostaje rynki na wschód od Renu tudzież Daleki Wschód.
Amunicyjna sielanka trwa mniej więcej trzy lata i strony są zadowolone. Ale właśnie wtedy, gdy
sytuacja międzynarodowa zaczyna się nareszcie zaostrzać, gdy wybucha wojna w Chinach, hitlerowcy
dochodzą do władzy, a Benito Mussolini krzyczy o „imperium rzymskim“ - wtedy na
zagwarantowanych umową kartelową rynkach amerykańskich i angielskich pojawia się nagle
nieoczekiwany konkurent - Polska. Jest to na domiar konkurent trudny do wyparcia. Sprzedaje
amunicję po zadziwiająco niskich cenach, nie boi się dumpingów, a ponieważ oferuje równocześnie
broń - wiele państw Bliskiego Wschodu i Ameryki Łacińskiej woli kupować u SEPEWE niż
u przedstawicieli „Du Ponta“ czy ICI.
(Że SEPEWE mógł sprzedawać broń i amunicję po tak niskich cenach - temu dziwić się nie należy.
Państwo łożyło ogromne sumy na rozwój i utrzymanie syndykatu. SEPEWE był zadłużony w BGK na
sumę wielu milionów złotych. Natomiast Państwowy Instytut Eksportowy asygnuje pokaźne sumy na
utrzymanie placówek zagranicznych SEPEWE, zwłaszcza na wynagradzanie przedstawicieli syndykatu.
Krótko mówiąc, z kieszeni polskiego podatnika dopłacano zagranicznym i rodzimym kapitalistom, aby
zechcieli eksportować ze swoich fabryk na terenie Polski broń i amunicję, których nigdy armia polska
nie miała pod dostatkiem. A nie chodzi już o „starzyznę“, nie, syndykat wywozi nowiutką broń
i doskonałą amunicję!)
W 1935 roku SEPEWE jest już prawdziwą zmorą kartelu. Występuje pod anonimową wywieszką
„prywatnego zrzeszenia eksportowego“, więc trudno wywierać bezpośredni nacisk na rząd polski.
Kartel próbuje dogadać się z Polakami. W styczniu 1935 roku zjawia się w Warszawie specjalny
wysłannik Imperial Chemical Industries, niejaki Robins, ale dyrektor SEPEWE, Sokołowski, przyjmuje
go chłodno i odrzuca propozycję współpracy.
Sytuacja jest coraz bardziej groteskowa. SEPEWE ma swoje przedstawicielstwa w trzydziestu pięciu
krajach, z czego trzynaście w krajach amerykańskich i jedenaście w strefach zastrzeżonych dla
Brytyjczyków. Co robić z tym fantem?
W marcu 1935 roku zostaje zwołane w Berlinie posiedzenie rady kartelu. Doktor Hill, delegat „Du
Ponta“ do rady, wygłasza przemówienie wstępne, z którego wynika, że na razie konkurencja polska
nie jest aż tak groźna, jeżeli jednak będzie ona się rozwijać w dotychczasowym tempie, może
w pewnym stopniu zagrozić interesom kartelu, zwłaszcza przez podrywanie cen na rynkach. Sześć
dolarów na karabinie to nie jest wcale bagatelna różnica, jeżeli w grę wchodzą dziesiątki tysięcy
sztuk. Przedstawiciel ICI, którego nazwiska nie udało się ustalić, popiera zdanie Hilla.
Ale cóż sądzi doktor Hermin, reprezentant IG Farben w radzie kartelu? Doktor Hermin skłonny jest
uznać alarmy szanownych przedmówców za przedwczesne i przesadzone. Ta cała Polska jest zbyt
małym i parszywym kraikiem, żeby miała grozić światowemu kartelowi zbrojeniowemu. Doktor
Hermin jest zdania, że należy przejść do następnego punktu porządku dziennego, to znaczy do
sprawy dostaw amunicji na kontynent afrykański. Nie był on dostatecznie uwzględniony w umowie
o podziale rynków, a właśnie zanosi się tam bodaj na jakieś grubsze działania wojenne.
Amerykanin i Anglik są zaskoczeni. Z jakich powodów Hermin lekceważy SEPEWE? Obaj zaczynają
nagle coś podejrzewać - ale co? Faktem jest, że SEPEWE ma stosunkowo najmniej swoich ekspozytur
na terenach przyznanych koncernowi IG Farben, lokuje się natomiast głównie w strefach angielskich
i amerykańskich. Czyżby...?
Doktor Hermin zachowuje stoicki spokój. Wypowiedział swoje zdanie i nie dodaje nic ponadto. Rada
kartelu jest bardzo, bardzo zaniepokojona. Najwidoczniej Hermin coś ukrywa, ale co, na miły Bóg, co?
I my też nie możemy odpowiedzieć na tę wątpliwość. W tym miejscu tropy się urywają, zarówno
pisane, jak i mówione. Nieprzenikniona ciemność okrywa tę dziwną sprawę. Można jednak podkreślić
kilka szczegółów, mających zapewne jakiś związek ze stanowiskiem IG Farben wobec SEPEWE.
Jak wiadomo, pod koniec lat dwudziestych IG Farben staje się absolutnym monopolistą niemieckiego
przemysłu chemicznego, zresztą nie tylko chemicznego. Między innymi IG przejmuje w swe
posiadanie wielką fabrykę amunicji i materiałów wybuchowych Deutsche Dynamit AG.
I teraz potrzebna jest chwila uwagi, aby nie zgubić się w skomplikowanej sieci wzajemnych powiązań.
Deutsche Dynamit AG jest niemiecką filią „Bofors-Nobelkrut“ Vapenfabrik. Ta z kolei ma udziały dwu
innych niemieckich fabryk zbrojeniowych: Deutsche Munitions- und Waffenfabrik oraz Rheinmetall
AG. Nici więc wszystkich trzech fabryk prowadzą z jednej strony do IG Farben, z drugiej do Boforsa.
Tymczasem generalnym pełnomocnikiem handlowym Boforsa na teren Niemiec, a więc instytucją
sprzedającą wyroby DMWF i Rheinmetall jest... „Benni i Spiro“. Tu właśnie na całe nieszczęście tropy
się urywają. Ale trudno doprawdy przypuścić, aby firma „Benni i Spiro“ bez żadnego sprzeciwu
przyjęła wypowiedzenie umowy przez SEPEWE. Można iść o sto przeciw jednemu, że zmieniła tylko
formę swych kontaktów z syndykatem, jeszcze bardziej ją zakamuflowała, ograniczyła do grona
możliwie najwęższego. I prawdopodobnie działała w porozumieniu z IG Farben, o czym zresztą będzie
dalej.
Kim są ci ludzie z najściślejszego grona? Oprócz Zakrzewskiego i Kappesa jest paru nowych. Oto oni:
inżynier Leonard Możdżeński, w swoim czasie zastępca kierownika polskiej misji zakupów
wojskowych w Paryżu, od 1927 roku wicedyrektor i prokurent spółki „Pocisk”, zaś od 1933
roku dyrektor Departamentu Morskiego w Ministerstwie Przemysłu i Handlu;
inżynier Zbigniew Arndt, jedna z szarych eminencji syndykatu - człowiek, o którym niewiele
wiadomo;
niejaki Wolff, dyrektor lub wicedyrektor handlowy firmy Norblin;
inżynier Wawrzyniak, patrz Arndt;
Jan Herse, brat znanego w Warszawie modniarza Bogusława, człowiek o bardzo
nieustalonych źródłach dochodu;
pastor Machlejd, właściciel fabryki cukierniczej na rogu Wroniej i Chłodnej, trochę amator
łatwych zysków, trochę ryzykant, a po trosze i spekulant.
Trudno oczywiście twierdzić, że wszyscy tu i poprzednio wymienieni ludzie brali udział w kontaktach z
„Benni i Spiro“. Być może nawet nie o wszystkich posunięciach syndykatu wiedzieli. Ale fakt faktem,
że stanowili wąskie gremium decydujące w dużej mierze o polityce syndykatu.
Jeden jest tylko człowiek, o którym można powiedzieć z całą pewnością, że swych kontaktów z „Benni
i Spiro“ nie przerwał bynajmniej po wypowiedzeniu umowy przez SEPEWE. Jest to Katelbach. Jego
stosunki z niemieckimi handlarzami broni są znane nie tylko nam, wiedzieli o nich doskonale również
agenci ICI oraz „Du Ponta“. Kiedy Katelbach pod koniec 1935 roku przyjeżdża do Genewy, tamtejszy
rezydent „Du Ponta“, bodajże nazwiskiem Mathews, prosi go o rozmowę. Jeżeli wolno wnioskować
z raportu polskiego attaché wojskowego, który znów zainteresował się przedmiotem rozmowy,
Katelbach odmówił wszelkich informacji na temat wpływu IG Farben na „Benni i Spiro“, a więc
pośrednio na SEPEWE. Rezydent „Du Ponta“ opuścił pokój Katelbacha po kwadransie, najwidoczniej
w bardzo złym humorze. Ostatni trop, który mógł Anglików i Amerykanów zaprowadzić do źródeł
dziwnej obojętności doktora Hermina - rozwiał się.
Lecz co, u licha, z tym Katelbachem? W ciągu paru zaledwie lat urósł z tuzinkowego szakala na
dorodną hienę, na potentata, który ośmiela się pertraktować z dynastią Du Ponta jak równy
z równym.
XII
Kim jest Katelbach? Niewiele na ten temat wiadomo, mimo że był to człowiek dosyć znany
w warszawskich kołach przemysłowych. Dzieje rodu Katelbachów osłonięte są trudną do
przeniknięcia tajemnicą. Brat Stefana, Tadeusz, późniejszy senator, był przez dłuższy czas dyrektorem
Instytutu Spraw Narodowościowych i na jego chwałę zapisać należy, że z jego to inicjatywy rząd
sanacyjny zaczął stosować faszystowskie metody wobec Ukraińców i Białorusinów, zanim Hitler
doszedł do władzy. Tadeusz Katelbach publikuje zresztą książkę „Niemcy współczesne wobec
zagadnień narodowościowych“, w której z uniesieniem podkreśla „dalekowzroczność“ niemieckiej
polityki w tej kwestii.
Ale sam Stefan Katelbach? Mgłą tajemnicy osłonięty jest wczesny okres jego działalności, kiedy to
pracuje jako agent Basilego Zacharowa. Wiemy o nim, że miał dom w Warszawie, w pobliżu placu
Narutowicza, komfortową willę na ulicy Odyńca, udziały w kinie „Atlantic” i „Napoleon“, że był
tęgawy, postawny, nosił szkła. Że posiadał prywatny samolot turystyczny, jacht, bojer, willę w
Orłowie. Unikał rozgłosu tak dalece, że nie zamieścił nawet o sobie skromnej notatki biograficznej
w wydawnictwie „Czy wiesz, kto to jest“. Umarł w Kanadzie kilka lat temu.
Co się jednak tyczy działalności handlowej Stefana Katelbacha, to wiadomości są więcej niż skąpe.
W swoim czasie, oprócz działalności w SEPEWE, był właścicielem fabryczki, która zajmowała się
produkcją... szpulek do nici. W dość tajemniczy sposób wszedł do sławetnego „syndykatu drutu
i gwoździ“, zajmującego się wszystkim, tylko akurat nie drutem i gwoździami. W związanej z tym
syndykatem firmie „Gokkes“ szybko zajął stanowisko prezesa, już w okresie swej działalności w
SEPEWE. Nigdy zresztą formalnie nie należał do gremium SEPEWE i działał w ukryciu.
Jeżeli już mowa o firmie „Gokkes“, warto może wspomnieć o pewnej dość ciemnej aferze Katelbacha.
Otóż firma pod nazwą „Gokkes w Polsce“ była filią holenderskiej firmy „N. V. Handelmaatschappij S.
Gokkes Jr.“ mieszczącej się w Hadze przy Vondelstraat nr 1 i zajmowała się bliżej nie określonym
„pośrednictwem handlowym“ Miała ona zlecone przedstawicielstwo SEPEWE na Holandię, a także -
co dość trudno wytłumaczyć - na Kolumbię i Argentynę. Przedziwnym zbiegiem okoliczności „Gokkes“
ma w Polsce, oprócz swej jawnej filii, także... specjalnego przedstawiciela, którym jest właśnie
Katelbach. Łączy on więc w swoich rękach zarówno funkcje prezesa polskiej ekspozytury firmy
„Gokkes“, jak i jej specjalnego przedstawiciela. On między innymi za pośrednictwem
reprezentowanej przez siebie firmy sprzedaje Holendrom serię dział 75 mm i granatników 46 mm
za... węgiel, na którego brak na ogół Polska nie cierpiała. Ale to jest szwindel tuzinkowy. Ciekawsza
jest tzw. afera Laskaridesa.
Panajotis Laskarides, znany grecki kombinator i hochsztapler, pełnił funkcje przedstawiciela SEPEWE
w Teheranie. Pod koniec 1938 roku przyjechał on do Warszawy, ale incognito, unikając za wszelką
cenę rozgłosu. Zatrzymał się w pensjonacie na Brackiej pod nazwiskiem Basilei Manassis, co
oczywiście zwróciło uwagę policji. Po co ta konspiracja? Okazało się rychło, że Laskarides miał
powody, aby nie nawijać się przed oczy władzom SEPEWE. Chciał on po prostu zakupić w Polsce
większy transport trotylu dla sobie tylko wiadomych celów. Mógł i powinien zawiadomić o tym
centralę syndykatu, to należało do jego obowiązków. Ale SEPEWE płacił mu widocznie zbyt małą
prowizję od transakcji, wobec czego Laskarides zwrócił się bezpośrednio do Katelbacha. Transakcja
doszła do skutku. Poważny transport polskiego trotylu został zakupiony dla... Holandii przez polską
ekspozyturę firmy „Gokkes”. W dwa dni później centrala haska przysłała do SEPEWE rozliczenie
handlowe, w którym o zakupie trotylu nie ma ani słowa. Wybucha skandal. Sokołowski alarmuje
„dwójkę“, ale sprawa zaraz cichnie. Ostatecznie, czy Katelbach musi się koniecznie tłumaczyć z każdej
transakcji? Chciał po prostu zarobić do spółki z Laskaridesem parę tysięcy „na boku”, poza
syndykatem. Któż mu tego zabroni?
To właściwie wszystko, co wiemy o działalności Katelbacha poza syndykatem. Znamy jeszcze cyfrę
234 tysięcy złotych, która figuruje na jego prywatnym koncie w 1938 roku. Ale chodzi tu tylko o konto
w polskim banku, a Katelbach ma konta w kilkunastu bankach zagranicznych, więc i ten szczegół jest
tylko fragmentaryczny.
Natomiast jego rolę w SEPEWE znamy dość dobrze, właśnie dzięki dokumentom zachowanym
w archiwach. Katelbach jest faktycznym dyktatorem SEPEWE, mimo że nie piastuje w syndykacie
żadnej oficjalnej funkcji, a niektórzy członkowie rady w ogóle ledwo go znają. Katelbach jest
człowiekiem, z którego zdaniem liczą się w sposób zasadniczy wszyscy wodzireje armii od Czuruka i
Litwinowicza poczynając, a na Stachiewiczu, Kasprzyckim i Sosnkowskim kończąc.
Inżynier Stefan Katelbach, jedna z najbardziej tajemniczych i ciemnych figur reżimu, jest człowiekiem,
który ma więcej do powiedzenia w sprawach uzbrojenia armii niż 75 generałów i 405 pułkowników,
w tym 259 dyplomowanych. Tylu ich bowiem jest na dzień 1 stycznia 1939 roku.
XIII
A więc wywozimy. Wszystko, wszędzie, za każdą cenę i w każdych okolicznościach. Do antypodów
i do sąsiadów. Pod równik i Zwrotnik Koziorożca. Wszędzie, gdzie się da.
Właśnie, gdzie się da... Małe słówko, a duża rzecz. Daje syndykat gdzie może i ile może, aby
przeforsować wywóz polskiej broni i amunicji. Archiwa SEPEWE są wprost niewyczerpane, jeśli idzie
o pisemne dowody na udzielone łapówki. Jest to w gruncie rzeczy bardzo zabawna lektura, rzadko się
bowiem zdarza spotkać dowody łapownictwa tak wysoko postawionych osób, jak prezydent czy zgoła
król. A takie dowody są, że się tak wyrazimy, na kopy. Oto kilka z nich.
Dnia 21 marca 1934 roku na zamku królewskim w Bukareszcie odbywa się nader interesująca
rozmowa, w której udział bierze ze strony rumuńskiej Jego Królewska Mość Karol II, zaś ze strony
polskiej - poseł RP w Bukareszcie Mirosław Arciszewski oraz attaché wojskowy poselstwa, sławetny
pułkownik Kowalewski, wyrzucony w swoim czasie z attachatu moskiewskiego za szpiegostwo
antyradzieckie.
Pan Kowalewski ma, jak to się mówi, łeb do interesów. Jest prezesem dość dziwnej instytucji pod
nazwą „Polromania“, która zajmuje się regeneracją zużytej amunicji, z tym, że starą amunicję
dostarcza SEPEWE, a poprawioną odbiera armia rumuńska. Odbiera - i odstawia z powrotem do
arsenałów, gdyż tak się jakoś składa, że poprawiona amunicja zaledwie w 5-7 procentach nadaje się
do użytku. Krzepiąca ta zabawa trwa przez osiem lat, ponieważ Kowalewski wie, gdzie i ile trzeba
posmarować. Dopiero w 1933 roku nowy rząd rumuński, widać niedostatecznie ułagodzony
szeleszczącym argumentem, rozwiązuje „Polromanię“; SEPEWE zapisuje ten fakt na rachunek strat.
Kowalewski nie zamierza oczywiście rezygnować. Nie udało się z amunicją, może się uda z maskami
gazowymi? Wiadomo przecież w Europie, że od czasu afery firmy „Protekta“ nie masz lepszych
kanciarzy w dziedzinie masek przeciwgazowych niż Polacy, szczególnie w mundurach wyższych
oficerów.
Podczas więc owej rozmowy z Jego Królewską Mością, Arciszewski i Kowalewski oferują sprzedaż dla
armii rumuńskiej 150 000 sztuk masek pgaz. (Nawiasem mówiąc, cała armia polska jest w roku 1934
wyposażona w 4 560 masek.) Król Karol rozpromienia się! No, tak, on reflektuje, tylko... „Przyznam
się Panom - powiada - że nie mam pieniędzy...“ Tak Kowalewski uwiecznia w swym raporcie
dyskretną propozycję króla. Wielokropek również pochodzi od niego.
Rzecz prosta, nie idzie o pieniądze na zakup masek, wszyscy to doskonale rozumieją. Idzie - jakby to
powiedzieć - o łapówkę. „Król słynie tutaj - pisze w dalszym ciągu Kowalewski - z dobrego serca, ale
i z tego, że chętnie bierze rozmaite prezenty, nie wyłączając czeków. Myślę, że możemy pójść utartą
drogą, lecz załatwić to trzeba dyskretnie“.
Tak i załatwiono. W bilansie SEPEWE za rok 1934 figuruje w dziale „Rumunia” wydatek w wysokości
10 tysięcy złotych opatrzony dość przejrzystym określeniem: „koszty handlowe - zawarcie umowy na
dostawę masek pgaz“.
„Koszty handlowe” nie zostały wyrzucone w błoto. Przyjaźń polsko-rumuńska rozkwitła, afera
z maskami udała się w zupełności (do dnia wybuchu wojny dostarczono ich 350 sztuk), a Jego
Królewska Mość dostał swoje parę tysięcy lei na potrzeby pani Lupescu. Obie strony były bardzo
szczęśliwe.
Poselstwo RP w Bukareszcie ma na swym koncie jeszcze niejeden tuzin takich machlojek wobec
kochanego sojusznika, ale przypatrzmy się dla odmiany, jak za przyczyną SEPEWE rozwijało się
łapownictwo na północy.
Kwitło ono przede wszystkim na Łotwie. W archiwach „dwójki“ znajduje się osiem pękatych teczek na
temat afer łotewskich. Przyznać wypada, że w dziedzinie pobierania łapówek korpus oficerski Łotwy
bije chyba wszelkie rekordy, nie ujmując należnych zasług oficerom estońskim ani litewskim.
W zamierzchłych czasach początków SEPEWE przedstawicielem syndykatu na kraje bałtyckie był
pewien emerytowany generał carski nazwiskiem Nikoła Lebiediew. Jak przystało na reakcyjnych
generałów na emigracji, Lebiediew (nawiasem mówiąc bliski kompan sławetnego barona Ungerna)
pracował dla wszystkich poważniejszych wywiadów Europy. Jak wynika z obszernego elaboratu na
jego temat, w roku 1921 miał proces o współpracę z wywiadem angielskim, w roku 1923 -
z wywiadem niemieckim, w roku 1924 - o oszustwa przy dostawach wojskowych, wreszcie w 1926 -
ponownie o kontakty z wywiadem niemieckim. Bogowie jedni wiedzą, jak z tego wszystkiego potrafił
się wygrzebać, chociaż wiadomo, że ówczesną Temidę łotewską do westalek zaliczyć trudno.
Otóż generał Lebiediew w okresie swojej pracy w charakterze przedstawiciela SEPEWE naciągnął
syndykat na „sumkę” 25 000 złotych, które podobno były potrzebne na łapówki dla wyższych
oficerów. W roku 1934 przyjechał do Rygi nowy, energiczny polski attaché wojskowy w krajach
bałtyckich, podpułkownik Andrzej Liebich. Stwierdził niezwłocznie, że wyłudzone przez Lebiediewa
pieniądze nie zostały wydatkowane zgodnie z przeznaczeniem i poszły po prostu do jego prywatnej
kieszeni. Liebich zawiadomił II Oddział, ten zaś zażądał od SEPEWE natychmiastowego zwolnienia
Lebiediewa. Tak się też stało. 18 stycznia 1934 roku Zarębski podpisuje pismo do „dwójki“, w którym
zawiadamia, że Lebiediewa zwolniono.
Powstaje więc problem, komu oddać przedstawicielstwo. Jest to gratka nie lada, toteż Liebich dzień
w dzień śle do szefa raporty z rozmów, jakie odbywa z rozmaitymi amatorami tłustego połcia. Główną
figurą jest we wstępnej fazie rozmów niejaki pułkownik Raud, były attaché wojskowy w Warszawie i
Bukareszcie, człowiek znający nieźle kulisy polskiej gospodarki zbrojeniowej. Jego „koszty handlowe“
wynoszą, o ile można się zorientować, 4 tysiące złotych. Raud organizuje spotkanie Liebicha
z wyższymi oficerami łotewskiego sztabu generalnego: z szefem sztabu, generałem Hartmanisem,
szefem zaopatrzenia, generałem Ruszkiewicem oraz dowódcą pułku czołgów, pułkownikiem
Grossbatsem. Wszyscy ci dżentelmeni oświadczają, że jedynym przedstawicielem SEPEWE, który
będzie się cieszył ich poparciem, może być firma „Franz Krull, Aktiengesselschaft“. Nazwa jest
niemiecka, gdyż i firmę finansuje niemiecki bank w Hamburgu. Wypada dodać, że firma „Franz Krull“
nazywała się w swoim czasie Oficerskie Towarzystwo Ekonomiczne, do której to nazwy komentarze
są zbyteczne. Trzej wymienieni oficerowie gorąco popierają kandydaturę „Franza Krulla“, gdyż -
prosimy o dyskrecję - sami zasiadają w zarządzie tej firmy...
Liebich przyrzeka, że ich oferta będzie rozpatrzona. Konferencję tę opisuje obszernie w tajnym
raporcie do swego szefa. „Firma Krull - pisze Liebich - czyli Oficerskie Towarzystwo Ekonomiczne ma
tu nieco nadwerężoną sławę, jako instytucja biorąca łapówki...“. Ale w Warszawie nie budzi to
niczyjego obrzydzenia. Liebich otrzymuje polecenie z „dwójki“ i SEPEWE, aby podpisać umowę.
Aliści w przededniu tego doniosłego aktu u pomocnika attaché, niejakiego kapitana Radomskiego,
pojawia się wysoki oficer sztabu generalnego Łotwy, generał Rotberg. Jest oburzony, dotknięty i
zaniepokojony. Oświadcza Radomskiemu, że on, Rotberg, użyje wszelkich wpływów, aby nie dopuścić
do podpisania umowy z Krullem. Firma o tak zaszarganej hipotece, banda kanciarzy i oszustów, nie
może otrzymać przedstawicielstwa SEPEWE. Jeżeli Polacy mimo to umowę podpiszą, dowie się o tym
prasa i generał Ulmanis osobiście.
To skutkuje. Liebich znowu wysyła sążnisty raport do Warszawy. Prasa jak prasa; zawsze, jak powiada
Składkowski, można jej gębę zatkać; gorszy jest Ulmanis, naczelny dowódca armii. Powszechnie
wiadomo, że jego grupa konkuruje z Oficerskim Towarzystwem Ekonomicznym, a w takiej
konkurencji w środkach się nie przebiera. Liebich wszakże ma i na tę trudność sposób. Zapytuje
uprzejmie, czy pan generał Ulmanis i pan generał Rotberg mają może jakiegoś godniejszego
kandydata na przedstawicielstwo SEPEWE? Oczywiście. Jest to mianowicie stocznia Liepajas Kara
Ostas Darbnicas w Libawie, a w szczególności pan Kerpe, dyrektor tej stoczni i szwagier Ulmanisa.
W Warszawie zapada więc decyzja naprawdę salomonowa: SEPEWE będzie miał na Łotwie dwa
przedstawicielstwa: firmę „Franz Krull“ i stocznię libawską. Wilk będzie syty i owca - jeżeli piękne to
porównanie jest na miejscu - zupełnie cała.
Nie warto już wdawać się w dalsze losy tych dwu przedstawicielstw. „Koszty handlowe“ związane
z ich utrzymaniem są wyjątkowo pokaźne. Nie mogły być zresztą inne, gdy za podpisanie umowy na 5
tankietek TK-S (cena jednej tankietki - 47 826 złotych bez transportu) „Franz Krull“ otrzymuje 5
tysięcy złotych „gratyfikacji“, a stocznia libawska - 4 400 zł. Ulmanis zresztą rozzuchwalił się
niesłychanie w późniejszych latach, gdy został prezydentem, a SEPEWE dostarczał broń do Hiszpanii.
Jego afery łapówkarskie przechodzą wówczas wszelkie precedensy. Ale to już jest rozdział sam dla
siebie.
Niesposób także pominąć, skoro już mowa o łapówkach, jugosłowiańskiego wiceministra spraw
wojskowych generała Terszibaszića. Pierwszy raz wziął on od ówczesnego attaché w Belgradzie,
majora Grudnia, łapówkę w wysokości 6 500 złotych za zawarcie z SEPEWE kontraktu na dostawę
samolotów w zamian za tytoń. Było to w grudniu 1933 roku. Suma kontraktu opiewała wówczas na
prawie dwanaście milionów dinarów. W rok później Terszibaszić zainkasował następną łapówkę za
umowę na 76 000 zapalników czasowych FM-15, licencję na ich produkowanie oraz 70 ton prochu
nitroglicerynowego. W 1936 roku historia powtórzyła się znowu, tym razem w związku z dostawą
samolotów, prochu i dział. SEPEWE, aby utrzymać się na rynku jugosłowiańskim, zawarł wówczas
umowę clearingową na sumę 860 tysięcy franków szwajcarskich, opiewającą na pięć lat. Polska miała
dostarczać uzbrojenie, Jugosławia - tytoń. I to bez uwzględniania wahań koniunktury na rynku
tytoniowym, bez bonifikat, bez liczenia się z nadmiernymi zapasami importowanego tytoniu w
Polsce...
Afera Terszibaszića i związanego z nim szefa sztabu, generała Stojanovića, skończyła się w 1938 roku.
Pierwszy został za łapownictwo aresztowany i postawiony przed sąd, drugi - zwolniony ze stanowiska.
Tym potknęła się noga. Ale przedstawiciel SEPEWE w Belgradzie, Tadeusz Szpręglewski, uniósł głowę
cało i coś tam grosiwa w zanadrzu. Centrala nie miała do niego widocznie zaufania, gdyż po
aresztowaniu Terszibaszića Szpręglewski został zwolniony. Taki to już los łapowników.
Im bliżej wojny, tym ruch w interesie bardziej się wzmaga. Syndykat zakłada sobie nowe
przedstawicielstwo w Egipcie (firma „Cicureal & Co“, Aleksandria, 12, rue Chérif Pacha), w Wenezueli,
Hondurasie, Singapurze... Owocnie działa przedstawicielstwo w Meksyku. Dnia 4 czerwca 1936 roku
tamtejszy attaché wojskowy, major Niewęgłowski, nadsyła do „dwójki“ szyfrowaną, ściśle tajną
depeszę, w której czytamy:
„Katolicy Meksyku, bardzo popierani przez papieża, szykują powstanie. Prosili Włochy o broń;
Mussolini odmówił, gdyż sam broń kupuje. Wskazał na Polskę“.
A skoro sam Benito wskazał, Polska raźno się bierze do dzieła. W ciągu sześciu miesięcy SEPEWE
sprzedaje do Meksyku 4 000 karabinów, 6 000 karabinków, 250 lekkich karabinów maszynowych, 100
ciężkich karabinów maszynowych, 75 000 granatów, 7 milionów sztuk nabojów karabinowych i
800 000 sztuk nabojów pistoletowych. Jest to wszystko zupełnie nowa, w Polsce wyprodukowana
broń. W początkach 1937 roku SEPEWE pośredniczy także w sprzedaży 100 dział japońskich dla
rebeliantów meksykańskich, sprowadza im z Francji ckm-y Chauchat, a dodatkowe 100 ton trotylu
sprzedaje niemal za dwie trzecie ceny.
Zresztą, aby wielkiemu duce nie stała się krzywda, SEPEWE dozbraja także faszystowskie Włochy.
Dnia 14 maja 1936 roku konsul polski w Trieście Stanisław Dygat nadsyła pismo, w którym informuje,
że Włochom ze zrozumiałych względów jest od zaraz potrzebna większa partia amunicji karabinowej,
mianowicie 35 milionów sztuk. W zamian za nią duce gotów jest ofiarować znaczną partię... starych
karabinów, przestarzałych już, zapewne z okresu bitwy pod Magentą i wycofanych z uzbrojenia.
SEPEWE godzi się na tę transakcję. Trzydzieści pięć milionów nabojów odjeżdża z Polski do Włoch.
Polski udział w podboju Abisynii nie ogranicza się tylko do dyplomatycznego poparcia.
W roku 1938 za pośrednictwem attaché wojskowego w Lizbonie, podpułkownika Kędziora, SEPEWE
sprzedaje Portugalii dwanaście samolotów i 4 miliony sztuk amunicji karabinowej i artyleryjskiej.
W tymże roku zastępca dowódcy broni pancernych, pułkownik Kopański, wyraża zgodę na sprzedanie
Bułgarom i Jugosłowianom serii czołgów 7-TP, a Departament Aeronautyki ze swej strony popiera
wywóz myśliwców P-26. Dnia 18 marca 1938 roku Peru zakupuje od SEPEWE 24 działka kal. 37 mm
plus 24 tysiące nabojów do nich oraz 12 działek kal. 40 mm plus 24 tysiące nabojów do nich.
W styczniu 1939 roku firma „Daugs & Cie.“ w Berlinie, o której Sokołowski w piśmie do Czuruka
wyraża się jako o „stałym kliencie i zaprzyjaźnionym współpracowniku“, zakupuje od SEPEWE 50
działek kal. 37 mm i 11 dział kal. 100 mm.
Wywozimy, wywozimy... Rośnie wywóz, rosną obroty, rosną zyski. Byle handel szedł!
XIV
Właściwie wszystko wygląda niezbyt tragicznie: wywozimy, dostajemy dewizy, zdobywamy uznanie
w świecie, pokrywamy nawet - jak powiada cytowany biuletyn MSZ - „nieuchronne braki wynikające
z nierentowności przemysłu obronnego“.
Lecz tu właśnie zaczyna się cała sprawa. Dla kogo przemysł zbrojeniowy jest nierentowny? Dla
„Norblina“, „Boryszewa“, Zakładów Ostrowieckich? To po cóż w takim razie zajmują się tym
przemysłem? Idzie tu po prostu o to, że hasło „nierentowności“ jest magicznym zaklęciem, które
otwiera prywatnym kapitalistom drogę do sezamu - skarbu państwa. Bank Gospodarstwa Krajowego
aż do 1936 roku pcha w syndykat mnóstwo pieniędzy pod pozorem „utrzymania stanu posiadania
w polskim przemyśle obronnym“. To sformułowanie, zaczerpnięte z tajnego memorandum Czuruka,
zawiera co najmniej cztery kłamstwa.
Po pierwsze, przemysł zbrojeniowy jest w tym okresie daleki od bankructwa. Ale cóż szkodzi
takiemu na przykład „Granatowi“ otrzymać z BGK dotację na zwiększenie produkcji? Cóż
szkodzi zakładom „Pocisk“ wziąć lekką rączką kilkadziesiąt tysięcy?
Po wtóre, - bynajmniej nie chodzi tu o polski przemysł obronny, ale głównie o polskie filie
zagranicznych koncernów.
Po trzecie, - cała ta afera ma niewiele wspólnego z obronnością kraju, ponieważ jest tylko
odnogą jeszcze większej, jeszcze bardziej zakamuflowanej mafii międzynarodowych
handlarzy bronią.
I po czwarte wreszcie, finansowanie SEPEWE przez państwo ma na celu nie „utrzymanie przy
życiu“ wytwórni uzbrojenia, lecz przysporzenie im kolosalnych, nadzwyczajnych zysków.
Katelbach i pozostałe szare eminencje z SEPEWE powołały syndykat do życia i czerpią z niego
dochody w niezwykle prosty sposób: pobierają po prostu prowizję od każdej transakcji zawartej
z zagranicą. Wysokość prowizji jest różna. Przy sprzedaży broni dla Chile wynosi ona 18 proc.,
w kontraktach z Hedżasem i Indiami Holenderskimi - „tylko“ 4 proc. W każdym razie są to sumy
pozwalające panu Katelbachowi na wcale a wcale wystawne życie. Tym. bardziej, że dzięki swym
stosunkom z zagranicznymi handlarzami bronią pobiera on również prowizję od uzbrojenia
sprowadzanego z zagranicy.
XV
- Zaraz, zaraz - powiadacie - co to ma znaczyć? Więc Polska równocześnie wywozi i przywozi broń
i amunicję.
Oczywiście. Przecież armia musi być koniec końców w coś uzbrojona. Wobec tego sprowadzamy na
przykład lotnicze uzbrojenie pokładowe z Anglii, od „Vickersa”; natomiast do Afganistanu, Persji,
Turcji i Rumunii wywozimy podobne karabiny maszynowe, wyprodukowane w Polsce. Może to się
chociaż opłaca? Nie, zupełnie nie. Za angielskie km lotnicze płacimy 2 344 zł, natomiast swoje
sprzedajemy po 1 501 zł. Na domiar nabywcy płacą nam często nie dewizami, lecz tym, co akurat
mają pod ręką, bo SEPEWE zgodzi się na wszystko. Estonia ofiaruje więc nam szmaty i makulaturę,
Bułgaria - olejek różany, Turcja - tytoń i owoce. A Polska nic, tylko wywozi a wywozi...
Znamienny pod tym względem jest tajny raport polskiego chargé d’affaires w Atenach, Zygmunta
Wierskiego, z dnia 10 sierpnia 1934 roku. „Pozwalam sobie nadmienić - pisze Wierski - że w obecnych
warunkach zdobycie w Grecji większego zamówienia na broń bez zakupu tytoniu uważam za
wykluczone. Ministrowi Kondylisowi zależy na tym i z przyczyn wyrachowania politycznego, ponieważ
producenci tytoniu finansowali mu dotychczas większą część kosztów kampanii wyborczej“.
SEPEWE gotowe jest płacić nawet za kampanię wyborczą w Grecji i przyjmować tytoń za nowoczesne
uzbrojenie.
Co więcej, SEPEWE wywozi również... czołgi, chociaż stan polskiej broni pancernej był niewiarogodnie
zły. Jak to się dzieje? Po prostu zakupuje się czołgi, dajmy na to, we Francji u „Renaulta“, oczywiście
za państwowe pieniądze, po czym te same czołgi sprzedaje się np. Bułgarii lub Estonii. Pieniądze -
niestety, trzeba zwrócić do skarbu państwa, zbyt jawnie kraść nie można, ale przy tej transakcji, tak
na pozór niewinnej, zachodzi pewne zjawisko: wzrasta suma obrotu SEPEWE. A to jest bardzo ważne,
ponieważ SEPEWE wypłaca swoim udziałowcom ok. 10 proc. premii od łącznej sumy obrotu. Nauka
szwindli „Benni i Spiro“ w las nie poszła.
Tak więc. jeżeli w 1933 roku obrót wyniósł prawie 26 milionów złotych, to do podziału pozostało
2 600 tysięcy złotych. Niezła sumka! Z tego znaczną część dostają panowie Katelbach i Zakrzewski,
a reszta przypada na dziesięciu prywatnych udziałowców. Przedsiębiorstwa państwowe premii nie
otrzymują, ponieważ nawet z trybuny senatu książę Radziwiłł grzmi na „złowrogi etatyzm“, czyli
wtrącanie się państwa w wolną i sielankową sferę prywatnej inicjatywy.
Ach, proszę księcia, któż tam myśli o wtrącaniu się? Książę raczy się mylić!...
XVI
O zakrojonym na taką skalę eksporcie broni i amunicji niewielu ludzi w Polsce wiedziało. Dziś nawet
cyfry te budzą najwyższe zdumienie i nieraz po prostu wyglądają niewiarogodnie. Czy Polska, z jej
ustawicznym wleczeniem się w ogonie ekonomiki europejskiej, z jej stałym zastojem przemysłowym
i gospodarczym mogła rzeczywiście zajmować aż tak eksponowaną pozycję na rynkach
zbrojeniowych, gdzie przecież rządziły potężne międzynarodowe mafie?
Pomijając już nasze domysły co do globalnej wartości wywiezionego uzbrojenia, stwierdzić wypada,
że mimo całą niewiarogodność tej sytuacji Polska rzeczywiście była potęgą więcej niż średniej
wielkości w zakresie handlu bronią. Tak mówią fakty i dokumenty. Szczególnie w drugiej połowie lat
trzydziestych mieliśmy rozbudowany, nowoczesny i na ogół sprawnie pracujący przemysł zbrojeniowy
(z wyjątkiem samochodowego i broni pancernej). Łączna suma wydatkowana na ten cel z budżetu
państwa jest bardzo wysoka i według nader ostrożnego szacunku wyniosła w latach 1918-1939 około
siedmiu miliardów złotych w cenach niezmiennych, nie licząc wpływów z FON, obligacji pożyczek
zbrojeniowych, dobrowolnych składek społeczeństwa itp.
Siedem miliardów złotych - to ogromna suma. Zakładając nawet, że ponad 30 proc. tej sumy
bezpośrednio zgarnęli do swej kieszeni prywatni kapitaliści (drogą wymuszania bezzwrotnych dotacji
lub w innej formie) - to i tak pozostała suma musiała, mimo wszystko, przynieść efekty.
Czy wobec tego można wyciągnąć wniosek, że głównym sprawcą katastrofy wrześniowej był syndykat
SEPEWE?
Tak oczywiście nie jest. SEPEWE nie był głównym winowajcą, a tylko jednym z ważnych czynników,
które przygotowały katastrofę wrześniową. Gdyby nawet syndykat w ogóle broni nie wywoził,
a wszystkie inne czynniki pozostałyby niezmienione - sytuacja wojskowo-polityczna Polski niewielkiej
uległaby poprawie. Kampania 1939 roku mogłaby mieć inny przebieg - ale nie rezultat. Klęska
wrześniowa była przede wszystkim wynikiem zbrodniczej, ślepej, antynarodowej polityki zagranicznej
i wewnętrznej sanacji, a w równym stopniu wynikiem zacofania gospodarczego Polski jako całości.
Cóż z tego, że mieliśmy nowoczesny przemysł zbrojeniowy, skoro przemysł ciężki, przede wszystkim
hutniczy, metalowy i chemiczny, nie dawał mu odpowiedniej podstawy, skoro nigdy nie osiągnął
poziomu produkcji z 1913 roku? Skoro znajdował się w 85 proc. w rękach zagranicznych
dyspozytorów z Berlina, Nowego Jorku i Londynu? Skoro zacofaniu podstawowych gałęzi przemysłu
towarzyszyło karlenie całego organizmu gospodarczego? I skoro gospodarcze przesłanki klęski tak
dzielnie były uzupełniane wojskowymi, wynikającymi ze ślepoty znacznej części wyższych oficerów
z sanacyjnego dowództwa?
SEPEWE był instytucją zbrodniczą. Jego działalność ponad wszelką wątpliwość podpadała pod
paragraf kodeksu karnego o zdradzie stanu. SEPEWE ponosi całkowitą winę za ogołocenie armii ze
sprzętu wojskowego w przededniu wojny. SEPEWE ponosi dużą część winy za przenikanie
najściślejszych danych o uzbrojeniu armii polskiej do biur Abwehry. SEPEWE jest winien milionowych
złodziejstw.
Ale istnienie SEPEWE nie rozgrzesza ani nie rehabilituje tych spośród sanacyjnych przywódców,
którzy z działalnością syndykatu nie mieli związku. Przeciwnie, bardziej ich jeszcze obciąża. Takie
bowiem przestępcze zjawiska, jak działalność SEPEWE, mogły powstać tylko na określonym gruncie
ustrojowym, na gruncie nierządu i prywaty. A tego właśnie ustroju broniła burżuazja ze wszystkich sił
- pałką i wyrokiem sądowym, Berezą i Rawiczem. Winę za SEPEWE, za jego antynarodową działalność
ponosi w równej mierze cała burżuazja. Co oczywiście nie przeszkadza, aby winnych bezpośredniego
udziału w zdradzie stanu wskazać dokładnie, po imieniu.
XVII
A zatem - produkujemy w kraju znaczne ilości broni i amunicji, ale z woli SEPEWE wywozimy ją za
granicę. Jednocześnie sprowadzamy broń z zagranicy, przy czym głównym importerem jest z reguły
SEPEWE.
Kim są nasi zagraniczni kontrahenci? Zakup broni za granicą stwarza zawsze ryzyko, że wiadomość
o nabytym sprzęcie może trafić do wrogiego wywiadu. Dlatego też od firm sprzedających broń
wymagana jest maksymalna dyskrecja i minimalna korespondencja. To jest zresztą na rękę
handlarzom broni, gdyż należą oni do ludzi organicznie niechętnych wszelkim rozmowom
i publikacjom na temat zawieranych transakcji. Nie jest przypadkiem, że w światowej publicystyce
politycznej nie ma dotąd ani jednej książki, która w wyczerpujący sposób omówiłaby zawiłą, trudną
do przeniknięcia sieć wzajemnych kontaktów międzynarodówki zbrojeniowej. Nawet
najdokładniejsza z dotychczas wydanych praca Engelbrechta i Hanninghena „Handlarze śmierci“ nie
potrafi wyjaśnić wszystkich niuansów i komeraży światowego przemysłu zbrojeniowego. Po drugiej
wojnie światowej ukazało się jednak kilka publikacji i dokumentów, na zasadzie których można
określić polską politykę zakupu broni za granicą jako zdradziecką, bezmyślną i samobójczą.
W latach trzydziestych MSWojsk. ograniczyło zakup broni za granicą do czterech firm: angielskiego
trustu „Vickers Ltd.“, szwajcarskiej firmy „Oerlikon“, francuskiego supertrustu „Schneider-Creusot“
oraz szwedzkiej wytwórni zbrojeniowej „Bofors-Nobelkrut“ Vapenfabrik. Wspomniane prace
pozwalają już dziś przyjrzeć się nieco dokładniej kontrahentom armii polskiej.
Pierwszym i głównym dostawcą broni dla Polski jest Francja, a mówiąc ściślej - francuski trust
zbrojeniowy „Schneider-Creusot & Cie“. Zdawać by się mogło, że ten kontrahent jest stosunkowo
najdogodniejszy, że przynajmniej z tej strony nie grozi Polsce przenikanie do wywiadu niemieckiego
informacji o dokonywanych zakupach (że wywiad francuski czuje się w Polsce jak u siebie w domu, to
jest jasne i nad tym nikt szat nie rozdziera).
Są to jednak tylko pozory. „Schneider-Creusot“ jest jednym z pięciu dyktatorów międzynarodówki
zbrojeniowej i jako taki nie uznaje nic poza wyciągami z kont i dywidendami w stosunku rocznym.
One właśnie nie pozwalają mu liczyć się z polskimi prośbami o dyskrecję.
Spójrzmy na tę pajęczą sieć, jaka spina biura zarządu „Schneider-Creusot“ w Paryżu, przy Boulevard
de Marat 86, z biurami Reichsgruppe Industrie3
, Berlin, Tirpitzufer 56-58, a z kolei - z oddalonymi
ledwo o parę domów biurami centrali Abwehry przy Tirpitzufer 72-76. (Zapewne przypadek, ale jakże
znamienny!)
„Schneider-Creusot“ kontroluje większość udziałów firmy, noszącej nieco przydługą nazwę Aciéries
Réunies de Burbach, Eich, Dudelange-Luxembourg, czyli w skrócie - koncernu stalowego ARBED w
Luksemburgu. Otóż „Schneider-Creusot“ kontroluje większość akcji ARBED-u, natomiast ARBED
założył sobie specjalny holding pod nazwą „Felten & Guilleaume“. Stanowi on punkt graniczny,
w którym spotykają się interesy kapitału francuskiego i niemieckiego. Prezesem rady nadzorczej
holdingu „Felten & Guilleaume“ jest niejaki Robert Merton, pełniący równocześnie niemniej
zaszczytne funkcje w dyrekcji niemieckiego koncernu Deutsche Metallgesellschaft. Stąd - droga już
prosta jak strzelił. 65 proc. udziałów Deutsche Metallgesellschaft posiada jeden z najbardziej
wpływowych monopolistów niemieckich, Wilhelm Zangen, będący równocześnie członkiem rady
naczelnej największego banku finansjery niemieckiej i międzynarodowej, Deutsche Bank. W zarządzie
tego banku pracuje stale od 1934 roku oficer Abwehry, mający za zadanie dostarczanie do centrali
wszelkich informacji na temat transakcji zbrojeniowych. Jesteśmy więc u celu. Przypatrzmy się jeszcze
raz tej drodze:
Ministerstwo Spraw Wojskowych, Warszawa
SEPEWE, Warszawa
„Schneider-Creusot“,
Paryż
ARBED, Luksemburg
„Felten & Guilleaume“, Saarbrücken
Deutsche Metallgesellschaft,
Berlin
Deutsche Bank, Berlin
XI Wydział Centrali Abwehry, Berlin.
Droga jest nieco zawiła, ale nie przeszkadza to wcale, aby informacje o każdym zakupionym przez
Polskę dziale, karabinie maszynowym czy moździerzu kursowały nią szybko i sprawnie. Co więcej,
3 Reichsgruppe Industrie - hitlerowska izba przemysłowa.
podkreślić trzeba, że to tylko jedna z przynajmniej ośmiu możliwych dróg. Nieco krótsza jest na
przykład droga B, jeżeli można ją tak nazwać. Robert Merton był bowiem pełnomocnikiem francuskiej
grupy finansowej barona de Neuflize do górnośląskiego kartelu cynkowo-węglowego, gdzie
współpracował z reprezentantem Gieschego. Drogi zaś od jednego i drugiego wiodły do koncernu
Mannesmana, mającego pewną ilość udziałów firmy „Schneider-Creusot“.
Może wobec tego nasze kontakty ze Szwedami dawały gwarancję choćby częściowej dyskrecji? Nie.
I tutaj o każdym polskim zamówieniu - a lokowano ich w Szwecji bardzo dużo - wiedział natychmiast
odpowiedni referent w centrali Abwehry. Co reprezentuje nasz szwedzki kontrahent?
W 1884 roku dawna fabryka zbrojeniowa „Bofors“ Vapenfabrik łączy się z działającym już wówczas
koncernem dynamitowym Nobla. Na przełomie stulecia Alfred Nobel zakłada międzynarodową sieć
fabryk dynamitu, materiałów wybuchowych, amunicji i chemikaliów, a dąży również do włączenia
w zasięg wpływów swego konsorcjum - przemysłu ¡zbrojeniowego. Powstaje tzw. międzynarodowy
trust Nobla, kontrolowany początkowo przez „szwedzkich Rotszyldów” - monopolistyczną rodzinę
Wallenberg, a później przez autentycznego Rotszylda. „Międzynarodowy trust Nobla“ ma swoje filie
w osiemnastu krajach, między innymi w Niemczech, gdzie filia nosi nazwę Deutsche Dynamit AG,
Troisdorf, aż do chwili zagarnięcia jej przez IG Farben.
Po okresie początkowych tarć sprawa trustu Nobla zostaje uregulowana: amerykański „Du Pont de
Nemours“ przez swą firmę „Atlas Powder“ kontroluje 35 proc. akcji trustu, IG Farben - 50 proc.,
rodzina Wallenbergów zaś zadowolić się musi skromnymi 15 procentami. Toteż Wallenbergowie nie
chcą się zrzec ambitnych planów. Ich bank, zwany jakby na ironię Enskilda Bank4
, nawiązuje kontakt
ze znanym nam Schneiderem i przy jego pomocy poważnie rozbudowuje zakłady zbrojeniowe
Boforsa, odstępując Schneiderowi 21,87 proc. akcji. Resztę akcji Wallenbergowie sprzedają na rynku
i tu zakupuje je koncern niemiecki Boscha ze Stuttgartu. Bosch należy do grupy finansowej drugiego
z kolei banku niemieckiego, mianowicie do Dresdener Bank. Nie trzeba dodawać, że na mocy
wydanej przez Hitlera tajnej ustawy o bezpieczeństwie państwa rezyduje i w tym banku oficer
wywiadu. Droga więc jest tu jeszcze krótsza:
Ministerstwo Spraw Wojskowych,
Warszawa
SEPEWE, Warszawa
„Bofors-Nobelkrut“ Vapenfabrik, Jönköpping
Enskilda Bank, Sztokholm
„Bosch-Werke“ Stuttgart
Dresdener Bank,
Drezno
XI Wydział centrali Abwehry, Berlin.
Powiązania Boforsa z monopolami niemieckimi były tak powszechnie znane, że po wybuchu drugiej
wojny światowej rząd brytyjski wydalił z Anglii przedstawicieli tego trustu, jakkolwiek byli oni
obywatelami neutralnej Szwecji. Specjalny zaś pełnomocnik „dwójki“ i SEPEWE u Boforsa, major
Wojciech Hlawsa, wolał podobno na wszelki wypadek pozostać w Szwecji...
Bardzo ciekawy jest trzeci z rzędu kontrahent sanacyjnego MSWojsk., mianowicie szwajcarska firma
Maschinenfabrik „Oerlikon“ w Zurychu. Był to w owych latach największy na świecie producent broni
precyzyjnej, specjalizujący się w przeciwlotniczych karabinach maszynowych, działkach pokładowych,
rusznicach przeciwpancernych itp. „Oerlikon“ jest firmą, o której naprawdę bardzo mało wiadomo.
Jej prezes, doktor Abegg, był prawdopodobnie jednym ze spadkobierców Basilego Zacharowa i to nie
tylko pod względem finansowym, ale - jeżeli godzi się tak powiedzieć - ideologicznym. Działał zawsze
4 Enskilda - w mitologii staroskandynawskiej dobry duszek, pogodny i uczynny skrzat.
w ukryciu. I mimo że „Oerlikon“ został w 1944 roku wciągnięty przez Amerykanów na „czarną listę“
koncernów, które podczas wojny dostarczały broń Hitlerowi - właściwie wszystkie tajemnice Abegga
i koncernu „Winterthur“, z którym był związany, czekają jeszcze na wyjaśnienie.
W każdym razie wiadomo, że „Oerlikon“ oraz „Hispano-Suiza“ były zakładami należącymi do grupy
finansowej Schweizerische Kreditanstalt w Zurychu. Bank ten od 1886 roku był filią wspomnianego
poprzednio Deutsche Bank, a kiedy powstał IG Farben - Schweizerische Kreditanstalt był nakładcą
finansowym ekspozytury IG Farben, firmy IG Chemie w Bazylei. Tak więc i tu nici wiodły do Niemiec,
do tych samych „odnośnych referentów“ na Tirpitzufer w Berlinie:
Ministerstwo Spraw Wojskowych, Warszawa
SEPEWE,
Warszawa
Maschinenfabrik „Oerlikon“,
Zurych
Schweizerische Kreditanstalt, Zurych
IG Chemie,
Bazylea
IG Farbenindustrie,
Frankfurt nad Menem
XI Wydział centrali Abwehry, Berlin.
W tym ostatnim połączeniu droga była znacznie krótsza, gdyż kierownicy koncernu IG Farben sami
byli przeważnie wysokimi funkcjonariuszami gestapo, SS i Abwehry.
Pozostawał jeszcze czwarty kontrahent - angielska firma „Vickers Ltd.“. Jego sława ustalona została w
Europie już podczas pierwszej wojny światowej, kiedy to panowie Krupp i Vickers dostarczali sobie
nawzajem potrzebnych elementów uzbrojenia: Vickers - armii niemieckiej zapalników do kartaczy,
natomiast Krupp - armii angielskiej płyt pancernych. Po wojnie współpraca ta zacieśniła się, tym
bardziej że Vickers przejął kontrolę niemal nad całością angielskiego przemysłu zbrojeniowego
i niewiele ustępował majątkiem swemu niemieckiemu koledze. Rzecz przy tym charakterystyczna, że
ilość wzajemnych powiązań między Vickersem a kapitałem niemieckim była wyjątkowo mała, za to
nader ścisła. W skład trustu Vickersa wchodziły takie zakłady zbrojeniowe, jak „Armstrong Ltd.“, „De
Havilland Aircraft“, „Blackburn“, „Remington Arms Co.“ itd. Otóż spośród tych firm tylko
amerykańsko-angielski „Remington“ miał powiązania z kapitałem niemieckim, a mianowicie
w postaci holdingu „Remington Rand GmbH“ we Frankfurcie nad Menem oraz 44 proc. akcji
„Rheinmetall Borsig“, która to fabryka była jedną z podstawowych w truście zbrojeniowym Göringa.
Drugi kontakt był bardziej zawiły. Koncern chemiczny Imperial Chemical Industries (ten sam, który
zawarł umowę kartelową w sprawie podziału rynków amunicyjnych) posiadał 31,97 proc. akcji
Vickersa, a równocześnie zainwestował 1,5 miliona funtów szterlingów w holding Trafford Chemicals
Co., założony do spółki z IG Farben. Droga do Abwehry wieść więc mogła dwojako:
Ministerstwo Spraw Wojskowych, Warszawa
SEPEWE, Warszawa
„Vickers Corporation, Ltd.“, Londyn
„Rheinmetall Borsig GmbH”, Duisburg
Zarząd trustu zbrojeniowego Göringa,
Berlin XI Wydział centrali Abwehry, Berlin
albo też po wyjściu zamówienia z SEPEWE, informacje szły drogą:
„Vickers Corporation, Ltd.“, Londyn
Imperial Chemical Industries, Londyn
Trafford Chemicals Corporation, Birmingham
IG Farbenindustrie, Frankfurt nad Menem
XI Wydział centrali Abwehry, Berlin.
Nie bez znaczenia jest tu fakt, że jednym z najbardziej wpływowych udziałowców Vickersa był Neville
Chamberlain, stary germanofil, monachijczyk, nie kryjący się ze swą pogardą dla „sezonowych państw
Europy wschodniej”, a przy tym wnuk słynnego w XIX wieku rasisty i zażartego herolda współpracy
niemiecko-angielskiej, Josepha Chamberlaina.
Wszędzie i zawsze nici wiodły do Abwehry. O każdym posunięciu Polski w zakresie uzbrojenia wie
„odnośny referent“, zapewne „zsyłany“ do referatu polskiego w karze za głupotę lub nieudolność.
Polska jest domem, którego podwórko jest ustawicznie otwarte i nie budzi już żadnej ciekawości
sąsiadów.
Zresztą, jak wynika z aktów II Oddziału i sprawozdań Biura Przemysłu Wojennego, MSWojsk.
dokonywało niektórych zakupów bezpośrednio w hitlerowskich Niemczech. I tak: w 1938 roku zostaje
zawarta z Zeissem w Jenie umowa długoterminowa (!) na dostawę artyleryjskich i lotniczych
przyrządów optycznych, przy czym Departament Uzbrojenia wysyła do Niemiec rysunki i dane
techniczne, z których ślepiec mógłby odczytać „najtajniejsze“ szczegóły konstrukcyjne samolotów
PZL. W tymże roku grupa oficerów polskiej marynarki wojennej wyjeżdża do Kilonii, aby zapoznać się
z techniką obsługi i remontu okrętów podwodnych, a Pełczyński zezwala na „dokonanie wymiany
niezbędnych informacji technicznych“. Grupa niemieckich oficerów sztabowych, wizytująca w Polsce
jesienne manewry w 1937 roku, najwyraźniej „zdjęta litością“, proponuje MSWojsk. zakupienie w
Niemczech pewnej liczby aparatów fotogrametrycznych dla sporządzenia dokładniejszych map
lotniczych...
Ten mechanizm przenikania wiadomości do Niemiec działał, nawiasem mówiąc, w obie strony.
Zdarzało się i tak, że na rozkaz Berlina odmawiano Polsce sprzedaży ważnych rodzajów uzbrojenia.
Tak było np. wiosną 1936 roku, gdy „Oerlikon“ nie zgodził się sprzedać armii polskiej nowego typu
działka pokładowego kal. 12 mm, albo w dwa lata później, gdy „Bofors“ odmówił sprzedaży serii
celowników optycznych i nie chciał nawet słyszeć o zakupieniu przez Polskę licencji. System zakupu
broni za granicą jest więc po prostu samobójczy. Ale mimo to stale, nieprzerwanie wydaje się dewizy
na zakup broni za granicą. SEPEWE chce mieć ruch w interesie, chce, aby rosła suma jego obrotu.
Powtórzmy jeszcze raz: Polska ma w latach trzydziestych wysoko rozwinięty, a nawet w niektórych
dziedzinach bardzo nowoczesny przemysł zbrojeniowy. W samym tylko COP-ie zbudowano w latach
1937-1939 następujące zakłady zbrojeniowe:
Zakłady Południowe SA - produkują działa 100 mm i plot. 40 mm;
Zakłady Stowarzyszenia Mechaników Polskich z Ameryki, SA - produkują działka ppanc. kal.
37 mm (te same, które w 1939 roku wywożone są do Anglii);
Zakłady Cegielskiego - działka 37 mm ppanc. i plot. kal. 40 mm;
Fabryka Amunicji nr 2;
Fabryka Amunicji nr 5 w Jawidzu koło Lubartowa;
Wytwórnia Amunicji w Dąbiach;
Wytwórnia Materiałów Wybuchowych „Boruta-Zgierz“ plus zakłady przemysłu lotniczego
i silnikowego.
A mimo to armia polska uzbrojona jest fatalnie.
XVIII
Znacie oczywiście ten obrazek. Ksiądz kapelan poświęca, dwaj brzuchaci rzeźnicy trzymają sztandar
cechowy, znudzony goguś od szwoleżerów mizdrzy się do podlotków, a spędzone ze szkoły dzieci
patrzą przestraszone na dziwny obrządek. Po czym „zakupiony przez społeczeństwo“ karabin
maszynowy wędruje uroczyście do magazynu garnizonowego, skąd za parę dni powiozą go na
następną uroczystość. Ksiądz kapelan poświęca, dwaj rzeźnicy... ech, jak długo można?
Ale zdjęcia z poświęcenia sprzętu dla armii PAT zamieszcza i zamieszczać musi. Krążą po większych
miastach jakieś niejasne pogłoski, że przekazywana broń jest za każdym razem ta sama, że podobno
w armii jest bardzo niedobrze z zaopatrzeniem.
Furda pogłoski! Dnia 3 lutego 1939 roku, w czasie wielkiej debaty budżetowej w sejmie, występuje
z ramienia Komisji Budżetowej poseł podpułkownik doktor Bolesław Pikusa i oświadcza wszem
i wobec, żeby ukręcić głowę plotkom i pogłoskom: „W chwili obecnej wojsko nasze posiada broń
całkowicie nowoczesną, wyprodukowaną przez nasz przemysł zbrojeniowy... Zaopatrzenie w dziale
amunicji odpowiada wymaganiom... Sprawa zaopatrzenia lotnictwa wojskowego została całkowicie
rozwiązana... W dziale broni pancernych i zmotoryzowanych osiągnięto duże wyniki“. Słowem - byczo
jest!
Powiadają jednak, że w każdej pogłosce tkwi źdźbło prawdy. Jaka więc jest ta prawda o uzbrojeniu
armii polskiej?
„Tegoroczne manewry wykazały ponad wątpliwość, iż nasycenie jednostek piechoty bronią
maszynową jest stanowczo niewystarczające“.
Oto opinia generała Mieczysława Norwid-Neugebauera, zawarta w jego „Opracowaniu
postulatywnym zagadnień uzbrojenia i taktyki współdziałania“ z dnia 18 grudnia 1935 roku.
„Stan naszego sprzętu wojennego budzi we mnie poważne obawy... szczególnie w zakresie
wyposażenia w. j.5 piechoty“.
Tak pisze w tajnym meldunku do GISZ-u pułkownik Teodor Wyrwa-Furgalski, w swoim czasie szef
biura ogólno-organizacyjnego Sztabu Generalnego, później, przez pewien czas, szef „dwójki“.
„Stan uzbrojenia w dziedzinie ckm jest bezwzględnie fatalny. Lufy broni są w większości
rozkalibrowane, pociski nie przebijają tarczy blaszanej na 1 200 metrów...“
Tako rzecze generał Kazimierz Fabrycy w tajnym raporcie z dnia 11 stycznia 1930 roku.
„Zakupione ostatnio szrapnele Breda 75 mm dają przedwczesny rozprysk... Przy ćwiczebnym
strzelaniu trzeba stosować nadzwyczajne środki ostrożności“.
Tako rzecze generał Kazimierz Sosnkowski w raporcie do Piłsudskiego z 30 listopada 1933 roku.
„Gotowość bojowa naszego lotnictwa z punktu widzenia jakości sprzętu jest stanowczo
niewystarczająca...“
Tako rzecze generał Józef Zając w tajnym raporcie do Rydza z dnia 23 listopada 1938 roku.
Na każdy rodzaj broni, na każdy rok i niemal na każdy egzemplarz sprzętu można przytoczyć tego
typu wyjątek z tajnych raportów poszczególnych inspektorów armii. Tu tkwi właśnie różnica: zupełnie
inaczej wygląda uzbrojenie armii w tajnych raportach i sprawozdaniach, a inaczej w jawnych
5 w. j. - wielka jednostka, tzn. jednostka rzędu dywizji.
wystąpieniach, przeznaczonych dla opinii publicznej. Ponieważ tajemnica obowiązuje w większości
spraw dotyczących wojska, więc ukryć faktyczny stan rzeczy nie jest trudno.
Uchylmy zatem jeszcze trochę zasłonę tej tajemnicy. Oto parę faktów z dziedziny uzbrojenia armii
przedwrześniowej.
W Polsce można było produkować znacznie więcej działek przeciwlotniczych kalibru 40 mm, jednakże
Komitet do Spraw Uzbrojenia i Sprzętu, na którego czele stał Sosnkowski, kazał ograniczyć ich
produkcję, ponieważ... za mało mieliśmy amunicji do tych działek. Tymczasem zdolność produkcyjna
polskich fabryk amunicyjnych wynosiła nawet przed uruchomieniem całego COP-u 250 tysięcy sztuk
tych pocisków miesięcznie. Wystarczyłoby więc zupełnie, gdyby, właśnie gdyby... nie wywożono jej za
granicę.
Tenże KSUS polecił wstrzymać dalsze prace nad polskim moździerzem kal. 120 mm, który przy
wstępnych próbach wykazywał rewelacyjne wyniki. Kroniki milczą, dlaczego to na parę miesięcy
przed wojną pan generał Sosnkowski podjął taką decyzję, lecz motywów można się domyślać. Idzie
o to, że sprowadzamy od Vickersa angielski moździerz typu „Stockes“ i zapewne względy kurtuazyjne
wymagają, aby nie robić Brytyjczykom brzydkiej konkurencji. (Nawiasem mówiąc, ostatnia,
największa seria „Stockesów“, zakupiona i zapłacona w lipcu 1939 roku, nigdy do Polski nie dotarła.)
Norma zużycia amunicji, tzw. jednostka ognia na karabin piechura, była u nas najniższa w Europie. Na
podstawie jednostki ognia planuje się zapasy amunicyjne. Z doświadczeń kampanii wrześniowej
wiadomo, jak wyglądały te zapasy w praktyce. A przecież nasze fabryki amunicyjne dawały
miesięcznie 103 miliony sztuk amunicji do kb, 250 tysięcy - do dział kal. 75 mm, 400 tysięcy - do
działek ppanc. kal. 37 mm. Cóż z tego, polska amunicja potrzebna była przecież dla armii chilijskiej,
dla Czang Kai-szeka, dla Wenezueli, Afganistanu, Hedżasu...
Charakterystyczna jest również afera z płytami pancernymi, zakupionymi od Vickersa w 1932 roku.
Miały być one użyte na tarcze do dział i na kopuły pancerne, zresztą w pasie umocnień budowanym
na granicy wschodniej. Afera ta znalazła między innymi odbicie w odnalezionych już po wojnie
notatkach szefa policji, generała Kordiana-Zamorskiego.
Szło mianowicie o to, że zakupione u Vickersa płyty pancerne grubości 13 mm były bez trudu
przebijane zwykłym pociskiem z kb. nie mówiąc o odłamkach pocisków artyleryjskich. Ponieważ
komisja odmówiła przyjęcia płyt i wynikło z tego powodu trochę hałasu, generał Fabrycy wymógł na
dostawcy podniesienie grubości następnej partii płyt do 15 mm. Ale i to nie wpłynęło na ich
odporność. Vickers zaś zażądał skandalicznie wysokich dopłat i... odszkodowania, mimo że stal użyta
na polskie płyty miała tendencyjnie pogorszone własności technologiczne. Wytapiano ją np. bez
domieszki kosztownych składników utwardzających. Gdy ucichł trochę hałas wokół tej sprawy,
Składkowski – podówczas II wiceminister i szef administracji armii - wydał polecenie uregulowania
roszczeń Vickersa, zakupienia płyt o grubości... 13 mm i wyposażenia w nie czym prędzej wojska.
Skandalem samym dla siebie jest znana powszechnie afera z wywozem polskich samolotów
bojowych, przede wszystkim „Łosi“, do Bułgarii, Turcji, Rumunii i Jugosławii. Generał Wacław
Stachiewicz, szef Sztabu Głównego, który podpisywał zezwolenie na wywóz, gęsto się później
tłumaczył w prasie emigracyjnej, starannie jednak unikał najmniejszej wzmianki na temat SEPEWE.
A właśnie ten przeklęty syndykat był główną sprężyną zbrodniczego eksportu. O tym zresztą
napiszemy dalej. W każdym razie fakt, że ogołaca się Polskę dosłownie w przededniu wojny
z jedynych i nielicznych zdatnych do walki samolotów - nie trwożył bynajmniej ani władz syndykatu,
ani jego opiekunów z MSWojsk.
Oto obraz zaopatrzenia polskiej armii sanacyjnej w broń i amunicję. Obraz zresztą niepełny, bowiem
litanię braków można ciągnąć dziesiątkami stron. Produkujemy? Owszem, ale z woli obcych monopoli
- wywozimy. Kupujemy? Owszem, ale o każdym naszym kroku wiedzą Niemcy, ale kupujemy tandetę
i szmelc.
„Wojsko posiada broń całkowicie nowoczesną - zapewnia w lutym 1939 roku pan Pikusa -
wyprodukowaną przez nasz przemysł zbrojeniowy... Zaopatrzenie w dziale amunicji odpowiada
wymaganiom“.
Lecz przecież dowództwo armii wie, jak tragicznie przedstawia się sytuacja w zakresie zaopatrzenia
armii. Wie, że jednostka ognia na karabin piechura jest w Polsce niższa niż gdziekolwiek indziej. Wie,
że lotnictwo polskie składa się z przestarzałych gruchotów. Że nie mamy właściwie wojsk pancernych
i zmotoryzowanych i że są one jako swoiste curiosum podporządkowane bezpośrednio ministrowi
spraw wojskowych razem z kurią biskupią, dowództwem żandarmerii i biurem wyznań niekatolickich.
Poseł Pikusa kłamie - to jest zrozumiałe, ponieważ tenże poseł podpułkownik Pikusa jest jednym
z dygnitarzy SEPEWE. Jako sejmowy przedstawiciel camorry nie może postępować inaczej.
Ale dlaczego dowództwo armii patrzy z aprobatą na praktyki SEPEWE?
XIX
Aby obraz był ostatecznie jasny, a wina całkowicie udowodniona - niesposób pominąć dwu spośród
uczestników SEPEWE: firmy Belgijskie Zakłady „Boryszew“ oraz firmy Polskie Zakłady „Nitrat“. Są
w syndykacie firmy z kapitałem francuskim i angielskim, amerykańskim i szwajcarskim. Ale
„Boryszew“ i „Nitrat“ są zakładami wyjątkowymi.
Stanowią one - bądź całkowicie jak „Boryszew“, bądź częściowo jak „Nitrat“ - własność spółki
„Mutuelle Solvay“, uchodzącej w Polsce za spółkę belgijską. Pozornie tak rzeczywiście jest. „Solvay“,
jeden z największych trustów chemicznych świata, stanowi własność belgijskiego banku Société Belge
de Banque. Nici wiodą stąd znowu poprzez bank Société Générale de Belgique do luksemburskiego
ARBED-u, „Schneider-Creusot“. Ale nie o to idzie.
Belgijski „Solvay“ ma swoją filię w Niemczech, noszącą nazwę „Deutsche Solvay Werke AG“
i mieszczącą się w Solingen-Ohligs. Filia ta w połowie stanowi własność IG Farben. I tu właśnie tkwi
sedno sprawy. Polski „Solvay“, a zatem zarówno „Boryszew“ jak i „Nitrat“ nie są własnością centrali
brukselskiej. Bruksela inkasuje tylko pewien procent zysków. Na zasadzie zaś umowy, IG Farben, czyli
w tym wypadku niemiecki „Solvay“, ma tytuły własności do zakładów w Polsce, Rumunii,
Czechosłowacji i w krajach nadbałtyckich. W ten sposób IG Farben jest bezpośrednio reprezentowany
w zarządzie syndykatu SEPEWE. IG Farben ma wgląd w całą polską gospodarkę zbrojeniową.
Tu też zapewne tkwi przyczyna owego zastanawiającego milczenia doktora Hermina w czasie
posiedzenia rady kartelu „Du Pont“- ICI - IG Farben, milczenia, które tak zaniepokoiło angielskich
i amerykańskich sygnatariuszy umowy kartelowej. IG Farben nie tylko nic nie ma przeciwko
eksportowi polskiej amunicji, ale przeciwnie, popiera go ze wszystkich sił wystąpieniami swych
strohmanów w zarządzie syndykatu. Bo zważmy tylko:
zwiększenie eksportu amunicji powoduje wzrost obrotu SEPEWE, a zatem wzrost premii,
które między innymi przypadają na „Boryszew“ i „Nitrat“;
eksport amunicji jest interesem bardzo korzystnym dla figurantów IG Farben, gdyż koszty
produkcji w dużej mierze ponosi państwo, nie szczędzące dotacji z BGK dla „podtrzymania
polskiego przemysłu obronnego“;
prowadzony na wielką skalę handel bronią i amunicją osłabia siłę obronną Polski, a o cóż
innego w sensie politycznym może chodzić trustowi IG Farben - trustowi, który finansował
przewrót hitlerowski i podsuwa Hitlerowi plan stworzenia „imperium gospodarczego od
Bordeaux do Odessy“?
wreszcie, prowadzony przez SEPEWE eksport amunicji osłabia pozycje angielskich
i amerykańskich producentów amunicji, co nie jest rzeczą do pogardzenia, jako że IG zamyśla
już wówczas o absolutnym, bezwzględnie monopolistycznym zawładnięciu rynkiem amunicji
i materiałów wybuchowych.
Mówiąc innymi słowy, SEPEWE służy interesom IG Farben? Tak, właśnie tak. SEPEWE działa wbrew
interesom narodowym Polski, natomiast zgodnie z interesami kapitału niemieckiego.
XX
Katelbach, Czuruk, Sokołowski i spółka - to niewątpliwie niegłupi ludzie. Przewidywali oni
z pewnością, że działalność SEPEWE napotka na sprzeciw nie tylko w społeczeństwie, lecz również
wśród niektórych przedstawicieli wyższego korpusu oficerskiego, wśród którego nie brakowało
przecież i ludzi uczciwych. Dlatego też SEPEWE ułożył na początku swego istnienia teorię, która na
pierwszy rzut oka wygląda całkiem przekonywająco.
Wykłada ją pokrótce cytowany już biuletyn MSZ. SEPEWE uważa, że przemysł wojenny siłą rzeczy
obciąża poważnie budżet państwa, a zatem należy obciążenie to zmniejszyć poprzez eksport. Po
wtóre, przemysł wojenny odznacza się zawsze pewnym przerostem w stosunku do rzeczywistych,
aktualnych potrzeb armii; wniosek - eksportować.
Teorię tę zaszczepia SEPEWE wszystkim, którzy stykają się z zagadnieniami uzbrojenia. I po ośmiu -
dziesięciu latach nikogo jakoś w dowództwie armii nie razi, że wywozimy wielkie ilości sprzętu
i amunicji, podczas gdy nasze własne zaopatrzenie jest poniżej krytyki. Walnie zresztą przyczynia się
do tego szczelna tajemnica, jaka otacza wszystkie poczynania SEPEWE.
Lecz w dowództwie armii sanacyjnej mniej jest ludzi uczciwych i mądrych, więcej natomiast chytrych
i sprzedajnych. Ci ostatni doskonale wiedzą, że działalność SEPEWE zagraża bezpieczeństwu kraju,
a jednak ją popierają i sami częstokroć prowadzą. Dlaczego?
XXI
Piętnastego grudnia 1937 roku II wiceminister spraw wojskowych, generał Litwinowicz, któremu
podlegają sprawy uzbrojenia i zaopatrzenia armii, podpisuje przygotowaną przez Czuruka ściśle tajną
instrukcję nr 0710-Ws/2810/PG. Dotyczy ona obsadzania i wynagradzania oficerów służby czynnej
zasiadających we władzach różnych przedsiębiorstw przemysłowych. Instrukcja ta jest zatwierdzona
przez Kasprzyckiego i dnia 21 grudnia Czuruk wysyła ją do dwóch adresatów (odbito ją tylko w dwu
egzemplarzach). Ale - dziwna i niezrozumiała rzecz - do sekretariatu Rydza dociera ona dopiero 16
stycznia 1939 roku. Gdzie leżała przez rok? Komu zależało na tym, aby trzymać ją w ukryciu?
Punkt 2, § 4-b tej instrukcji wyraźnie stwierdza:
„Udział oficera służby stałej we władzy przedsiębiorstwa... ma charakter zajęcia prywatnego (podkr.
moje - W.G.) dozwolonego z ważnych względów państwowych na zasadzie art. 56 § 26 Dekretu
Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 12 marca 1937 r. (Dz. Ust. RP nr 20 z 1937 r. poz. 128)“.
Sama instrukcja, zredagowana potwornym żargonem „odnośnych urzędasów“, nie jest właściwie
rewelacją. Przewiduje, że wszystkich oficerów pełniących jakieś funkcje w zarządach przedsiębiorstw
przemysłowych musi zatwierdzać II wiceminister poprzez Czuruka. Chodzi więc o niedopuszczanie
„nieswoich“ ludzi do mafii, Czuruk potrafi już utrącić niewygodnych kandydatów.
Sam zresztą Litwinowicz, szef administracji armii, dawał pod tym względem budujący przykład - był
udziałowcem kilku wielkich przedsiębiorstw kapitalistycznych, nie licząc sutych pensyjek z
„państwowych“ zakładów wojskowych.
Trudno się dziwić, że § 8 wydanej przez niego instrukcji postanawia: „Należności z tytułu pełnionych
funkcji w zarządach przedsiębiorstw należy przekazywać bezpośrednio na ręce zainteresowanych“.
Pewno. Po co zbyteczny rozgłos?
Rewelacją jest natomiast załącznik do instrukcji. Wymienia on wszystkich wyższych oficerów, którzy
pobierają pensje w różnych spółkach i towarzystwach przemysłowych. Nazwisk jest kilkadziesiąt
i wszystkie omawiać trudno. Ale niektóre są wręcz fascynujące.
Oto lista ludzi, pobierających pensję w SEPEWE:
pułkownik dyplomowany inżynier Otton Czuruk, szef Biura Przemysłu Wojennego;
pułkownik inżynier Stanisław Witkowski, kierownik Instytutu Technicznego Uzbrojenia;
podpułkownik inżynier Apolinary Żebrowski, zastępca szefa Departamentu Uzbrojenia;
podpułkownik dyplomowany doktor Bolesław Pikusa, zastępca szefa Biura Przemysłu
Wojennego;
major Edward Ulanicki ze Sztabu Głównego.
Oto ludzie, od których przede wszystkim zależało uzbrojenie armii, a którzy współuczestniczyli lub
wręcz kierowali zdradziecką działalnością syndykatu.
A zatem ludzie, bezpośrednio odpowiedzialni za uzbrojenie armii, są osobiście, finansowo
zainteresowani w jak największym wywozie broni za granicę!
XXII
Lecz na SEPEWE sprawa się nie kończy. Szef Korpusu Kontrolerów pułkownik Władysław
Wielowiejski, a więc człowiek odpowiedzialny za „przestrzeganie uczciwości” w armii, oraz szef Departamentu Uzbrojenia, pułkownik (później generał) Mieczysław Maciejowski, zasiadają w radzie
nadzorczej Towarzystwa Starachowickich Zakładów Górniczych, które - jak wiadomo - są również
członkiem SEPEWE.
A cóż reprezentują „Starachowice“? Mieszany kapitał francusko-belgijski. I obaj panowie pułkownicy
dostają od „Starachowic“ pieniądze, aby nie wtrącali się w to, że produkcja dział 100 mm idzie
opieszale, a kiedy wreszcie rusza - pierwsza seria tych dział jedzie za granicę. Tak jest, właśnie za
granicę, bodaj do Estonii lub Łotwy „Starachowice“ wywożą pierwszą, liczącą 75 sztuk serię tych tak
bardzo potrzebnych polskiej piechocie dział, uchodzących zresztą wówczas za jedną
z najznakomitszych konstrukcji artyleryjskich w Europie. Wielowiejski i Maciejowski ani słowem nie
sprzeciwiają się tej decyzji, mimo że jest to 1938 rok. Za cóż biorą pieniądze, czy nie za to, żeby
milczeli i nie wtrącali się w nie swoje rzeczy? Bo dla „Starachowic“ ważna jest tylko forsa, ważne są
zyski przekazywane do Banque de l’Union Parisienne, skąd czerpią je między innymi „SchneiderCreusot“ i ARBED. A Polska? Cóż im Polska, ten nędzny kraik, rządzony przez ludzi, którym wystarczy
zatkać usta paroma tysiącami złotych na miesiąc, żeby się kłaniali w pas? Nie wiadomo, czy
Wielowiejski i Maciejowski jeszcze żyją, ale gdyby żyli, nic, ani słowa nie mogliby powiedzieć na swoje
usprawiedliwienie.
Idźmy dalej. Oto wielki górnośląski koncern Flicka i Harrimana, rządzący polskim węglem i cynkiem,
surówką i żelazem. Koncern stanowiący ważką pozycję zarówno na giełdzie nowojorskiej, jak w
Deutsche Bank. Kogóż to najmują na swój żołd panowie Flick i Harriman? Oto lista:
pułkownik inżynier Otton Czuruk, szef Biura Przemysłu Wojennego, pobiera pensje ze
Zjednoczenia Górniczo-Hutniczego oraz huty „Pokój“;
pułkownik Władysław Filipkowski, zastępca II wiceministra - ze „Wspólnoty Interesów”;
generał brygady Mieczysław Dąbkowski z Inspektoratu Saperów - ze Zjednoczenia GórniczoHutniczego oraz „Wspólnoty Interesów“;
podpułkownik inżynier Michał Dembiński, kierownik magazynów uzbrojenia - ze Zjednoczenia
Górniczo-Hutniczego.
Trochę to kosztuje, utrzymanie tych kilkunastu strohmanów. Koncern zapisuje honoraria dla
utrzymanków na rachunek strat. Ale rachunek zysków kompensuje straty z wysoką nadwyżką.
Można by jeszcze wspomnieć, że pułkownik Filipkowski brał pieniądze z Państwowej Fabryki Olejów
Mineralnych „Polmin“, czyli z polskiej filii angielskiego koncernu naftowego „Royal Dutch Shell“, oraz
z Polsko-Francuskiego Towarzystwa Budowy Kolei Śląsk-Gdynia. Że szef Biura Budżetowego
MSWojsk., pułkownik Michał Grossek, otrzymywał pobory z firmy „Boruta“, SA. Że szef
Departamentu Sprawiedliwości pułkownik Teofil Maresch, zastępca I wiceministra generał brygady
Bronisław Regulski, dowódca okręgu korpusu nr 1, generał brygady Mieczysław Trojanowski
i trzydziestu kilku innych wysokich oficerów otrzymywało regularne pobory z prywatnych
i półpaństwowych spółek i przedsiębiorstw przemysłowych. Ale istotnej różnicy to już nie robi. Czy
można się dziwić, że na przykład generał Regulski powiada w swoim najściślej tajnym raporcie (tylko
przez oficera!) z dnia 16 lipca 1937 roku, na stronie 52:
„Walkę z komunizmem i Kominternem powinien prowadzić centralny organ fachowy... Wymaganiom
centralnego organu powinno być podporządkowane wszystko w państwie. Do walki tej należy
zmobilizować wszystkie siły państwa, zasoby i możliwości ustroju, zasoby moralne i materialne
społeczeństwa...“
Ci, którzy w swym zakresie ochoczo i gorliwie „mobilizowali zasoby materialne“, bardzo się
komunistów bali. Raz chociaż zorientowali się bezbłędnie, skąd im zagraża niebezpieczeństwo.
Jak to wygląda finansowo? Och, zupełnie dobrze, niewiele gorzej niż u Katelbacha. Oto przykład,
zresztą niekompletny, bo oparty tylko na zachowanych i jawnych materiałach, na domiar bez premii
SEPEWE.
Pułkownik Otton Czuruk dostaje miesięcznie:
pensja wg etatu generalskiego 1 857 zł
pensja z SEPEWE (w 1937 r.)
1 100 zł
pensja z huty „Pokój“ (1935 r.)
4 000 zł
pensja ze „Wspólnoty Interesów”
3 800 zł
dodatek za szefostwo Biura Przemysłu Wojennego 650 zł
razem 12 807 zł
Można żyć? Można.
I niech się głupcy martwią o uzbrojenie armii.
Tego samego zdania jest pułkownik
Witkowski, który z SEPEWE, Zakładów Południowych i Stowarzyszenia Mechaników Polskich z
Ameryki dostaje miesięcznie 9 800 zł. Identyczne poglądy mają pułkownik Maciejowski i generał
Dąbkowski, major Ulanowski i pułkownik Filipkowski - wszyscy, którym obce monopole wypłacały
suty żołd.
„Nie rzucim żłobu, skąd nasz ród“ - powiada kiedyś w przystępie pijackiej szczerości pewien legun
i dzierżymorda.
Pewno. Kto by rzucał taki żłób?
XXIII
Wysoko sięga camorra. Ma swoich ludzi w sejmie i w prasie, w Sztabie Głównym i w Generalnym
Inspektoracie, w ministerstwach i urzędach. Kaptuje i przekupuje. Grozi i pochlebia. Wkręca się
wszędzie. Kto ponosi główną, polityczną odpowiedzialność za jej istnienie i działalność?
Wie o tym generał Zbigniew Tadeusz Kasprzycki, ponieważ Litwinowicz zdaje mu okresowo
sprawozdania z sytuacji w zakresie uzbrojenia.
Wie o tym generał Kazimierz Sosnkowski, przewodniczący Komitetu do Spraw Uzbrojenia i Sprzętu
(KSUS).
Wie o tym generał Kazimierz Fabrycy, ponieważ w jego archiwach leżą stosy raportów w sprawie
skandalicznego wyposażenia armii.
Wiedzą o tym generałowie Ludomił Rayski i generał Jan Władysław Kalkus, ponieważ akceptują
wywóz samolotów za granicę z początkiem 1939 roku.
Wiedzą o tym wszyscy członkowie Komitetu Obrony Rzeczypospolitej, a więc Mościcki, Rydz, Beck,
generał Malinowski, pułkownik Błaszkiewicz, generałowie Składkowski, Stachiewicz i Litwinowicz.
XXIV
Oto i koniec pierwszej opowieści. Kiedyś, być może, stanie się ona bardziej dokładna, szczegółowa.
Przyszły historyk odnajdzie i powiąże nie znane dotąd dokumenty i fakty, do dziś nieraz ukrywane
i świadomie fałszowane.
Lecz nie zmienią one jednego, naczelnego wniosku. Wniosku o roli klasy w tragedii narodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz