sobota, 11 kwietnia 2020

SEPEWE, czyli jak naprawdę wyglądało okradanie wojska w II RP

Dziwna jest ta nasza historia. Prawdy nie uwidzisz, za to łatwo ulegamy pompowanym stereotypom o spiskowych teoriach, a jakie są kulisy mechanizmów to raczej nie uwidzisz, gdyż są one staranne wymazywane, aby potem można je było powtórzyć. Przed 1939 r naiwny naród oddawał własne kosztwności i oszczędności na rzecz obronności kraju, a drudzy za łapówki to Ci co najczęściej krzyczą nie oddamy ani guzika doprowadzili rozbrojenia kraju poprzez wyprowadzenie dobrego uzbrojenia z kraju i zamawiali szmelc, o działalności agenturalnej nawet nie wspomnę. Dzisiaj właściwie się nic nie zmieniło, za to baranów krzyczących, że Rosja zagraża, że już chce nas napaść jest co niemiara. Jak taki mechanizm wygląda przedstawił w książce Wiesław Górnicki w swojej książce Trzy Skandale. Opisany mechanizm pokazuje działania i powiązania jak to wyglądało od kuchni. Poniżej fragment dotyczący firmy SEPEWE, mało znanej firmy której działalność przy współudziale części oficerów przedwojennej II przyczynili się do naszej katastrofy w 1939 r.

Czuruk, Katelbach i spółka 


Musi mieć amunicję, 
Kto idzie na krwawe boje. 
Znajdą się różni zacni ludzie, 
Którzy dostarczają naboje. 
Brecht 

O tej sprawie wiemy do dziś zbyt mało. Dokumentów zachowało się niewiele, a i to nie zawsze przejrzyste. Ludzie zaś, którzy mieli z tą sprawą związek, mówią niechętnie, półgębkiem, jakby obawiali się czyjejś zemsty. Mimo jednak niekompletne wiadomości, można uznać tę aferę za wyjaśnioną na tyle, żeby o niej opowiedzieć. 
II 
Czas akcji: od 5 listopada 1926 roku do 9 września 1939 roku. Miejsce akcji: kula ziemska. Od Wenezueli do Afganistanu, od Indii Holenderskich do Kanady. Częściowo rzecz dzieje się w Polsce. Ankietę personalną bohatera wypełnić nieco trudniej. Stan majątkowy w okresie niemowlęcym: 430 tysięcy złotych. Koligacje: z najpotężniejszymi dynastiami. Upodobania: jednostronne. Stan cywilny: poligamista, przy czym wiele związków zawarł z członkami swej rodziny. W życiorysie bohatera są, jako się rzekło, pewne fakty niedostatecznie wyjaśnione. Dzieje się tak dlatego, że wszystkie dokumenty osobiste tyczące się jego życia otaczano najściślejszą tajemnicą, nawet wobec bliskich krewnych. Dokumenty te przypuszczalnie nigdy nie byłyby ujawnione, gdyby nie fakt, że ludzie, którym je powierzono, zbyt szybko uciekali i po prostu nie zdążyli ich zniszczyć lub zabrać. W każdym razie bohater nasz żywot miał barwny i burzliwy, a przy tym wystawny i elegancki. Zmarł młodo, lecz grobu jego daremnie byście szukali na jakimkolwiek cmentarzu. Jeżeli gdzie jeszcze można odnaleźć dziś jego tropy, to w szwajcarskich, angielskich i amerykańskich domach bankowych. 

A imię jego - SEPEWE. Adres: Warszawa, ulica Wilcza 65, pierwsze piętro. Od dnia 8 września 1938 roku -- ulica Mazowiecka 9. Konto PKO nr 16930, konto BGK nr 1616. Adres telegraficzny: „Rudolf Mosse and Suppl., Warszawa.“ Telefon miejski 82340, telefon wojskowy 3421. 
III 
O świcie wpływa do portu Valparaiso niezgrabny, stary statek włoski „San Giuliano“. Pilot podprowadza go pod molo, przy którym zatrzymują się statki z Europy. Na molo - różnojęzyczna wrzawa. Obdarci tragarze nie wiedzą jeszcze, co przywiózł statek, lecz sądzą, że coś będzie można zarobić. Spotyka ich jednak zawód. Policja rozpędza tłum i na molo wkracza kompania wojska. Żołnierze odbierają z luków ładowni ciężkie, starannie zbite skrzynie i ładują je na samochody. W południe „San Giuliano“ kołysząc się odpływa, aby zrobić miejsce następnemu. Jest to znowu włoski statek „Monte Negro“. Znowu żołnierze wyładowują skrzynie. Tragarze buntują się. Wysyłają delegację do kapitanatu portu. Dlaczego odmawia się im zarobku? Makler portowy, señor Yesus Maria Miranda rozkłada ręce. Odmawia wyjaśnień. Wzgląd na bezpieczeństwo republiki chilijskiej nie pozwala mu udzielić informacji. To jest przesyłka zamówiona przez rząd. Kiedy delegacja wychodzi, señor Miranda zasiada przy biurku i rozcina zapieczętowane listy przewozowe. Zawartość skrzyń - karabiny, pistolety, amunicja. Nadawca frachtu - Compania da exportaçao SEPEWE, Polonia. - Dziwne - myśli señor Miranda - taki mały kraj, nienajbogatszy i nienajsilniejszy, a wywozi broń. 
IV 
Z drogi, panowie! Z drogi, kulisi! Wolny przejazd dla człowieka o długim nosie! Major Floyar-Rajchman, polski attaché wojskowy w Tokio, nie może sobie odmówić przyjemności przejechania się rykszą. Kto wie, kiedy znowu będzie w Szanghaju? Zresztą major naprawdę się śpieszy. Jedzie na ważną konferencję. Kiedy konferencja się kończy, major czuje się po trosze Metternichem, po trosze Talleyrandem. Uczestniczył dziś w wielkiej transakcji. Armia chińska, dowodzona przez generała Czang Kai-szeka, otrzymała za pośrednictwem SEPEWE ogromny transport broni. Trzy miliony sztuk amunicji karabinowej, działka piechoty kal. 47 mm, granaty ręczne, bagnety... wszystko, co potrzebne. Firma „Polish Trading Co.“ w Szanghaju sprzedałaby nawet samego marszałka, gdyby na niego reflektowano w sztabie Czang Kai-szeka. „Polish Trading Co.“ jest bowiem ekspozyturą SEPEWE, a ten, jak wiadomo... - Panowie - powiada nagle pan Chen Yi, minister spraw zagranicznych - „przyjmujemy waszą ofertę tylko pod tym warunkiem, że nie będziecie dostarczać broni również przeciwnikom rządu nankińskiego...“ Tu właśnie zaczyna się misja dziejowa majora Rajchmana. - Ależ ekscelencjo! - woła - ale skąd! „Czyż nie wiemy, jak wielkie znaczenie posiada bohaterska walka pańskich oddziałów przeciwko komunizmowi? Czyż moglibyśmy czynić takie odstępstwa od naszych zasad ideowych?“ I wróciwszy do Tokio, major Rajchman smaruje tajny raport do szefa. Zdania ujęte w cudzysłów pochodzą z tego właśnie raportu. Nosi on datę 7 lipca 1931 roku i znajduje się w teczce II Oddziału, oznaczonej sygnaturą R-24, dokument 354. V Jaśnie pan rozkazał obudzić się o dwunastej. Lokaj Fryderyk zatrzymuje się u drzwi sypialni. Jest za trzy dwunasta, a jaśnie pan nie znosi nieporządku. Jaśnie pan często się gniewa i Fryderyk nie chce narażać się na jego gniew. Ogarnia spojrzeniem hall. Szczelne story nie przepuszczają najmniejszego hałasu. Zresztą ulica Odyńca w ogóle nie jest zbyt hałaśliwa. Właśnie z tego względu Stefan Katelbach wzniósł sobie tutaj tę willę. Po śniadaniu jaśnie pan raczy zasiąść w fotelu i przejrzeć gazety poranne. Ach, nuda wieje z tych niechlujnych szpalt. Zmarł z wyczerpania... strajk murarzy... wyeksmitowani na bruk... nowy podatek. Dopiero w „Berliner Lokal-Anzeiger”, w „Paris-Soir“ zdarzają się ciekawsze rzeczy. Nowa premiera w „Folies Bergères“ - trzeba będzie obejrzeć. Leni Riefenstahl w nowym filmie „Kochanek spod ciemnej gwiazdy“. Akcje Schneidera wzrosły o dwa punkty. Korona szwedzka spadła w Zurychu. Na Katelbacha czekają obowiązki. Zanim jednak uda się do gabinetu Przed lustrem staje. Miny stroi: Wzgardliwą. Dumną. Tajemniczą. Sceptyczną. Dziką. Wszystko byczo. Stan kasy sobie przypomina... Konta w Zurychu i w Londynie... A New York pies? All right. Nie zginie. Katelbach nie zginie. Sekretarz przedstawia mu pocztę. Valparaiso donosi o przyjęciu transportu broni; prowizję, zgodnie z życzeniem, przekazano do Banque de Suisse. Londyn informuje o nowym typie karabinu maszynowego. Berlin - o specjalnej stali pancernej. Wyciąg z konta Deutsche Bank. Jakieś prośby o wsparcie. Co jeszcze? List od pułkownika Czuruka. O, to ważne. Pułkownik Czuruk prosi na konferencję jutro o piątej do Ministerstwa. I nazajutrz o umówionej godzinie pod brzydki, szary gmach przy ulicy 6 Sierpnia podjeżdża szaroniebieski „Opel-Kapitän“, znany tu dobrze wartownikom i oficerom dyżurnym. Trzaskają drzwiczki. W wysoką bramę, której strzegą dwa kamienne lwy, wchodzi tęgawy człowiek w angielskim burberry. Okazuje przepustkę niedbałym ruchem stałego bywalca. W niegustownym, ciężkim gabinecie na drugim piętrze spotykają się dwaj faktyczni dyktatorzy SEPEWE. Pierwszy z nich, zasiadający za biurkiem, nosi binokle i mały, oksfordzki wąsik. Twarz ma pełną, nalaną, włosy starannie przyczesane. To pułkownik inżynier Otton Czuruk, urodzony 16 stycznia 1887 roku w Antonówce, wyznania rzymskokatolickiego, żonaty. W latach 1912”914 dowodził kompanią podoficerów Drużyn Bartoszowych. Obecnie jest szefem Biura Przemysłu Wojennego Ministerstwa Spraw Wojskowych. O drugim, siedzącym naprzeciw Czuruka, wiadomo tylko tyle, że urodził się 15 lipca 1891 roku, nazywa się Stefan Katelbach, jest inżynierem i zarazem międzynarodowym handlarzem broni. Ten małomówny człowiek, nie lubiący rozgłosu i dziennego światła, jest nieoficjalnym, ukrytym, lecz bez porównania potężniejszym dyktatorem SEPEWE. O czym mówią? Nie wiadomo i nigdy już wiadomo nie będzie. Takie rozmowy odbywały się bez świadków i protokolanta. 
VI 
Czas wreszcie wyjawić, co zacz ów SEPEWE. Jest to instytucja, zajmująca się handlem bronią oraz amunicją, działająca za wiedzą, zgodą i poparciem Ministerstwa Spraw Wojskowych. Początki jej były skromne i niewinne, jeżeli pod niewinnością rozumieć drobne, mało istotne, a powszechnie praktykowane kanciki. Ot, na przykład takie, że firma „Norblin, B-cia Buch i T. Werner” wysyła do polskiego attaché wojskowego w Belgradzie, majora Grodzkiego, dyskretny list, w którym czytamy: „Niniejszym oświadczamy, że w razie przyznania nam dostaw amunicji karabinowej dla SHS, wypłacimy na ręce WPana 14 proc. od sum przez nas zainkasowanych...“ Albo gdy spółka akcyjna „Pocisk” proponuje temuż majorowi Grodzkiemu 10 proc. prowizji czyli, mówiąc jaśniej, łapówki. Albo gdy zakłady „Granat“ dają 5 tysięcy łapówki inżynierowi Wiśniowskiemu za wydanie oszukańczej ekspertyzy o przydatności do celów bojowych sknoconej partii pocisków artyleryjskich. To są naprawdę tuzinkowe szwindle, nad którymi szat rozdzierać nie trzeba, jako że zdarzały się na tysiące. Ci, którzy je uprawiają, marzą o biznesie na większą skalę. Oficjalne poczęcie SEPEWE nastąpiło dnia 25 czerwca 1926 roku między godziną 13 a 17 w sali obrad X Departamentu MSWojsk., na poufnej konferencji w sprawie przemysłu zbrojeniowego. Ojcami SEPEWE są ludzie, o których nadaremnie szukać można wzmianki w encyklopediach i słownikach biograficznych, ludzie okryci tajemnicą i niechętnie mówiący o źródłach swych dochodów: Surzycki, Janowicz, Kappes, Paschalski i Lipowski. W każdym razie zajmują odpowiednio wysoką pozycję finansową, skoro zaproszono ich na poufną konferencję do MSWojsk. 

Tych więc pięciu jeźdźców zbrojeniowej apokalipsy proponuje Departamentowi Uzbrojenia, że - cytujemy za protokołem - „...przeciążone pracami instytucje wojskowe grono prywatnych przedsiębiorców zastąpić może, podejmując się organizacji syndykatu zbytu i pośrednictwa“. Chodzi więc tylko o formalności wstępne. Pięciu finansistów ma zaledwie skromne życzenia: żeby skarb państwa udzielił im zaliczek i otworzył kredyt na łączną sumę miliona dolarów oraz żeby Ministerstwo oddało do ich swobodnej dyspozycji pewną ilość wybrakowanego materiału wojennego z zapasów mobilizacyjnych. Trzeba - jak to się mówi na Kercelaku - „rozfartować“ interes.
Władze wojskowe nie od razu wyrażają zgodę. Milion dolarów to nie przelewki, niełatwo będzie wydębić od Sejmu zgodę na takie dziwne przedsięwzięcie. Decyzja zostaje odłożona do dnia zebrania organizacyjnego. Odbywa się ono dnia 5 listopada tegoż roku, między godziną 15 a 20. Ten moment uważać wypada za oficjalne narodziny syndykatu. Zebranie organizacyjne SEPEWE - nazwa ta znaczy tyle co Syndykat Eksportu Przemysłu Wojennego - odbywa się już nie w skromnych pomieszczeniach X Departamentu MSWojsk., lecz w pewnym pałacyku na Krakowskim Przedmieściu. Tym razem krąg jego uczestników jest szerszy. Doszedł jeszcze pan Stefan Katelbach, jako główna dramatis persona, a także: 
 Tadeusz Aleksander Karszo-Siedlewski, wielki przemysłowiec, członek rady nadzorczej Zakładów Ostrowieckich i wiceprezes kartelu cukrowniczego, późniejszy radca Izby Przemysłowo-Handlowej w Warszawie, współzałożyciel faszystowskiego Klubu 11 Listopada tudzież prezes Warszawskiego Klubu Jazdy Konnej i wiceprezes Koła Przyjaciół Śródmieścia m. st. Warszawy; 
 inżynier Jerzy Iwanowski, w swoim czasie kierownik placówki koncernu „Westinghouse Electric“ w Petersburgu i Moskwie, później dyrektor niemieckiego koncernu „SiemensSchuckert“ na Chiny i Japonię; 
 inżynier Czesław Romuald Klarner, niegdyś minister przemysłu i handlu oraz skarbu, później prezes Związku Izb Przemysłowo-Handlowych RP i prezes zarządu Zakładów Starachowickich, prezes Polskich Kopalń Skarbowych, prezes Zakładów Azotowych w Mościcach i Chorzowie, udziałowiec wielu koncernów i jeden z największych aferzystów, jakich ziemia polska wydała; 
 wreszcie rówieśnik Kronenbergów, Rotwandów i Lilpopów, prezes stu szalbierskich spółek - Leopold Wellisz - oraz generałowie Puchalski i Bitner. To są ludzie, z którymi można pertraktować. Władze wojskowe, a więc ówczesny szef „dwójki“ Pełczyński, kilku pułkowników z Departamentu Uzbrojenia i Wydziału Przemysłu Wojennego oraz generał doktor Ferdynand Zarzycki - postanawiają udzielić nowopowstałemu syndykatowi kredytu i zaliczek w łącznej wysokości 250 tysięcy dolarów, „poparcia moralnego“ i, zgodnie z życzeniem, pewnej ilości materiałów stokowych z zapasów mobilizacyjnych.

Początki są więc zupełnie niewinne. SEPEWE zajmuje się sprzedażą różnej starzyzny zbrojeniowej, gdyż rupieci nigdy u nas nie brakło. SEPEWE sprzedaje za granicę tzw. materiały stokowe, czyli wybrakowane karabiny, jakieś zardzewiałe menażki, niewypały artyleryjskie itp. Okazuje się, że i na to można znaleźć amatorów. Nie należy przy tym sądzić, że proceder ten nie jest dochodowy. Oto przykład. W 1925 roku firma „Cerbst i Śliwczyński“ w Ossowej Górze koło Bydgoszczy zawiera z wojskiem umowę na zakup popsutej amunicji i niewypałów. Płaci za nią 10 proc. wartości. Metale kolorowe z łusek pozostawia sobie, a ołów sprzedaje niemieckiej firmie „Schaefer i Schael“ we Wrocławiu. Tenże „Schaefer i Schael“ ołów przetapia w bloki i eksportuje do Anglii. Jednakże do produkcji amunicji w Polsce potrzebny jest również ołów. Wobec tego firma „Cerbst i Śliwczyński“ zakupuje ołów w Anglii i... sprzedaje Departamentowi Uzbrojenia. Takie szwindle zdarzają się na kopy, ale mimo to SEPEWE w pierwszym okresie swego istnienia nie szkodzi bezpośrednio potencjałowi obronnemu kraju. Lecz mijają miesiące, SEPEWE się rozrasta, zapuszcza korzenie, przynosi pierwsze zyski. A maksyma Suzina, który powtarzał Wokulskiemu, że rubel rodzi rubla, ale milion jest prośny jak świnia i rodzi miliony - jest stale aktualna. Po dwóch latach handlu starzyzną SEPEWE buntuje się. Może zresztą jest to nie tylko bunt? Wypada bowiem zaznaczyć, że w ciągu tych dwu lat SEPEWE nawiązał liczne kontakty przy okazji zawieranych za granicą transakcji. Szczególnie dzielnie odznaczył się w tej materii generalny dyrektor handlowy SEPEWE, niejaki pan Ludwik Zakrzewski - figura tak ciemna i podejrzana, że nawet Pełczyński powiada o nim w swoim piśmie z 16 kwietnia 1927 roku: „Zakrzewski, człowiek, który ma lepkie palce“. Otóż tenże dyrektor Zakrzewski zaczyna dokonywać jakichś bardzo dziwnych operacji. Tak np. podpułkownik Morawski, polski attaché wojskowy w Berlinie, alarmuje 19 kwietnia 1928 roku szefa „dwójki” w ściśle tajnym raporcie: SEPEWE sprzedał niemieckiej firmie „Steffen i Heymann“ 3 000 nowych karabinów! Co to ma znaczyć? Dlaczego obchodzimy postanowienia wersalskie i dostarczamy broni wczorajszemu okupantowi? Ale Pełczyński jest najwidoczniej zirytowany głupotą swego podkomendnego. Prawdopodobnie udziela mu ostrej reprymendy, gdyż w następnym raporcie z 3 sierpnia Morawski wyzbywa się jakichkolwiek wątpliwości. I to tak dalece, że daje nawet rady naczelnej dyrekcji SEPEWE. „Transakcje bronią w dzisiejszej dobie - powiada Morawski - są interesami nie całkiem prostymi i nienagannymi pod względem politycznym jak i pieniężnym, tak, że lepiej nie mieszać w nie oficjalnej firmy państwowej”. W październiku 1928 roku pod naciskiem czujących niedosyt działaczy syndykatu odbywa się konferencja, na której zapadają dalsze postanowienia co do losów SEPEWE. Postanowienia - jakby to powiedzieć - deflorujące dotychczasową dziewiczą niewinność syndykatu. Oprócz Zakrzewskiego i dyrektorów SEPEWE zasiadają na niej z ramienia MSWojsk.: generał Zarzycki, zastępca I wiceministra, oraz szef Departamentu Uzbrojenia pułkownik Kazimierz Kieszniewski; szef wydziału przemysłu wojennego podpułkownik Sokołowski; szef „dwójki“ pułkownik Tadeusz Pełczyński i szef korpusu kontrolerów pułkownik Władysław Wielowieyski. Ci właśnie ludzie podejmują decyzję, że SEPEWE nie będzie odtąd skazany na handel wybrakowanymi resztkami. W zakres jego zainteresowań wejdzie teraz nowa broń i pełnowartościowa amunicja. „Nie jest celowe popychać SEPEWE do handlu starzyzną“ - powiada major Januszewski ze Sztabu Głównego. A protokolant notuje także: „podpułkownik Pełczyński jest za udzieleniem poparcia SEPEWE“. Nowy rozdział w dziejach syndykatu oznacza nie tylko przejście do wywozu nowej broni, lecz także i wzmożenie tempa koncentracji. Z dwudziestu sześciu zakładów zrzeszonych w syndykacie w roku 1926 pozostaje po dwu latach ledwo trzynaście. Na razie jednak są to wyłącznie firmy prywatne. VII Pewnego dnia - ściśle biorąc jest to dzień 24 maja - w dosyć ponurym budynku przy Kurfürstendamm nr 136 późno w nocy pali się światło. Spocony szyfrant ambasady polskiej w Berlinie kończy kodowanie ostatnich zdań obszernej depeszy, którą podpułkownik Morawski koniecznie chce wysłać jeszcze dziś - Dziwny człowiek - myśli szyfrant - cóż jego u diabła obchodzi, że paru kanciarzy zbija forsę na dostawach broni? A podpułkownik Morawski pisze tak: „Zgłosił się... dziś rano do mnie p. dr Knabe, reprezentant niemieckiej firmy handlu bronią i amunicją, z listem od SEPEWE, przez który zostaje mi polecony z prośbą o wizę do Polski... Z rozmowy z p. Knabe dowiedziałem się dopiero, że drugi transport broni dla Afganistanu nie wychodzi z Niemiec, a jest zakupiony w Polsce i stamtąd wyrusza“. Szyfrant ociera czoło. Pan doktor Knabe też, ale on siedzi właśnie w uroczym burdeliku na Charlottenburger Chaussee i jeżeli wygląda na zmęczonego, to dlatego, że w jego wieku poklepywanie pulchnej Ressi nie należy do najłatwiejszych zajęć. Co to się człowiek napracuje, żeby wydać te głupie kilkadziesiąt tysięcy marek na rok! Doktor Knabe może sobie pozwolić na to i na co innego. Nie na darmo jest najzdolniejszym agentem firmy „Benni i Spiro“. Co to za firma, pytacie? Znowu wypada odrzec, że niewiele na jej temat wiadomo. Po długich, mozolnych poszukiwaniach udało się ustalić, że jest to holding międzynarodowej szajki aferzystów zbrojeniowych. Mieści się w Hamburgu, przy Adolphsbrücke nr 9/11. Ma swoich przedstawicieli w szesnastu krajach europejskich i amerykańskich. Z firmą „Benni i Spiro“ liczą się „SchneiderCreusot“ i „Vickers“, a belgijska fabryka broni „Fabrique Nationale“ nazywa ich w korespondencji „drogimi przyjaciółmi“. „Chers amis, nous avons reçu Votre lettre à...“ - tak zaczyna się list wystosowany 11 maja 1927 roku z Liège do hamburskiej centrali „Benni i Spiro“. Odpis tego listu, dostarczony przez podpułkownika Morawskiego, znajduje się w archiwach III Ekspozytury II Oddziału Sztabu Generalnego. (W tym miejscu zaczyna się wielka afera szpiegowska, obfitująca w najbardziej niezwykłe kradzieże dokumentów, przekupstwa, tajne radiogramy itp. sensacje.) Czy „Benni i Spiro“ jest firmą niemiecką? I tak, i nie. Jedyną drukowaną wzmiankę na temat jej działalności znaleźć można w pewnym wydawnictwie szwajcarskim, które natychmiast po ukazaniu się zostało prawie w całości wykupione przez firmy zbrojeniowe i zniszczone bez żadnej zwłoki. Dziwnym trafem zachował się w Polsce jeden egzemplarz tego wydawnictwa. Jest to książeczka nieznanego autora pod tytułem „Einige Geheimnisse der internationalen Rüstungsindustrie“, Zürich 1936.1 Wynika z niej, że Theo Benni - to zniemczony Włoch, urodzony zresztą w Marsylii, a Mosche Spiro - to gdański lub łotewski Żyd, który przed Rewolucją Październikową był agentem petersburskich Zakładów Putiłowskich na teren Francji. O narodowości więc trudno mówić, jak zresztą zawsze w przypadku handlarzy zbrojeniowych. Firma „Benni i Spiro“ jest o tyle niemiecka, że działa w porozumieniu z oddziałem wywiadu Ministerstwa Reichswehry, oczywiście za pełną zgodą i poparciem rządu Rzeszy. Ale jest jednocześnie o tyle nieniemiecka, że: 
 posiada 21 proc. udziałów fabryk broni należących do luksemburskiego koncernu ARBED; 1 Niektóre tajemnice międzynarodowego przemysłu zbrojeniowego. 
 jest holdingiem belgijsko-francuskiej „Fabrique Nationale“; 
 posiada bliżej nie określoną ilość udziałów w szwedzkich zakładach zbrojeniowych „BoforsNobelkrut“ Vapenfabrik; 
 uczestniczy w podziale zysków angielsko-szwajcarsko-francuskiego trustu zbrojeniowego „Hispano-Suiza“; 
 posiada 50 proc. udziałów w belgijskiej firmie „Edgard Grimard“, Armes & Munitions, Liège, 90, rue Louvreux;  posiada własną ekspozyturę w Gdańsku pod firmą „Diana“ Waffen-und Munitionsvertrieb, Kassubischer Markt 17/20; 
 ma swój własny, niezależny holding we Francji, działający pod firmą „Louis Dieu & Cie“, Armes, Munitions & Articles de Chasse, Paryż, 51, rue d’Hauteville; 
 wreszcie, że ma jakieś, trudne dziś do ustalenia, powiązania z samym Du Pontem w Stanach Zjednoczonych. Oczywiście „Benni i Spiro“, jako jeden z głównych działaczy międzynarodówki zbrojeniowej, natychmiast zwraca uwagę na SEPEWE. O powstaniu tego syndykatu raportuje do Hamburga przedstawiciel firmy „Benni i Spiro“ w Warszawie, niejaki Nanowski. Nic, co dzieje się na terenie przemysłu zbrojeniowego, nie może ujść uwagi „Benni i Spiro“. Toteż już w początkach 1926 roku firma chce wykupić wszystkie udziały SEPEWE. Ale polscy kanciarze też chcą coś zarobić. Odrzucają propozycję „Benniego i Spiro“. Jednakże Pełczyński, z wyjątkową gorliwością zajmujący się sprawami syndykatu, wie z góry, że zbyt długo opierać się nie można. W raporcie do ówczesnego ministra spraw wojskowych, generała Lucjana Żeligowskiego, pisze Pełczyński zupełnie otwarcie: „Spiro stojąc na czele amerykańsko-europejskiego koncernu handlu bronią, jest faktycznym monopolistą i SEPEWE prędzej czy później trafi do Spiro“. Jakoż przewidywania Pełczyńskiego sprawdzają się co do joty. W skojarzeniu małżeństwa między SEPEWE a „Benni i Spiro“ odegrał zasadniczą rolę znany nam już Katelbach. Był on w swoim czasie praktykantem u samego sir Basilego Zacharowa, potentata zbrojeniowego. Właśnie na służbie u Zacharowa, zruszczonego Greka, mówiącego po angielsku, żyjącego głównie we Francji i ożenionego z Niemką, poznał Katelbach Mosche Spiro. W latach pierwszej wojny światowej pracowali obaj także u „szarej eminencji“ wojującej Europy, włosko-austriackiego miliardera Camillo Castiglioniego. Rzecz jasna, bez wspólnych zysków między takimi ludźmi o przyjaźni nie ma mowy. Podobno nawet Zacharów miał do nich obu trochę pretensji o jakieś grube, nierozliczone nigdy tysiące dolarów. U Castiglioniego poznali obaj Theo Benniego. I ta przyjaźń, zadzierzgnięta w berlińskim hotelu „Adlon“, gdzie najczęściej rezydował Castiglioni, a podbudowana zyskami z ruin, śmierci i zgliszcz - przetrwała lata wojny. Katelbach po wojnie przeniósł się do Polski, Benni i Spiro założyli firmę w Hamburgu. Nic dziwnego, że kiedy powstał SEPEWE, a „Benni i Spiro“ chciała zawładnąć jego działalnością, Katelbach należał do najgorętszych zwolenników takiego rozwiązania. Zapewne dolegał mu zaściankowy, mimo wszystko, charakter spekulacji w Polsce i chciał wypłynąć na szersze wody. Lecz w tym okresie Katelbach nie miał jeszcze decydującego głosu w sprawach syndykatu. Główni jego udziałowcy stanowczo sprzeciwili się koneksjom z Hamburgiem. Nanowski i Katelbach nie ustawali w wysiłkach. Wreszcie, w 1928 roku, prawdopodobnie w maju, wysiłki zostają uwieńczone powodzeniem. Generalny dyrektor handlowy syndykatu, Zakrzewski, jedzie wtedy do Genewy. Ślad w ślad za nim podąża Nanowski. Odwiedza go w pokoju hotelowym i prosto z mostu oferuje grubą łapówkę, żeby tylko Zakrzewski zgodził się na fuzję z „Benni i Spiro“. Zakrzewski prosi o dzień do namysłu. Traf jednak chce, że w niewytłumaczalny sposób dowiaduje się o propozycji Nanowskiego polski attaché wojskowy w Bernie, który przypadkowo przebywał w Genewie. Ze wściekłością wysyła tajny radiogram do Pełczyńskiego. Ale Zakrzewski też nie jest w ciemię bity. Z nie mniejszym oburzeniem raportuje do Pełczyńskiego, że chciano go przekupić. Jego, człowieka czystego jak łza, prawego jak Salomon! Sprawa jest na pozór przegrana. Nanowski zostaje przez centralę hamburską wyrzucony na zbity łeb za pokpienie tak delikatnej misji. Reprezentantem „Benni i Spiro“ na Polskę zostaje właśnie doktor Knabe, najzdolniejszy agent firmy. I tu następuje sensacja; w ciągu dwóch miesięcy Knabe dokonuje tego, czego Nanowski nie mógł dokonać w ciągu dwu lat: doprowadza do skojarzenia SEPEWE z „Benni i Spiro“, naturalnie nie bez wydatnej pomocy Katelbacha. A także, jak można się domyślać - Pełczyńskiego. (Zastanawiająca jest w tym okresie najściślejsza współpraca „dwójki“ z syndykatem. Nieraz nie można wręcz odróżnić, gdzie -kończy się „dwójka“ a zaczyna handel bronią. Sam Zakrzewski był doświadczonym „dwójkarzem“. Pułkownik Englicht, w swoim czasie szef II Oddziału, przeszedł później do Departamentu Uzbrojenia. Wielu oficerów tego Departamentu pracowało dla odmiany w tzw. PAIH - Polska Agencja Informacji Handlowej - która zajmowała się zbieraniem na Górnym Śląsku wiadomości wywiadowczych. Pułkownik Meyer, również przez pewien czas szef II Oddziału, zasiadał przez dwa lata w Radzie Nadzorczej SEPEWE. W II Oddziale był nawet specjalny oficer, niejaki kapitan Czerwenka, który zajmował się wyłącznie sprawami syndykatu.) Skojarzenie odbywa się na bardzo dżentelmeńskich zasadach. „Benni i Spiro“ zadowala się tylko skromnymi prawami pośredników i jeszcze skromniejszymi pięcioma procentami prowizji od dokonanych transakcji. Jest to zwrotny moment w dziejach syndykatu. Odtąd SEPEWE nie jest tylko „prywatnym zrzeszeniem eksportowym“ kilkunastu polskich kapitalistów. Staje się teraz pionkiem na wielkiej mapie, wiszącej w gabinetach światowego konsorcjum przemysłowców i handlarzy zbrojeniowych. SEPEWE wypływa na szerokie wody i w żagle jego zaczynają dąć obce wiatry. I handelek odchodzi aż miło. Dwa tysiące karabinów jedzie do Chile, milion sztuk amunicji (nawiasem mówiąc, spartolonej) - do Argentyny. Delegat króla Hedżasu, pan Khabed Bey El Hakim zakupuje sześć tysięcy karabinów i trzy miliony sztuk amunicji. Karabiny sprzedaje się po 17 dolarów za sztukę, gdy na rynku międzynarodowym kosztują co najmniej 21 dolarów (później sprzedajemy po 11 dolarów). Sto sztuk amunicji karabinowej wyceniamy na 11 dolarów, gdy zwykła ich cena wynosi 13 dolarów 45 centów. W roku 1936, który jest prawdziwie tłustym rokiem dla handlarzy broni, ceny polskiego uzbrojenia spadają jeszcze znaczniej poniżej cen światowych. Tak np. ciężki karabin maszynowy starego typu fob Gdynia kosztuje u nas 701 złotych i 50 groszy, podczas gdy przeciętna cena za podobny model na rynku waha się w granicach półtora tysiąca. Ręczny karabin maszynowy kal. 7,92 mm wycenia się na 255 złotych i 40 groszy. Cena rynkowa – 900-1100 zł. Zachował się w archiwach dość znamienny dokument na ten temat. Dnia 17 czerwca 1934 roku rezydent SEPEWE w Sofii, inżynier Władimir Czlenow nadsyła do Warszawy pismo, w którym donosi, że emerytowany generał armii bułgarskiej Nikiforow, zresztą dwukrotnie skazany za oszustwa przy dostawach wojskowych, proponuje bułgarskiemu ministerstwu wojny sprzedaż znacznej partii amunicji karabinowej w cenie 1 644 lewów za 1 000 sztuk. SEPEWE reaguje natychmiast; Zakrzewski depeszuje do Czlenowa, aby zaproponował Bułgarom taką samą amunicję, lecz w cenie 553 lewów za 1 000 sztuk. „Gdyby Ministerium opierało się - czytamy w depeszy - proszę im dyskretnie dać do zrozumienia, że możemy ich postawić w kłopotliwej sytuacji przez ujawnienie faktów naruszania traktatu z Neuilly”. Rzecz w tym, że na zasadzie traktatu w Neuilly Bułgaria, jako dawny sojusznik Niemiec, mogła dokonywać zakupów broni i rozbudowy potencjału wojennego wyłącznie za zgodą wszystkich sygnatariuszy. Oczywiście rząd bułgarski nie przejmował się tymi zakazami. Pułkownik Witkowski, który bawił w 1933 roku z „kurtuazyjną“ wizytą w Bułgarii, złożył szefowi „dwójki“ tajny raport na ten temat. Podaje w nim, że Bułgaria posłała 70 oficerów na przeszkolenie do Włoch, że wyżsi oficerowie sztabu generalnego, pułkownik Bojczew i podpułkownik Krasnowski, odbywają trzyletni staż w Niemczech, że wreszcie włoska fabryka „Caproni“ buduje w Kazanłyku fabrykę samolotów, a od Francuzów zakupiono parę ton nitrogliceryny. Są to wiadomości wywiadowcze, ale SEPEWE nie zawaha się ich ujawnić, jeżeli... Bułgarzy odmówią zakupu amunicji po niższej cenie, motywując odmowę raz zawartym kontraktem! Nawet na Kercelaku rzadko się zdarzało, aby szantażem zmuszać kogoś do zapłacenia taniej, a nie drożej. Nic dziwnego, że przy takich cenach następuje wielki ruch w interesie. Indie Holenderskie zamawiają trzy tysiące granatów ręcznych, Portugalia - milion sztuk nabojów karabinowych, Wenezuela - sto ton dynamitu, nawet Boliwia zamawia broń, amunicję, granaty. Interes został „rozfartowany“. Zastanawiające jest jednak, co korzysta na tym handlu „Benni i Spiro“? Czyżby firma była aż tak wielkoduszna, że wystarcza jej skromne 5 proc. prowizji? Czyżby wyzbyła się ambicji monopolistycznych, niezbędnych dla każdego szanującego się handlarza broni? Nie, cudów nie ma, jak to się mówi. „Benni i Spiro“, już w parę miesięcy po zawarciu układu z SEPEWE, zaczyna dokonywać o wiele zyskowniejszych transakcji. Pierwszą z nich jest właśnie afera z karabinami dla Afganistanu, o której raportuje w cytowanym meldunku podpułkownik Morawski. „Benni i Spiro“ sprzedała Afganistanowi polskie karabiny w imieniu SEPEWE, lecz poza plecami SEPEWE. Po prostu zainkasowała forsę na swój rachunek, a nabywcę skierowała do Polski, żeby sobie odebrał zakupioną broń. Jest to niesłychane oszustwo, ale „Benni i Spiro“ nie boi się - takie sprawy nie wypływają na forum parlamentów ani nie stają na wokandach międzynarodowych trybunałów rozjemczych. A może SEPEWE nie podobają się takie praktyki? Wobec tego won z rynków, które zdobyliście dzięki firmie „Benni i Spiro“! SEPEWE i Wydział Przemysłu Wojennego w milczeniu znoszą oszustwa swych hamburskich kumpli. Znoszą je przez dwa lata. Ale wreszcie miarka się przebiera. Polski attaché wojskowy w Tallinie, podpułkownik Sztabu Generalnego Stanisław Kara, filozof z wykształcenia i „dwójkarz“ z zawodu, wykrada z estońskiego ministerstwa wojny pewien nieco przedawniony, niemniej nadzwyczaj ciekawy dokument. Specjalny kurier przywozi go do Warszawy, ale że Pełczyński jest właśnie nieobecny, kurier doręcza dokument komuś mniej zorientowanemu w kulisach gospodarki zbrojeniowej Rzeczypospolitej. Ten ktoś - nie wiadomo dziś, kto to był - urządza wokół wykradzionego dokumentu straszliwą wrzawę. Oto tekst dokumentu, przełożony z niemieckiego:

REPUBLIKA ESTOŃSKA SZEFOSTWO INTENDENTURY
Wydział Uzbrojenia 12 listopada 1928 roku 
Nr 165/S Rewel 

Do Firmy „Benni i Spiro“ Hamburg Adolphsbrücke 9/11 

W odpowiedzi na ofertę Panów z dnia 3 XI br. komunikuję, iż estońskie Ministerstwo Wojny zgadza się za pośrednictwem firmy Panów i na warunkach przez Panów podanych zakupić 4 950 karabinów angielskich RE mod. 1914 znajdujących się, według oferty Panów, w Polsce. 

J. Lepp,
major szef wydziału

To jest w istocie dziwna sprawa. Karabiny angielskie RE mod. 1914 zostały przez armię polską zakupione w angielskiej fabryce Remingtona na wyposażenie jednostek piechoty. Zapłacono za nie gotówką i jeszcze nie zdążono rozpakować skrzyń, gdy z Departamentu Uzbrojenia nadeszła szyfrowana depesza do magazynu uzbrojenia, że karabiny należy natychmiast odesłać z powrotem, tylko nie do Anglii, a do pewnej północnej stacji pogranicznej. Nikt wówczas tego nie rozumiał, ale zastanawianie się nad decyzjami kierownictwa armii nie należy na ogół do zadań wojska, toteż karabiny zapakowano i wysłano zgodnie z rozkazem. I teraz nagle wychodzi na jaw haniebne oszustwo. Za karabiny MSWojsk. zapłaciło Anglikom:

4 950 sztuk × 16 dolarów i 85 centów = 83 407 dolarów 50 centów; 
natomiast „Benni i Spiro“ zainkasowała za te karabiny: 4 950 × 11 dolarów 5 centów = 54 697 dolarów i 50 centów, 
następnie potrąciła sobie 5 proc. prowizji, czyli 2 734 dolary i 87 centów, 
po czym zwróciła do skarbu polskiego 51 962 dolary i 63 centy.

Mówiąc inaczej, Polska wydała na zakup karabinów 83 tysiące dolarów, następnie zostały one sprzedane przez „Benni i Spiro“ i w rezultacie do skarbu państwa wróciło niecałe 52 tysiące dolarów. Łączna strata wyniosła więc 31 444 dolary i 87 centów. Wynika stąd, że cena karabinów sprzedawanych przez SEPEWE jest mniej więcej o 6 dolarów na sztuce niższa niż cena karabinów zagranicznej produkcji. - Jak to się działo - zapytacie - że zagraniczna firma mogła bez wiedzy państwa sprzedawać zakupione przez skarb karabiny? Kto i dlaczego zgodził się na to? Niestety, nie potrafimy na to pytanie odpowiedzieć. Ktoś tam ze Sztabu Generalnego musiał nieźle zarobić na dolarach, które firma „Benni i Spiro“ zainkasowała bez żadnego kłopotu. Wystarczyła po prostu informacja, że Polska zakupiła transport karabinów Remingtona, oraz wywarcie odpowiedniego nacisku na czynniki wojskowe. Jak to się jednak działo - o tym kroniki milczą. Gdyby wykradziony przez Karę dokument trafił do rąk Pełczyńskiego, prawdopodobnie i to złodziejstwo przeszłoby bez większego echa. Tym razem jednak Pełczyński nie mógł nic poradzić: Skandal wybuchł i na konferencji SEPEWE w listopadzie 1929 roku większość udziałowców zażądała rozwiązania umowy z „Benni i Spiro“. Któż im każe dzielić zyski z jakimiś niemiecko-włoskożydowskimi kanciarzami? Dwu tylko było oponentów: Katelbach i Pełczyński. Motywują, że umowa z firmą szeroko znaną na rynkach światowych da polskiemu eksportowi broni większe możliwości niż działanie w pojedynkę. Ale pozostali spekulanci nie przyjmują tego argumentu do wiadomości. „Benni i Spiro“ przetarła już szlaki na rynki zbrojeniowe świata. Zostaje podjęta uchwała o rozwiązaniu umowy z „Benni i Spiro“. Że przez trzy prawie lata firma miała wgląd we wszystkie tajemnice zbrojeniowe armii polskiej? O, to drobnostka. To się zdarza. Zresztą, powtórzmy za panem Paschalskim: „Spiro był firmą niemiecką, nie sowiecką“. Pewno. Niemcy to nie wróg. Co prawda monachijski włóczęga Adolf Hitler nie jest jeszcze dyktatorem Niemiec, ale przyjaźń z Niemcami już kwitnie. Na tejże konferencji podjęto jeszcze jedną uchwałę, przełomową w dziejach syndykatu. Zostają do niego włączone państwowe zakłady zbrojeniowe, których na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych powstaje coraz więcej, zresztą ku niezadowoleniu prywatnych przemysłowców. Odtąd SEPEWE, zachowując szyld prywatnego zrzeszenia eksportowego, staje się instytucją półoficjalną. Od tej pory w jego mętnej wodzie ryby będą coraz grubsze. Na początku były pieniądze. Były zresztą w środku i na końcu. Przyznać jednak trzeba, że na początku - mniejsze. 
VIII 
Tu słowo wyjaśnienia o tak zwanym „państwowym“ przemyśle zbrojeniowym. W roku dwudziestym siódmym jest on jeszcze w zalążku, ale w latach trzydziestych nabierze poważniejszego znaczenia. W jaki sposób powstają te zakłady? Państwo wykupuje je od prywatnych kapitalistów. Metody tego wykupu scharakteryzować można na paru przykładach. Oto rembertowska fabryka „Pocisk“, założona krótko po pierwszej wojnie przez paru kanciarzy i obliczona od początku na grube zyski.

 Dzięki grubym łapówkom i „chodom“ w Departamencie Uzbrojenia „Pocisk“ uzyskuje monopol na dostawy amunicji dla wojska. Rozpoczyna wówczas dwa rodzaje produkcji: jeden na eksport i drugi dla armii polskiej, który charakteryzuje się coraz gorszą jakością. W roku 1930 amunicja z „Pocisku“ jest w znacznej części zupełnie niezdatna do użytku. Inspektor armii generał Kazimierz Fabrycy stwierdza w tajnym raporcie do Piłsudskiego, że 30 proc. amunicji w ogóle nie nadaje się do zastosowania, gdyż łuski są zbyt wielkie i nie wchodzą do komory nabojowej, a część amunicji przeważnie nie działa po spuszczeniu iglicy. MSWojsk. postanawia „uzdrowić“ sytuację i wykupić udziały fabryki. Ponieważ właściciele się opierają, MSWojsk. płaci za akcje podwójną cenę i sprawa jest załatwiona, przybywa nowe „przedsiębiorstwo państwowe“. W 1938 roku udział państwa wynosi w nim „już” 90 proc.

Szeroko też znany jest przykład „fabryki lotniczej“ w Białej Podlaskiej2 . Jej właściciel, niejaki baron Rozenwerth-Różyczka, po nieprawdopodobnych matactwach zarobił na 70 hektarach piasku i paru skleconych z desek budach - prawie 3 miliony złotych. Departament Aeronautyki zaś zapłacił za nią, łącznie z zaliczkami dla Rozenwertha, odszkodowaniem dla „Skody“ (która wykupiła PWS) i kosztami budowy oraz uruchomienia fabryki - prawie jedenaście milionów złotych tj. co najmniej dwa i pół raza więcej niż rzeczywiście fabryka była warta. Rzecz jednak znamienna, że już po kilku latach, w 1938 roku, w spisie aktywów państwowych figuruje tylko 64 proc. kapitału państwowego w PWS. Kto ma pozostałe 36 proc.? Związek Polskich Przemysłowców Lotniczych. Jednym z działaczy ZPPL jest baron Rozenwerth-Różyczka. Jeszcze bardziej pouczająca jest historia Stoczni Gdyńskiej, nie należącej wprawdzie do SEPEWE aż do 1939 roku, niemniej stanowiącej dość poważny obiekt przemysłu wojennego, gdyż w niej dokonywano drobnych napraw polskich jednostek pływających (wielkie naprawy przeprowadzane były w stoczniach szwedzkich i niemieckich). Była ona własnością kilku zagranicznych, głównie niemieckich i angielskich, spółek przemysłowych: „Zieleniewski, Fitzner i Gamper“, Königshütte, Laurahütte i „Starachowice“. W lipcu 1928 roku kapitaliści ci nadesłali do Ministerstwa Przemysłu i Handlu pismo, w którym grożą, że jeżeli natychmiast nie dostaną dotacji państwowej - stocznię zamkną. Wybucha popłoch i ministerstwo natychmiast udziela im 3 300 000 zł dotacji, ot tak, lekką rączką, bez żadnych zobowiązań z ich strony, bez niepotrzebnej gadaniny i zbędnych dyskusji. W lipcu 1932 roku historia powtarza się znowu, gdyż taka zabawa bardzo się właścicielom Stoczni Gdyńskiej podoba. Tym razem minister przemysłu i handlu, Zarzycki, wysyła tajne pismo do Piłsudskiego, że stoczni zamknąć nie można, bo Polska zostanie zupełnie bez możliwości remontów swych jednostek morskich. Piłsudski akceptuje pismo Zarzyckiego i stocznia otrzymuje... 10 milionów zł dotacji. Ale w zamian za dotacją MSWojsk. żąda udziałów i otrzymuje je bez trudu, bo stocznia jest nierentowna, przestarzała, źle usytuowana. Przez następne lata państwo pcha w stocznię ciężkie pieniądze, wreszcie w 1938 roku udział państwa wynosi „już“ 74,5 proc. Kto posiada pozostałe 25,5 proc.? Königshütte, Laurahütte ... a mówiąc po prostu -- Flick, Harriman, Giesche. Co nie przeszkadza Składkowskiemu obwieścić gromko, że Polska ma własny, państwowy przemysł stoczniowy. Takimi drogami powstawały „państwowe“ zakłady zbrojeniowe. Trudno nie używać cudzysłowu, skoro w większości z nich ciągle reprezentowany był obcy kapitał, skoro płacono za nie ceny wielokrotnie przewyższające wartość i skoro wreszcie powstawanie tych „państwowych“ placówek odbywało się od przypadku do przypadku, od oszustwa do oszustwa. W drugiej połowie lat trzydziestych powstają wprawdzie zakłady zbrojeniowe całkowicie zbudowane za pieniądze państwowe i figurujące w spisach jako stuprocentowa własność skarbu państwa. Ale, jak zobaczymy dalej, nawet one służyły interesom nie kraju, a interesom zagranicznych koncernów. Kapitał zagraniczny położył łapę na wszystkim, cokolwiek działo się w zakresie obronności Polski. Faktu tego nie zmieniały szyldy i pieczątki. Głównym dyspozytorem polskiego przemysłu obronnego był od 1926 roku i pozostał aż do końca obcy, w dużej mierze niemiecki, kapitał finansowy. 
Wróćmy jednak do SEPEWE.

Tajne!... ostrzega napis na okładce. Biuletyn specjalny Ministerstwa Spraw Zagranicznych nr 10 z dnia 1 października 1935 roku zawiera informacje, które powinny pozostać w tajemnicy. Zawiera jedyną charakterystykę SEPEWE, jaka kiedykolwiek ukazała się oficjalnie. O syndykacie mówi się w Polsce bardzo mało, a właściwie nic. Nie znajdziecie o nim wzmianki w diariuszach sejmowych ani w sprawozdaniach Najwyższej Izby Kontroli. W prasie - zaledwie trzy czy cztery króciutkie, nic nie mówiące artykuliki. Żywot naszego bohatera okryty jest szczelną, nieprzeniknioną tajemnicą. Co wywozi SEPEWE w latach trzydziestych? Wszystko, co jest niezbędne dla uzbrojenia armii. Działa, karabiny, pistolety, bagnety, samoloty, celowniki i synchronizatory lotnicze, czołgi, wojskowe przyrządy optyczne, a nade wszystko amunicję. Miejcie cierpliwość jeszcze do dwu cyfr. Pierwsza, to łączna wartość wywozu w latach 1926 - 1935. Wynosi ona przez dziewięć lat:34 472 634 złote. Natomiast przez następne lata (1935 - 1939) wywóz osiąga: 86 656 632 złote W ciągu trzynastu lat istnienia syndykat wywiózł więc z Polski broni i amunicji na sto dwadzieścia jeden milionów złotych, nie licząc zamówień, których nie zdążono zrealizować. (Warto dla porównania dodać, że wywóz broni ze Stanów Zjednoczonych wyraża się w latach 1930 - 1939 sumą dolarów, która po przeliczeniu na złote wynosi około 320 milionów złotych.) I trzeba koniecznie dodać, że przytoczone tu cyfry wywozu są niepełne, fragmentaryczne. Można przypuszczać, że były znacznie wyższe. Czy są podstawy do takiego przypuszczenia? Owszem, są. Zachował się na przykład w archiwum tajny bilans obrotów syndykatu za rok 1933. Można z niego odczytać, że w roku tym sprzedano broni i amunicji na łączną sumę 25 904 589 złotych, w tym materiałów stokowych na 5 671 738 złotych, broni zaś nowej na 20 232 851 złotych. Niestety, jest to bilans tylko za jeden rok, ale pozwala on się domyślać, że cyfry podane w biuletynie MSZ wielokrotnie różnią się od faktycznych. Krótko mówiąc, Polska była czwartym po USA, Anglii i Niemczech eksporterem amunicji i szóstym z rzędu eksporterem broni w świecie. Powtórzmy jeszcze raz: wywozimy więcej amunicji niż na przykład Francja, a w eksporcie broni dorównujemy Szwecji, czyli ustępujemy tylko największym potęgom przemysłowym Zachodu. Warto i to podkreślić, że im bliżej wojny z Niemcami, tym więcej wywozimy uzbrojenia... Nie, nie bez powodu MSZ opatruje swój biuletyn ukośną, niebieską krechą, nie bez powodu odbija go w numerowanych egzemplarzach, przeznaczonych wyłącznie do wiadomości adresata. 
Z początkiem lat trzydziestych SEPEWE, wyzwolony ze spółki z „Benni i Spiro“, dokonuje wielkiego zrywu. Pęcznieją jego konta. Umacnia się pozycja finansowa. Rośnie tajemna wszechwładza. Równolegle z tym następują zmiany organizacyjne w wojskowej gospodarce zbrojeniowej. Wydział Przemysłu Wojennego zmienia się w Biuro Przemysłu Wojennego, a jego szefem zostaje pułkownik Czuruk, człowiek nieobcy tłustym prowizjom i rozumiejący znakomicie „ekspansywne tendencje“ wybitnych działaczy przemysłu polskiego. Całokształt gospodarki zbrojeniowej koncentruje się w rękach generała inżyniera Aleksandra Litwinowicza. Znakomity to fachowiec od dostaw wojskowych, o których w przystępie szczerości napisał kiedyś Piłsudski, że „są dogodnym polem dla wszelkich nadużyć, jeżeli kierują nimi ludzie dosyć przemyślni“. Litwinowicz jest ponad wszelką wątpliwość człowiekiem „przemyślnym“. Już w Legionach wkręcił się do intendentury, osiągając wcale wysokie stanowisko zastępcy szefa intendentury komendy głównej Legionów. Przez pewien czas, po kryzysie beniaminowskim, zmuszony był oderwać się od tłustego połcia i zająć się mniej na pozór popłatną robotą w wywiadzie POW. Ale i ta robota opłaciła mu się w późniejszych latach. Wkrótce zostaje szefem intendentury dowództwa „Wschód“, później szefem Departamentu Intendentury MSWojsk., szefem Departamentu Przemysłu Wojennego (departament ten istniał bardzo krótko), dowódcą okręgu korpusu, wreszcie - II wiceministrem spraw wojskowych i szefem administracji całej armii. „Dwójka“ pamiętała o swych komilitonach.

Ten stosunkowo mało znany człowiek, mający szerokie znajomości w kołach prywatnego przemysłu, jest panem gospodarki wojskowej. I prowadzi ją ku uciesze i korzyściom zagranicznych monopoli. On to forsuje Czuruka na szefa przemysłu wojennego, on zawiera i akceptuje haniebne umowy z zagranicznymi koncernami, on wreszcie... ale o tym później. Raz na rok odbywa się walne zgromadzenie udziałowców SEPEWE. Dziwne to zgromadzenie. Syndykat obraca grubymi milionami, a na sali... ledwo kilkunastu ludzi. To, oczywiście, nie przeszkadza. Tych kilkunastu ludzi reprezentuje wszystkich udziałowców. Prezes Zarządu, pułkownik Czuruk, ma honor bronić interesów Państwowej Wytwórni Prochu, Państwowej Wytwórni Amunicji, Państwowej Wytwórni Uzbrojenia i - rzecz prosta - Biura Przemysłu Wojennego. Podpułkownik inżynier Apolinary Żebrowski, zastępca szefa Departamentu Uzbrojenia, reprezentuje także czynniki wojskowe. Pułkownik Henryk Abczyński, zastępca Rayskiego - dwie firmy na raz: Państwowe Zakłady Lotnicze i Zrzeszenie Polskich Przemysłowców Lotniczych. Podpułkownik Kazimierz Meyer - Państwowe Zakłady Inżynierii i „Ursus“. Oprócz tego w skład syndykatu wchodzą następujące firmy: Bank Gospodarstwa Krajowego; Belgijskie Zakłady „Boryszew” SA; Polskie (tylko w nazwie) Zakłady Chemiczne „Nitrat“; Polskie Zakłady Optyczne; Przemysł Metalowy „Granat“; „Norblin, B-cia Buch i T. Werner“; Zakłady Ostrowieckie SA; Stowarzyszenie Mechaników Polskich z Ameryki; Fabryka Motorów „Perkun“; Wł. Paschalski SA; Towarzystwo Starachowickich Zakładów Górniczych. Spis jest przydługi, ale w dalszym ciągu odegra on zasadniczą rolę. Albowiem - żeby jeszcze raz uciec się do cytatu - „spółżyły w kazirodztwie wiecznym banki braterskie i siostrzane, akcje cioteczne i stryjeczne, akcje-kuzynki, akcje-szwagry, firmy-synowe, firmy-teście...“ Od strony zaś organizacyjnej administracja syndykatu przedstawia się następująco: Zarząd: Prezes - pułkownik Otton Czuruk. Wiceprezesi - Czesław Klarner i Tadeusz Karszo-Siedlewski. Sekretarz - podpułkownik Stanisław Witkowski. Członkowie - Stanisław Dzierżanowski, delegat „Norblina“; Wacław Szulc, delegat „Granatu”; Zygmunt Rakowicz, delegat Państwowej Wytwórni Prochu. Delegaci do Zarządu - podpułkownik dyplomowany Józef Sierosławski ze Sztabu Głównego, major Aleksander Rojszyk z Kierownictwa Zaopatrzenia Uzbrojenia oraz radca Stanisław Geyer z Państwowego Instytutu Eksportowego. Komisja Rewizyjna: Zygmunt Wolski, Zdzisław Górski, Leonard Możdżeński, Józef Weber. Dyrektorami w różnych okresach są: Ludwik Zakrzewski, Władysław Sokołowski, Kazimierz Zarębski. SEPEWE był w zasadzie państwowo-prywatnym zrzeszeniem eksportowym. Tak przynajmniej przewidywał jego statut. Oficjalnie rzecz biorąc, syndykat podlegał Ministerstwu Spraw Wojskowych. Ale były to tylko pozory. W gruncie rzeczy całym syndykatem trząsł obcy i rodzimy kapitał prywatny. Na 19 członków syndykatu było: 7 fabryk państwowych, 4 fabryki z polskim kapitałem prywatnym, 8 fabryk z kapitałem obcym (niemieckim, francuskim, angielskim, amerykańskim, szwajcarskim i belgijskim.) Tak wyglądała prawda. XI W końcu 1928 roku gospodarce światowej przybywa jeszcze jeden kartel. Tym razem jest to bardzo osobliwa umowa, zawarta pomiędzy trzema największymi producentami amunicji i materiałów wybuchowych - amerykańskim „Du Pontem“, angielskim Imperial Chemical Industries i niemieckim IG Farbenindustrie. Te trzy gigantyczne trusty, bądź same, bądź przez swe holdingi, kontrolują 68 proc. produkcji amunicji świata kapitalistycznego, a trudno o nich powiedzieć, aby dotąd żyły ze sobą w zgodzie. Umowa jednak dochodzi do skutku i to po niezbyt długich pertraktacjach. Co robić, messieurs, na wojnę w najbliższym czasie nie zanosi się, na śmiercionośny towar popyt ostatnio nieco zmalał - po cóż się kłócić, lepiej zawrzyjmy ze sobą porozumienie. Rzeczywiście zostaje ono zawarte. Przewiduje ustalenie jednolitych cen na amunicję wszelkich kalibrów i materiały wybuchowe wszelkiego przeznaczenia, a także - co jest bardzo ważne - przewiduje podział rynków zbytu. „Du Pont“ uzyskuje prawo wyłączności na całym kontynencie amerykańskim. ICI - na rynkach Imperium Brytyjskiego i w zachodniej Europie z wyjątkiem Niemiec. IG Farben dostaje rynki na wschód od Renu tudzież Daleki Wschód. Amunicyjna sielanka trwa mniej więcej trzy lata i strony są zadowolone. Ale właśnie wtedy, gdy sytuacja międzynarodowa zaczyna się nareszcie zaostrzać, gdy wybucha wojna w Chinach, hitlerowcy dochodzą do władzy, a Benito Mussolini krzyczy o „imperium rzymskim“ - wtedy na zagwarantowanych umową kartelową rynkach amerykańskich i angielskich pojawia się nagle nieoczekiwany konkurent - Polska. Jest to na domiar konkurent trudny do wyparcia. Sprzedaje amunicję po zadziwiająco niskich cenach, nie boi się dumpingów, a ponieważ oferuje równocześnie broń - wiele państw Bliskiego Wschodu i Ameryki Łacińskiej woli kupować u SEPEWE niż u przedstawicieli „Du Ponta“ czy ICI. (Że SEPEWE mógł sprzedawać broń i amunicję po tak niskich cenach - temu dziwić się nie należy. Państwo łożyło ogromne sumy na rozwój i utrzymanie syndykatu. SEPEWE był zadłużony w BGK na sumę wielu milionów złotych. Natomiast Państwowy Instytut Eksportowy asygnuje pokaźne sumy na utrzymanie placówek zagranicznych SEPEWE, zwłaszcza na wynagradzanie przedstawicieli syndykatu. Krótko mówiąc, z kieszeni polskiego podatnika dopłacano zagranicznym i rodzimym kapitalistom, aby zechcieli eksportować ze swoich fabryk na terenie Polski broń i amunicję, których nigdy armia polska nie miała pod dostatkiem. A nie chodzi już o „starzyznę“, nie, syndykat wywozi nowiutką broń i doskonałą amunicję!) W 1935 roku SEPEWE jest już prawdziwą zmorą kartelu. Występuje pod anonimową wywieszką „prywatnego zrzeszenia eksportowego“, więc trudno wywierać bezpośredni nacisk na rząd polski. Kartel próbuje dogadać się z Polakami. W styczniu 1935 roku zjawia się w Warszawie specjalny wysłannik Imperial Chemical Industries, niejaki Robins, ale dyrektor SEPEWE, Sokołowski, przyjmuje go chłodno i odrzuca propozycję współpracy. Sytuacja jest coraz bardziej groteskowa. SEPEWE ma swoje przedstawicielstwa w trzydziestu pięciu krajach, z czego trzynaście w krajach amerykańskich i jedenaście w strefach zastrzeżonych dla Brytyjczyków. Co robić z tym fantem? W marcu 1935 roku zostaje zwołane w Berlinie posiedzenie rady kartelu. Doktor Hill, delegat „Du Ponta“ do rady, wygłasza przemówienie wstępne, z którego wynika, że na razie konkurencja polska nie jest aż tak groźna, jeżeli jednak będzie ona się rozwijać w dotychczasowym tempie, może w pewnym stopniu zagrozić interesom kartelu, zwłaszcza przez podrywanie cen na rynkach. Sześć dolarów na karabinie to nie jest wcale bagatelna różnica, jeżeli w grę wchodzą dziesiątki tysięcy sztuk. Przedstawiciel ICI, którego nazwiska nie udało się ustalić, popiera zdanie Hilla.

Ale cóż sądzi doktor Hermin, reprezentant IG Farben w radzie kartelu? Doktor Hermin skłonny jest uznać alarmy szanownych przedmówców za przedwczesne i przesadzone. Ta cała Polska jest zbyt małym i parszywym kraikiem, żeby miała grozić światowemu kartelowi zbrojeniowemu. Doktor Hermin jest zdania, że należy przejść do następnego punktu porządku dziennego, to znaczy do sprawy dostaw amunicji na kontynent afrykański. Nie był on dostatecznie uwzględniony w umowie o podziale rynków, a właśnie zanosi się tam bodaj na jakieś grubsze działania wojenne. Amerykanin i Anglik są zaskoczeni. Z jakich powodów Hermin lekceważy SEPEWE? Obaj zaczynają nagle coś podejrzewać - ale co? Faktem jest, że SEPEWE ma stosunkowo najmniej swoich ekspozytur na terenach przyznanych koncernowi IG Farben, lokuje się natomiast głównie w strefach angielskich i amerykańskich. Czyżby...? Doktor Hermin zachowuje stoicki spokój. Wypowiedział swoje zdanie i nie dodaje nic ponadto. Rada kartelu jest bardzo, bardzo zaniepokojona. Najwidoczniej Hermin coś ukrywa, ale co, na miły Bóg, co? I my też nie możemy odpowiedzieć na tę wątpliwość. W tym miejscu tropy się urywają, zarówno pisane, jak i mówione. Nieprzenikniona ciemność okrywa tę dziwną sprawę. Można jednak podkreślić kilka szczegółów, mających zapewne jakiś związek ze stanowiskiem IG Farben wobec SEPEWE.

Jak wiadomo, pod koniec lat dwudziestych IG Farben staje się absolutnym monopolistą niemieckiego przemysłu chemicznego, zresztą nie tylko chemicznego. Między innymi IG przejmuje w swe posiadanie wielką fabrykę amunicji i materiałów wybuchowych Deutsche Dynamit AG. I teraz potrzebna jest chwila uwagi, aby nie zgubić się w skomplikowanej sieci wzajemnych powiązań. Deutsche Dynamit AG jest niemiecką filią „Bofors-Nobelkrut“ Vapenfabrik. Ta z kolei ma udziały dwu innych niemieckich fabryk zbrojeniowych: Deutsche Munitions- und Waffenfabrik oraz Rheinmetall AG. Nici więc wszystkich trzech fabryk prowadzą z jednej strony do IG Farben, z drugiej do Boforsa. Tymczasem generalnym pełnomocnikiem handlowym Boforsa na teren Niemiec, a więc instytucją sprzedającą wyroby DMWF i Rheinmetall jest... „Benni i Spiro“. Tu właśnie na całe nieszczęście tropy się urywają. Ale trudno doprawdy przypuścić, aby firma „Benni i Spiro“ bez żadnego sprzeciwu przyjęła wypowiedzenie umowy przez SEPEWE. Można iść o sto przeciw jednemu, że zmieniła tylko formę swych kontaktów z syndykatem, jeszcze bardziej ją zakamuflowała, ograniczyła do grona możliwie najwęższego. I prawdopodobnie działała w porozumieniu z IG Farben, o czym zresztą będzie dalej. Kim są ci ludzie z najściślejszego grona? Oprócz Zakrzewskiego i Kappesa jest paru nowych. Oto oni: 
 inżynier Leonard Możdżeński, w swoim czasie zastępca kierownika polskiej misji zakupów wojskowych w Paryżu, od 1927 roku wicedyrektor i prokurent spółki „Pocisk”, zaś od 1933 roku dyrektor Departamentu Morskiego w Ministerstwie Przemysłu i Handlu;
  inżynier Zbigniew Arndt, jedna z szarych eminencji syndykatu - człowiek, o którym niewiele wiadomo; 
 niejaki Wolff, dyrektor lub wicedyrektor handlowy firmy Norblin; 
 inżynier Wawrzyniak, patrz Arndt; 
 Jan Herse, brat znanego w Warszawie modniarza Bogusława, człowiek o bardzo nieustalonych źródłach dochodu; 
 pastor Machlejd, właściciel fabryki cukierniczej na rogu Wroniej i Chłodnej, trochę amator łatwych zysków, trochę ryzykant, a po trosze i spekulant. Trudno oczywiście twierdzić, że wszyscy tu i poprzednio wymienieni ludzie brali udział w kontaktach z „Benni i Spiro“. Być może nawet nie o wszystkich posunięciach syndykatu wiedzieli. Ale fakt faktem, że stanowili wąskie gremium decydujące w dużej mierze o polityce syndykatu. Jeden jest tylko człowiek, o którym można powiedzieć z całą pewnością, że swych kontaktów z „Benni i Spiro“ nie przerwał bynajmniej po wypowiedzeniu umowy przez SEPEWE. Jest to Katelbach. Jego stosunki z niemieckimi handlarzami broni są znane nie tylko nam, wiedzieli o nich doskonale również agenci ICI oraz „Du Ponta“. Kiedy Katelbach pod koniec 1935 roku przyjeżdża do Genewy, tamtejszy rezydent „Du Ponta“, bodajże nazwiskiem Mathews, prosi go o rozmowę. Jeżeli wolno wnioskować z raportu polskiego attaché wojskowego, który znów zainteresował się przedmiotem rozmowy, Katelbach odmówił wszelkich informacji na temat wpływu IG Farben na „Benni i Spiro“, a więc pośrednio na SEPEWE. Rezydent „Du Ponta“ opuścił pokój Katelbacha po kwadransie, najwidoczniej w bardzo złym humorze. Ostatni trop, który mógł Anglików i Amerykanów zaprowadzić do źródeł dziwnej obojętności doktora Hermina - rozwiał się. Lecz co, u licha, z tym Katelbachem? W ciągu paru zaledwie lat urósł z tuzinkowego szakala na dorodną hienę, na potentata, który ośmiela się pertraktować z dynastią Du Ponta jak równy z równym. 
XII 
Kim jest Katelbach? Niewiele na ten temat wiadomo, mimo że był to człowiek dosyć znany w warszawskich kołach przemysłowych. Dzieje rodu Katelbachów osłonięte są trudną do przeniknięcia tajemnicą. Brat Stefana, Tadeusz, późniejszy senator, był przez dłuższy czas dyrektorem Instytutu Spraw Narodowościowych i na jego chwałę zapisać należy, że z jego to inicjatywy rząd sanacyjny zaczął stosować faszystowskie metody wobec Ukraińców i Białorusinów, zanim Hitler doszedł do władzy. Tadeusz Katelbach publikuje zresztą książkę „Niemcy współczesne wobec zagadnień narodowościowych“, w której z uniesieniem podkreśla „dalekowzroczność“ niemieckiej polityki w tej kwestii. Ale sam Stefan Katelbach? Mgłą tajemnicy osłonięty jest wczesny okres jego działalności, kiedy to pracuje jako agent Basilego Zacharowa. Wiemy o nim, że miał dom w Warszawie, w pobliżu placu Narutowicza, komfortową willę na ulicy Odyńca, udziały w kinie „Atlantic” i „Napoleon“, że był tęgawy, postawny, nosił szkła. Że posiadał prywatny samolot turystyczny, jacht, bojer, willę w Orłowie. Unikał rozgłosu tak dalece, że nie zamieścił nawet o sobie skromnej notatki biograficznej w wydawnictwie „Czy wiesz, kto to jest“. Umarł w Kanadzie kilka lat temu. Co się jednak tyczy działalności handlowej Stefana Katelbacha, to wiadomości są więcej niż skąpe. W swoim czasie, oprócz działalności w SEPEWE, był właścicielem fabryczki, która zajmowała się produkcją... szpulek do nici. W dość tajemniczy sposób wszedł do sławetnego „syndykatu drutu i gwoździ“, zajmującego się wszystkim, tylko akurat nie drutem i gwoździami. W związanej z tym syndykatem firmie „Gokkes“ szybko zajął stanowisko prezesa, już w okresie swej działalności w SEPEWE. Nigdy zresztą formalnie nie należał do gremium SEPEWE i działał w ukryciu. Jeżeli już mowa o firmie „Gokkes“, warto może wspomnieć o pewnej dość ciemnej aferze Katelbacha. Otóż firma pod nazwą „Gokkes w Polsce“ była filią holenderskiej firmy „N. V. Handelmaatschappij S. Gokkes Jr.“ mieszczącej się w Hadze przy Vondelstraat nr 1 i zajmowała się bliżej nie określonym „pośrednictwem handlowym“ Miała ona zlecone przedstawicielstwo SEPEWE na Holandię, a także - co dość trudno wytłumaczyć - na Kolumbię i Argentynę. Przedziwnym zbiegiem okoliczności „Gokkes“ ma w Polsce, oprócz swej jawnej filii, także... specjalnego przedstawiciela, którym jest właśnie Katelbach. Łączy on więc w swoich rękach zarówno funkcje prezesa polskiej ekspozytury firmy „Gokkes“, jak i jej specjalnego przedstawiciela. On między innymi za pośrednictwem reprezentowanej przez siebie firmy sprzedaje Holendrom serię dział 75 mm i granatników 46 mm za... węgiel, na którego brak na ogół Polska nie cierpiała. Ale to jest szwindel tuzinkowy. Ciekawsza jest tzw. afera Laskaridesa. Panajotis Laskarides, znany grecki kombinator i hochsztapler, pełnił funkcje przedstawiciela SEPEWE w Teheranie. Pod koniec 1938 roku przyjechał on do Warszawy, ale incognito, unikając za wszelką cenę rozgłosu. Zatrzymał się w pensjonacie na Brackiej pod nazwiskiem Basilei Manassis, co oczywiście zwróciło uwagę policji. Po co ta konspiracja? Okazało się rychło, że Laskarides miał powody, aby nie nawijać się przed oczy władzom SEPEWE. Chciał on po prostu zakupić w Polsce większy transport trotylu dla sobie tylko wiadomych celów. Mógł i powinien zawiadomić o tym centralę syndykatu, to należało do jego obowiązków. Ale SEPEWE płacił mu widocznie zbyt małą prowizję od transakcji, wobec czego Laskarides zwrócił się bezpośrednio do Katelbacha. Transakcja doszła do skutku. Poważny transport polskiego trotylu został zakupiony dla... Holandii przez polską ekspozyturę firmy „Gokkes”. W dwa dni później centrala haska przysłała do SEPEWE rozliczenie handlowe, w którym o zakupie trotylu nie ma ani słowa. Wybucha skandal. Sokołowski alarmuje „dwójkę“, ale sprawa zaraz cichnie. Ostatecznie, czy Katelbach musi się koniecznie tłumaczyć z każdej transakcji? Chciał po prostu zarobić do spółki z Laskaridesem parę tysięcy „na boku”, poza syndykatem. Któż mu tego zabroni? To właściwie wszystko, co wiemy o działalności Katelbacha poza syndykatem. Znamy jeszcze cyfrę 234 tysięcy złotych, która figuruje na jego prywatnym koncie w 1938 roku. Ale chodzi tu tylko o konto w polskim banku, a Katelbach ma konta w kilkunastu bankach zagranicznych, więc i ten szczegół jest tylko fragmentaryczny. Natomiast jego rolę w SEPEWE znamy dość dobrze, właśnie dzięki dokumentom zachowanym w archiwach. Katelbach jest faktycznym dyktatorem SEPEWE, mimo że nie piastuje w syndykacie żadnej oficjalnej funkcji, a niektórzy członkowie rady w ogóle ledwo go znają. Katelbach jest człowiekiem, z którego zdaniem liczą się w sposób zasadniczy wszyscy wodzireje armii od Czuruka i Litwinowicza poczynając, a na Stachiewiczu, Kasprzyckim i Sosnkowskim kończąc. Inżynier Stefan Katelbach, jedna z najbardziej tajemniczych i ciemnych figur reżimu, jest człowiekiem, który ma więcej do powiedzenia w sprawach uzbrojenia armii niż 75 generałów i 405 pułkowników, w tym 259 dyplomowanych. Tylu ich bowiem jest na dzień 1 stycznia 1939 roku. 
XIII 
A więc wywozimy. Wszystko, wszędzie, za każdą cenę i w każdych okolicznościach. Do antypodów i do sąsiadów. Pod równik i Zwrotnik Koziorożca. Wszędzie, gdzie się da. Właśnie, gdzie się da... Małe słówko, a duża rzecz. Daje syndykat gdzie może i ile może, aby przeforsować wywóz polskiej broni i amunicji. Archiwa SEPEWE są wprost niewyczerpane, jeśli idzie o pisemne dowody na udzielone łapówki. Jest to w gruncie rzeczy bardzo zabawna lektura, rzadko się bowiem zdarza spotkać dowody łapownictwa tak wysoko postawionych osób, jak prezydent czy zgoła król. A takie dowody są, że się tak wyrazimy, na kopy. Oto kilka z nich. Dnia 21 marca 1934 roku na zamku królewskim w Bukareszcie odbywa się nader interesująca rozmowa, w której udział bierze ze strony rumuńskiej Jego Królewska Mość Karol II, zaś ze strony polskiej - poseł RP w Bukareszcie Mirosław Arciszewski oraz attaché wojskowy poselstwa, sławetny pułkownik Kowalewski, wyrzucony w swoim czasie z attachatu moskiewskiego za szpiegostwo antyradzieckie. Pan Kowalewski ma, jak to się mówi, łeb do interesów. Jest prezesem dość dziwnej instytucji pod nazwą „Polromania“, która zajmuje się regeneracją zużytej amunicji, z tym, że starą amunicję dostarcza SEPEWE, a poprawioną odbiera armia rumuńska. Odbiera - i odstawia z powrotem do arsenałów, gdyż tak się jakoś składa, że poprawiona amunicja zaledwie w 5-7 procentach nadaje się do użytku. Krzepiąca ta zabawa trwa przez osiem lat, ponieważ Kowalewski wie, gdzie i ile trzeba posmarować. Dopiero w 1933 roku nowy rząd rumuński, widać niedostatecznie ułagodzony szeleszczącym argumentem, rozwiązuje „Polromanię“; SEPEWE zapisuje ten fakt na rachunek strat. Kowalewski nie zamierza oczywiście rezygnować. Nie udało się z amunicją, może się uda z maskami gazowymi? Wiadomo przecież w Europie, że od czasu afery firmy „Protekta“ nie masz lepszych kanciarzy w dziedzinie masek przeciwgazowych niż Polacy, szczególnie w mundurach wyższych oficerów. Podczas więc owej rozmowy z Jego Królewską Mością, Arciszewski i Kowalewski oferują sprzedaż dla armii rumuńskiej 150 000 sztuk masek pgaz. (Nawiasem mówiąc, cała armia polska jest w roku 1934 wyposażona w 4 560 masek.) Król Karol rozpromienia się! No, tak, on reflektuje, tylko... „Przyznam się Panom - powiada - że nie mam pieniędzy...“ Tak Kowalewski uwiecznia w swym raporcie dyskretną propozycję króla. Wielokropek również pochodzi od niego. Rzecz prosta, nie idzie o pieniądze na zakup masek, wszyscy to doskonale rozumieją. Idzie - jakby to powiedzieć - o łapówkę. „Król słynie tutaj - pisze w dalszym ciągu Kowalewski - z dobrego serca, ale i z tego, że chętnie bierze rozmaite prezenty, nie wyłączając czeków. Myślę, że możemy pójść utartą drogą, lecz załatwić to trzeba dyskretnie“. Tak i załatwiono. W bilansie SEPEWE za rok 1934 figuruje w dziale „Rumunia” wydatek w wysokości 10 tysięcy złotych opatrzony dość przejrzystym określeniem: „koszty handlowe - zawarcie umowy na dostawę masek pgaz“. „Koszty handlowe” nie zostały wyrzucone w błoto. Przyjaźń polsko-rumuńska rozkwitła, afera z maskami udała się w zupełności (do dnia wybuchu wojny dostarczono ich 350 sztuk), a Jego Królewska Mość dostał swoje parę tysięcy lei na potrzeby pani Lupescu. Obie strony były bardzo szczęśliwe. Poselstwo RP w Bukareszcie ma na swym koncie jeszcze niejeden tuzin takich machlojek wobec kochanego sojusznika, ale przypatrzmy się dla odmiany, jak za przyczyną SEPEWE rozwijało się łapownictwo na północy. Kwitło ono przede wszystkim na Łotwie. W archiwach „dwójki“ znajduje się osiem pękatych teczek na temat afer łotewskich. Przyznać wypada, że w dziedzinie pobierania łapówek korpus oficerski Łotwy bije chyba wszelkie rekordy, nie ujmując należnych zasług oficerom estońskim ani litewskim. W zamierzchłych czasach początków SEPEWE przedstawicielem syndykatu na kraje bałtyckie był pewien emerytowany generał carski nazwiskiem Nikoła Lebiediew. Jak przystało na reakcyjnych generałów na emigracji, Lebiediew (nawiasem mówiąc bliski kompan sławetnego barona Ungerna) pracował dla wszystkich poważniejszych wywiadów Europy. Jak wynika z obszernego elaboratu na jego temat, w roku 1921 miał proces o współpracę z wywiadem angielskim, w roku 1923 - z wywiadem niemieckim, w roku 1924 - o oszustwa przy dostawach wojskowych, wreszcie w 1926 - ponownie o kontakty z wywiadem niemieckim. Bogowie jedni wiedzą, jak z tego wszystkiego potrafił się wygrzebać, chociaż wiadomo, że ówczesną Temidę łotewską do westalek zaliczyć trudno. Otóż generał Lebiediew w okresie swojej pracy w charakterze przedstawiciela SEPEWE naciągnął syndykat na „sumkę” 25 000 złotych, które podobno były potrzebne na łapówki dla wyższych oficerów. W roku 1934 przyjechał do Rygi nowy, energiczny polski attaché wojskowy w krajach bałtyckich, podpułkownik Andrzej Liebich. Stwierdził niezwłocznie, że wyłudzone przez Lebiediewa pieniądze nie zostały wydatkowane zgodnie z przeznaczeniem i poszły po prostu do jego prywatnej kieszeni. Liebich zawiadomił II Oddział, ten zaś zażądał od SEPEWE natychmiastowego zwolnienia Lebiediewa. Tak się też stało. 18 stycznia 1934 roku Zarębski podpisuje pismo do „dwójki“, w którym zawiadamia, że Lebiediewa zwolniono. Powstaje więc problem, komu oddać przedstawicielstwo. Jest to gratka nie lada, toteż Liebich dzień w dzień śle do szefa raporty z rozmów, jakie odbywa z rozmaitymi amatorami tłustego połcia. Główną figurą jest we wstępnej fazie rozmów niejaki pułkownik Raud, były attaché wojskowy w Warszawie i Bukareszcie, człowiek znający nieźle kulisy polskiej gospodarki zbrojeniowej. Jego „koszty handlowe“ wynoszą, o ile można się zorientować, 4 tysiące złotych. Raud organizuje spotkanie Liebicha z wyższymi oficerami łotewskiego sztabu generalnego: z szefem sztabu, generałem Hartmanisem, szefem zaopatrzenia, generałem Ruszkiewicem oraz dowódcą pułku czołgów, pułkownikiem Grossbatsem. Wszyscy ci dżentelmeni oświadczają, że jedynym przedstawicielem SEPEWE, który będzie się cieszył ich poparciem, może być firma „Franz Krull, Aktiengesselschaft“. Nazwa jest niemiecka, gdyż i firmę finansuje niemiecki bank w Hamburgu. Wypada dodać, że firma „Franz Krull“ nazywała się w swoim czasie Oficerskie Towarzystwo Ekonomiczne, do której to nazwy komentarze są zbyteczne. Trzej wymienieni oficerowie gorąco popierają kandydaturę „Franza Krulla“, gdyż - prosimy o dyskrecję - sami zasiadają w zarządzie tej firmy... Liebich przyrzeka, że ich oferta będzie rozpatrzona. Konferencję tę opisuje obszernie w tajnym raporcie do swego szefa. „Firma Krull - pisze Liebich - czyli Oficerskie Towarzystwo Ekonomiczne ma tu nieco nadwerężoną sławę, jako instytucja biorąca łapówki...“. Ale w Warszawie nie budzi to niczyjego obrzydzenia. Liebich otrzymuje polecenie z „dwójki“ i SEPEWE, aby podpisać umowę. Aliści w przededniu tego doniosłego aktu u pomocnika attaché, niejakiego kapitana Radomskiego, pojawia się wysoki oficer sztabu generalnego Łotwy, generał Rotberg. Jest oburzony, dotknięty i zaniepokojony. Oświadcza Radomskiemu, że on, Rotberg, użyje wszelkich wpływów, aby nie dopuścić do podpisania umowy z Krullem. Firma o tak zaszarganej hipotece, banda kanciarzy i oszustów, nie może otrzymać przedstawicielstwa SEPEWE. Jeżeli Polacy mimo to umowę podpiszą, dowie się o tym prasa i generał Ulmanis osobiście. To skutkuje. Liebich znowu wysyła sążnisty raport do Warszawy. Prasa jak prasa; zawsze, jak powiada Składkowski, można jej gębę zatkać; gorszy jest Ulmanis, naczelny dowódca armii. Powszechnie wiadomo, że jego grupa konkuruje z Oficerskim Towarzystwem Ekonomicznym, a w takiej konkurencji w środkach się nie przebiera. Liebich wszakże ma i na tę trudność sposób. Zapytuje uprzejmie, czy pan generał Ulmanis i pan generał Rotberg mają może jakiegoś godniejszego kandydata na przedstawicielstwo SEPEWE? Oczywiście. Jest to mianowicie stocznia Liepajas Kara Ostas Darbnicas w Libawie, a w szczególności pan Kerpe, dyrektor tej stoczni i szwagier Ulmanisa. W Warszawie zapada więc decyzja naprawdę salomonowa: SEPEWE będzie miał na Łotwie dwa przedstawicielstwa: firmę „Franz Krull“ i stocznię libawską. Wilk będzie syty i owca - jeżeli piękne to porównanie jest na miejscu - zupełnie cała. Nie warto już wdawać się w dalsze losy tych dwu przedstawicielstw. „Koszty handlowe“ związane z ich utrzymaniem są wyjątkowo pokaźne. Nie mogły być zresztą inne, gdy za podpisanie umowy na 5 tankietek TK-S (cena jednej tankietki - 47 826 złotych bez transportu) „Franz Krull“ otrzymuje 5 tysięcy złotych „gratyfikacji“, a stocznia libawska - 4 400 zł. Ulmanis zresztą rozzuchwalił się niesłychanie w późniejszych latach, gdy został prezydentem, a SEPEWE dostarczał broń do Hiszpanii. Jego afery łapówkarskie przechodzą wówczas wszelkie precedensy. Ale to już jest rozdział sam dla siebie. Niesposób także pominąć, skoro już mowa o łapówkach, jugosłowiańskiego wiceministra spraw wojskowych generała Terszibaszića. Pierwszy raz wziął on od ówczesnego attaché w Belgradzie, majora Grudnia, łapówkę w wysokości 6 500 złotych za zawarcie z SEPEWE kontraktu na dostawę samolotów w zamian za tytoń. Było to w grudniu 1933 roku. Suma kontraktu opiewała wówczas na prawie dwanaście milionów dinarów. W rok później Terszibaszić zainkasował następną łapówkę za umowę na 76 000 zapalników czasowych FM-15, licencję na ich produkowanie oraz 70 ton prochu nitroglicerynowego. W 1936 roku historia powtórzyła się znowu, tym razem w związku z dostawą samolotów, prochu i dział. SEPEWE, aby utrzymać się na rynku jugosłowiańskim, zawarł wówczas umowę clearingową na sumę 860 tysięcy franków szwajcarskich, opiewającą na pięć lat. Polska miała dostarczać uzbrojenie, Jugosławia - tytoń. I to bez uwzględniania wahań koniunktury na rynku tytoniowym, bez bonifikat, bez liczenia się z nadmiernymi zapasami importowanego tytoniu w Polsce... Afera Terszibaszića i związanego z nim szefa sztabu, generała Stojanovića, skończyła się w 1938 roku. Pierwszy został za łapownictwo aresztowany i postawiony przed sąd, drugi - zwolniony ze stanowiska. Tym potknęła się noga. Ale przedstawiciel SEPEWE w Belgradzie, Tadeusz Szpręglewski, uniósł głowę cało i coś tam grosiwa w zanadrzu. Centrala nie miała do niego widocznie zaufania, gdyż po aresztowaniu Terszibaszića Szpręglewski został zwolniony. Taki to już los łapowników. Im bliżej wojny, tym ruch w interesie bardziej się wzmaga. Syndykat zakłada sobie nowe przedstawicielstwo w Egipcie (firma „Cicureal & Co“, Aleksandria, 12, rue Chérif Pacha), w Wenezueli, Hondurasie, Singapurze... Owocnie działa przedstawicielstwo w Meksyku. Dnia 4 czerwca 1936 roku tamtejszy attaché wojskowy, major Niewęgłowski, nadsyła do „dwójki“ szyfrowaną, ściśle tajną depeszę, w której czytamy: „Katolicy Meksyku, bardzo popierani przez papieża, szykują powstanie. Prosili Włochy o broń; Mussolini odmówił, gdyż sam broń kupuje. Wskazał na Polskę“. A skoro sam Benito wskazał, Polska raźno się bierze do dzieła. W ciągu sześciu miesięcy SEPEWE sprzedaje do Meksyku 4 000 karabinów, 6 000 karabinków, 250 lekkich karabinów maszynowych, 100 ciężkich karabinów maszynowych, 75 000 granatów, 7 milionów sztuk nabojów karabinowych i 800 000 sztuk nabojów pistoletowych. Jest to wszystko zupełnie nowa, w Polsce wyprodukowana broń. W początkach 1937 roku SEPEWE pośredniczy także w sprzedaży 100 dział japońskich dla rebeliantów meksykańskich, sprowadza im z Francji ckm-y Chauchat, a dodatkowe 100 ton trotylu sprzedaje niemal za dwie trzecie ceny. Zresztą, aby wielkiemu duce nie stała się krzywda, SEPEWE dozbraja także faszystowskie Włochy. Dnia 14 maja 1936 roku konsul polski w Trieście Stanisław Dygat nadsyła pismo, w którym informuje, że Włochom ze zrozumiałych względów jest od zaraz potrzebna większa partia amunicji karabinowej, mianowicie 35 milionów sztuk. W zamian za nią duce gotów jest ofiarować znaczną partię... starych karabinów, przestarzałych już, zapewne z okresu bitwy pod Magentą i wycofanych z uzbrojenia. SEPEWE godzi się na tę transakcję. Trzydzieści pięć milionów nabojów odjeżdża z Polski do Włoch. Polski udział w podboju Abisynii nie ogranicza się tylko do dyplomatycznego poparcia. W roku 1938 za pośrednictwem attaché wojskowego w Lizbonie, podpułkownika Kędziora, SEPEWE sprzedaje Portugalii dwanaście samolotów i 4 miliony sztuk amunicji karabinowej i artyleryjskiej. W tymże roku zastępca dowódcy broni pancernych, pułkownik Kopański, wyraża zgodę na sprzedanie Bułgarom i Jugosłowianom serii czołgów 7-TP, a Departament Aeronautyki ze swej strony popiera wywóz myśliwców P-26. Dnia 18 marca 1938 roku Peru zakupuje od SEPEWE 24 działka kal. 37 mm plus 24 tysiące nabojów do nich oraz 12 działek kal. 40 mm plus 24 tysiące nabojów do nich. W styczniu 1939 roku firma „Daugs & Cie.“ w Berlinie, o której Sokołowski w piśmie do Czuruka wyraża się jako o „stałym kliencie i zaprzyjaźnionym współpracowniku“, zakupuje od SEPEWE 50 działek kal. 37 mm i 11 dział kal. 100 mm. Wywozimy, wywozimy... Rośnie wywóz, rosną obroty, rosną zyski. Byle handel szedł! XIV Właściwie wszystko wygląda niezbyt tragicznie: wywozimy, dostajemy dewizy, zdobywamy uznanie w świecie, pokrywamy nawet - jak powiada cytowany biuletyn MSZ - „nieuchronne braki wynikające z nierentowności przemysłu obronnego“. Lecz tu właśnie zaczyna się cała sprawa. Dla kogo przemysł zbrojeniowy jest nierentowny? Dla „Norblina“, „Boryszewa“, Zakładów Ostrowieckich? To po cóż w takim razie zajmują się tym przemysłem? Idzie tu po prostu o to, że hasło „nierentowności“ jest magicznym zaklęciem, które otwiera prywatnym kapitalistom drogę do sezamu - skarbu państwa. Bank Gospodarstwa Krajowego aż do 1936 roku pcha w syndykat mnóstwo pieniędzy pod pozorem „utrzymania stanu posiadania w polskim przemyśle obronnym“. To sformułowanie, zaczerpnięte z tajnego memorandum Czuruka, zawiera co najmniej cztery kłamstwa.
 Po pierwsze, przemysł zbrojeniowy jest w tym okresie daleki od bankructwa. Ale cóż szkodzi takiemu na przykład „Granatowi“ otrzymać z BGK dotację na zwiększenie produkcji? Cóż szkodzi zakładom „Pocisk“ wziąć lekką rączką kilkadziesiąt tysięcy? 
 Po wtóre, - bynajmniej nie chodzi tu o polski przemysł obronny, ale głównie o polskie filie zagranicznych koncernów. 
 Po trzecie, - cała ta afera ma niewiele wspólnego z obronnością kraju, ponieważ jest tylko odnogą jeszcze większej, jeszcze bardziej zakamuflowanej mafii międzynarodowych handlarzy bronią. 
 I po czwarte wreszcie, finansowanie SEPEWE przez państwo ma na celu nie „utrzymanie przy życiu“ wytwórni uzbrojenia, lecz przysporzenie im kolosalnych, nadzwyczajnych zysków.

Katelbach i pozostałe szare eminencje z SEPEWE powołały syndykat do życia i czerpią z niego dochody w niezwykle prosty sposób: pobierają po prostu prowizję od każdej transakcji zawartej z zagranicą. Wysokość prowizji jest różna. Przy sprzedaży broni dla Chile wynosi ona 18 proc., w kontraktach z Hedżasem i Indiami Holenderskimi - „tylko“ 4 proc. W każdym razie są to sumy pozwalające panu Katelbachowi na wcale a wcale wystawne życie. Tym. bardziej, że dzięki swym stosunkom z zagranicznymi handlarzami bronią pobiera on również prowizję od uzbrojenia sprowadzanego z zagranicy. 

XV 
- Zaraz, zaraz - powiadacie - co to ma znaczyć? Więc Polska równocześnie wywozi i przywozi broń i amunicję.
Oczywiście. Przecież armia musi być koniec końców w coś uzbrojona. Wobec tego sprowadzamy na przykład lotnicze uzbrojenie pokładowe z Anglii, od „Vickersa”; natomiast do Afganistanu, Persji, Turcji i Rumunii wywozimy podobne karabiny maszynowe, wyprodukowane w Polsce. Może to się chociaż opłaca? Nie, zupełnie nie. Za angielskie km lotnicze płacimy 2 344 zł, natomiast swoje sprzedajemy po 1 501 zł. Na domiar nabywcy płacą nam często nie dewizami, lecz tym, co akurat mają pod ręką, bo SEPEWE zgodzi się na wszystko. Estonia ofiaruje więc nam szmaty i makulaturę, Bułgaria - olejek różany, Turcja - tytoń i owoce. A Polska nic, tylko wywozi a wywozi... Znamienny pod tym względem jest tajny raport polskiego chargé d’affaires w Atenach, Zygmunta Wierskiego, z dnia 10 sierpnia 1934 roku. „Pozwalam sobie nadmienić - pisze Wierski - że w obecnych warunkach zdobycie w Grecji większego zamówienia na broń bez zakupu tytoniu uważam za wykluczone. Ministrowi Kondylisowi zależy na tym i z przyczyn wyrachowania politycznego, ponieważ producenci tytoniu finansowali mu dotychczas większą część kosztów kampanii wyborczej“. SEPEWE gotowe jest płacić nawet za kampanię wyborczą w Grecji i przyjmować tytoń za nowoczesne uzbrojenie. Co więcej, SEPEWE wywozi również... czołgi, chociaż stan polskiej broni pancernej był niewiarogodnie zły. Jak to się dzieje? Po prostu zakupuje się czołgi, dajmy na to, we Francji u „Renaulta“, oczywiście za państwowe pieniądze, po czym te same czołgi sprzedaje się np. Bułgarii lub Estonii. Pieniądze - niestety, trzeba zwrócić do skarbu państwa, zbyt jawnie kraść nie można, ale przy tej transakcji, tak na pozór niewinnej, zachodzi pewne zjawisko: wzrasta suma obrotu SEPEWE. A to jest bardzo ważne, ponieważ SEPEWE wypłaca swoim udziałowcom ok. 10 proc. premii od łącznej sumy obrotu. Nauka szwindli „Benni i Spiro“ w las nie poszła. Tak więc. jeżeli w 1933 roku obrót wyniósł prawie 26 milionów złotych, to do podziału pozostało 2 600 tysięcy złotych. Niezła sumka! Z tego znaczną część dostają panowie Katelbach i Zakrzewski, a reszta przypada na dziesięciu prywatnych udziałowców. Przedsiębiorstwa państwowe premii nie otrzymują, ponieważ nawet z trybuny senatu książę Radziwiłł grzmi na „złowrogi etatyzm“, czyli wtrącanie się państwa w wolną i sielankową sferę prywatnej inicjatywy.

Ach, proszę księcia, któż tam myśli o wtrącaniu się? Książę raczy się mylić!...

XVI 
O zakrojonym na taką skalę eksporcie broni i amunicji niewielu ludzi w Polsce wiedziało. Dziś nawet cyfry te budzą najwyższe zdumienie i nieraz po prostu wyglądają niewiarogodnie. Czy Polska, z jej ustawicznym wleczeniem się w ogonie ekonomiki europejskiej, z jej stałym zastojem przemysłowym i gospodarczym mogła rzeczywiście zajmować aż tak eksponowaną pozycję na rynkach zbrojeniowych, gdzie przecież rządziły potężne międzynarodowe mafie? Pomijając już nasze domysły co do globalnej wartości wywiezionego uzbrojenia, stwierdzić wypada, że mimo całą niewiarogodność tej sytuacji Polska rzeczywiście była potęgą więcej niż średniej wielkości w zakresie handlu bronią. Tak mówią fakty i dokumenty. Szczególnie w drugiej połowie lat trzydziestych mieliśmy rozbudowany, nowoczesny i na ogół sprawnie pracujący przemysł zbrojeniowy (z wyjątkiem samochodowego i broni pancernej). Łączna suma wydatkowana na ten cel z budżetu państwa jest bardzo wysoka i według nader ostrożnego szacunku wyniosła w latach 1918-1939 około siedmiu miliardów złotych w cenach niezmiennych, nie licząc wpływów z FON, obligacji pożyczek zbrojeniowych, dobrowolnych składek społeczeństwa itp. Siedem miliardów złotych - to ogromna suma. Zakładając nawet, że ponad 30 proc. tej sumy bezpośrednio zgarnęli do swej kieszeni prywatni kapitaliści (drogą wymuszania bezzwrotnych dotacji lub w innej formie) - to i tak pozostała suma musiała, mimo wszystko, przynieść efekty. Czy wobec tego można wyciągnąć wniosek, że głównym sprawcą katastrofy wrześniowej był syndykat SEPEWE? Tak oczywiście nie jest. SEPEWE nie był głównym winowajcą, a tylko jednym z ważnych czynników, które przygotowały katastrofę wrześniową. Gdyby nawet syndykat w ogóle broni nie wywoził, a wszystkie inne czynniki pozostałyby niezmienione - sytuacja wojskowo-polityczna Polski niewielkiej uległaby poprawie. Kampania 1939 roku mogłaby mieć inny przebieg - ale nie rezultat. Klęska wrześniowa była przede wszystkim wynikiem zbrodniczej, ślepej, antynarodowej polityki zagranicznej i wewnętrznej sanacji, a w równym stopniu wynikiem zacofania gospodarczego Polski jako całości. Cóż z tego, że mieliśmy nowoczesny przemysł zbrojeniowy, skoro przemysł ciężki, przede wszystkim hutniczy, metalowy i chemiczny, nie dawał mu odpowiedniej podstawy, skoro nigdy nie osiągnął poziomu produkcji z 1913 roku? Skoro znajdował się w 85 proc. w rękach zagranicznych dyspozytorów z Berlina, Nowego Jorku i Londynu? Skoro zacofaniu podstawowych gałęzi przemysłu towarzyszyło karlenie całego organizmu gospodarczego? I skoro gospodarcze przesłanki klęski tak dzielnie były uzupełniane wojskowymi, wynikającymi ze ślepoty znacznej części wyższych oficerów z sanacyjnego dowództwa? SEPEWE był instytucją zbrodniczą. Jego działalność ponad wszelką wątpliwość podpadała pod paragraf kodeksu karnego o zdradzie stanu. SEPEWE ponosi całkowitą winę za ogołocenie armii ze sprzętu wojskowego w przededniu wojny. SEPEWE ponosi dużą część winy za przenikanie najściślejszych danych o uzbrojeniu armii polskiej do biur Abwehry. SEPEWE jest winien milionowych złodziejstw.
Ale istnienie SEPEWE nie rozgrzesza ani nie rehabilituje tych spośród sanacyjnych przywódców, którzy z działalnością syndykatu nie mieli związku. Przeciwnie, bardziej ich jeszcze obciąża. Takie bowiem przestępcze zjawiska, jak działalność SEPEWE, mogły powstać tylko na określonym gruncie ustrojowym, na gruncie nierządu i prywaty. A tego właśnie ustroju broniła burżuazja ze wszystkich sił - pałką i wyrokiem sądowym, Berezą i Rawiczem. Winę za SEPEWE, za jego antynarodową działalność ponosi w równej mierze cała burżuazja. Co oczywiście nie przeszkadza, aby winnych bezpośredniego udziału w zdradzie stanu wskazać dokładnie, po imieniu. 

XVII 
A zatem - produkujemy w kraju znaczne ilości broni i amunicji, ale z woli SEPEWE wywozimy ją za granicę. Jednocześnie sprowadzamy broń z zagranicy, przy czym głównym importerem jest z reguły SEPEWE.
Kim są nasi zagraniczni kontrahenci? Zakup broni za granicą stwarza zawsze ryzyko, że wiadomość o nabytym sprzęcie może trafić do wrogiego wywiadu. Dlatego też od firm sprzedających broń wymagana jest maksymalna dyskrecja i minimalna korespondencja. To jest zresztą na rękę handlarzom broni, gdyż należą oni do ludzi organicznie niechętnych wszelkim rozmowom i publikacjom na temat zawieranych transakcji. Nie jest przypadkiem, że w światowej publicystyce politycznej nie ma dotąd ani jednej książki, która w wyczerpujący sposób omówiłaby zawiłą, trudną do przeniknięcia sieć wzajemnych kontaktów międzynarodówki zbrojeniowej. Nawet najdokładniejsza z dotychczas wydanych praca Engelbrechta i Hanninghena „Handlarze śmierci“ nie potrafi wyjaśnić wszystkich niuansów i komeraży światowego przemysłu zbrojeniowego. Po drugiej wojnie światowej ukazało się jednak kilka publikacji i dokumentów, na zasadzie których można określić polską politykę zakupu broni za granicą jako zdradziecką, bezmyślną i samobójczą. W latach trzydziestych MSWojsk. ograniczyło zakup broni za granicą do czterech firm: angielskiego trustu „Vickers Ltd.“, szwajcarskiej firmy „Oerlikon“, francuskiego supertrustu „Schneider-Creusot“ oraz szwedzkiej wytwórni zbrojeniowej „Bofors-Nobelkrut“ Vapenfabrik. Wspomniane prace pozwalają już dziś przyjrzeć się nieco dokładniej kontrahentom armii polskiej. Pierwszym i głównym dostawcą broni dla Polski jest Francja, a mówiąc ściślej - francuski trust zbrojeniowy „Schneider-Creusot & Cie“. Zdawać by się mogło, że ten kontrahent jest stosunkowo najdogodniejszy, że przynajmniej z tej strony nie grozi Polsce przenikanie do wywiadu niemieckiego informacji o dokonywanych zakupach (że wywiad francuski czuje się w Polsce jak u siebie w domu, to jest jasne i nad tym nikt szat nie rozdziera). Są to jednak tylko pozory. „Schneider-Creusot“ jest jednym z pięciu dyktatorów międzynarodówki zbrojeniowej i jako taki nie uznaje nic poza wyciągami z kont i dywidendami w stosunku rocznym. One właśnie nie pozwalają mu liczyć się z polskimi prośbami o dyskrecję. Spójrzmy na tę pajęczą sieć, jaka spina biura zarządu „Schneider-Creusot“ w Paryżu, przy Boulevard de Marat 86, z biurami Reichsgruppe Industrie3 , Berlin, Tirpitzufer 56-58, a z kolei - z oddalonymi ledwo o parę domów biurami centrali Abwehry przy Tirpitzufer 72-76. (Zapewne przypadek, ale jakże znamienny!) „Schneider-Creusot“ kontroluje większość udziałów firmy, noszącej nieco przydługą nazwę Aciéries Réunies de Burbach, Eich, Dudelange-Luxembourg, czyli w skrócie - koncernu stalowego ARBED w Luksemburgu. Otóż „Schneider-Creusot“ kontroluje większość akcji ARBED-u, natomiast ARBED założył sobie specjalny holding pod nazwą „Felten & Guilleaume“. Stanowi on punkt graniczny, w którym spotykają się interesy kapitału francuskiego i niemieckiego. Prezesem rady nadzorczej holdingu „Felten & Guilleaume“ jest niejaki Robert Merton, pełniący równocześnie niemniej zaszczytne funkcje w dyrekcji niemieckiego koncernu Deutsche Metallgesellschaft. Stąd - droga już prosta jak strzelił. 65 proc. udziałów Deutsche Metallgesellschaft posiada jeden z najbardziej wpływowych monopolistów niemieckich, Wilhelm Zangen, będący równocześnie członkiem rady naczelnej największego banku finansjery niemieckiej i międzynarodowej, Deutsche Bank. W zarządzie tego banku pracuje stale od 1934 roku oficer Abwehry, mający za zadanie dostarczanie do centrali wszelkich informacji na temat transakcji zbrojeniowych. Jesteśmy więc u celu. Przypatrzmy się jeszcze raz tej drodze: 
Ministerstwo Spraw Wojskowych, Warszawa 
SEPEWE, Warszawa „Schneider-Creusot“, 
Paryż ARBED, Luksemburg 
„Felten & Guilleaume“, Saarbrücken Deutsche Metallgesellschaft,
 Berlin Deutsche Bank, Berlin XI Wydział Centrali Abwehry, Berlin.

Droga jest nieco zawiła, ale nie przeszkadza to wcale, aby informacje o każdym zakupionym przez Polskę dziale, karabinie maszynowym czy moździerzu kursowały nią szybko i sprawnie. Co więcej, 3 Reichsgruppe Industrie - hitlerowska izba przemysłowa. podkreślić trzeba, że to tylko jedna z przynajmniej ośmiu możliwych dróg. Nieco krótsza jest na przykład droga B, jeżeli można ją tak nazwać. Robert Merton był bowiem pełnomocnikiem francuskiej grupy finansowej barona de Neuflize do górnośląskiego kartelu cynkowo-węglowego, gdzie współpracował z reprezentantem Gieschego. Drogi zaś od jednego i drugiego wiodły do koncernu Mannesmana, mającego pewną ilość udziałów firmy „Schneider-Creusot“. Może wobec tego nasze kontakty ze Szwedami dawały gwarancję choćby częściowej dyskrecji? Nie. I tutaj o każdym polskim zamówieniu - a lokowano ich w Szwecji bardzo dużo - wiedział natychmiast odpowiedni referent w centrali Abwehry. Co reprezentuje nasz szwedzki kontrahent? W 1884 roku dawna fabryka zbrojeniowa „Bofors“ Vapenfabrik łączy się z działającym już wówczas koncernem dynamitowym Nobla. Na przełomie stulecia Alfred Nobel zakłada międzynarodową sieć fabryk dynamitu, materiałów wybuchowych, amunicji i chemikaliów, a dąży również do włączenia w zasięg wpływów swego konsorcjum - przemysłu ¡zbrojeniowego. Powstaje tzw. międzynarodowy trust Nobla, kontrolowany początkowo przez „szwedzkich Rotszyldów” - monopolistyczną rodzinę Wallenberg, a później przez autentycznego Rotszylda. „Międzynarodowy trust Nobla“ ma swoje filie w osiemnastu krajach, między innymi w Niemczech, gdzie filia nosi nazwę Deutsche Dynamit AG, Troisdorf, aż do chwili zagarnięcia jej przez IG Farben. Po okresie początkowych tarć sprawa trustu Nobla zostaje uregulowana: amerykański „Du Pont de Nemours“ przez swą firmę „Atlas Powder“ kontroluje 35 proc. akcji trustu, IG Farben - 50 proc., rodzina Wallenbergów zaś zadowolić się musi skromnymi 15 procentami. Toteż Wallenbergowie nie chcą się zrzec ambitnych planów. Ich bank, zwany jakby na ironię Enskilda Bank4 , nawiązuje kontakt ze znanym nam Schneiderem i przy jego pomocy poważnie rozbudowuje zakłady zbrojeniowe Boforsa, odstępując Schneiderowi 21,87 proc. akcji. Resztę akcji Wallenbergowie sprzedają na rynku i tu zakupuje je koncern niemiecki Boscha ze Stuttgartu. Bosch należy do grupy finansowej drugiego z kolei banku niemieckiego, mianowicie do Dresdener Bank. Nie trzeba dodawać, że na mocy wydanej przez Hitlera tajnej ustawy o bezpieczeństwie państwa rezyduje i w tym banku oficer wywiadu. Droga więc jest tu jeszcze krótsza: Ministerstwo Spraw Wojskowych, 
Warszawa SEPEWE, Warszawa 
„Bofors-Nobelkrut“ Vapenfabrik, Jönköpping 
Enskilda Bank, Sztokholm „Bosch-Werke“ Stuttgart Dresdener Bank,
 Drezno XI Wydział centrali Abwehry, Berlin. 

Powiązania Boforsa z monopolami niemieckimi były tak powszechnie znane, że po wybuchu drugiej wojny światowej rząd brytyjski wydalił z Anglii przedstawicieli tego trustu, jakkolwiek byli oni obywatelami neutralnej Szwecji. Specjalny zaś pełnomocnik „dwójki“ i SEPEWE u Boforsa, major Wojciech Hlawsa, wolał podobno na wszelki wypadek pozostać w Szwecji... Bardzo ciekawy jest trzeci z rzędu kontrahent sanacyjnego MSWojsk., mianowicie szwajcarska firma Maschinenfabrik „Oerlikon“ w Zurychu. Był to w owych latach największy na świecie producent broni precyzyjnej, specjalizujący się w przeciwlotniczych karabinach maszynowych, działkach pokładowych, rusznicach przeciwpancernych itp. „Oerlikon“ jest firmą, o której naprawdę bardzo mało wiadomo. Jej prezes, doktor Abegg, był prawdopodobnie jednym ze spadkobierców Basilego Zacharowa i to nie tylko pod względem finansowym, ale - jeżeli godzi się tak powiedzieć - ideologicznym. Działał zawsze 4 Enskilda - w mitologii staroskandynawskiej dobry duszek, pogodny i uczynny skrzat. w ukryciu. I mimo że „Oerlikon“ został w 1944 roku wciągnięty przez Amerykanów na „czarną listę“ koncernów, które podczas wojny dostarczały broń Hitlerowi - właściwie wszystkie tajemnice Abegga i koncernu „Winterthur“, z którym był związany, czekają jeszcze na wyjaśnienie. W każdym razie wiadomo, że „Oerlikon“ oraz „Hispano-Suiza“ były zakładami należącymi do grupy finansowej Schweizerische Kreditanstalt w Zurychu. Bank ten od 1886 roku był filią wspomnianego poprzednio Deutsche Bank, a kiedy powstał IG Farben - Schweizerische Kreditanstalt był nakładcą finansowym ekspozytury IG Farben, firmy IG Chemie w Bazylei. Tak więc i tu nici wiodły do Niemiec, do tych samych „odnośnych referentów“ na Tirpitzufer w Berlinie: 

Ministerstwo Spraw Wojskowych, Warszawa SEPEWE, 
Warszawa Maschinenfabrik „Oerlikon“, 
Zurych Schweizerische Kreditanstalt, Zurych IG Chemie,
Bazylea IG Farbenindustrie, 
Frankfurt nad Menem XI Wydział centrali Abwehry, Berlin. 

W tym ostatnim połączeniu droga była znacznie krótsza, gdyż kierownicy koncernu IG Farben sami byli przeważnie wysokimi funkcjonariuszami gestapo, SS i Abwehry. Pozostawał jeszcze czwarty kontrahent - angielska firma „Vickers Ltd.“. Jego sława ustalona została w Europie już podczas pierwszej wojny światowej, kiedy to panowie Krupp i Vickers dostarczali sobie nawzajem potrzebnych elementów uzbrojenia: Vickers - armii niemieckiej zapalników do kartaczy, natomiast Krupp - armii angielskiej płyt pancernych. Po wojnie współpraca ta zacieśniła się, tym bardziej że Vickers przejął kontrolę niemal nad całością angielskiego przemysłu zbrojeniowego i niewiele ustępował majątkiem swemu niemieckiemu koledze. Rzecz przy tym charakterystyczna, że ilość wzajemnych powiązań między Vickersem a kapitałem niemieckim była wyjątkowo mała, za to nader ścisła. W skład trustu Vickersa wchodziły takie zakłady zbrojeniowe, jak „Armstrong Ltd.“, „De Havilland Aircraft“, „Blackburn“, „Remington Arms Co.“ itd. Otóż spośród tych firm tylko amerykańsko-angielski „Remington“ miał powiązania z kapitałem niemieckim, a mianowicie w postaci holdingu „Remington Rand GmbH“ we Frankfurcie nad Menem oraz 44 proc. akcji „Rheinmetall Borsig“, która to fabryka była jedną z podstawowych w truście zbrojeniowym Göringa. Drugi kontakt był bardziej zawiły. Koncern chemiczny Imperial Chemical Industries (ten sam, który zawarł umowę kartelową w sprawie podziału rynków amunicyjnych) posiadał 31,97 proc. akcji Vickersa, a równocześnie zainwestował 1,5 miliona funtów szterlingów w holding Trafford Chemicals Co., założony do spółki z IG Farben. Droga do Abwehry wieść więc mogła dwojako: Ministerstwo Spraw Wojskowych, Warszawa SEPEWE, Warszawa „Vickers Corporation, Ltd.“, Londyn „Rheinmetall Borsig GmbH”, Duisburg Zarząd trustu zbrojeniowego Göringa, Berlin XI Wydział centrali Abwehry, Berlin albo też po wyjściu zamówienia z SEPEWE, informacje szły drogą: „Vickers Corporation, Ltd.“, Londyn Imperial Chemical Industries, Londyn Trafford Chemicals Corporation, Birmingham IG Farbenindustrie, Frankfurt nad Menem XI Wydział centrali Abwehry, Berlin. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że jednym z najbardziej wpływowych udziałowców Vickersa był Neville Chamberlain, stary germanofil, monachijczyk, nie kryjący się ze swą pogardą dla „sezonowych państw Europy wschodniej”, a przy tym wnuk słynnego w XIX wieku rasisty i zażartego herolda współpracy niemiecko-angielskiej, Josepha Chamberlaina. Wszędzie i zawsze nici wiodły do Abwehry. O każdym posunięciu Polski w zakresie uzbrojenia wie „odnośny referent“, zapewne „zsyłany“ do referatu polskiego w karze za głupotę lub nieudolność. Polska jest domem, którego podwórko jest ustawicznie otwarte i nie budzi już żadnej ciekawości sąsiadów. Zresztą, jak wynika z aktów II Oddziału i sprawozdań Biura Przemysłu Wojennego, MSWojsk. dokonywało niektórych zakupów bezpośrednio w hitlerowskich Niemczech. I tak: w 1938 roku zostaje zawarta z Zeissem w Jenie umowa długoterminowa (!) na dostawę artyleryjskich i lotniczych przyrządów optycznych, przy czym Departament Uzbrojenia wysyła do Niemiec rysunki i dane techniczne, z których ślepiec mógłby odczytać „najtajniejsze“ szczegóły konstrukcyjne samolotów PZL. W tymże roku grupa oficerów polskiej marynarki wojennej wyjeżdża do Kilonii, aby zapoznać się z techniką obsługi i remontu okrętów podwodnych, a Pełczyński zezwala na „dokonanie wymiany niezbędnych informacji technicznych“. Grupa niemieckich oficerów sztabowych, wizytująca w Polsce jesienne manewry w 1937 roku, najwyraźniej „zdjęta litością“, proponuje MSWojsk. zakupienie w Niemczech pewnej liczby aparatów fotogrametrycznych dla sporządzenia dokładniejszych map lotniczych... Ten mechanizm przenikania wiadomości do Niemiec działał, nawiasem mówiąc, w obie strony. Zdarzało się i tak, że na rozkaz Berlina odmawiano Polsce sprzedaży ważnych rodzajów uzbrojenia. Tak było np. wiosną 1936 roku, gdy „Oerlikon“ nie zgodził się sprzedać armii polskiej nowego typu działka pokładowego kal. 12 mm, albo w dwa lata później, gdy „Bofors“ odmówił sprzedaży serii celowników optycznych i nie chciał nawet słyszeć o zakupieniu przez Polskę licencji. System zakupu broni za granicą jest więc po prostu samobójczy. Ale mimo to stale, nieprzerwanie wydaje się dewizy na zakup broni za granicą. SEPEWE chce mieć ruch w interesie, chce, aby rosła suma jego obrotu. Powtórzmy jeszcze raz: Polska ma w latach trzydziestych wysoko rozwinięty, a nawet w niektórych dziedzinach bardzo nowoczesny przemysł zbrojeniowy. W samym tylko COP-ie zbudowano w latach 1937-1939 następujące zakłady zbrojeniowe: 
 Zakłady Południowe SA - produkują działa 100 mm i plot. 40 mm; 
 Zakłady Stowarzyszenia Mechaników Polskich z Ameryki, SA - produkują działka ppanc. kal. 37 mm (te same, które w 1939 roku wywożone są do Anglii); 
 Zakłady Cegielskiego - działka 37 mm ppanc. i plot. kal. 40 mm; 
 Fabryka Amunicji nr 2; 
 Fabryka Amunicji nr 5 w Jawidzu koło Lubartowa; 
 Wytwórnia Amunicji w Dąbiach; 
 Wytwórnia Materiałów Wybuchowych „Boruta-Zgierz“ plus zakłady przemysłu lotniczego i silnikowego. A mimo to armia polska uzbrojona jest fatalnie.

XVIII 
Znacie oczywiście ten obrazek. Ksiądz kapelan poświęca, dwaj brzuchaci rzeźnicy trzymają sztandar cechowy, znudzony goguś od szwoleżerów mizdrzy się do podlotków, a spędzone ze szkoły dzieci patrzą przestraszone na dziwny obrządek. Po czym „zakupiony przez społeczeństwo“ karabin maszynowy wędruje uroczyście do magazynu garnizonowego, skąd za parę dni powiozą go na następną uroczystość. Ksiądz kapelan poświęca, dwaj rzeźnicy... ech, jak długo można? Ale zdjęcia z poświęcenia sprzętu dla armii PAT zamieszcza i zamieszczać musi. Krążą po większych miastach jakieś niejasne pogłoski, że przekazywana broń jest za każdym razem ta sama, że podobno w armii jest bardzo niedobrze z zaopatrzeniem. Furda pogłoski! Dnia 3 lutego 1939 roku, w czasie wielkiej debaty budżetowej w sejmie, występuje z ramienia Komisji Budżetowej poseł podpułkownik doktor Bolesław Pikusa i oświadcza wszem i wobec, żeby ukręcić głowę plotkom i pogłoskom: „W chwili obecnej wojsko nasze posiada broń całkowicie nowoczesną, wyprodukowaną przez nasz przemysł zbrojeniowy... Zaopatrzenie w dziale amunicji odpowiada wymaganiom... Sprawa zaopatrzenia lotnictwa wojskowego została całkowicie rozwiązana... W dziale broni pancernych i zmotoryzowanych osiągnięto duże wyniki“. Słowem - byczo jest! Powiadają jednak, że w każdej pogłosce tkwi źdźbło prawdy. Jaka więc jest ta prawda o uzbrojeniu armii polskiej? „Tegoroczne manewry wykazały ponad wątpliwość, iż nasycenie jednostek piechoty bronią maszynową jest stanowczo niewystarczające“. Oto opinia generała Mieczysława Norwid-Neugebauera, zawarta w jego „Opracowaniu postulatywnym zagadnień uzbrojenia i taktyki współdziałania“ z dnia 18 grudnia 1935 roku. „Stan naszego sprzętu wojennego budzi we mnie poważne obawy... szczególnie w zakresie wyposażenia w. j.5 piechoty“. Tak pisze w tajnym meldunku do GISZ-u pułkownik Teodor Wyrwa-Furgalski, w swoim czasie szef biura ogólno-organizacyjnego Sztabu Generalnego, później, przez pewien czas, szef „dwójki“. „Stan uzbrojenia w dziedzinie ckm jest bezwzględnie fatalny. Lufy broni są w większości rozkalibrowane, pociski nie przebijają tarczy blaszanej na 1 200 metrów...“ Tako rzecze generał Kazimierz Fabrycy w tajnym raporcie z dnia 11 stycznia 1930 roku. „Zakupione ostatnio szrapnele Breda 75 mm dają przedwczesny rozprysk... Przy ćwiczebnym strzelaniu trzeba stosować nadzwyczajne środki ostrożności“. Tako rzecze generał Kazimierz Sosnkowski w raporcie do Piłsudskiego z 30 listopada 1933 roku. „Gotowość bojowa naszego lotnictwa z punktu widzenia jakości sprzętu jest stanowczo niewystarczająca...“ Tako rzecze generał Józef Zając w tajnym raporcie do Rydza z dnia 23 listopada 1938 roku. Na każdy rodzaj broni, na każdy rok i niemal na każdy egzemplarz sprzętu można przytoczyć tego typu wyjątek z tajnych raportów poszczególnych inspektorów armii. Tu tkwi właśnie różnica: zupełnie inaczej wygląda uzbrojenie armii w tajnych raportach i sprawozdaniach, a inaczej w jawnych 5 w. j. - wielka jednostka, tzn. jednostka rzędu dywizji. wystąpieniach, przeznaczonych dla opinii publicznej. Ponieważ tajemnica obowiązuje w większości spraw dotyczących wojska, więc ukryć faktyczny stan rzeczy nie jest trudno. Uchylmy zatem jeszcze trochę zasłonę tej tajemnicy. Oto parę faktów z dziedziny uzbrojenia armii przedwrześniowej. W Polsce można było produkować znacznie więcej działek przeciwlotniczych kalibru 40 mm, jednakże Komitet do Spraw Uzbrojenia i Sprzętu, na którego czele stał Sosnkowski, kazał ograniczyć ich produkcję, ponieważ... za mało mieliśmy amunicji do tych działek. Tymczasem zdolność produkcyjna polskich fabryk amunicyjnych wynosiła nawet przed uruchomieniem całego COP-u 250 tysięcy sztuk tych pocisków miesięcznie. Wystarczyłoby więc zupełnie, gdyby, właśnie gdyby... nie wywożono jej za granicę. Tenże KSUS polecił wstrzymać dalsze prace nad polskim moździerzem kal. 120 mm, który przy wstępnych próbach wykazywał rewelacyjne wyniki. Kroniki milczą, dlaczego to na parę miesięcy przed wojną pan generał Sosnkowski podjął taką decyzję, lecz motywów można się domyślać. Idzie o to, że sprowadzamy od Vickersa angielski moździerz typu „Stockes“ i zapewne względy kurtuazyjne wymagają, aby nie robić Brytyjczykom brzydkiej konkurencji. (Nawiasem mówiąc, ostatnia, największa seria „Stockesów“, zakupiona i zapłacona w lipcu 1939 roku, nigdy do Polski nie dotarła.) Norma zużycia amunicji, tzw. jednostka ognia na karabin piechura, była u nas najniższa w Europie. Na podstawie jednostki ognia planuje się zapasy amunicyjne. Z doświadczeń kampanii wrześniowej wiadomo, jak wyglądały te zapasy w praktyce. A przecież nasze fabryki amunicyjne dawały miesięcznie 103 miliony sztuk amunicji do kb, 250 tysięcy - do dział kal. 75 mm, 400 tysięcy - do działek ppanc. kal. 37 mm. Cóż z tego, polska amunicja potrzebna była przecież dla armii chilijskiej, dla Czang Kai-szeka, dla Wenezueli, Afganistanu, Hedżasu... Charakterystyczna jest również afera z płytami pancernymi, zakupionymi od Vickersa w 1932 roku. Miały być one użyte na tarcze do dział i na kopuły pancerne, zresztą w pasie umocnień budowanym na granicy wschodniej. Afera ta znalazła między innymi odbicie w odnalezionych już po wojnie notatkach szefa policji, generała Kordiana-Zamorskiego. Szło mianowicie o to, że zakupione u Vickersa płyty pancerne grubości 13 mm były bez trudu przebijane zwykłym pociskiem z kb. nie mówiąc o odłamkach pocisków artyleryjskich. Ponieważ komisja odmówiła przyjęcia płyt i wynikło z tego powodu trochę hałasu, generał Fabrycy wymógł na dostawcy podniesienie grubości następnej partii płyt do 15 mm. Ale i to nie wpłynęło na ich odporność. Vickers zaś zażądał skandalicznie wysokich dopłat i... odszkodowania, mimo że stal użyta na polskie płyty miała tendencyjnie pogorszone własności technologiczne. Wytapiano ją np. bez domieszki kosztownych składników utwardzających. Gdy ucichł trochę hałas wokół tej sprawy, Składkowski – podówczas II wiceminister i szef administracji armii - wydał polecenie uregulowania roszczeń Vickersa, zakupienia płyt o grubości... 13 mm i wyposażenia w nie czym prędzej wojska. Skandalem samym dla siebie jest znana powszechnie afera z wywozem polskich samolotów bojowych, przede wszystkim „Łosi“, do Bułgarii, Turcji, Rumunii i Jugosławii. Generał Wacław Stachiewicz, szef Sztabu Głównego, który podpisywał zezwolenie na wywóz, gęsto się później tłumaczył w prasie emigracyjnej, starannie jednak unikał najmniejszej wzmianki na temat SEPEWE. A właśnie ten przeklęty syndykat był główną sprężyną zbrodniczego eksportu. O tym zresztą napiszemy dalej. W każdym razie fakt, że ogołaca się Polskę dosłownie w przededniu wojny z jedynych i nielicznych zdatnych do walki samolotów - nie trwożył bynajmniej ani władz syndykatu, ani jego opiekunów z MSWojsk. Oto obraz zaopatrzenia polskiej armii sanacyjnej w broń i amunicję. Obraz zresztą niepełny, bowiem litanię braków można ciągnąć dziesiątkami stron. Produkujemy? Owszem, ale z woli obcych monopoli - wywozimy. Kupujemy? Owszem, ale o każdym naszym kroku wiedzą Niemcy, ale kupujemy tandetę i szmelc. „Wojsko posiada broń całkowicie nowoczesną - zapewnia w lutym 1939 roku pan Pikusa - wyprodukowaną przez nasz przemysł zbrojeniowy... Zaopatrzenie w dziale amunicji odpowiada wymaganiom“. Lecz przecież dowództwo armii wie, jak tragicznie przedstawia się sytuacja w zakresie zaopatrzenia armii. Wie, że jednostka ognia na karabin piechura jest w Polsce niższa niż gdziekolwiek indziej. Wie, że lotnictwo polskie składa się z przestarzałych gruchotów. Że nie mamy właściwie wojsk pancernych i zmotoryzowanych i że są one jako swoiste curiosum podporządkowane bezpośrednio ministrowi spraw wojskowych razem z kurią biskupią, dowództwem żandarmerii i biurem wyznań niekatolickich. Poseł Pikusa kłamie - to jest zrozumiałe, ponieważ tenże poseł podpułkownik Pikusa jest jednym z dygnitarzy SEPEWE. Jako sejmowy przedstawiciel camorry nie może postępować inaczej. Ale dlaczego dowództwo armii patrzy z aprobatą na praktyki SEPEWE? XIX Aby obraz był ostatecznie jasny, a wina całkowicie udowodniona - niesposób pominąć dwu spośród uczestników SEPEWE: firmy Belgijskie Zakłady „Boryszew“ oraz firmy Polskie Zakłady „Nitrat“. Są w syndykacie firmy z kapitałem francuskim i angielskim, amerykańskim i szwajcarskim. Ale „Boryszew“ i „Nitrat“ są zakładami wyjątkowymi. Stanowią one - bądź całkowicie jak „Boryszew“, bądź częściowo jak „Nitrat“ - własność spółki „Mutuelle Solvay“, uchodzącej w Polsce za spółkę belgijską. Pozornie tak rzeczywiście jest. „Solvay“, jeden z największych trustów chemicznych świata, stanowi własność belgijskiego banku Société Belge de Banque. Nici wiodą stąd znowu poprzez bank Société Générale de Belgique do luksemburskiego ARBED-u, „Schneider-Creusot“. Ale nie o to idzie. Belgijski „Solvay“ ma swoją filię w Niemczech, noszącą nazwę „Deutsche Solvay Werke AG“ i mieszczącą się w Solingen-Ohligs. Filia ta w połowie stanowi własność IG Farben. I tu właśnie tkwi sedno sprawy. Polski „Solvay“, a zatem zarówno „Boryszew“ jak i „Nitrat“ nie są własnością centrali brukselskiej. Bruksela inkasuje tylko pewien procent zysków. Na zasadzie zaś umowy, IG Farben, czyli w tym wypadku niemiecki „Solvay“, ma tytuły własności do zakładów w Polsce, Rumunii, Czechosłowacji i w krajach nadbałtyckich. W ten sposób IG Farben jest bezpośrednio reprezentowany w zarządzie syndykatu SEPEWE. IG Farben ma wgląd w całą polską gospodarkę zbrojeniową. Tu też zapewne tkwi przyczyna owego zastanawiającego milczenia doktora Hermina w czasie posiedzenia rady kartelu „Du Pont“- ICI - IG Farben, milczenia, które tak zaniepokoiło angielskich i amerykańskich sygnatariuszy umowy kartelowej. IG Farben nie tylko nic nie ma przeciwko eksportowi polskiej amunicji, ale przeciwnie, popiera go ze wszystkich sił wystąpieniami swych strohmanów w zarządzie syndykatu. Bo zważmy tylko: 
 zwiększenie eksportu amunicji powoduje wzrost obrotu SEPEWE, a zatem wzrost premii, które między innymi przypadają na „Boryszew“ i „Nitrat“; 
 eksport amunicji jest interesem bardzo korzystnym dla figurantów IG Farben, gdyż koszty produkcji w dużej mierze ponosi państwo, nie szczędzące dotacji z BGK dla „podtrzymania polskiego przemysłu obronnego“; 
 prowadzony na wielką skalę handel bronią i amunicją osłabia siłę obronną Polski, a o cóż innego w sensie politycznym może chodzić trustowi IG Farben - trustowi, który finansował przewrót hitlerowski i podsuwa Hitlerowi plan stworzenia „imperium gospodarczego od Bordeaux do Odessy“? 
 wreszcie, prowadzony przez SEPEWE eksport amunicji osłabia pozycje angielskich i amerykańskich producentów amunicji, co nie jest rzeczą do pogardzenia, jako że IG zamyśla już wówczas o absolutnym, bezwzględnie monopolistycznym zawładnięciu rynkiem amunicji i materiałów wybuchowych. Mówiąc innymi słowy, SEPEWE służy interesom IG Farben? Tak, właśnie tak. SEPEWE działa wbrew interesom narodowym Polski, natomiast zgodnie z interesami kapitału niemieckiego. XX Katelbach, Czuruk, Sokołowski i spółka - to niewątpliwie niegłupi ludzie. Przewidywali oni z pewnością, że działalność SEPEWE napotka na sprzeciw nie tylko w społeczeństwie, lecz również wśród niektórych przedstawicieli wyższego korpusu oficerskiego, wśród którego nie brakowało przecież i ludzi uczciwych. Dlatego też SEPEWE ułożył na początku swego istnienia teorię, która na pierwszy rzut oka wygląda całkiem przekonywająco. Wykłada ją pokrótce cytowany już biuletyn MSZ. SEPEWE uważa, że przemysł wojenny siłą rzeczy obciąża poważnie budżet państwa, a zatem należy obciążenie to zmniejszyć poprzez eksport. Po wtóre, przemysł wojenny odznacza się zawsze pewnym przerostem w stosunku do rzeczywistych, aktualnych potrzeb armii; wniosek - eksportować. Teorię tę zaszczepia SEPEWE wszystkim, którzy stykają się z zagadnieniami uzbrojenia. I po ośmiu - dziesięciu latach nikogo jakoś w dowództwie armii nie razi, że wywozimy wielkie ilości sprzętu i amunicji, podczas gdy nasze własne zaopatrzenie jest poniżej krytyki. Walnie zresztą przyczynia się do tego szczelna tajemnica, jaka otacza wszystkie poczynania SEPEWE. Lecz w dowództwie armii sanacyjnej mniej jest ludzi uczciwych i mądrych, więcej natomiast chytrych i sprzedajnych. Ci ostatni doskonale wiedzą, że działalność SEPEWE zagraża bezpieczeństwu kraju, a jednak ją popierają i sami częstokroć prowadzą. Dlaczego? 

XXI 
Piętnastego grudnia 1937 roku II wiceminister spraw wojskowych, generał Litwinowicz, któremu podlegają sprawy uzbrojenia i zaopatrzenia armii, podpisuje przygotowaną przez Czuruka ściśle tajną instrukcję nr 0710-Ws/2810/PG. Dotyczy ona obsadzania i wynagradzania oficerów służby czynnej zasiadających we władzach różnych przedsiębiorstw przemysłowych. Instrukcja ta jest zatwierdzona przez Kasprzyckiego i dnia 21 grudnia Czuruk wysyła ją do dwóch adresatów (odbito ją tylko w dwu egzemplarzach). Ale - dziwna i niezrozumiała rzecz - do sekretariatu Rydza dociera ona dopiero 16 stycznia 1939 roku. Gdzie leżała przez rok? Komu zależało na tym, aby trzymać ją w ukryciu? Punkt 2, § 4-b tej instrukcji wyraźnie stwierdza: „Udział oficera służby stałej we władzy przedsiębiorstwa... ma charakter zajęcia prywatnego (podkr. moje - W.G.) dozwolonego z ważnych względów państwowych na zasadzie art. 56 § 26 Dekretu Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 12 marca 1937 r. (Dz. Ust. RP nr 20 z 1937 r. poz. 128)“. Sama instrukcja, zredagowana potwornym żargonem „odnośnych urzędasów“, nie jest właściwie rewelacją. Przewiduje, że wszystkich oficerów pełniących jakieś funkcje w zarządach przedsiębiorstw przemysłowych musi zatwierdzać II wiceminister poprzez Czuruka. Chodzi więc o niedopuszczanie „nieswoich“ ludzi do mafii, Czuruk potrafi już utrącić niewygodnych kandydatów. Sam zresztą Litwinowicz, szef administracji armii, dawał pod tym względem budujący przykład - był udziałowcem kilku wielkich przedsiębiorstw kapitalistycznych, nie licząc sutych pensyjek z „państwowych“ zakładów wojskowych.

Trudno się dziwić, że § 8 wydanej przez niego instrukcji postanawia: „Należności z tytułu pełnionych funkcji w zarządach przedsiębiorstw należy przekazywać bezpośrednio na ręce zainteresowanych“. Pewno. Po co zbyteczny rozgłos? Rewelacją jest natomiast załącznik do instrukcji. Wymienia on wszystkich wyższych oficerów, którzy pobierają pensje w różnych spółkach i towarzystwach przemysłowych. Nazwisk jest kilkadziesiąt i wszystkie omawiać trudno. Ale niektóre są wręcz fascynujące. Oto lista ludzi, pobierających pensję w SEPEWE:
 pułkownik dyplomowany inżynier Otton Czuruk, szef Biura Przemysłu Wojennego; 
 pułkownik inżynier Stanisław Witkowski, kierownik Instytutu Technicznego Uzbrojenia; 
 podpułkownik inżynier Apolinary Żebrowski, zastępca szefa Departamentu Uzbrojenia; 
 podpułkownik dyplomowany doktor Bolesław Pikusa, zastępca szefa Biura Przemysłu Wojennego;  major Edward Ulanicki ze Sztabu Głównego.

Oto ludzie, od których przede wszystkim zależało uzbrojenie armii, a którzy współuczestniczyli lub wręcz kierowali zdradziecką działalnością syndykatu. A zatem ludzie, bezpośrednio odpowiedzialni za uzbrojenie armii, są osobiście, finansowo zainteresowani w jak największym wywozie broni za granicę! 

XXII 
Lecz na SEPEWE sprawa się nie kończy. Szef Korpusu Kontrolerów pułkownik Władysław Wielowiejski, a więc człowiek odpowiedzialny za „przestrzeganie uczciwości” w armii, oraz szef Departamentu Uzbrojenia, pułkownik (później generał) Mieczysław Maciejowski, zasiadają w radzie nadzorczej Towarzystwa Starachowickich Zakładów Górniczych, które - jak wiadomo - są również członkiem SEPEWE. A cóż reprezentują „Starachowice“? Mieszany kapitał francusko-belgijski. I obaj panowie pułkownicy dostają od „Starachowic“ pieniądze, aby nie wtrącali się w to, że produkcja dział 100 mm idzie opieszale, a kiedy wreszcie rusza - pierwsza seria tych dział jedzie za granicę. Tak jest, właśnie za granicę, bodaj do Estonii lub Łotwy „Starachowice“ wywożą pierwszą, liczącą 75 sztuk serię tych tak bardzo potrzebnych polskiej piechocie dział, uchodzących zresztą wówczas za jedną z najznakomitszych konstrukcji artyleryjskich w Europie. Wielowiejski i Maciejowski ani słowem nie sprzeciwiają się tej decyzji, mimo że jest to 1938 rok. Za cóż biorą pieniądze, czy nie za to, żeby milczeli i nie wtrącali się w nie swoje rzeczy? Bo dla „Starachowic“ ważna jest tylko forsa, ważne są zyski przekazywane do Banque de l’Union Parisienne, skąd czerpią je między innymi „SchneiderCreusot“ i ARBED. A Polska? Cóż im Polska, ten nędzny kraik, rządzony przez ludzi, którym wystarczy zatkać usta paroma tysiącami złotych na miesiąc, żeby się kłaniali w pas? Nie wiadomo, czy Wielowiejski i Maciejowski jeszcze żyją, ale gdyby żyli, nic, ani słowa nie mogliby powiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Idźmy dalej. Oto wielki górnośląski koncern Flicka i Harrimana, rządzący polskim węglem i cynkiem, surówką i żelazem. Koncern stanowiący ważką pozycję zarówno na giełdzie nowojorskiej, jak w Deutsche Bank. Kogóż to najmują na swój żołd panowie Flick i Harriman? Oto lista: 
 pułkownik inżynier Otton Czuruk, szef Biura Przemysłu Wojennego, pobiera pensje ze Zjednoczenia Górniczo-Hutniczego oraz huty „Pokój“; 
 pułkownik Władysław Filipkowski, zastępca II wiceministra - ze „Wspólnoty Interesów”;
 generał brygady Mieczysław Dąbkowski z Inspektoratu Saperów - ze Zjednoczenia GórniczoHutniczego oraz „Wspólnoty Interesów“; 
 podpułkownik inżynier Michał Dembiński, kierownik magazynów uzbrojenia - ze Zjednoczenia Górniczo-Hutniczego. 
Trochę to kosztuje, utrzymanie tych kilkunastu strohmanów. Koncern zapisuje honoraria dla utrzymanków na rachunek strat. Ale rachunek zysków kompensuje straty z wysoką nadwyżką. Można by jeszcze wspomnieć, że pułkownik Filipkowski brał pieniądze z Państwowej Fabryki Olejów Mineralnych „Polmin“, czyli z polskiej filii angielskiego koncernu naftowego „Royal Dutch Shell“, oraz z Polsko-Francuskiego Towarzystwa Budowy Kolei Śląsk-Gdynia. Że szef Biura Budżetowego MSWojsk., pułkownik Michał Grossek, otrzymywał pobory z firmy „Boruta“, SA. Że szef Departamentu Sprawiedliwości pułkownik Teofil Maresch, zastępca I wiceministra generał brygady Bronisław Regulski, dowódca okręgu korpusu nr 1, generał brygady Mieczysław Trojanowski i trzydziestu kilku innych wysokich oficerów otrzymywało regularne pobory z prywatnych i półpaństwowych spółek i przedsiębiorstw przemysłowych. Ale istotnej różnicy to już nie robi. Czy można się dziwić, że na przykład generał Regulski powiada w swoim najściślej tajnym raporcie (tylko przez oficera!) z dnia 16 lipca 1937 roku, na stronie 52: „Walkę z komunizmem i Kominternem powinien prowadzić centralny organ fachowy... Wymaganiom centralnego organu powinno być podporządkowane wszystko w państwie. Do walki tej należy zmobilizować wszystkie siły państwa, zasoby i możliwości ustroju, zasoby moralne i materialne społeczeństwa...“ Ci, którzy w swym zakresie ochoczo i gorliwie „mobilizowali zasoby materialne“, bardzo się komunistów bali. Raz chociaż zorientowali się bezbłędnie, skąd im zagraża niebezpieczeństwo. Jak to wygląda finansowo? Och, zupełnie dobrze, niewiele gorzej niż u Katelbacha. Oto przykład, zresztą niekompletny, bo oparty tylko na zachowanych i jawnych materiałach, na domiar bez premii SEPEWE. 

Pułkownik Otton Czuruk dostaje miesięcznie:
pensja wg etatu generalskiego 1 857 zł pensja z SEPEWE (w 1937 r.) 
1 100 zł pensja z huty „Pokój“ (1935 r.) 
4 000 zł pensja ze „Wspólnoty Interesów” 
3 800 zł dodatek za szefostwo Biura Przemysłu Wojennego 650 zł razem 12 807 zł Można żyć? Można. 

I niech się głupcy martwią o uzbrojenie armii. 

Tego samego zdania jest pułkownik Witkowski, który z SEPEWE, Zakładów Południowych i Stowarzyszenia Mechaników Polskich z Ameryki dostaje miesięcznie 9 800 zł. Identyczne poglądy mają pułkownik Maciejowski i generał Dąbkowski, major Ulanowski i pułkownik Filipkowski - wszyscy, którym obce monopole wypłacały suty żołd.

„Nie rzucim żłobu, skąd nasz ród“ - powiada kiedyś w przystępie pijackiej szczerości pewien legun i dzierżymorda. Pewno. Kto by rzucał taki żłób? 

XXIII 
Wysoko sięga camorra. Ma swoich ludzi w sejmie i w prasie, w Sztabie Głównym i w Generalnym Inspektoracie, w ministerstwach i urzędach. Kaptuje i przekupuje. Grozi i pochlebia. Wkręca się wszędzie. Kto ponosi główną, polityczną odpowiedzialność za jej istnienie i działalność? Wie o tym generał Zbigniew Tadeusz Kasprzycki, ponieważ Litwinowicz zdaje mu okresowo sprawozdania z sytuacji w zakresie uzbrojenia. Wie o tym generał Kazimierz Sosnkowski, przewodniczący Komitetu do Spraw Uzbrojenia i Sprzętu (KSUS). Wie o tym generał Kazimierz Fabrycy, ponieważ w jego archiwach leżą stosy raportów w sprawie skandalicznego wyposażenia armii. Wiedzą o tym generałowie Ludomił Rayski i generał Jan Władysław Kalkus, ponieważ akceptują wywóz samolotów za granicę z początkiem 1939 roku. Wiedzą o tym wszyscy członkowie Komitetu Obrony Rzeczypospolitej, a więc Mościcki, Rydz, Beck, generał Malinowski, pułkownik Błaszkiewicz, generałowie Składkowski, Stachiewicz i Litwinowicz. 

XXIV 
Oto i koniec pierwszej opowieści. Kiedyś, być może, stanie się ona bardziej dokładna, szczegółowa. Przyszły historyk odnajdzie i powiąże nie znane dotąd dokumenty i fakty, do dziś nieraz ukrywane i świadomie fałszowane. 

Lecz nie zmienią one jednego, naczelnego wniosku. Wniosku o roli klasy w tragedii narodu.
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz