sobota, 21 grudnia 2024

Hołd w języku wandalskim (wendyjskim) z XVII w.

 Czytelniku,

Ciekawy fakt historyczny, nieznany dzisiejszym mieszkańcom Pomorza środkowego, zawiera jedna z prac nieżyjącego już prof. Kazimierza Ślaskiego (+1990). Odnalazł on w archiwach szczecińskich dokument pochodzący z początku XVII wieku, zawierający treść (rotę) przysięgi lennej, jaką według feudalnych zwyczajów poddani składali władcy. Jak wiadomo ustrój feudalny opierał się na zależności ziemskiej (łacińskie feudum - prawo do rzeczy cudzej, lenno). Poddani, tzw. stany (szlachta, duchowieństwo, stan trzeci) zobowiązani byli do składania przysięgi lennej nowemu władcy. Tak też stało się w roku 1601, po śmierci księcia szczecińskiego Jana Fryderyka i przejęciu władzy przez jego brata Barnima X.

Na Pomorzu XVII-wiecznym, ale i znacznie później, władcy posługiwali się innym językiem niż poddani. Szlachta na tym terenie nie znała języka niemieckiego, którego po zaniku łaciny używał dwór i administracja książęca. Rodzimi mieszkańcy tej ziemi posługiwali się językiem słowiańskim, „wendyjskim” - jak wówczas mówiono. Świadczy to o mocnym zakorzenieniu i trwałości struktury społecznej wyrosłej na gruncie słowiańszczyzny.

Ów „język wendyjski” okazuje się być tak bliskim polszczyźnie, że nawet dziś, 400 lat po tym zdarzeniu, każdy ze współczesnych Polaków jest w stanie odczytać i zrozumieć treść przysięgi.

Jak wynika z treści, w pierwszej kolejności przysięgę składano księciu szczecińskiemu Barnimowi X, następnie księciu Kazimierzowi IX, a na końcu elektorowi brandenburskiemu Joachimowi Fryderykowi von Hohenzollern. Kilka ciekawostek związanych z tymi osobami. Elektor brandenburski urodził sie w Berlinie z matki Zofii z Legnicy, księżniczki piastowskiej, która zmarła 10 dni później. Książę Barnim X Młodszy (1549-1603) z rodu Gryfitów, miał początkowo ożenić się z z Anną Jagiellonką, późniejszą królową Polski i żoną Stefana Batorego. Rokowania w sprawie małżeństwa toczyły się w Drahimiu, ale wobec żądań cesji terytorialnych, Polacy wysunęli propozycję posagu 400 tys. złotych polskich. Ostatecznie, jak wiadomo, do małżeństwa nie doszło. Książę Kazimierz IX (w polskiej historiografii „numerowany” jako Kazimierz VII ponieważ w kolejności był siódmym księciem), to postać związana z Koszalinem. Był biskupem kamieńskim i rezydował w Koszalinie, w ukończonym w 1582 roku zamku-rezydencji książąt-biskupów kamieńskich. W historii Koszalina zapisał się również tym, że nadał miastu w 1599 roku prawo organizowania jarmarków na bydło. Od jego imienia nosi nazwę miejscowość Kazimierz koło Koszalina, gdzie znajdowała się jedna z jego rezydencji. (kw)

Rota hołdu lennego, składanego przez szlachtę księciu szczecińskiemu Barnimowi X, a przeznaczona dla osób nie władających językiem niemieckim.

Ja NN przimawiony obieczuye y przissiegam Nayassnieyssemu wisoko urodzonemu Kziażecziu y panu Panu Boguslawowy, kiazecziu Sczeczinskie[mu], Pomorskie[mu], Kassubskiemu, Wandalskiemu, Rugiskiemu Graffowie[s] Guczkowskiemu, panu powiatow Lamborskiemu, Bithowskiemu, thei ziemie kziazecziu y panu y Jego M'lczi pothomkom prawa y wierną przirodzona hulda, thak ze Jego M'czi chcze bicz wiernim, poslusnym y pokornim Jego M'lczi lepsse go wiedziecz skodi wistrzecz wedle mego przemozenia zabiegacz. Nathim mieczschu nye stane, gdzie by Jego M'lcz w ossobie we czczy wasneschi y dobr ktore Jego M'lcz theras ma y przislich czasów dostanie, obrazon albo zaskodzon. Jeśli o dobra rade bede napomnion zawzi, tho chcze radzicz, czo wedlug mojego rozumu Jego Mi'czi do czczi y dobrego przichodzi. Od thego mye niema odwiescz ynssego laski albo niełaski. Thaiemnosczi, które mnye beda od Jego Ml'czi zawierzone nie chcze do skody albo utrathy wyjawicz ale do smierczi y pogrzebu mego zachowacz. Jesli bim ja jakich dobr mi[s] zathaionich sie dowiedzial, chcze trish wiernie wyjawicz. Ja chcze moie Dobra lenne, ktore mam od Jego Ml'czi y Domu thego Sczeczinskie[go], Pomorskie[go] indzie nie jako od Jego Mczi y od pothomkow // ktorzi ssie bedo po Jego Ml'czi rodzili. A jesli bi thich nie bolo od Naiasniejssego, Wisoko Urodzone[go] kziazeczia y Pana, Pana Kazimira, Kziazeczia Sczecinskie[go], Pomorskiego etc, mojemu the[mu] Ml'czi kziazecziu y Panu y Jego Ml'czi pothomkom mescziznom y thak dalej według zgody y zapisu, ktora ssie stala Wolyniu od inssich Ich Ml'czi kziazad[s] Sczecinskich, Pomorskich etc. Ich Mlczi pothomkom mesczizni zawzdi prossicz, sukacz, odebracz prawa, dochodzicz y zasiugowacz. A jeslibi ssie przigodzilo, ys bi czi therazniejssi Ich Ml'czi wisocze drodzoni kziazetha y panowie Sczecinskie, Pomorskie etc, moie przirodzone kziazeta y panowie y ich Mll'czi potomkowie mesczizni przes smiercz czto Pan Bog Wssechmogaczi na dlugi czas przestrzecz y zachowacz raczy, odesly przes potomkow swoich wlasnich mesczizni zesle zamarly, yze by tak moich przyrodzonich panow pomorskich narodu wieczej nie stale, thak w tim przimierzu chcze themu Najaśnieissemu, Wisoczo Urodzonemu kziazecziu y Panu Panu Jochimowi Fridrichowi, Margraby Brandeburskie[mu], Swiethej Rzessy Aerczikomornikowi y Korfirstowi w Sląsku; na Korsnewie kziazecziu, Burgraby Nur//berskie[mu] Jego M'lczi y pothomkom Margrabom Brandeborskim zawsse thim korfirsthamy bedaczim y thim, ktorzi ssie od nich rodzą, za moye Pani thei ziemie przyacz y zaras jako thi przimierza wyssey wspomionen staną przes odmowy y odwloki przirodna holda y wszistko tho czinicz mam y chcze, czo mnie wiernemu podanemu nalezi swoiemu przirodzonemu panu y kziazecziu powinien y zawiazani jest wiernie przes wsselakiej zdrady, jako mnye Pan Bog pomoze przes Jezu Christa.

 

pobrano z http://koszalin7.pl/st/hist/historia_127.html


Więc tych słowian nam wymyślono po rozbiorach, a dzisiejsi historycy nawet nie sa w stanie intelektualnie połapać się, że dzisiejsze tłumaczenia Długoszą są sfałszowane.


piątek, 20 grudnia 2024

Anglia przeciwko Królestwu Obojga Sycylii

Do tajnych służb Jej Królewskiej Mości: lądowanie Tysiąca Fragmentów książki: "Anglia przeciwko Królestwu Obojga Sycylii" Erminio De Biase

 

Palaczy, czyli tych, którzy musieli podpalać proch, z pewnością nie brakowało: wystarczyło ich znaleźć wśród uciekinierów, wśród zesłańców i niezadowolonych, jakie zawsze rodził każdy reżim. Ci więc, że tak powiem, do ideologicznych satysfakcji dodaliby później także korzyści materialne, takie jak np. kariera polityczna, stanowiska dowodzenia, bogactwo gospodarcze i byliby w tej chwili wspierani w swojej pracy przez agentów angielskich, którzy na wyspie się wśród licznych pracowników przemysłu siarkowego i winiarskiego, którego Anglicy, od pokoleń, w praktyce posiadali monopol; jak już wspomniano, port w Marsali, ten odległy i na wpół barbarzyński zakątek Sycylii, w którym roiło się od brytyjskich poddanych, został wybrany na miejsce lądowania wojsk Garibaldiego.

Jeden z tych płatnych, którego zadaniem było sprzyjanie misji Garibaldiego, nazywał się Giacomo Lacaita, były prokurator brytyjskiego poselstwa w Neapolu, który później, naturalizując Anglika, stał się sir Jamesem Lacaitą, prywatnym sekretarzem lorda Landsdowne'a a następnie samego Gladstone'a, za usługi, jakie mu oddano w czasie pisania słynnych listów, przy których redagowaniu brał czynny udział. Latem 1860 roku działał jako mediator z lordem Russellem, aby przekonać go do wywarcia nacisku na Napoleona III, aby zrezygnował z projektu siłowego uniemożliwienia Garibaldiemu przekroczenia Cieśniny Mesyńskiej. Aż do 26 lipca nie było wiadomo, czy rząd brytyjski odmówi przyłączenia się do Francji i Piemontu we wspólnym planie powstrzymania Garibaldiego i zmuszenia Burbonów do zaakceptowania utraty Sycylii. Do tego czasu Ludwik Napoleon miał nadzieję, że Cavour zawrze sojusz z Neapolem i że wielkie mocarstwa zainterweniują, aby powstrzymać Garibaldiego, gotowego przekroczyć Cieśninę i skierować się na Neapol. Ponieważ wszystko zostało rozstrzygnięte w Londynie i tylko w Londynie (w imię już więcej niż sprawdzonej neutralności w sprawach włoskich), interwencja Lacaity (który za szczególne zasługi, powróciwszy do Włoch, został w 1876 r. mianowany senatorem) praktycznie utorowała generałowi drogę do Neapolu, przyspieszając jego przejście przez cieśninę.

 

Inny znakomity wygnańc, latem 1859 roku, opuścił Londyn i udał się na Sycylię; Posiadał paszport na nazwisko Manuel Pareda, sklepikarz, miał gęste wąsy, duże bokobrody i parę ciemnych okularów. Naprawdę nazywał się Francesco Crispi i 26 lipca wylądował w Messynie, odpowiednio przemieniony w wygląd, aby wyglądać jak argentyński turysta, ale w rzeczywistości pochodzący z kraju, w którym tylko organizacja na pewnym poziomie, a na pewno nie Mazzini i jego zdezelowany Giovine Italia, mogła zorganizować tak starannie przemyślany potajemny powrót: Masoneria, w której programie politycznym przeważał plan zniszczenia monarchii katolickich, a także sam rząd angielski, w każdym razie dwie głowy tej samej hydry. Powiedzieliśmy, że był to Francesco Crispi, przy tej okazji samozwańczy bojownik o wolność; W przyszłości będzie to najwyższy wyraz najbardziej aroganckiego autorytaryzmu reżimu. Pod koniec stulecia, po powrocie do władzy jako premier, będzie propagatorem najbardziej represyjnych i antylibertariańskich praw, jakie kiedykolwiek zostały uchwalone od czasu zjednoczenia Włoch.

 

Masoneria, z definicji stowarzyszenie, częściowo tajne, ludzi połączonych wspólnymi interesami, zawsze towarzyszyła historii Anglii, kraju, w którym oficjalnie się narodziła, w swoim współczesnym znaczeniu, 24 czerwca 1717 roku. Cofając się jednak znacznie dalej w czasie, jego początki sięgałyby nawet czasów budowy Świątyni Salomona w Jerozolimie. Członkami założycielami byli murarze, którzy tam pracowali i od tego wzięła się nazwa "Bracia murarze". Ta sama symbolika sekty odnosi się zresztą do narzędzi używanych do budowy konstrukcji, takich jak kwadrat, cyrkiel, poziomica i pion. Innym alegorycznym emblematem orderu jest ścięta ceglana piramida, zwieńczona wszystkowidzącym okiem Wielkiego Architekta Wszechświata: tym samym, który widnieje na odwrocie banknotu dolarowego i który jest reprodukowany w Sali Medytacyjnej budynku ONZ w Nowym Jorku. Masoneria, kapitalizm i syjonizm łączą się zatem w jedną symbolikę władzy; ta sama siła, która zawsze panowała nad światem i która w swej istocie jest zawsze arogancka, ponieważ rości sobie prawo do tego, czego nikt jej nigdy nie dał; zawsze apodyktyczna, ponieważ sprawuje władzę przed korzystaniem z wolności przez jednostkę; Zawsze zadziwiająca w tym, że kamufluje miażdżenie ludzi, którymi rządzi, jako autorytatywną służbę dla dobra obywateli, pozbawiając ich samorządności, niezbywalnego prawa człowieka.

 

Oficjalnie celem Zakonu jest "Uniwersalne Braterstwo" poprzez duchową ewolucję bytu, która ma być osiągnięta nie tylko poprzez inicjatywy filantropijne, ale także poprzez zaangażowanie na rzecz prawdziwej, zdrowej i niesekciarskiej sprawiedliwości dla dobra całej ludzkości. Szlachetne intencje, bez wątpienia, ale które jednak nie są w stanie rozproszyć tej mgły tajemniczości i tajemnicy, która spowija wszystkie jego rytuały, jego inicjacje, jego symbolikę. Nie wspominając już o tak zwanych tajnych lożach czy, jak wielu określa, wypaczonych. Kto nie pamięta afery "P2"? Jest to nazwa loży założonej w 1877 roku (w akronimie litera "P" oznacza Propaganda), która natychmiast wyróżniła się poddaniem się interesom o wyjątkowo bluźnierczym charakterze swoich wyznawców, z których wielu było zamieszanych w skandal Banca Romana w 1892 roku. Po upadku faszyzmu, który zmiotł masonerię, Loża została reaktywowana poprzez dodanie liczby 2 do swojego starego akronimu, a w odniesieniu do starożytnych tradycji, całkiem niedawno dała z siebie to, co najlepsze, dzięki wielokrotnemu zaangażowaniu jednego ze swoich czcigodnych mistrzów, kilkakrotnie pojawiając się na pierwszych stronach gazet. Być może to zbieg okoliczności, ale była to ta sama loża, do której oprócz Francesco Crispiego należał sam Garibaldi.

 

Wróćmy jednak do zbliżającej się wyprawy Tysiąca: wszystko musiało być zorganizowane z najwyższą starannością, aby zagwarantować absolutny sukces przedsięwzięcia: Garibaldi nie chciał powtórzyć swoich tragicznych niepowodzeń. Był gotów podjąć pewne ryzyko, ale tylko wtedy, gdy była szansa, nawet jedna na sto. Podjął więc decyzję dopiero po upewnieniu się, że powstanie zostało na nowo rozpętane w górach wokół Palermo. Zamieszki, które wybuchły od 3 do 18 kwietnia w Boccadifalco, Palermo, Monreale i Carini, spełniły jego prośbę. Crispi, który zawsze był jednym z najbardziej agresywnych mazzińczyków, a tym razem pod każdym względem angielskim agentem, dobrze sobie radził. Bunt został natychmiast stłumiony, ale nie dał to pretekstu do jakichkolwiek wątpliwości generała. Dla przypomnienia, Garibaldi, czytając depeszę od swojego korespondenta z Malty, Nicoli Fabriziego, który poinformował go o niepowodzeniu powstania, wykrzyknąłby ze łzami w oczach: "Byłoby szaleństwem jechać", a w Genui, gdzie – w międzyczasie – zaczęli gromadzić się liczni ochotnicy, zaczęła się rozchodzić pogłoska, że już nie wyjadą; Podczas gdy niektórzy zaczynali się już demobilizować, słychać było, jak partyzanci Mazziniego wykrzykują: "Garibaldi się boi".

 

W Turynie, mniej więcej w tym samym czasie, co te wydarzenia, Garibaldi, o którym mówiono, że rozważa wypad do Nicei, aby sprowadzić z powrotem do Piemontu swoje rodzinne miasto (niedawno odstąpione Francji zgodnie z porozumieniami z Plombières), gdzie z dwustoma ludźmi rozbiłby urny wyborcze, w których złożono karty do głosowania na "tak" w plebiscycie aneksyjnym i rozrzucił kartki, aby konieczne było przeprowadzenie nowej karty do głosowania, Był kilkakrotnie przyjmowany przez brytyjskiego ambasadora Sir Jamesa Hudsona, który, zapewniając go o sympatii Anglii, gwarantował mu wystarczającą ochronę dla powodzenia misji na Sycylii.

To właśnie w tym momencie historii nagle pojawia się niejednoznaczna postać postaci, która miałaby zachęcić nierealistycznego Garibaldiego do wiary w powodzenie jego naciąganego planu. Nieznany, tajemniczy, ekscentryczny i zabawny awanturnik w kwietniu 1860 roku będzie towarzyszył Garibaldiemu w każdym jego ruchu, podróżując w tych samych przedziałach, zatrzymując się w tych samych hotelach i zawsze siedząc obok niego na bankietach; Przedstawiany jako angielski dziennikarz i uważany przez Garibaldiego i jego zwolenników za eksperta w procedurach konstytucyjnych nawet w obcych krajach z innymi instytucjami, w rzeczywistości był tajnym agentem w służbie Jej Brytyjskiej Mości i nazywał się Oliphant, Laurence Oliphant, dziewiętnastowieczny odpowiednik Jamesa Bonda. Podobnie jak mityczna postać z powieści Lan Fleminga, podróżował po świecie wzdłuż i wszerz i, o dziwo, jego obecność była zawsze sygnalizowana tam, gdzie zbliżała się wojna lub zamieszki, które szczególnie dotknęły jego ojczyznę. Nie był to pierwszy raz (i nie ostatni) jego podróży do Włoch: był tam już jako młody człowiek, na początku 1848 roku, dziwnym zbiegiem okoliczności, akurat w związku z pierwszymi zamieszkami tego roku...

 

Wieczorem 13 kwietnia 1860 roku, gdy jadł kolację z Garibaldim w pokoju Albergo della Felicità w Genui wraz z około dwudziestoma innymi gośćmi, generał powiedział mu, że jest mu przykro, że musi porzucić projekt nicejski, ponieważ w garnku gotują się o wiele ważniejsze rzeczy. Wyjaśnił, że wszyscy panowie przy stole to Sycylijczycy, którzy przyszli się z nim spotkać, aby mu powiedzieć, że nadszedł czas na inwazję na Sycylię. Garibaldi, choć zakochany w rodzinnym mieście, nie mógł poświęcić dla niego tych największych nadziei, jakie wiązały z Włochami.

Ślady tajemniczego charakteru znikają równie nagle w przeddzień odejścia Tysiąca. Laurence Oliphant, o którym pisze Encyclopaedia Britannica jako brytyjski pisarz (18291888), pozostanie jednak we Włoszech lub wróci tam po kilku latach, w imieniu Służby Wywiadowczej, aby utrzymać rozwój rozbójnictwa pod kontrolą i śledzić wydarzenia, jeśli nie je wspierać, to które uniemożliwiły powrót Franciszka II na jego prawowity tron. Wśród różnych poufnych raportów, które wysłał do Londynu, jest jeden wysłany z Foggii 19 kwietnia 1862 roku, w którym, meldując się hrabiemu Russellowi o stanie rozbójnictwa w prowincjach Abruzzi i Capitanata, opisuje sytuację w Neapolu, Avellino, Ascoli di Puglia, Candeli aż po Sycylię, Chieti i Rionero. Odnotowuje fakty i wydarzenia w południowych Włoszech, dzień po ich przyłączenia do Piemontu, dokładnie w tym samym czasie, gdy oficjalnie przebywał w Japonii jako pierwszy sekretarz ambasady.

 

Na niecałe trzy tygodnie przed wylotem z Quarto nikt nie mógł realistycznie uwierzyć w nagłą i zaimprowizowaną wyprawę do Nicei: w rzeczywistości wszystko było już przygotowane i zorganizowane na przygodę w południowych Włoszech. Już wieczorem 16 lutego, a właściwie prawie trzy miesiące przed lądowaniem, kawaler Martini, minister pełnomocny cesarza Austrii w Neapolu, otrzymał depeszę telegraficzną: "Ekspedycja wkrótce opuści Genuę i Livorno do Neapolu". Duże postępy i precyzja, z jaką austriacki kontrwywiad informował Neapol o tym, co planowano na jego niekorzyść, poddały w wątpliwość prawdziwość hipotetycznego lądowania na Lazurowym Wybrzeżu. Co więcej, nikt, nawet Anglia, nie może ryzykować starcia, choćby tylko dyplomatycznego, z Francją, zachęcając – za pośrednictwem swoich tajnych agentów – do misji w sposób oczywisty niewykonalnej. Gdyby jakakolwiek akcja przeciwko Francji była tylko hipotetyczna, bystre, sępie oczy Cavoura już dawno wzięłyby się na celownik Korsykę, wyspę, która politycznie należy do Francji, ale geograficznie jest włoska, jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu czytaliśmy w podręcznikach szkolnych.

 

Sprawy musiały potoczyć się inaczej, niż chciałoby się nam wmówić: brytyjski agent, co jest o wiele bardziej prawdopodobne, przybył, aby dać zielone światło swojego rządu dla jedynej, prawdziwej inwazji planowanej od jakiegoś czasu, inwazji na Sycylię. Facet taki jak Garibaldi, cały Sturm und Drang, jak przedstawiają go historycy, nigdy nie porzuciłby śmiałego projektu wyzwolenia rodzinnego miasta (nawet jeśli był niewykonalny) tylko dlatego, że niektórzy zwolennicy sycylijskiej inwazji przekonali go do zmiany zdania. Miał wykonywać rozkazy: od masonerii lub rządu angielskiego; w każdym razie zamówienia z Londynu i w towarzystwie miliona tureckich piastrów (dziś ponad piętnaście milionów dolarów!), więcej niż pokaźnej sumy, którą mu dostarczono podczas krótkiego pobytu w Genui...

Dziewiętnastowieczny poprzednik 007 przybył więc, oprócz dostarczenia srebra, aby dokonać przeglądu ostatnich szczegółów i przekazać ostateczne postanowienia; Najprawdopodobniej przybył on w celu dostarczenia broni i przekazania kodów łączności z brytyjskimi okrętami, które przy ich nieprzerwanej obecności gwarantowałyby powodzenie misji. Już... Ponieważ, aby mieć pewność sukcesu, całkowicie neutralny rząd angielski już dawno wysłał na wody Morza Tyrreńskiego imponującą eskadrę morską, około połowy całej Floty Śródziemnomorskiej, floty angielskiej na Morzu Śródziemnym, pod rozkazami Wielkiego Rycerza George'a Rodneya Mundy'ego, admirała Jego Królewskiej Mości.

 

Pobrano z:

https://unpopolodistrutto.com/page/3

niedziela, 15 grudnia 2024

Stefan Kubiak, czyli jak polski dezerter został bohaterem ludowego Wietnamu, a Ho Chi Minh, symbolicznie zaadoptował go jako swojego syna.

Czytelniku,

 

W naszej historii jest mnóstwo historii, które nadają się na świetne  filmy, a przy okazji mogły by być okazją do zrobienia świetnych interesów, ale mamy to co mamy. Poniżej jedna z nich tylko tym razem z przeciwnej strony geopolitycznej opublikowana na stronie:

https://naszahistoria.pl/ho-chi-toan-jak-polski-dezerter-zostal-bohaterem-ludowego-wietnamu/ar/11916979

autorstwa Pana Wojciecha Rodaka

Stefan Kubiak miał być politrukiem w LWP, a został wietnamskim bohaterem wojny z Francją. W Azji wylądował przez… miłosny zawód.

To był początek ósmego roku walk Wietnamczyków o zrzucenie francuskiego jarzma kolonialnego. Właśnie wtedy krwawe zmagania wkroczyły w decydującą fazę.

20 listopada 1953 r. francuscy spadochroniarze rozpoczęli desant w górskiej dolinie Dien Bien Phu, położonej w północno-zachodnim Wietnamie. Niecka miała kształt wielkiej wanny o długości 16 km i szerokości 9 km. Otaczające ją strome zbocza pasm górskich porośnięte były gęstą dżunglą. Po wylądowaniu i przepędzeniu wojsk Viet Minhu kilkunastotysięczny korpus wojsk kolonialnych zbudował tutaj obozowisko-fortecę. Według francuskiego dowództwa była ona nie do zdobycia. Składało się na nią kilka zbrojnych redut połączonych systemem okopów. Każda z nich wyposażona była w ckm-y i artylerię. Otaczały je pola minowe i zasieki z drutu kolczastego o minimalnej szerokości 50 m. Ponadto żołnierze mieli do dyspozycji 10 nowych czołgów M-24 (zrzuconych z samolotów w częściach i złożonych na miejscu!), dziesiątki jeepów i ciężarówek, a także mogli liczyć na wsparcie kilkudziesięciu francuskich i amerykańskich samolotów bojowych. Cała ta siła, zrzucona w środek terytorium zajętego przez powstańców, miała powstrzymać pochód tych ostatnich w kierunku wciąż kontrolowanego przez metropolię Laosu. Dien Bien Phu miała być dla grupy gen. Christiana de Castries punktem wypadowym, z którego zamierzano przeprowadzać rajdy przeciwko komunistycznym partyzantom, wypierając ich z regionu. Stało się jednak inaczej - dolina okazała się dla Europejczyków śmiertelną pułapką.

 

Zdecydowały o tym proste błędy Francuzów. Przede wszystkim brak odpowiedniego zabezpieczenia przed ostrzałem artyleryjskim, który Wietnamczycy mogli prowadzić ze zboczy masywów okalających dolinę. Francuzi byli przekonani, że Viet Minhowi nie uda się tam wciągnąć dział, a tym bardziej zapewnić im regularnych dostaw amunicji. Dlatego też nieszczególnie maskowali swoje pozycje - z góry byli widoczni jak na dłoni.

Cenę za te błędy zaczęli płacić już w marcu 1954 r. Wtedy to gen. Vo Nguyen Giap skoncentrował wokół Dien Bien Phu około 37 tys. żołnierzy i rozpoczęło się starcie, które przeszło do historii jako jedyna regularna bitwa pozycyjna w historii dekolonizacji przegrana przez siły europejskie.

 

13 marca artyleria Viet Minhu, z ukrytych w dżungli na zboczach wokół Dien Bien Phu stanowisk, zaczyna zmasowane przygotowanie ogniowe. Pociski najpierw padają na lotnisko położone w centralnej części doliny, a potem na redutę „Beatrice”. Jednym z jej obrońców jest 25-letni sierżant Kubiak, polski żołnierz Legii Cudzoziemskiej.

 

„Wszyscy byliśmy zaskoczeni, skąd Wietnamczycy wzięli tyle dział, żeby zalać nas taką masą pocisków. Pociski spadały na nas non stop, jak gradobicie. Bunkier po bunkrze, okop po okopie były niszczone, grzebiąc w sobie ludzi i broń” - wspominał piekło Dien Bien Phu kilka lat później.

 

Po takim przygotowaniu na pozycję francuską wyruszały falami kolejne tyraliery drobnych, acz fanatycznych żołnierzy Viet Minhu z 312. Dywizji w charakterystycznych płaskich kapeluszach. W jej szeregach była postać, która górowała nad innymi wzrostem i wyróżniało ją nieco bledsze lico. Był to Polak, i nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności o tym samym nazwisku, co legionista broniący reduty. Nazywał się Stefan Kubiak. W wietnamskiej armii dorobił się rangi kapitana. Owego dnia prowadził swoich ludzi przez miny i zasieki na okopy „Beatrice”. Jego oddział wytrwale szturmował pozycje bronione przez zaprawionych w bojach legionistów, nieco już wykrwawionych przez artylerię. Strzelano do siebie z bliskiej odległości, w ruch poszły granaty, dochodziło do walki wręcz.

 

Zadanie było właściwie ponad siły ludzkie, ale ponadludzkie były również zaciekłość i bohaterstwo nacierających patriotów

- opisywał to starcie nieco górnolotnym stylem Arkady Fiedler na podstawie relacji Kubiaka.

 

Nic nie mogło się im oprzeć: ani złowieszczy drut, ani cement bunkrów, ni piekielne miny, ni miotacze płomieni, ni huraganowy ogień. Po ośmiu godzinach walki reduta padła i wyrwa ku Dien Bien Phu była wybita.

 

Na pobojowisku leżały ciała około 500 legionistów i 600 żołnierzy Viet Minhu. Liczba rannych partyzantów przekraczała tysiąc. Tak wyglądał pierwszy krok wojsk gen. Giapa ku decydującemu zwycięstwu nad Francuzami.

 

Zasługi bojowe Stefana Kubiaka spod Dien Bien Phu i we wcześniejszych bitwach były tak duże, że sam Ho Chi Minh symbolicznie zaadoptował go jako swojego syna. Nadał mu imię Ho Chi Toan. Oto historia tego niezwykle odważnego człowieka, z awanturniczym i mętnym życiorysem.

 

Syn tkaczy

Nasz bohater, jak podaje jego oficjalna biografia, urodził się 28 sierpnia 1923 r. w wielodzietnej rodzinie tkaczy na łódzkim Widzewie. Mieszkał w „cuchnącej ściekami” czynszówce, rodzina często borykała się z brakiem pieniędzy i niedostatkiem jedzenia. Jak mówił po latach Fiedlerowi, szarość codziennej egzystencji urozmaicały mu książki, przygodowe i historyczne, oraz filmy, które rozbudziły w nim zainteresowanie egzotycznymi krainami.

W czasie wojny, jako 16-letni chłopak, został wywieziony na roboty przymusowe do Rzeszy. Najpierw trafił na farmę położoną pod Kłajpedą, gdzie bauer zmuszał go pracy za dwóch. Potem trafił do fabryki w Westfalii. Tam przymierał głodem. Na wieść o zbliżającej się do granic Polski Armii Czerwonej uciekł z miejsca pracy. Na gapę przejechał pociągiem całą Rzeszę. Znów znalazł się pod Kłajpedą. Tutaj zapędzono go do kopania okopów. Wtedy zbiegł. Przedarł się na południowy wschód i dołączył do radzieckiego oddziału partyzanckiego. W jego szeregach miał uczestniczyć w zdobyciu Wilna.

 

Politruk w Legii

W początkach stycznia 1945 r. Kubiak wrócił za Armią Czerwoną do Łodzi. Za radą znajomego weterana KPP wstąpił do Centralnej Szkoły Oficerów Politycznych. Miał być politrukiem w LWP. Ostatecznie jednak, w niejasnych okolicznościach, zdezerterował. Oficjalnie mówił, że kobieta, w której obłędnie się zakochał, zaczęła go zdradzać z kolegą. Zrozpaczony, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, uciekł tam, „gdzie go oczy poniosły”. Czy rzeczywiście tak było? Czy może odkrył, że Informacja Wojskowa się nim interesuje, a jego życiorys nie był tak kryształowy, jak podawał, i chciał w porę się uratować? Czy może popełnił jakieś przestępstwo pospolite i chciał uciec przed konsekwencjami? W IPN o tej ucieczce nie ma śladu. Może prawda o motywacjach jego działania ukryta jest gdzieś w archiwach wojskowych? Spekulować można w nieskończoność.

 

Pewne jest natomiast, że wmieszawszy się w grupę niemieckich wypędzonych (znał ich język biegle), udało mu się dostać do okupowanych Niemiec. Tam - pozbawiony dokumentów, obdarty i głodny - został aresztowany przez francuskich żandarmów. Władze okupacyjne dały mu prosty wybór - albo idzie do więzienia, albo zaciąga się do Legii Cudzoziemskiej. Wobec takiej alternatywy Kubiak wybrał służbę w tej słynnej formacji.

 

Przez Stary Port w Marsylii trafił do Algierii na katorżnicze szkolenie. Po nim, w 1946 r., legionista Kubiak uczestniczył w tłumieniu antykolonialnych zamieszek w Maroku. Następnie, w grudniu 1946 r., statkiem „Pasteur” popłynął wraz z towarzyszami broni do Indochin, by zrobić porządek z największym antykolonialnym powstaniem, jakie Francja musiała ugasić po wojnie.

 

W Viet Minhie

Na początku 1947 r. oddział Legii, w którym służył Kubiak, został wysłany do miasta Nam Dinh, sto kilometrów na południe od Hanoi, by walczyć w tym regionie z wietnamską partyzantką. Zadaniem oddziału było prowadzenie operacji typu „znajdź i zniszcz”. Otaczano wioskę, wyłapywano „podejrzany element” - często niewinnych chłopów - i brutalnie ich przesłuchiwano. Tortury były codziennością. Nierzadko podczas przesłuchań prowadzonych przez Deuxieme Bureau (wywiad wojskowy) dochodziło do morderstw. Widząc dzień w dzień okrutne poczynania Francuzów, Kubiak nabrał silnego przekonania, że walczy po niewłaściwej stronie. Chciał zdezerterować i dołączyć do Viet Minhu. Okazało się, że trzej jego koledzy - dwóch Niemców i jeden Austriak - też mają dość Legii. Przygotowali wspólnie plan ucieczki. Wprowadzili go w życie pewnej wiosennej nocy w 1947 r., kiedy to zbiegli do dżungli, objuczeni bronią do granic możliwości.

 

Potem kilka dni błądzili po wioskach, szukając kontaktu z Viet Minhem. Tłumaczyli, że nie mają złych zamiarów. Wszystko na nic. Wietnamscy chłopi, widząc znienawidzone i wywołujące przerażenie mundury Legii, zbywali ich wymijającymi odpowiedziami. W końcu pomógł im jeden z wiejskich chłopców. Partyzanci rozbroili dezerterów i pod eskortą prowadzili kilka dni przez dżunglę, w głąb terenów kontrolowanych przez partyzantów, do ich regionalnej kwatery głównej w prowincji Ha Nam.

 

Po przybyciu na miejsce okazało się, że prawą ręką miejscowego szefa partyzantów jest niemiecki uciekinier z Legii o pseudonimie „Duc”. Jego pośrednictwo znacznie ułatwiło kontakty z Wietnamczykami. W dwa tygodnie Kubiak i jego trzej koledzy dostali przydziały do pododdziałów partyzanckich.

 

Swoją służbę w Viet Minhie łodzianin rozpoczął od zuchwałej akcji rozrzucania propagandowych ulotek w Nam Dinh - mieście, w którym niedawno kwaterował. Potem wziął udział w kilku zasadzkach na francuskie kolumny samochodowe i patrole. Wreszcie szkolił młodych partyzantów z zapadłych wiosek w obsłudze nowoczesnej broni. Zdarzały mu się sytuacje podobne do tych, które dwadzieścia lat później opisywał Che Guevara w swoich kongijskich pamiętnikach. Gdy zaczynał strzelać z moździerza, przerażeni eksplozjami rekruci, zamiast podawać mu pociski, uciekali w popłochu.

 

W następnych latach Kubiak uczestniczył we wszystkich ważniejszych bitwach, które rozegrały się do 1954 r. w północnym Wietnamie. W czasie walk o posterunek Fu Tong mało nie zginął, trafiony granatem w twarz. Mimo obfitego krwawienia z rozbitej głowy ostatkiem sił zdołał odrzucić śmiertelny ładunek, który eksplodował już w bunkrze przeciwnika. W Son Tay, osłaniając odwrót kolegów z okrążenia, o mało co nie został schwytany przez Francuzów.

 

W Viet Minhie słynął z tego, że potrafił naprawić każdą zdobytą armatę, granatnik, moździerz. Gdy po wielkiej bitwie o Hoa Binh wiosną 1952 r. zdobyto nowoczesne francuskie armaty, których nikt nie potrafił obsłużyć, to właśnie Kubiak został wezwany do rozwiązania problemu. I poradził sobie z tym, ku uciesze wietnamskich dowódców.

 

Swój udział w wojnie z Francuzami zakończył po wspomnianej decydującej bitwie pod Dien Bien Phu w maju 1954 r.

 

Krótka stabilizacja

Po wojnie Stefan Kubiak związał życie z Wietnamem Północnym. Osiadł w Hanoi. Nadal pracował w wojsku, w wydziale propagandy. Czasem latał do PRL, gdzie wybaczono mu dezercję sprzed lat, jako tłumacz wietnamskich delegacji wojskowych. Ożenił się z Wietnamką - Nguyen Thi Phoung. Miał z nią dwóch synów - Stefana i Wiktora.

 

Jego ustabilizowane życie przerwała jedna z chorób tropikalnych, które nękały go od przyjazdu do Wietnamu. Zmarł w 1963 r. Zgodnie z jego ostatnią wolą żona, już jako Teresa Kubiak, oraz dwóch synów przybyli w 1964 r. do Polski. Osiedli w Łodzi.

 

 

Wojna indochińska

W 1946 r. Ho Chi Minh utworzył w Wietnamie Komitet Wyzwolenia. W sierpniu wybuchło antyfrancuskie powstanie. Intensywne walki rozgorzały przede wszystkim w Tonkinie na północy kraju. Viet Minh panował na prowincji, Francuzi kontrolowali miasta i niektóre drogi. Na początku lat 50. Europejczycy zaczęli ponosić coraz większe straty. Po klęsce pod Dien Bien Phu Francuzi postanowili wycofać się z Indochin. W ciągu ośmiu lat walk stracili ponad 75 tys. Żołnierzy.

środa, 4 grudnia 2024

Dr JERZY JAŚKOWSKI I COP29


 

Rokossowski, Powstanie Warszawskie i dzisiejsza Ukraina

 

Czytelniku,

 

Nasza historię piszą ludzie bez refleksji, którzy naszych błędów nie potrafią opisać bez jakiejkolwiek refleksji, ale za to potrafimy obwiniać o nasze błędne decyzje wszystkich dookoła tylko nie nas samych.

Weźmy na przykład Powstanie Warszawskie, które skończyło się dla nas katastrofą. Ciekawym przykładem jest bardzo rzadko wspomniana rzecz jaka miała miejsce przed Powstaniem Warszawskim.

Pisze o niej Konstanty Rokossowski w swojej pozycji „żołnierski obowiązek” w rozdziale Warszawa:

„Tylko Armia Krajowa pozostała na uboczu. Pierwsze spotkanie z przedstawicielami tej organizacji nastąpiło w lasach na północ od Lublina. Otrzymawszy wiadomość, że znajduje się tam polskie zgrupowanie – 27 Dywizja AK, powzięliśmy decyzję posłania kilku oficerów naszego sztabu, by nawiązali kontakt. Doszło do spotkania. Dowództwo dywizji nie przyjęło jednak naszej propozycji współdziałania. Oświadczyło, że Armia Krajowa podporządkuje się wyłącznie rozkazom polskiego rządu emigracyjnego w Londynie i jego delegatury. Swój stosunek zdefiniowano w sposób następujący: Nie użyjemy broni przeciwko Armii Czerwonej, ale żadnych kontaktów z nią mieć nie chcemy.”

 

„2 sierpnia nasze organy rozpoznania otrzymały wiadomość, że w Warszawie wybuchło powstanie przeciwko niemieckiemu okupantowi. Wiadomość ta ogromnie nas zaniepokoiła. Sztab Frontu zajął się sprawą zebrania meldunków i zorientowania się w skali powstania i jego charakteru. Wszystko wydarzyło się tak nieoczekiwanie, że gubiliśmy się w domysłach i zastanawialiśmy, czy czasem sami Niemcy nie rozsiewają takich wieści , a jeśli tak to w jakim celu? Przecież, mówiąc otwarcie, powstanie wybuchło w najbardziej niedogodnym do tego momencie.”

„Jednakże ci, którzy wywołali powstanie w Warszawie, nie myśleli o współdziałaniu ze zbliżającymi się armiami Związku Radzieckiego i Polskimi Siłami Zbrojnymi utworzonymi w ZSRR. Myśleli tylko o uchwyceniu władzy w stolicy przed wkroczeniem wojsk radzieckich. Tak nakazywali mocodawcy z Londynu”

„Jednakże czas mijał. Sytuacja w Warszawie stawała się coraz cięższa, dochodziło do rozdźwięków wśród powstańców. Dopiero wówczas przywódcy AK zdecydowali się zwrócić za pośrednictwem Londynu do radzieckiego dowództwa”

„Okazuje się, że można było szybko nawiązać łączność z dowództwem łączność z dowództwem 1 Frontu Białoruskiego. Wystarczyło tylko chcieć. Lecz Bór dopiero wówczas postanowił skontaktować się z nami, kiedy nie powiodły się podjęte przez Anglików próby zaopatrywania powstańców drogą powietrzną.”

„11 września wojska rozpoczęły walkę. Do 14 września rozgromiły nieprzyjaciela i zdobyły Pragę. Mężnie walczyli piechurzy, czołgiści, artylerzyści, saperzy, lotnicy, a wraz z nimi – dzielni żołnierze 1 Armii Wojska Polskiego. Ogromnej pomocy udzielili żołnierzom mieszkańcy Pragi. Wielu z nich złożyło w ofierze swoje życie.

Wtedy właśnie był najbardziej sprzyjający moment do rozpoczęcia powstania w stolicy Polski. Jeśli nastąpiłoby jednoczesne uderzenie wojsk Frontu ze wschodu, powstańców zaś w samej Warszawie ( ze zdobyciem mostów ), to można byłoby w tym samym momencie liczyć na wyzwolenie Warszawy  i jej utrzymanie”

 

 

Czy dziś nasi historycy znając tragizm tamtych wydarzeń nie potrafią przynajmniej wspomnieć, że była inna możliwość. Dziś możemy inaczej i różnie to ocenić. Ale czy cena jaką zapłaciliśmy warta była tej ofiary. W Krakowie mamy przykład, że można było inaczej postąpić.

 

Dziś mamy podobna sytuację. Brak jakiejkolwiek kalkulacji politycznej. Na Ukrainie, której udzieliliśmy bardzo dużej pomocy. Nie potrafimy nawet uzyskać zgody na możliwość pochowania ofiar i zbrodni popełnionych przez bydło ukraińskie UPA.

Ten marionetkowy rząd kijowski , którym kieruje wystrugany z banana ćpunek wraz z tą bandą złodziei odstawia cyrk propagandowy w stolicach państw europejskich. Pytanie kto na tym najbardziej skorzysta wojskowo, gospodarczo i politycznie? Ile to kosztuje w swoich rozgrywkach anglików, francuzów, niemców, holendrów amerykanów a nas? Czy tak jak wtedy nie powinniśmy trochę bardziej zimno reagować, a emocje odstawić na bok. Czas pokaże. Ale zawsze można powiedzieć, że można było przykładów mamy aż nadto.