środa, 17 czerwca 2020

Skąd mamy swoje Westerplatte?

Skąd mamy swoje Westerplatte?

Archwium
Być może Jan Paweł II nie wypowiedziałby słynnych słów: "Każdy z Was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte", gdyby nie Mieczysław Jałowiecki. Historię człowieka, który wykupił dla Rzeczypospolitej słynny półwysep, opisuje Barbara Madajczyk-Krasowska
Gdyby nie ta transakcja prawdopodobnie zupełnie inaczej potoczyłby się początek II wojny światowej. Ale skupowanie nieruchomości dla Polski było niejako uboczną działalnością pierwszego delegata rządu RP. Mieczysława Jałowieckiego posłano do Gdańska przede wszystkim po to, by zorganizował wyładunek amerykańskiej żywności w porcie i jej transport do kraju.
Książka ze wspomnieniami Jałowieckiego z tego okresu, "Wolne miasto", była ostatnią lekturą Papieża-Polaka. Ujawniła to jego wieloletnia przyjaciółka Wanda Półtawska, czuwała przy umierającym Papieżu.
"Ojciec Święty zainteresował się tą książką napisaną świetnie, żywo i obejmującą czasy znane naszemu pokoleniu, znane osoby. Chciał tego słuchać i czytałam mu to dosłownie do końca życia. Nie zdołałam skończyć, ale zabrakło tylko jednej strony. Czytałam do środy (30 marca), potem przeszkodzili nam lekarze i nie udało mi się tej ostatniej kartki przeczytać.
Był cały czas zainteresowany treścią i jakkolwiek pod koniec życia słuchał głównie tekstów modlitewnych, to jednak upominał się o dalsze czytanie o losach Gdańska. Wszystko, co dotyczyło Polski, jej historii, zawsze go interesowało" - wspomina w wydanej niedawno książce: "Beskidzkie rekolekcje. Dzieje przyjaźni ks. Karola Wojtyły z rodziną Półtawskich".

Delegat rządowy, ale tajny

Jeden z paragrafów rozejmu nakładał na Niemców obowiązek ułatwienia aliantom dostaw do Polski - dostarczenia taboru kolejowego i korzystania z urządzeń portowych. Władze Rzeszy nie zgodziły się jednak na wpuszczenie na teren Niemiec (do którego wciąż zaliczał się Gdańsk) żadnej polskiej organizacji, nawet biura przeładunkowego Ministerstwa Aprowizacji. Niemcy przystali jedynie na obecność trzech tylko Polaków i wyłącznie w charakterze członków misji amerykańskiej.
Organizował ją republikański polityk Herbert Hoover, późniejszy 31 prezydent USA (1929-33). Minister aprowizacji Antoni Minkiewicz, w porozumieniu z naczelnikiem państwa Józefem Piłsudskim, 11 stycznia 1919 r. mianował Jałowieckiego delegatem ministerstwa na miasto Gdańsk. Premier Ignacy Paderewski 28 stycznia poszerzył mu obowiązki i mianował go delegatem całego rządu. Jednak do czasu zakończenia konferencji pokojowej w Wersalu nominacja była tajna i trzymana w tajemnicy przed Niemcami. W związku z tym początki misji Mieczysława Jałowieckiego w Gdańsku polegały bardziej na konspirowaniu niż oficjalnej działalności.

Litewskie trio

- Będę szczery, pańska misja jest karkołomna, więc i pańscy współpracownicy muszą być właściwi (...), na tej placówce może pan sobie łatwo kark skręcić - przestrzegał Jałowieckiego minister aprowizacji Antoni Minkiewicz. Jeszcze dobitniej ujął to naczelnik państwa Józef Piłsudski, prywatnie wujek Jałowieckiego. - Nie dogodzisz nam - czeka cię kula w łeb. Nie dogodzisz Niemcom, dostaniesz od nich kulę, staraj się, aby ciebie jedno i drugie ominęło. To są moje instrukcje.
Jałowiecki, kniaź litewski, właściciel ziemski w majątkach Syłgudyszki i Otulany, był spokrewniony z większością rodów ziemiańskich na Wileńszczyźnie, między innymi z Wańkowiczami. Jego wujkiem był także przyszły prezydent, Gabriel Narutowicz. Z wykształcenia był rolnikiem z tytułem doktora. Znał kilka języków. Miał także doświadczenia organizacyjne, był m.in. dyrektorem oddziału Towarzystwa Braci Nobel. W czasie I wojny światowej służył w sztabie generalnym Rosji w randze pułkownika.
Świadomy trudności czekających go zadań misji, postanowił poszukać odpowiednich współpracowników. Trochę dopomógł mu w tym przypadek. W Hotelu Europejskim, gdzie Jałowiecki się zatrzymał, natknął się na Witolda Wańkowicza ze Szczypian, brata słynnego Melchiora. Ukończył on wydział rolny na uniwersytecie w Cambridge, był zaręczony z kuzynką Jałowieckiego Jolantą Romerówną. Wańkowicz zgodził się pojechać do Gdańska. W tymże hotelu Jałowiecki spotkał generała marynarki Michała Borowskiego - miał morskie wykształcenie, praktykę morską i znał języki. Uznał, że lepszego kandydata nie mógł trafić.

Dziki Zachód pod Malborkiem

Gdy Jałowiecki wraz ze współpracownikami przyjechał 30 stycznia 1919 r. do Gdańska, w mieście panował niemiecki terror. A pod oknami hotelu Danziger Hof, gdzie mieszkała delegacja amerykańska z Polakami, odbywały się wrogie demonstracje. Przedstawiciele Rady Ludowej, polscy gdańszczanie: dr Wybicki, dr Kierski i dr Kręcki, w obawie przed aresztowaniami ukrywali się, nie nocując w domach.
Jałowiecki spotkał się z Kręckim, który był w stałym kontakcie z ludnością kaszubską, by ten pomógł mu w zwerbowaniu personelu portowego i biurowego. Kręcki polecił też Garlickiego - Kaszubę, fachowca, który szkolił kontrolerów w porcie. Wcześniej pracował w portach w Bremie, Hamburgu i Szczecinie. Jałowieckiemu udało się także obłaskawić wrogość burmistrza Heinricha Sahma i mieszkańców Gdańska. Podczas poufnej kolacji z burmistrzem polski delegat obiecał przydzielić ludności gdańska część artykułów żywnościowych, pod warunkiem że napisze o tym miejscowa prasa. I rzeczywiście, po artykule w dzienniku "Danziger Zeitung" odbyła się demonstracja, ale przyjazna.
Mimo pierwszych sukcesów w ułożeniu relacji z Niemcami, Jałowiecki zachował przezorność i osobiście wyruszył do Warszawy z pierwszym transportem mąki. Okazało się, że była to bardzo niebezpieczna podróż.
"Gdy ruszyliśmy po dłuższym postoju w Tczewie i odjechali jakieś kilkanaście kilometrów, zauważyłem, że pociąg nasz zwolnił bieg. Nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie niemieccy kolejarze, którzy nic nie mówiąc zaczęli zeskakiwać z brankardu. Zostałem sam. Pociąg prawie stawał. Właśnie była to chwila, kiedy maszynista i palacz sami zbierali się do zeskoczenia. Nie było czasu do stracenia. Wyjąłem z kieszeni brauning.
- Los - zawołałem, chwytając za dźwignię regulatora - zostać na miejscu, bo będę strzelał.
Maszynista się cofnął. Trzymałem nadal rączkę regulatora, zanim parowóz nie nabrał pędu.
Na tle bieli śniegu zobaczyłem postacie koło toru kolejowego. Po chwili rozległ się z końca pociągu wybuch i trzask. Trzymałem rewolwer skierowany to na maszynistę, to na palacza, który pospiesznie dosypywał węgla do paleniska".
O incydencie Jałowiecki zaalarmował niemieckie władze, a w Malborku wymusił spisanie protokołu o uszkodzonych workach. W efekcie po długich targach Niemcy wypłacili Amerykanom odszkodowania, dalsze napady na pociągi się nie powtórzyły. Oprócz transportów żywności do gdańskiego portu przypływały transporty sanitarne, a później materiały woskowe.

Chrapka na kurort

Po pierwszej wojnie światowej półwysep Westerplatte był kurortem nadmorskim z parkiem, paroma willami i domem kuracyjnym z restauracją. Jałowieckiego ciągnęło na ten półwysep, spędzał tam wolne chwile. Ale nieruchomość wpadła mu w oko bynajmniej nie z powodu uzdrowiskowych, czy turystycznych walorów. Wąski półwysep przy ujściu Martwej Wisły do morza zainteresował go z powodów strategicznych.
"Kto ma Westerplatte, ten panuje nad wejściem do portu gdańskiego" - napisał.
W 1919 roku Gdańsk nie miał jeszcze statusu prawnego. Uzyskał go dopiero po 15 listopada 1920 r. na mocy traktatu wersalskiego. Niemcy czuli się niepewnie i zaczęli sprzedawać nieruchomości. Ich cena spadała. Jałowiecki uznał, że ten spadek nie będzie trwał długo. Ponadto nabywaniem nieruchomości w Gdańsku zainteresowali się agenci angielscy i bolszewiccy.
"Przez naszych agentów starałem się wybadać sytuację i poczynić kroki do nabycia tego terenu (Westerplatte), ale właściciel Niemiec nie okazywał chęci sprzedaży, milczał dyskretnie. Zaniepokojony zainteresowaniem bolszewików tym obiektem niezwłocznie pojechałem do Warszawy" - wspomina Jałowiecki.
Sprawę zakupów przedstawił ministrowi Antoniemu Minkiewiczowi i premierowi Ignacemu Paderewskiemu. Wszyscy przyklasnęli tej inicjatywie, tylko brakowało pieniędzy. Minister Minkiewicz, chociaż bardzo przychylny zakupowi nieruchomości, polecił jedynie:
- Niech pan sam postara się na własną odpowiedzialność o pieniądze. Na tej transakcji pan nie straci, bo z chwilą objęcia przez Rzeczpospolitą prawnego statusu w Gdańsku, rząd zwróci panu pieniądze i przejmie nieruchomości po tej cenie, co pan zapłacił.

"Dopiero potem uderzał do głowy"

Po bezsennej nocy Jałowiecki razem z inżynierem architektem Kazimierzem Krzyżanowskim, który przyjechał z Wilna do Warszawy, pojechał do dyrektora Banku Spółek Zarobkowych w Poznaniu, Englicha i księdza prałata Adamskiego. Przyjęli jego projekt entuzjastycznie. Kredytu miał udzielać gdański oddział banku. Ustalono, że nieruchomości powinny być nabywane na nazwisko Jałowieckiego. Specjalna klauzula określała warunki przejęcia nabytych nieruchomości przez rząd Rzeczypospolitej. I tak w razie odmowy przejęcia nieruchomości przez rząd w terminie dwóch tygodni od uzyskania przez rząd polski statusu prawnego w Gdańsku, nieruchomości przeszłyby na własność Banku Spółek Zarobkowych w Poznaniu.
Architekt Krzyżanowski zorganizował biuro, które zajęło się się rejestrem i zakupem nieruchomości. Agenci donieśli Jałowieckiemu, że właściciel Westerplatte zaczął się wahać i gotów sprzedać nieruchomość, ale był warunek: nabywcą będzie Niemiec. Znaleziono Kaszubę o niemieckim nazwisku, który za pokaźną opłatą zgodził się kupić nieruchomość na swoje nazwisko i po paru dniach odsprzedać Jałowieckiemu. Przeprowadzeniem całej transakcji zajął się mecenas Bielewicz.
"Był piękny poranek wczesnej kaszubskiej jesieni, gdym w kancelarii mecenasa Bielewicza podpisał na moje imię akt kupna Westerplatte" - opisał to niezwykłe wydarzenie Jałowiecki.
Zakup uczczono uroczystą kolacją, zwieńczoną toastem wzniesionym trunkiem o nazwie "Bursztyn Gdański". "Miał dziwny, tajemniczy smak, coś co pachniało jednocześnie winem, kwiatem lipowym, miodem i starą Hanzą, był przy tym łagodny; dopiero potem uderzał do głowy".
Dzięki Jałowieckiemu nabyto także m.in. obiekty przy ujściu Wisły, składy koło Weichsel Bahnhof, stocznię położoną w rozwidleniu Wisły z Motławą, kilka starych spichlerzy naprzeciwko historycznego Żurawia nad Motławą.

Pokąsany po łydkach

Niekonwencjonalna i często ryzykowna, aczkolwiek niezwykle korzystna dla odradzającego się państwa polskiego działalność Jałowieckiego wzbudzała kontrowersje wśród warszawskich polityków, szczególnie socjalistów. Pisano na niego donosy, wytykano mu rodzinne powiązania. Mimo że kontrole nie wykazały żadnych uchybień, socjaliści nie ustawali - jak to określił - "w kąsaniu znienacka po łydkach".
W efekcie pierwszym oficjalnym komisarzem generalnym RP w Wolnym Mieście Gdańsku został Maciej Biesiadecki, starosta z Bielska- Białej. Jałowiecki musiał zadowolić się funkcją jego zastępcy. Trudno mu jednak było pogodzić się z uległością swojego szefa wobec komisarza Ligi Narodów i Niemców. Dymisję złożył pod koniec roku 1920 i zamieszkał w majątku swojej żony pod Kaliszem.
Wanda Półtawska nie zdążyła przeczytać Papieżowi ostatniej kartki gdańskich wspomnień Jałowieckiego. Opisuje tam swoją rozmowę z socjalistycznym wicepremierem Ignacym Daszyńskim, już po złożeniu dymisji. Zły na wicepremiera za nasyłanie na niego "szpicli", wygarnia mu, co o nim myśli: "Zawsze podziwiałem pańską zręczność, z jaką pan jadąc na wiec robotniczy, rozparty w pierwszej klasie, potrafił podjeżdżając do miejsca, gdzie miał się odbyć wiec, przeskoczyć w porę do wagonu trzeciej klasy, wciągnąć na głowę zapasowy, spłowiały kapelusz i występować jako proletariusz i obrońca ludu".
Historyk Zbigniew Machaliński w V tomie "Studiów Gdańskich" wysoko ocenia działalność pierwszego, "tajnego" komisarza rządu RP: "Ekipa litewska Mieczysława Jałowieckiego działająca w latach 1919-1920, on sam zaś w szczególności, wykazała wielką ofiarność, patriotyzm w walce o przyczółek polski nad Bałtykiem (...). Byli oni autentycznymi pionierami w walce o polski Gdańsk, po zakończeniu pierwszej wojny światowej".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz