Czytelniku,
Nie będę Ci opisywał ze
szczegółami jaką fikcją była dla normalnego obywatela II Rzeczypospolita. Dziś ta hołota sama nie mająca wiedzy, za to wielkie plany. Przykładem takiej poltyki jest powielanie tamtej polityki. Jak to miało miejsce ze Stocznią Gdyńską stanowiącej dość poważny obiekt przemysłu wojennego, gdyż w niej dokonywano
drobnych napraw polskich jednostek pływających (wielkie naprawy przeprowadzane były
w stoczniach szwedzkich i niemieckich). Była ona własnością kilku
zagranicznych, głównie niemieckich i angielskich, spółek przemysłowych:
„Zieleniewski, Fitzner i Gamper“, Königshütte, Laurahütte i „Starachowice“. W
lipcu 1928 roku kapitaliści ci nadesłali do Ministerstwa Przemysłu i Handlu
pismo, w którym grożą, że jeżeli natychmiast nie dostaną dotacji państwowej –
stocznię zamkną. Wybucha popłoch i ministerstwo natychmiast udziela im 3 300
000 zł dotacji, ot tak, lekką rączką, bez żadnych zobowiązań z ich strony,
bez niepotrzebnej gadaniny i zbędnych dyskusji.
W lipcu 1932 roku historia
powtarza się znowu, gdyż taka zabawa bardzo się właścicielom Stoczni Gdyńskiej
podoba. Tym razem minister przemysłu i handlu, Zarzycki, wysyła tajne pismo
do Piłsudskiego, że stoczni zamknąć nie można, bo Polska zostanie zupełnie bez
możliwości remontów swych jednostek morskich. Piłsudski jak dziś Kaczyński jest
agentem, ignorantem we wszystkim za co
się weźmie, ale idiotą ekonomicznym.
Piłsudski akceptuje pismo
Zarzyckiego i stocznia otrzymuje... 10 milionów zł dotacji. Ale w zamian
za dotacją MSWojsk. żąda udziałów i otrzymuje je bez trudu, bo stocznia jest nierentowna,
przestarzała, źle usytuowana. Przez następne lata państwo pcha w stocznię
ciężkie pieniądze, wreszcie w 1938 roku udział państwa wynosi „już“ 74,5 proc.
Kto posiada pozostałe 25,5 proc.?
Königshütte, Laurahütte
... a mówiąc po prostu -- Flick, Harriman, Giesche. Co nie przeszkadza - Składkowskiemu
obwieścić gromko, że Polska ma własny, państwowy przemysł stoczniowy.
Toć to dzisiejsza dobra
zmiana w identyczny sposób wyprowadza pieniądze. Zagrożenie się kreuje a jak
Rosja oczywiście zawsze staje się głównym wrogiem. Takimi drogami powstawały
„państwowe“ zakłady zbrojeniowe.
Zawsze kreuje się wroga
najczęściej w celu wyprowadzenia pieniędzy, o głupocie politycznej nie wspomnę.
Za to agentura rozpowszechnia
jak zawsze propagandę jak dzielnie łapaliśmy sowieckich agentów, a Ci jak
weszli w podartych gaciach i z karabinami na sznurkach jak nam się wmawia to
właśnie ci zasrańcy, którzy najczęściej krzyczeli, byli pierwszymi, co wiali do
Rumunii. A zostali cywile i żołnierze ze średnim szczeblem dowódczym.
Trudno nie używać
cudzysłowu, skoro w większości z nich ciągle reprezentowany był obcy kapitał,
skoro płacono za nie ceny wielokrotnie przewyższające wartość i skoro wreszcie
powstawanie tych „państwowych“ placówek odbywało się od przypadku do przypadku,
od oszustwa do oszustwa.
W drugiej połowie lat
trzydziestych powstają wprawdzie zakłady zbrojeniowe całkowicie zbudowane za
pieniądze państwowe i figurujące w spisach jako stuprocentowa własność skarbu
państwa. Nawet one służyły interesom nie kraju, a interesom zagranicznych
koncernów.
Kapitał zagraniczny
położył łapę na wszystkim, cokolwiek działo się w zakresie obronności Polski.
Faktu tego nie zmieniały
szyldy i pieczątki. Głównym dyspozytorem polskiego przemysłu obronnego był od
1926 roku ( od przewrotu majowego Citi of London) i pozostał aż do końca obcy,
w dużej mierze niemiecki, kapitał finansowy. Skutkiem tego była co tu gadać
świetna robota agentury niemieckiej i angielskiej, efekt znamy.
Zamiast skupiać się na
spiskowych teoriach kreowanych warto przynajmniej liznąć jak to u nas wyglądało
naprawdę.
Podczas międzywojnia
działała taka firma jak SEPEWE. Jest to dokładnie dzisiejszy odpowiednik
tworzonych pisowskich wymysłów Polskieg Grupy Zbrojeniowej, Lotniczej,
Kosmicznej, a w niedługim czasie do walki z kosmitami.
SEPEWE był w zasadzie
państwowo - prywatnym zrzeszeniem eksportowym. Tak przynajmniej przewidywał jego
statut. Oficjalnie rzecz biorąc, syndykat podlegał Ministerstwu Spraw
Wojskowych.
Ale były to tylko pozory.
W gruncie rzeczy całym syndykatem trząsł obcy i rodzimy kapitał prywatny.
Na 19 członków syndykatu
było:
7 fabryk państwowych,
4 fabryki z polskim
kapitałem prywatnym,
8 fabryk z kapitałem
obcym (niemieckim, francuskim, angielskim, amerykańskim,
szwajcarskim i
belgijskim.)
SEPEWE mógł sprzedawać
broń i amunicję po tak niskich cenach - temu dziwić się nie należy.
Państwo łożyło ogromne
sumy na rozwój i utrzymanie syndykatu. SEPEWE był zadłużony w BGK na sumę wielu
milionów złotych. Natomiast Państwowy Instytut Eksportowy asygnuje pokaźne sumy
na utrzymanie placówek zagranicznych SEPEWE, zwłaszcza na wynagradzanie
przedstawicieli syndykatu.
Krótko mówiąc, z kieszeni
polskiego podatnika dopłacano zagranicznym i rodzimym kapitalistom, aby zechcieli
eksportować ze swoich fabryk na terenie Polski broń i amunicję, których nigdy
armia polska nie miała pod dostatkiem. A nie chodzi już o „starzyznę“, nie,
syndykat wywozi nowiutką broń i doskonałą amunicję! A w wojsku zostaje złom.
Dokładnie to samo mamy dzisiaj z tą pisowską hołotą.
Przykład;
W roku 1938 za
pośrednictwem attaché wojskowego w Lizbonie, podpułkownika Kędziora, SEPEWE sprzedaje
Portugalii dwanaście samolotów i 4 miliony sztuk amunicji karabinowej i
artyleryjskiej.
W tymże roku zastępca
dowódcy broni pancernych, pułkownik Kopański, wyraża zgodę na sprzedanie Bułgarom
i Jugosłowianom serii czołgów 7-TP, a Departament Aeronautyki ze swej strony
popiera wywóz myśliwców P-26. Dnia 18 marca 1938 roku Peru zakupuje od SEPEWE
24 działka kal. 37 mm plus 24 tysiące nabojów do nich oraz 12 działek kal. 40
mm plus 24 tysiące nabojów do nich.
W styczniu 1939 roku
firma „Daugs & Cie.“ w Berlinie, o której Sokołowski w piśmie do Czuruka wyraża
się jako o „stałym kliencie i zaprzyjaźnionym współpracowniku“, zakupuje od
SEPEWE 50 działek kal. 37 mm i 11 dział kal. 100 mm.
Wywozimy, wywozimy...
Rośnie wywóz, rosną obroty, rosną zyski. Byle handel szedł!
Finansowanie SEPEWE przez
Państwo ma na celu nie „utrzymanie przy życiu“ wytwórni uzbrojenia, lecz
przysporzenie im kolosalnych, nadzwyczajnych zysków.
W PRLu wykreowanymi
kontraktami były umowy z Libią, do których tak naprawdę dopłacaliśmy.
Działalność SEPEWE ponad
wszelką wątpliwość podpadała pod paragraf kodeksu karnego o zdradzie stanu.
SEPEWE ponosi całkowitą winę za ogołocenie armii ze sprzętu wojskowego w
przededniu wojny. SEPEWE ponosi dużą część winy za przenikanie najściślejszych
danych o uzbrojeniu armii polskiej do biur Abwehry. SEPEWE jest winien
milionowych złodziejstw.
Przykład:
Dnia 3 lutego 1939 roku, w czasie wielkiej debaty budżetowej w sejmie, występuje z ramienia Komisji Budżetowej poseł podpułkownik doktor Bolesław Pikusa i oświadcza wszem i wobec, żeby ukręcić głowę plotkom i pogłoskom: „W chwili obecnej wojsko nasze posiada broń całkowicie nowoczesną, wyprodukowaną przez nasz przemysł zbrojeniowy... Zaopatrzenie w dziale amunicji odpowiada wymaganiom... Sprawa zaopatrzenia lotnictwa wojskowego została całkowicie rozwiązana... W dziale broni pancernych i zmotoryzowanych osiągnięto duże wyniki“
Na Ukrainę za odbudowę
Donbasu……… oddajemy własne uzbrojenie za darmo. Ale za wydumane zagrożenie
trzeba kupić uzbrojenie, za to wcześniej kupowano wojsku samochody w wersji
cywilnej z welurowymi dywanikami.
SEPEWE służyło interesom
IG Farben. SEPEWE działa wbrew interesom
narodowym Polski, natomiast zgodnie z interesami kapitału niemieckiego,
włoskiego i powiązanych z nimi firm.
Jedziemy dalej koncesja udzielona firmie „Lilpop“ w dniu 23 czerwca 1936 r. na podstawie umowy z dnia 13 maja 1936 r. zawartej przez tę firmę z „General Motors“. Stoimy w obliczu nowej afery samochodowej w wielkim stylu, przeprowadzanej z rozmachem przez wytrawnych przemysłowców i bankierów.
Niesposób zrozumieć, jak
można było po tylu pouczających błędach, popełnionych w okresie minionych
siedemnastu lat, odrzucić dobrą ofertę Citroëna i kilku innych powszechnie
znanych firm samochodowych, udzielić natomiast koncesji firmie „Lilpop“.
Firma „Lilpop“ otrzymała
wyłączne prawo importu części montażowych, montażu i sprzedaży samochodów GM,
prawo fabrykacji w Polsce części do samochodów, ale z pewnymi ograniczeniami, prawo
na produkcję w Polsce samochodów „Chevrolet“, przyrzeczenie, iż GM okaże pomoc techniczną
i handlową, jaka będzie uznana za niezbędną dla zapewnienia właściwego gatunku produkcji
i skuteczności sprzedaży, wreszcie oświadczenie, iż GM udziela „Lilpopowi“
gwarancji co do jakości materiałów na przeciąg tylko 90 dni od dnia sprzedaży
przez „Lilpopa“ samochodu i to tylko w stosunku do części dostarczonych przez
GM.
Firma „Lilpop“ natomiast
przyjęła zobowiązanie importu i sprzedaży co rok nie mniej niż 40 proc. wszystkich
nowych wozów zarejestrowanych na terenie Polski i wolnego miasta Gdańska.
„Lilpop“ dał poza tym zobowiązanie, że wyroby GM, wypuszczone na rynek przez
„Lilpopa“, nie będą podlegały żadnym rejestracyjnym lub importowym
ograniczeniom, że płacić będzie gotówką w dolarach albo funtach angielskich w
zamian za dokumenty cif Gdynia lub fob Londyn, że płacić będzie opłaty
licencyjne w wysokości około 10 proc. ceny wozu i że opłaty licencyjne będą
włączone do faktur za materiały montażowe. Umowa nie zawiera więc żadnych
konkretnych zobowiązań co do uruchomienia krajowej fabrykacji samochodów, żadnych terminów, żadnego planu
przechodzenia od importu do produkcji. Wręcz odwrotnie.
Po upływie przeszło roku
wciąż widzimy na komorze celnej długie szeregi gotowych samochodów zagranicznych,
sprowadzanych przez firmę „Lilpop“ i oczekujących wydania certyfikatu o
przyznanie 95 proc. ulg celnych. Na terenie firmy „Lilpop“ nie produkuje się
ani jednego typu samochodu.
Armia polska jest wówczas najbardziej zdemotoryzowaną armią w Europie, jeżeli nie liczyć Luksemburga, Albanii czy Litwy. Biją nas wielokrotnie na głowę nie tylko wielkie potęgi przemysłowe Zachodu, ale i mała Czechosłowacja, Rumunia, Hiszpania, Dania, Łotwa, nawet Portugalia. Armia polska jest już całkowicie przygotowana do klęski wrześniowej. Przygotowana dokładnie i starannie.
Dziś pisowska "dobra zmiana" czy PO robią dokładnie to samo krok po kroku.
W początkach lat
trzydziestych państwo postanowiło wykupić udziały fabryki silników „Skoda“,
która mieściła się na Okęciu, nie opodal Państwowych Zakładów Lotniczych.
Doszło do tego na skutek dość drastycznego, nawet jak na sanacyjne stosunki,
wypadku. Otóż dyrektorem zakładów „Skoda“ do spraw technicznych był pewien
Niemiec, nazwiskiem Brog. Dziwić się temu nie należy, gdyż „Skoda“ należała do
koncernu „Schneider-Creusot“, powiązaniach z przemysłem niemieckim . Brog
był inżynierem, specjalistą od wyrobu... drożdży i jego działalność w fabryce ograniczała
się głównie do szykanowania młodych konstruktorów. W 1932 roku placówka
„dwójki“ na terenie zakładów zaczęła coś
podejrzewać. Rozpoczęto inwigilację i wreszcie... przyłapano Broga na gorącym
uczynku wynoszenia z fabryki tajnych planów. Składkowski wydał jednak polecenie
uwolnienia winowajcy od wszelkiej odpowiedzialności, z tym, aby opuścił on
granice Polski. Na granicy historia powtórzyła się znowu: w teczce spalonego
szpiega znaleziono kopie rysunków warsztatowych nowego typu silnika. Ale
Składkowski i tym razem był konsekwentny. Na jego wyraźne polecenie Broga
zwolniono bez wyciągania żadnych konsekwencji!
Po wykryciu afery Broga
„Skoda” została postawiona wobec konieczności odstąpienia swych udziałów skarbowi
państwa. Targi trwały prawie trzy lata. Przez ten czas „Skoda“ obsadziła teren
fabryki drzewkami owocowymi, wysypała teren wiślanym piaseczkiem, pomalowała
hangary i budynki, oczywiście nie ze względu na estetykę miejsca pracy. Szło o
to, aby zagarnąć za odstępowane udziały jak najwięcej forsy. I tak się też
stało. Składkowski nie należał do ludzi liczących się ze skarbowym groszem. Jak
twierdzą uczestnicy pertraktacji, godził się aż pięć razy na kolejne podwyżki
ze strony przedstawicieli „Skody“. I kiedy sprawa stanęła na dziewięciu
milionach, Składkowski postanowił zakończyć pertraktacje; lekką ręką dołożył
jeszcze dwa miliony za surowce i półfabrykaty. Wedle oceny fachowców cała
fabryka, włącznie z drzewkami owocowymi i wiślanym piaskiem na ścieżkach, nie
była warta więcej niż trzy i pół miliona, co Składkowskiego bynajmniej nie
wzruszało. Za przepłacone „Skodzie“ pięć i pół miliona można było, jeżeli nie
zbudować nową fabrykę, to przynajmniej zmodernizować zacofane, prymitywnie
wyposażone fabryki w Lublinie i Białej Podlaskiej.
Tak jak w międzywojniu
tak i dzisiaj czy to pis czy po robią dokładnie to samo
Konstruktorzy polskich
silników lotniczych nie ustępowali konstruktorom płatowców. Jeszcze w 1926 roku
polski konstruktor, inżynier Brzeski, opracował interesujący, oryginalny silnik
birotacyjny.
Najwybitniejszy polski
konstruktor silnikowy okresu międzywojennego, inżynier Stanisław Nowkuński, po
swym eksperymentalnym „Czarnym Piotrusiu“ (około 1931 r.) zaprojektował w 1932
r. w rewelacyjnie krótkim czasie (3 miesiące!) silnik tłokowy G-1620 A, a
następnie rozwojową wersję G-1620 B. Były to jedyne polskie silniki poza
wykonanymi według licencji zagranicznej, które doczekały się seryjnej produkcji
(około 250 sztuk łącznie).
Na całym świecie znany
był nadzwyczajny silnik Nowkuńskiego GR-760, któremu zawdzięczaliśmy wygrany
Challenge 1934 r. na polskim płatowcu RWD z polskim silnikiem. Wiele państw,
mających wysoko rozwinięty przemysł silnikowy, zwróciło się do Polski o zakup
licencji. Ale tym razem akurat obudziło się „sumienie“ w utytułowanych mężach z
Departamentu Aeronautyki. Wydziwiano w nieskończoność nad różnymi drobnymi
niedociągnięciami w czasie homologacji silnika, nie wykonano bagatelnej
przeróbki w nieszczelnym systemie olejowym, wreszcie zniechęcono reflektanta,
rzekomo dlatego, żeby nie tracić czasu na sprawy licencyjne. Nie podjęto jednak
słusznej koncepcji, żeby silnik rozwinąć w podwójną gwiazdę o zwiększonej mocy.
Silnikiem jeszcze wyższej
klasy była 8-cylindrowa „Foka-A“ Nowkuńskiego, którą po jego śmierci w 1935 r.
dokończył Oderfeld. Silnik ten stał się sensacją Salonu Paryskiego w 1937 r. W
1939 r. był gotowy prototyp następnej wersji: „Foka-B“, silnik o osiągach
wyższych od jakiegokolwiek silnika zagranicznego podobnej mocy. „Foka“ nigdy
nie weszła do produkcji, skończyło się na 5 sztukach.
Podobna historia była i z
następnymi, niezwykle ciekawymi silnikami „Waran“ (przewidywana moc startowa 2
000 KM) i „Legwan“ (podwójna gwiazda siedmiocylindrowa o mocy 2 500 KM).
Oba projekty były również
rewelacją jak na owe czasy, lecz studia nad nimi - z powodu atmosfery nie sprzyjającej
śmiałej myśli konstrukcyjnej - posuwały się bardzo opieszale. Projekt silnika o
mocy 4 000 KM (poczwórna gwiazda), którego koncepcję ogólną dał inżynier
Łosiński, a fragment opracowywali inżynierowie Strzeszewski i Freyberg, w ogóle
nie przeszedł poza stadium wstępnych badań konstrukcyjnych.
Jaka jest sytuacja
lotnictwa w przededniu wojny w latach 1938-1939? Dziewięćdziesiąt procent sprzętu
jest zużyte, zdekompletowane, a w najlepszym razie - na poziomie 1932-1933
roku. Kredyty na lotnictwo rozpływają się w nie kończących się spłatach obcych
licencji. I dokładnie to samo jest
dzisiaj, ta sama narracja prowadzona przez obecną hołotę zwaną rządem polskim.
Wojna? Ach, nikt w
Departamencie Aeronautyki w to nie wierzy, a właściwie nie chce wierzyć.
SEPEWE zawiera
natychmiast kontrakty na wywóz znacznych serii „Łosi“ do Bułgarii, Turcji, Jugosławii,
a w toku pertraktacji znajdują się również umowy z Estonią, Łotwą i Finlandią.
Tymczasem w polskim lotnictwie wojskowym - bez zmian: gruchoty, pudła, a ta
niewielka ilość „Łosi“, którą dysponuje, jest praktycznie bezwartościowa,
ponieważ z reguły brak jest jakichś niezbędnych części.
W Lublinie np. robotnicy
musieli zniszczyć 40 nowiutkich „Mew“ na
dzień przed wkroczeniem hitlerowców, ponieważ Departament nie przysłał
śmigieł i samoloty przez dwa tygodnie wojny stały bezczynnie. ( Tak właśnie wygląda
profesjonalna robota obcego wywiadu ) To samo było na lotnisku Okęcie. W
jednym z pułków lotniczych wmontowano do „Łosi“, z konieczności, stare gaźniki,
co skończyło się kilkoma wypadkami.
Ale o tym Ci w szkole żaden z niedouczonych nauczycieli nie powie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz