XVIII.
Irkuck. – Angara. – Biuro deportacji. – Wyznaczanie
miejsc pobytu. – Do ciężkich robót. – „Na posielenie”. – Rozstanie z
towarzyszami. – Do Kamionki.
Dotarliśmy
nareszcie do Irkucka.
Między
nami a miastem toczyła bystre swe fale szeroka, wspaniała rzeka, przed którą
nas zatrzymano.
Była
to Angara.
Nie
miała żadnego mostu, więc się trzeba było przeprawiać za pomocą promu. Zanim
przewoźnicy zdołali przerzucić kolejno wygnańców na drugi brzeg rzeki, mieliśmy
czas przypatrzeć się jej niezwykłym, dwubarwnym wodom, które nas uderzyły.
Z
jednej strony były one dziwnie czyste i przezroczyste. Jak przez taflę szklaną,
dawały się widzieć wszystkie kamyki na dnie spoczywające. Z drugiej – mętne i
ciemne.
Kryształowa
jasność jednych, obok kamelonowych mroków drugich, tworzyły w słońcu prześliczną grę
barw i cieni.
Patrzaliśmy
na to dziwne zjawisko w naturze z pewnym zachwytem i zdumieniem. Okazało się,
iż tu, około Irkucka, do przezroczystych wód Angary wtacza swe ciemne fale
rzeka Selinga. Obie rzeki, acz kaprysem natury połączone z sobą, bronią się od
zupełnego zlania i mieszać swych wód nie dają. Każda zachowuje swe
charakterystyczne cechy
i wciśnięte w jedno koryto płyną obok siebie, tworząc jedną rzekę, nie
tracą jednak ani swych barw, ani właściwości.
Jak
Angara, tak i Selinga, wypływają z Bajkału, a rozbiegając się i torując sobie
drogę wśród różnorodnych pokładów ziemi, spotykają się znów w okolicach Irkucka
i zachowując zdobyte w drodze cechy, łączą się z sobą.
Po
przybyciu do Irkucka zawieziono nas do ogromnego gmachu, który się okazał
własnością prywatną, chwilowo teraz wobec napływu zesłańców przeznaczonego na
lokatę aresztantów. Zwano go „Domem peresylnym”.
Na
dziedzińcu dyżurujący oficer przyjął nas tak, jak się przyjmuje bydło w rzeźni.
Obliczył na sztuki i wprowadziwszy do gmachu, ukazał liczne pokoje, zwane w
języku więziennym kamerami, i oświadczył, iż każdy może się tu lokować, jak chce.
Zaraz
też rozsypaliśmy się po pokojach, wybierając sobie odpowiednie kąty. Choć gmach
był obszerny, lecz się okazał za ciasnym dla przybyłej ilości wygnańców.
Wybraliśmy
sobie wreszcie jeden pokój duży, gdzieśmy się ulokowali we trzydzieści osób.
Byli razem z nami i młodzi Czekotowscy. Zaraz się zakrzątnęły panie nasze,
zdobywając herbatę i przekąski. Przebrawszy się nieco i zmywszy z siebie kurz,
zasiedliśmy do posiłku, radząc o wynajęciu prywatnych mieszkań, bo nam już
zapowiedziano, iż będziemy tu siedzieli długo, czekając kolei wyjazdu z powodu
niezwykłego nagromadzenia w Irkucku
wygnańców polskich, których na razie ogólna liczba przekraczała tysiąc.
Ileż
takich tysięcy siedziało w innych miastach, wyczekując, jak i my, swej
kolejki, a ileż przekroczyło już Irkuck, dążąc dalej,
na Północ!
I
tu jak w Tobolsku istniał cały Zarząd „przesiedleńczy”, wyznaczający miejsca
pobytu wygnańcom. Naczelnikiem tej instytucji był niejaki pułkownik Kupienko,
małorus, człowiek, jak się zdawało – niezły. W jego ręku leżał los i przyszły
byt wygnańców, którymi rozporządzał wedle swego widzimisię. Mógł, kogo chciał,
pchnąć aż do Jakucka lub zatrzymać bliżej. Sądzonych do ciężkich robót Kupienko
dzielił na pewne kategorie, wedle stopnia winy, inteligiencji i zamożności,
kwalifikując jednych do Usola, gdzie były warzelnie soli, drugich do
Aleksandrowska, gdzie była gorzelnia rządowa, innych znów do Listwiennicy, za Bajkał,
do budowy drogi obwodowej wokoło jeziora, a innych wreszcie do najbardziej
oddalonego punktu – do kopalń Nerczyńskich.
Za
Bajkał przerzuceni zostali między innymi znajomi nasi: Zygmunt Czechowicz,
Leonard Baczyzmalski, Kazimierz Wańkowicz i Piotr Borowski, wygnaniec jeszcze z
lat trzydziestych, który się już na Syberji w pewnym stopniu zaaklimatyzował,
posiadał własne kopalnie złota i niósł pomoc moralną i materialną wszystkim
nieszczęśliwym rodakom wygnańcom.
W
górniczym tym okręgu, gdzie często więźniów przykuwano do taczek, najciężej
było wygnańcom naszym, zwłaszcza w miejscowości zwanej charakterystycznie
„Karą”. Wielu z nich padło ofiarą ciężkich przejść i upokorzeń, tortur
moralnych i fizycznych; wielu straciło zdrowie lub osłabło na umyśle.
Z
garstki, która stamtąd wrócić zdołała, większość przedstawiała ludzi
rozbitych i złamanych
zupełnie.
Pewną,
acz drobną część zesłańców naszych pognano aż do Sachalina, skąd, o ile się
zdaje, żaden nie wrócił.
Wprawdzie,
jak w Nerczyńsku, tak i wszędzie, wszystko zależało od humoru i usposobienia władz
miejscowych oraz umiejętności trafiania do ich przekonania, ale władze się
zmieniały, a warunki życia łamały słabsze organizmy.
Skazanych
na osiedlenie rozrzucano stąd po różnych miejscowościach, gminach i powiatach gubernji
Irkuckiej, Jakuckiej, a nawet wysyłano tam, gdzie się panu Kupience wysłać
kogoś podobało. Los i byt nasz pozostawał w jego ręku.
Szło
więc o przystęp do tego władcy i pozyskanie jego łaskawych względów. Różne doń
prowadziły drogi, lecz najlepiej udawało się tym, co szli do naczelnika przez
jego kancelarię. Był uprzejmy dla petentów i zmieniał nieraz, wedle żądania
wygnańców, wyznaczone miejsca pobytu na inne. Zato biedotę, która do niego
dojść się nie ośmieliła lub nie mogła, rzucał jak piłką we wszystkie strony
Syberji. Mnie i Janowi Czarnockiemu wyznaczony został punkt pobytu w
Bałagańskim okręgu, we wsi Kamionka, w gminie Idzińskiej.
Dano
nam odnośne dowody oraz kartę przejazdu, nie nagląc wcale do natychmiastowego
opuszczenia Irkucka,
I
tak kolejno rozstrzygały się losy wszystkich zesłańców. Partja nasza
rozpraszała się po stepach Syberji, a przed każdym z nas stała ciemna, niepewna
przyszłość.
Pobyt
nasz w Irkucku przeciągnął się dość długo. Przypominam sobie, iż w tym czasie
dzielna nasza towarzyszka, Czekotowska, znów tu ciężko chorowała. Czuwałem
nieraz przy łożu tej młodej, dobrowolnej męczennicy, która zawsze z uśmiechem,
bez słowa skargi, niosła swą dolę, osładzając mężowi i otoczeniu każdą gorzką
chwilę.
W
ostatnich dniach, jak ptaki przed odlotem, zbieraliśmy się w większe i mniejsze
grupy, żegnając się z sobą i gwarząc o tem, co było i co nas tam... czekało.
Nadeszła
wreszcie chwila rozstania. Pożegnawszy ze łzą w oku przyjaciół i towarzyszy, ruszyłem
wraz z Czarnockim do Kamionki, o wiorst sześćdziesiąt od Irkucka, nad Angarą
leżącej.
Już
jesień zaczynała żółtemi barwy malować lasy i pola. W złotych tych odblaskach
kraj mi się wydał bardzo ładnym. Roślinność prześliczna. Wśród zielonych,
puszystych kobierców łąkowych pyszne cedry i modrzewie rzucały imponujące
cienie.
Przybycie na miejsce. – Ołonka. – Rozprawa. –
Kłopot z mieszkaniem. – Zawicki. – Ojciec Piotr. – Warunki ekonomiczne życia. –
Ich ewolucja. – Skutki napływu wygnańców. – Straszne cyfry. – Ofiary
deportacji.
Przestrzeń,
dzielącą Irkuck od Kamionki, przebyliśmy szybko, podziwiając dziewicze niemal
lasy iglaste, pełne zwierzyny, jak nas objaśnił woźnica. Po przybyciu na
miejsce przeznaczenia zameldowaliśmy się miejscowej gminnej władzy, której
przedstawicielami byli: pisarz i starszyna. Po przejrzeniu naszych dokumentów
gmina Idzińska wysłała nas do wsi Ołonki, o wiorst 30 odległej, gdzie się
mieścił zarząd gminny, zwany „Rozprawą”. Słowo to nie było czczem mianem, lecz
miało znaczenie źródłowe. Zarząd gminny był razem i sądem oraz wykonawcą
własnych wyroków. Tu się odbywały egzekucje i wymierzano przysądzone cięgi.
Krótko i węzłowato „rozprawiano” się na miejscu z delikwentami. Rozprawy te
dały właśnie imię miejscowej instytucji gminnej, którą zwykle głucho „Rozprawą”
nazywano.
Przyjął
nas tam starosta, mówiąc sucho:
—
Idźcie sobie szukać we wsi mieszkania.
Zostawiwszy
pakunki w „Rozprawie”, udaliśmy się do wsi, lecz daremnie obiegliśmy wszystkie
jej chaty. Nikt z miejscowych włościan przyjąć nas nie chciał. Wróciliśmy więc
znów do starosty, prosząc, by za pomocą swej władzy lokal nam jakiś udzelić kazał,
ale ten odparł nam chłodno:
—
Kwestja mieszkań nie należy do mojej kompetencji.
Pozycja
stawała się krytyczną. Mieliżbyśmy jak psy nocować pod gołem niebem. Wprawdzie
starosta pozwalał spędzić noc w „Rozprawie”, ale tara literalnie miejsca nie
było. Gdy tak zakłopotani radzimy między sobą, zbliżył się do nas „dziesiętnik”
mówiąc:
—
Jest tu jeden z waszych we wsi, Polak, ma dużą kwaterę, – idźcie do niego.
Pobiegliśmy
we wskazanym kierunku i istotnie znaleźliśmy niejakiegoś Zawickiego, mówiącego
po polsku. Przyjął nas z pewną afekcją, udając wielką serdeczność i zaraz
oświadczając, iż mieszkanie dać może, ale jeść niema co. Radzi z dachu nad
głową, daliśmy mu pieniądze na bułki i herbatę i sprowadzili rzeczy z
„Rozprawy”. Już nasz własny samowar kipiał na stole, gdy wpadł Zawicki, niosąc
wódkę i sadło, o co go wcale nie prosiliśmy. Zaraz też, zamiast herbaty, począł
wychylać wódkę szklankami, pijąc wciąż nasze zdrowie. Niepodobało się to nam
wielce. Człowiek ten nie wzbudzał wcale zaufania. Coś nas trwożyło i od niego
odpychało. Ale na razie musieliśmy go znosić. Innego wyjścia nie było.
Gdyśmy
markotnie popijali herbatę, drzwi nagle się otworzyły i w nich się ukazał pop,
o szlachetnej i nader sympatycznej twarzy. Przedstawił się nam jako ojciec
Piotr, mówiąc, iż dowiedziawszy się o przybyciu dwóch zesłańców Polaków,
przybiegł prosić nas na herbatę do siebie, gdzie i żona czeka nas uprzejmie.
Chcąc
na razie uniknąć tego stosunku, zaczęliśmy się wymawiać zmęczeniem oraz
niewłaściwą na wizytę toaletą. Ale pop coraz natarczywiej nas ciągnął.
Wreszcie, widząc nasz opór, skinął na mnie i wyprowadzając na ganek, rzekł
prędko:
—
Wiecie, u kogo jesteście?
—
U rodaka swego – odparłem.
—
A znacie go? – pytał z pewnym niepokojem.
—
Nie! – przyznałem się szczerze.
—
Wiedźcież więc! – zawołał cicho. To znany zbój z katorgi! Zabije was lub
okradnie dziś jeszcze! Wynoście się stąd!
I
nagle jakby pod wpływem jakiejś myśli zawrócił do izby, a zwracając się do
Zawickiego i energicznie ukazując nas, przemówił:
—
Ci ludzie to nie kompany dla was, dobrze zrobiliście, że ich przyjęliście, ale
muszą stąd odejść. To nie towarzysze dla was.
Zawicki
się zdetonował i pobladł. My ruszyliśmy za popem, przyznając się mu, iż nigdzie
żadnego mieszkania wynająć nam nie chciano.
—
To ja wam w tem dopomogę – ozwal się pop. Chodźcie za mną.
Minęliśmy
kilka domostw. Wreszcie przed jednym z nich bardziej schludnym pop się
zatrzymał i lekko w okno zapukał.
Wnet
wybiegli oboje gospodarze, całując go po rękach z wyrazem wielkiego szacunku.
—
Oddajcie tym Polakom – rzekł ojciec Piotr – waszą umeblowaną „gorniczną”[1]. Dobrych
mieć będziecie ludzi. Ja za nich ręczę.
Gospodarze
zawahali się na chwilę. W Ołonce dotąd polskich wygnańców nie było, nie znali
ich, a sądząc wedle Zawickiego bali się. Ale popowi odmówić nie mogli, i poręczeniu jego wierzyli.
Niespełna
w kwadrans już mieliśmy lokal, złożony z dwóch czystych izb, za opłatą pięciu
rubli od osoby, wraz z utrzymaniem. Cukier i herbatę mieliśmy mieć swoją,
śniadanie zaś i obiad dostawać od gospodarzy.
Stół
był dobry i zdrowy. Dawano nam barszcz z mięsem, ryby, kaszę, śmietanę.
Dziś
wygląda to bajecznie tanio, ale wówczas w tych odległych zakątkach Syberji
wszystkie produkta żywnościowe były za bezcen. Pud mąki żytniej naprzykład
kosztował 25 kopiejek, pszennej 30. Za funt mięsa płaciło się 2 – 3 kopiejki, a
nabiał i ryby prawie żadnej wartości nie miały.
Gdy
po latach dziesięciu wyjeżdżałem ze stron owych, już ceny produktów znacznie
się podniosły. Pud mąki kosztował 1 rb. 20 k. do 1 rb. 40 kop. Funt mięsa 5 – 6
kop. Nawet masło zdrożało do 15 kop. za funt, co się już tam uważało za bardzo
wysoką cenę.
Rosnącą
ewolucję ekonomiczną przypisywano napływowi wygnańców, których wedle urzędowych
spisów biura deportacyjnego w Tobolsku liczono około 27,000.
Czy
tak było w istocie? Czy cyfry te zgadzały się z rzeczywistością? – nie mogę
twierdzić. Słyszałem jednak o nich niejednokrotnie od urzędników miejscowych.
W
ciągu więc lat paru, w okresie tej strasznej deportacji, jak z Korony, tak z
Litwy i Białejrusi, ludność Syberii urosła
niepomiernie, co nie pozostało bez wpływu na jej późniejsze ekonomiczne życie.
Niedarmo
„jamszczyki” przewożący wygnańców mówili o wyludnieniu kraju naszego.
Przerzucenie takiej masy ludzi na obcą ziemię, przy stratach poniesionych na
miejscu i przez emigrację, wielkie a niepowetowane w całym kraju potworzyło
Juki...
Z
tej olbrzymiej liczby wygnańców zaledwie kilka tysięcy do kraju wróciło.
Pewna
część tego wymarła na Wschodzie, inna, żeniąc się z sybiraczkami,
zaaklimatyzowała się w tej ziemi, inna znów dla braku środków wrócić nie mogła,
a inna wreszcie wyciąga dziś jeszcze do społeczeństwa swego błagalne dłonie,
prosząc o ułatwienie powrotu do kraju i złożenia kości w rodzinnej ziemi.
Ale
już pamięć o dawnych ofiarach, o starych weteranach, wystygła nieco w kraju.
Młodsze pokolenie, wychowane w innych warunkach życia, nie zna nawet dobrze
dziejów tej krwawej epoki, więc i zasług, ofiar i poświęceń ojców swych i
dziadów należycie odczuć i
ocenić nie umie. Pochłonięta walką o własny byt, nie ma ani czasu, ani środków
do przyjścia z pomocą nieszczęsnym na Północy rodakom.
Daremnie
współczesny owym wypadkom, znany ziemianin i publicysta, p. Aleksander Jelski,
podniósł gorący głos w tej sprawie. Szlachetne jego nawoływanie nie wywołało
szerszego echa na Litwie.
XX.
Pusta kasa. – Wiara w przyszłość. – U popa. –
Poszukiwanie pracy. – Czarnocki. – Wyjazd do Kamionki. – Spotkanie rodaków. –
Troska o byt. – Zasiłek z domu. – Holzendorf. – Garbarnia. – Powodzenie. –
Napływ wygnańców.
Po
wynajęciu mieszkania obliczyliśmy fundusze nasze. We wspólnej kasie zostało
zaledwie trzydzieści rubli. Był to cały kapitał, z którym wstępowaliśmy w nowe,
nieznane życie. Każdy z nas wprawdzie mógł mieć pieniądze z domu, lecz te,
niestety, doszłyby nas chyba za rok, biorąc pod uwagę przestrzeń dzielącą nas z
krajem, słabe ówczesne funkcjonowanie poczt oraz cenzurę, której podlegały
wszystkie listy i przesyłki, adresowane do wygnańców.
Czy
w tem pustkowiu znajdziemy jakąś chlebodajną pracę? Wątpiliśmy nieco. Młodość
jednak nie traci nigdy nadziei. Wiara w przyszłość jest cechą naszego
charakteru narodowego, który na słowach „jakoś to będzie” niejednokrotnie byt
swój i życie opierał.
Pusta
niemal kasa nie odjęła nam ani energji, ani humoru. Ujęci grzecznością ojca
Piotra, udaliśmy się na plebanję z podziękowaniem.
I
on i popadja przyjęli nas bardzo gościnnie, nie szczędząc różnych uprzejmości.
Wysłali wnet konie po nasze bagaże, obznajmiając nas ze stosunkami i warunkami
życia miejscowego i udzielając sporo odnośnych rad i wskazówek.
Ojciec
Piotr był również wygnańcem. Archirej, uznając go za niebezpiecznego
wolnomyśliciela, przeflancował z Rosji na grunt syberyjski, do tego zapadłego
kąta, w
przekonaniu, iż głoszone przezeń teorje szkodliwego tu wpływu nie wywrą. Ale o
dziwo! – to, co w Europie było złem i gorszącem, tu w Azji uznane zostało za
dobre i wzniosłe; ojca Piotra otoczono czcią i szacunkiem, na jakie istotnie
ten znany i światły człowiek zasługiwał.
Po
długiej gawędzie, gdy ojciec Piotr spytał o nasze dalsze zamiary, przyznałem
się mu szczerze do braku środków oraz chęci wyszukania odpowiedniej pracy.
Przejął się tem gorąco ojciec Piotr ojciec Piotr i już nazajutrz trójka jego
stanęła przed naszym gankiem,
a pop, wbiegając do nas, zawołał wesoło:
—
Siadajcie ze mną, zawiozę was do Kamionki, do „zasiedatiela” Korczuganowa.
Pijak to wielki, ale dobry człowiek. Coś się tam dla was obmyśli!..
Wskoczyliśmy
do kibitki i dzielną trójką w mgnieniu oka znaleźliśmy się w Kamionce u
Korczuganowa. Protekcja popa ułatwiła nam zadanie. Zaraz urzędnik miejscowy z
innego zaśpiewał tonu, obiecując Czarnockiemu posadę pomocnika pisarza w
gminie, mnie zaś miejsce w gorzelni.
Wkrótce
też Czarnocki objął swój obowiązek z płacą 18 rb. miesięcznie. Ale niebawem
ofiarowano mu 30, oceniając zdolności wykształconego człowieka. Przerażony tą
wyższością umysłową pisarz, drżąc o własne stanowisko, począł knuć intrygi,
czem zniechęcony Czarnocki rzucił to miejsce i wykołatawszy sobie zezwolenie
władzy, przeniósł się do Irkucka.
Ja
pozyskałem u Korczuganowa szczególne względy, występując w roli medyka w chwilach, gdy ten pijak
wpadał w białą gorączkę. Jako student IV kursu, posiadałem pewne wiadomości
lecznicze, które stosowałem z powodzeniem, używając przeważnie opjum, co
chorego wnet uspakajało.
Gorzelnia,
w której chciał mię umieścić Korczuganow, leżała w gminie Czeremchowskiej,
gdzie już władza jego nie sięgała. A chociaż zawiózłszy mię tam osobiście,
polecał silnie jako nader uzdolnionego felczera, odmówiono mi tej posady na
zasadzie, iż Polaków wcale tam nie przyjmowano.
Nie
znajdując zajęcia, a goniąc ostatkami, z rosnącą trwogą o dalszą egzystencję
przesiedliłem się do Kamionki, dokąd już i wielu innych rodaków napływać
poczęło.
Znalazłem
tam Napoleona Obuchowicza, Niezabytowskiego, Karola Szalewicza oraz
Holzendorfa, majstra garbarskiego z Warszawy.
Troska
o byt zaprzątali wszystkich. Tamci jednak mieli jeszcze niewyczerpane zasoby z
kraju, gdy moja kasa zupełną pustką świeciła.
Opatrzność
jednak czuwała. W chwili bowiem, gdym ostatni już grosz z kalety wyjmował,
nadszedł niespodziewany zasiłek z domu.
Starzy
moi, jakby przeczuciem wiedzeni, z troskliwością rodzicielską słali mi
pieniądze.
Przez
stepy i góry spływała ku mnie w krytycznym momencie ich serdeczna opieka.
Otrzymawszy
tak w porę pomoc z domu, pełen znów otuchy, przystąpiłem do ogólnych narad w
kwestji wynalezienia źródeł egzystencji.
Rada
w radę postanowiliśmy z Holzendorfem, jako wykwalifikowanym majstrem, założyć
garbarnię. On dawał swą wiedzę, ja zaś pewien kapitał, a obaj zdrowe ręce do
pracy. Nabyliśmy więc malutki domek z dziedzińcem, na którym Holzendorf
urządził wapienne doły.
Zakupiwszy
deski oraz inne niezbędne akcesorja, ogłosiliśmy, iż przyjmujemy skóry na wyrób
w cenie trzech rubli, oraz jednego puda mąki żytniej za sztukę.
Zwyczaj
miejscowy utrwalił w ludności to przekonanie, iż tylko skóra chlebowa jest
dobrą.
Żądając
więc mąki żytniej, zastosowaliśmy się jedynie do panującego zwyczaju.
Urządzenie
garbarni było bardzo prymitywne. Nie posiadaliśmy środków na udoskonalenia
techniczne. Dzięki jedynie nizkim nader cenom miejscowym, mogliśmy z kapitałem
dwuchset-rublowym dźwignąć tę malutką fabryczkę, stając się jednocześnie
właścicielami drobnych nieruchomości.
Wkrótce
Burjaci zaczęli nam znosić skóry do wyrobu. Zwróciły one uwagę miejscowego
kupca, Prelina, który zaraz się z nami poznajomił i otworzył nam kredyt.
Wzięliśmy
więc od niego kilkadziesiąt skór końskich, krowich i cielęcych i zaczęła się
robota. Jeździliśmy sami drzeć korę i ciągaliśmy ją na miejsce. Holzendorf
używał kory wierzbowej lub łozowej.
Wobec
popłatnego przedsiębiorstwa przyłączył się do nas w roli wspólnika pewien chłop
prosty, którego przyjęliśmy chętnie, jako nader pomocną siłę roboczą. Potem
pracował wraz z nami miody Chrapowicki, z możnej rodziny, ale na wygnaniu
pozbawiony zupełnie środków do życia. Nic mu nie przysłano z domu, więc zrazu
trudnił się sztuką kulinarną, następnie przeszedł do nas.
Interes
szedł nam coraz pomyślniej. Ody się wyrobiły pierwsze skóry z cielaków,
zawiozłem w prezencie sprawnikowi oraz Korczuganowowi po kawałku różnych
gatunków na próbę. Zachwyceni byli szagrynem, który istotnie znakomicie się
wyrobił. Sprawnik wystarał się wnet nam o zapomogę w kwocie 50 rb. Takąż sumę
udzielono nam tytułem pożyczki.
Sława
nasza rosła z dniem każdym. Sypały się obstalunki zewsząd. Popyt wzrastał
ciągle.
Otworzono
nam magazyn zbożowy, dając ziarno na zasiew. Oddawaliśmy je chłopom, którzy nam
zwracali połowę plonu, co nam niezły też dochód dawało.
Władze
miejscowe dopomagały nam we wszystkiem, popierając nasz przemysł i torując mu drogę. Powoli ze swej
strony odkrywaliśmy różne tajniki życia miejscowego, co ułatwiając rozwój
naszego przedsiębiorstwa, czyniło pracę milszą i korzystniejszą.
Tymczasem
Kamionka napełniała się wciąż nowymi wygnańcami. Przybył tu i doktór Tomkiewicz
i Skarżyński, który otworzył sklep towarów kolonialnych, cieszący się również
niezłem powodzeniem. W końcu liczba Polaków urosła tu do czterdziestu. Wygnańcy
wnosili z sobą nowe życie, rozbudzając miejscowy przemysł i handel.
XXI.
Skutki pracy. – Życie w Kamionce. – Wycieczki do
Usola. – Pierwsze wrażenie. – Łańcuchy. – Brat. – Garść znajomych. – Święcone.
– Alleluja! – Aleksander Oskierko. – Warunki bytu wygnańców w Usolu.
Po
należytem zorganizowaniu przedsiębiorstwa i wysianiu długiej korespondencji do
kraju, – po urządzeniu skromnego mieszkania i zawiązania stosunków
towarzyskich z przebywającymi tu rodakami, –
poczułem pewne ukojenie w duszy i raźniej nieco na świat Boży patrzeć zacząłem.
[1] Izba dla przyjęcia gości.
Praca,
dając pewien cel życia, rozpraszała czarne myśli i leczniczo działała na nerwy.
Życie
w Kamionce układało się znośnie, a nawet wygodnie. Od czasu do czasu robiłem
wycieczki do Czeremchowa i Usola, które ułatwił mi Korczuganow, dając chętnie
kartę wolnego przejazdu.
W
Usolu przebywał brat mój Rodryg Świętorzecki, członek organizacji ruchu
rewolucyjnego w Mińsku, skazany do ciężkich robót. Chcąc go odwiedzić, wybrałem
się tam po raz pierwszy na Wielkanoc.
Usol,
posiadający warzelnie soli, przy których pracowali nasi wygnańcy, leży na
jednej z wysp Angary.
Wiosenne
słońce lśniło się tysiącem barw w jasnych wodach rzeki, otaczając promiennym
szlakiem smutne i ponure miejsce kaźni. Nie zapomnę do końca mego życia tego
strasznego wrażenia, jakiego doznałem po przybyciu na widok moich współbraci,
okutych w łańcuchy. Zgrzyt ich słyszę dziś jeszcze.
Rzuciłem
się wreszcie w objęcia brata.
W
niemym uścisku wylały się wszystkie nasze myśli i uczucia. Serce wyśpiewało
pieśń bez słów, pełną znaczenia i boleści.
Opanowawszy
pierwsze wzruszenia, brat pociągnął mię zaraz na ogólne święcone, które nasi
wygnańcy tu sobie urządzili. Oprócz tego, każda rodzina miała u siebie własny
stół wielkanocny z tradycyjnym, jak zwykle, barankiem.
Do
ogólnego stołu ściągali powoli wszyscy „katorżnicy” z Usola.
Zdaleka
słychać było brzęk ich łańcuchów. Przykry ten dźwięk obejmował mię dreszczem
bólu i zgrozy. Stałem mocno wzruszony, witając kolejno znajomych towarzyszy
powstania, więzienia lub podróży na Sybir.
Z
nieznajomymi zapoznał mię brat, wymieniając liczne nazwiska. Przebywała tu moc
Polaków. Wielka izba napełniała się wciąż przybywającymi. Nadchodziły panie,
wierne towarzyszki niedoli mężów, wnosząc z sobą ciepłe świetlane promyki,
rozpraszając ciężkie chmury, osiadłe na czołach mężczyzn. Był tu i Aleksander
Oskierko, przedstawiciel
i niejako patryjarcha wygnańczej kolonji polskiej w Usolu i znany
profesor Benedykt Dybowski i doktór Jan Świda i ksiądz Stulgiński z gub.
kowieńskiej, dzielny myśliwy, późniejszy mój towarzysz polowania, z którym
niemal wszystkie irkuckie tajgi zwiedziłem.
W
Usolu znajdowali się również hr. Michał Wielhorski, Mieczysław Berdecki, Jan
Hryniewiecki, Adolf Tołoczko i Gruszecki. Był też i Frankowski z Warszawy,
Abakanowicz, Widzobylski, Kręćki i Wiszniewski z Ukrainy, człowiek wielkiej
siły fizycznej, pełen serca
i miłości bliźniego. W ciężkich robotach dopomagał wszystkim słabym,
wyręczając ich i
pracując za kilku. Był nader łubiany i ceniony przez swych współtowarzyszy.
Znalazłem
też w Usolu i Bolesława Świdę, który obowiązek „starosty” w partji w drodze na wygnanie po mnie
piastował, Antoniego Jeleńskiego z żoną i Piaskowskich, Adama, kapitana oraz
Izydora z żoną. Był tu i Henryk Wohl, członek organizacji warszawskiej, Żyd z
pochodzenia, dzielny nader i rozumny człowiek, zmarły niedawno w Warszawie, i Stanisław
Olędzki, pułkownik jeneralnego sztabu, członek organizacji, naczelnik siły
zbrojnej, z żoną, Wańkowicz Kazimierz z Mińska, Siesicki, Trzaskowski, do
którego przybyła siostra poślubiła na wygnaniu kapitana Klementowicza.
Przebywali
niemniej w Usolu: Bonifacy Krupski z żoną ze Słucczyzny, którzy jako ludzie
wielkiego serca i zamożni, byli prawdziwymi opiekunami biedniejszych braci
wygnańców; dr. Łagowski z żoną, Zamościcki, dr. Lasocki z żoną, Antoni Potocki
z żoną, dr. Landowski, stryj utalentowanej artystki Wandy Landowskiej,
Kędrzycki z Warszawy, dwóch braci Morgulców, Fortunat i Bolesław, hr. Bniński,
J. Popowski z Rusi, obecnie zamieszkały w Galicji. Byli tu jeszcze Kamiński,
Kotyrło, Szczawiński i Poźniak. Był Bagiński, Wolański, Frankowski, Bolesław
Siesicki, Zieńkowicz, J. Geysztor, Landyn. Spotkałem tu też d-ra Lucjana
Migurskiego, Wł. Bogusławskiego z Warszawy, ks. Włodzim. Czetwertyńskiego, Rom.
Frankowskiego z gub. siedleckiej, Ernesta Heinricha ze Skierniewic, Narcyza
Jankowskiego z Kijowa, Adama Jastrzębskiego, Józefa Jezierskiego z gub.
kijowskiej, Gustawa Paprockiego z Warszawy, Aleksandra Sochaczewskiego z
Wiednia, Józefa Popowskiego z Krakowa, Kazimierza Bagińskiego z kijowskiego,
Fr. Zielińskiego z
Warszawy, Feliksa Zieńkowicza z Warszawy, Sypniewskiego, Burzyńskiego, ks.
Syrwida, człowieka bardzo światłego, i Antonowicza.
Wszyscy
wchodzili dzwoniąc i pobrzękując łańcuchami, które na mnie przygnębiające
czyniły wrażenie, ale, gdy w izbie zaczęli je niektórzy zdejmować i odpinać,
przekonałem się z pewną ulgą w duszy, iż nie była to rzecz tak straszna, jak mi
się zrazu wydawało. Komendant katorgi usolskiej, pułkownik Turów, posiadający
pewną dozę humanitarniejszych nieco uczuć, zwolnił więźniów od ciężkiego
okucia, pozostawiając tylko jego formę, którą obowiązkowo należało zachowywać
na ulicy, przy pracy, wobec władz, a od której można się było uwolnić w domu.
Łańcuchy
były lekkie. Zaczepiały się za ucho u buta na jednej i drugiej nodze i podwiązywały u pasa.
Wszyscy
skwapliwie z tej ulgi skorzystali. Jeden tylko wygnaniec kapitan Klementowicz
oparł się temu stanowczo.
—
Nie będę oszukiwał ani rządu, ani siebie, mawiał – skorom skazany do katorgi,
wszystkie jej ciężary znosić muszę.
I
oryginał ten, kazawszy siebie okuć w kajdany, dźwigał je z poczuciem pewnego
bohaterstwa.
Na
„święconem” on jeden miał wygląd prawdziwego „katorżnika”. Zgrzyt jego żelaza
mącił nam chwilę zapomnienia o niedoli naszej.
Gdy
się wszyscy zebrali, a ksiądz pokropił stół wodą, rozległ się w izbie
tradycyjny śpiew wielkanocny, zrazu cichy i nieśmiały, lecz wciąż rosnący w moc
i siłę.
Gdy
usta wołały „Wesoły nam dziś dzień nastał” – z oczu, zwracających się wciąż ku
zachodowi, płynęły strugą łzy gorące...
W
nucie pieśni, brzmiącej już pełnym tonem, przewijała się cała gama uczuć
wygnańców. Jęczały bóle i tęsknica, drżały skargi i błagania...
A
gdy zagrzmiało ostatnie Alleluja! zdawało się, iż echa jego dolecą do kraju i
ozwą się pod rodzinną strzechą.
Po
chwili głębokiego wzruszenia wnet panie z drżącą łzą u oka poczęły wedle
tradycji uwijać się z jajkiem święconem. I sypały dokoła życzenia wzajemne,
uściski serdeczne. Uśmiechały się usta, a na rzęsach perliły łzy i wyrywały
westchnienia z piersi...
Z
jajkiem w ręku odszedłem ku oknu, błądząc myślą po kątach rodzinnego domu i szukając tej ukochanej,
jasna postać której stała mi wciąż w pamięci. Może jej serce również wybiegało
w tę uroczystą chwilę w gronie otoczenia, ku Syberji... ku mnie...
Wołano
mię. Zwróciłem się wraz z innymi do stołu jadalnego, gdzie przy kieliszku i przekąsce zaczęły się nieco
rozchmurzać twarze i rozwiązywać usta.
Wszczęła
się wreszcie polska biesiada, w której gwarze łatwo było zapomnieć na chwilę,
iż się na obcej znajdujemy ziemi.
Przy
stole rej wodził Aleksander Oskierko. Dowiedziałem się wkrótce, iż po przybyciu
wygnańców do Usola pułkownik Turów zwołał ich do siebie, oświadczając, iż
zapewni, wszystkie ulgi i swobody skazańcom, jeśli wszyscy wzajem- i nie za
siebie poręczą i żadnych buntów ani
awantur robić nie będą.
—
Wiem, iż mam do czynienia z ludźmi cywilizowanymi, – mówił Turów. Chcę więc wam
ulżyć w ciężkiej doli. Wybierzcie z grona swego jakiegoś pełnomocnika,
starostę, kogoś, koniu ufacie, i ten niech załatwia wszystkie sprawy i interesy
wasze. Wybór ogólny padł na Aleksandra Oskierkę. Gdy przedstawił się Turowowi,
jako wybraniec Polaków, pułkownik wyraził mu wymagania swoje.
—
Po pierwsze, rzekł – wszyscy muszą chodzić w łańcuchach, których ciężar ulżyć
im możemy, – powtóre, wszyscy a zwłaszcza ludzie familijni, mogą sobie wynajmować
mieszkania prywatne, jeśli wy za nich ręczyć będziecie. W razie ucieczki
aresztanta wy odpowiadacie swą głową.
Oskierko
przyjął te warunki i rozciągnął opiekę nad całą kolonją, w której panował
wzorowy porządek.
Z
koszar więziennych wszyscy się przenieśli do prywatnych mieszkań, z wyjątkiem
tych tylko, którzy na to środków nie mieli.
XXII.
Powrót do Kamionki. – Brzegi Angary. – Myśliwstwo.
– Moc zwierzyny. – Lisy bure. – Broń krajowców. – Zręczność i celność Burjatów.
– Polowanie na kozy. – Nabycie sztucerka. –Sarny. – Zlot ptactwa. – Angara
wiosną.
Zabawiwszy
dni parę w Usolu, wróciłem do Kamionki, spokojniejszy nieco o los brata i
innych towarzyszy wygnania. Robota przy warzelniach soli nic była zbyt ciężką,
a życie i warunki
miejscowe nie tak znów straszne: w otoczeniu rodaków tęsknota za krajem nie dawała
się odczuwać tak silnie.
Raźniej
więc nieco przystąpiłem do naszego warsztatu garbarskiego. W chwilach wolnych
uprawiałem myśliwstwo, które tu dawało się praktykować w różnorodnej formie i
na różnorodnego zwierza.
Z
jednej strony Angary, nad którą leżała Kamionka, biegi łańcuch gór, wznosząc
się stopniowo ku wyżynom Ałtajskim, rysującym się na horyzoncie, a zwanym w
języku krajowców Biełogorja, z powodu szczytów, wiecznym pokrytych śniegiem.
Drugi brzeg Angary pokrywał wielkie iglaste lasy, puszcze niemal, pełne
rozmaitego zwierza; kóz dzikich była tu moc wielka. Pojawiły się i lisy bure,
stanowiące przedmiot gorliwych zabiegów myśliwych z powodu swego drogocennego
futra. Tubylcy w tem polowaniu odznaczają się wielką wprawą: wśród wielu śladów
lisich umieli zwykle wyróżnić ślad lisa burego. Wytropiwszy go, uganiali się za
nim konno. Gdy w gonitwach tych koń padał ze znużenia, chwytali innego, cudzego
i pędzili dalej. Po zabiciu lisa, wedle miejscowego zwyczaju, dzielili się
zyskiem za skórę, z właścicielem chwytanego konia.
Broń
krajowców przeważnie skałkową stanowiły przedpotopowe wintówki, coś w rodzaju sztucerów małego
kalibru z grankulką, ale strzelali z nich zręcznie i celnie, paląc o sto kroków bez pudła.
Każdy
sztucer zaopatrzony bywał w małe widełki, umocowane przy samej lufie, oraz w
ogon zajęczy, nieodzowny dodatek do myśliwskiego rynsztunku.
Gdy
krajowiec pędząc za zwierzem już go dogania, zeskakuje błyskawicznie w pędzie z
konia, chwyta sztucer, opierając go na widełkach, i wypuszcza w kierunku upatrzonej
ofiary śmiercionośną kulę.
Dziś
prawdopodobnie broń europejska wyrugować musiała owe prastare strzelby, które
jednak w ręku krajowców nie chybiały nigdy.
Niemniej
charakterystycznem było za moich czasów polowanie na sarny lub dzikie kozy. Nie
używało się do tego, ani naganki, ani psów gończych. Wychodził jeden lub paru
myśliwych, skradając się o świcie do miejscowości, zwanej Solańcem, gdzie
wskutek podziemnych źródeł słonych sól występuje na powierzchnię w rodzaju
rosy, którą kozy bardzo lubią lizać.
Myśliwi
w „iczyngach”, stanowiących rodzaj obuwia z włosienia, dozwalającego stąpać
nader cicho, podchodzą ostrożnie na odpowiednią do strzału metę. Wówczas
klęknąwszy, stawią sztucer na widełkach i walą do stada. Jeśli spudłują, co się
tylko prawie nowicjuszom przytrafia, kozy podnoszą swe kształtne główki i
patrzą poza siebie. Myśliwi tymczasem klęczą jak martwi. Gdy kozy nie
dostrzegną niebezpieczeństwa, znów spokojnie lizać sól zaczynają, ułatwiając
myśliwym strzał drugi. Gdy koza padnie, inne uciekają, oglądając się wciąż poza
siebie.
Po
niejakim czasie stado wraca. Prowadzi je buńczuczny kozioł, tupiąc wciąż i stukając nogą o
ziemię w celu odstraszenia nieprzyjaciela.
Lubiłem
bardzo polowanie na kozy. W czasie wielkich śniegów, zimą, podchodziło się do
stada na wielkich, drewnianych łyżwach.
Ze
skór kozich wyrabiano futra, zwane „dachy”, większe i lżejsze od dach z
reniferów, oraz nieprzemakalne buty i rękawice.
Na
renifery polowania tu nie było wcale. Niedźwiedzie, sarny i łosie nie budziły
pożądliwości tubylców. Łowy na nie praktykowały się nader rzadko.
Zauważyłem
tu dwa gatunki łosi. Jeden zbliżony do naszego zwany był w miejscowej gwarze
asachaty – drugi, znacznie większy, powstały podobno ze skrzyżowania łosia z jeleniem – zwał się
iziubrem.
Nie
wszyscy wprawdzie krajowcy trudnią się myśliwstwem, ale większość rodzin, z dziada-pradziada temu
oddana, wyspecjalizowała się w łowach do arcy-mistrzowstwa.
Członkowie
tych rodzin wychodzili nieraz na całą zimę z domu, hen, na północ, ku brzegom
Leny, szukając zdobyczy i niemal zawsze wracali z bogatym łupem w postaci
drogocennych skór i futer.
Chłopi
rosyjscy, stanowiący element napływowy, acz polują również, lecz w zręczności,
wytrwałości oraz celności strzału dorównać Burjatom nie mogą. Niejednokrotnie
szedłem z Burjatami o zakład o wódkę, którą bardzo lubili, iż ze swego małego
sztucera trafię do celu dziesięć razy w punkt jeden, w odległości stu kroków, i
zawsze zakład przegrywałem. Każdy z nich po razy dziesięć sadził w punkt
środkowy, kulę na kulę.
Zachciało
mi się posiąść również tę broń celną. Zagrała we mnie krew myśliwca i uspokoiłem się dopiero
wówczas, gdy, nabywszy sztucerek za 12 rb. i pół wiadra wódki, doszedłem
wreszcie do równej z Burjatami perfekcji, mogąc z widełek o sto kroków wsadzić
dziesięć razy z rzędu kulę do celu.
Angara
ma mnóstwo wysp. Urządzaliśmy tam polowanie z naganką, po europejsku. Była to
dla mnie jedna z najprzyjemniejszych rozrywek w lecie. Zbierało się zwykle nas
kilku. Wynajmowaliśmy sobie chłopaków ze wsi i razem łódką wyruszaliśmy na
wyspę.
Sarny
zimą przechodziły z lasów po lodzie na wyspy, gdzie było więcej pożywienia i zapominały nieraz wrócić na
właściwą porę. Ody więc rzeka puściła, musiały siedzieć na wyspie, jak na
letnieni mieszkaniu, przez całe lato. Pustoszyliśmy je tam zawzięcie, gdyż
oprócz przyjemności polowanie na sarny przynosiło nam pewną korzyść materialną.
Zabijaliśmy też na wyspach ogrom zajęcy, których tam była moc niesłychana.
Z
wiosną nowe się otwierało polowanie. Zlot dzikiego ptactwa napełniał Angarę
wrzawą, życiem i ruchem niezwykłym.
Ścieląc
sobie gniazda, krzyczało to, gęgało i kwakało na różne tony. Ciągnęły sznury
dzikich gęsi, łabędzi oraz kaczek różnorodnych gatunków, jakich w Europie nie
spotyka się nigdy. Ptactwo się podnosiło, opadało, zanurzało w wodę. Na falach
Angary migały białe i
ciemne skrzydła pluskające się w wodzie. Ptactwo ożywiało rzekę i wspaniały
przedstawiało obraz, który w blaskach słońca, wśród perlistych kropel wody,
opadającej ze zmoczonych skrzydeł, porywał i przykuwał oko. Ciemna, zielona
puszcza z jednej strony, piętrzące się góry z drugiej, tworzyły cudowne
obramowanie, uwydatniając piękność tego widoku.
Myśliwi
rwali się na wodę i, gdy właściwa nadchodziła pora, łódki jak czajki uwijały
się na falach Angary.
XXIII.
Polowanie na ptactwo. – Łapanie zajęcy. – Rolnictwo
miejscowe. – Urodzaje. – Zaimki. –Młócka na lodzie. – Burjaci. – Tajsza
Inocenty. – Domowe ognisko.
Polowanie
na dzikie ptactwo, zwłaszcza na gęsi i łabędzie, uprawiano tu przeważnie w celach spekulacyjnych, dla zdobycia puchu,
nader cenionego. Leżąc nawpół w łódkach i cicho robiąc wiosłami,
podpływało się ostrożnie ku piasczystym mieliznom rzeki, gdzie na wychodzących
z wody łysinach skupiało się ptactwo stadami. Podpłynąwszy na pewną metę,
myśliwi się kładli w łódce, zarzucali wiosła, poruszając tylko wodę ręką w celu
nadania łódce odpowiedniego kierunku. Zdawało się, iż na falach Angary kołyszą
się łódki same, bez ludzi.
Nagle
padał strzał.
Ptactwo
się zrywało, łopocząc skrzydłami, i jak biały opar podnosiło z powierzchni w górę. Strzały hukały raz po raz,
a ich ofiary mąciły wodę barwą czerwoną. Najczęściej strzelano do ptactwa w
locie. Rzadko który myśliwy mógł z łódki w postawie leżącej palnąć celnie do
ptactwa wygrzewającego się w słońcu na mieliznach.
Polowanie
to jest krótkotrwałe, ptactwo bowiem zlatuje tu tylko wiosną, na pewien czas i
ciągnie zaraz na północ, ku Lenie, wracając czasem na krótką chwilę w jesieni.
Angara stanowi niejako miejsce popasu w przelocie.
Odbywały
się tu również często polowania na wiewiórki oraz białe zające, których futerka
były bardzo popłatne.
Zajęcy
nie strzelano tu wcale, ale łapano w pętle. Ponieważ zające wedle swej natury
chodzą zwykle jednym śladem, więc na ich ścieżce pochylano lekko brzózkę, do
której uwiązana z cienkiego sznura pętla1 umieszczoną bywała w miejscu
niechybnego przejścia zająca. Gdy ten wypadał w pułapkę, brzózka się odchylała,
a zając zawisał w pętli. Łapano je tysiącami, jedynie dla skórek, bo mięsa ich
nikt tam nie jada.
Wszystkie
kobiety miejscowe nosiły futra z białych zajęcy, – bogatsze tylko z wiewiórek nieco
droższych.
Cała
gubernja Irkucka trudniła się już za moich czasów – rolnictwem, uprawiano tylko
jak i w tomskiej jedynie jare zboża. Pomimo prymitywnej kultury, urodzaje
bywały bajeczne. Nigdy ziemia nasza tak obfitego nie dawała plonu!
Do
uprawy roli służyła jednokonna socha, a do zawłóczenia, zamiast brony,
„smyczki” z jodłowych gałęzi.
Warzywa
uprawiać tu łatwo, rodzi kapusta i buraki. Na polu rosną kawony.
Rolnictwo
nie posuwało się jeszcze w głąb kraju. Uprawne pola siały się przeważnie około
głównego gościńca, przerzynającego Syberję. Od czasu do czasu tylko ktoś się
zapuszczał głębiej, zajmując pod uprawę mniejszy lub większy kawałek gruntu.
Zwało się to „zaimką”. Wobec niezmierzonych przestrzeni dziewiczych gruntów,
nietkniętych ręką ludzką, rząd chętnie owe „zaimki” popierał, a czasem i pewne
zapomogi dawał. Młoda, żyzna, pełna urodzajnych sił ziemia dawała wspaniałe
plony, nie potrzebując nawozu wcale. Nie wiedząc, co z tym fantem robić,
miejscowi rolnicy wrzucali go do rzeki.
Gatunek
ziemi przeważnie szary z małą gdzieniegdzie domieszką gliny, piasków ani na
lekarstwo!
Na
„zaimkach”, gdzie ani stodół, ani żadnych budynków niema, zboże składano w sterty. Gdy ku wiośnie
śnieg ginie, młócą na lodzie. Gdy go braknie, rozsuwają śnieg, leją wodę, która
zamarzłszy tworzy znów doskonałe klepisko lodowe, na którem się cały omłot
uskutecznia za pomocą cepów. Po skończonej operacji przewiane łopatami ziarno
odwozi się do domu, a słomę pali na miejscu.
Latem
cała ludność męska wychodzi na „zaimki”, tak, iż po wsiach pozostają tylko
kobiety i dzieci.
Miejscowy
rodzimy element gub. Irkuckiej stanowią Burjaci. Rosjanie to ludność napływowa.
Społeczny ustrój Burjatów, acz przystosowany do warunków ogólno-państwowych,
nosił jeszcze starodawne patryjarchalne cechy. Burjaci posiadali własne odrębne
gminy i rządzeni byli przez swych patryjarchów, radonaczalników, zwanych
Tajszami, których wybierano na starostów gmin. Tajsza pochodził zwykle z
książęcego rodu i rządził Burjatami,
jak królik. Godność ta w starych, zasłużonych rodach przechodziła z ojca na
syna lub na najbliższego krewnego, aż do zupełnego wygaśnięcia rodu. Gdy jeden
ród wymarł, wybierano Tajszę z drugiego, również posiadającego krew książęcą w
żyłach.
Rząd
pozyskiwał sobie Burjatów za pomocą błyskotek, na które pierwobytny,
nierozwinięty lud ten był bardzo czuły. Każdy więc Tajsza otrzymywał dla
zachęty w obowiązkach
służbowych suto galonami wyszywany mundur, lśniący zlotem, czapkę „papachę” i
mały błyszczący kord.
Burjaci
byli szczerze oddani rządowi. Z nich tworzyło się całe niemal ówczesne wojsko
syberyjskie, oraz słynne pułki kozackie. Burjaci trudnią się nieco rolnictwem,
więcej jednak myśliwstwem i drobnym przemysłem.
W
sąsiedniej gminie burjackiej był podówczas Tajszą niejaki Inocenty, uchodzący za
nader oryginalnego człowieka.
Zaznajomiłem
się z nim przypadkiem. Razu pewnego miejscowy „zasiedatiel”, Korczuganow,
namówił mnie oraz kupca Prelina do zwiedzenia gminy burjackiej, dokąd go jakiś
interes powoływał. Przybywszy tam, musieliśmy złożyć wizytę miejscowemu Tajszy.
Wywiązał się stąd pewien stosunek, który dał mi bliżej poznać życie i zwyczaje
Burjatów.
Osady
tego plemienia, zwane „ułusy”, zwróciły moją uwagę na wstępie. W ułusie Tajszy
wznosił się dom dwupiętrowy, umeblowany z pewnym przepychem, po europejsku,
służący jedynie do przyjmowania gości. Rodzina bowiem Tajszy mieszkała w
jurcie, wedle zwyczaju Burjatów.
Tajsza
Inocenty odbywał studja uniwersyteckie w Petersburgu. Zwiedził całą Europę, a
nie zaniechał starych obyczajów plemienia swego. Wiódł dwoiste niejako życie,
łącząc wciąż zdobytą kulturę z pierwobytem.
Przyjął
nas bardzo grzecznie, racząc zbytkownem śniadaniem oraz lukullusowym obiadem,
oblanym szampanem i likierami aż do zawrotu głowy.
Trzymał
doskonałego kucharza dla gości, lecz w życiu prywatnem kontentował się zwykłem
jadłem Burjatów.
Robił
wrażenie światłego, lecz zarazem nader konserwatywnego człowieka. Zdradzał
wciąż swą miłość dla rządu, potępiając wszelkie objawy ruchów rewolucyjnych.
Nazajutrz
zawiódł nas do jurty, gdzie się mieściła jego rodzina. Było to coś w rodzaju
jaskini, w której środku wielkie, wycembrowane ognisko płonęło wiecznym ogniem
i ziało dymem. Wokoło tego domowego Znicza walały się nagie, brudne dzieci
Tajszy.
Przy
ścianach moc kufrów i kuferków z ubraniem, a dalej nary, pokryte futrem, na
których sypiała rodzina. Z jurty drugie wyjście prowadziło do obory. Wszędzie
brud, straszna woń i zaduch.
Tak
mieszkała książęca rodzina Tajszy.
XXIV.
Skrywana kultura. – Jurty Burjatów. – Zwyczaje. –
Religja. – Wsie ruskie. – Sybiraki. – Rozboje i mordy. – Wrażenia. – Cerkiew
bez szkoły. – Ryby Angary. – Połowy siatką i niewodem.
Tajsza
trzymał ogromne stado reniferów i rogatego bydła, ale jak w życiu rodzinnem,
tak też i w gospodarstwie nie zaszczepiał żadnych pierwiastków cywilizacyjnych.
Kulturę europejską ukrywał w głębi duszy i wewnątrz „pałacu”, jak swój dom
nazywał. Popisywał się nią tylko przed obcymi.
Wszyscy
Burjaci żyli podobnie w pałacach, z których składały się wsie całe czyli ułusy.
Byli
mniej zamożni od Tajszy, lecz wiedli ten sam rodzaj życia, co i jego rodzina.
Przed
wyjazdem moim z Syberji zaczęli się nieco wygodniej budować, ale większość z
drewnianych domostw znów uciekała do jurt, których brud i dym zdawał się być
nieodzownym warunkiem życia.
Natura
wilka ciągnęła do lasu.
Charakter
Burjatów nawpół dziki, zwierzęcy. Chodzą wszyscy nago. Pojęcia wstydu,
skromności nie były jeszcze rozwinięte.
Chociaż
małżeństwo egzystuje prawnie wśród tego ludu, lecz wedle obyczaju każdy Burjat
może posiadać kilka żon naraz. Ale że to rzecz kosztowna, więc na zbytek ten
pozwalali sobie jedynie ludzie zamożniejsi.
Burjaci,
acz urzędownie uważali się za prawosławnych, acz nie wzbraniali stawiania
cerkwi w ułusach, byli w gruncie poganami. Mieli swoje wierzenia religijne, zbliżone
nieco do buddyzmu i posiadali swego mułłę. W każdej jurcie był drewniany
bałwanek, przedmiot wielkiego acz tajonego kultu Burjatów. Niektórzy nosili
bałwanki podobne przy sobie, zwłaszcza w drodze.
Podobno
teraz prawosławie wśród Burjatów zrobiło wielkie postępy, ale za moich czasów
było ono jedynie czczą formą.
Każdy
ułus, rozrzucony na szerokiej przestrzeni, posiadał obszerny wygon, ogrodzony
starannie płotem, gdzie pasło się bydło, strzeżone przez starego Burjata,
siedzącego zwykle u wrót.
Ułusy
burjackie, kryjące się w ziemi, często sąsiadowały z wielkiemi ruskiemi wsiami,
o bardziej europejskim wyglądzie. Zapełniała je ludność napływowa, przeważnie z
dawnych zesłańców powstała. Wśród tych strasznych nieraz chłopów wielu było
potomków dawnych, możnych bojarów i późniejszej szlachty rosyjskiej.
Ludność
ta, niekulturalna wcale, uprawiała jednak pewne poczucie narodowościowe, zowiąc
siebie z pewną dumą Sybirakami, a nie przyznając się nigdy do pochodzenia
rosyjskiego.
Sybiracy
owi trudnili się nieco rolnictwem na „zaimkach”, bardziej zaś handelkiem i rozbojem. W każdym domu był sklep lub
szynk. Do zwykłych również zajęć należały i obławy, urządzane
przeważnie na dwunożne zwierzęta, na podróżnych, kupców, a nawet zbiegów z
katorgi. Ci ostatni najczęściej padali ofiarą łupieżców. Zabijano ich jak
innych dla odarcia z nędznych łachmanów.
Rozboje
te były niemal jawne. Sybiracy korsarze nie ukrywali wcale rzemiosła swego.
Razu
pewnego, spotkawszy się' ze znanym zbójem, – powiedziałem bez ogródki:
—
Czy warto wam mordować ludzi dla tych kilku szmat nędznych, które zdzieracie?
—
Zawsze to warto więcej, niż skóra wiewiórki – odparł cynicznie Sybirak,
wyszczerzając białe zęby.
Odwróciłem
się ze wstrętem od tej małpy, myśląc, ileż to wody jeszcze w Angarze upłynie,
2anim z tych ludzi-zwierząt powstanie kulturalne społeczeństwo syberyjskie!
Jakby
w odpowiedzi na myśl moją, zajęczały w powietrzu cerkiewne dzwony.
Dzwony
na głuchych!..
Bo
czyż te cerkwie i dzwony bez pomocy szkoły, bez cywilizacyjnych bodźców władzy
zdołają same rozpalić w tych dzikich duszach jaśniejsze i lepsze promyki?
Na
przestępstwa i zbrodnie, popełniane codzień, władze miejscowe stały się już
obojętne. Policja dawała czasem pewne znaki życia, śledząc bardziej
politycznych zesłańców, niż całe bandy miejscowych złoczyńców.
Morderstwa
w wielu okolicach były zwykłym Chlebem powszednim.
Gdy
na wiosnę śnieg tajał, po obu stronach wielkiego gościńca ukazywały się trupy
pomordowanych zimą na drodze, a ukrytych w głębokim śniegu ofiar łupiestwa.
Niebezpiecznem
było polować tu jednemu. Zbieraliśmy się zawsze w odpowiednią kompanię. Czasem
policja ręczyła nam za bezpieczeństwo w danej okolicy – i wówczas śmielej
goniliśmy za zwierzem.
Rybołówstwo
jest tu rozwinięte na olbrzymią skalę. Angara w swoich wodach posiada
nieprzebrane.bogactwa rybne, stanowiące dzisiaj przedmiot dalszego i szerszego
handlu, – gdy ongiś, wobec braku komunikacji kolejowej, korzystały z tego
jedynie miejscowe rynki.
Do
pierwszorzędnych gatunków ryby angarskiej należy tulmeń, ogromne, kilkopudowe
sztuki, silnie centkowane, a nader smaczne. Potem idzie linok, wielka ryba do
dwóch pudów wagi dosięgająca, o równie smacznem, delikatnem mięsie. Dalej sigi
i takież jak u nas szczupaki i okunie. Wreszcie chajruzy, selingi i omole.
Ostatnie solą się jak śledzie i są do
śledzi podobne, ale bardziej tłuste i delikatne. Selingi napływają do Angary z
dopływu, zwanego Selingą.
Połowy
odbywają się tu przeważnie przy pomocy siatek trzyściennych. Rybak wyjeżdża
łódką na środek rzeki i wrzuca pływak drewniany w rodzaju krzyża, do którego
uwiązany jest sznur, utrzymujący siatkę. Drugi koniec sznura, przymocowany do
łódki, nadaje siatce równowagę.
Rybak
zakreśliwszy łódką półkole, wyrzuca siatkę do wody. Wpół godziny, zwłaszcza w
nocy, gdy ryba chodzi, pełno się jej napycha do siatki. Wówczas rybak ściąga
siatkę do łódki, wybiera z niej łup, zabija rybę, aby się mu nie wymknęła i
znów w. tenże sam sposób siatkę wyrzuca, ściągając nową z rzeki daninę.
Po
skończonym połowie rybak przybija do brzegu i łódkę z rybą ciągnie na linie w górę rzeki, bo przeciw
wodzie na Angarze płynąc trudno.
Łowią
również rybę niewodem, w gromadzie, co daje więcej przyjemności i rozrywki.
Olbrzymi,
do 30 sążni długi niewód wrzuca się do dużej łodzi, do której wsiada kilku
ludzi, zostawiając jedno skrzydło niewodu na brzegu. Trzymają je za linę inni
rybacy. Płynący łódką, zatoczywszy duże półkole, wyrzucają niewód do wody, aż
do kula. Wówczas utrzymując niewód na linie, zakręcają i do brzegu pędzą. Tam
wyskoczywszy z łódki, chwytają znów linę, ciągnąc ku sobie i łącząc wreszcie
obie liny razem, co się nazywa „zaszyciem niewodu”. Inni rybacy pomagają
ciągnąć za skrzydła. Niewód wreszcie dosięga brzegu, rzucany gwałtownie przez
miotające się w nim olbrzymie tulmeny, które uspokajają uderzeniem wiosła.
Każda toń daje od kilku do kilkunastu pudów ryby.
Połowy
takie uskuteczniają się tylko latem. Rzeka wówczas roi się od ludzi. Ruch na
niej ogromny. Każdy jednak ma tam swoje miejsce i swoją toń.
XXV.
Bieg życia. – Wieści z kraju. – Manifest. – Pewne
ulgi. – Propozycja wpisania się do gmin miejscowych. – W Czeremcha wie. – Wzrost
spółki garbarskiej. – Polowania. – Nagły areszt. – Nowy grom. – Powstanie za
Bajkałem.
Przy
pracy w garbarni, urozmaiconej rybołówstwem, polowaniem oraz poznawaniem kraju
i ludzi, – biegło życie. I minął rok cały od chwili mego przybycia do Kamionki.
Zaczynałem
powoli przyzwyczajać się do nowych warunków bytu, wpadając w pewien stan odrętwienia
moralnego. Tylko listy z kraju, wyczekiwane z upragnieniem, nadchodzące
regularnie co sześć mniej więcej tygodni, wykolejały mię nieco i wytrącały z równowagi, budząc
wspomnienia i rozpalając żary tęsknicy. Matka i siostry donosiły mi o wielu młodych panienkach,
wybierających się do Syberji w celu połączenia się tam węzłem ślubnym z
ukochanymi, którym dozgonną miłość przed wygnaniem przysięgały. Daremnie jednak
wśród nazwisk tych wiernych istot szukałem drogiego mi imienia! Więc choć
cieszyłem się ze szczęścia innych, głuchy ból nurtował mi w piersiach.
Listy
z kraju podlegały wciąż cenzurze w Irkucku i dopiero, gdym się poznał z cenzorem, zdołałem
swoje od tej przykrej rewizji uchronić. Długom jednak nie mógł dobrnąć do
Irkucka.
Wedle
prawa, niewolno nam było wydalać się poza obręb wsi, choć dzięki uprzejmości
władz miejscowych zakaz ten przekraczaliśmy często. W drugim jednak roku
wygnania swobodniejsze nieco powiały prądy. Wskutek zamachu Karakozowa na
Cesarza Aleksandra II wyszedł manifest, który znaczne ulgi zesłańcom, zwłaszcza
sądzonym do katorgi, – przyniósł. Zwalniał też i nas z „osiedlenia”, ale
zmuszał do pozostania w Syberji.
Mogliśmy,
wpisując się do gminy i zmieniając stan szlachecki na włościański, brać jako
chłopi „zaimki”, czyli grunta do uprawy. Rząd na nowe gospodarstwo udzielał
pewnych zapomóg.
Towarzysze
wygnania naszego z warstw niższych, pomimo naszej perswazji, rzucili się do
„ziemi”. Jak w kraju, tak i na obczyźnie „ziemia" miała dla nich
magnetyczny urok i budziła
gorące jej pożądanie. Pobrali więc pieniądze od rządu i jęli się gospodarstwa,
ale wkrótce utracili wszystko i doszli do nędzy, tak, iż musieliśmy im
dopomagać. Niektórzy pożenili się z sybiraczkami, ale dotąd takich było
niewielu.
W
chwili manifestu w Bałagańskim okręgu było przeszło stu naszych wygnańców, a w Kamionce około
trzydziestu.
Razu
pewnego pojechałem z Korczuganowym do Czeremchowa z wizytą do takiegoż jak on
urzędnika miejscowego. Okazało się, iż był to Polak, Zaborowski, ale
prawosławny, człowiek kulturalny, ale niesmaczny. Żona miała pełno pretensji
wielkoświatowych i nie robiła miłego wrażenia. Ale stosunek ten był mi
potrzebny na przyszłość.
Już
na razie skorzystałem zeń, dowiadując się o przebywających w Czeremchowie i jego okolicach – Polakach. I
tu liczba naszych wygnańców była nader poważną.
Udałem
się zaraz do doktora Stanisława Tomkowicza u którego znalazłem Leonarda
Baczyzmalskiego z Borysowszczyzny, trzech braci Komorowskich, Pruniewicza z
Borysowa i paru innych. Wkrótce zapoznałem się z całą miejscową kolonją polską.
Ożyłem
niejako w tej swojskiej atmosferze, kąpiąc się w niej z rozkoszą przez dni
kilka. Musieliśmy jednak z Tomkowiczem bywać u Zaborowskich, gdzie wieczorami
graliśmy w karty w jeryłasza lub stukułkę, a w dzień, ponieważ to było zimą,
urządzaliśmy szlichtady z gór lodowych, które pani Zaborowska bardzo lubiła i w
czasie których asystowałem jej zawzięcie.
Odtąd
częste wycieczki robiłem do Czeremchowa, co mi ułatwiali obaj naczelnicy,
Korczuganow i Zaborowski, udzielając koni z gminy.
Wkrótce
Pruniewicz, któremu Zaborowski pozwolił przenieść się z Czeremchowa do
Kamionki, został wspólnikiem naszej garbarni, wnosząc pewien zasiłek pieniężny,
który nam pozwolił rozszerzyć znacznie nasze przedsiębiorstwo.
Spółka
nasza składała się więc: z Holcendorfa, jako głównego kierownika,
Chrapowickiego, Pruniewicza, Wojciechowskiego i mnie.
Wojciechowski
był to prosty robotnik, ale chłop zdrowy, wygnany z kraju za udział w powstaniu. Pochodził z gub.
wileńskiej i zdawał się być uczciwym i spokojnym człowiekiem.
Kipiała
więc robota, dając nam środki do życia, możność skromnej a wygodnej nawet
egzystencji.
Dnia
pewnego wybraliśmy się w liczniejszem gronie na jedną z wysp Angary, gdzie była
wielka moc kóz dzikich. Polowaliśmy tam dzień cały, a wracając wieczorem,
wstąpiliśmy wszyscy do mieszkania jednego z towarzyszy wygnania, Skarżyńskiego,
który w Kamionce posiadał
sklepik spożywczy.
Było
nas dziewięciu. Gdy popijając herbatę opowiadaliśmy sobie różne anegdoty
myśliwskie, naraz chłopi miejscowi otoczyli dom, w którym mieszkał Skarżyński,
i wpadając z hałasem wewnątrz, aresztowali nas i gospodarza, odbierając naszą
broń myśliwską.
Ja
miałem fuzję Korczuganowa, więc próbowałem stawić opór, ale się to na nic nie
zdało. Chłopi, nie zważając na mój protest, broń odebrali, oświadczając, iż
naczelnik kazał mi się natychmiast stawić u siebie.
Zostawiając
więc towarzyszy pod strażą chłopów, mocno zirytowany, wbiegłem do Korczuganowa.
Siedział
nad butelką i na mój widok roześmiał się rubasznie.
Rozgniewany,
wybuchłem gwałtownie, nie mogąc się już pohamować.
Korczuganow
spoważniał.
— Czekajcie!
– zawołaj, – nie gorączkujcie się. Przeczytajcie papier, jaki otrzymałem.
I
sunął mi przed oczy urzędową „bumahę”.
Z
dokumentu tego dowiedziałem się naraz o wybuchłem powstaniu polskiem za
Bajkałem, wskutek którego kazano i w Kamionce aresztować wszystkich
zesłańców w mieszkaniu i nie wypuszczać aż do
nowego rozkazu.
Uderzony
tern byłem jak gromem.
Korczuganow
był zły, ale wyższej władzy słuchać musiał. Podobne „bumahy” musiały rozlecieć
się po całej Syberji, pozbawiając wolności wszystkich naszych wygnańców.
Gdym
wrócił do towarzyszy i zakomunikował im to, com słyszał, zerwali się na równe
nogi.
Powstanie
polskie za Bajkałem!
A
po chwili zdumienia wielki smutek i żałość ogarnęły nas wszystkich.
Garstka
nieszczęśliwych porwała się z motyką na słońce!.. I znów nowe ofiary!., nowa
krew!.. Za małoż jej w kraju wylano!..
Jak
błyskawice krzyżowały się pytania: kto? gdzie? jak? kiedy? Biegły domysły i przypuszczenia. Do
głuchego naszego kątka żadne nie dolatywały z za Bajkału wieści. Przypominaliśmy
teraz nazwiska znajomych, których tam pchnięto do katorgi.
W
oczach mi stanął zacny Zygmunt Czechowicz ze Święciańskiego, który tam podobno
z Czapskim przebywał.
XXVI.
Areszt. – Niepokój i troski. – Głuche wieści o
sprawie Bajkalskiej. – Nieco światła w Irkucku. – Pobudki ruchu. – Projekt
ucieczki. – Spisek w Krasnojarsku. – Karol Nowakowski. –Agitacja. – W więzieniu
irkuckiem. – Choroby i przepełnienie. – Napływ partji.
Byliśmy
więc aresztowani. Dzięki względności naczelnika, mogliśmy w dzień nieco wychodzić,
ale o dziewiątej wieczorem każdy musiał być u siebie i wszystkie światła
musiały być zgaszone. Jeśli u kogoś w mieszkaniu ogień płonął dłużej, wnet
wpadali chłopi, zmuszając do zgaszenia.
Męczyła
nas jednak nie ciemność długich nocy, ale ów mrok, pokrywający sprawę
Bajkalską, o której zaledwie mętne i niewyraźne dochodziły nas wieści.
Chwytaliśmy każdą nić, by dojść do tego smutnego kłębka, ale nici rwały się i
pękały ciągle.
Areszt
nasz, zmuszając garbarnię do bezrobocia, zadawał nam materialną klęskę.
Zacząłem więc kołatać do Korczuganowa, grożąc upadkiem fabryki.
Wreszcie
po upływie pewnego czasu przywrócono nam wolność, ale powstanie za Bajkałem i
los przebywających tam rodaków pokrywały wciąż mgły tajemnicy. W Irkucku już
się one dawno rozwiały, ale z Irkuckiem łączyła nas tylko komunikacja
cenzuralna.
Władze
miejscowe musiały też być poinformowane o wszystkiem, ale milczały uparcie.
Czasem
tylko wielomówność Korczuganowa, gdy był podniecony alkoholem, odkrywała pewne
karty, czasem wstrząsające echa dolatywały przez stepy, czasem jakiś puszczyk
zakrakał o mordach, dokonywanych na Polakach przez Burjatów, czasem jakiś ptak
wędrowny przyniósł z Irkucka wiadomość o sądach i strasznych karach...
Znów
wszystko milkło i głuchło...
Czas
biegł i życie w Kamionce wróciło do swego cichego, normalnego koryta.
Udało
mi się wreszcie dostać do Usola, gdzie przebywał brat i gdzie z Irkuckiem i Bajkałem pewna komunikacja
być mogła.
Zaczerpnąłem
tam wprawdzie nieco więcej szczegółów, ale niejasnych również.
I
dopiero w Irkucku, gdzie znacznie później przybyłem i gdzie niejako rozegrał
się prolog i epilog krwawego dramatu, sprawa Bajkalska wyłoniła się z
ciemności, pełna grozy i
boleści.
Nie
był to jednak jeszcze jej obraz pełny i jasny. Wyraziste tło dawały mu
raporty i cyfry urzędowe.
Inne kontury były blade i mgliste.
Żywszy
koloryt mogli mu dać jedynie uczestnicy nieszczęsnego ruchu, lecz przewódcy
jego zginęli na rusztowaniu, innych wymordowali Burjaci, a inni znów, zakuci w żelazo, srogiej katordze
poddani, zdrewnieli niejako i oniemieli za życia.
Większość
w łańcuchach wymarła. Pozostali, nawet po upływie lat wielu, mówić o tern, co było, nie chcieli.
Może
katusze katorgi zdławiły ich myśl i pamięć...
Karty
dziejowej nie zapisała ręka ofiar Bajkalskiego ruchu.
I
o tem, co wówczas w Irkucku na świeżo słyszałem, podaję dla młodszych
czytelników, którzy o owem powstaniu u ognisk rodzinnych nie słyszeli, ani się
o niem później z historji Iłowajskiego dowiedzieć mogli – następujące
szczegóły.
Przedarły
się one przez kraty więzienne w Irkucku i pomimo argusowego oka Stróży
wybiegały na miasto, wpadając do serc i uszu Polaków, przebywających w
Irkucku, a również w
obawie jakiegoś ruchu z ich strony otoczonych strażą.
Do
rozlewu krwi polskiej za Bajkałem pchnęła, jak się zdaje, młodych zapaleńców
bezbrzeżna rozpacz.
Męczarnie
etapowej drogi na Sybir, złe obchodzenie się władz z więźniami niektórych
partji, groza czekającej katorgi wywołały w rozgorączkowanych świeżą walką a
rozegzaltowanych cierpieniem umysłach szaloną myśl zbiorowej ucieczki z
Syberji.
Projekt
ów powstał w cierniowej podróży na wygnanie i kiełkował wśród skazańców do
ciężkich robót.
Rósł,
upadał, więdnął, ginął i znów podnosił i ożywiał.
Nikt,
jak się zdaje, nie rozważał go głębiej ani też zdawał sobie sprawę z lekkomyślności
i niewykonalności snutych planów.
W
drodze z Kazania do Krasnojarska projekt ów dojrzewał stopniowo, aż
wreszcie w Krasnojarsku
przybrał konkretniejsze formy. Utworzył się tu już spisek wśród więźniów,
inicjatorem którego był Karol Nowakowski, znany w czasie powstania działacz i agitator w kraju.
Ucieczka
Dąbrowskiego, który później w Paryżu odegrał historyczną rolę, z łaźni
więziennej w Moskwie oraz kilku innych więźniów, olśniewała młode głowy, budząc
nieuzasadnione nadzieje. Łatwiej bowiem było w bezładzie i chaosie, jaki
panował w czasie nagromadzenia licznych partji w więzieniach Moskwy i miast
innych, uciekać jednostkom, niż marzyć o zbiorowem wydarciu się z więzów.
Do
pojedyńczych ucieczek dopomagali nieraz aresztanci-kryminaliści, już to za
pieniądze, już to z innych względów. Niejednokrotnie też za sutą nagrodę
zamieniali ze skazańcami naszymi rolę i sądzeni na „posielenie” szli do katorgi
w miejsce któregoś z
Polaków. O tranzakcjach takich słyszałem kilka razy. W zamieszaniu i zgiełku udawało
się to nieraz. Zmiana ubrania i nazwiska uchodziła uwagi.
Na
ten krok ryzykowny odważył się i Karol Nowakowski, zmieniając rolę i
suknię z bratem swym
księdzem, który szedł w jednej partji ze mną do Krasnojarska.
Karol,
który przybył tam pierwej, czekał na brata, udając chorego. Chciał bowiem w celu agitacji pozostać w
Krasnojarsku dłużej i uniknąć ciężkich robót, do których był skazany. Ody więc
przybył ks. Nowakowski, sądzony na „posielenie”, bracia bardzo do siebie zresztą
podobni przebrali się i ksiądz w roli Karola zaraz poszedł dalej do Irkucka, a
stamtąd do kopalni Nerczyńskich. Karol zaś pozostał na miejscu, przygotowując
wśród więźniów grunt do podjętego planu ucieczki. Agitacja szła głównie wśród
skazańców do ciężkich robót, dlatego my, „osiedleńcy”, mało o niej
wiedzieliśmy.
Gdym
w drodze na wygnanie przybył do Irkucka, już miasto i więzienia, jak to
notowałem wyżej, przepełnione były zesłańcami. Tyra, co szli na „posielenie”
dawano pewne swobody, pozwalając lokować się w mieście. Skazanych do ciężkich
robót trzymano pod kluczem. Ludzie zamożniejsi mogli się jakoś urządzać i żyć
wygodniej, ale biedota gniła
w wiezieniu, zapadając na szkorbut i gorączki różne. Ludzie jak muchy
marli w szpitalach a nowe
legjony zesłańców napływały ciągle. Gdym opuszczał Irkuck, liczono tam przeszło
2,000 wygnańców polskich, ale po mnie przyszło więcej.
Tranzlokacja
więźniów na miejsce przeznaczenia posuwała się żółwim krokiem.
Gdy
w 1865 r. w Siwakowie za Bajkałem pracowało już przy ciężkich robotach około
tysiąca Polaków i tyluż niemal w Aleksandrowsku pod Nerczyńskiem – do Irkucka
ciągnęła dalej młodzieńcza armia zesłańców z zachodu, podminowana już przez
agitację w
Krasnojarsku, napojona myślą ucieczki i nadziei.
XXVII.
W Irkucku. – Malicki. – Sympatje nihilistów. –
Celiński. – Przybycie Nowakowskiego. – Tranzlokacja za Bajkał. – Nowe partje. –
Ofiary pożarów. – Droga obwodowa. – Warunki pracy. – Manifest. – Wybuch. –
Szaramowicz. – Błędy. – Pusolsk.
W
więzieniu irkuckiem rozwijały się dalej plany działania. Wystąpił tam niejaki
Malicki, podbudzając więźniów do wybuchu. Agitacja robiła postępy. Wrażliwsi na
nią okazali się Koroniarze i Ukraińcy, niż chłodni a rozważni Litwini.
Lekkomyślny, desperacki plan ucieczki nie miał żadnych podstaw i do niechybnej
prowadził zguby, ale zbolali, zmęczeni fizycznie i moralnie ludzie, młodzi a
gorący, chwytali się tej ostatniej iskierki nadziei. Wybuch miał na razie
wystąpić w Irkucku, ale wobec nagromadzonego tam wojska postanowiono rozwinąć
akcję za Bajkałem.
Wieść
o tajemniczych knowaniach polskich zesłańców przedarła się do rosyjskich
nihilistów, znajdujących się na wygnaniu w Syberji, wywołując z ich strony
współczucie i sympatię.
Przywódca nihilistów Sołowiejowicz ofiarował swą pomoc i wszedł w porozumienie z
agitacją, snując wspólny plan działania. Ale władze, które coś zwęszyły,
zneutralizowały robotę Sołowiejowicza, który zmarł wkrótce z suchot.
Malicki,
przyjmujący niechętnie pomoc nihilistów, rad był z tego obrotu sprawy, pragnąc
działać na własną rękę, ale go wkrótce porwano z Irkucka i zakutego w żelazo
wysiano do kopalń Nerczyńskieh.
Miejsce
jego wnet zajął Celiński, człowiek poważny, który już za sprawę Konarskiego
ponosił karę na Kaukazie, w rotach aresztanckich, a obecnie szedł znów do
katorgi za – powstanie.
Podawał
on trzeźwiejszy nieco plan ucieczki do Chin i pozyskał więcej zwolenników.
Wkrótce
z partją skazańców przybył do Irkucka Karol Nowakowski oraz inni spiskowcy, jak
Gustaw Szaramowicz, Eljaszewicz, Arciszewski[1]. Ułożono
więc wspólnie plan powstania za Bajkałem.
Władze
jednak, postrzegłszy jakieś wrzenie w więzieniu, zaniepokoiły się i wnet
wysłały Nowakowskiego do Tunki, za Bajkał, przyśpieszając tranzlokację innych
skazańców. Poczęły więc kolejno odchodzić partje do wyznaczonych punktów przy
budującej się drodze wokoło Bajkału, a więc do Listwiennicy, Murynu, Kułtuku,
Miszychy, Lichanowa itd. Rozrzucone one były na przestrzeni 200 wiorst, które
obejmowała droga naokoło jeziora. Więźniowie przy ziemnych robotach podzieleni
byli na partje od 60 do 100 ludzi. Każda partja posiadała swego starostę, na
wybór którego pewien wpływ wywierał Celiński.
Wraz
z naszymi skazańcami pracowali nad Bajkałem i przestępcy kryminalni, część których
wciągnięta już była do spisku i planów wspólnej ucieczki.
Każda
partja, odchodząca z Irkucka, niosła z sobą za Bajkał rozpalone już, gotowe do
wybuchu lonty.
Celiński,
który dłużej pozostał w Irkucku, nie zasypiał, propagując dalej plan powstania
i ucieczki.
Jeszcze
bowiem napływały nowe partje z zachodu, w których zapaleńców nie brakło.
Ostatnie wyrzuciły na ziemię syberyjską nietylko ofiary powstania, ale i
pożarów, które zaraz po niem objęły kolejno miasta, jak na Litwie, tak i w
Koronie.
Władze
posądzały o podpalanie młodzież polską i jęły karać i deportować dzieci niemal[2].
Warunki
pracy za Bajkałem okazały się nader ciężkie. Wilgotne szałasy, złe pożywienie,
a stąd choroby i brak pomocy wszelkiej, wreszcie nadzór nad robotami dzikich,
rozpasanych kozaków dopełniły niejako czarę goryczy.
Zesłańcy,
nie nawykli do takiej pracy i do tych upokorzeń, za słabi i za dumni, woleli
może raz skończyć, niż pić codzień powoli z tego kielicha żółci i cierpienia.
Wszystko
więc było do wybuchu gotowe.
Czekano
tylko, aby wszyscy skazańcy znaleźli się na swych miejscach za Bajkałem.
Nagle
jednak tranzlokacja więźniów została przerwaną. Manifest cesarski niósł z Petersburga wielkie dla
skazańców ulgi, skracając o połowę lata ciężkich robót.
O
manifeście tym już wspomniałem poprzednio, bo i dolę „posieleńców” lżejszą
uczynił.
Nastąpiła
więc nowa segregacja więźniów, co nieco opóźniło wysyłanie ostatnich partji za
Bajkał.
Ody
przewódcy ruchu znaleźli się na miejscu, dostrzegli zmianę w usposobieniu znajdujących
się już nad Bajkałem towarzyszy.
Zapał
do powstania i ucieczki osłabł ogromnie. Zmniejszone kary wlewały pewną otuchę
i dawały nadzieję nowych ulg w przyszłości. Większość uznawała, iż bezpieczniej
jest czekać, niż na rzeczywistą iść zgubę.
Strapił
się tein nieco Celiński, lecz nie zaniechał projektu. Spiskowcy przy pomocy
wtajemniczonych kryminalistów porozumiewali się z sobą i wreszcie w miesiąc
niespełna po przybyciu za Bajkał nastąpił niezręczny wybuch.
Pierwszy
powstał Celiński w Miszysie, a na jego hasło podjęli się Szaramowicz w Murynie i Arciszewski w
Kułtuku.
Celiński
rozkazał im, rozbroiwszy warty, iść brzegiem Bajkału na północ.
Oddalali
się w tym kierunku od granicy chińskiej, ale mieli na celu połączenie się
wszystkich oddziałów ze sobą.
Ale
jak Celińskiego, tak też i innych kierowników ruchu, którzy przeważnie byli
starostami partji, spotkał niespodziewany opór ze strony towarzyszy. Większość
cofnęła się stanowczo od udziału w tern szaleństwie.
Daremnie
Szaramowicz, gorący Ukrainiec, zaklinał i groził. Więźniowie uciekali do swych
taczek i swoich robót.
Zamiast
więc ogólnego ruchu, zaledwie garstka nieszczęśliwych powstała na wołanie swych
obłąkanych dowódców.
Szaramowicz
z Arciszewskim, rozbroiwszy straże, zabrali broń, zerwali druty telegraficzne,
łączące Bajkał z Irkuckiem i zawładnąwszy końmi ze stacji pocztowych, utworzyli
oddziały jazdy pod dowództwem Eljaszewicza.
Wówczas
posunęli się na północ ku Miszysie, gdzie był Celiński, gdy właściwie, jeśliby
plan ucieczki do Chin był lepiej obmyślany, należało Celińskiemu rzucić się do
Kułtuku na południe, skąd granica chińska była już blizką.
Tymczasem
dokonane ruchy na północ, pochłaniając czas i siły, oddalały powstańców od
zamierzonego celu.
Szaramowicz
i Arciszewski znaleźli u Celińskiego słabszy oddział, niż się spodziewali.
Niepowodzenie
zaczęło wodzom odbierać energję i pchało ich do coraz większych błędów.
Eljaszewicz
we 30 koni wysłany został dalej jeszcze na północ w celu owładnięcia
Pusolskiem, leżącym na trakcie, wiodącym do Kiachty, a więc stanowiącym punkt
wielkiego znaczenia pod względem strategicznym. Należało się jednak śpieszyć i
całą siłę na Pusolsk skierować. Tego jednak nie zrobiono.
Zanim
Eljaszewicz dotarł do Pusolska, już go objęły wojska, nadbiegłe na wieść o powstaniu w Irkucku, pod
dowództwem Ryka, zagradzając powstańcom drogę do Kiachty.
XXVIII.
Popłoch w Irkucku. – Przedsięwzięte środki. –
Zawady i niepowodzenia powstańców. – Rozbicie Eljaszewicza. – Rada. – Projekt
Celińskiego. – Przybycie Szaramowicza. –Przyjęcie bitwy. – Prośba skazańców. –
Ucieczka jazdy. – Rozpacz wodza. – Bitwa i klęska – W puszczy.
Gdy
w Irkucku dowiedziano się o powstaniu Polaków za Bajkałem, zapanowała panika.
Zanim
władze zdołały wysłać wojska dla stłumienia garstki szaleńców, już niektórzy
kupcy przybyli do głównodowodzącego wojskami, gen. Szałasznikowa, z prośbą o zaaresztowanie
wszystkich Polaków, znajdujących się w Irkucku na wolnej stopie.
Świeżo
odkryty spisek nihilistów rosyjskich w gub. omskiej budził podejrzenie, iż
polski wybuch za Bajkałem w pewnym z nim związku zostaje.
Zarządzone
więc zostały energiczne środki.
Pchnięto
wnet piechotę i kozaków za Bajkał. Wezwano do pomocy Burjatów.
Jeszcze
powstańcy nie zdołali się zorjentować w sytuacji, gdy już ze wszystkich stron
osaczeni byli.
Po
zaaresztowaniu władz miejscowych i rozbrojeniu straży oddziały powstańcze
kręciły się około jeziora w punktach robót przy obwodowej drodze, werbując
towarzyszy i nakłaniając
do udziału w ruchu.
Szło
to jednak ciężko. Więźniowie uciekali od powstańców, błagając, by się co
prędzej oddalili i nie narażali się na prześladowanie i zgubę.
Celiński
zdołał z Miszychy wyprowadzić zaledwie kilkudziesięciu ludzi. Wkrótce też
spotkał się z Eljaszewiczem, wracającym z wyprawy na Pusolsk z rozbitą i
złamaną kawalerią swoją.
Na
ten widok rozpacz ogarnęła Celińskiego, a gdy jeszcze nadciągnął
Arciszewski z drobniutką
garstką znużonych i zniechęconych powstańców – Celiński upadł zupełnie na
duchu. Teraz dopiero pojął, jak wielkim błędem był ruch na północ. Przyniósł on
bowiem niepowetowaną stratę w czasie, a oddalając powstańców od granicy
chińskiej, dał możność władzom ściągnięcia sił i zagrodzenia na wszystkich
punktach drogi do ucieczki.
Zwołał
więc Radę, powołując do niej wszystkich obecnych przewódców ruchu, a więc
EIjaszewicza, Rajnera i innych.
Wobec
nadciągającego wojska a słabych sił powstańców postanowiono wrócić do Miszychy
i doczekawszy się tam przybycia Szaramowicza, rzucić się co najprędzej ku
Chinom.
Celiński
widział jedyny ratunek w jaknajprędszem przedarciu się do granicy chińskiej i
na to nalegał silnie. Stoczyć boju z wojskiem słabi i źle uzbrojeni powstańcy
nie mogli, błąkać się zaś bezcelowo znaczyłoby przedłużać agonję i dać się
otoczyć, wybić lub wyłapać żywcem.
Projekt
Celińskiego został przyjęty i garstka nieszczęśliwych szaleńców zawróciła ku
Miszysie.
Rozbiwszy
parę poczt na drodze i chwyciwszy nieco prowjantu ze składów rządowych,
powstańcy oczekiwali Szaramowicza, na którym największe pokładano nadzieje.
Przybył
wreszcie, ale zamiast silnego oddziału, na który rachowano, przyprowadził
zaledwie około stu ludzi, zmęczonych już i upadłych na duchu.
Skupione
siły powstańców wynosiły zaledwie 260 kilku ludzi.
Szaramowicz,
dowiedziawszy się o projekcie Celińskiego, odrzucił go i przemówił do
zebranych, zachęcając do przyjęcia boju z wojskiem w otwartem polu, a że miał
dar wymowy, pociągnął za sobą ogół, który, straciwszy już wiarę w powodzenie
sprawy, niezdolny był do krytyki i oporu.
Celiński
usunął się na stronę, a Szaramowicz czynił przygotowania do bitwy ze
zbliżającem się wojskiem pod dowództwem Ryka.
Skazańcy
w Miszysie, którzy nie wzięli udziału w powstaniu, błagali Szaramowicza, by się
od miejsca ich ciężkich robót oddalił, bo w razie bitwy i oni, acz niewinni,
padną ofiarą rozjuszonego żołdactwa.
Szaramowicz
usłuchał, a wysyłając dwa plutony kawalerii do poblizkiej przystani na Bajkale,
rozkazał im zabrać przybyłe w łodziach prowianty do składów rządowych i co tchu
wracać na punkt, gdzie w pewnem oddaleniu od Miszychy oddziały powstańcze
nieprzyjaciela wyczekiwać będą.
Jakoż
wkrótce po szalonej burzy błysnęły w ukazującem się słońcu bagnety Ryka,
postępującego w bojowym szyku ku zaroślom, gdzie się skrywali powstańcy.
Celiński
widział niechybną zgubę współbraci.
Zbolały,
zrozpaczony, postanowił ocalić choć tę drobną garść jazdy, wyładowując z lodzi żywność na swe konie.
Rzucił
się ku niej i ukazując pewną zagładę tamtych, jął gorąco nakłaniać jazdą do
ucieczki wraz z nim przez góry i lasy do Chin, granica których mogła być
jeszcze nieobsadzona przez wojska.
Jazda
usłuchała i zamiast biedź na pomoc Szaramowiczowi, zawróciła z Celińskim na
czele na południe, do Kułtuku.
W
stanowczej więc chwili rozłam ten, jeśli go zdradą nazwać się nie godzi, zadał
ostatni cios powstaniu.
Szaramowicz,
dowiedziawszy się o utracie jazdy, na której pomoc rachował, widząc ostateczną
klęskę, wpadł w stan zupełnego przygnębienia. Duch jego złamał się i zdrętwiał.
Tymczasem
Ryk, idący zwartą kolumną, zbliżał się, poczynając rozciągać łańcuch strzelców.
Widząc
zupełną bezwładność Szaramowicza, objął dowództwo oddziału Pankowski.
Szaramowicz
zbudził się dopiero z odrętwienia, gdy pierwsze strzały huknęły mu nad głową.
Porwał się więc z ostatnią energją rozpaczy, a oceniając szybko sytuację, słabą
swą silę i niedostatek broni palnej, wykrzyknąwszy narodowe hasła, poprowadził
swoich na bagnety.
Miał
nadzieję złamać linję tyralierów rosyjskich, spłoszyć nagłym napadem i przedrzeć się
przez łańcuch wojska. Ale najrozpaczliwsze wysiłki powstańców, którzy pod
gradem kul kilkakrotnie przypuszczali atak, nieodwróciły przewidywanej klęski.
Nieszczęśliwi
ulegli przeważającej sile. Porażka była zupełną.
Na
szczęście ciemna puszcza, w pobliżu pola walki leżąca, przyjęła, jak przedtem
przyjmowały lasy krajowe, nieszczęśliwych rozbitków w swe przepaściste ramiona.
Tylko
z lasów krajowych wiodła wszędzie droga ku swoim...
Ta
zaś dziewicza syberyjska puszcza o nieprzeniknionych głębiach i nieznanych
granicach, poza któremi leżały stepy tajemnicze i czyhali okrutni Burjaci, –
czyniła wrażenie mogiły, z której już żywcem wyjść trudno...
Wpadł
w nią Szaramowicz z garstką swego oddziału, błądząc dni kilka w gąszczach
leśnych i lękając się wychylić ku brzegom. Ludzie żywili się jagodami i korą
drzewną. Trawieni jednak gorączką głodu i rozpaczą, zaczęli wreszcie, nie
dbając o życie, wysuwać się naprzód. Napotykali wszędzie nieznaną krainę i
niezmierzone okiem – stepy.
Zawrócili
więc do miejsca bitwy.
W
nizinie leżały jeszcze niepogrzebane trupy towarzyszy... Żywi zaczęli
zazdrościć umarłym.
XXIX.
Spotkanie kozaków. – Podział na dziesiątki. – Do
granicy. – Obława. – Burjaci. – Wzięcie Celińskiego do niewoli. – Wyłapanie
oddziału Szaramowicza. – Ofiary Burjatów. – Los skazańców za Bajkałem. – W
Murynie. – Droga do Irkucka. – Z za kraty. – Sąd i wyrok –Konfirmata. –
Rozstrzelanie.
Gdy
Celiński ze swą jazdą dosięgał Kułtuku, napotkał kozaków, wysłanych z Irkucka,
którzy już mu zagradzali drogę. Cofnął się więc w głąb lasu, gdzie kozactwo,
lękając się również kul polskich, nie atakowało go wcale.
Tani,
wedle zwyczaju praktykowanego w partyzantce krajowej, podzieli! oddział swój na
dziesiątki i puszczając je samopas, sam się skierował ku granicy chińskiej. Nie
wiedział nieszczęsny o tern, iż granica ta już obsadzoną była Burjatami, którzy
z drapieżnością sępów czyhali na ukazanie się powstańców.
Władze
po rozbiciu Szaramowicza postanowiły ująć wszystkich zbiegłych, jak nazywano
powstańców, i w tym celu, oprócz kozaków, powołano do obławy całe hordy
Burjatów.
Dopomagali
też władzom i ci kryminaliści, którzy w ruchu polskim pewien udział wzięli.
Postrzegłszy smutny koniec powstania, rzucili się z zajadłością na swych byłych
współtowarzyszy.
Celiński
nad rzeką Iczotuj wpadł w ręce kozaków. Bronił się zawzięcie do ostatka, lecz
ranny w głowę, wzięty został do niewoli. Dziesiątek jego został wybity. Inne
wyłapane przez Burjatów.
Obława
na Szaramowicza i garstkę jego ludzi trwała nieco dłużej. Nieszczęśliwi
ukrywali się parę tygodni w tajgach, wreszcie zgłodniali, bezsilni, raczej do
cieniów, niż ludzi podobni, wypełzali z puszczy i wnet chwytani byli przez
Burjatów, pastwiących się z dziką rozkoszą nad nieszczęsnymi.
Żadne
źródła dziejowe nie podadzą już nigdy liczby ofiar, zamordowanych w okrutny
sposób przez Burjatów.
Zliczył
je chyba... Bóg.
Ówczesne
raporty urzędowe wspomniały zaledwie o kilkunastu powstańcach, zaginionych bez
wieści.
Śmiem
twierdzić jednak, iż liczba ofiar Burjatów znacznie większą była.
Wyłapanych
żywcem „zbiegów” zakuto w kajdany i forsownym marszem odesłano do Irkucka.
Krwawa epopeja Zabajkalska rozgrywała się w ciągu paru tygodni.
Samo
zaś powstanie trwało zaledwie dni kilka. Był to obłęd, szaleństwo, zboczenie
umysłowe, zrodzone może na tle neurastenii, rozwiniętej w najwyższym stopniu
wskutek walki krajowej, śledztwa, więzienia i męczeńskiej do katorgi – drogi.
Był
to krok rozpaczy, pragnący za jakąbądź cenę ze srogich się więzów uwolnić.
Krytyka
rozumowa musi bezwarunkowo wybuch ten potępić, jako niedarowany błąd, mogący
niepowetowane przynieść straty, – ale serca współbraci odnaleźć w nim mogą
pewne okoliczności łagodzące.
Ruch
ten wpłynął fatalnie na los pozostałych skazańców za Bajkałem, którzy, acz nie
wzięli udziału w powstaniu i nawet pod opiekę władz się oddawali, niemniej
jednak prześladowani byli i surowszej odtąd regule ulegać musieli.
Część
ich, podejrzaną w oczach władz, popędzono nawet do Irkucka na śledztwo. W Murynie zaś pijane
kozactwo, rzuciwszy się na niewinnych, kilkunastu zabiło, innych pokaleczyło, a
wszystkich zrabowało, odbierając nietylko pieniądze, zegarki i pierścionki, ale
nawet książki, zbiory naukowe i pamiątki rodzinne.
Mówiłem
już, iż wyłapanych powstańców pognano dc Irkucka.
Była
to dla więźniów ciężka ciernista droga...
Broczący
krwią, upadający pod ciężarem kajdan i razów, zadawanych przez kozactwo, bladzi
i wynędzniali, narażeni byli na urąganie i zniewagi pospólstwa, które wszędzie,
wyjąc nienawistnie, obrzucało ich błotem, śliną i kamieniami.
Nawet
w Irkucku, gdzie wszystko zawrzało na wieść o przyprowadzeniu jeńców z za
Bajkału, jeszcze z tłumu ulicznego doleciały do nich okrzyki złości i niechęci.
Męczennicy
odetchnęli wreszcie swobodniej za więzienną kratą.
Razem
z powstańcami przypędzono do Irkucka część spokojnych skazańców z za Bajkału,
tak, iż ogólna liczba przybyłych więźniów wynosiła kilkuset.
Chociaż
Polacy w Irkucku, tak jak i wszyscy wygnańcy polscy w Syberji, lekkomyślny czyn
Celińskiego i Szaramowicza surowo potępiali, niemniej jednak na widok tego
ogromu niedoli drgnęły serca wszystkich bezmiernem współczuciem...
Zbliżyć
się jednak do więźniów było niepodobna.
Osaczała
ich straż ścisła, a każdy krok zesłańców, przebywających w Irkucku, był równie
pilnie śledzony przez policję.
Powoli
jednak znalazły się drogi ułatwiające porozumienie z więźniami i dające możność
ulżenia nieszczęśliwym w ich ciężkiej doli.
Dzięki
temu grób nie pochłonął wszystkich tajemnic i szczegółów powstania za Bajkałem.
Spieczone wargi przewódców ruchu zdołały je, acz w drobnej części,
wyszeptać i przekazać
potomności.
Dochodzenie
śledcze ciągnęło się około dwóch miesięcy.
W
końcu nastąpiły rozprawy sądowe.
Nietylko
Polacy przejęci byli tą sprawą, lecz i cała rosyjska inteligiencja w Irkucku
żywo się nią interesowała.
Gdy
więc gmach sądowy, stosownie do świeżej reformy w sądownictwie, otworzył się
dla publiczności, wnet został przepełniony po brzegi.
Na
ulicy oblegały go tłumy w wyczekiwaniu wyroku.
Był
on zgóry przewidziany.
Agitatorowie
i przewódcy ruchu, a więc Celiński, Szaramowicz, Arciszewski, Eljaszewicz,
Pankowski, Rejner, Wroński i Kotkowski – zostali skazani na śmierć przez
rozstrzelanie.
Drudzy,
w liczbie których był Myszkowski, na całe życie robót ciężkich oraz na pewną
ilość knutów.
Inni
wreszcie na powiększenie lat katorgi i zakucie w kajdany, ściślejszy nadzór lub
zupełne uwolnienie od zarzutów.
Wyrok
ten zrobił w Irkucku wstrząsające wrażenie. Ogół uznał go zbyt surowym i okrutnym. Opinja publiczna
wywarła wpływ i na sądowników, budząc w nich pewien niepokój. Wysłano wyrok na
konfirmację do Petersburga, gdzie bawił generał-gubernator Wschodniej Syberji,
Dondukow-Korsakow, i gdzie właśnie odbywały się uroczystości weselne z racji
zaślubin następcy tronu.
Sądzono
na ogół, iż chwlia ta będzie pomyślną dla skazańców i – ułaskawienie
przyniesie.
Omylono
się! – Wyrok z małemi zmianami został potwierdzony. Darowywał on jedynie życie
dla pięciu zasądzonych na śmierć i znosił knuty, przeznaczone dla innych.
Jeszcze
mieszkańcy Irkucka nie ochłonęli z doznanego zawodem wrażenia, gdy już
przystąpiono do wykonania wyroku.
Dzień
był mglisty i ponury. Po przyaresztowaniu wszystkich znajdujących się w Irkucku Polaków w ich
własnem mieszkaniu, wywieziono na plac kaźni trzech nieszczęśliwych apostołów
idei wolności: Celińskiego, Szaramowicza i Eljaszewicza.
Ksiądz
Szwernicki błogosławił skazańców, którzy, rzuciwszy się sobie w objęcia,
stanęli u słupów z okrzykiem: Niech żyje Polska!
Kule
świsnęły w powietrzu i trzech męczenników osunęło się na ziemię...
Taki
był koniec powstania za Bajkałem!
XXX.
Powrót więźniów. – W łańcuchach za Bajkał. – Ciężki
nadzór. – Ból i cierpienia. – Brak pieniędzy. – Konfiskaty. – Wymówki
współtowarzyszy. – Pogłoski o ucieczce. – Praca prof. Dybowskiego. – Powrót do
Kamionki. – Sianokosy.
Po
dokonanej egzekucji, gdy nieszczęśliwi bohaterowie Zabajkalscy życiem za swe
szaleństwo zapłacili, resztę więźniów w łańcuchach znów odpędzono za Bajkał.
Bladzi, wynędzniali, niewyleczeni jeszcze z ran, dzwoniąc żelazem, szli za
życia do piekła na męki i
cierpienia.
Kto
widział ten długi sznur szarych zgnębionych postaci, tych ludzi bez jutra i
nadziei, na których twarzach cała historja martyrologii była wyrytą – temu ten
smutny obraz na zawsze pozostawał w pamięci.
Gdy
wrócili do swych taczek, robota, której warunki zostały obostrzone, okazała się
znacznie cięższą, a obchodzenie się z więźniami tak surowe i tak często
poniżające godność ludzką, iż wielu podobno nie wytrzymało tych katuszy
moralnych i fizycznych, wpadając
w obłęd lub suchoty.
Przed
powstaniem większość więźniów posiadała przy sobie pewien zapasik grosza, za
którego pomocą ułatwiało się życie i pewne ulgi robiło w pracy. Każdy też z
więźniów wyczekiwał zasiłku pieniężnego z domu. Teraz jednak, gdy po walce i
jej następstwach utracili wszystko, co mieli, gdy wszelkie przytem przesyłki z
kraju ulegały konfiskacie, skazańcy znaleźli się w strasznie smutnem położeniu
bez wyjścia i bez ratunku.
Pod
względem konfiskat działy się zrazu, jak opowiadano, wielkie nadużycia.
Nie
dochodziły do więźniów, nietylko pieniądze, lecz nawet przesyłki z
ubraniem, z bielizną lub
książkami.
Kursowała
pogłoska, iż pieniądze, nadsyłane skazańcom z kraju, konfiskują się na pokrycie
kosztów powstania za Bajkałem. Prawdopodobniej jednak pieniądze te utonęły nie
w kasie rządowej, lecz w kieszeniach tych, co z nieszczęścia drugich pod
płaszczykiem lojalności skorzystać chcieli. W lat kilka potem słyszałem, iż
sumy wysłane z kraju,
a niedoszłe do rąk skazańców w Syberji wynosiły paręset tysięcy rubli.
Nie
otrzymując przez czas dłuższy ani listów, ani przesyłek z domu, więźniowie za
Bajkałem poczuli się opuszczeni i zapomniani przez swoich, co zdwajało ich
cierpienia.
Dopiero
w lat parę, gdy pewne ulgi im dano, wyszły na jaw i konfiskaty i wszelkie
malwersacje.
Za
Bajkałem więc panowała straszna nędza, bo i los tych skazańców, którzy udziału
w powstaniu nie brali, znacznie się również pogorszył. Prześladowani byli
również za winy niepopełnione, za grzechy cudze.
Zrywała
się więc w ich sercach burza żalu do współbraci, którzy gubiąc siebie i im tak
ciężką zgotowali dolę. Wyrzekania współtowarzyszy zadawały niewątpliwie
uczestnikom powstania sroższy ból od ciosów pochodzących z ręki obcej.
Smagani
tak ze wszystkich stron, nieszczęśliwi zazdrościli tym, którzy w utarczkach za
Bajkałem legli trupem na polu walki.
Ale
oprócz zabitych była kategoria innych męczenników, którzy albo się dostali w ręce Burjatów, albo z głodu
pomarli w tajgach.
Śledztwo
wykazało znaczną liczbę powstańców, zaginionych bez wieści.
Podobno
trzech z partji Celińskiego zdołało przedrzeć się przez granicę i dostać do
Buchary, lecz o dalszych ich losach już mię nigdy żadna wieść nie doszła.
Powiadano
podówczas w Syberji, iż powstanie za Bajkałem powiększyło represyjne środki w
kraju naszym. Sądzę jednak, iż droga rosyjskiej polityki była już zgóry
wytkniętą i wybuch za
Bajkałem nie mógł nań wywrzeć poważniejszego wpływu.
Porwany
smutnem wspomnieniem rozegranego na Syberji dramatu, odbiegłem daleko od toku
mego opowiadania.
Chciałem
tern jednak uczcić pamięć krwi polskiej, która, zlawszy wszystkie niemal pola
Europy, skropiwszy niwy Egiptu i stepy Ameryki, zrosiła wreszcie i syberyjskie
tajgi w Północnej Azji.
Przenosząc
się znów z nad Bajkału do Kamionki, wspomnieć jeszcze muszę o profesorze
Dybowskim, który w 1865 r. przebywał w Siwakowej, gdzie gromadził tak cenne dla
nauki etnograficznej zbiory, potem zaś wysyłany był przez rząd, który ocenił
głęboką wiedzę polskiego wygnańca, do zbadania jeziora Bajkalskiego. Położył
tam wiele pracy i zdobył sobie wiekopomną sławę.
Z
prof. Dybowskim spotkałem się w Irkucku.
Prosił
mnie o dostarczenie mu z gubernatorskiego ogrodu w Irkucku gawrona oraz
czarnego wróbla, różniących się podobno od znanych pospolicie gatunków pewnemi
charakterystycznemi cechami, czego ja, laik, w tym względzie dopatrzeć nie
umiałem.
Dostarczyłem
mu więc pożądanych okazów; choć z dostaniem gawrona miałem dużo kłopotu, bo w
ogrodzie gubernatorskim, gdzie się owe ptaki specjalnie gnieździły, ani ich
łapać, ani zabijać nie dozwalano.
Wróciwszy
do Kamionki, znów się oddałem pracy w garbarni, rozwożąc przeważnie skóry po
ułusach burjackich.
Czas
biegł i wrażenia walki za Bajkałem stygły powoli i zacierały się w pamięci.
Już
nowe lato nadeszło i sianokosy były w pełnym biegu.
Zapach
siana wzbudzał we mnie wspomnienie domu rodzinnego i prac gospodarskich. Zdjęła
mię szalona ochota wybiedz z kosą na łąkę i przypomnieć dawne, dobre czasy!
Zwierzyłem
się z tern towarzyszom i wnet sformował się cały legjon młodzieży, pragnącej
zażyć wiejskiej sielanki. Dowiedziawszy się, iż kupiec Prelin, dla którego
zachowaliśmy wdzięczność za udzielony nam kredyt na skóry, wynajmuje robotników
do koszenia swych obszernych łąk, postanowiliśmy dopomódz mu w zbiorze
siana i w
gromadzie, znalazłszy jeszcze wielu innych ochotników, wypożyczywszy kosy,
udaliśmy się na sianożęcie.
Było
z nami kilku tak zwanych „przestępców państwowych”[3], a między
innymi i Witosznikow,
przyjaciel Iskandera i Herzena, bardzo światły i miły człowiek. Przebywał czas
dłuższy w Londynie i miał zawsze interesującą opowieść na ustach. A choć kosić
nie umiał, szedł z nami dla towarzystwa, wyglądając oryginalnie w ubraniu i
butach angielskich, a z kosą na plecach.
Upojeni
świeżością poranną i miłym zapachem siana, stanęliśmy w szeregu robotników i do
południa zawzięcie, nie ustępując innym kosiarzom, cięliśmy bujne trawy. W południe rozległ się wśród robotników
wesoły okrzyk:
—
Prelin jedzie!
Jakoż
wnet ukazały się białe konie i zjawił się pan kupiec z żoną, przywożąc ogromną
moc wiktuałów na przekąskę dla robotników.
Spostrzegłszy
nas, stanął zdumiony, a poznawszy, wybuchnął wesołym śmiechem i zaprosił na śniadanie:
Raczył nas bardzo uprzejmie i chciał, żebyśmy rzucili kosy; aleśmy się uparli i
dotrwali w robocie do wieczora, acz ręce nam pomdlały zupełnie. Wieczorem
Prelin urządził nam kompletną majówkę. W żartach, gwarze i śmiechu zakończył
się ten dzień przyjemny i wesoły, przypominający nasze sianokosy domowe. Ubożsi
towarzysze skorzystali zeń również, bo Prelin wszystkim wypłacił za robotę i
odtąd nieraz u niego zarobek znajdowali.
XXXI.
Wezwanie Łagowskiego. – Łódź syberyjska. – Fabryki
w Tiulmeniu. – Sprzedaż garbarni. –
Opuszczenie Kamionki. – Wyjazd z Holcendorfem. – Kolonja polska w
Tiulmeniu. – Zarząd garbarnią. – Geneza osady. – Biełogołow. – Zabawy letnie. –
Trucizna syberyjska.
Po
wesołej nocy, spędzonej wśród pokosów nad Angarą, wróciliśmy zrana do zwykłych
zajęć.
Mijały
dnie, tygodnie i miesiące... Im bardziej jednak życie wlokło się monotonnie,
tem większa tęsknota za krajem i za swoimi gryzła mózg i serce. Zacząłem się
wreszcie dusić w tej atmosferze i jak ptak w klatce rwać się do wylotu na
szeroką przestrzeń.
Wreszcie
dnia pewnego otrzymałem wezwanie od doktora Łagowskiego, który po uwolnieniu z
Usola, zamieszkiwał w Irkucku.
Udałem
się tam natychmiast.
Tiulmeń
był wielką osadą przemysłową, pełną różnorodnych fabryk, należących do kupców
irkuckich, Biełogołowa i Ostanina. Mała Łódź syberyjska! Posiadała własną
gminę, cerkiew, szpital, sklepy różnorodne i policję. Liczne zabudowania
fabryczne i robotnicze nadawały jej cechy miasteczka. Wśród drewnianych
przeważnie budynków świeciła imponująco piętrowa kamienica, otoczona pięknym,
obszernym ogrodem, należąca do kupca Biełogołowa, który tu zwykle z rodziną na
wakacje przybywał.
Opodal
wznosiły się liczne zakłady przemysłowe o buchających dymem kominach.
Była
tu gorzelnia, huta szklana, fabryka sukna, warsztaty tkackie, farbiarnia,
fabryka świec, mydła, skór i t. d.
Wszystko
to pod względem technicznym było dość prymitywnie urządzone, i dopiero wygnańcy
– Polacy, których skwapliwie kupcy garnęli do siebie i którzy tu zajmowali
wszystkie wyższe posady, – pewne ulepszenia wprowadzać zaczynali.
W
fabrykach tych pracowało kilka tysięcy robotników. Motory parowe i inne machiny
nie były jeszcze w użyciu. Większość robót wykonywało się za pomocą siły
ludzkiej. Siły tej nie brakło, lecz pomimo tego produkcja wszystkich fabryk
była słabą, a dotychczasowe wyroby dalekie od doskonałości.
Najsłabiej
stała fabryka skór.
Kupcy,
acz nie posiadali wykształcenia, ale liczyć dobrze umieli, zapragnęli ją
podnieść i zreformować, urządzając na wzór europejski. W tym celu, słysząc o
naszej garbarni w Kamionce, postanowili ściągnąć do siebie Holcendorfa i jego
pomocników.
Doktór
Łagowski wezwał mnie do pertraktacji. Biełogołow ofiarowując mnie i Holcendorfowi roczną
stałą pensję, gotów był kupić naszą garbarnię w Kamionce, płacąc tyle, ile
zażądamy.
Nie
mogąc tej kwestji rozstrzygnąć bez Holcendorfa, wróciłem do Kamionki, gdzie
interes załatwił się nadspodziewanie prędko. Holcendorf, któremu tu również
było za ciasno, pragnąc swą umiejętność rozwinąć na szerszem polu, zgodził się
na wszystko chętnie. Garbarnia znalazła nabywcę w osobie wspólnika naszego,
Pruniewicza, który po dokonanej likwidacji przedsiębiorstwa zobowiązał się
wypłacić nam należność, wedle szacunku, ratami.
Spólnikami
jego zostali nadal Chrapowicki i Wojciechowski, my zaś z Holcendorfem,
pożegnawszy serdecznie towarzyszy życia w Kamionce, opuściliśmy ją na zawsze,
udając się do Tiulmenia.
Tam
znaleźliśmy wielu rodaków i znajomych.
Hutą
szklaną kierował Burakowski, przędzalnią zaś Zamościcki. Gorzelnią zawiadywał
Rajewski, stary dekabrysta.
W
warsztatach tkackich rządził Kognowicki, w dystylarni – Emil Dybowski, w garbarni – Holcendorf wraz ze
mną. Oprócz tego było wielu Polaków, których już nazwisk nie pamiętam, w
kantorze i w innych fabrykach.
Głównym
zaś rządcą wszystkich zakładów przemysłowych był miejscowy chłop prosty,
Strekołowski.
Geneza
tych fabryk była następująca:
Przed
laty rząd, chcąc stworzyć przemysł w Syberji i dać zajęcie skazańcom do
ciężkich robót, kazał budować w tem miejscu różne zakłady przemysłowe i
puszczać je w ruch
kolejno, używając skazańców do robót. Myśl była świetną, ale jej wykonanie
słabe i nieudolne. Pod
dozorem różnych urzędników fabryki owe nietylko nie przynosiły korzyści
rządowi, ale go narażały na coraz większy deficyt wskutek złej produkcji towaru
i różnych nadużyć administracji, tak, iż w końcu, wobec strat oczywistych, rząd
postanowił je sprzedać.
Nabywcą
był kupiec irkucki, Ostanin, który wydawszy córkę za Biełogołowa, oddał mu
Tiulmeńską osadę fabryczną. Zaraz też wszystkie zakłady ożyły i dochód
przynosić zaczęły, rozwijając i udoskonalając produkcję. Biełogołow był
milionerem, posiadał kopalnie złota, nie szczędził więc nakładów, a szczęście
mu dopisywało. Skorzystał nawet z wygnańców naszych, z
ich wyższej cywilizacji i wiedzy technicznej.
Był
to w gruncie człowiek bardzo dobry, z pewnem wychowaniem i europejską ogładą.
Jak
kiedyś w Tiulmeniu, tak obecnie gubernator Despota-Zenowicz w gub. tobolskiej
zakładał różne przemysłowe warsztaty dla wygnańców, dla „posieleńców” zwłaszcza
niemających zajęcia i środków do życia.
Dzięki
Zenowiczowi, wygnańcy w gub. tobolskiej nie marli z głodu i czuli się lepiej,
niż gdzieindziej.
Holcendorf,
objąwszy w zarząd garbarnię w Tiulmeniu, nadał jej wkrótce kulturalne cechy.
Gdy
Biełogołow z żoną przyjechał na wakacje, nie poznał swej byłej fabryki ani jej
produkcji, tak obecny wyrób znów różnił się od dawnego. Był więc bardzo rad z
tego i często powtarzał żartobliwie, iż żałuje, że mu Bóg pierwej tak miłych
Polaków nie zesłał.
Wzywał
nas ciągle do towarzystwa i zabawy, a że potrzebował dużo ruchu, więc mu
urządziliśmy polskie polowania na sarny z naganką. Sprowadzałem wówczas
Leonarda Baczyzmalskiego, który niedaleko, wraz z Komorowskim i Wańkowiczem
trzymał młyn w dzierżawie.
Organizowaliśmy
również, dzięki olbrzymiemu niewodowi Biełogołowa, świetne rybołówstwo,
używając do połowu pewnej części robotników z fabryk, z czego ci byli bardzo
zadowoleni.
Pani
Biełogołowa, młoda, ładna a wesoła kobietka, przyjeżdżała nad rzekę z obiadem,
przywożąc z sobą całą niemal piwnicę i odpowiednie zakąski, co podniecało
humory i ogólną wesołość.
Muszę
tu zanotować, iż Syberja niestety pić naszą młodzież nauczyła. – W kraju, gdzie
warunki klimatyczne zmuszały nieraz do rozegrzania się alkoholem i gdzie, wedle
zwyczaju, żadna uroczystość, zabawa lub przyjęcie, żaden interes nie mógł się
obejść bez „wypiwki”, uniknąć tej trucizny było trudno.
Ci
nawet, co nigdy w domu ust w kieliszku nie zmaczali, dziś już zaczynali ciągnąć
nietylko europejskie trunki, nieodzowne na stole bogaczy, lecz i syberyjską
nieoczyszczoną siwuchę, używaną przy każdej okoliczności życia.
Wielu
wygnańców wpadło powoli w nałóg, aż wreszcie zmarniało zupełnie.
Była
to jedna ze smutnych kart wygnania. Alkohol zabijał i ciało i ducha i
nieraz z Sybiraczkami
do ołtarza prowadził.
XXXII.
Sąsiedztwo Usola. – Wpływ Polaków na rozwój fabryk.
– Zabójstwo Pruniewicza. – Upadek garbarni w Kamionce. – Jeszcze o Burjatach. –
Napływ rodaczek z Litwy. – Śluby. – Nieudany chór.
Tiulmeń
leżał o kilka wiorst od Usola. Komunikacja więc z tamecznymi wygnańcami była
ciągła; wpadali do mnie do Tilmy ukradkiem.
Odwiedzał
więc mnie mój brat, ks. Stulgiński i inni. Ja też w chwilach wolnych wpadałem
często do Usola, porywając ks. Stulgińskiego, zawołanego myśliwego, na
polowanie.
Garbarnia
Tiulmeńska, w której byłem buchalterem, poszła pod kierunkiem Holcendorfa
doskonale. Gdy w rok niespełna była w Irkucku wystawa przemysłowej produkcji
Syberji, Biełogołow dostał złoty medal za skóry, co go ucieszyło niezmiernie.
Dochód przytem rósł, a handel skórami, które przeważnie szły do Chin, rozwijał
się na szeroką skalę. Chińczycy ubiegali się zwłaszcza o skóry kolorowe,
nacinane, i płacili dobrze.
Niemniej
i inne fabryki, zostające pod zarządem Polaków, zaczynały prosperować, udoskonalając
swe wyroby. Sukno i szkło tiulmeńskie zwróciło na wystawie uwagę i otrzymało nagrodę.
Biełogołow
zacierał ręce z radości i wyrażał wdzięczność Polakom, wołając:
—
Kraj wasz musi być bogaty, mając takich ludzi.
Mógł
nim być istotnie – myślałem, słuchając podobnych wykrzykników, ale, niestety, w
domu pracować nie umieliśmy.
Pewnego
dnia nadbiegła z Kamionki wiadomość o zamordowaniu Pruniewicza, byłego naszego
wspólnika, a obecnie właściciela odkupionej od nas garbarni. Byliśmy tem z Holcendorfem wstrząśnięci do
głębi.
Wyruszyłem
natychmiast do Kamionki, gdzie zwłoki ofiary były już pogrzebane, a cała ruchomość opięczętowana
przez władze.
Skóry,
zamoczone w wapnie, przepaliły się i żadnej już wartości nie przedstawiały.
Zdawało się, iż przepadnie cała nasza należność, której Pruniewicz dotąd nie
wypłacił.
Najsmutniejszem
zaś i najsromotniejszem było to, iż zabił go nie żaden zbój miejscowy, ale
towarzysz wygnania i wspólnik przedsiębiorstwa – Wojciechowski.
Pierwszy
to był wypadek na Syberji.
Zamordował
go siekierą w celu grabieży, a nie mogąc zedrzeć pierścionka z palca ofiary,
odrąbał mu go. Pierścień ten go zdradził. Była to bowiem ślubna obrączka
Pruniewicza z polskim napisem, którą Wojciechowski podarował kochance.
Zabójca
długo się do popełnionej zbrodni nie przyznawał, aż wreszcie pod nahajami
opowiedział wszystko, – poszedł do katorgi.
Pochodził
z pod Borysowa, z niższych warstw społecznych. Przyplątał się przypadkowo do
jakiegoś oddziału powstańców i wzięty z kilku innymi do niewoli, wraz z nimi na wygnanie skazany
został.
Lękaliśmy
się, by ten fakt sromotny nie wpłynął ujemnie na opinję, jakąśmy się na Syberji
cieszyli. Obawy te jednak były płonne.
Przebywający
w Kamionce Polacy, Skarżyński i Obuchowicz, zrealizowali następnie domek nasz
oraz całą ruchomość, zwrócili nam należność, a pozostałe pieniądze wraz z obrączką, jako smutną
spuściznę, odesłali żonie Pruniewicza.
Taki
był koniec naszej garbarni w Kamionce.
Z
Tiulmenia robiłem częste wycieczki do ułusów Burłackich w interesach
fabrycznych, dla zakupów kory wierzbowej. Poznawałem więc coraz lepiej
zwyczaje i obyczaje
tego plemienia, acz pamięć gwałtów dokonanych nad Bajkałem, oraz brud i swąd
jurt wstrętem i odrazą mię przejmowały zawsze.
Widziałem
nieraz Burjatów, pożerających mięso padłych zwierząt lub upijających się w
braku napojów wyskokowych, które namiętnie lubią, pieniącym się a zdaleka
cuchnącym kwasem, fabrykowanym z mleka, podobnym do kumysu mocno
przefermentowanego. Byłem nieraz częstowany, alem odrażającego tego trunku
przełknąć nie mógł.
Przyznać
jednak muszę, iż w interesach handlowych, które z nimi przez lat parę
prowadziłem, byli nader słowni i akuratni, święcie wypełniając każde
zobowiązanie. Nigdy mię nie oszukali na kopiejkę, acz nieraz po kilkaset rubli
na zadatki rozdawałem.
W
czasie mego pobytu w Tiulmeniu zaczęły na Syberję przybywać z Litwy rodaczki
nasze, żony do mężów oraz wierne narzeczone do swych przyszłych oblubieńców.
Raz po raz dochodziła wieść o kojarzących się tym sposobem w różnych punktach
Syberji parach.
Pamiętam
dnia pewnego, gdym był w Usolu, dowiedziałem się, iż i Aleksander Oskierko
oczekuje przybycia swej narzeczonej, p. Grabowskiej, z którą tu miał się
połączyć węzłem małżeńskim. Cała kolonja polska w Usolu była tem przejęta,
ciesząc się szczęściem towarzysza.
Poczułem
wówczas, jak wąż bólu i zazdrości owinął mi serce.
Zazdrościłem
tym ludziom, do których, jak anielskie duchy, spływały z kraju ukochane istoty
i mierzyłem tę miłość głęboką, która je, jak gwiazda przewodnia, przez dalekie,
nieznane przestrzenie prowadziła.
I
ja miałem taką ukochaną nad wszystko!..
Ale
mój anioł biały nie rozwijał skrzydeł do lotu!..
Stałem
pogrążony w myślach, gdy mię nagle zbudził głos Oskierki. Prosił o spotkanie
jego narzeczonej, gdyż mu Turow, przedstawiciel władzy w Usolu, zabrania
dalszego wyjazdu.
Opanowałem
wnet wzruszenie, obiecując Oskierce przywieźć narzeczoną i zdrową i całą.
Jakoż
niedługo wyruszyłem w drogę.
Z
głębokiem poszanowaniem patrzałem na tę młodą i dzielną, co się odważyła
zimą w tak daleką i
niebezpieczną puścić drogę.
Jakże
go ona kochać musiała!..
[1] Właściwe jego nazwisko było: Kwiatkowski.
[2] Wśród licznych tego rodzaju ofiar
było dwóch uczniów, trzynastoletnich braci-bliźniaków Łętowskich z Siedlec.
Wygnane na Sybir dzieciaki bez grosza i sił do pracy straszną przebyli nędzę,
ale wyrośli wśród obcych na ludzi, nie utraciwszy ani wiary, ani mowy i uczuć
narodowych.
[3] Było trzy rodzaje przestępców na
Syberji: 1) Polacy czyli polityczni. 2) Zwykli zbrodniarze czyli
kryminaliści i 3) Przestępcy
państwowi, czyli nihiliści.
W
Czeremchowie spotkał nas Turow z wielką galanterią, eskortując nas dla
bezpieczeństwa aż do Usola. I ten Rosjanin patrzył z uwielbieniem na odważną
Polkę, która tysiące wiorst ku narzeczonemu dążyła.
Jakie
tam było powitanie w Usolu!
Wszyscy
skazańcy, przybrani świątecznie, wzruszeni głęboko, składali niejako hołd
przybyłej rodaczce.
Panna
Grabowska zamieszkała u państwa Antoniowstwa Jeleńskich, a wkrótce w kaplicy usolskiej odbył się
ślub młodej pary.
Było
tu bowiem kilku księży wygnańców, których następnie przetranzlokowano do Tunki
nad Bajkał.
Nie
pierwsze i nie ostatnie to serce po długiej, beznadziejnej rozłące zabiło teraz
ogromem szczęścia. Doktór Piekarski doczekał się również przybycia swej narzeczonej,
Iwaszkiewiczówny, z którą się w Irkucku połączył węzłem małżeńskim. Do Czyżyka
aż nad Lenę przyjechała Gedrojciówna z Wilejki.
Przybyła
też z Wilna utalentowana muzyczka, Zawadzka, która wyszła za Mackiewicza, i
Wojewódzka z Mińska, która, jeśli się nie mylę, poślubiła Pawłowskiego, i wiele, wiele innych.
Ponieważ
Mackiewicz był przez wszystkich nader lubiany, więc na ślub jego wygnańcy w
Irkucku zorganizowali chór do odśpiewania Veni Creator, do którego i ja
zawezwany byłem. Brała też w nim udział i Czekotowska i wiele innych pań.
Wszystko
było gotowe, gdy kawalerski wieczorek, który nam wydał Mackiewicz, zepsuł
wszystko.
Zaspaliśmy,
a później w pośpiechu nut zapomniałem. Wyszła więc kocia muzyka.
Ale
humory były dobre, a państwo młodzi szczęśliwi i zadowoleni.
XXXIII.
Napływ Polaków do Irkucka. – Powodzenie lekarzy. –
Pawłowski. – Wpływ wygnańców na kulturę. – Wypadek w teatrze. – W Irkucku. –
Czekotowscy. – Piekarscy. – „Górki”. – Pomoc swoim. – Propozycja Szalewicza. –
Towarzystwo Leńskie. – Grom.
Ponieważ
wygnańcy nasi, jak z Usola, tak i z innych punktów, uwalniani już byli
stopniowo od ciężkich robót, skróconych wskutek manifestu, z prawem osiedlenia
się we wschodniej Syberji, przeto w ostatnich czasach napłynęło do Irkucka moc
Polaków. Większość bowiem wolała zamieszkać w mieście, niż na wsi, zwłaszcza
ci, którzy fachowo wykształceni byli.
Największe
powodzenie mieli na ogół lekarze. Medycyna w Syberji słabo była reprezentowaną.
Właściwie zaś mówiąc, mieszkańcy pomocy lekarskiej nie znali i nie mieli jej
wcale. Gdy więc pojawili się nasi doktorowie i niejednego chorego podnieśli z
łoża boleści, sława ich i wiara w medycynę rosnąć zaczęły szeroko. Ówczesny
generał – gubernator Wschodniej Syberji, Sinielników, zasłyszawszy o cudownych,
jak wieść niosła, kuracjach wygnańca w Usolu, d-ra Jana Świdy, wezwał go do
swej rodziny, a gdy tam kogoś chorego uzdrowił, jut go nie puścił do Usola, a
otoczywszy swą protekcją, zatrzymał w Irkucku, gdzie cieszył
się zasłużoną sławą i powodzeniem wielkiem. Działo się również pomyślnie
wszystkim innym specjalistom. Wygnańcy polscy, jak pionerzy amerykańscy,
torowali wszędzie dla kultury drogę.
Cieszył
się też materjalnem powodzeniem Ignacy Ejchmiller, artysta-rzeźbiarz, który po
przybyciu do Irkucka zarzucony został zamówieniami rzeźb i złoceń do carskich
drzwi w cerkwiach. A że
rzeźbił na drzewie artystycznie, więc sława jego rosła, pozwalając mu żyć
dostatnio i wygodnie. Założył też wkrótce swoją pracownię rzeźbiarską, a oddany
pracy, wyczekiwał spokojnie dnia powrotu do rodzinnego kraju.
Zdarzyło
się jednak w owym czasie, iż jen. - gubernator Sinielnikow, wyłudziwszy od
przemysłowców kopalnianych znaczną sumę na budowę stałego teatru w Irkucku,
przystąpił do tej roboty z wielką gorliwością, ale przy wykończeniu
ornamentacji wewnętrznej – utknął, nie znajdując odpowiednich sił miejscowych.
Dowiedziawszy
się jednak o Ejchmillerze, wezwał go zaraz dla ozdobienia lóż rzeźbą złoconą.
Nie
posiadając zmysłu artystycznego, Sinielnikow z natury despotyczny,
nierówny i nerwowy, wciąż
zmieniał formy wykończonych już robót, co wielce drażniło Ejchmillera, jako
artystę i jako człowieka. Praca w teatrze się przeciągała, a Sinielnikow nic mu
nie płacił, odkładając to do zupełnego wy-kończenia roboty. Zrujnowało to
Ejchmillera zupełnie.
Z zamożnego stosunkowo człowieka dochodził do nędzy. Rozdrażnienie więc
jego potęgowało się stopniowo.
Jen.-gubernator
przytem traktował Ejchmillera, jako aresztanta i gdy nakoniec, przy krajaniu
czerwonego sukna do obicia rampy lóż, Sinielnikow odezwał się grubijańsko:
—
A patrzaj, byś mi nie ukradł kawałka na kamizelkę! – młoda krew zakipiała w Ejchmillerze. Odwrócił się
szybko i wyciął Sinielnikowowi dwa policzki tak silne, iż olbrzym się zachwiał;
padłby niewątpliwie, gdyby go otaczająca świta nie podtrzymała.
Publiczna
zniewaga jenerał – gubernatora pociągnęła za sobą najsmutniejsze następstwa.
Ejchmiller został zaraz aresztowany i zimą r. 1872, czy też 1873,
rozstrzelany w Irkucku[1].
W
Irkucku wokoło Jana Świdy grupowała się znaczna część kolonji polskiej.
Mieszkali tu Rodryg Świętorzecki, Laudon, Pióro i wielu innych. W sąsiednim
domu mieścili się Czekotowscy, a obok nich Piekarscy. Dwie te rodziny tuliły do
siebie wszystkich przybywających z ciężkich robót lub z dalszych stron –
rodaków, dając im przytułek i strawę aż do wynalezienia jakiegoś zajęcia w
Irkucku, w czem im też dopomagały. Każdy wygnaniec, pojawiający się w Irkucku,
szedł prosto, jak do zajazdu, „na górkę” do Czekotowskich lub Piekarskich,
wiedząc, iż znajdzie tam życzliwe i współczujące serca, nocleg i łyżkę
barszczu. Czasem się zbierało „na górkach” po kilka i kilkanaście osób. Każdego
niemal ranka uprzejme gosposie dowiadywały się jedynie, na ile osób jedzenie
przygotować mają, i obsługiwały, jak mogły i umiały, rodaków, ułatwiając im
wszystko.
Domy
te nie żyły dla siebie, lecz oddane były na usługi ogółu polskiego, tego
zwłaszcza, co na razie nie miał dachu nad głową lub grosza w kieszeni. Wielu
wygnańców zawdzięcza też im swe dalsze istnienie.
Patrzałem
na to, wpadając często z Tiulmenia do Irkucka i nie omijając nigdy miłego dla
mnie domu Czekotowskich.
Ubiegło
tak dwa lata od chwili mego przybycia do tiulmeńskich fabryk, gdy dnia jednego
spotkałem się w Irkucku z Karolem Szalewiczem z Kołdyczowa, który miał posadę w
Leńskiem Towarzystwie kopalń złota u kupców Baśnina i Kataszowcowa. Kopalnie te
leżały nad rzeką Leną i stąd liczne kompanje przedsiębiorców, poszukujących tam
tego kruszczu, zawiązały Towarzystwa, zwane Leńskiem.
Szalewicz
był pełnomocnikiem tej firmy i miał obowiązek poszukiwania żył złotych. Brał
więc z sobą partje ludzi, zwiedzając wybrzeża Leny i jej niektórych
dopływów i z powodzeniem wracał niemal
zawsze z tych wycieczek.
Działo
mu się tam bardzo pomyślnie, więc począł mię nakłaniać, abym rzucił garbarnię
Tiulmeńską, a szedł szukać chleba nad Leną. Zachęcał mię tern, iż w
Towarzystwie Leńskiem służy dr. Arkadjusz Stojanow, były mój uniwersytecki
kolega, i że ten, będąc głównym lekarzem w kopalniach, pragnie mię mieć za
pomocnika, w roli felczera.
Warunki
materialne, jakimi mię kusił Szalewicz, były o wiele lepsze, niż w Tiulmeniu,
ale sunąć się tak daleko na północ, do Jakutów, do kraju dzikiego i pustego,
nie miałem ochoty. Więc mu odmówiłem na razie.
W
kilka dni potem uderzył mię w Tiulmeniu grom, który złamał i wykoleił całe
życie moje...
Nadeszły
listy z kraju. Wprawne oko umiało wśród stosu korespondencji rozeznawać zdaleka
pismo narzeczonej. Chwyciłem je drżącą ręką, gorączkowo rozrywając kopertę.
Zaledwiem
jednak na list rzucił okiem, gdy mi w sercu coś pękło i urwało...
Poczułem
szum w uszach... Litery pisma na białym papierze skakały mi w oczach, drżały i
rosły, jak czarne, wielkie plamy...
„Z
woli ojca poślubiam innego, – czytałem, wybacz! zostańmy przyjaciółmi...”
Jęknąłem
głucho i – zmartwiałem.
Gdym
się po wielu ocknął godzinach, poczułem jakąś bezdenną pustkę w sobie i przed
sobą.
Kwiat
białej lilji, który lat tyle jak świętość pielęgnowałem w piersiach, który był
światem i życiem mojem, – złamany nagle, wiądł i – ginął...
A
tak kochałem, wierzyłem i – czekałem!..
Dziki
śmiech wydarł mi się z gardła. Piersi rozsadzał jakiś dziwny, nieznany dotąd
ból ostry. Zerwałem się mierząc szybko pokój wielkimi krokami. Nagle oczy moje
padły na butelkę, przygotowaną na wycieczkę do ułusów Burjackich. Chwyciłem ją
gorączkowo:
Upić
się! zapomnieć!..
Nie
zapomniałem jednak i nie pozbyłem się bólu owego, choć wiek obielił mi skronie
i wyniosłą postać pochylił ku ziemi. Wrósł mi w pamięć i serce na zawsze!
Tyle
lat minęło od owej chwili, od tej chwili, co jak sęp rozszarpała, mi i
szczęście i wiarę,
zmieniając cały bieg życia mojego. A jednak wszystko to, takie dawne i takie
stare, tak żywo i świeżo powstaje dziś jeszcze w pamięci...
Zgliszcza
to już i popioły!..
Ale
tym popiołom, co jak mogiła usypały się nad szczęściem i życiem mojem,
pozostałem wierny.
XXXIV.
Po ciężkiej walce. – Wyjazd z Tiulmenia. –
Pożegnanie w Usolu. – Do kopalń Leńskich. – Rodzaje lokomocji. – Wrażenia w
podróży. – Konno przez skały. – Ałtaj i Lena.
Zbudziłem
się nazajutrz późno, z ciężką, bolącą głową, złamany zupełnie moralnie i fizycznie. Musiałem być
pijany. Uczucia bowiem takiego, pełnego niesmaku, doznawałem pierwszy raz w
życiu.
Ze
wstrętem wyrzuciłem butelkę przez okno. Świeży powiew powietrza otrzeźwił mię
wkrótce zupełnie, ale w miarę tego, jak władze umysłowe nabierały zdolności
logicznego myślenia, wracała okrutna pamięć tego, co wczoraj przeżyłem...
Dziś
jednak ból był cichszy i spokojniejszy o wiele. Zdawało mi się, iż wracam z pogrzebu ukochanej istoty...
Wracałem zaś z pogrzebu własnego szczęścia mego!..
Ale
już ból przetrawił wszystkie egoistyczne pierwiastki, a cichy, głęboki smutek,
rozlewający się w duszy, budził w niej wyższe i szlachetniejsze uczucia.
Już
zbielałe wargi mogły wyszeptać szczere dla niej życzenia szczęścia, a drżąca
ręka skreślić i przesłać jej te wyrazy.
Mieścił
się w nich ostatni krzyk zbolałego serca i – ostatnie pożegnanie.
Towarzysze
pukali wciąż do drzwi moich. Nie otwierałem nikomu, mówiąc, żem chory.
Potrzebowałem
samotności dla skupienia myśli i powrotu do równowagi.
W
Tiulmeniu, gdzie mię ten cios uderzył, dłużej pozostać nie mogłem. Życie tutaj
było teraz zanadto spokojne dla mnie.
Pragnąłem
rzucić się w wir wrażeń i niebezpieczeństw i uciec stąd jak najprędzej!
A
więc nad Lenę – na północ, w tajgi jakuckie!
W
jednej chwili zdecydowałem się przyjąć propozycję Szalewicza.
To
mię uspokoiło znacznie. Następną noc spędziłem jeszcze w snach
gorączkowych, a gdym się nakoniec ukazał
towarzyszom, wszyscy wnet krzyknęli:
—
Co ci się stało, na Boga? – Postarzałeś o lat dziesięć!
Czułem
się istotnie rozbity i złamany zupełnie.
W
kilka dni opuściłem Tiulmeń, żegnając ze szczerem wzruszeniem Holcendorfa, z którym pracowałem lat kilka,
oraz innych towarzyszy.
Z
Tiulmenia zabiegłem do Usola, gdzie cięższem mi było jeszcze rozstanie z
bratem, który spojrzawszy na mnie odgadł wszystko. Wielu wygnańców usolskich
nie chciało mię puszczać nad Lenę. Brat lękał się niebezpiecznej podróży.
Ale
rzecz już była postanowiona.
Żegnany
serdecznemi życzeniami, wyjechałem z Usola do Irkucka, gdzie się mieścił kantor
Towarzystwa Leńskich kopalń i gdzie mieszkali kupcy Baśnin i Kataszowcow.
Zawarłem
z nimi umowę. Miałem jako felczer być pomocnikiem d-ra Stojanowa, z roczną pensją 1000 rb.
W
parę dni wyruszyłem w drogę.
Ponieważ
Towarzystwo utrzymywało pewną liczbę kozaków, w celach bezpieczeństwa, dla
eskorty podróżujących w interesach kopalń urzędników oraz płynących z Irkucka taborów z prowiantem, przeto i mnie
dodano kozaka, z którym wyjechałem kibitką do Żegałowa nad Leną, pierwszej
pocztowej stacji, o 60 wiorst od Irkucka odległej.
Był
już koniec września i przymrozki wciąż się stawały ostrzejsze. Komunikacja
zaś z kopalniami, wysuniętemi
daleko na północ, o parę tysięcy wiorst, poza Irkuck, praktykowała się jeszcze,
jak u pierwotnych ludów w odległych wiekach, – bez żadnej drogi, rzekami
jedynie lub ich pobrzeżem.
Więc
latem jechało się przeważnie wodą w wielkich płaskich łodziach,
przypominających nieco nasze dawne wiciny, któremi zboże do Gdańska lub Rygi
spławiano. I tu zabierały one, oprócz nielicznych podróżnych, cały towar,
wysyłany z Irkucka do kopalń. Tam bowiem, w dzikiej i pustej krainie, nic
dostać nie było można. Stąd więc płynęły wszystkie artykuły żywności, ubrania
oraz wszelkich innych potrzeb ludzkich.
Zimą
natura układała dla komunikacji pomost z grubego lodu, który ścinał rzeki.
Był
to najwygodniejszy rodzaj lokomocji w owych stronach. Jeśli zamiecie nie
miotały śniegiem, sunęło się saniami po tafli lodowej z szybkością
błyskawiczną.
Najcięższa
komunikacja była wiosną i jesienią. Uskuteczniała się jedynie konno, brzegami
rzek przeważnie, po skalistych górach, nad których przepaściami wiodła zaledwie
dostrzegalna ścieżyna.
Jechało
się więc zawsze „gąsiorem”, koń za koniem. Tak chodziła poczta i ja, wybrawszy
się w jesieni, musiałem tak peregrynować.
Z
Żegałowa więc już wsiadłem na konia. Poprzedzał mię „jamszczyk”, – z tyłu
jechał kozak, a za nami szły jeszcze trzy juczne konie, dźwigając moje bagaże i
przesyłki kantoru. Na konie niewolno było kłaść większego nad cztery pudy ciężaru.
Wszyscy więc unikali pakunków, bo za konia płaciło się pięć kopiejek od
wiorsty. Jechałem na koszt Towarzystwa, więc brałem to, co mi dawano. Nie
wiedziałem zaś wcale o tern, iż należało, chcąc jechać wygodniej, zaopatrzyć
się w Irkucku we własne siodło. Pocztowe bowiem były twarde, o drewnianym łęku,
strasznie męczące.
Drobne
białe koniki miejscowe należą do stworzeń bardzo wytrwałych i rozumnych.
Umie
to chodzić po skałach, nad przepaściami, ze zręcznością kóz dzikich i znosić
wszelkie trudy i niewygody. Podróżni mają prawo wybierać sobie konia pod
wierzch. Przekonałem się wkrótce, iż należało zawsze brać tego, którego
„jamszczyk” sobie przeznaczał. Nosił i chodził zwykle najlepiej.
Od
Żegałowa zaczynają się już ciągnąć góry Ałtajskie, coraz wyższe, bardziej
skaliste, o szczytach pokrytych wiecznym śniegiem, a u dołu porosłe lasem. U
stóp gór wije się szerokie koryto pieniącej Leny, której brzegiem jechaliśmy
czas długi.
Nad
nami zwieszały się olbrzymie skały, obok wysuwały potężne głazy lub otwierały
głębokie, ciemne przepaście, a pod kopytami końskiemi raz po raz ukazywały się
szerokie szczeliny skał popękanych, lub arszynowe rozpadliny, które konie
przeskakiwały jednym susem ze zwinnością gazeli. Należało jednak wciąż baczyć na
drogę, bo w chwili niespodziewanego skoku konia łatwo było zeń spaść i stoczyć
się do przepaści.
Otaczający
mię krajobraz był wspaniały. Przeglądał zeń jednak majestat dziki i ponury.
Przypominał
nieco Szwajcarię saską, Elbę toczącą się u stóp gór skalistych, lecz gdy tam i
rzeka i góry śmiały się jakoś wesoło do ludzi, tu i Lena o swych zamarzających
już falach wydawała jakiś szum dziki, i Ałtaj spoglądał groźno i ponuro,
wysuwając naprzód swe potężne, skaliste bryły, jak gdyby niemi chciał zawalić
rzekę i zetrzeć dokoła wszelkie ślady życia.
Tak
jechaliśmy do Kiryńska, dużego stosunkowo w tem pustkowiu miasta, gdzie
przebyłem tydzień, czekając, aż stanie Lena i śnieg usypie drogę.
XXXV.
W Kiryńsku. – Wygnańcy nad Leną. – Fanatyzm ludu. –
Walka o kanonizacją. – Wpływ popów. –
Ostre mrozy. – „Unty i parka”. – Po lodzie Leny. – Przywileje ludności
rosyjskiej. – Pobór podatków. – Zwoływanie koczowniczych plemion.
W
Kiryńsku mieszkał urzędnik Towarzystwa, Małygin, wynajmujący tu robotników do
kopalń. Miałem już polecenie obejrzeć wysyłaną partję ludzi i sprawdzić ich
stan zdrowotny.
W
wolnych chwilach wałęsałem się po mieście, spotykając i tu wygnańców naszych
jak z Litwy tak i Królestwa. Nie było chyba piędzi ziemi na Syberji, nie zdeptanej
polską stopą!
Żyło
to wszystko zwłaszcza na pustkowiach z niczego, z powietrza. Któż się troszczył
o byt tych dwudziestu kilku tysięcy ludzi, przerzuconych nagle na obcą ziemię.
Rośliny,
przeflancowywane na grunt jałowy, użyźniają i podlewają; człowiek rzuca się jak
kamień, na los opatrzności...
W
Kiryńsku uderzył mię fanatyzm rozwinięty wśród miejscowego prawosławnego ludu.
Nie
spodziewałem się tu tego zjawiska.
Pewnego
dnia, gdym siedział u Małygina nad butelką przy śniadaniu, wbiegł jakiś
urzędnik, wołając:
—
Cud stał się! cud! – Znaleźli kości jakiegoś świętego. Wszyscy pędzą za
miasto... chodźcie! – prędzej!
Za
oknem już rozlegało się wycie pędzącego tłumu i tentent nóg ludzkich.
Wyszliśmy
na ulicę, dążąc za innymi.
Za
miastem stała trupiarnia, gdzie składano przeważnie ciała zamordowanych lub
zmarłych nagłą śmiercią dla dokonania oględzin i sekcji śledczej. Pod
trupiarnią był, wedle podania, loch zawalony kamieniami, do którego nikt nigdy
nie zaglądał.
Teraz
jednak ktoś się odważył poruszyć wielki kamień u wejścia, który odpadając
odkrył izdebkę, wykutą w lochu, z piecykiem żelaznym oraz wszystkiemi sprzętami
domowego użytku. Na stole stał garnek z zaschłą jakąś strawą, a obok niego
łyżka cynowa. Na środku zaś izdebki leżał na ziemi trup nieznanego człowieka,
który wyglądał jak żywy, acz przy dotknięciu w proch się rozsypywał.
Skąd
i jak wiadomość o tern doszła do popów – nikt nie wiedział, lecz zanim lud
dowiedział się o zaszłym wypadku, już z ambon cerkiewnych głoszono o cudzie i
już przez całe miasto leciała wieść o nowym świętym pustelniku.
Gdyśmy
przybyli na miejsce, już duchowieństwo odprawiało uroczyste nad nieboszczykiem
modły, a lud cisnął się do lochu, chwytając różne przedmioty, jako relikwje, na
obronę od złego ducha. Popi chcieli trupa wieźć do cerkwi i pasować na nowego
świętego, ale władze stanowczo się temu oparły, twierdząc nie bez racji, iż
musiał to być zbój jakiś, ukrywający się w lochu. Przez cały tydzień trwała
walka popów z władzą, która jednak do kanonizacji nie dopuściła i nieboszczyka
pogrzebać kazała.
Lud
jednak zwiedzał wciąż owe miejsce i bił pokłony przed zamurowanem wejściem.
Popi
więc wywierali i tu wielki wpływ na ciemne masy, a niektórzy ciągnęli spore
zyski na tle religijnem.
Zima
nadchodziła ostra i surowa. Prowjanty, idące wodą z Irkucka do kopalń, musiały
tu być wyładowane i czekały wraz ze mną na ustalenie się sanny. Małygin był
wielkim hulaką, więc pobyt u niego, przy ówczesnym nastroju ducha, był dla mnie
niezmiernie ciężkim. Z rozkoszą więc wsiadłem na sanie, zaopatrzywszy się
wprzód w ubranie odpowiednie do panujących w okręgu Jakuckim mrozów. Kupiłem
więc buty reniferowe z
szerścią na wierzchu, zwane „unty” a sięgające do pasa. Kładzie się je w
następujący sposób.
Najprzód
nogę w ciepłej skarpetce owija się suknem, potem do buta na podeszwę kładzie
się słomę, złamaną we dwoje. Kładzie się ją zaś w tym celu, aby podeszwa nie
umarzała. Ponieważ cholewy buta są bardzo szerokie, więc się je odchyla przy
wkładaniu, potem zaś podwiązuje trzy razy nad kostką u stopy, pod i nad
kolanami. W butach owych, jedynych na 40 stop. mrozu, chodzi się lekko i
wygodnie. Dalszy ciąg podróżnego stroju stanowi „parka”, rodzaj koszuli z
futra, bardzo lekka i ciepła. Parki podbite są wiewiórkami, zającami, czasem
zaś lisami i sobolami. Ostatnie kosztują po kilkaset rb., lecz moja, o spodzie
z futra z wiewiórek, pokryta z wierzchu skórą renifera, kosztowała tylko
trzydzieści rubli.
Następnie
wdziewają się długie rękawice futrzane, bez palców, rozcięte na dłoni, dla
wysuwania ręki w potrzebie, gdyż rękawice są u łokcia przywiązane i niełatwo
dają się ściągnąć.
Przy
parce jest zawsze kapiszon, który się zarzuca na głowę, na ciepłą futrzaną
czapkę. Zakrywa on twarz całą, świecąc tylko otworami, wyciętemi na oczy.
Na
to wszystko kładzie się jeszcze dachę z reniferów.
W
stroju takim nie strasznym jest mróz największy. Główną jednak rolę w tem
ubraniu odegrywają buty i parka.
Tak
zaopatrzony na chłody Północy, wyjechałem z kozakiem saniami po lodzie Leny.
Mieliśmy
z sobą dostateczny zapas żywności, bo Małygin, w obawie, aby z racji opóźnienia
transportu nie zabrakło w kopalniach niektórych artykułów żywności, kazał nam
wieźć z sobą część prowjantu.
Jakuci,
przywykli do surowego klimatu, jeżdżą tylko w „parce”. Woźnica, gdy zziąbł, zwalniał
biegu koni i zeskakując z sań biegł pieszo, wymachując rękami dla rozgrzania
kostniejących członków. Musieliśmy go nieraz przemocą wciągać na sanie, ażeby
prędzej dopaść do stacji.
Im
dalej posuwaliśmy się na północ, tem mrozy stawały się silniejsze.
Ludność
rosyjska, osiadła nad Leną, z byłych wygnańców powstała, posiadała wyjątkowe
przywileje. Nie dawała rekruta i nie płaciła podatków. Jedyna tylko ciężyła na
niej powinność: utrzymywanie poczty. Wsie takie, z kilku lub kilkunastu chat
złożone, zwały się „stanicami”. Obowiązane były dawać konie na każde
zapotrzebowanie – bezpłatnie dla rządu i za zwykłą cenę dla prywatnych ludzi.
Tubylcy
płacili podatki – skórami. Działy się w tym względzie wielkie nadużycia ze
strony poborców, korzystających z głupoty Tunguzów, nie znających wcale
wartości futer.
Tunguzi,
rdzenna ludność miejscowa, byli niby spisani urzędownie. Któż jednak lud
koczowniczy, a ukrywający swe istnienie, zliczyć zdoła? Cyfry jaskrawo
rozmijały się z
prawdą, lecz formalistyce czyniło się zadość.
Zebranie
koczowniczego a niepiśmiennego ludu dla opłacenia podatków było nader trudne.
Ody więc komisja poborcza zjechać miała do jakiegoś miasta, dawano znać Tajszom
(starostom) i Mułłom, aby na pewien czas oznaczony zwołali rozsypanych
koczowników danego okręgu. Tajszowie i Mułłowie, wiedząc mniej więcej, gdzie w
owej chwili ludność koczuje, wysyłali na wschód lub zachód i południe
posłańców, laufrów, którzy, biegnąc lasem, kładli znaki na drzewach.
Pochyłość
strzałki oznaczała, w jakim kierunku koczownicy iść mają. Znaki były wyraźne i
widoczne zdaleka. Wieść o nich przechodziła z ust do ust. Zaraz też plemiona
podejmowały się, zwijały jurty, zabierały skóry i szły w kierunku znaków.
XXXVI.
Komisje podatkowe. – Zbiegowiska koczowników. – Skóry. –
Wymiana i nadużycia. – Odbicie
przesłańca. – W kraju Jakutów. – Gatunek
zwierza. – Drogocenne futro. – Pogarda dla niedźwiedzia. – Przygody w podróży. – Pijana góra. – Wypadek. –
Chorzy. – Witim.
Laufry,
zwołując koczowników, narznąwszy dostateczną liczbę znaków na drzewach,
wracali, a za nimi ściągała powoli cała ludność, aby, załatwiwszy powinność
podatkową, w inną
ruszyć stronę.
Sprawnicy,
zasiedatiele i inni urzędnicy, w skład poborczych komisji wchodzący, oczekiwali
przybycia Tunguzów i Jakutów z wódką oraz różnemi błyskotkami nędznej wartości,
na które wymieniali najkosztowniejsze nieraz futra. Wódka ułatwiała również
interes.
W
czasie więc poboru podatków całe miasto zapełniało się tłumem koczowników,
zjawiających się zawsze ze swym duchownym.
Około
domu, gdzie się mieściła komisja, leżały stosy futer różnorodnych, od
małocennych skór wiewiórek aż do najkosztowniejszych futer soboli, niedźwiedzi
i innych zwierząt.
Urzędnicy
brali to, co chcieli, wyzyskując ciemne plemiona. Nie wzbogacało to skarbu
państwa, który otrzymywał tylko część sobie przynależną w postaci skór
najlichszego gatunku, ale poborcy robili świetne interesy i dostawali za bezcen
dla siebie futra najwyższej wartości, któremi spekulowali.
Widok
miast napełnionych koczowniczemi, nawpół dzikiemi plemionami, oraz cała ta
operacja wymienna przenosiła myśl w czasy bardzo odległej przeszłości.
Wiek
XIX i cały postęp cywilizacji cofał się gdzieś wstecz w pamięci, a natomiast
wypływał obraz z X lub XII stulecia...
Kraj
Jakucki posiadał jeszcze wówczas nieprzebraną moc różnorodnych zwierząt,
których futra tak drogo u nas w Europie się cenią, a więc soboli, bobrów,
lisów, gronostai, tumaków i t. p. Każda grupa tych zwierząt dzieliła się
jeszcze na gatunki, wedle jakości i wartości skór swoich.
Było
więc kilka rodzajów soboli, z których witimski, pochodzący z okolic leżących
nad rzeką Witimem, należał do najdroższych i najbardziej poszukiwanych. Miał
bowiem włos czarny, lśniący, puszysty, gdy inne były rude. Skórka sobola
witimskiego ceniła się około 40 rubli.
Lisy
czarne lub niebieskie dosięgały czasem ceny kilkuset rb., gdy za tak zwane
„ogniówki” można było dostać zaledwie 15, a za żółte około półtora rubla. Bobry
gatunków kamczackich w niektórych latach dochodziły do cen bajecznych, około
tysiąca rb., gdy inne płacono po 15 rb.
Futra
wilków i niedźwiedzi nie miały powodzenia w handlu. Nie używano ich wcale, jako
zbyt ciężkich. Tubylcy nie polowali na nie specjalnie nigdy, lecz zabijali je
tylko, spotkawszy na swej drodze.
Piękne
skóry niedźwiedzie, pogardzane przez miejscową ludność, można było nieraz
nabywać za bezcen.
Wyjechałem
z Kiryńska za wcześnie, pchany gorączkową chęcią ruchu i wrażeń nowych, które
mi miały noszony ból w piersiach zagłuszyć.
W
drodze się okazało, iż Lena nie stanęła jeszcze należycie, a tylko się „zdała”,
jak mówią miejscowi ludzie. Znaczyło to, iż lód nie zdołał jeszcze ściąć jej
fal zupełnie. Wymykały się one z jego uścisków i miejscami wśród lodowej
powłoki trzymały żywą wodę, tworząc szerokie otwory lub drobniejsze szpary. Lód
był jeszcze ruchomy i posuwał się po rzece, ujarzmiając stopniowo jej swawolne
fale, które, zatkane i zmrożone w jednem miejscu, wyskakiwały w drugiem,
czyniąc podróż po lodzie nader niebezpieczną.
Parę
razy przejechałem się na tafli lodowej, jak na promie. Parę razy omal konie nie
wpadły do otworów i nas pod lód nie pociągnęły.
Woźnica
kierował je wciąż do brzegu i wreszcie po wielu wysiłkach udało się nam
wskoczyć na ląd. Nie było tu zimą ani śladu drogi, lecz nie groziło takie
niebezpieczeństwo. Jechaliśmy po nadbrzeżnych górach i skałach, stromych i
ślizkich bardzo, lub po dolinach, zasypanych głębokim śniegiem. Była to również
droga męcząca bardzo. Posuwaliśmy się noga za nogą, przewracając się często,
zapadając w śniegach, ślizgając się i zaczepiając o sterczące pnie dokoła.
Wdrapaliśmy się wreszcie na górę, zwaną „Pijaną”.
Kiedyś,
gdy szedł tędy transport spirytusu rządowego, konie z góry uniosły i beczki
rozbiły: „Jamszczyki” i dozorcy rzucili się wnet do spijania pozostałych
resztek. Nadbiegli i
mieszkańcy okoliczni, smokcząc łapczywie nietylko ostatki spirytusu z rozbitych
beczek, lecz zjadając i wydrapując śnieg, wódką skropiony. Gdy nadciągnął inny
tabor z towarem, znalazł u stóp góry wśród stosu klepek i obręczy z beczek
rozciągnięte na śniegu trupy ludzkie. Spili się tak, iż leżeli jak martwi,
odmrażając sobie ręce, nogi lub nosy.
Stąd
góra nosi miano „Pijanej” i zawsze się uważa za niebezpieczny punkt przejazdu.
Jest to jednak jedyny szlak pocztowy w tych stronach. Tą nikłą ścieżyną,
wydeptaną kopytami koni, suną wiosną i jesienią wszystkie transporty towarów,
wysyłanych z Irkucka oraz całego północnego okręgu Syberji, a. dające się zaledwie
na miljony rubli ocenić. Tędy rząd pcha swoje produkty, tędy płynie towar
kupców i tędy idzie cały prowjant do kopalń.
Ale,
gdy zima staje, zamiera tu ruch wszelki, a nikłą ścieżynę zasypują śniegi.
Musieliśmy
jednak nią jechać, spuszczając się przeważnie na instynkt mądrych koników
jakuckich.
Już
byliśmy na wązkim i ostrym szczycie Pijanej Góry, skąd stroma, ślizka a długa
pochyłość prowadziła w głęboką dolinę. Nagle konie się sforsowały i w szalonym
pędzie rzuciły się z góry. Woźnica wypadł zaraz, ale ani ja, ani kozak
wygramolić się z sań nie mogliśmy. Sanie się wnet przewróciły, ciągnąc nas ze
sobą. Lecieliśmy tak z wiorstę, tłukąc się o twardą, pełną grud ziemię, a
lękając się wciąż, aby głowy o pień nie roztrzaskać.
Bóg
jednak ratował od śmierci i kalectwa.
Gdy
konie wreszcie, splątawszy się, stanęły w nizinie, byłem tak już zbity, iż z trudnością dźwignąć
się mogłem, ale większych obrażeń uniknąłem szczęśliwie, dzięki może podwójnej
futrzanej odzieży, którą miałem na sobie i która mię od silniejszego
potłuczenia się ustrzegła.
Wkrótce,
po paru stacjach drogi lądowej, znaleźliśmy się znów na Lenie, już lepiej tu
umarzłej, lecz znów posieczonej przeręblami rybaków, które ostrożnie wymijać
należało.
Na
jednej ze stacji kozak się wygadał, iż jedzie do kopalń z doktorem, a że
doktór w tych stronach jest
rządkiem zjawiskiem, więc zaraz ludziska, przypominając o swych
dolegliwościach, skorzystać ze sposobności zechcieli i poczęli mię oblegać,
żądając porady i opowiadając szeroko o chorobach swoich.
Miałem z tem dosyć kłopotu.
Zmieszawszy
jednak szczyptę wiedzy medycznej ze szczyptą blagi, zadowolniłem wszystkich
pacjentów.
Praktyka
ta zbudziła mi w pamięci studja medyczne. Rozmyślając o przeróżnych preparatach,
o chirurgii i terapii, dojechałem do Witima, dużego miasta, leżącego nad rzeką
tegoż imienia przy jej ujściu do Leny.
Był
to pierwszy etap kopalń. Stąd się zaczynała prosta, bezpośrednia z niemi
komunikacja. Towarzystwo Leńskie posiadało tu faktorję swoją, domy, składy i
magazyny.
XXXVII.
Złotodajny teren. – Przedsiębiorstwa
eksploatacyjne. – Mrozy. – Do Krestowska. – Pierwsza faktorja. – Antagonizm. –
Leną do Maczy, – Mały Paryż nad Leną. – Faktorje ogólne. –Szpital. – Kupowana
wiedza. – Wpływ Polaków na Syberję. – D-r Łazowski – Pobyt w Maczy.
Od
rzeki Witima do rzeki Olekmy, w szerokim trójkącie, zamykanym przez Lenę, a wysuwającym się nieco
więcej ku północy, mieściła się olbrzymia złotodajna kraina.
Rozsypane
już w niej były liczne kopalniane przedsiębiorstwa, na mniej lub więcej szeroką
rozwinięte skalę. Oprócz Towarzystwa Łebskiego, operowały na tym terenie liczne
stowarzyszenia akcyjne, przeważnie żydowskie. Było też wielu pojedynczych
przedsiębiorców, jak Trapieznikow, znaczną tu odrgywający rolę, Sierebrakow,
Bazylewskij i t. d.
Kopalnie
te, ukrywające miljardy a obracające miljonami, obejmowały przestrzeli liczącą
niewątpliwie wiorst parę tysięcy. Z Witima do Tichonozadońska, jednej z
kopalń T-wa Leńskiego,
jechałem sześćset wiorst. Im dalej posuwałem się na północ, tem temperatura
stawała się niższą. Mrozy dosięgały do 38 – 40 stop. R. Ratowało mię jedynie
ciepłe ubranie, oraz wódka, którą się tu piło chcąc – niechcąc.
Z
Witima dotarłem Leną do Krestowska, gdzie znów T-wo Leńskie wraz z Trapieznikowem
posiadało swoją faktorję. Były tu wielkie składy towarów oraz wspólny szpital
na 20 łóżek, gdziem się jako felczer ulokował.
W
Krestowsku mieszkał ajent Towarzystwa, który przyjmował transporty prowiantów,
nadchodzące z Irkucka i odsyłał je następnie do kopalń. Miał w rozporządzeniu
swem liczną armję drobniejszych urzędników.
Jak
w Kiryńsku Małygin, tak i tu ludzie ci, o nader nizkim poziomie umysłowym, z niechęcią patrzyli na
kulturalniejszy element, wchodzący do kopalni, którego etyka tak się jaskrawo
różniła od etyki miejscowej. Instynktownie odczuwając wyższość tego
elementu, w ciągłej byli
obawie, by nie wyparł ich z zajmowanych stanowisk. Nazywali nas „paniczykami”,
„polaczkami”, „mądralami” i innemi podobnemi przezwiskami, pragnąc nas
zdyskredytować w oczach Zarządu.
Niechęć
tę poczułem i tu, w Krestowsku, alem z tego nic sobie nie robił.
Ajent
Towarzystwa chciał mię wysłać do Tichonodońska reniferami, ale mię felczer
szpitalny ostrzegł, iż choć podróż taka jest tańszą, ale bardzo w tej porze
niebezpieczna.
—
Nie zgadzaj się pan inaczej jechać jak końmi, na Maczę, – mówił felczer, – bo
zginiesz w śniegach.
Postrzegłem
i w tem złą wolę ajenta, ale udając, iż tego nie rozumiem, zażądałem stanowczo
koni do Maczy, głównej faktorii przedsiębiorców kopalnianych. Wykręcał się, jak
mógł, ale ostatecznie dać mi je musiał.
Z
Krestowska do Maczy 300 wiorst. Jechałem wciąż Leną, robiąc na dzień około 100
wiorst.
Kraj
stawał się coraz dzikszym. Monotonna, śnieżna białość nużyła oczy. Szalony
przytem mróz nie dawał zbyt się rozpatrywać w krajobrazach. Dni były krótkie i
ciemne. W nocy przyświecała
już nieco zorza północna.
Na
czwarty dzień drogi stanąłem w Maczy, zdumiony widokiem, jaki w tern pustkowiu;
w tej dzikiej krainie, nagle się przede mną odsłonił.
Mały
Paryż na ziemi Jakutów!
Nie
było to miasto w literalnem znaczeniu tego słowa, ani wieś, ani osada, ale
jakieś środowisko europejskie, przerzucone z zachodu na śniegi północnej Azji.
Całość
złożona z pięknych napozór pałacyków w stylu europejskim, o harmonijnych
architektonicznych linjach, o dachach łamanych, wieżyczkach i kolumnach, robiła
na razie wrażenie większego miasta.
Wśród
śnieżnego krajobrazu rysowało się to efektownie i zdaleka bardzo estetycznie.
Po grubych a ciężkich budynkach, po chatach z nieciosanych kloców widok to był
miły i w tem miejscu
zwłaszcza – niespodziewany.
Dopiero
przypatrzywszy się temu bliżej, – pierwsze wrażenie nieco się psuło. Brak
smaku, przeładowanie i ciężka ręka syberyjskich architektów uderzały wszędzie.
Miljonerzy
i dobijający się miljonów wysadzali się w Maczy jeden przed drugim na zbytki i
wystawność wszelkiego rodzaju, budując tu sobie rezydencje letnie i dodając
wciąż do nich nowe ornamentacje.
Czego
tu nip było! I skwery jakieś i place i ulice ciągnące się wśród zabudowań,
służących za mieszkania dla całego legionu ajentów różnorodnych, wyższych i
niższych urzędników oraz ludu roboczego. Wznosiły się tu olbrzymie składy
towarów i magazyny z
prowiantem. Wszyscy przedsiębiorcy posiadali tu swe kantory i swoich ludzi.
Wszyscy też kosztem ogólnym utrzymywali wielki szpital na 170 łóżek, porządnie
zorganizowany, z pewnem zastosowaniem do budzących się już
wymagań hygjeny. Wszędzie komfort, dostatek i zbytek.
Było
tu wszystko! Brakowało jedynie – szkoły, której potrzeby nie odczuwali jeszcze
ani miljonerzy, ani pracujące warstwy.
Naukę
uważano dotąd za zbytek najwyższy. I niepotrzebną też była teraz, – jak mawiali
kupcy, – gdy Bóg słał do Syberii taką moc uczonych i wykształconych ludzi z innego kraju! My im damy
pieniądze, a oni nam swoją mądrość!
I
istotnie! Zdobycze wiedzy polskiej rozlewały się po wszystkich kątach
Syberji i podnosiły ją
i rozwijały kulturalnie we wszystkich gałęziach ekonomicznej pracy.
Polskie
powstanie stało się dobrodziejstwem dla Syberji. Gdy kraj nasz opustoszał i, okrywając się żałobą, zrujnował
materialnie – dla Syberji zabłysła nowa era życia.
Duch
wygnańców polskich poruszył martwą bryłę z posad i pchnął ją w kierunku
cywilizacyjnym.
Na
każdem stanowisku, gdzie nauka pewną odegrywała rolę, w każdym niemal zakątku
Syberji stali Polacy z kulturalną pochodnią w ręku, siejąc ziarna na plon dla
przyszłych pokoleń tej ziemi...
I
tu, w Maczy, w ordynatorze szpitalnym z radością poznałem swego kolegę, doktora
Łazowskiego z Litwy, który tu z żoną i dziećmi przebywał. Wkrótce się znalazło
i więcej rodaków z nad Wisły, Niemna i Świsłoczy. Nawet wśród kilku felczerów,
obsługujących szpital, spotkałem młodego wygnańca z Ukraniy, Horodeckiego,
studenta medycyny, dzielnego chłopaka.
Trzymaliśmy
się wszyscy w kupie, ale wkrótce i Rosjanie grupować się dokoła nas zaczęli,
najprzód z naszej faktorji, a potem – i z innych.
Był
to element wesoły i hulaszczy, wnosił więc z sobą wrzawę i pijatykę. Z początku
mię to raziło, ale później przywykłem i piłem wraz z innymi, zwłaszcza, gdy
tłumiony ból w sercu silniej się odzywać zaczynał. Rana
moja jednak zabliźniała się najbardziej pod wpływem ciepła rodzinnego, które
mię w domu Łazowskich zawsze ogarniało.
W
Maczy spędziłem całą zimę, bo z głównego zarządu kopalń nie nadchodziło żadne
rozporządzenie co do mojej osoby. Zawiadujący więc faktorją T-wa Leńskiego
Perzymskij, dobry i wyrozumiały człowiek, zatrzymał mię tutaj. Nie mając
żadnego określonego zajęcia, pracowałem w szpitalu, chcąc nabyć przy d-rze
Łazowskim nieco praktyki i wprawy.
XXXVIII.
Życie w Maczy. – Ks. Szwernicki. – Jego
działalność. – Wyjazd mój do kopalń. – Dozór nad transportem. – Brzegiem Witima
i Olekmy. – Niebezpieczna droga. – Obszary jakuckie. – „Zimowia”. – Kradzieże
spirytusu. – Pacta conventa.
Nieokreślona
pozycja moja w Maczy męczyła mię mocno, acz czas upływał mi tu przyjemniej, niż
gdzieindziej. Wieczorami zbieraliśmy się na gawędkę lub karty, – w dzień
urządzaliśmy często szlichtady. Urzędnicy faktorji popisywali się kłusakami,
wybieranymi z tabunów koni,
sprowadzanych z Tomska do kopalń. Po letniej pracy konie te na zimę odpędzano
do Maczy, gdzie ich na razie było około 700.
[1] Szczegóły o Ignacym Ejchmillerze
zawdzięczam dr. Janowi Świdzie, oraz p. Józefowi Bergmanowi, którzy w owym czasie przebywali jako
wygnańcy w Irkucku. – W pierwszem wydaniu tej książki ofiara Sinielnikowa
mylnie została nazwaną Tomaszewskim. Tomaszewski, puszkarz z profesji, był
istotnie podówczas wygnańcem, ale w katastrofie teatralnej żadnego udziału nie
brał. Żyje on dotąd w Warszawie i pracuje w fabryce broni Ziglera przy ulicy
Trębackiej.
Oprócz
Polaków, zajmujących w administracji kopalni różne posady, było tu kilku
wygnańców, prowadzących interes na własną rękę. Jeden z nich, Lauden, który
posiadał w Irkucku sklep
kolonjalno-galanteryjny, założył tu filję, którą zawiadywał inny wygnaniec,
Pióro. Szła tu nietylko sprzedaż, ale i wymiana towarów na skóry, dostarczane
przez krajowców. Była to zresztą zwykła operacja w handlu miejscowym,
opierającym się jeszcze na pierwotnych podstawach.
W
czasie mej nieobecności w Maczy pojawił się tu znany dobrze wygnaniec w całej
niemal Wschodniej Syberji, ksiądz Szwernicki, ten sam, który przewódców
powstania za Bajkałem dysponował na śmierć przed egzekucją w Irkucku. Był to
także wygnaniec z 1848 roku, człowiek wielkiego serca i głębokiej myśli,
skromnie się ukrywającej pod habitem zakonnym. Mieszkał stale w Irkucku, gdzie
przy lichym podówczas, drewnianym kościółku założył szkółkę dla dzieci
wygnańców polskich. Był to jedyny w owe czasy zakład tego rodzaju.
Ks.
Szwernicki miał na celu zachowanie młodszego pokolenia od zupełnego
wynarodowienia. Czuł, iż je z czasem zaleje i pochłonie miejscowa fala. Bronił
krwi swojej przed syberyjskim Molochem!..
Niestety,
żył za krótko, a myśl jego, nie znalazłszy godnych spadkobierców, powoli
zastygać zaczęła.
Ks.
Szwernicki uzyskał pozwolenie na objazd różnych miejscowości Wschodniej Syberji
w celu niesienia posług religijnych przebywającym tam rodakom. Raz więc do roku
pojawiał się w pewnych oznaczonych punktach, dokąd zawiadamiani wcześnie przez
policję wygnańcy zbierali się z szerokiej okolicy.
Ks.
Szwernicki odprawiał Mszę Ś-tą, gdzie i jak mógł. Czasem na pniu drzewa, na
odłamie skały. Spowiadał, chrzcił dzieci, błogosławił związki małżeńskie,
nauczał i kazał, krzepiąc ducha i budząc nadzieję wyzwolenia.
A
wszędzie i zawsze przypominał o obowiązkach dla kraju swego i dla wiary swojej,
surowo gromiąc tych, którzy o nich zapominali.
Widzę
dotąd tę postać, często jakby natchnioną, ze wzniesioną ręką i palcem
ukazującym na zachód... słyszę głos ten, drżący ze wzruszenia, a pełen zawsze
miłości i
współczucia...
Jednym
z centralnych punktów objazdowej drogi nie-zmordowanego kapłana – była Macza.
Tu zbierało się najwięcej wygnańców z kopalni oraz całego okręgu Jakuckiego.
Wszystko to zjeżdżało się po lodzie Leny i ruch na rzece był wówczas ogromny.
Ksiądz
miał nieraz roboty ponad siły ludzkie, ale się nigdy na zmęczenie nie skarżył.
Przeciwnie,
im więcej zbierało się owieczek, tern dobroduszna twarz kapłana weselszym
jaśniała uśmiechem.
Z
Maczy ks. Szwernicki jechał do Jakucka, Olekmy, Wiłujska i t. p.
Nareszcie
pewnego dnia w kwietniu wezwano mię na „pryiski”[1].
Perzymskij, zawiadowca faktorji, otrzymał odnośne polecenia od głównego Rządcy
Towarzystwa, Tajurskiego, rezydującego w Tichonozadońsku, gdzie pobierał 10,000
rb. rocznej pensji. Człowiek ten, wysoko wynagradzany, zwraca mimowolnie uwagę
na siebie.
Czytelnicy
sądzą niewątpliwie, iż był to co najmniej jakiś wykształcony specjalista.
Tymczasem zaś Tajurski wyszedł z chłopów miejscowych i zaledwie czytać i
nabazgrać coś umiał, ale miał głowę dobrą, pełną sprytu. Zwiedził Europę.
Przyswoił sobie wiele wiadomości i ogładę zachodnią. Interesy Towarzystwa
prowadził świetnie, a przy tern odznaczał się zacnością charakteru. Był łubiany
przez wszystkich, a ceniony przez przedsiębiorców kopalnianych.
Miałem
wyjechać do Tichonozadońska wraz z transportem spirytusu i prowjantu.
Po
serdecznem pożegnaniu Łazowskich oraz wszystkich towarzyszy w Maczy ruszyłem
wraz z całym taborem, składającym się jak zwykle z kilkudziesięciu wwozów, z których każdy zaprzężony
był w trójkę koni. Dodano mi dla eskorty dwóch kozaków i powierzono dozór nad całym
transportem. Jechałem więc jako urzędnik Towarzystwa przy dostawie spirytusu i
prowiantu do kopalni.
Po
przebyciu kilkunastu wiorst zwróciliśmy się na prawo, w stronę Amuru, pilnując
się jednak ciągle brzegów rzek Witima i Olekmy. Wkrótce rozpostarł się przed
nami najwyższy grzbiet Ałtaja, pasma gór, zwanych Białogorje, których szczyty
wiecznym pokryte są śniegiem.
Droga,
jeśli tak zaledwie nieco wydeptaną ścieżkę, prowadzącą nad brzegiem rzek po
skałach, karczach i różnych wertepach, nazwać można, była strasznie męcząca,
chwilami bardzo niebezpieczna i na ogół ryzykowna.
W
ciągłej byłem obawie, aby beczki ze spirytusem, które literalnie skakały na
wozach, nie uległy rozbiciu. Miałem zaś przed sobą przestrzeń kilkusetwiorstową
do przebycia.
Niełatwo
jest zdaleka wyrobić sobie pojęcie o niezmierzonych obszarach tej ziemi. Dość
samego kraju Jakutów, który kilkakrotnie przewędrowałem wzdłuż i wpoprzek,
zawsze podziwiając tę nieskończoną rozległość i martwotę tej ziemi.
Na
drodze, którą dążyłem z transportem, rozrzucone były co wiorst 50 – 60 stacje
pocztowe, zwane tu krótko „zimowia”, składające się z kilku lepianek
drewnianych, w
których mieszkał stróż, Jakut przeważnie oraz kilkadziesiąt koni.
Odpoczynek,
praktykowany zwykle przy zmianie koni, był dla mnie, jako dozorcy, bardziej
męczący, niż cały proces podróży. Ani ja bowiem, ani kozacy, nie mogliśmy
zapobiedz kradzieży spirytusu z beczek. Woźnice nasi wciąż się do nich
dobierali i świdrując otwory pod obręczami, ciągnęli spirytus przez słomkę do
ust lub butelek. Wylewali go przytem więcej, niż wypijali. Żadne upomnienia i
kary, nawet nahaje kozackie, nie mogły odpędzić tego rozłakomionego bydła od
beczki.
Widząc,
iż z dwoma kozakami nie dam rady, a lękając się, aby, zanim dojedziemy na
miejsce, cały się spirytus nie ulotnił, chwyciłem się innego sposobu. Obiecałem
im, jeśli kraść przestaną, dawać każdemu po szklance spirytusu.
Nie
leżało to we zwyczaju i zabronionem było przez Zarząd Towarzystwa.
Zaryzykowałem więc na własną odpowiedzialność i osiągnąłem najpomyślniejszy
skutek. Ludzie ci, raz mi dawszy słowo, iż kraść nie będą, święcie go
dotrzymali i staranniej jeszcze beczek doglądali. Na każdej stacji rozdzielałem
im obiecaną porcję spirytusu i miałem zupełny spokój.
XXXIX.
Zdobyty spokój. – Podróż. – Przez Ałtaj. – Ciężkie
przeprawy. – Puszcza. – Królestwo zwierząt. – „Kaburga”. – Drobne ptactwo. –
Wiewiórki. – Życie lasów. – Bez drogi. – Wiosna i roztopy. – Pośpiech. –
Przeszkody. – Uczta Jakutów. – Przed zdaniem spirytusu. – Przybycie. –
Tajurski. –Instalacja w szpitalu.
Dzięki
zawartej między mną i woźnicami umowie, cały transport doszedł szczęśliwie na
miejsce przeznaczenia. Dobrem słowem, ludzkiem obejściem i szklanką spirytusu
zdobyłem więcej, niż inni za pomocą krzyków i razów. Okazało się, iż tą drogą
jedynie trafić można do przekonania dzikiego Jakuta, na dnie duszy którego leży
acz nieświadomie poczucie godności ludzkiej.
Przez
czas długi wspinaliśmy się wciąż powoli na góry, aż wreszcie przyszła chwila
spuszczania się z ich pochyłości. Ciężką z tem nader mieliśmy sprawę.
Przedostaliśmy
się właśnie przez Ałtaj na drugą Jego stronę, ostro ku dalszym nizinom
pochyloną. Stoki gór były więc bardzo strome. W obawie rozbicia beczek
spuszczaliśmy je na ręku niemal, urządziwszy hamulce z pasów rzemiennych.
Była
to Syzyfowa robota, która pochłaniała ogrom czasu. Pot lał się z czoła
woźniców, ale, zjednani przeze mnie, wywiązywali się z ciężkiego zadania
doskonale. Żadna się przy tej operacji nie rozbiła beczka i nie wysączyła ani
jedna kropla okowity.
Tryumfowałem,
przypominając liczne opowiadania w Maczy o roztrzaskanych na tych przeprawach
beczkach i stratach ponoszonych przez Towarzystwo.
Wjechaliśmy
wkrótce w krainę lesistą. Ciemna puszcza o przepaścistych głębiach pokrywała
stoki i podnóża gór. Na wierzchołkach rosły nawet karłowate drzewiny, a u dołu
rozwijały się wspaniałe niebotyczne pichty i modrzewie.
Zwierzyny
była tu moc wielka. Raz po raz wychylały się z poza drzew rogate głowy jeleni,
przebiegały drogę sarny, skakały ze zwinnością gazeli po skałach i przepaściach
drobne kózki skalne, zwane „kaburga”, o ostrych rożkach, bardzo ładne i zręczne
stworzenia. Uderzyła mię również niesłychana ilość różnorodnego ptactwa,
zwłaszcza pardw czyli białych kuropatw i jarząbków. Żałowałem, iż za mało
wziąłem z sobą nabojów. Na każdej bowiem stacji wyskakiwałem na chwilę i
tłukłem tego masami.
Wiewiórki
formalnie się tu roiły. Takiej mocy nie widziałem już nigdy w życiu. Wszystkie
drzewa, gałązki, krzaki, ziemia nawet pokryta była sznurami, wiewiórek.
Chwytały się one, jak małpki, jedna za drugą, tworząc wszędzie żywe, ruchome
łańcuchy, które ciemnej zieloności puszczy nadawały złotawy koloryt.
Woźnice
nasi bili je kopami w drodze.
Czterdzieści
lat ubiegło od owej pory... Podobno dziś i tam ręka człowieka dokonała w królestwie zwierząt wielkiego zniszczenia,
ale wówczas lasy te i puszcze pełne były życia i ruchu. Brzmiały one echem
wielorakich głosów. Orały w nich orkiestry i kapele różnorodne...
Lubiłem
się wsłuchiwać w tę muzykę zwierząt i ptactwa. Przypominała mi nasze litewskie
bory i świergot naszych leśnych śpiewaków... Wiedziałem z listów z kraju, iż
lasy nasze mocno już przetrzebione były. Może i w nich zamilkły już tak znane a
tak drogie szepty i gwary!..
Jechaliśmy
często bez żadnego śladu drogi, ale Jakuci i Tunguzi dziwnie się orientować
umieli i nigdy nie błądzili.
Ody
wyjechaliśmy z Maczy, od Leny ku górom, panowała jeszcze zima w całej swej
sile. Rzeki stały jak mur i sanna była dobra. Równo z tern jednak, jak
przedarłszy się przez grzbiet Ałtaju, zaczęliśmy się opuszczać w nizinę, ku
Amurowi. poczuliśmy nagle wiosnę, obejmującą już tę miejscowość we władanie
swoje.
Kobierzec
śnieżny był już poszarpany wszędzie, wody występowały na lody, a roztopy utrudniały
szybszą jazdę. Droga spadała wciąż z gór na rzeki i znów się podnosiła ku
wyżynom lądowym, skąd po stromej pochyłości należało na inne się przerzucać
dopływy. Po chwiejącym się już i trzaskającym lodzie przebyliśmy rzekę Czarę,
Bodajbo i Niegirę.
Musieliśmy
się śpieszyć, bo, gdyby wiosna przygrzała silniej, zasiedlibyśmy gdzieś w drodze na długie tygodnie.
Tymczasem, jak na złość, nieprzewidziane przeszkody hamowały nasz pośpiech.
Padł nam koń jeden i drugi. Ody zaś koń zdycha, cały obóz, jeśli w nim są Jakuci, zatrzymywać się
musi. Rzucają się bowiem wnet na konia, łupią go ze skóry, rozkładają ogień i
piekąc mięso, żrą je z łapczywością dzikich zwierząt. Żadna siła wówczas nie
spędzi ich z miejsca. Gdy się najedzą do obżarstwa i przesytu, kładą się na
ziemi około ognia, krzycząc przeraźliwie:
—
Briucho kapsi! – briucho kapsi![2].
Patrzałem
ze wstrętem na tę scenę, która zajęła nam parokrotnie po kilka godzin czasu.
Ale było we zwyczaju, iż cały tabor stać musiał, zanim Jakuci zdechłego nie
pożrą konia.
Wielu
rosyjskich miejscowych chłopów nauczyło się od krajowców jeść wszelkie ścierwo.
Wmawiają
w siebie, iż Bóg zabił zwierzę dla pożytku ludzi i również obżerają się
padliną.
Chcieliśmy
na nadchodzące święta Zmartwychwstania dotrzeć do Tichonozadońska. Z powodu jednak roztopów oraz uczt jakuckich
stanęliśmy tam zaledwie na drugi dzień świąt.
Gdyśmy
już dojeżdżali, woźnice otoczyli mię, mówiąc poufnie:
—
Nie bójcie się! – Spirytus zdamy dobrze.
Będzie
pełna miara. Wy dobry pan, ale niepraktyczny jeszcze...
I
kiwając znacząco głowami odbiegli do koni.
Zanim
się zorjentowałem, już świsnęły baty i w szalonem tempie ruszyliśmy naprzód.
Drżąc o beczki, daremnie nawoływałem do wolniejszej jazdy. Woźnice śmieli się i
zacinali konie.
—
Aby tylko prędko spirytus od nas przyjęli! – mówili.
Zrozumiałem
wreszcie. Szło o rozgrzanie spirytusu za pomocą szybkiej jazdy i powiększenia jego
objętości. Przyjmowany był bowiem tylko na miarę.
Próbnik
Tralles’a nie był jeszcze znany w Syberji.
Odetchnąłem
wreszcie, stanąwszy na miejscu i widząc beczki całe. Widocznem było, iż
nadużycia, dokonywane przy dostawach spirytusu, zacierano tu na różny sposób.
Udałem
się wnet do Tajurskiego, który mię tu oczekiwał. Był to człowiek, przesiąkły
już na wylot kulturą europejską. Gdy mu dano znać, iż beczki przyszły pełne,
zwrócił się do mnie z podziękowaniem.
Opowiedziałem
mu wówczas, w jaki sposób zdołałem zapobiedz kradzieży i jak woźnice wypity
spirytus popełnić chcieli.
—
Przekroczyłem podobno prawidła, – dodałem.
—
Prawidła mamy dla ciemnych i niepewnych jednostek, – odparł Tajurski, – brak
nam bowiem takich samodzielnych ludzi jak pan i inni Polacy.
Scharakteryzowawszy
w krótkich słowach stan rzeczy, Tajurski zaznajomił mię z żoną, uszczęśliwioną z
produktów kuchennych, które jej z Maczy przywiozłem. Były to rzeczy proste,
kartofle, jaja, cebula, ale w Tichonozadońsku brak tego był zupełny.
Udaliśmy
się następnie do szpitala, gdzie d-r Stojanow, mój były kolega, inaugurował
moje przybycie wielką hulatyką przy święconem. Tajurski, zainstalowawszy mię, –
odjechał.
XL.
Na stanowisku. – Polacy w Tichonozadońsku. – Wejście w życie. – Odwołanie. – Eksploatacja
złota. –Poszukiwania jego. – Przemywanie piasku. – Pierwsi Argonauci. – Liczni
przedsiębiorcy. – Dzika okolica. – Kraina tajg.
Zostałem
więc felczerem w szpitalu kopalni Tichonozadońskiej.
Była
to główna rezydencja, a raczej główne ognisko pracy Towarzystwa Leńskiego.
Tu
eksploatacja złota szła na szeroką skalę. Kompanja Leńska posiadała przytem
liczne filje w Petrowsku, Pawłowsku, Suchym-Ługu i paru innych miejscach.
D-r
Stojanow zapoznał mię wkrótce z przebywającymi tu rodakami mymi. Jedną z głównych posad zajmował Karol
Szalewicz, który mię tu ściągnął. Pomniejsze urzędy piastowali: Frankowski,
Horodecki, Szczęsny i wielu innych. W szpitalu głównym felczerem był Dębski,
student medycyny z uniwersytetu kijowskiego, żonaty już, niestety, z
sybiraczką.
Stojanow
polecił mię Dębskiemu, który zaznajomił mię z życiem i regulaminem szpitala, z
chorymi i ich cierpieniami, z użyciem i preparowaniem lekarstw. Apteka była tu
wielka i zasobna. Gospodarzyli w niej felczerzy, bo farmaceutów nie trzymano
wcale. Felczerów zaś było wielu, więcej znacznie nad istotną potrzebę szpitala.
Zaledwie
objąłem swoje obowiązki i wszedłem w życie Tichonozadońska, gdy mię odwołał
Tajurski, proponując, wobec dostatecznej obsługi szpitala, inne w ciągu lata zajęcie.
Szło
o dozór nad przemywaniem piasku i poszukiwaniem w nim zawartego złota. Tajurski
przedstawił mi wielkie znaczenie tej pracy dla kopalni. Niedbałe jej wykonanie
może narazić Towarzystwo na olbrzymie straty przez kopanie i wyrzucanie piasku
tam, gdzie złota wcale niema. Praca to była nudna i ciężka, lecz z wielu
względów przyjąć ją musiałem.
Kopalnie
były dwojakie. Jedne podziemne, gdzie robotnicy pracowali całą zimę w szachtach, wyrzucając całe
zwały piasku, który na wiosnę, gdy lody puszczały, ulegał przemywaniu. Drugie –
otwarte, czyli dokonywane na powierzchni, gdy żyła złota trafiła się nie
głębiej sążnia, półtora w ziemi. Takie kopalnie eksploatowały się jedynie latem
i takie właśnie posiadało Towarzystwo Leńskie, gdy inne prowadziły roboty
podziemne.
Poszukiwanie
złota odbywało się w następujących warunkach. W miejscu, w którem
przypuszczalnie kryła się żyła złota, rozkopywano długi otwór w postaci krzyża,
w czterech kierunkach, na południe, północ, wschód i zachód. Z każdej strony
brano wór piasku na próbę, oznaczając każdy wór numerem i literą, w celu
wiadomości, z jakiego rozkopu, idącego w kierunku północnym czy też południowym
lub innym, wór piasku był wzięty. Numery i znaki worów z piaskiem zapisywało
się do odnośnej księgi, a wory odsyłało się na ekspertyzę do Tichonozadońska,
gdzie ów piasek przemywano.
Przemywanie
złota odbywało się nader pierwotnie. Nad źródłem stała nędzna chałupka, w
której urządzone były śluzy dla puszczania wody. Pod śluzą umieszczono
skrzynię, gdzie się sypało piasek, na który spływała woda. Człowiek, stojący
nad skrzynią z rodzajem
szufli w ręku, przemywał piasek, suwając go wciąż w skrzyni. Jałowy, brudny,
piasek wypływał z wodą przez otwory skrzynki, ciężkie zaś złoto opadało i
zostawało na dnie. Wybierano je wówczas szuflą i ważono.
’W
ten sposób odbywały się i ekspertyzy nadesłanych worów z piaskiem. Zawartość
każdego wora przemywana była oddzielnie, a znaleziony w piasku kruszec
ważono i
notowano skrzętnie. Jedne wory posiadały go więcej, drugie mniej lub nic wcale.
Wówczas
szedł raport do kopalni z detalicznym wypisem, ile w każdym worze piasku pod
takim znakiem i numerem znajdowało się zołotników szlachetnego metalu.
Kopalnie, sprawdziwszy numera w księgach swoich, wiedziały, iż w kierunku
zachodnim złota jest mało, we wschodnim nic prawie, więc należało kopać w
innych, skąd unikało się roboty nieprodukcyjnej i eksploatacja dawała niemal
zawsze pożądany rezultat.
Wszystkie
tak zwane „pryiski”, cala olbrzymia przestrzeń kopalni leżała w odludnej
krainie, przeszło 600 wiorst poza Leną i siedliskiem życia ludzkiego.
Był
to rozległy kawał ziemi dzikiej, pustej, dziewiczej, w której wnętrznościach
dopiero ludzie ryć się zaczęli, szukając ukrytych tam skarbów.
Pierwszymi
argonautami, którzy sięgnęli po złote runo do wnętrza ziemi, w miejscowości
leżącej pośród rzek Witima, Bodajbo i innych, byli dwaj kupcy irkuccy, Baśnin i
Kataszowcow.
Dowiedziawszy
się od kogoś, iż w owej północnej krainie znajdują się żyły złota, kupili
sekret za grube pieniądze, wynaleźli kopalnie i – znaleźli niezmierzone
bogactwa. Oni też pierwsi założyli Towarzystwo Leńskie i dali impuls
przedsiębiorstwom górniczym
w dalekiej, nietkniętej i nieznanej krainie.
Za
ich bowiem przykładem zaczęli i inni w tych miejscowościach szukać złota i urządzać kopalnie.
Wciąż nowi a nowi ciągnęli tu Jazoni, a więc kupcy Sybiraków, Trapieznikow i
inni. Między Tichonozadońskiem a Suchym-Ługiem, przy tej samej rzeczułce
Niegirze, odkrył kopalnie generał Bazylewski z Petersburga. Obok niego kupił
„pryisk” znany naczelnik żandarmów Dubelt na imię córki swej Zofji. Była to
najbardziej złotodajna miejscowość. Gen. Bazylewski wydobywał masę złota, ale
kopalnia Dubelta stała nietknięta. Żadnej tam przy mnie eksploatacji nie było.
Dalej
nieco ciągnęły się kopalnie bogatego nader przedsiębiorcy, żyda Ginzburga, oraz
wielu innych pojedyńczych osób i kompanii.
Gdy
w pewnem miejscu złoto wyczerpywać się zaczynało, wysyłano ekspedycje w celu poszukiwania tego
kruszcu w dalsze okolice.
Na
czele takich ekspedycji, złożonych z kilkunastu ludzi, Towarzystwo Leńskie
wysyłało zwykle Szalewicza, cieszącego się rządkiem powodzeniem w wynajdywaniu
żył złota.
We
wszystkich kopalniach pracowały dziesiątki tysięcy robotników. Rozlegało się
więc na pewnej przestrzeni życie ludzkie i glos człowieka, gdy wprzódy tylko
ryk niedźwiedzia, jedynego niemal mieszkańca tych okolic, przerywał ich martwą,
ponurą ciszę.
Jest
to najdziksza kraina w „obłasti” jakuckiej. Kryją się w niej najgłębsze
tajgi i puszcze.
Rozrzucona wśród gór Ałtajskich, robi straszne nieraz, zwłaszcza zimą,
wrażenie.
Taką
dzikością i takim pierwobytem tchną jej krajobrazy. Zimą mrozy dobiegały tu do
40 stop. R. Latem do tejże wysokości dosięgały upały. Deszczu prawie nigdy nie
było.
Rosnące
u stoku gór pichty, zwłaszcza zaś modrzewie, uderzały kolosalnymi kształty. W
dolinach rozwijała się latem ogromna roślinność. Trawy bujały, sięgając aż do
pasa.
XLI.
Bezludna kraina. – Dostawa prowjantów. – Podwiński.
– Organizacja dostawy. – „Królik” Tunguzów. – Plemiona tubylcze. – Słabość
fizyczna i duchowa. – Listy z kraju i Irkucka. – Sprostowanie omyłki. –
W Suchym-Ługu.
Obfite
wypasy zaczęły następnie zwabiać różnych koczowników ze stadami bydła, koni lub
reniferów, ale osad ludzkich, ułusów, nigdzie nie było. Gdzie-niegdzie tylko
zdarzało się trafić na ślady czasowej, opuszczonej już jurty. Zimą zwłaszcza
kraina była martwą, pustą i bezludną zupełnie. Wszystkie produkty żywnościowe
musiały tu być dostawiane z irkucka, gdyż inaczej ludzie pomarliby z głodu.
Dostawa
prowiantu, jak już mówiłem, była nader uciążliwa, stąd po całej drodze na
wszystkich większych punktach znajdowały się składy i magazyny, pełne
różnorodnych, na wypadek bezdroża, zapasów. Wysyłały one ustawicznie całe obozy
z żywnością do kopalni. Dostawą zawiadywała cała plejada urzędników.
Oprócz
produktów spożywczych, musiały być dostawiane wszelkie artykuły ubrania i innych potrzeb ludzkich. Zrazu
wożono nawet siano dla koni, lecz później przygotowywano je już na miejscu.
Dostawą
zajmowali się Tunguzi, pobierający za 600 wiorst po dwa ruble od puda
jakiegobądź ciężaru.
Jeden
z rodaków moich, Podwiński, rzuciwszy służbę w kopalniach, zbliżył się do
Tunguzów i zorganizował wraz z nimi bardziej prawidłowe przedsiębiorstwo
dostawowe. Za pomocą swej inteligiencji oraz wódki i pieniędzy pozyskał ich
zupełną ufność i wywierał na nich wpływ potężny. Tunguzi, ciemni i głupi,
wyzyskiwani dotąd niemiłościwie, postrzegłszy, iż słuchając Podwińskiego
zarabiają daleko więcej, ze ślepą ku niemu zwracali się wiarą. On zaś rządził
nimi i kierował, jak chciał.
Przezwano
go stąd „królikiem tunguzkim”. Mieszkał w jurcie, podejmując wciąż nowe
interesy i dostawy. Przelatywał na reniferach olbrzymie przestrzenie,
przepędzał bydło z nad Amuru. Dorobił się wielkiego funduszu i Tunguzom nowe
zarobkowe drogi stworzył.
Rozległa
niepomiernie gubernia jakucka posiadała różnorodną ludność, złożoną przeważnie
z tubylczych plemion.
Od
Irkucka do Kiryńska siedlili się głównie Burjaci i ukazywali często Ostjacy,
wędrujący z północy, od Oki i Irtysza. Były to jednak ptaki przelotne,
koczownicze. Burjaci nie dopuszczali ich ani do handlu, ani do osiedlenia się,
ale, choć wypierani zewsząd, napływali Bóg wie skąd znowu, ginęli i – wracali.
Od
Kiryńska ludność miejscową stanowili Jakuci i Tunguzi. Czasem, acz rzadko,
ukazywali się i tu Ostjacy, jako przechodni goście, również niecierpiani przez
krajowców.
Nad
Leną rozrzucone były „stanice” ruskich chłopów, a w lasach i tajgach gnieździli
się Jakuci.
Burjat
i Jakut należeli już do plemion więcej nieco ucywilizowanych. Burjaci sługiwali
wojskowo, a i część ludności Jakuckiej miała już spisaną ludność i odbywała
powinność wojskową. Jedni i drudzy mieli już swe osady – ułusy. Znaczna jednak
część Jakutów prowadziła jeszcze życie koczownicze, wymykając się z pod
ogólnego prawa.
Ostjacy
i Tunguzi przedstawiali podówczas dzicz największą. Były to ludy koczownicze,
płynące wciąż jak woda, przerzucające się z jednego miejsca na drugie o kilka
tysięcy wiorst, z Ochockiego morza aż pod Lodowate, szukając soboli, lisów lub
ryb, a co najważniejsza, paszy dla swych jeleni.
Pewna
część Tunguzów w południowym pasie gubernji zaczynała już nieco osiedlać się i
poddawać kulturalniejszym wpływom.
W
tej pustej, ponurej krainie, wśród tych ludów dzikich, – przebyłem lat siedem.
Pierwszy
rok spędziłem w Tichonozadońsku, zimą w szpitalu, latem przy przemywaniu piasku.
Ostatnia ta robota męczyła mię swą monotonnością, zabijała i ducha i ciało. W ciągłej wilgoci, w
mokrem ubraniu, nabawiłem się reumatyzmu i innych dolegliwości. Nie odbierałem
też długo listów z domu, co podniecało tęsknotę za krajem. Wreszcie nadeszła
cała paczka korespondencji i z kraju i z Irkucka. Pierwsza donosiła mi o rusyfikowaniu Litwy, o
prześladowaniu religji, języka i szkoły, o upadku materjalnym i strasznej apatji
ogarniającej ogół.
Druga
brzmiała weselszą nutą. Pisano mi o szczęściu młodych par, które się przy mnie
skojarzyły, o powstałych stąd polskich gniazdach, tulących do siebie
wygnaticów i
ogniskujących życie polskie w Irkucku.
Mylnie
powiedziałem wprzódy, iż panna Wojewódzka poślubiła Pawłowskiego. Została ona
żoną młodego Gorajskiego, ale w natłoku imion i myśli, wstających z głębi
przeszłości, splątałem w pamięci nazwiska.
Zazdrościłem
towarzyszom w Irkucku tej łączności i tego rozgrzewającego ciepła, którem
promieniejące ogniska rodzinne ogarniają wszystkich smutnych i samotnych. W pustyni tej, na którą
dobrowolnie się przeniosłem, znów silniej dolę wygnańca odczuwałem.
Gdy
druga nadeszła zima, przetranzlokowano mię do Suchego-Ługu, gdzie jako felczer
objąłem w zawiadywanie miejscowy szpital na ośmnaście łóżek.
W
Suchym-Ługu dominował żywioł polski, bo choć zrazu dyrektorem kopalni był
Pierwochin, a pomocnikiem jego Leonard Baczyzmalski, ale wkrótce ostatni zajął
stanowisko pierwszego. Służył tu też i ów Podwiński, o którym wspominałem, i
Jankowski, zawiadujący kantorem i wielu innych.
Obowiązek
felczera nie był tu trudny. W razie poważniejszej lub bardziej skomplikowanej
choroby odsyłało się pacjenta do głównego szpitala w Tichonozadońsku lub
wzywano d-ra Stojanowa.
Głównie
jednak ludziska zapadali na reumatyzm i szkorbut. Notowałem również mnóstwo
wypadków przepracowania.
Tunguzi
i Jakuci, z których się rekrutowali robotnicy miejscowi, chciwi na
pieniądze i na wódkę, –
wyrabiali w dzień, oprócz wyznacznoej sobie roboty, za którą otrzymywali rubla
– jeszcze półtora lub dwa razy tyle, aby osiągnąć podwójne wynagrodzenie i
kwaterkę wódki. Stąd wielu z nich, pracując nad siły, zapadało następnie na
zdrowiu.
Zarząd
kopalni nie lubił chorych w szpitalu. Robotnicy zaś kładli się tam często dla
wypoczynku, udając jakąś chorobę. Trudno zaś na razie było zrozumieć, czy
oszukuje, czy prawdę mówi. Miałem więc stąd sporo kłopotu w początkach, ale
następnie udało się temu zaradzić, tak, iż i wilk był syty i koza cała.
XLII.
W szpitalu. – Udawanie choroby. – Pertraktacje. –
Pozycja Suchego Ługu. – Dowóz piasku do Niegiry. – Polacy i ulepszenia
techniczne. – Mój projekt. – Organizacja poczty. – Rok kopalniowy. – Nadużycia
przedsiębiorców. – Biali murzyni. – Wdanie się władzy. – W Maczy. – Przyjazd
księdza.
Codzień
o czwartej rano wszyscy robotnicy stawali w szeregach przed gankiem. Wychodzili
urzędnicy i każdy brał sobie taką ilość ludzi, jaka mu w tym dniu była
potrzebną. Ja doszedłem do szpitala i zasiadając w ambulatorium czekałem
chorych, których zwykle przyprowadzał kozak. Musiałem ich zbadać i zaopiniować,
czy istotnie są chorzy lub też chorych udają.
Diagnoza
w tych wypadkach była nader trudna. Postanowiłem więc otwarcie rozmówić się z
robotnikami. Obiecałem dać w szpitalu wypoczynek każdemu, kto mi prawdę o
stanie swego zdrowia mówić będzie. Tych zaś, co zechcą mnie oszukiwać,
zmyślając chorobę, nie przyjmę do szpitala nigdy, choćby istotnie zachorowali
kiedyś.
Poskutkowało
to lepiej nad wszelkie groźby. Odtąd liczba chorych znacznie się zmniejszyła.
Suchy-Ług
leżał nad małym strumykiem, wpadającym nieco dalej do rzeki Niegiry, tworząc
trójkąt plaski, na którym mieściły się bogate kopalnie. Ponieważ ów strumyk
często wysychał, więc wydobyty z ziemi piasek należało wozić dla przemywania aż
do rzeki, co pochłaniało ogrom czasu i podnosiło znacznie koszta eksploatacji.
Gdy
się jednak zjawili Polacy, wśród których było kilku techników, wnet pierwobytną
robotę na nowe wprowadzili tory. Wozy z końmi zostały usunięte, a od kopalni do
rzeki położono szyny, po których w wagonikach przewożono piasek. Nad brzegiem
rzeki był głęboki spadek, ale i temu zaradziła nauka i wiedza techniczna.
Miejscowi
ludzie podziwiali całe urządzenia, a Zarząd coraz więcej cenił rodaków naszych.
W
Suchym-Ługu robota szła tylko latem. Zimą usypiało wszystko. Robotnika się
odprawiało, konie odsyłało do Maczy, a urzędnicy nie mieli właściwie żadnego
zajęcia, zwłaszcza ci drobni, dozorujący przeważnie robotników. Poradziłem więc
Tajurskiemu, aby, zamiast płacić tubylcom za konie i dostawy, urządzić własną
pocztę do Maczy, rzucając co kilkadziesiąt wiorst stacje pocztowe z mieszkalnym
domkiem i stajnią. Konie, które przez całą zimę nic nie robiły, mogłyby
zapracować na pożywienie swoje. Tajurski aż się chwycił za głowę, dziwiąc się,
iż rzecz tak prosta dotąd mu na myśl nie przyszła. Aprobował projekt, dziękując
mi za zwrócenie nań jego uwagi.
—
Polacy mają większy zmysł ekonomiczny – wołał.
Zaraz
też, nie mogąc działać pojedyńczo, zwołał wszystkich właścicieli otworzonych
kopalni, Trapieznikowa, Gołubiowa, Ginzburga i innych, których konie również
zimowały w Maczy i plan mój im
przedstawił. Wszyscy nań chętnie się zgodzili i zaraz do wykonania przystąpili.
Odtąd, zamiast jazdy reniferami i dostaw Jakutów, prawidłowa komunikacja
łączyła kopalnie z Maczą. Niżsi urzędnicy z kopalni zajmowali zimą stanowiska
naczelników, dozorców lub ekspedytorów pocztowych.
Dnia
15 września na wszystkich otwartych kopalniach zawieszano roboty i załatwiano
wszystkie obrachunki z urzędnikami i robotnikami.
Zamykał
się rok kopalniowy.
Termin
ten był obowiązujący dla wszystkich kopalń. Nawet te, co całą zimę pracowały
pod ziemią, regulować wszystkie rachunki musiały.
Wszystkie
więc kantory były dnia tego przepełnione. Fale robotników przypływały i odpływały. Każdy z robotników
miał książeczkę swoją z odnotowaną robocizną, wedle której się obliczał.
Zarobki były duże. Niektórym wypłacało się po paręset rubli. Jedni, lokując
otrzymane pieniądze w kantorze kopalni, zostawali nadal, drudzy, zabierając
należności, odchodzili. Najczęściej jednak i jedni i drudzy tracili ten grosz,
ciężko zapracowany, bo i w kantorze wskutek różnych malwersacji ginęły
ulokowane sumki i na drogach napadali zbóje, odbierając pieniądze, a nieraz i
mordując.
Przedsiębiorcy
kopalni wyzyskiwali też rozmaicie robotników, korzystając z ich ciemnoty.
Nieraz zatrzymywano im należność w celu zmuszenia do pozostania w kopalniach.
Byli
to biali murzyni, bez prawa i opieki. Trwało to czas długi, aż wreszcie władze
zwróciły na biednych robotników uwagę i wydały szereg rozporządzeń,
ubezpieczających ich od wyzysku. Na mocy tego wszystkie obrachunki nie mogły
się już załatwiać na „pryiskach”, ale w Witimie, nad Leną, pod okiem władzy.
Tam więc stawiali się robotnicy, zjeżdżały w pełnym składzie kantory i zjawiał
się osobiście p. Kupienko z Irkucka oraz przedstawiciele zarządu kopalni.
Partje
robotników, złożone z paru tysięcy ludzi, eskortowane były przez kozaków. Jechał
też z partją i felczer, wysyłany w celu pomocy na wypadek choroby. Czynność tę
spełniałem kilkakrotnie, bo poczciwy Stojanow, wiedząc, iż Zarząd kopalni płaci
felczerowi po 25 kop. od głowy, chciał mi przysporzyć dochodu.
Po
dokonanych obrachunkach w Witimie i wypłaceniu należności robotnikom kopalnie
mogły ponownie wynajmować sobie ludzi, którzy też mieli zupełną swobodę woli.
Jedni więc zostawali na tern samem miejscu, inni przechodzili do drugich
kopalni, a jeszcze inni odchodzili zupełnie, bezpieczniej wracając do domu z
Witima, niż z oddalonego
o kilkaset wiorst, leżącego w głuchej pustyni – Tichonozadońska.
Przestrzeń ta, dzieląca kopalnie od ognisk ruchu i życia ludzkiego, zmuszała
często robotników do pozostawania na miejscu, zamieniając ich w prawdziwych
niewolników.
Wyjazdy
do Witima powiększały moje dochody i dawały mi pewną rozrywkę. Stamtąd mogłem
się czasem posunąć po Lenie do kulturalniejszych nieco okolic i wpaść do Maczy.
Tajurski, którego pozyskałem ufność i względy, ułatwił mi te wycieczki, dając
różne polecenia.
Pewnej
zimy, gdy byłem w Maczy, zwanej inaczej Nochtujskiem, nadjechał tam znów ks.
Szwernicki. Wyspowiadał, pochrzcił, dał parę ślubów i ulotnił się, pędząc przez
Olekmę do Wiłujska, który był ostatnim punktem jego wycieczek.
Zdziwienie
jednak kolonji polskiej było wielkie, gdy ksiądz wrócił stamtąd rychlej, niż
zwykle, mocno wzruszony i przygnębiony.
XLIII.
Wstrząsająca wieść. – Józefat Ohryzko. –
Wspomnienia niedawnej przeszłości. – Walka stronnictw. – Ofiara. – Zaciekłość
dyktatora. – Liberaliści petersburscy. – Aresztowanie Ohryzki. – Badanie
Gogela. – Wyrok śmierci. – Upadek Murawjewa. – Zmiana dekretu. – Do ciężkich
robót. – Porwanie Ohryzki.
Polacy
w Maczy znali doskonale ks. Szwernickiego i zaraz spostrzegli, iż coś go
boli i dławi. Jakoż wkrótce, gdy się
zebrało ściślejsze kółko polskie, ksiądz oznajmił nam, iż w Wiłujsku, w ciężkich kazamatach, bez
nazwiska, oznaczony tylko numerem, – siedział Józefat Ohryzko.
Ksiądz
go znalazł w celi pod Nr 40.
Wiadomość
ta wywarła na wszystkich głębokie wrażenie. Nikt nie wiedział, dokąd ręka
Murawjewa, po stoczonej walce z liberalnem stronnictwem w Petersburgu, które
Ohryzkę od śmierci uratowało, – rzuciła tego nieszczęśliwego człowieka!
Dochodziły
nas wprzódy wieści, iż Ohryzko był wysłany do ciężkich robót, do
Aleksandrowska, za Bajkał, że tam zorganizował wygnańców polskich, zawiązał
stowarzyszenie, kasę pomocy, czytelnie; lecz po powstaniu Bajkalskiem, gdy
wszędzie, zwłaszcza zaś w owych okolicach nad jeziorem, wzmógł się ucisk
wygnańców, Ohryzko, podejrzewany o agitację, jako niebezpieczny działacz,
został pochwycony i – dokądś wywieziony.
Czy
tak było w istocie, – twierdzić nie mogę.
Są
w tem jednak pewne cechy prawdopodobieństwa. Ohryzko, skazany na 20 lat
katorgi, nie mógł, o ile się zdaje, być odrazu uwięzionym w Jakuckiej
„obłasti”, lecz wysłany na miejsce ciężkich robót.
Atoli,
gdy się przypomni nienawiść, jaką do niego pałał Murawjew, oraz wszystkie
okoliczności, towarzyszące jego deportacji, możliwe jest również, iż nastąpiło
przekroczenie wyroku i osadzenie Ohryzki w Wiłujsku, jako sekretnego a
niebezpiecznego więźnia.
Józefat
Ohryzko padł właściwie nie za winy polityczne, których mu nie dowiedziono, lecz
jako ofiara walki stronnictwa liberalnego w Petersburgu, na którego czele stał
Suworow, Wałujew i inni, ze stronnictwem polityki eksterminacyjnej, którą
przedstawiał Murawjew i
jego adherenci.
Ohryzko
zajmował w Petersburgu wybitne stanowisko w ministerjum skarbu, jako naczelnik
wydziału dochodów niestałych i cieszył się wielkiem uznaniem nietylko w polskich, ale i
rosyjskich, więcej liberalnych sferach. Posiadał własną drukarnię, trudniąc się
wydawnictwem Volumina-Legum w przedpowstaniowej jeszcze dobie. Próbował również
dziennikarstwa, wydając czas jakiś „Słowo” oraz „Pismo Zbiorowe”, co mu wkrótce
zabronione zostało wskutek podobno denuncjacji, płynących ze sfer rządowych
Królestwa i Litwy. Już bowiem
ruch pewien wszczynał się w kraju i wkrótce zawrzał i w Petersburgu, skupiając
się wokoło Ohryzki, jako jednej z najwybitniejszych podówczas jednostek
polskich.
Ohryzko
kierował tym ruchem w stolicy, niósł mu pomoc i dawał wskazówki, ale
bezpośredniego udziału w tern pozornie przynajmniej nie brał. Podobno,
upatrując zdolniejszych ludzi z zakładów wojskowych, wysyłał ich do oddziałów
polskich.
Murawjew
patrzył ze zgrozą na Polaka, zajmującego w Petersburgu tak wysoką posadę,
otoczonego szacunkiem możnych i wpływowych Rosjan.
Zgnieść
tych możnych i pokazać światu, iż on jeden tylko może rozporządzać życiem i krwią polską, było głównem zadaniem
Murawjewa. Przejęty swem bohaterstwem, zaślepiony siłą swego stanowiska,
dyktator wileński nie przebierał w środkach.
Cios,
który uderzył Ohryzkę, wymierzony był przeciw liberalnemu stronnictwu w Petersburgu.
Powiedziano,
acz to na bajkę wyglądało, iż Murawjew miał osobiste z Ohryzką rachunki i że
przebaczyć mu nie mógł pewnej ciemnej i starannie ukrywanej w Petersburgu –
karty życia swego.
Faktem
jest jendak, iż dyktator wileński pałał ku Ohryzce wyjątkową nienawiścią.
Gdy
się zaczęły areszta i kaźnie na Litwie, Murawjew szukał bacznie wśród
zeznań i pochwyconych
dokumentów jakiegoś śladu lub cienia nawet, któryby Ohryzkę mógł skompromitować
w oczach władzy. I kroczył jak rozjuszony tygrys na ofiarę swoją, gdy z zeznań Zabłockiego,
zwłaszcza zaś Wacława Przybylskiego z Wilna, pewne fakta wydobył.
Nie
były one jednak wystarczające i nie zrobiły w Petersburgu, dokąd je zaraz
posłał, pożądanego wrażenia.
Pozycja
Ohryzki zdawała się być niezachwianą, co bardziej jeszcze jątrzyło Murawjewa.
Aż
wreszcie wpadł w ręce jego list Ohryzki, pisany do Oskierki, będącego
naczelnikiem wydziału ruchu litewskiego w Wilnie, a choć list ten spraw
politycznych nie dotykał, niemniej jednak fakt prowadzenia korespondencji z
przedstawicielem komitetu rewolucyjnego był dostateczną w oczach Murawjewa
zbrodnią.
Domagał
się więc w Petersburgu aresztowania Ohryzki, ale Suworow i jego stronnicy
jeszcze się temu opierali. Im więcej jednak bronili go liberaliści
petersburscy, tem z większą zaciekłością rzucał się na Ohryzkę Murawjew.
I
dopóty przy pomocy swej kliki bombardował, docierając aż do Dworu, iż wreszcie
Ohryzko został aresztowany.
Stronnictwo
Murawjewa wzięło górę.
Suworow
dokładał wszystkich starań, by więźnia zatrzymać w Petersburgu i nie dać w ręce wielkorządcy Litwy. Ale i to się
nie udało.
Dlaczego
jednak przyjaciele Ohryzki nie ostrzegli go wcześniej o grożącem niebezpieczeństwie
i nie ułatwili mu wyjazdu za granicę? Fakt ten stanowi dziwną zagadkę.
Przywieziony
do Wilna Ohryzko poddany był najsurowszemu badaniu. W braku pozytywnych dowodów
chciano go zmusić do zeznań. Murawjew oddał Ohryzkę w ręce znanego żandarma
Gogela, członka śledczej komisji w Wilnie.
Ohryzko
uległ ciężkim torturom...
Katusze,
jakie przebył, zachwiały ten wielki i jasny umysł, który wpadłszy w apatję i melancholię, zdradzał już na
Syberji pewne zboczenia, a w końcu życia niemal zupełnym pokrył się mrokiem.
Murawjew
wydał na Ohryzkę wyrok śmierci. W Petersburgu jednak czyniono wszelkie
starania, by wykonanie dekrętu przewlec jak najdłużej. Czynną w tej sprawie
bardzo była pani Ettinger i wiele innych osób.
Stronnictwo
Murawjewa upadać zaczynało i dyktator wileński chwiał się na stanowisku. Szło o
doczekanie się jego upadku.
Jakoż
następca Murawjewa, Kaufman, zmienił wyrok śmierci na długie ciężkie roboty.
Gdy
Ohryzkę wieziono do katorgi, Suworow chciał go jeszcze zatrzymać w Petersburgu i kazał oficerowi,
eskortującemu oddział więźniów, dać sobie znać telegraficznie, gdy z Ohryzką
przybędzie do Pskowa. Alś Murawjew, przebywający w Petersburgu, został o
tem uprzedzony i musiał dać znać do Wilna, – bo zaledwie partja więźniów
przybyła do Pskowa, zjawili się z Wilna żandarmi, pochwycili z etapu
Ohryzkę i pocztą przez
Nowogród powieźli na kolej Nikołajewską, a dalej przez Moskwę na Sybir.
Co
następnie stało się z Ohryzką, nikt już dobrze nie wiedział, więc wiadomość o
jego pobycie w Wiłujsku, w ciężkiem więzieniu, mocno poruszyła wszystkich.
XLIV.
Groby za życia. – Dworzaczek. – Chęć pomocy
nieszczęśliwym. – Projekt podróży. – Wyprawa. – Do Wilujska. – Przez rzeki i
góry. – Śpiąca kraina. – Puszcza.
Do
Wiłujska na wieczne więzienie zsyłano tych, którym po skazaniu na śmierć
darowywano życie, odbierając przytem wszystkie ludzkie prawa. Wchodząc do celi
tracili swe nazwisko i – oznaczeni jedynie numerem – umierali dla świata.
Ks.
Szwernicki wzruszony do głębi opowiadał, jak tym razem zdoławszy się przedostać
jako spowiednik do więzienia, smutne tam porobił odkrycia.
Oprócz
Ohryzki, znalazł tam również pod Nr 47 Dworzaczka z Królestwa Polskiego, który
też na nim silne zrobił wrażenie.
Mówił
nam o tem cicho z pewną bojaźnią, zaklinając o sekret, bo o tych
nieszczęśliwych, których istnienie pokrywa, niby wieko grobowe, tajemnica
więzienia, nikomu wiedzieć niewolno. Byli to już straceńcy, którym wszystko
odjęte zostało. Mówiono o nich: „Żena tiebie nie żena, dieti nie dieti, a ty
nie czeławiek. Tiebie pałka i knut”[3].
Rozpłakał się zacny kapłan, kończąc swe opowiadanie. Łzy drżały również
na rzęsach słuchaczy.
Panowała chwila ciężkiego milczenia.
— Trzeba jakoś pomódz rodakom, wyszeptał wreszcie ks. Szwernicki.
— Pojadę tam – rzekłem, występując naprzód.
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Rozumiem, iż wyrwały mi się słowa,
które w warunkach życia
mego niełatwo urzeczywistnić się mogły, lecz czułem niemniej, iż tam być muszę
i zwalczyć wszystkie przeszkody potrafię.
— Pojadę – powtórzyłem, – gdy tylko czas wolny i nieco grosza dla
biedaków mieć będę.
Wszystkie ręce naraz wyciągnęły się do sakiewek, a ks. Szwernicki,
uśmiechając się już dobrotliwie, wyprzedził wszystkich, wysypując ze swojej
całą jej ubogą zawartość.
Wróciwszy do Tichonozadońska i Suchego-Ługu, powiadomiłem niektórych
rodaków o tem, com słyszał w Maczy z ust ks. Szwernickiego.
Znalazłem u wszystkich głębokie współczucie i ofiarność dla więźniów w
Wiłujsku.
Przez czas jednak długi oderwać się od mych obowiązków w Suchym-Ługu nie
mogłem. Tak minęło lato, i dopiero, gdy druga się usłała zima, uprosiłem
Tajurskiego, który w tej porze rozsyłał zwykle na wsze strony oficjalistów do
wynajęcia robotników, aby mię
w tymże celu posłał do
Wiłujskiego okręgu. Przyznałem się mu zresztą, iż szło mi o bytność w Wiłujsku
i odwiedzenie uwięzionych tam rodaków.
Tajurski zdziwiony i zaniepokojony był mą prośbą. Z ojcowską
troskliwością jął mi przedstawiać wszystkie niebezpieczeństwa takiej podróży.
— Musisz jechać na nartach[4]
i reniferach – mówił – śniegi i zamiecie wielkie, możesz zginąć w drodze...
Możesz być nawet łatwo zamordowanym! Wszak wiedzą, że jedziesz, z pieniędzmi Towarzystwa na
zadatki dla robotników. Daj pokój! Są na to inni urzędnicy – taki Małygin lub
jemu podobni.
Ujmował mnie i wzruszał swoją dobrocią, niemniej jednak stałem przy
swojem.
Jeśli inni mogą jechać, dlaczego ja tej sztuki nic mogę dokonać.
Tajurski, widząc, iż nie przełamie uporu mego, zgodził się wreszcie,
informując mię, jakie mam do drogi przygotowania uczynić.
Należało od sprawnika okręgu górniczego wziąć imienną kartę wolnej jazdy.
Karta taka zawiadamiała razem policję, iż do okręgu Wiłujskiego dla wynajęcia
robotników jedzie urzędnik T-wa Leńskiego, któremu wszędzie wszelką pomoc dawać
jest obowiązaną.
Była to rzecz ważna. Załatwiwszy tę sprawę, należało zorganizować całą
wyprawę, przysposabiając żywność najmniej na miesiąc cały. Jechało się bowiem
do kraju dzikiego i pustego zupełnie.
Brało się więc z sobą wór sucharów, kilka pudów mięsa solonego, sporą
ilość topionego masła, pilmeniów, kotletów, cukru i herbaty. Dawano mi czterech
zaufanych ludzi, wybranych z całej rzeszy robotników, dwóch kozaków, oraz 12
par jeleni.
Zdziwiony byłem tą wielką liczbą reniferów, ale się okazało, iż na każdą
parę nie można kłaść więcej ciężaru jak 15 pudów. Zapasy zaś nasze żywnościowe
były znaczne. Musieliśmy zaś przytem brać z sobą spirytus w beczkach, bo bez
tego, przy czterdziesto-stopniowych mrozach, nie wytrzymaliby by nasi ludzie,
oraz piecyk żelazny, szufle, łopaty, rondle, garnki i t. p.
Z taką samą wyprawą jeździł zwykle Szalewicz, poszukując żył złotych, i
inni.
Nareszcie ruszyłem. Wieźli mię wynajęci Tunguzi na reniferach swoich.
Droga na Maczę, Leną, była znacznie lepsza i nawet bezpieczniejsza, ale o
wiele dłuższa. Tunguzi zaś, chcąc ją skrócić, rzucili się na przełaj, kierując
około innych rzek i
dopływów. I tak z Olekmy wpadliśmy na rzekę Aurę, z Aury na Batumę, z Batumy na
inną.
Z lodów rzek wypadaliśmy na ląd przejeżdżaliśmy kilkadziesiąt wiorst
przez tak zwane ,,goice”, czyli nagie, skaliste góry, i znów zsuwaliśmy się na
rzeki, aby przebiegłszy pewną przestrzeń, ponownie się wdrapywać na górzyste manowce.
Nigdzie żadnego śladu drogi. Jak okiem sięgnąć, biała, lekko zadymiona
śnieżyca, nierówna, cała w garbach i strzępach gór, porwana,
milcząca, posępna kraina. Nigdzie śladu życia i stopy człowieka. Olbrzymi kawał
ziemi, zmartwiałej w objęciach mrozu.
Po tych bezdrożach i pustkowiach Tunguzi, z właściwością ludów
koczowniczych, u których
zmysł orjentacyjny wysoko jest rozwinięty, kierowali bez namysłu i wahania
renifery, jak woźnica europejski kieruje swe konie po bitej, wysadzanej drodze.
Nie błądziliśmy ani razu.
Poszukiwacze złota biorą zwykle Tunguzów za przewodników, bo ci dają
zwykle nieomylne wskazówki rzek, u brzegu których na złotodajny piasek natrafić
można.
Nad rzekami z pochyłości gór patrzały na nas ośnieżone z wierzchu, o
otwartych czarnych czeluściach u dołu, głębokie tajgi i puszcze, których me
przebiegła jeszcze noga, ani dotknęła nigdy ręka ludzka, pełne odwiecznych,
niezbadanych mateczników. Raz po raz z głębi puszcz tych wyrywały
się dzikie, różnorodne ryki, ostro przenikające ciszę powietrza.
Na śniegu widniały ślady niedźwiedzia i innych zwierząt. Nad głowami
naszemi szybowały wielkie drapieżne ptaki, lub z gałęzi drzew przypatrywały się
nam ciekawie i
pożądliwie.
Żółte, przenikliwe ich oczy wpijały się w nas chciwie, jakby mierząc siły
swoje z pastwą, na
którą rzucić się chciały. Niepłoszone nigdy drobne ptactwo przeciągało stadami,
nie zdradzając żadnej obawy człowieka. Człowiek bowiem był rzadkim jeszcze
gościem w tej dzikiej a bogatej krainie. Od czasu pierwotnych wstrząśnień i
przewrotów ziemi spała ona cicho, czekając, aż „palec Boski, używszy dobrych
ludzi za zgłoski”, wyryje na niej dolę jej przyszłych przeznaczeń.
XLV.
Narty. – Paszenie jeleni. – Mróz 40˚.
– Nocleg pod golem niebem. – Sypialnia w śniegu. –Zorza północna. – Lśniący
krajobraz. – Odgłosy puszczy. – Koncert wilków. – Napad niedźwiedzia. – Jelenie.
Narty to rodzaj długich sań o wysokich płozach, kopyłach szerokich,
zabezpieczających od przewrócenia się w czasie szybkiej jazdy. Sanie te pokryte
są wojłokiem, po którym rozciągnięta bywa skóra niedźwiedzia lub renifera, mają
poduszkę do oparcia oraz wierzchnie pokrycie z wojłoku. Podróżny, ubrany w
„parkę”, może w nich leżeć jak w pościeli, bez obawy największego mrozu. Do
nart przymocowane są rzemyki, zapinające się po wierzchu, a broniące od
wypadnięcia w czasie biegu sań po nierównej drodze.
W narcie poczułem się, jak w kołysce. Było mi ciepło i wygodnie.
Czterech zaledwie Tunguzów kierowało dwunastu parami jeleni. Przewodnik
prowadził cały tabor, ubiegający w dzień sto wiorst bez odpoczynku. Wreszcie
rozlegał się krzyk przewodnika: hajt! bajt!
Wszystkie pary naraz stawały. Znaczyło to, iż natrafiwszy na miejsce,
gdzie porastał mech biały, którym się żywią jelenie, mamy je karmić, a sami
popasać lub noclegować.
Tunguzi umieli zawsze nawet pod śniegiem znaleźć dla reniferów mszyste
pastwisko.
Zaraz rozumne zwierzęta odprzęgano i puszczano swobodnie. Chodziły czas
jakiś rozglądając sic dokoła, prychając i grzebiąc śnieg kopytami, aż
natrafiwszy na mech, kopały śnieg nogami, pożerając ulubioną paszę.
To się nazywało – karmieniem jeleni.
W celu większej wygody dla ludzi przewodnik starał się zawsze doprowadzić
obóz do jakiejś opuszczonej przez koczowników jurty, gdy tej jednak nie było,
nocowaliśmy pod golem niebem – w śniegu.
Zdawało się na razie, iż wobec mrozu, dosięgającego 40 stop. R„
zmarzniemy tu żywcem.
Ludy jednak Północy umieją sobie radzić w tych wypadkach i w śniegu nader
ciepłe urządzać legowiska.
Kopiąc więc jamę w rodzaju studni, wrzucają do niej wojłok, skóry i
poduszkę do posłania. Gdy człowiek tam wskoczy i wygodnie w tej śnieżnej jamie
się ułoży, nakrywają górny otwór jamy wojłokiem.
Zrazu suchy, mroźny śnieg osypuje się ze ścian, ale po upływie
półgodziny, pod wpływem ciepła, wydzielanego przez człowieka, zaczyna powoli
tajać i wilgotnieć. Wkrótce ściany oblewają się powłoką lodową,
nieprzepuszczającą chłodu.
Temperatura podnosi się szybko, tak, iż wkrótce robi się gorąco i do
bielizny niemal rozbierać się trzeba.
Jeśli w tej improwizowanej w śniegu sypialni odczuwa się pewną duszność,
to się kijem unosi nieco wojłok, pokrywający otwór u góry, i wpuszcza świeżego
powietrza. Gdy mi taką urządzono sypialnię, lękałem się zrazu wejść do niej.
Robiła na mnie wrażenie mogiły. Lękałem się, by mię w niej nie zabito lub nie
odjechano, pozostawiając samego w tym śnieżnym grobie.
Powoli jednak przywykłem, znajdując nocleg taki, gdzie się dobrze rozgrzać
mogłem, nader wygodnym.
Spuszczałem jednak z sobą do dołu i baryłkę ze spirytusem, w obawie, by
się ludzie nasi nie popili i nie dopuścili jakiegoś ekscesu. Nie dawała mi
jednak usnąć spokojnie myśl
o pieniądzach, jakie miałem przy sobie. Wiozłem zaś nietylko znaczną
kwotę T-wa Leńkiego, wydaną na wynajęcie robotników, ale i sumkę uzbieraną
wśród wygnańców dla więźniów
w Wiłujsku.
Chociaż spaliśmy w śniegu, lecz popasaliśmy na mrozie przy ogniach
palących się stosów. Gotowało się jadło, szumiał kocioł.
Ucztom naszym podróżnym przyświecała w nocy zorza północna, kładąc na
cały otaczający nas krajobraz jakieś podbiegunowe piętno.
Był jednak pewien dziki urok w tych nocach jasnych, mroźnych, migocących
tysiącami brylantów śnieżnych, którymi zdawały się być usypane i drzewa i góry
i cała powierzchnia. Dokoła, jak w bajce czarodziejskiej, wszystko się lśniło,
błyszczało, perliło. Czasem tylko z głębi puszcz, jak z czeluści piekielnych,
wyrywało się przeciągłe wycie lub groźne, ponure ryczenie, czasem odzywały się
nieznane nam głosy, świsty i pomruki. Zdarzało się, iż brzegi puszcz zapalały
się nagle, jak wigilijna choinka, tysiącem ruchomych światełek. To stada wilków
zbliżały się ku nam, przypatrując się ciekawie nieznanemu widowisku.
Szczęki ich kłapały złowrogo, krwiożercze apetyty rosły, lecz buchające
płomienie ogniska odstraszały nieproszonych gości. Wizyta kończyła się
koncertem przeraźliwego wycia, któremu długo odpowiadały łamiące się w puszczy
echa.
Raz zaatakował nas olbrzymi niedźwiedź. Wśród ciszy nocnej usłyszeliśmy w
puszczy jakiś głuchy łoskot łamiących się gałęzi. Coś ciężkiego chrupało w
krzakach, pomrukując od czasu do czasu. Wreszcie z lasu wyłoniła się na śnieżną
dolinkę jakaś ciemna, wielka masa
i powoli ku nam posuwać zaczęła. Chwilami zatrzymywała się, podnosiła,
węszyła i
rozglądała. Mruczenie coraz głośniejsze dało nam poznać niedźwiedzia.
Dorzuciliśmy drzewa do stosów, chcąc powiększyć ogień, chwyciliśmy broń
do ręki i czekali.
Lękaliśmy się, by się zaraz całe nie wysunęło z mateczników stado.
Niedźwiedź jednak chciał z nami walczyć w pojedynkę i, rycząc coraz groźniej,
okrążał nas, podsuwając się coraz bliżej. Zaczęliśmy więc strzelać w powietrze,
co go wreszcie odstraszyło.
Bezpieczniej i wygodniej jednak było noclegować w jurtach, jeśli się na
nie natknąć udawało. Rzadko jednak widać przeciągali tędy koczownicy, bo jurt
podobnych spotykało się mało. W jurtach ustawialiśmy zwykle piecyk podróżny ze
składanym kominem, wyprowadzanym przez otwór. Wnętrze ogrzewało się tak silnie,
iż bezpiecznie w samej bieliźnie do snu układać się mogliśmy.
Po każdym noclegu Tunguzi idu zbierać jelenie, które, pasąc się, odchodzą
nieraz daleko, czasem o wiorst kilka i kilkanaście.
Te, któremi jedzie przewodnik, mają dzwoneczki, więc Tunguzi, wołając
przeciągle: hulala! hulala! – kierują się ich odgłosem. Gdy są blizko, jelenie
schodzą się zaraz na wołanie. Czasem jednak, gdy odejdą, trzeba na nie czekać
dzień cały.
Ody się już zbiorą, daje się im po kawałku chleba, a zwłaszcza masła,
które stanowi dla nich największy posiłek.
Jelenie zaprzęgane są w następujący sposób. Przy każdej narcie jest
pałąk, za który czepia się rzemień o dwóch końcach, Rzemień ów przekłada się
jeleniowi przez pierwszą nogę i łopatkę i zapina na grzbietach. Tak samo czepia
się rzemień drugiemu jeleniowi, bo zawsze i tylko chodzą w parze. Rogi obu
jeleni, związane z sobą szeroko i swobodnie.
Jeleni nie popędza się batem. Jeśli który się leni i przystaje, to go
wnet narta uderza po nogach, więc odskakuje i równa się z drugim. Jakuci,
zamiast bata, używają pałki, którą tylko podnoszą w górę, krzycząc ostro.
Jelenie bardzo się tego lękają i wykonywują posłusznie wszystkie rozkazy.
XLVI.
Olbrzymie przestrzenie. – Wyczerpanie.
– Dziś i lat temu 40. – Jakuck. – Zaludnienie – Wynajęcie ludzi. – Do Wiłujska.
– Pierwsze wrażenie.
Od Tichonozadońska do Wiłujska liczono około 2,000 wiorst.
Daje to wyobrażenie o rozległości tej Jakuckiej krainy i o ciężkiem jej
przebyciu w warunkach ówczesnych.
Droga na Maczę i Olekmę, którą zwykle wędrował przy spełnianiu swych
obowiązków religijnych niezmordowany ks. Szwernicki, była bardziej uczęszczana,
bo dotykając czasem siedlisk ludzkich, nie robiła wrażenia tak strasznego pustkowia,
jak ta, którą przebywałem.
Zrazu groza dzikiej natury, jej cisza i martwota, nieznane krajobrazy
północy i ta szybka jazda wśród morza śnieżnej przestrzeni, w której człowiek
zda się tonąć i ginąć, wstrząsając nerwami i działając podniecająco, pochłaniały
całą myśl i uczucie.
Powoli jednak zmęczenie i wyczerpanie fizyczne brało górę, łamiąc mię w
końcu niemal zupełnie.
Ludzie miejscowi, przywykli do klimatu swego, do niewygód życia i
podróży, znosili je z łatwością. Dla mnie jednak, człowieka zachodu, były one
prawie nad siły!
Jechaliśmy zaś tak przeszło parę tygodni.
Młode kamienne zdrowie moje wytrzymało tę piekielną mękę. Nie daj już
jednak Boże nikomu podobnych peregrynacji używać!
Pod koniec drogi zaczęły się nam wyczerpywać i zapasy podróżne, zwłaszcza
wódka, która może głównie podtrzymywała ludzi naszych i we mnie pewne wlewała
siły.
W warunkach życia północy alkohol odegrywa, niestety, znaczną rolę;
pokrzepiając chwilowo, niechybnie do nałogu prowadzi.
Czterdzieści lat zgórą ubiegło od owej pory, gdym się przez pustynię
Jakucką przebijał. Ogromny kawał czasu i życia.
W ciągu pól wieku musiały się i tam przedrzeć promyki cywilizacyjne i –
drogą naturalnej ewolucji – wielkie wywołać przemiany.
Wprawdzie i obecnie ruch i życie w Syberji ogniskuje się przeważnie około
linji kolejowej, jak się skupiało ongiś około jej jedynego szlaku pocztowego;
lecz wobec ogromnego wzrostu ludności, zwłaszcza napływowej – musiało ono
rozlać się i rozgałęzić szerzej, przenikając aż do głębi kraju.
Jakież bowiem różnorodne fale napłynęły od owego czasu do Syberji!
Od licznych nader zesłańców politycznych, od inżynierów,
przedsiębiorców
i przemysłowców, aż do karczowników i oraczy jej dziewiczych lasów i
gruntów, chłopów białoruskich i wielkoruskich, których tam tak zwana „emigracja
na Sybir” wyrzuciła
z rodzinnych gniazd, przerzucając w ostatnich latach – na wschód.
Napłynęli więc tam, jak dziś mówią, i lewi i prawi, pchając dalej
rozpędowe koło machiny cywilizacyjnej, któremu kulturalną inercję dali wygnańcy
polscy, pierwsi pionierowie postępu na Syberji.
Życie więc tam musiało się teraz rozpłynąć i rozlać znacznie szerzej, a
eksploatacja miejscowych bogactw sięgnąć znacznie głębiej.
Może odgłosy życia ludzkiego brzmią już w tajgach jakuckich!
Ale wówczas, gdym jechał, martwa tu wszędzie panowała cisza.
Przypominam sobie straszny moment w podróży, kiedy w chwili, gdyśmy się
przedzierali przez góry, wybuchła wściekła zamieć, zaciemniając nagle cały
horyzont.
Zdawało się, iż szalejąca śnieżyca żywymi nas pogrzebać pragnie.
Przypominały mi się wówczas ostrzegające słowa Tajurskiego i już Bogu poleciłem
duszę, gdy powoli niebo rozjaśniać się poczęło, a my z gór zsuwaliśmy się na
rzekę Batumę, a z niej wpadliśmy wreszcie na Lenę.
Była to błogosławiona chwila.
Przebyliśmy już wszystkie niebezpieczeństwa, dotarliśmy do siedlisk
ludzkich, coraz gęściej rozrzuconych nad rzeką, i z szybkością błyskawicy po
gładkiej lodowej wstędze wpadliśmy do Jakucka.
Nakoniec, po wielu nieskończenie długich dniach podróży, znalazłem
się w
środowisku ludzkiem, gdzie przeziębły i wyczerpany, mogłem wypocząć spokojnie.
Przeleżałem dni parę w dziwnej niemocy i gorączce, która mną owładnęła.
Gdym wstał wreszcie zdrów i rzeźwy, przystąpiłem zaraz do interesu, chcąc
jak najprędzej wynająć ludzi i ruszyć do Wiłujska.
Jakuck, acz odegrywający rolę stolicy całego północnego kraju, był
podówczas nędzną i drobną, mieściną o drewnianych zabudowaniach. Jedna w niej
tylko świeciła „murowanka”, gdzie lokowała się Izba skarbowa, Zarząd wydziału
górniczego, jakoteż i wszystkie jurysdykcje, mieściły się w nizkich domostwach
drewnianych.
Rezydencja gubernatora, który, zależny jedynie od wielkorządcy Wschodniej
Syberji, dzierżył tu najwyższą władzę i za samowładnego niemal „caryka” tej
krainy był uważany, acz również drewniana, odznaczała się jedynie pewną
pretensjonalnością do pięknej elegancji i wykwintu.
Jakuck, jako centralny punkt bardziej zamieszkałej okolicy nad Leną, posiadał
liczne sklepy i składy towarów, sprowadzanych z Irkucka, dokąd wskutek
wymiennego handlu wywoziły się stąd skóry i futra. Wokoło Jakucka, na
pobrzeżach Leny, gnieździli się tubylcy, osiadli już Tunguzi i Jakuci, którzy
tu mieli już swe ułusy oraz całą organizację gminną. Członkowie zarządów
gminnych byli obieralni, lecz wyborami kierował zwykle miejscowy sprawnik.
Wśród tubylców siedzieli i chłopi ruscy w swych wsiach „stanicami”
zwanych. Zaglądali też tu czasem z nad Obi i Irtysza koczujący Ostjacy, ale im
długo gościć nie dozwalano. Z pośród więc tej rozsiadłej tu ludności kopalnie
dostawały sobie robotników, rekrutujących się przeważnie z tych, którzy mieli
zaległe podatki i ich uiścić nie mogli. Zarządcy gmin wysyłali ich wówczas do
kopalń i tym sposobem egzekwowali należność swoją. Można było niemal zawsze
otrzymać tylu ludzi, ile się chciało, zapłaciwszy za nich zaległości podatkowe,
a staroście ,.pogłówne” od każdego robotnika.
Załatwiwszy te sprawy, w których mi gorliwie dopomagały władze policyjne,
musiałem dać jeszcze robotnikom pewną kwotę na drogę i prosić Zarząd o wysłanie
wynajętej partii do kopalń.
Nie było nigdy wypadku, aby któregoś robotnika zabrakło. Chyba zachorował
lub zmarł w drodze.
Partja wynajętych ludzi szła zwykle pieszo do Maczy, gdzie się robotników
przyjmowało i rozsyłało na „pryiski”.
Po dopełnieniu wszystkich tych czynności odesłałem 'Tunguzów, zatrzymując
ludzi swych i kozaków w Jakucku, sam zaś z jednym kozakiem wyjechałem końmi do
Wiłujska, odległego o 400 wiorst. Droga to była lepsza i bezpieczniejsza, w
kilka dni więc stanąłem u
celu podróży. Wiłujsk zrobił na mnie wrażenie nędznej wsi, o kilkunastu
chałupach, cerkwi i kilku domach, gdzie się lokowały władze miejscowe. Na końcu
wsi stał etap, podobny do wszystkich etapów, które przebyłem idąc na wygnanie.
XLVII.
Kazamaty w Wiłujsku. – Wrażenie. –
Jak się tam dostać? – Motory miejscowe. – Wewnątrz więzienia. – Ohryzko.
Etap w Wiłujsku miał smutną sławę miejsca najcięższej w Syberji kary.
Istotnie, były to ściśle strzeżone kazamaty więzienne, rzucone na północy,
wśród tajg jakuckich, o kilka tysięcy wiorst od świata i ludzi. Kto się tam
dostał, gnił za życia w tym żywym grobie i ginął nieraz zapomniany przez
wszystkich.
Sam widok więzienia rzucał na człowieka splen straszny, napełniając duszę
niewymownie ciężkiem uczuciem.
Na równinie poza miastem, wśród czystego pola, rysowały się długie
zabudowania, oparkanione wysokim nader ostrokołem. Zamykała go ciężka, żelazna,
zardzewiała brama, przy której stała strażnica.
Wszystko to, zczerniałe przez lata, robiło wrażenie wielkiej żałobnej
trumny wśród tła śnieżnego kobierca.
Patrzałem na ten ponury widok ze zgroza i boleścią, myśląc, w jaki sposób
uda mi się tutaj, gdzie nie znam nikogo, przeniknąć do wnętrza tej trumny.
Wiedziałem od ks. Szwernickiego, iż tam nie dopuszczają nikogo, ale wiedziałem
również, iż w Rosji, zwłaszcza na Syberji, są dwa wielkie motory, które
poruszają ludzi i otwierają wszystkie bramy.
Wpuści mnie kieliszek i rubel, pomyślałem. Jako plenipotent T-wa
Leńskiego, mogłem się łatwiej zaznajomić z urzędnikami miejscowymi i przez nich
trafić do władz więziennych.
Tak się też i stało. Już w parę dni piliśmy razem ze „smotrytielem” i
doktorem więzienia i graliśmy w karty. Pieniądze z mojej kieszeni przelały się
szybko do kieszeni owych panów, podniecając ich wesołość, serdeczność i dobry
humor.
Wkrótce „szeroka natura rosyjska” poczęła się rozczulać i rozrzewniać.
Skorzystałem z tej chwili, pytając o więźniów-Polaków, o Ohryzce i
Dworzaczku.
Nie znali tych nazwisk wcale.
— U nas wszystko pod numerami – mówili. – Czortby te wszystkie polskie
imiona spamiętał.
— Ale są księgi więzienne, akta, dokumenta jakieś, – chcąc dojść do
źródła.
— Są to są! – odparli, – ale kto tam rozpatrywać je będzie. Jak tu kogo
przywiozą, bratku, nu! to już trup! nie człowiek to już, ale numer.
Czułem, jak dreszcz oburzenia przebiegł mi po skórze Wyraziłem jednak
chęć zobaczenia się z Nr 40 i Nr 47.
— Pewnie to twoje „ziemlaki” bratku, – rzekli na to, – z nimi niewolno
widzieć się nikomu. Zdali ich nam, jako wielkich przestępców... No! ale my dla
ciebie wszystko... ty nasz dobry kamrat. Czort pabiery!.. My ciebie puścim...
Idź, do jakiego sobie chcesz numeru!
I to mówiąc dozorca, w którego już mieszkaniu siedzieliśmy, zdjął ze
ściany pęk kluczy i poprowadził mię do wnętrza więzienia.
Był to długi, nizki i ciemny budynek, do wielkiej stodoły podobny, o
małych, zakratowanych oknach, pełen stęchlizny i kwaśnych wyziewów, mocno
przypominających odór kapusty. Snadź przez te zawsze szczelnie zamknięte
okienka nie przepływały tu nigdy świeże prądy powietrza.
Szliśmy długim, wązkim korytarzem, po obu stronach którego widniały
numerowane drzwiczki, prowadzące do cel więziennych.
Panowała tu cmentarna cisza.
Zdawało się, iż wszelkie wymarło tu już życie i że się wśród jakichś
katakumb znajdujemy.
Tylko oddech szyldwacha i jego ciche, miarowe kroki mąciły nieco ten
spokój więziennego grobu.
Stanęliśmy przed Nr 40.
Klucz zgrzytnął w zamku. Dozorca szepnął parę słów szyldwachowi, który
się wnet dyskretnie usunął, oddalając szybko.
Z bijącem sercem, pełen głębokiego wzruszenia, uchyliłem drzwi celi
Ohryzki.
Przed stolikiem siedział, pisząc, wysoki, przygarbiony nieco człowiek w
podeszłym niemal wieku, o wyrazistej, zmęczonej twarzy, gęsto pokrytej
zarostem. Włosy miał szpakowate i długą siwiejącą brodę. Ubrany w kożuch, w
wojłokach na nogach, siedział
i pisał, nie zwracając wcale uwagi na moje wejście.
W celi było mroczno i zimno.
Na stole i podłodze, jak białe płatki śnieżne, walały się porwane
strzępki papieru, rysując się jaskrawie na tle szarej ponurej izby.
Podszedłem do Ohryzki, witając go ze wzruszeniem, którego pohamować nie
mogłem, i ze czcią, przynależną człowiekowi idei i męczennikowi sprawy
narodowej.
Przedstawiłem mu się jako wygnaniec, wymieniając swoje nazwisko.
Ohryzko podniósł wreszcie głowę i spojrzał na mnie przygasłą źrenicą.
— A tak! tak! – rzekł krótko. – Ale cóż pana tu sprowadza?
Powiedziałem mu, jak wszyscy wygnańcy cenią jego dla kraju zasługi, jak
żywo współczują jego doli, jak chcieliby mu w czemś dopomódz i jak ja,
dowiedziawszy się przypadkiem o miejscu jego pobytu, przebiegłem parę tysięcy
wiorst, by go uczcić i przynieść od rodaków słowa bratniej pociechy oraz świeże
echa z kraju.
Ale on milczał, spoglądając na mnie z widoczną nieufnością, która mię
bolała. Brał mię może za szpiega? Tyle już ten człowiek w życiu przecierpiał,
iż obecnie mógł się lękać go uczcić i przynieść do rodaków słowa bratniej
pociechy oraz pewne wytężenie pracującej myśli.
Zacząłem znów mówić o stanie obecnym kraju, o wygnańcach, o emigracji.
Zebrałem wszelkie możliwe dane, chcąc je samotnemu więźniowi, pozbawionemu
wszelkich wiadomości, zakomunikować.
Słuchał z pewną uwagą, rzucając raz po raz niedowierzające spojrzenia.
Spytałem go w końcu o dzieje jego wygnania, o powody więzienia w
Wiłujsku, gdy był do ciężkich robót ostatecznie skazany.
Ohryzko mruknął coś niewyraźnie.
— Czasy się nieco zmieniły – szepnąłem; – ludzie w Petersburgu dla
wygnańców coś robią.
— Ot i tu – dodałem, dostrzegłszy jakieś żywsze w oczach jego blaski, –
można panu coś ulżyć... Kolonja wygnańców polskich przesyła przeze mnie
pieniądze...
— Nic mi już nie trzeba! – przerwał Ohryzko, – księga żywota mego już
zamknięta... Dajcie mi pokój!
A widząc oczy moje zwrócone na zapisane na stole karty – dodał smutno:
— Piszę pamiętniki życia mojego, ale nic z nich nikomu. – Drę je zaraz.
— Dlaczego? – spytałem zdziwiony.
— A komuż je zostawię w spuściźnie? – odparł pytająco również.
— Chciałem odpowiedzieć, lecz zaledwiem otworzył usta, gdy mi znów
przerwał.
— Nie wyjdę stąd – nigdy! – wyrzekł cichym, złamanym głosem.
Z głębokiem uczuciem litości patrzałem na tego człowieka. – Jakżem go
inaczej sobie wyobrażał!.. Przebyte katusze złamały tego silnego ducha.
XLVIII.
Pożegnanie. – Ostatnie bolesne
wrażenie. – Dalsze losy Ohryzki. – Śmierć na wygnaniu. – U Dworzaczka. –
Energja młodości. – Odwiedzenie Czernyszewskiego.
Już żegnałem nieszczęśliwego, gdy oczy moje padły ze zgrozą na ogromny
łańcuch, przybity do ściany celi, a zwieszający się ku ziemi.
Ohryzko spostrzegł wrażenie, jakie ten widok na mnie uczynił.
— To dla tych, co się burzą w więzieniu – rzekł – mnie nie przykuwano
nigdy.
Nic więcej wydobyć z tego człowieka nie zdołałem.
Opuściłem celę z ciężkiem wrażeniem, przypuszczając, nie bez zasady, iż
umysł Ohryzki nie działa już normalnie. Zbyt silne przeżył wstrząśnienia
moralne i fizyczne!..
Przypuszczenia moje co do stanu umysłu Ohryzki nabrały pewności, gdym się
o wielu szczegółach życia jego w więzieniu od dozorców dowiedział. Był wciąż
cichy i spokojny jak dziecko, nie mówił nigdy i nie żądał niczego oprócz
papieru i pióra, czego mu podobno dostarczano w znacznej ilości.
Cela była zimna i wilgotna, a jadło złe bardzo. Ohryzko mnie się nie
skarżył i nic nigdy nic wymagał.
Trudno też było wymagać, nie mając grosza przy duszy. Odarto go ze
wszystkiego. Pisał dni całe. Wieczorem zaś darł to wszystko, co napisał, a
nazajutrz zaczynał na nowo, aby znów podrzeć wieczorem.
Tak mijały mu dnie i miesiące, wreszcie lata całe, aż nakoniec manifest
jakiś wyprowadził go z więzienia w Wiłujsku i przerzucił na bruk Irkucka, jako
osiedleńca w 1877 r. Kolonja polska otoczyła nieszczęśliwego najtroskliwszą
opieką. Miał podówczas lat pięćdziesiąt kilka, a wyglądał na zupełnego starca.
Wracając przez Irkuck do kraju, słyszałem, iż Ohryzko po wyjściu z więzienia
już się nie otrząsł ze swej melancholii, a coraz silniej zapadał na umyśle.
Trzeba się było niańczyć z nim, jak z dzieckiem.
W lat kilka potem jeszcze raz dobiegła mię o nim wiadomość. Żył jeszcze w
Irkucku, ale był zupełnie już słaby na ciele i umyśle. Suwał się jak cień po
ulicach, cichy i milczący, jak zawsze. Podobno na usłyszane czasem słowa:
Polska! Polacy! odwracał głowę, źrenice jego zapalały się na chwilę żywszym i
przytomniejszym blaskiem, ale wnet gasły i mąciły się na nowo.
Zmarł na obczyźnie w ósmym dziesiątku zeszłego stulecia.
Po wyjściu z celi Ohryzki, ochłonąwszy nieco z bolesnego wrażenia, udałem
się, korzystając z uprzejmości dozorcy, pod Nr 47.
Szyldwach natychmiast drzwi mi otworzył, znów się usuwając w głąb
korytarza.
Znalazłem się w celi Dworzaczka.
Na mój widok zerwał się ze stołka, na którym siedział, wpatrzony w drobne
okienko, młody, pełen jeszcze energii człowiek, mierząc mię ciekawem, badawczem
okiem. Gdym się przedstawił i wyjaśnił powód odwiedzin i chęć przyniesienia
ulgi i pomocy, Dworzaczek uścisnął mi rękę gorąco, ukrywając łzę, co mu zawisła
u powiek. I zaraz usadowiwszy mię na łóżku, jął rozpytywać o wiadomości z
kraju, zwłaszcza z Królestwa. Niestety, mogłem mu więcej powiedzieć o Litwie,
skąd do nas ciągłe dochodziły echa, niż o Warszawie, z której był rodem.
Interesował się żywo dolą wygnańców na Syberji, zwracając baczną uwagę na
nazwiska Koroniarzy i Warszawiaków, z których znał wielu. Wypytywał się o ich
losy i dzieje.
Tu, do więzienia w Wiłujsku, żadna nie przenikała wiadomość, zwłaszcza do
Polaków.
Siedzący tu nihiliści rosyjscy byli nieco szczęśliwsi pod tym względem.
Ktoś ich czasem odwiedzał. Z Polaków, jak mówił Dworzaczek, byłem pierwszym,
który zajrzał do celi gnijących tu rodaków.
Stanowiłem więc dla Dworzaczka niewyczerpane źródło wiadomości, do
których dzielny ten widać człowiek był stęskniony bardzo. Z kolei począłem go
wybadywać, za co pokutuje w tej trumnie, jak nazywałem więzienie Wiłujskie.
— Zaniosła mię tu burza krajowa, – rzekł wymijająco. – Brałem udział w
ruchu i głową i ręką,
Wykręciłem się, dzięki wielkim staraniom wpływowych osób, od śmierci fizycznej.
Umieram tu zato moralnie...
Westchnął ciężko i zwiesił głowę na piersi.
Wnet jednak podniósł czoło, a w oczach jego zamigotały harde błyski.
— Nie dam się jednak! – zawołał. Chcę żyć jeszcze i działać! Może się
doczekam, że wieko tej trumny otworzy się dla nas... Może... ach!., wrócę do
swoich...
Głos młodego człowieka załamał się w łkaniu. Samotność więzienia stargała
już mu nerwy. Z bólem patrzyłem na tę walkę sił duchowych i cielesnych.
Dworzaczek był blady i
mizerny, osłabiony brakiem powietrza i złem odżywianiem się, ale duch jego
borykał się jeszcze i nie poddawał się beznadziejnej rozpaczy.
Z wdzięcznością przyjął ofiarowaną sobie pomoc w pieniądzach złożonych
przez rodaków. W więzieniu to nervus-rerum odegrywało, jak wiedziałem z
doświadczenia, ogromną rolę, dawało względy stróżów, więcej swobody i lepszą
strawę. Obiecałem przysłać mu jeszcze kilka butelek wina.
Uściskaliśmy się serdecznie na pożegnanie. Gdym wychodził, Dworzaczek
rzekł jeszcze:
— Siedzi tu obok jeden z luminarzy nihilistów rosyjskich, słynny Czernyszewski.
Warto go odwiedzić.
Zrobiłem, jak życzył. Szyldwach posłusznie drzwi mi każde otwierał.
Zapukałem do celi Czernyszewskiego.
I tu znalazłem dzielną, pełną jeszcze nadziei jednostkę. Po uprzejmem
powitaniu i wytłumaczeniu
celu mych odwiedzin Czernyszewski, dowiedziawszy się, iż jestem również, jak i
jego sąsiedzi, wygnańcem polskim, począł ze mną mówić szczerze i swobodnie.
— Sprawę waszą znam – opowiadał – ruch polski nie był mi obcy. I teraz
tutaj przeżywamy kwestje te z Dworzaczkiem, z którym się komunikować umiemy.
Nie wypuszczają nas z cel naszych nigdzie, nawet do łaźni. Więc gawędzimy
jakoś. Zapełnia to czas i pokrzepia ducha. Człowiek w więzieniu stać się może
filozofem. Myśl pracuje silniej
i we wszystko wnika głębiej. Ważna rzecz jednak komunikacja ze swoimi.
Zazdroszczę wam swobody ruchu... Gdybym ją miał!.. Sprawa nasza toczyłaby się
dalej. Porozumiewać się trzeba, a komunikacji żadnej.
I dalej mówił mi o sprawie swej partji, o ówczesnym rewolucyjnym ruchu w
Rosji.
Był mówny i ożywiony bardzo.
— Piszę tu trochę, rzekł wreszcie, choć mi nie dozwalają.
Przy pożegnaniu, dziękując mi za odwiedziny, – dodał.
— Mam nadzieję wyrwać się stąd prędko. Może się jeszcze spotkamy gdzieś z
sobą jako przyjaciele i współpracownicy.
XLIX.
Wykradzenie Czernyszewskiego. –
Uwolnienie Dworzaczka. – Wrażenia z więzienia. – Starania o polepszenie bytu
skazańców. – Powrót do Maczy. – Nowiny. – Zmiana administracji. – Wypieranie
Polaków. –
W Tichonozadońsku.
Czernyszewski
prosił mię, bym przy spotkaniu z ludźmi jego pobytu. Namawiał mię również do
odwiedzenia Wiłujska tychże, co i on, przekonań komunikował każdemu o miejscu
przy każdej sposobności w celu utrzymania pewnej łączności z uwięzionymi.
W Wiłujsku już więcej nic byłem, ale w kilka miesięcy po powrocie do
kopalni słyszałem, iż Czernyszewski zdołał ujść z więzienia.
Mówiono, że go wykradli stamtąd poprostu.
Pewnego dnia przybyli do Wiłujska żandarmi z Petersburga, opatrzeni we
wszystkie formalności i odnośne dokumenty, żądając od władz więziennych wydania
Czernyszewskiego. Władze, rozpatrzywszy „bumahy”, znalazły je w zupełnym
porządku i bez wahania
oddały Czernyszewskiego w ręce przybyłych żandarmów, którzy go wnet wywieźli.
Dopiero potem okazało się, iż owymi żandarmami byli przebrani studenci i
że dokumenty były sfałszowane.
Powstał więc alarm na całej linji, ale autor: „Czto diełat”[5]
zniknął bez śladu.
Mówiono o tem wówczas bardzo wiele na Syberji.
Ile było prawdy w tych pogłoskach, nie wiem. Faktem jest, iż Czernyszewski
w kilka, a nawet i kilkanaście lat potem był na Syberji na stopie wygnańca.
Co się tyczy Dworzaczka, to ten, o ile sobie przypominam, był
jednocześnie uwolniony z Ohryzką. Dalsze jednak losy jego nie są mi znane.
Wyszedłem z więzienia przybity i przygnębiony. To, com tam znalazł,
przechodziło to wszystko, com znaleźć się spodziewał. Grób prawdziwy, w którym
ludzie bez ruchu, bez powietrza, bez dobrej strawy gniją powoli za życia.
Pożywienie okrutne. Widocznie na żołądkach tych nieszczęśliwych różne się
spekulacje robiły. Brud zjadał ludzi, a ciężkie wyziewy powolnie dobijały
skazańców. Ubranie i bieliznę mieli tylko aresztancką, bo własne zgniło tu już
w więzieniu i rozsypało w szmaty. Cele były zimne i wilgotne, niedostatecznie
opalane, pełne robactwa i zaduchu.
Nikt się tu nigdy o więźniów nie troszczył, ant w zdrowiu, ani w
chorobie. Machina więzienna, raz nakręcona, szła szablonowo. Rozdawano w celach
wstrętne jadło jak psom, by nie pozdychały z głodu.
Dziwiłem się, iż ci nieszczęśliwi, w których jeszcze jakaś energia nie
wygasła, nie umieli sobie nic poradzić, by choć pod względem pokarmu nieco
sobie wygody zapewnić. – Trudne to
jednak było zadanie, bez pieniędzy, które im przede wszystkiem odebrano, a za które
jedynie pewne względy stróży zdobywać się dawało.
Więc znów z doktorem i smotritielem piłem i grałem w karty, aż wreszcie
lekarz więzienny znalazł w kazamatach wielu chorych i stuł się do pożądanej
reformy doprowadził. Ofiarowałem na to sumkę, złożoną przez wygnańców, i
uzyskałem pozwolenie ofiarowania znajomym mi już więźniom wina i koniaku.
Czy butelki doszły do celu swego przeznaczenia i czy stół więźniów na
lepszej stopie się utrzymał, – nie wiem.
Zabawiwszy dni kilka musiałem wracać do Jakucka, gdzie na mnie czekali
moi ludzie i gdzie już znalazłem gotową do drogi partję robotników, przeważnie
z Jakutów złożoną, która, pomimo mrozów i śniegów, ruszyła pieszo do Maczy.
Dałem im parę tylko furmanek pod rzeczy, oraz po 3 rb. zadatku, zabrawszy w
gminie gotowe już kontrakta. Wedle umowy każdy robotnik otrzymywał za pracę w
dzień powszedni rubla, a w świąteczny dwa. Jakuci dotrzymywali święcie swych
zobowiązań, ale ruscy ze stanic, których pewien procent znajdował się zawsze w
tej masie roboczej, stanowili element niesforny, łamiący często zawartą umowę.
W Maczy był punkt zborny dla wszystkich partji robotników, tą lub inną
dążących drogą.
Wyekspedjowawszy tę armję robotniczą, ruszyłem i sam Leną do Maczy, gdzie
bez żadnych przygód, szybko i wygodnie przybyłem. Znajomi moi zdziwili się
niezmiernie, dowiadując, iż jadę z północy. Polacy wypytywali mię o skazańców w
Wiłujsku, a Rosjanie pojąć nie mogli, jak Tajurski tak poważny interes, jak
wynajęcie ludzi, mógł mię już powierzyć.
Mieszkałem u Łazowskich, gdzie się zbierała kolonja nasza, słuchając ze
wzruszeniem opowiadań o Ohryzce i innych więźniach w Wiłujsku. W oczekiwaniu
robotników pobyt się mój tutaj przedłużał, z czego się cieszyłem szczerze, bo
mi tu zawsze było ciepło jakoś
i wesoło.
Ponieważ Macza rozrzuconą jest na kilka wiorst, więc jeździliśmy do
różnych faktorji, odwiedzając się wzajemnie i flirtując z paru młodemi a
ładnemi moskiewkami, które się koniecznie wydać za Polaków chciały.
Tymczasem do Maczy nadeszła wiadomość, która zaniepokoiła jak mnie,
tak i wszystkich Polaków, ze względu
na byt nasz przyszły. T-wo Leńskie sprzedało swe kopalnie kupcowi Ginzburgowi z
Paryża, znanemu bogaczowi. Mały ten Rotszyld już je obejmował we władanie
swoje. Cały Zarząd miał się zmienić. Tajurski ustąpił już ze stanowiska, a
miejsce jego zajął niejakiś Iljin, który się rozporządzał wszystkiem.
Był to wróg Polaków, dążący do usunięcia z kopalni całego elementu
polskiego. W braku
jednak oficjalnych w tej mierze ogłoszeń pracowaliśmy dalej, jako urzędnicy
T-wa Łebskiego.
Gdy więc nadeszli robotnicy, Perzymski po ich rozgatunkowaniu część pewną
wedle starego zwyczaju zatrzymał sobie, a z resztą oraz dodanym mi transportem
prowjantu wyprawił mię do Tichonozadońska. I znów jechałem tą samą drogą, którą
przed paru laty wiozłem spirytus do kopalni. Dzięki jednak zorganizowanej
przeze mnie poczcie, która obecnie łączyła kopalnie z Maczą, wygodnie i bez
zmęczenia przestrzeń tę przebyłem w dni kilka.
W Tichonozadońsku znalazłem wojny domową. Utworzyły się już dwie partje:
Tajurskiego, do której należeli wszyscy Polacy, i Iljina, na czele której stał
Siemionow, pomocnik Tajurskiego.
Partja Tajurskiego nie chciała się poddać nowej władzy i obie się gryzły
i wypierały wzajemnie. Żyliśmy bez jutra.
Stosunki tak się zaostrzyły, iż dalszy pobyt w kopalni stał się
niemożliwym.
L.
Zmiana posady. – Warunki życia w
Wiernym. – Wystawy Syberji. – Po latach jedenastu. – Pozwolenie powrotu. –
Radość. – Brak środków. – Kłopoty. – Walka z władzą. – Pomocniczy wykręt. — Odłożenie
wyjazdu. – Powrót Tajurskiego.
Wkrótce Siemionow, prześladujący wszędzie Polaków, zechciał mię usunąć ze
szpitala, a zlać na mnie obowiązek przewożenia transportów z prowjantem.
Szło mu przytem o oddalenie mię od doktora Stojanowa, który mię zawsze
protegował.
Skorzystałem z tego, by się podać do dymisji, tem bardziej, iż, dzięki
Stojanowowi, miałem już posadę felczera zapewnioną w szpitalu kopalni „Wierny”,
o kilkanaście wiorst odległej, a należącej do jednego z głównych wspólników
T-wa Leńskiego Kataszowcowa, który tę kopalnię na własną prowadził rękę.
Wkrótce się więc przeniosłem do Wiernego, gdzie zastałem znajomego mi dobrze
Horodeckiego, kolegę wygnania...
Zamieszkałem wraz z nim na uboczu, w pobliżu szpitala i, rozejrzawszy się
powoli w sytuacji, dostrzegłem, iż mi tu
gorzej, niż w Suchym Ługu nie będzie.
Egzystencja znów na czas jakiś była zapewnioną.
Dyrektorem kopalni Wierny był niejaki Pieniewski, młody i wesoły
człowiek, który się wkrótce ożenił z córką dyrektora kopalni sąsiedniej. Wielka
była na tem weselu hulatyka, aż się trzęsła cała kopalnia. Wraz z Horodeckim,
który był również muzykalnym, urządziliśmy rodzaj orkiestry, ujmując tem bardzo
biesiadników.
I znowu biegło dalej życic..
Powstanie, wysadzając mię z rodzinnego siodła i przerzucając na obcą
ziemię, gdzie żyć musiałem wśród obcych mi ludzi i warunków w ciągłej trwodze o
jutro, zrobiło ze mnie już innego człowieka. Czułem w sobie jakąś przemianę i
przeistoczenie duchowe...
Doświadczali tego zresztą wszyscy niemal wygnańcy polscy. Rdza obca
pokrywać nas jak żelazo zaczynała.
Powoli przyswajaliśmy sobie obce zwyczaje, zwłaszcza kieliszek,
nieunikniony w
stosunkach miejscowych. I nie czuliśmy, jak na duszy, niby we wnętrzu parowego
kotła, pozostawał pewien osad i wytwarzał kamień obcych naleciałości.
Zdzierała go wprawdzie każda wiadomość z kraju, każde skupienie myśli i
uczuć. Ale w otoczeniu obcem rósł znowu i zjadał, niestety, wielu rodaków
naszych.
Poczucie tego stanu rzeczy broniło mię dotąd od obcych porostów –
szczęśliwie.
Wprawdzie po ciosie, jaki mię dotknął, pić się tu nauczyłem, ale duszy
pokryć się obcym kamieniem nie dałem.
Mijało lat siedem od czasu mego przybycia do kopalń, a jedenaście –
pobytu na Syberji, gdy dnia pewnego otrzymałem urzędowe wezwanie do
Tichonozadońska od miejscowego sprawnika. Kazałem wnet osiodłać konia i
stanąłem przed przedstawicielem władzy. Ten, niezwykle rozpromieniony, wita mię
wołając:
— Winszuję wam powrotu do kraju!
Stanąłem oszołomiony. Krew mi z serca buchnęła nagle do głowy i znów do
serca wróciła. Oparłem się o drzwi, aby nic upaść.
Sprawnik mię ściskał i całował, mówiąc:
— Otrzymałem rozkaz wysłania was
natychmiast do Irkucka, skąd was wyprawią do Królestwa Polskiego. Jest
najwyższy Ukaz! No! rad jesteś! co?
Niespodziana wieść tak raną mocno wstrząsnęła, iż nie byłem w stanic
przemówić słowa.
A więc ta upragniona chwila, chwila, na którą czekałem lat tyle, – już
nadeszła!..
Wielka, bezbrzeżna radość oblewała mi mózg i dusze. Płakałem i śmiałem
się jednocześnie.
Nie wiedziałem, iż matka moja dokładała wszelkich starań, aby mię i brata
z Syberji wrócić. Poruszała niebo i ziemię. Aż wreszcie dopomogła jej pani
Turczyńska, która, dzięki swym stosunkom w Petersburgu, zdołała wykołatać dla
mnie pozwolenie na zamieszkanie
w Królestwie Polskiem. Do ukochanej Litwy mojej wrócić mi niewolno było.
Dla brata zaś, jako skazańca do ciężkich robót, acz z nich już był zwolniony, –
nic się zrobić nie dało.
Biedna stara matka! ratowała synów, jak mogła i umiała. Ojciec leżał już
w grobie, a ona,
rozpościerając swe słabe skrzydła nad zrujnowanem domowem gniazdem, chciała doń
jeszcze przed śmiercią zgarnąć rodzimą swą gromadkę.
Ukaz, dozwalający mi opuścić Syberję, brzmiał surowo: nie mieszkać w
stolicach, nie zatrzymywać się w gubernjach północno-zachodnich, – prosto z
Syberji wyprawić do Królestwa.
Ochłonąwszy nieco z pierwszych wrażeń radości, tłumiąc w głębi duszy
wybuchy wrzących w niej uczuć, przystąpiłem do omówienia realnych warunków mego
wyjazdu. Pieniędzy nie miałem. Com zarabiał, tom i zjadał. Życie w kopalniach
kosztowało wiele. Chcąc utrzymać dobre stosunki z kolegami, należało nastrajać
się do ich kamertonu. Żądałem więc, by rząd, który mię tu przygnał, udzielił
środków na powrót.
Wszczęły się więc pertraktacje z odnośną władzą, ale ani pieniędzy, ani
nawet „prohonów” na przejazd pocztą bezpłatny wycisnąć się nie dało. Nalegano
zaś na sprawnika, by mię prędzej do Irkucka wysyłał.
Powstałe stąd kłopoty zamąciły mi pierwsze dni radości. Zaledwie z tego
przy pomocy Kataszowcowa wybrnąć wreszcie zdołałem.
Sporządziliśmy z sobą umowę antydatowaną naturalnie, świadczącą, iż
przyjmując obowiązek w jego kopalni, wziąłem tytułem zaliczki 2,000 rb., które
mu odsłużyć winienem. Gdy mię więc atakowano o prędszy wyjazd do Irkucka,
Kataszowcow nie zgodził się mnie niby uwodnić, póki mu należności nie odsłużę
lub rząd mu jej nie wypłaci.
Wystąpienie bogatego kupca podziałało na władze. Pozwolono mi pozostać
jeszcze czternaście miesięcy w Syberji do czasu ekspiracji zawartego kontraktu.
Nie myślałem jednak wcale pozostawać tu tak długo, gdy furtkę do wylotu
miałem przed sobą otwartą. Wyrywałem się, jak ptak z klatki, do swoich, do
wolności, do powietrza! Szło mi tylko o zebranie pewnego fundusiku na koszta
podróży i wdzięczny byłem Kataszowcowowi, iż mi w tem dopomógł.
Tymczasem T-wo Leńskie zerwało umowę z nabywcą kopalni Ginzburgiem i
rzeczy w Tichonozadońsku do dawnego wróciły porządku. 1 znów Tajurski zabłysnął
na horyzoncie, ku wielkiej radości wygnańców, służących w kopalniach.
Wymawiał mi, iż nie dotrwałem na stanowisku w Suchym-Ługu i chciał mię
znów do siebie przygarnąć, alem mu oświadczył, iż wracam do kraju. Ucieszył się
z tego ten prawdziwy „druh” mój syberyjski i żegnał mię tysiącem życzeń
najlepszych. Godzina mego wyjazdu już się zbliżała. Czekałem tylko lata.
LI.
Do kraju! – Ostatnie wrażenia. –
Droga do Irkucka. – Łódką przeciw
wodzie. – Przeprawy na Lenie. – Jeszcze Pijana Góra. – Pożegnanie. – Pocztą do
Moskwy. – Wrażenia u słupa. – Koleją do Mińska.
Pożerała mię gorączka niecierpliwości. Serce rwało się do kraju tak
silnie, iż do żadnej literalnie pracy nie czułem się zdolnym. Z chciwością
skąpca oszczędzałem grosz każdy,
a wreszcie sfantowałem część drobnego mego dobytku, co zaokrągliło
sumkę, z którą już śmiało mogłem puścić się w drogę.
Z żalem pewnym rozstawałem się z nabytą tu bronią, – ale i tę sprzedałem,
oznajmiając sprawnikowi, iż już gotów do wyjazdu byłem. Właśnie z kilku kopalni
wysyłano złoto do Irkucka, więc, biorąc na siebie obowiązek dozoru nad dostawą
drogocennego kruszczu, miałem do Irkucka podróż bezpłatną.
Policja rada już była mię się pozbyć, więc wszystkie formalności szybko
się załatwiły, – pozostała tylko uczta pożegnalna, którą zainicjowali urzędnicy
z kopalń, moi towarzysze, a
od której wymówić się nie mogłem. Po wspólnej więc a wesołej biesiadzie, po
licznych toastach nastąpiło wreszcie serdeczne pożegnanie, pożegnanie, – bo już
ani do tych miejsc, ani do tych ludzi nigdy wrócić nie miałem. Kawał spędzonego
razem życia mijał jako sen, który się nie powtarza więcej.
Z Polakami żegnałem się słowem: do widzenia, wierząc w ich prędki również
powrót do kraju. Niestety, przyszłość pokazała, iż nie tak się łatwo wyrywa z
ciężkich objęć syberyjskiego Molocha!..
Opuszczając na zawsze tę krainę, w której lat siedem przeszło przebyłem,
– żadnego po niej żalu nie czułem. Nic mię z nią nie zdołało zespolić, może
dlatego, iż pobyt mój tu był przymusowy... Wyjeżdżałem z takiem uczuciem, z
jakiem się zwykle wyjeżdża z hotelu, mniej lub więcej wygodnego.
Jechałem tym razem do Irkucka wodą, a więc rzeką Bodajbo, Witimem, a
następnie – Leną. Omijaliśmy Maczę, której wspomnienie milszą po sobie pamięć
zostawiało.
Żałowałem, iż nie mogę tam pożegnać przyjaciół i znajomych.
Płynęliśmy przeciw wodzie. Łódka pocztowa kołysała się powoli na falach
Leny, holowana przez trzy konie, zaprzężone gąsiorem. Jazda bardzo wygodna i
prędka.
Konie, kierowane przez konnego pocztyljona szły lądem, ciągnąc łódkę,
którą sterował drugi człowiek, płynący czółnem. Na każdej stacji następowała
zmiana koni.
Na łodzi urządzona była wysoka, kryta budka, w której sic mieścił pokoik
w rodzaju kajuty, ze stołem i łóżkami. Na przodzie była kuchnia.
Jechało się tak i spało – znakomicie.
Jedyną przykrą dywersję w tej podróży robiły skały, wysuwające się ponad
wodą, barykadując drogę koniom. W miejscach takich stali zwykle ludzie z poczty
dla ułatwienia przeprawy podróżnym. Należało bowiem konie odprzęgać i prowadzić
przez góry. Łódź zaś przesuwano pod skałą przy pomocy ostrych haków, w które
już czekający ludzie byli uzbrojeni i którymi zaczepiano się o skały,
popychając powoli łódkę naprzód. Czasem przebycie jednej wiorsty zajmowało
dzień cały. Potem się konie znów zaprzęgało i jechało dalej do nowej przeprawy.
Zdarzało się przy słabszem uderzeniu haka, gdy skała przebić się nie
dała, iż łódź nasza nie mając oparcia umykała wstecz z pędem wody, lecąc czasem
wiorst kilka.
Należało wówczas wszystkim wyskakiwać i wspólnemi siłami łódź zręcznie na
miejsce odciągać. Traciło się na to ogrom czasu.
Najcięższa i najniebezpieczniejsza przeprawa spotkała nas około Pijanej
Góry, na której już raz omal życia nie postradałem i pod której ostremi
skałami, sterczącemi nad wodą, zdawało się, iż teraz śmierć niechybną znajdę.
Podziwiałem tylko zręczność tych ludzi w ciskaniu haków o skały i
krew zimną w chwilach niebezpieczeństwa.
Wszystkie jednak przeprawy przebyliśmy pomyślnie, dobijając wreszcie do
portu w Zygałowie, skąd już
tarantasem dostałem się do Irkucka. Zdawszy złoto w całości, zabawiłem dni parę
u brata, żegnając się z całą kolonją polską. Zabiegłem nawet do Kataszowcowa,
pragnącego zatrzymać mię jeszcze u siebie.
Przy pożegnaniu powiedział on, iż jeśli tak wszyscy Polacy zaczną kolejno
do kraju wracać, to wiele ekonomicznych interesów w Syberji mocno na tem
ucierpi. Połechtał mię wprawdzie przyjemnie, wypowiedziawszy komplement dla
moich rodaków, ale w duszy życzyłem im wszystkim, by jak najprędzej stąd się
wyrwać mogli.
Płakaliśmy jak bobry przy rozstaniu z bratem. On z radości, iż wracam –
ja z bólu, iż serdecznem wreszcie pożegnaniu wszystkich spółtowarzyszy niedoli,
obarczony mnóstwem listów i poleceń do kraju, opuściłem Irkuck, udając się
poczta do Moskwy.
Poczułem swobodę i jak koń stepowy, zerwany z arkanu, pragnąłem pędzić z
wiatrem w zawody! Zdawało się, iż mi urosły skrzydła, na których się zaraz
uniosę w przestworze.
Znalazłem sobie towarzyszkę podróży w osobie jakiejś pułkownikowej,
dążącej z za Bajkału. Koszta więc drogi ponosiliśmy wspólnie, co mi je do
połowy redukowało. Babuleńka była poczciwa i dobrze wychowana. Karmiła mnie i
poiła herbatą, a ja się opiekowałem i nią i jej dwoma malcami.
Gdyśmy mijali granice Syberji, zatrzymałem się znów u słupa, sterczącego
między Azją i Europą. I przypomniała mi się ta ciężka chwila, którą to przed
kilkunastu laty przeżyłem, gdy zziębły i zbolały, bez przyszłości i nadziei
stałem pod tym słupem, idąc na wygnanie... Wysiadłem z bryki, chcąc w tem
najboleśniejszem dla wygnańców miejscu podziękować Bogu za tę opatrzną Jego
Rękę, która mi i w Syberji zginąć nie dała i znów do kraju i rodziny wiodła!..
Rzuciłem raz ostatni okiem na tę krainę łez i niewoli!.. na tę olbrzymią
ziemię, która acz mnie chlebem swym karmiła – pozostała mi tak obcą, tak
cudzą!..
Patrzyłem na nią, jak na wielkie cmentarzysko, usłane kośćmi wygnańców!..
Głucha, milcząca jak Sfinks, ziemia, o uśpionych jeszcze potęgach
wewnętrznych, leżała przede mną, jak wielka zagadka przyszłości.
Kiedyż się zbudzi ten olbrzym i nowem zaszumi tu życiem?
Żegnając tem pytaniem Syberję, wróciłem w głębokiej zadumie do bryczki.
Widok koni zwróconych na zachód wnet mię jednak otrzeźwił. Towarzyszka moja już
się niecierpliwiła. Pognaliśmy ku Europie.
Rdza, która zaczęła obsiadywać mą duszę, znikła w miarę zbliżania się do
kraju. Wielka radość przepełniała mi piersi.
W Moskwie rozstałem się z towarzyszką mojej podróży, która tam pozostała.
Ja zaś świeżo wybudowaną koleją Brzesko-Moskiewską ruszyłem przez Smoleńsk – do
Mińska.
LII.
Powrót do kraju. – Smoleńsk. –
Pierwsze wrażenia. – Borysów. – W Mińsku. – Obce twarze i obca mowa. –
Przemiany.
Tęsknota za krajem i za swoimi rosła w miarę zbliżania się do ziemi
rodzinnej. Postanowiłem więc, chociaż zabroniono mi zatrzymywać się w kraju północno-zachodnim,
jak już naszą Litwę zwano, być coûte que coûte w Mińsku, dojechać do domu,
przypaść do kolan matki, dzięki której wracałem na ziemię ojczystą, pomodlić
się na grobie ojca, uścisnąć siostry, odwiedzić znajomych i spojrzeć raz
jeszcze na stare, a tak mi drogie kąty.
Już od Smoleńska poczułem się jakby na własnych śmieciach, wpatrując się
nie bez wzruszenia w warownię miejscową i w tę wysoką, a stromą z tej strony
górę, tak obficie zlaną krwią polską, gdy w 1812 r. hufce nasze pod ks. Józefem
Poniatowskim zdobywały szańce miasta.
Jakich tu cudów waleczności dokonywać musiano!.. I wszystko, niestety, na
marne...
Im bardziej posuwałem się w głąb kraju, tem więcej oczy moje wpijały się
w te nasze, coraz bardziej swojskie krajobrazy.
Przerżnąwszy gubernję mohylewską pociąg wpadł do mińskiej, zbliżając się
do Borysowa.
Sine mgły poranne pokrywały jeszcze lasy i pola. Wioski tonęły w rannych
dymach, a zdała dolatywała
nuta tęsknej białoruskiej piosenki.
Byłem w kraju wśród ojczystych pól i domów!
Z każdej strony wiało na mnie swojskie tchnienie. Z każdego okna wagonu
wyłaniały się znane z dzieciństwa obrazy.
[1] Kopalnia złota.
[2] Brzuch boli! – brzuch boli!
[3] Żona nie jest ci żoną, dzieci nie są
dziećmi, a tyś nie człowiek. Pałka ci tylko i knut.
[4] Rodzaj sani.
[5] Co czynić?
Uderzyła mię w nich tylko rzecz jedna: wielka ilość błyszczących wszędzie
nowych kopuł i krzyżów greckich.
Za moich czasów tego tu tak gęsto nie było...
Uderzyła mię również pewna senność, panująca na stacjach, brak ruchu i
ożywienia i język urzędowy
rozlegający się wszędzie. Przecinał go czasem krzykliwy żargon żydowski,
którego nie słyszałem lat tyle i który zrazu zagrał mi mile w uszach, jak echo
wspomnień z dzieciństwa i
młodości, jak coś mnie blizkiego i z krajem moim związanego.
W żargonie tym jednak zgrzytały już obce tony i przelewały w dźwięki mowy
urzędowej.
W tej swojskiej atmosferze, która mię na ziemi rodzinnej obejmowała, było
jednak coś innego, obcego a smutnego!
Listy z kraju, dochodzące mię na Syberji, a podlegające cenzurze, o
zachodzących tu przemianach mówić nie mogły.
W Borysowie zamajaczyły mi znów w oczach Legjony i Dąbrowski, i
Napoleon, i
Studzianka... Ale wrażenie wnet pierzchło na widok dragonów i urzędników na
stacji, na odgłos obcej mowy, zagłuszającej wszystko.
Element miejscowy nikł w tej fali i ginął.
Smutne jakieś cienie zaczynały się kłaść na mej powrotnej drodze do
kraju...
Dojeżdżałem do Mińska.
W bladych promieniach słońca mieniły się tysiącem barw złocistych
pożółkłe liście drzew, nadając żywy koloryt pociętym w wielu miejscach i
poszarpanym lasom. Wśród brudnozielonych łąk i ciemnych, zoranych świeżo pól
wiły się, jak jasne smugi, żółte ścierniska.
Była jesień 1877 roku.
Czułem ją nie tylko w naturze, ale i w sobie.
Wyjechałem stąd w pełnym rozkwicie sił młodzieńczych... Lato życia mego
zmarniało w syberyjskich śniegach... Owładnęła mną przedwczesna jesień i oto po
dwunastu latach wracałem do kraju, o zwiędłych jak na tych drzewach i
pożółkłych liściach życia...
Bez tchu prawie, wychylony z okna wagonu, pożerałem wzrokiem tak mi
znaną, a tak inną, zmienioną okolicy. Gaje podmiejskie zniknęły z horyzontu. Na
ich miejscu świeciły nowopowstałe osady ludzkie lub sterczały jeszcze czarne
pniaki, jak groby na cmentarzysku.
Z blasków jesiennego słońca wyłoniły się wreszcie białe kontury miasta.
Serce zakołatało silniej w piersiach, witając, stare, kochane mury, w których
mi zbiegła część życia. Daremnie jednak oczy moje szukały wieżyc kościelnych o
błyszczących krzyżach, na których przy wjeździe do miasta wzrok mój od
dzieciństwa przywykł ssę opierać.
Nie było ich wcale. Natomiast zamigotały w słońcu liczne zielone kaptury
cerkiewne. Pociąg zaturkotał silniej i zgrzytnąwszy kołami, stanął, sapiąc
ciężko.
Mińsk.
Ogarnęło mię wielkie, rzewne wzruszenie... Słowa dziękczynnej modlitwy
wyrwały się z piersi, ulatując do Nieba...
Na dworcu i na peronie powitały mię obce twarze i obca mowa. W języku
urzędowym zwrócił się do mnie i kelner restauracyjny i tragarz i dorożkarz-żyd
okrutnie koślawiący wyrazy.
Nigdzie żadnego echa swojskiego!.. Boże! co się przez te lat kilkanaście
z Mińskiem moim stało!
Z niemą boleścią rozejrzałem się dokoła: spostrzegłszy nakoniec pierwszą
znajomą mi twarz byłego urzędnika Ziabkowskiego, rzuciłem się ku niemu z
okrzykiem radości.
Poznał mię odrazu i witając serdecznie rzucił tonem ostrzeżenia:
— Nie krzycz tak głośno! W miejscach publicznych niewolno u nas mówić po
polsku.
Były to pierwsze dźwięki ojczystej mowy, które w Mińsku usłyszałem.
Trzęsąca dorożka wiozła mię po nierównej, pełnej jam drodze do miasta o
kilka wiorst od dworca oddalonego.
Jakież tu zmiany wszędzie! Kolej żelazna zmiotła stare brzozy z
pocztowego gościńca pod miastem, które wyciągało już ku dworcowi ramiona,
zabudowując się w jego kierunku. Za moich czasów zamykała je niejako z tej
strony kamienica Wiljamsa, już na gościńcu stojąca. Teraz poza nią wyrosła już
rozgałęziająca się szeroko cała ulica.
Dorożkarz, chcąc ominąć gorszą drogę, zboczył nieco, i nagłe znalazłem
się około placu, na którym padła pierwsza w Mińsku ofiara Murawjewa. Tak! Nie
myliłem się! Tu był rozstrzelany Michał Ciundziewicki.
Dziwny zbieg okoliczności, który mię przy wjeździć do Mińska najprzód na
to smutne miejsce wprowadził...
Ślady przebytego pogromu znaczne były wszędzie, zwłaszcza na kościołach,
z których zaledwie jedna pozostała katedra. Stały właśnie przed nią ogromne
rzesze ludu, zapełniając plac cały. Stały pod gołem niebem, z odkrytemi
głowami.
Dorożkarz objaśnił mnie, iż do katedry przyłączono kilka skasowanych jak
miejskich, tak i wiejskich parafji. Zrozumiałem, iż liczba wiernych tak urosła,
iż w jednej świątyni pomieścić się nie może. Wylewało się więc to wszystko poza
jej brzegi, zapełniając szeroką, ruchomą lalą – ulicę.
LIII.
W Mińsku. – Na ulicach. – Zmiany i
wrażenia. – U Fogela. – Ze świeżej przeszłości. – Stan kraju. – Upadek
ekonomiczny.
W mieście uderzyły mię wszędzie nietylko wyraźne, lecz i nieuchwytne
przemiany.
Z kościoła Benedyktynek biły już cerkiewne dzwony, a na miejscu mniszek
siedziały w klasztorze czernice. Kościół Dominikański o odrapanych mitrach,
pozbawiony wieżyc i szyb
w oknach, wyglądał jak kościotrup. W miejsce pieśni nabożnych napełniała go
żołdacka wrzawa. Mieściły się tu bowiem w samym środku miasta koszary.
Kościoły Bernardynów i Bernardynek o zwalonych szczytach ginęły bez
śladu w masie murów
klasztornych, które nam za więzienia służyły. Przypomniały mi one przeżyte tu
chwale i tych, co stąd wyszedłszy do kraju jeszcze wrócić nie mogli.
Na ulicach uwagę moją zwrócił wschodni strój dorożkarzy i gwar obcej
mowy, Wsłuchawszy się weń, zrozumiałem wkrótce, iż najgłośniej mowę tę
uprawiają – Żydzi.
Gdy wyjeżdżałem, żaden z nich prawie po rosyjsku mówić nie umiał...
Jakież wielkie dziś na tem polu rusyfikacja zrobiła postępy!..
Wiedziałem, iż do Mińska, jak do wszystkich miast naszych, spłynęła z
Rosji cała fala urzędników i biurokratów różnorodnych. Ale na ulicach tych
obcych twarzy było mało. Język ich zagłuszałaby gwara miejscowa, gdyby go nie
podtrzymywał element semicki, popisujący się wszędzie mową urzędową, jak ongiś
niektórzy z naszych – francuzczyzną.
W hotelu, jako nieznajomego, powitano mię zrazu po rosyjsku. Język ten
uderzył mię nawet przy wejściu do starej, pozostałej z dawnych czasów, tak mi
znanej restauracji Fogela. Zaledwiem się tam jednak odezwał po polsku, wnet
przyskoczył do mnie sam Fogel, a witając, pociągnął do
drugiego, osobnego pokoju.
— Na miłość Boską! ciszej! zawołał, sadzając mię za stołem. Tam cała
kompanja urzędników. Gotowi mi budę zamknąć. U nas niewolno mówić po polsku...
Na wstępie do rodzinnego miasta drugie mię podobne ostrzeżenie spotykało!
Nie poznawałem ani Mińska, ani ludzi.
Fogel usiadłszy przy mnie jął mi opowiadać o zaszłych przemianach w
kraju.
O uszy moje obijały się rzeczy nieznane a smutne bardzo.
Nikt z Polaków nie pozostał na urzędzie nigdzie. Nawet najniższe posady
zajmowali albo obcy przybysze, albo prawosławni miejscowi, albo wreszcie ci, co
dla chleba i karjery wiarę swą przefrymarczyli.
Do pokoiku, gdziem siedział, weszło cicho kilka osób, siadając u stołu i
mierząc mię pytającym wzrokiem. Znajome to widać było kółko, bo restaurator nie
urwał prowadzonej rozmowy. Przybyli przysłuchiwali się jej zrazu ciekawie i
lękliwie. Dowiedziawszy się jednak, iż wracam z wygnania, zaczęli dorzucać po
słówku, podsuwać się do mnie i coraz śmielej mówić o ciężkich stosunkach
krajowych.
Uciski i prześladowania z każdej tu dotąd uderzały strony. Większość
przybyłych urzędników grało rolę „diejatielej” i „obrusitielej” na własną rękę.
Wicie zaś jednostek miejscowych, wypełzających, jak zwykle po klęskach i
pogromach, z mętów społecznych na wierzch, dopomagało im w ich robotach.
Dowiedziałem się o całej plejadzie księży odstępców, o rytuałach, o słynnym
Sęczykowskim, panoszącym się jeszcze na Złotej Górze, gdzie się zachował
kościółek na mogiłach miejskich, do którego po kasacie kilku miejskich parafii
przyłączono znaczny tłum wiernych, pozbawiony proboszczów i Domów modlitwy. Ale
i kościółek Złotogórski świecił pustką i na cmentarz nikt się grzebać nie
chciał. Sęczykowski niszczył polskie napisy na nagrobkach, zmuszając do
kładzenia rosyjskich. A że był kapelanem w szkołach, wiec dla rusyfikowania
młodzieży tłumaczył na język rosyjski katechizmy i książki do nabożeństwa,
wydawał „Złatyje Obaryki” i wreszcie kazał uczniom pozdrawiać się po rosyjsku.
— To być nie może! – krzyknąłem – porywając się z miejsca.
— To fakt! – potwierdzili przybyli, opowiadając dalej o zabranych na
cerkwie kościołach, o przymusowem nawracaniu ludu i o takich upartych osadach,
jak Wołma w mińskim i
Batoryn w wilejskim powiecie, gdzie żadna siła ludu przełamać nie zdołała, a choć wstęp do kościoła
zamknięto i pozbawiono posług religijnych, pozostał tem, czem był, tworząc
własny patryjarchat, który chrzcił, grzebał i błogosławił śluby wytrwałej swej
garstki.
— Widzę tu – rzekłem – ogrom nowych cerkwi. Czy ludność prawosławna tak
tu urosła?
— Nie! – brzmiała odpowiedź – ale cerkwiom u nas nadano misję i rolę
polityczną, więc je stawiano wszędzie ponad istotną potrzebę. Pochłonęło to
znaczne kapitały. W niektórych miasteczkach, chociaż
świątynie prawosławne egzystowały, jak w Gródku, Zasiawiu, Kraśnem i wielu
innych, miejscowe kościoły zabrano na cerkwie. Jest ich więc po dwie razem, gdy
ludność katolicka w obrębie mil kilku i kilkunastu nie ma ani jednego Domu
modlitwy.
Nieliczne pozostałe dwory ziemiańskie pozbawione zostały wszelkiego na
lud wpływu. Za nauczanie dziatwy katechizmu lub abecadła grożą wciąż grzywny i
deportacje. Sugiestja licznych parochów zwiększa rozlam między chatą a dworem.
Zaczyna to się już odbijać w różnych wybuchach agrarnych, grożąc poważnem
następstwem w przyszłości.
Nowo przybyli urzędnicy, nie znający warunków, ani zwyczajów miejscowych,
wikłają te stosunki jeszcze bardziej, wnosząc bezwiednie do kraju pierwiastki
rozkładowe.
Obieralne urzędy już tu nie egzystują. Tak marszałkowie szlachty, jak i
„mirowi pośrednicy” są mianowani przez rząd. Wszędzie więc obcy element, często
nader nieodpowiedni do zajmowanych stanowisk.
Większość przybyłych urzędników dąży jedynie do zbogacenia się w
kraju o wyjątkowych
prawach. Każdy z nich tu stara się przedewszystkiem zostać „pamieszczykom”.
Nabywają skonfiskowane majątki za bezcen.
— Zobacz pan tylko, ile prastarych siedzib, ile wspaniałych rezydencji
przeszło w obce ręce!
Ukaz grudniowy, wytrącający z rąk Polaków prawo nabywania ziemi, obniżył
jej wartość, ułatwiając przybyszom zaopatrywanie się we własność ziemską.
Krótko jednak, a
eksploatacyjna gospodarka tych siewców rusyfikacji zostawia wszędzie po sobie
ślady smutnej ruiny.
Nasi, wyparci ze wszystkich stanowisk, kopią się na roli i trzymają
pozostałej ojcowizny oburącz. Ale bieda rośnie i kraj ubożeje.
Po latach apatji i odrętwienia ludzie zaczynają się ruszać.. Ale siły
ekonomiczne słabe, a kontrybucje i inne opłaty – duszą. W Wilnie powstał
akcyjny bank ziemski, wydający pożyczki na zastaw ziemi. Czerpią zeń na
meljoracje rolne... Zanim jednak słońce wejdzie – rosa oczy wyje. Dążymy do
upadku!..
Polityka rusyfikacyjna nie przyniosła i dla rządu pożądanych owoców...
Zrujnowała tylko jedną z bogatszych jego prowincji i cofnęła o wiek cały niemal
jej rozwój kulturalny.
LIV.
Czarne barwy. – Uczniowie. – Na
poczcie. – Karta zabraniająca mówić po polsku. – Stary Żyd. – Pod pokostem. – Do
domu. – W rodzinnem gnieździe. – Wrażenia wiejskie. – We dworkach. – Nowi
gospodarze. – Lasy. – Spotkanie. – Wyjazd i powrót.
Słuchałem tych opowiadań z rosnącem uczuciem bólu i goryczy.
Mówiono mi o smutnych stosunkach, panujących w szkołach, o prześladowaniu w nich języka polskiego, o
wypędzaniu dzieci z gimnazjów za ojczystą mowę... Mówiono o lęku ogólnym, który po powstaniu
ogarnął wszystkich, tłumiąc na razie szlachetniejsze porywy, a wyradzając w
społeczeństwie bierność i apatję. Mówiono... o zaniku uczuć patriotycznych.
Smutny pesymizm wiał z każdego słowa narratorów.
— Wielu zaś jest takich – kończył jeden z nich, – którzy dziś wyrzekają i
na powstanie i na jego kierowników, uważając za szaleńców tych, co biorąc
udział w ruchu, siebie
i drugich zgubili... – kraj zaprzepaścili... Jest wielu takich, co się
dziś płaszczą przed urzędnikami i za pan brat z nimi żyją... politykę realną
uprawiają...
Wyszedłem z restauracji oszołomiony. Czy nie jest w tem wszystkiem wiele
przesady? – myślałem. Znając charakter naszego społeczeństwa, wiedziałem, iż,
jak się łatwo podnosi na szczyty nadziei, tak też i łatwo spada w otchłań
zwątpienia i pesymizmu.
Idąc na pocztę, spotkałem kilku malców w mundurkach gimnazjalnych.
Zaczepiłem ich po polsku. Chłopcy stropili się, a obejrzawszy bojaźliwie poza
siebie, odpowiedzieli półgłosem, również w swojskiej mowie.
Jak się już i te dzieci lękały!
W urzędzie pocztowym uderzyła mię wisząca karta z nadpisem: „Goworyt” po
polski „wospreszczajetsia” – zabrania się mówić po polsku. Gdym się w nią
wpatrywał, zbliżył się do mnie Żyd stary, a odciągając na stronę, począł
szeptać:
— Pan się dziwi? uh!.. Widać pan zdaleka?.. U nas to nie nowina... Wisi
to wszędzie, nawet w klubach... Z początku był strach, – teraz mało kto
zważa... Nowe porządki... uh!..
i nowe ludzie!.. Ale żyć trudno... Jak panów nie stało, to i zarobków
niema. Urzędniki, niema co mówić, dobrze dają targować, ale nie płacą...
Nabiorą i wyjadą... uh! co pieniędzy przepadło!.. Poszukiwać straszno...
zgubią... Dobre tylko z nimi geszefta, jak majątki kupują... Ja tem nie
handluję, ale nasze żydki dobrze zarabiają... Jak który czynownik przyjedzie,
to zaraz mu majątku chce się... pieniędzy niema... to żydki dają... Biorą sobie
las, a jemu gołą ziemię. Potrzyma rok, dwa i rzuci... dochodu niema. Dużo już
tak pańskich majątków poniszczyli... Nasze żydki umieją żyć... ale nam starym
ciężko...
Słowa Żyda charakteryzowały mi stosunki miejscowe, odkrywając źródła
ekonomicznego upadku kraju.
Spytałem Żyda o element polski w Mińsku.
— A jest tu – odparł – i dawniejsze obywatele, i doktory, i adwokaty, i
mieszczanie, ale oni cicho żyją.
Wobec nowej fali, zalewającej miasto, kryło się to wszystko w cieniu! –
Wyszedłem na ulicę, przypatrując się machinalnie szyldom rosyjskim. Kiedym
jednak zajrzał na skwer, wstąpił do sklepów, do cukierni, do ogrodu
publicznego, zdumiony byłem po pierwszych wrażeniach, jakie pozory na mnie
wywarły, słysząc wszędzie mowę polską i widząc bieg polskiego życia. Odnalazłem
nawet, acz z szyldem rosyjskim, księgarnię polską Sawickiej.
Więc swojskie tętna, acz przygłuszone, biły tu jeszcze...
Pokrywał je tylko obcy pokost, który mię tak boleśnie uderzył i
przeraził.
Ci, co siedząc w kraju, patrzyli wciąż, jak się ten pokost lepił i
narastał, oswajali się z nim,
nie odnosząc takiego wrażenia, jak ja i inni, co po wielu latach, znając Mińsk
innym, – teraz do niego wracali. Przygnębiające więc zrazu uczucie zsunęło się
nieco z duszy. Nie spotkawszy w Mińsku nikogo ze starych przyjaciół i
znajomych, uciekłem z nad Świsłoczy, pędząc do Krzywicz, do domu!.. Każdy
kamyk, każde drzewo przy drodze przemawiało do mnie tysiącem wspomnień...
Wreszcie z zielono-złocistego wianka wyłoniło się stare moje rodzinne
gniazdo...
Tego powitania i tych pierwszych chwil szczęścia i radości – opowiedzieć
nie zdołam.
— Czekałam tylko ciebie, – powtarzała, płacząc matka – by cię raz jeszcze
ujrzeć i do piersi przed śmiercią przytulić. Teraz już mogę odejść spokojnie.
I odeszła, niestety, prędko staruszka ukochana. A jak się wówczas jeszcze
krzątała, jak mnie ugościć chciała!
Obiegłem zaraz dom cały i ogród, witając wszystkie kąty. Deszcz złotych
liści sypał mi się ze starych drzew na głowę, a fala wspomnień z dzieciństwa i
młodości zalewała duszę...
Nic się tu nie zmieniło, a tylko ku starości mocno pochyliło!
Zaraz dom nasz napełniać poczęli krewni i znajomi. Ożywiły się stare
ściany i
rozbrzmiały echem wspomnień i gwarem obecnej chwili... Odwiedziłem również
pokrewne mi domy i z radością dostrzegłem, iż w dworkach ziemiańskich żył
nieskalanie duch dawny. Nie wlewał się tylko nazewnątrz, a lękliwie ukrywał w
głębiach dusz i serc.
W jednym tylko domu obecność moja napędziła strachu. Gospodarz wiedział o
mym nieprawnym pobycie w kraju, a że stał się bardzo lojalnym teraz, wyprosił
mię więc z pod dachu swego, tłumacząc, iż w obawie odpowiedzialności musi dać o
mnie wiedzieć policji.
Zapuszczając się głębiej w okolicę, dostrzegłem w niej smutne luki, jak
otwarte głębokie rany... Dworki świecące pustką lub tulące obcych przybyszów!
Rabunkowa, iście tatarska gospodarka... Znałem te majątki w ręku dawnych
właścicieli. Z tych ładnych fortun dziś tylko szkielety!..
W innych okolicach podobne luki są jeszcze większe i dotkliwsze. Dość mi
jednak było tego, com widział.
Uderzyły mię niemniej porwane już i pocięte łańcuchy lasów, oraz liczne
wszędzie karczowiska, odsłaniające dalsze widoki i zmieniające krajobraz
miejscowy. Dziś partyzantka byłaby już tu niemożliwą!..
Byt ekonomiczny ziemiaństwa był zagrożony, a brakło ludzi, myśli i czynu.
Wprawdzie budziła się jakaś praca u podstaw, ale kierunek jej, zbyt może
realny, pewną lojalnością pokryty, nie wszystkim smakował.
W nizinach, wśród ludu, znalazłem niemal wszystko to, com zostawił.
Organizm włościański, wstrząśnięty przez powstanie i przez uwłaszczenie, uległ
chwilowemu oszołomieniu. Gdy jednak lata przejściowe minęły, wrócił do dawnej
równowagi. Stosunki z dworem
się wyrównały, pomimo serwitutów, jak kość niezgody rzuconych do kraju, i poduszczeń nieprzyjaznych
elementów.
Lud ten jednak dotąd marnował się w ciemnościach. Dwanaście lat przeszło
nad wsiami jak sen, nie zostawiwszy po sobie żadnego kulturalnego śladu...
Policja miejscowa zapomniała o mnie i nie nagliła do wyjazdu. Korzystając
z tego, udałem się jeszcze do jednego z dalszych znajomych mi domów, gdy nagłe
na ulicy, przejeżdżając przez Gródek, spotkałem powóz, a w nim... byłą moją
narzeczoną z dziećmi.
Jeszcze raz serce szarpnęło się silniej na widok kobiety, która czas
jakiś była mi gwiazdą życia, ale z pod starych popiołów wytrysnęło już inne,
więcej braterskie uczucie.
Patrzaliśmy na siebie chwilę, notując może brózdy, jakie czas wyrył na
twarzach naszych...
Potem w milczeniu ucałowałem jej rękę, czując, jak dwie łzy gorące spadły
z jej powiek na czoło moje.
Była już wdową i szczęścia zaznała mało.
Dowiedziawszy się, iż jadę do jej siostry, zawróciła tam również. Parę
dni spędziliśmy razem, snując nić dawnych wspomnień...
Rozgrzany atmosferą rodzinną, z trudnością się oderwałem od kolan matki i
ścian starego domu, wyjeżdżając do Królestwa, skąd dopiero w 1888 roku mogłem
już swobodnie wrócić do ukochanej Litwy i w niej zamieszkać na zawsze.
KONIEC.
Z.
K.
Prosze zwrócic uwagę, że poprzestawiano podstawowe pojęcia. Dzisiejsza Białoruś to prawdziwa Litwa, z którą mamy wspólną historię.
Dzisiejszą nazwę Litwa nosi wypierdek żmudzki jak zawsze podsycany i nastawiony antypolsko.
Zdjęć nie zamieszczałem, jeżeli ktoś chce otrzymac wydanie w pdf prosze napisać, to wyślę z dysku, gdyż zajmuje zbyt dużo miejsca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz