Dzięki uprzejmości ludzi mogłem przepisać i zamieścić dla czytelników pozycję Pani Zofii Kowalewskiej '' Ze wspomnień wygnańca", które pokazuje jak naprawdę wyglądało to powstanie w pewnym małym wycinku w stosunku do całego kraju. Ale jeśli to co przeczytamy tutaj odniesiemy w większej skali całego kraju ukaże nam się prawdziwa skala tego wydarzenia..
Aby wejść głębiej musimy przypomnieć Konstytucję 3 maja
http://libr.sejm.gov.pl/tek01/txt/kpol/1791.html
r VII
Stanowimy przeto, iż po życiu, jakiego nam dobroć Boska pozwoli, elektor dzisiejszy Saski w Polsce królować będzie. Dynastja przyszłych królów polskich zacznie się na osobie Fryderyka Augusta, dzisiejszego elektora Saskiego, którego sukcesorem de lumbis 3) z płci męskiej tron Polski przeznaczamy. Najstarszy syn króla panującego po ojcu na tron następować ma..
Proszę się tak na spokojnie zastanowić i odpowiedzieć sobie na pytanie, w jakim kraju obchodzi się święto narzucone przez głównego wroga. Tylko w kraju, gdzie jest podmieniona historia.
Winne jest temu nauczanie centralne. Tutaj, aby to rozjasnić posłuzymy się wpisem dr Jerzego Jaśkowskiego
zupełnie. Przedstawił się jako członek Rządu Narodowego, przywiózł nam 200 rb. oraz ponowny a głuchy rozkaz przedostania się do partji Bolesława Swiętorzeckiego. Oznajmił przytem, iż na pewnych punktach będą przewodnicy oraz żywność i pieniądze. Człowiek ten jednak nie budził w nas zaufania, acz go, jako delegata władzy wyższej, słuchać musieliśmy.
Skończyło się katastrofą materialną polityczną zniszczeniem poprzez wysiedlenie najbardziej zdolnej części społeczeństwa, a kto na tym skorzystał wiadomo.
Czy dzisiaj się nic nie zmieniło nic a nic. Utworzono Akademię Sztuki Wojennej. Ta banda matołów dziwki w burdelu nie potrafiłaby znaleźć, a biorą się za coś o czym nie mają pojęcia. Przesmyk suwalski, Wielka Lechia,Słowianie i inne dyrdymały. A chodzi o przejęcie dostępu do surowców jak RODON czy inne pierwiastki przez pastuchów z USA. O Banku Narodowym i obrocie bezgotówkowym nawet nie warto wspominać.
Pamiętaj!
Nie można na dłuższą metę wychowywać naród politycznie, bez przeprowadzenia „kańciastej” granicy pomiędzy pojęciami tak prymitywnymi jak: sojusznik i najeźdźca, wierny i zdrajca, swój i obcy, wróg czy agent” !
Józef Mackiewicz.
„Taka ludność cofa się w rozwoju do form plemiennych”. jj
Nauka zna pojęcie czynnika PSI. Definicja tego pojęcia jest opisana jako stosunek korzyści z danego rozwiązania, wynalazku, idei, do skutków wywołanych przez definiowane pojęcie. Współczynnik PSI ma czasokres 25 lat.
Wiedzą o tym doskonale tzw. inżynierowie od Sztucznej Inteligencji - AI- jak również od socjotechniki. Trzeba uczciwie przyznać, że wielcy tego świata włożyli dużo wysiłku i pieniędzy w rozwój socjotechniki. Wszystko to ma na celu jeden jedyno, wzrost zysków ich właścicieli.
Na potrzeb mas, tj. tych mniej wartościowych ludzi, stworzono pojęcie Nowego Światowego Ładu, czyli NWO.
Generalnie chodzi o przekształcenie dotychczas istniejących państw w terytoria o powierzchni ok. 100 000 km zamieszkiwane przez 5-10 milionów ludzi, pracujących na potrzeby określonych korporacji.
Klasa średnia, która do tej pory było motorem wszelkiego postępu ma zostać zlikwidowana, a jedynie pozostać jako lumpenproletariat niezbędny do wykonywania prac porządkowych.
W tym celu od ok. 200 lat przygotowuje się odpowiednio ludność, najpierw w Europie, a potem w Ameryce i na innych kontynentach.
Zmiany poglądów ludności są realizowane co najmniej 200 lat w w Polsce konkretnie od 1773 roku tj., od powołania Komisji Edukacji Narodowej przez Samuela du Ponta, agenta City of London Corporation.
Wprowadzony system edukacji sprowadza się do trzech pozycji.
Po pierwsze, edukacja musi być powszechna.
Po drugie, edukacja musi być państwowa.
Po trzecie, aby to się udało edukacja musi być "bezpłatna".
Te tezy wmawiali ludziom tzw. bolszewicy czy socjaliści.
Wyjaśniając poszczególne tezy, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, musimy odkodować te pojęcia.
Co znaczy pojęcie, że edukacja musi być powszechna.
Oznacza to nic innego, jak tylko tresurę całych pokoleń wg schematu opracowanego nie wiadomo gdzie i przez kogo [Za tym się kryje City of London Corporation]. Tragedią czy wręcz dramatem takiego tresowania młodzieży, jest zniszczenie wszelkiego rodzaju inicjatyw, czyli takie ogłupianie młodych ludzi, aby wszyscy wierzyli w tzw. poprawność polityczną, czyli rząd ma zawsze rację, chociażby był złożony z samych psychopatów i złodziei, tak jak to widzieliśmy po 1918 roku na naszych Kresach, a co doskonale opisała Zofia Kossak- Sztucka w słynnej książce POŻOGA. Poniżej przytaczam fragment z tej książki str. 258-9.
"ELEKTRYCZNOŚĆ NAGROMADZONA W POWIETRZU, przez umiejętne a ciągłe podszczuwanie żołnierzy petlurskich, i chłopów, nie dość jeszcze silna, by spowodować ogólną katastrofę, znajdowała tymczasowe ujście w prześladowaniach Żydów.
Zaczęły się sporadyczne pogromy we wszystkich miasteczkach okolicznych; Lityniu, Kupielu, Ostropolu, Lubaże, Kużminie i innych.
Najcharakterystyczniejszym z nich, a zarazem największym co do liczby ofiar, był pogrom płoskirowski, który nastąpił w pierwszych dniach lutego 1918 roku, Dokonała go głównie miejscowa załoga petlurska, ale rozpoczął i zainicjował oddział siczowników galicyjskich, niedawno przybyłych do miasta,.
Ludzie zamieszkujący naówczas Łoskirow, zaręczali mi, ze straszna ta rzeź nie była wywołana, niczym sprowokowana. Po prostu na chłodno, starannie oznaczono wprzód mieszkania nieżydowskie, otoczono wojskiem maisto i przystąpiono do krwawego dzieła tak, jak się przystępuje do siewów lub żniw.
Grozę potęgował fakt, że przez cały czas pogromu nie padł ani jeden strzał.
Wśród stosu ciał zalegających nazajutrz ulice, nie było ani jednego człowieka, który by zginął od kuli.Wszyscy zostali zarżnięci, zakłuci lub poćwiartowani żywcem.
Systematycznie przechodząc wszystkie zaułki i domy, nie oszczędzono nikogo, od niemowląt do najstarszych. Nieludzkie wycie napełniało maisto.
Ludzie zmuszeni być świadkami tego mordu, bliscy byli obłedu, daremnie skazani próbowali przekupić żołnierzy, oddawali pieniadze czy złoto.
"nam was treba, nie washih grosi!"
- odpowiadali żołnierze nie zwracając nawet na prośby uwagi.
Zabitych wyrzucali z okien na ulicę, gdzie po kilku godzianch zebrały się istne materace z trupów. Leżały tam w grozie swej, strasznej niedoli matki ciężarne, z których wydarto wnętrzności, dziewczęta z odrąbanymi piersiami, starcy z wytrzeżonymi zębami, okropni.
Z balkonów zwieszały się wianki związane z dzieci maleńkich, rozplatanych bagnetami, powiązanych sznurem za główki, żałośnie zwieszonych."
Lista ofiar wg różnych danych sięgała od siedmiu do dwudziestu tysięcy.
Komentarz:
dlaczego, nie podnosi się obecnie ludobójstwa Petlurowców czy Siczowców?
Dlaczego, wymazano historię Kresów z podręczników szkolnych?
Dlaczego, książki Kossak - Sztuckiej nie są lekturą obowiązkową szkolną!?
Dlaczego, Izrael nie głosi holokaustu od 1918 roku, a dopiero obecnie, chcąc wyłudzić pieniądze najpierw od Niemców, obecnie od Polski?
Dlaczego, O POWSTAŃCACH LWOWSKICH WYMORDOWANYCH W TURZY MAŁEJ W JESIENI 1944 ROKU POPRZEZ PODRZYNANIE GARDEŁ NOŻAMI, NADAL NIE UCZY SIĘ W SZKOŁACH?
Przypomnę,
wymordowano poprzez podrzynanie gardeł nożami ok 5000 - 5500 żołnierzy, także kobiet z AK. IPN nie rusza sprawy. Sam możesz się domyśleć Dobry Człeku dlaczego?
Ten system, wymazywania faktów historycznych, realizowany przez tzw. Ministerstwo Oświaty i wprowadzany poprzez procedury, niweluje możliwość rozwoju młodych ludzi, a pozwalający im być tylko wykonawcami instrukcji. Innymi słowy, wszelkie wynalazki będą możliwe tylko w określonych kastach. Poziom eduakcji większości ludności jest i będzie tak niski, że sama jednostka nie będzie zdolna wykonać najprostszych czynności nawet takich, jak ratowanie życia.
Ten system realizowany przez Ministerstwo "Oświaty" doprowadza do wymazania pojęcia NARÓD i zmiany społeczeństwa w luźne grupy drobnych interesów.
Już kilka lat temu widziałem wypadek- skręcenia kolana u młodego 23 letniego osobnika, a jego 4 kolegów coś tam stukało w komórkach, ale żaden nie wpadł na pomysł wezwania Pogotowia Ratunkowego, czy chociażby podniesienia poszkodowanego i położenia go na ławce obok.
Jedną z podstawowych ról „intelektualistów” jest zajmowanie czasu społeczeństwu. Czyli, wymyślanie takich kombinacji umysłowych np. krzyżówek, aby pobudzać szare komórki do bezsensownego zajęcia. Podstawową rolą człowieka na Ziemi jest tworzenie, budowanie, niestety nie wszyscy to potrafią. Cóż więc lepszego jak sprzedawać swoje usługi tym, którzy lepiej płacą. Zauważyć proszę, że np. na ministrów edukacji czy nauki wybiera się ludzi zupełnie do tego nieprzygotowanych. Oni mają realizować gdzieś tam wymyślone programy. Lenistwo jest natomiast „wbudowane” w zachowanie człowieka. A więc jak samemu się nic nie wymyśla vide publikacje patentów w Polsce, to można sklecać coś z fragmentów dawnych historii. Widzimy to przy wszelkiej okazji tzw. akcji, obecnie „Ukraina” czy „ Ebola”.
Najłatwiej to dokonać w ogłupiałym społeczeństwie, a ogłupianie zaczyna się od likwidacji nauki historii.
To, że Rzym przejął cześć ideologii greckiej nie jest niczym szczególnym. Za początek państwa rzymskiego przyjmujemy rok 753, ale rozkwit nastąpił dopiero po około 500 latach, czyli, u schyłku państw greckich.
O wiele ciekawsze jest, dlaczego w tajemniczy sposób znikła cała epoka Etrusków, mimo że materialne fakty znajdujemy do dnia dzisiejszego w katakumbach włoskich. A więc jakie było ich prawodawstwo, nauka itd. O Etruskach, czyli przodkach Rzymu prawie nic nie wiemy, ale o starszych Sumerach czy Egipcie wiemy. Dziwne?
Podobnie znikły z podręczników wszelkie informacje o Fenicjanach, a to oni wynaleźli podobno weksle. O Kartaginie także niewiele się pisze.
Przypomnę, że według legend, to właśnie Eneasz spod Troi popłynął do Italii, koło 1200 roku, czyli przez 500 lat, do 753 roku, istniało państwo, które zostało wymazane z kart historii. Bardzo mało wiemy o jego wierzeniach, czy prawodawstwie. I to powinno być dla nas ostrzeżeniem, jak łatwo można wymazać naszą pamięć historyczną.
Podkreślam to, ponieważ od 1974 roku redukuje się lekcje historii, a poza tym prowadzone są one według programów Wieczorowych Uniwersytetów Marksizmu i Leninizmu, słynnych WUML-i. No przecież trzeba było zatrudnić gdzieś tych wszystkich politruków.
To, że niższe cywilizacje przejmują wyższe, jest udowodnione. Lituwa przechodziła na polskie prawa, ponieważ były na istotnie wyższym poziomie, aniżeli ich własne [Nazwa Litwa powstała po 1569 roku]. Podobnie Moskwicin bardzo „uważał” polskie zwyczaje, kulturę itd. Za carycy Zofii [ wiek XVII] na dworze moskiewskim mówiono po Polsku!.
To z kolei, że niższe cywilizacje zwyciężają, udowodnił już prawie 100 lat temu Feliks Koneczny.
Rzymianie, podbijając kolejne państewka, zostawiali lokalnego władcę z całym balastem wierzeń religijnych, byle tylko płacił podatki.
Obecnie robi się to samo, poprzez przejęcie Centralnych Banków Narodowych. Na całym świecie, podobno tylko kilka państw posiada niezależne, własne banki, na ponad 180 państw. Tym państewkom pozwala się „rządzić” byleby płacili podatki do banku City.
Cała reszta jest formą, czyli mówiąc dokładniej, jest to przejęcie przez cywilizacje azjatyckie rządów na świecie. Dla właścicieli banków nie ma zupełnie znaczenia, czy ludek ubiera się w spódniczki czy w spodnie, czy macha zielonymi czy białymi chorągiewkami.
Ma płacić podatki.
Trzeba to wreszcie zrozumieć!
Ponadto Rzymianie na straży zostawiali swojego Jowisza i Cesarza, jako bogów zwycięskich. O tym, że do pilnowania motłochu najlepiej służy religia, pisał nawet agent angielski, znany pod nazwiskiem Woltera. Pisał do swych „braci”: „Możecie wierzyć, w co chcecie, ale nigdy tego nie należy mówić głośno. Ludem o wiele łatwiej rządzić za pomocą religii”!
Takie próby stworzenia nowych bogów obserwowaliśmy po roku 1920 – Lenin, alias Goldman i jego mauzoleum. Połączone to było z tworzeniem cyrku w rodzaju: po ślubie w Moskwie, nowożeńcy jechali do Mauzoleum. Potem ze Stalina, czy Dimitrowa w Bułgarii, robiono bożków.
Doskonale opisuje tworzenie się takich wierzeń u prostych ludzi Ossendowski. Sam obserwował na początku XX wieku w carskiej Rosji, jak bogiem została zwykła dziura po sęku, w ścianie chaty.
Dlatego właśnie starsi i mądrzejsi stworzyli edukację państwową. Pisałem o tym wielokrotnie.
Dlatego ta edukacja tak obniża poziom oświaty.
Kolejnym absurdem jest twierdzenie, że edukacja musi być darmowa. Oczywistym jest że nie może być darmowa, ponieważ szkoły, jako budynki, pomoce szkolne, czyli wyposażenie oraz wynagrodzenie nauczycieli musi kosztować.
Ten sam system stosują tzw. starsi i mądrzejsi wprowadzając masowe, przymusowe szczepienia w ramach tzw. kalendarza szczepień, rzekomo darmowego. Proszę zauważyć jak to wspaniale działa. Wystarczy powiedzieć, że szczepionki na daną grupę są bezpłatne, a już emeryci pędzą do przychodni, chociaż badania naukowe udowadniają, że szczepionki te są szkodliwe, przyspieszają demencję i nasilenie dolegliwości, a w konsekwencji przedwczesną śmierć.
Ale są bezpłatne!
A kto ma pokrywać te koszty, np. zakupu szczepionek?
Bolszewicy czyli socjaliści czyli faszyści, odsyłają pytających do mistycznego pojęcia państwo. Problem polega na tym, że państwo nic nie wytwarza, ani nic nie produkuje. Państwo może tylko okradać ludność. Oczywiście za pojęciem państwo kryje się najczęściej zorganizowana grupa przestępcza zwana partią. Jest to typowa cecha cywilizacji azjatyckich. Gromadność, czyli masy. Jak uczył prof. F.Koneczny prymitywne, bardziej barbarzyńskie cywilizacje wypierają te wyższe, bardziej zorganizowane.
Grupa ta chcąc dobrze żyć, nakłada na społeczeństwo podatki w wysokości niezdefiniowanej. To oznacza, że nie ma żadnych reguł określających co za te podatki przysługuje ludności. Po prostu społeczeństwo ma płacić. Jak, My się urządzimy, a jeszcze coś zostanie, to przekażemy to na oświatę itd. Proszę zauważyć, że tzw. podatki są bardzo różne w poszczególnych państwach. W samej Polsce w I Rzeczypospolitej wynosiły tylko 10%. Dopiero Zaborcy podnieśli do 15 - 18%. Po odzyskaniu "niepodległości" w 1918 roku podatki podniesiono do 37%, to Hitler obniżył je do 30%. "Dobrzy" komuniści podnieśli podatki do 50%, a po przemianach 1989 roku, łączny podatek to ok. 80%.
W USA za czasów Washingtona podatek wynosił tylko od 1 do 3 %. Obecnie najwyższy vat 23% istnieje u nas.
Proszę rozejrzeć się po świecie, gdzie podatki są o ok. 50% niższe i jak tam się żyje ludziom?
Można stwierdzić z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że wysokie podatki są tylko w państwach niesamodzielnych będących koloniami, czyli terenami wyzysku ekonomicznego.
W celu zmniejszenia kosztów utrzymania "oświaty" organizuje się jednolity program nauczania. Programy te zmienia się co ok. 10 lat tak, aby nie można było analizować skutków takich reform, czyli wpływu określonej reformy na rozwój młodzieży.
Przykładowo, w Polsce pierwsze reformy zmniejszajace liczbę godzin nauczania historii, czy języka polskiego, a nawet likwidujące nauczanie historii dla 80% ludności, wprowadzono za czasów agenta Kominternu, niejakiego Edwarda Gierka w 1974 roku. Była to jedna z form zapłaty za tzw. pożyczki [zapłaciliśmy także skreśleniem pojęcia naród z dowodów osobistych, jak również zakupem technologii budowy rurociągów w Sowietach itd].
Edukacja, wg jej twórców obowiązkowo musi być państwowa, ponieważ tylko w ten sposób można utrzymać stado baranów, czyli mniej wartościową ludność w karności.
Proszę zauważyć, po 1989 roku mówiło się o wprowadzeniu tzw. programów autorskich w nauczaniu. Ministerstwo Oświaty stosując rozmaitego rodzaju rozporządzenia i nadzór odpowiednich kuratorów, wybiło w okresie jednej dekady nauczycielom ten pomysł z głów.
Obecnie od 2012 roku, czyli konferencji w Seulu, pod naciskiem UNICEF - ONZ, WPROWADZONO JEDNOLITY SYSTEM NAUCZANIA DLA CAŁEGO ŚWIATA. CZYLI, TE OK. 30 GODZIN NAUKI TYGODNIOWO W SZKOŁACH, ZOSTANIE WYPEŁNIONE TY SAMYM PORGRAMEM NA CAŁYM ŚWIECIE. Zniknie więc praktycznie nauczanie historii poszczególnych krajów czy nauka literatury danego kraju.
Wymazane zostanie więc pojęcie NARODU.
Chcąc zmienić system, Instruktorzy z City i lokalne trolle realizują program atakujący elementy kultury, te programy atakują różne style życia ludności i gloryfikują te , które doprowadzają do zerwania więzi rodzinnych.
Dobrym przykładem, jest nauka gender na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Była to pierwsza uczelnia, która wprowadziła na rynek polski pojęcie gender. Nie jest to dziwne, ponieważ jest to także pierwsza uczelnia ,która po 1989 roku głośnio protestowała przeciwko dekomunizacji i deubekizacji. Nigdy nie ujawniła agentów służb specjalnych pracujących w murach uczelni.
Nie wspominają także pracownicy tej jednostki, że gender ma na celu wzrost sprzedaży koncernów. Pisałem o tym przed laty.
Jako prosty przykład tworzenia takich pseudointelektualnych syntez niech posłuży sprawa pojęć: faszyzm, komunizm. Do lat 80-tych wszyscy w Polsce wiedzieli, że II Wojnę Światową wywołali Niemcy, Hitlerowcy, ewentualnie z ruska zwani Germańcami. Proszę pamiętać, że pojęcie Germanicus w starej łacinie oznacza przyjacielski. W ten sposób cesarze rzymscy pisali: „legiony germańskie mówią po słowiańsku”- czyli, legiony przyjacielskie mówią po słowiańsku. Nieuki zrobiły z tego nazwę plemion. O żadnych nazistach nikt nie słyszał. Wystarczyło 20 lat indoktrynacji - nie zapominajmy, że na przykład ministrem Obrony Narodowej w Polsce był p. Klich, przedtem i potem prezes fundacji opłacanej przez rząd niemiecki - i dzisiaj w prasie nie usłyszysz o hitlerowcach. W ten sposób zdjęto odium z Niemiec.
Podobnie p. St. Krajewski cały czas rozpisuje się o masonerii, nie podając, z jakiego kraju to to pochodzi, a przecież historia dawno to wyjaśniła.
Przykładem jest stworzenie bolszewików przez Niemców. Otto Warburg, minister spraw wewnętrznych Cesarstwa Pruskiego, opracował doskonały plan likwidacji Cesarstwa Rosyjskiego. Panu Ministrowi podlegała jawna i tajna policja. W cywilu był bankierem i dysponował także kasą państwową. Miał więc dwa najistotniejsze argumenty w rękawie: Ludzi i Pieniądze. To wystarczyło. W ten sposób powstali i komuniści - bolszewicy i faszyści-naziści-hitlerowcy.
{Jaśkowski: Zbrodnia na morzy Białym 1940]
Podobnie tzw. masoneria ma ludzi i pieniądze, jak każdy wywiad. Jakiego to państwa wywiad to już zupełnie inna historia.
Proszę zauważyć, że zaczęło się wszystko od Big- beatu i zespołów rockowych, prowadzonych przez służby specjalne. Doskonale ujawnił to H.Pająk w swoich publikacjach. Tak samo było w Polsce. Proszę sobie przypomnieć rozkwit zespołów młodzieżowych w latach 70 - tych ubiegłego wieku i gwałtowny ich zanik po 1989 roku. Chodziło po prostu o przetestowanie na masową skalę oddziaływania fal elektromagnetycznych i mechanicznych na mózgi zgromadzonych ludzi.
Obecnie w naszym kraju od prawie trzech dekad nadal czyni się to samo. Olbrzymie koncerty na świeżym powietrzu, vide Owsiak, handel narkotykami itd. itp. itd.
To wszystko dzieje się za nasze, podatnika pieniądze. `Dlatego powołano ośrodki takie jak Ministerstwo Oświaty, Kultury czy Sportu, które realizują ten program ogłupiania młodzieży i nie tylko.
http://pl.wikipedia.org/wiki/J ózef_Światło
https://www.youtube.com/watch? v=VMz8wejeW0A [23 minuta]
ZAWSZE SZUKAJ PRZEPŁYWU PIENIĄDZA, JAK CHCESZ STWORZYĆ KRĘGI POWIĄZAŃ, nie zajmuj się niebieskimi migdałami.
PAMIĘTAJ, TYLKO TE IDEE ŻYJĄ, KTÓRE WEDŁUG STARSZYCH I MĄDRZEJSZYCH ŻYĆ MAJĄ.
dan 12 grudnia w dniu św.Walaryka, urodzonego 565 roku.
Święty Walaryk, również Waleryk, łac. Valericus, fr. Valery de Leuconay (ur. ok. 560 w Owernii, zm. 1 kwietnia 619 lub 12 grudnia 622 w Leuconay) – pustelnik, kapłan i święty Kościoła katolickiego.
Żył w VII wieku. Prowadził swoją działalność w Amiens popularyzując życie pustelnicze. Swój erem założył w ówczesnym Leuconay (łac. Lauconaus) w Pikardii. Według hagiografii z XI wieku miał założyć klasztor w Saint-Valery-sur-Somme, gdzie został jego pierwszym opatem.
W poniższej
pozycji przeczytasz czytelniku jak to nasze powstanie wyglądało naprawdę i
dlaczego jest tak u nas promowane przez agenturę niemiecką i anglosaską.
Powstanie
styczniowe nie było żadnym zrywem niepodległościowym tylko zwykłą prowokacją.
Poniżej mamy jak chłop krowie na miedzy pokazane jak agent podesłany organizuje
oddział, czyli zbiera najbardziej wartościowy narybek patriotyczny krąży i
udaje, a nastepnie go opuszcza.
R VII
...Dlaczego nas rzucił Zaremba? Pytanie to wisiało na wszystkich ustach. Czy mu władze wyższe inne wyznaczyły stanowisko w ruchu? Czy go ratowały od niechybnej zguby?
Czy też on sam, wobec niepowodzeń ogólnych, o których dolatywały nas echa, widząc bliski, a smutny koniec powstania, chciał, jako najbardziej skompromitowany, ocalić od stryczka swą głowę? Czy taki człowiek, jakim był Paweł Dybowski, mógł, bez głębokiej ku temu podstawy, tajemniczo opuścić swój obóz?
Nić zagadek i domysłów snuła się nieprzerwanie. Rozwiązanie zaś było niemożliwe wobec nieprzeniknionej mgły, otaczającej akcję organizacji cywilnej.
Wieść o przedarciu się Dybowskiego do Turcji, która mię w późniejszym już czasie doszła, zrobiła pewne wrażenie, lecz do dziś dnia pobudki i czynniki jego postępowania pozostały dla mnie tajemnicą.
Jak każdy agent zaopatrzony jest początkowo w gotówkę, aby robudzić nadzieje skutki:
R VII
...Włościanie z Borowej, hojnie opłacani przez Zarembę, karmili nas chętnie, znosząc kaszę, kartofle lub mleko w „sporyszach”. Za ten specjał jednak dostawali rubla. Gdyśmy się oddalali od Borowej, a rubli tych brakło, oddział przebywał post ciężki.
I dalej
R IX
Po upływie paru tygodni przybył nareszcie do obozu niejaki p. Montegrandi, figura nowa, nieznanazupełnie. Przedstawił się jako członek Rządu Narodowego, przywiózł nam 200 rb. oraz ponowny a głuchy rozkaz przedostania się do partji Bolesława Swiętorzeckiego. Oznajmił przytem, iż na pewnych punktach będą przewodnicy oraz żywność i pieniądze. Człowiek ten jednak nie budził w nas zaufania, acz go, jako delegata władzy wyższej, słuchać musieliśmy.
Skończyło się katastrofą materialną polityczną zniszczeniem poprzez wysiedlenie najbardziej zdolnej części społeczeństwa, a kto na tym skorzystał wiadomo.
Czy dzisiaj się nic nie zmieniło nic a nic. Utworzono Akademię Sztuki Wojennej. Ta banda matołów dziwki w burdelu nie potrafiłaby znaleźć, a biorą się za coś o czym nie mają pojęcia. Przesmyk suwalski, Wielka Lechia,Słowianie i inne dyrdymały. A chodzi o przejęcie dostępu do surowców jak RODON czy inne pierwiastki przez pastuchów z USA. O Banku Narodowym i obrocie bezgotówkowym nawet nie warto wspominać.
ZOFJA KOWALEWSKA
ZE
WSPOMNIEŃ WYGNAŃCA
Z
ROKU 1863
WYDANIE
DRUGIE
NAKŁADEM
KSIĘGARNI JÓZEFA ZAWADZKIEGO W WILNIE 1912 ROKU
Echa 1863 r.
CZĘŚĆ I.
Słowo wstępne
Zofja Kowalewska
Echa 1863 r.
CZĘŚĆ I.
Słowo wstępne
Uczestnik powstania na Litwie (z partji Zaremby w gub. mińskiej), stary mój przyjaciel a długoletni wygnaniec, syn legionisty, p. Apolinary Świętorzecki, czerpiąc pełną ręką z księgi wspomnień, pozwala mi z odsłonionych kart i szkiców stworzyć pewną całość, a ogłaszając ją drukiem, przekazać potomności polskiej. Czynię to skwapliwie, pragnąc gorąco, aby dzieje tej krwawej epopei litewskiej, oświetlane ze stron różnych, należycie w przyszłości ocenione być mogły. Wobec zamierających już lub rozpraszających się bez śladu po święcie działaczów z owej epoki, wobec dotychczasowego ubóstwa materiałów do powstania 1863 r. na Litwie, może i te „Echa” zdołają dorzucić jakiś rys charakterystyczny do ówczesnego dziejowego obrazu.
Zofja Kowalewska
I.
Kiedym w r. 1856 opuszczał akademię medyczną w Petersburgu – opowiadał p. A. S. – już się tam grupowało Towarzystwo Polskie, na którego czele stali tacy ludzie, jak Ohryzko, Spasowicz, Stecki, Kawelin, Kalinowski, Iwanowski, Fortunat, Świętorzecki i inni. Propagatorowie ugodowej polityki, Spasowicz z jednej strony, Kawelin z drugiej, próbowali drogą kompromisu dojść do pewnego porozumienia i wynaleźć polityczny modus vivendi.
Polskie społeczeństwo stało już niemal na wulkanie, w którego głębiach dawały się odczuwać pierwsze szumy i wstrząśnienia. Polityka ugodowa, do której w pewnym stopniu skłaniało się starsze pokolenie, nie cieszyła się popularnością wśród młodzieży. Do Akademii zalatywały już jakieś nieokreślone jeszcze wyraźnie prądy patriotyczne, które jak iskry elektryczne wstrząsały młodzieńcze piersi. Iskry te zapalały się i gasły i znów się rozpalały, zostawiając po sobie w powietrzu jakiś tajemniczy niepokój, jak szmer nocy wiosennej – pełen przeczuć i oczekiwania.
Pod jego wpływem młode serca biły silniej i płoche nawet umysły – poważniały. Młodzież bujała w mglistych obłokach, w których żadne konkretniejsze nie rysowały się cienie. W tych przedświtach późniejszych wypadków wróciłem do kraju, do rodzinnego gniazda, gdzie mój ojciec, gorący napoleonista, osiadł, wróciwszy z legionów, a zamykając w puzderku jak drogocenną pamiątkę krzyż Legji Honorowej, chwycił, jak każdy ówczesny szlachcic, za pług i lemiesz.
I mnie rola ciągnęła więcej, niż medycyna. Ponieważ jednak cenzus elekcyjny na sejmiki wyborcze dawała albo służba rządowa albo stopień naukowy, więc ci wszyscy, którzy chcieli uniknąć pierwszej, zdobywali drugi. W kraju było cicho i spokojnie. Mieszkałem w okolicach Mińska, gdzie, jak i we wszystkich dworach i dworkach ziemiańskich, kipiało jeszcze życie w całej pełni. Wszędzie
rej wodziła zamożna polska szlachta, zapełniająca wszystkie niemal urzędy miejscowe. Kraj cały, pokryty puszczami i lasami, acz nie przedstawiającemi takiej jak dziś wartości, posiadał olbrzymie ekonomiczne siły i nieprzebrane bogactwa. Życie kipiało!.. Używałem więc młodości narówni z innymi. Właśnie w tej epoce żenił się w Mińsku krewny mój, Bolesław Świętorzecki, tak znany później w dziejach powstania litewskiego. Zajmował bowiem w organizacji narodowej jedno z najwybitniejszych stanowisk. Dzielny człowiek, posiadacz rozległych wsi i włości, wyróżniał się wśród ludzi owego czasu. Wspaniały jego festyn weselny do dziś dnia stoi mi w oczach. Wkrótce potem wezwany zostałem do Bohuszewicz, majętności i rezydencji Bolesława, w celu zastąpienia gospodarza na czas jego wyjazdu z młodą żoną zagranicę. Bohuszewicze przedstawiały dwór obszerny, zamożny, wykwintnie i zbytkownie urządzony. Machina gospodarcza pełna była ruchu i życia. Szczęście jednak nie gościło tu długo. Ukochana żona wkrótce zmarła, Bolesława porwał wir wypadków krajowych, których fale wyrzuciły go następnie zagranicę, a wszystkie jego posiadłości przez rząd skonfiskowane zostały. Klucz Bohuszewicki przedstawiał ogromny szmat ziemi, rozciągnięty kilkomilowym pasem w powiecie ihumeńskim. Składały go następujące majętności: Lady, Horki, Wysoka-Góra, Podwołóski, Hanuta i parę innych. Gdy w 1863 r. partja Laskowskiego, zwana powszechnie partją Świętorzeckiego, choć ją tylko duch jego podniecał i ożywiał, zadała kilka pogromów wojsku, imię Bolesława stało się postrachem żołdactwa. Opowiadano, iż ma siłę czarnoksięską, która go od kul broni. Władze wojskowe wyznaczyły nagrodę za jego głowę, a nie mogąc jej dostać, spaliły doszczętnie cały dwór w Bohuszewiczach, zorały i z ziemią zrównały. Z pięknej rezydencji nie pozostało żadnego śladu. Na byłym tylko dziedzińcu dworskim usypała się mogiła po dokonanej przed pożogą egzekucji nad pięciu ujętymi powstańcami z partji Laskowskiego. Mszcząc się za Świętorzeckiego, powieszono ich w jego dworze. Nazwiska tych zapomnianych już ofiar są następujące: Okulicz, drobny właściciel ziemski, Tylszewski, urzędnik ze Słucka, dwóch braci Gąsieckich i wyrostek Józefek, ogrodniczek z Bohuszewicz, nazwisko którego uleciało już z pamięci. Cały ten obszar ziemi polskiej przeszedł następnie w ręce rosyjskie 1 , które w cały ten wielki kąt Ihumeńszczyzny wniosły rozkładowe pierwiastki kultury wschodniej, oraz wzór eksploatacyjnej gospodarki. Kiedym opuszczał Bohuszewicze, nie przypuszczałem, iż wkrótce znikną one z powierzchni ziemi...
Spieszyłem do stron rodzinnych, do Krzywicz pod Rakowem, starej siedziby przodków, gdzie, oprócz rodziców, znajdowały się i siostry moje, które, kolejno wychodząc 1 Stały się własnością generała Rusinowa. zamąż, wylatywały jak ptaki z rodzinnego gniazda. Starszy brat Rodryg, świeżo owdowiały po krótkiem pożyciu z żoną, Jastrzębską z domu, osiadł był już w Mińsku. Do stron owych ciągnęło mię i budzące się w piersiach uczucie, pierwsze a głębokie uderzenie serca... „O siedem wiorst od Krzywicz w Pereżyrach mieszkali podówczas Ratyńscy. Dom był pełen młodzieży, życia, wesela i ruchu. Odym się tam oddawał miłości i marzeniom o własnem szczęściu i własnem gnieździe, które budować zamierzałem, dały się słyszeć pierwsze grzmoty, zbliżającej się do kraju burzy 1863 r. Po wybuchu w Warszawie drgnęła naraz cała Litwa, odpowiadając bratniem echem Koronie. Długo tłumione uczucia wylewać się zaczęły w demonstracjach i manifestacjach ogólnych.
II.
W kościołach, brzmiały hymny i pienia narodowe, na żałobnych szatach kobiet zabłysły orły i pogonie, czamary i konfederatki okryły młodzież męską, po ulicach i cmentarzach miejskich snuły się procesje z trójbarwną chorągwią, a ponad tern wszystkiem rozpalał się ogień wielkiej dla kraju miłości i bezgranicznego poświęcenia. Płomyki jego rozgrzewały zastygłe twarze starców, wlewając w nich nowe siły i nowe nadzieje, obejmowały dusze kobiet, podnosząc je do najszczytniejszych ofiar i czynów, spływały na główki dziecięce,, podniecając krew, płynącą w drobnych żyłkach. Młodzież płonęła i rwała się do czynu. Niestety! gdy godzina czynu owego nadeszła, okazało się, iż znaczna część buchających płomieni była tylko ogniem słomianym. Tymczasem w kraju głowy poważniejsze wiązały starannie sieć organizacyjną. Była ona tak misternie spleciona, iż każdy, wchodzący do organizacji, nic o jej dalszych niciach i ogniwach nie wiedział. Znał tylko tego, kto go wprowadzał i z nim jednym miał na razie styczność. Przed samym wybuchem powstania styczniowego nastąpiło z ręki rządu uwłaszczenie włościan. Rozumieli dobrze starsi i doświadczeńsi ludzie, laki to był cios dla ruchu polskiego, ale wybuchu wulkanicznego zatrzymać już nie mogli. Jeszcze organizacja Rządu Narodowego nie ujęła wszystkich sprężyn w swe ręce, gdy już w paru miejscach zamanifestowały się ruchy samowolne. Gdy więc nieszczęścia w kraju odwrócić nie było sposobu, szło przynajmniej o to, aby spodziewany rozlew krwi jak najbardziej celowym uczynić. Wiosna r. 1863 znalazła cały już kraj w pogotowiu. Czekano tylko hasła. W Mińsku spotkałem się z Pawłem Dybowskim. Pewnego dnia, wprowadzając mię tajemniczo do stajni, począł czegoś szukać w żłobie. Po chwili wydobył stamtąd dokumenty, świadczące o udziale jego w organizacji narodowej. Pokazawszy mi je, spytał, czy chcę wejść również do związku? A gdym z pewną radością i dumą na to przystał, kazał mi złożyć wymaganą przysięgę i mianował naczelnikiem okręgowym, z obowiązkiem organizowania powstania w okolicy Rakowskiej. Losy mego życia rozstrzygnęły się niejako w tej chwili... Dałem się porwać fali, która mię uniosła aż na syberyjskie pustynie!
W Mińsku naczelnikiem sił zbrojnych, podówczas był Adam Wańkowicz. Siłą zaś zbrojną całego województwa ferował pułkownik Olędzki. Stawałem się jego pomocnikiem. Rzuciwszy się wnet do spełnienia włożonego na mnie obowiązku, pełen najlepszych nadziei, objeżdżałem całą okolicę, werbując młodzież dworską i zaściankową.
Werbunek szedł łatwo. Sypały się obietnice i przysięgi. Wszyscy, jak jeden mąż, stanąć mieli na dzień oznaczony. Zbierałem więc broń i czekałem tylko rozkazu wystąpienia. Nareszcie ruch ogólny wyznaczony został na dzień 20 maja. Kazano mi z moim oddziałem iść ku Radoszkowiczom, a zniszczywszy słupy telegraficzne przy drodze pocztowej, zabrać broń, już prawdopodobnie przygotowaną u radoszkowickiego proboszcza, księdza Żylińskiego. Następnie dążyć ku Ilji w celu połączenia się z wilejską partją Koziełły. Powołałem więc na punkt zborny wszystkich zrekrutowanych poprzednio ludzi. Liczyłem, iż co najmniej ze 100 zaprzysiężonych się zjawi.
W dobrej wierze wyczekiwałem na nich długie godziny. Stanęło wreszcie tylko... dwudziestu. Wprawdzie coś tam boleśnie szarpnęło w sercu, coś zaświdrowało w mózgu, ale mgły zapału i nadziei zakrywały smutną rzeczywistość i nie budziły jeszcze zwątpienia. Z małą tą garstką ruszyłem do Byka, tak zwanej karczmy przy gościńcu pocztowym, gdzie zostawiwszy w lesie swój drobny oddziałek, udałem się ze Stanisławem Rempelem oraz R. Ratyńskim do Nowego-Dworu. Tu jednak Ludwik Wołodkowicz oznajmił nam, iż partja Koziełly w dniu 16 maja została zupełnie rozbitą pod Władykami. Należało więc w inną kierować się stronę. Po naradzie postanowiłem rozpuścić swych towarzyszy, dać znać wyższej władzy i czekać jej rozkazów. Powiadomiwszy o tem, co zaszło, moją garstkę, oczekującą w lesie pod Bykiem, wróciłem znów do Nowego-Dworu, w charakterze nabywcy koni. Miało to na celu usunięcie podejrzeń służby, śledzącej nas bacznie. Wraz z Rempelem i Ratyńskim oglądaliśmy więc nowodworską stajnię, targując zawzięcie niektóre okazy. Nie zszedłszy się wreszcie o cenę z właścicielem, wróciliśmy do Rakowa.
Była niedziela. – Odbywało się właśnie solenne nabożeństwo, gdyśmy się w kościele ukazali. – Wejście nasze zrobiło sensację. Patrzano na nas z nietajonem zdumieniem. Wszyscy bowiem wiedzieli o naszem wyjściu z partją. Ukazanie się nasze w kościele zadawało kłam krążącym pogłoskom. Asystująca nabożeństwu a śledząca nas policja złościła się również, iż, zwiedziona fałszywą informacją, raport o naszem zniknięciu wyższej już władzy posłała. Zaraz potem udałem się do Mińska, gdziem się dowiedział, iż Dybowski ze swym oddziałem ruszył już w Ihumeńskie, w okolicę Cieplenia, majątku p.p. Uniechowskich. Tam bowiem, około zaścianka Borowa, zbierała się partia. Miński więc naczelnik sił zbrojnych, Adam Wańkowicz, kazał mi, zebrawszy jak najwięcej ludzi, do niej się przyłączyć. Kierownikiem tych ruchów powstańczych oraz łącznikiem gromadzących się sił był w danej okolicy dr. Józef Piekarski, członek organizacji cywilnej, dzielny człowiek i niezmordowany działacz. Mieszkał w Ciepleniu, skąd na wszystko, co się działo, czujne wciąż miał oko. Był on właściwie duszą całego miejscowego ruchu. Rola lekarza ułatwiała mu zadanie, torując drogę wszędzie bez wzbudzania podejrzeń. Zaglądał więc do miasteczek, i wiosek, do dworów i zaścianków, poznawał ludzi, badał ogólny nastrój, dowiadywał się, informował i – działał, oddając organizacji niepospolite usługi.
III.
W Mińsku panowało podówczas najwyższe napięcie patriotyczne. Przenikało ono nawet i warstwy niższe, spływając z wyższych pięter do suteren i skromnych, nizkich domków i wylewało się niejako przez usta łobuzów na ulice, gdzie młodzi zwłaszcza ludzie wciąż przez zgraję chłopców napastowani byli.
— A pan nie poszedł? zląkł się powstańców – wołali, obskakując dokoła – tchórz! tchórz! zajęcza skórka!
— Pan uciekł z lasu? chowa się tutaj! – krzyczeli drudzy – wstyd! wstyd!
Trudno się było od tych uliczników opędzić. Ci, co istotnie woleli spać spokojnie na wygodnem łożu, niż się narażać na niebezpieczeństwa, musieli oczywiście opuszczać miasto, gdyż ataki uliczników, trafiających często w samo sedno, nieraz kompromitujące były. Niemniej i kobiety nasze nie szczędziły ironji i złośliwych docinków tym, którzy w ich przekonaniu od ruchu narodowego uchylać się chcieli. Doświadczyłem tego nawet na sobie, będąc zmuszony w Mińsku zabawić dni kilka. Spotkawszy bowiem znajomą mi damę, pośpieszyłem do niej z eleganckim ukłonem. Ona zaś, zmierzywszy mię chłodno od stóp do głowy, rzekła z przekąsem:
— A! pan jeszcze tu?.. Sądziłem... że dawno... tam!
Trzeba się było legitymować, aby pozyskać łaskawe względy.
Kiedym wstąpił na pożegnanie do p. Czesławowej Świętorzeckiej, matki Bolesława, ta, witając mię chłodno, rzekła surowo:
— Mój syn poszedł już dawno!..
Po tych przejściach, zdawało mi się ciągle, iż wszyscy na ulicy mierzą mię pogardliwem spojrzeniem. Wpływ kobiet, w ten lub inny wywierany sposób, miał wielkie znaczenie i niejednego słabszej woli młodzieńca popchnął do walki. Miałem jechać za dni parę. Czułem, iż teraz nie wrócę tu powtórnie, więc ostatnie chwile spędzałem z narzeczoną, która, jak wszystkie Polki ówczesne, nie zatrzymywała mię wcale. A choć ciężko było rozstać się może na zawsze z ukochaną, pożegnałem ją wreszcie o północy, z zamiarem wyjechania o świcie. Lecz gdy Świt nadszedł, znalazłem się znów przed domem, w którym mieszkała. I ona stała w otwarłem oknie... Wbiegłem więc na górę...W domu tym mieszkały trzy blizko mi znajome rodziny. Wnet pouchylały się drzwi wszystkie i wszystkie panie, aż do sędziwej p. Borowskiej, wybiegły ze słowem pożegnania i błogosławieństwa na walkę za Ojczyznę. Taki był wtedy duch czasu. Ruszyłem do Rakowa ze ściśniętem sercem. Przeczucie mówiło mi, iż ta „moja” nigdy moją nie będzie... Wkrótce jednak organizacja oddziału pochłonęła wszystkie moje osobiste bóle i sprawy. Udałem się do Lucynki Marcinkiewiczów, gdzie mi pewną okazano pomoc. Stamtąd wysłałem zaufanego mi Grudzińskiego do werbowania ludzi w Pierszajach.
Zjawiło się zaledwie kilku, a w tej liczbie felczer Władysław Trościanko, oraz Ihnatowicz, który się następnie okazał dzielnym nader żołnierzem. Stamtąd udałem się do Wiały, myśliwskiej rezydencji hr. Tyszkiewicza, w uroczym leśnym zakątku leżącej, gdzie dostałem nieco broni, której mi brakowało. Chociaż po pierwszym werbunku wiara moja w obietnice ludzkie nieco osłabła, łudzić się jednak nie przestawałem Pierwszy punkt zborny wyznaczony był w Michałowie, w ród lasu, nad rzeką.
Wyczekiwałem tam długie godziny na tych, co przyjść mieli. Zbierali się powoli. Wreszcie nikt nie nadchodził... Obliczyłem zebranych... Było ich tylko dwudziestu!
Miłość dla kraju, wybuchająca w słowach, stygła przy zetknięciu się z czynem. Z drobną tą siłą, a goryczą zawodu w duszy, ruszyłem wedle wskazanej marszruty ku Wyhoniczom majętności Michała Hruświckiego 2 , gdzie przyłączył się do nas dworski rymarz, Grzegorz Gawarowski. Stamtąd szliśmy do Duszkowa, właściciel którego, Stanisław Rempel, stanął też w naszym szeregu. Jak on, tak też i Wołodźko, idący z nami, byli oficerami armji rosyjskiej. Towarzyszył mi również brat mojej narzeczonej, oddany mi przez nią w szczególną opiekę. Droga wiodła nas przez Czerkasy, majątek Bolesławowej Świętorzeckiej, gdzie zmieniliśmy konie, wziąwszy je niby przemocą i gdzie ujawniła się pierwsza w moim oddziale dezercja. Postawiony na pikiecie Pietruk 3 , zniknął jak kamfora. Około Czerkas, w umówionym punkcie, połączyć się z nami miała partja Kojdanowska, złożona ze 100 ludzi. Miałem obowiązek wcielić ją do mego oddziału. Daremnie jednak rozglądaliśmy się na wszystkie strony!
Nigdzie ani cienia, ani śladu spodziewanego hufca. Wreszcie z poza krzaków wyłoniła się jakaś jedyna postać ludzka. Był to szlachcic Downar 4 , następnie dzielny partyzant, który ze 100 zaprzysiężonych jeden tylko znalazł się na stanowisku. Wiszący na ustach okrzyk powitania nowych towarzyszy zamarł, przechodząc w kurcz gorzkiej ironji. Zawód ten osłabił ducha w moim oddziale.
W pochodzie w stronę Mińska, ku Przyłukom, spotkała nas przygoda, która przyczyniła dużo strachu i śmiechu. Natknęliśmy się na kozaków, którzy się w pogoń za nami rzucili. Kazałem oddziałowi swemu złożyć broń do strzału nie strzelać jednak, a tylko zmierzyć do kozactwa, wiedząc iż dońskie watahy, wzięte na cel, zmykają zwykle, rozjuszone zaś strzałami, rzucają się do ataku. Manewr ten powiódł się i teraz, bo kozactwo wnet pierzchnęło. Uciekających dońców gonił długo nasz śmiech wesoły. W dalszej drodze nikt już nas nie zaczepił. Chłopi, z którymi nieraz gawędziliśmy w drodze, żegnali nas życzliwie kończąc zawsze jednem: „Niechaj Boh tamu pomahaje, chto dla nas budzie dobrym”.
2 Znanego muzyka i najzacniejszego ziemianina.
3 Pietruk, służący z majątku Krzywicz.
4 Heronim Downar.
Przybywszy wreszcie do Cieplenia, zwróciłem się wedle instrukcji po informacje do d-ra Józefa Piekarskiego. Przyją on mię uprzejmie i po krótkiej rozmowie skierował do zaścianka Borowa, na drodze do Uzdy leżącego, zalecając, aby spotkanemu tam chłopu krzyknąć: Ułas! co było umówionem hasłem. Gdy chłop odpowie „tak”, to i do partii Dybowskiego doprowadzi. Stało się, jak mówił.
IV.
Niedaleko zaścianka spotkaliśmy Barczystego chłopa, o bystrem, przenikliwem oku i charakterystycznej twarzy. Był to właśnie ów człowiek, wskazany, przez Piekarskiego, pośrednik między nim a partją. Gdyśmy huknęli: Ułas! 5 przyglądał się nam chwilę badawczo i mrucząc: tak! hm! – tak! powitał uprzejmie, radząc zejść z wozów i odprawić konie, cośmy też zaraz zrobili. Wówczas Ułas, wprowadzając nas do lasu, rzekł:
— Połóżcie się tu, na brzegu, panoczki, i czekajcie na mnie.
Zaledwie zniknął, gdy nas zaniepokoił dzwonek pocztowy na drodze, tuż przy nas bieżącej. Jechał oficer leśny. Ponieważ, natknąwszy się na nas, mógł zdradzić, przeto, nie namyślając się długo, kazałem go aresztować. Stchórzył biedny liczy, lecz nie było rady. Tymczasem wrócił Ułas, okazując pewne na widok jeńca zdziwienie, lecz nic nie mówiąc, powiódł nas w głąb puszczy, zataczając różne kręgi i koła w celu zamaskowania prostej drogi. Po przebyciu wielu leśnych wertepów zatrzymały nas pikiety, wołając: kto idzie?
Ułas wyrzekł hasło i drzwi Sezamu otworzyły się przed nami.
Na małej polance wśród niebotycznych drzew, gęsto podszytych młodą sośniną, leżało
obozowisko powstańców.
Stałem przed Dybowskim, zwanym Zarembą. Oddział mój, liczący około 30 ludzi, sprezentował broń przed naczelnikiem. Zlustrował go, milcząc, Zaremba i do obozu odesłał. Potem zwrócił się do mnie, a zadawszy kilka koniecznych pytań, rzucił nagle:
— Pewnie do sztabu zmierzasz?
— Nie – odparłem – chciałbym zostać szeregowcem.
— Hm! hm! — mruczał Zaremba, patrząc mi badawczo w oczy, – wszyscy do sztabu się cisną.
— Chcę pozostać w szeregu – powtórzyłem.
5 Imię białoruskie.
Nie spodziewał się widać tak skromnego żądania. W oczach jego zagrały jakieś cieplejsze płomyki.
— Będzie i tam roboty dosyć – szepnął, odchodząc na stronę.
Przyjęcie oddziału mego do partii nastąpiło po odebraniu od nas przysięgi „na pałasz”. Był to ceremoniał rzewny a uroczysty, który na szary tłum zwłaszcza wywierał głębokie wrażenie. Do oddziału, stojącego pod bronią, wychodził na czele plutonu naczelnik z pałaszem w ręku. Z oddziału zaś występowali kolejno wszyscy, zbliżali się do naczelnika, a przyklękając i całując pałasz, przysięgali na śmierć i życie, iż sprawy narodowej bronić będą do ostatniego tchnienia. Każdemu po złożonej przysiędze towarzysze broń prezentowali. Po dopełnieniu tego obrzędu oddział mój został do partji wcielony. Rozejrzałem się po obozowisku. Mogło ono liczyć około 70 ludzi zaledwie. Uderzała tu różnorodność typów ludzkich, młodych przeważnie. Wykwintne postacie paniczów, o białych czołach i delikatnych dłoniach, mieszały się z ogorzałemi twarzami dzieci ludu, o niezgrabnych, ciężkich ruchach i grubych, spracowanych rękach.
Zaraz też potem rozdano nam furaż na trzy dni, co się niepodobało niektórym paniczykom. W tern zbiorowisku ludzi, nienawykłych jeszcze do niewygód i karności, musiały być jednostki, w których piersiach wzbierały czasem pewne bunty, lecz powoli ulegały i one rygorom i dyscyplinie, panującej w partji. Zaremba, uchodzący za doskonałego partyzanta, był surowy i despotyczny. W milczącym, ponurym tym człowieku, o niezwykłej sile woli, czuć było moc i władzę. Tak się przynajmniej nam wszystkim wydawało. To właśnie utrzymywało w karbach wszystkie niesforne żywioły partji. Odznaczała się ona następnie niepospolitą karnością. Każde słowo naczelnika było zawsze rozkazem. W marszach, jakie odbywaliśmy, wyuczył nas chodzić tak cicho po mchach leśnych, iż nigdy żadna gałązka nie chrupnęła pod nogą, żadna stopa ludzka nie wydała szelestu. W pochodach kaszel był wzbroniony. Wszystkie więc piersi umiały stłumić najsilniejsze jego wybuchy. Żadne chrząknięcie nie mąciło ciszy, wśród której snuliśmy się jak cienie. W czasie obozowania i wypoczynku Zaremba usuwał się zwykle na stronę, a rozłożywszy przed sobą mapę, badał ją i kreślił. Odpoczywał zwykle nader krótko, często w postawie siedzącej, czuwając nawet we śnie nad wszystkiem. Oprócz koniecznych słów, nie mówił nigdy nic do nikogo. Nawet konferencje ze sztabem bywały zawsze krótkie i lakoniczne. Nie odzywał się, gdy wstawał do nowego z partją pochodu. Zamiast słów z ust
jego wyrywało się długie, przeciągłe cmoknięcie. Słyszę je dziś jeszcze... Budziło ono nawet śpiących. Na to hasło zrywali się wszyscy i za wodzem ruszali. Takim był Paweł Dybowski, zwany Zarembą.
Wkrótce zapoznaliśmy się ze wszystkimi towarzyszami naszymi w obozie. Partja Dybowskiego była bardzo drobna. Liczyła zaledwie 69 ludzi, podzielonych na dwa plutony. Dowodzili nimi oficerowie generalnego sztabu, Ruszczyć i „Harap”. Pod ostatnim pseudonimem ukrywał się Rosjanin, nie mówiący ani jednego słowa po polsku. Prawdziwa nazwisko tego człowieka pozostało dla mnie na zawsze tajemnicą. Wkrótce naczelnik dał hasło do pochodu. Szliśmy do północy forsownym marszem po najstraszniejszych błotach i wertepach, aż zatrzymaliśmy się na bagnistej wśród lasu polance. Naczelnik, spytawszy: czy są wszyscy? – kazał się do snu układać. Staliśmy po kostki w wodzie. Rozkaz więc ten nas zdumiał. Ody plutonowi rozstawili pikiety, my, skacząc z kępki na kępkę, rozmyślaliśmy: czy naczelnik z nas kpi, czy o drogę pyta? Pomimo wielkiego znużenia, nikt z nas w tem chłodnem bagnie ledz nie chciał. Nie śmiejąc pytać, zwróciliśmy oczy na Zarembę. On zaś, milcząc jak zwykle, obcinał spokojnie gałązki jodłowe i układał je w stos podłużny. Słał sobie łoże, służąc nam za przykład. Rzuciliśmy się wnet wszyscy do tej roboty. Poczciwy Ihnatowicz pomagał mi w niej gorliwie. Wkrótce bagnista polanka usłała się szeregiem pierzyn jodłowych, na których rozłożyli się strudzeni powstańcy, kładąc się parami i okrywając jedną burką. I na tych improwizowanych łożach spaliśmy smaczniej, niż na najwykwintniejszem posłaniu.
V.
O świcie znów się po obozie rozległo cmoknięcie, co było hasłem do wstawania. Plutonowi nawoływali do porządku. Naczelnik zaś ukląkł do pacierza rannego, a za jego przykładem cały oddział znalazł się na kolanach. Tak było następnie codzień rano i wieczorem. Zaremba brał kantyczkę i odprawiał nabożeństwo, w którem udział brali wszyscy. Drzewa szumiały nad głowami naszemi, a chór zbudzonych ptasząt leśnych wtórował modlitwom naszym. Otaczająca nas przyroda, niezwykła sytuacja, niepewność życia, jutra, podnosiły i rozegzaltowywały uczucia pobożne, które w owym czasie silniejsze na ogół były, niż dzisiaj. Dostawszy na śniadanie dla rozgrzania się po kieliszku wódki, ruszyliśmy w dalszą drogę. Cel jej był zawsze dla nas niewiadomy. Ogromne ówczesne lasy prywatne, splątane w jeden nierozerwalny łańcuch, odpowiadając warunkom partyzantki, ułatwiały powstańczym oddziałom przerzucanie się z miejsca na miejsce. Lasy Ciepleńskie, czepiając się lasów Dudzickich, łączyły się, ciągnąc w kierunku Polesia Słuckiego z lasami Tołkaczewickimi, Szackimi, Gabrjelowskimi, Werkalskimi i t.d. Przez dni cztery z rzędu krążyliśmy po tych manowcach leśnych, zapadając w „wiereje” i słuchając odgłosu trąbek moskiewskich, które za nami wciąż grały. Nieprzyjaciel urządzał na nas obławę, lecz nasi dowódcy plutonowi, rozumiejąc znaczenie każdego dźwięku tej muzyki, wyzyskiwali je na swą korzyść. Raz, gdy Rosjanie nie dawali nam wytchnienia, Harap, posiadający srebrną trąbkę, nie pytając o pozwolenie naczelnika, zasygnalizował w myśl echa wrogiego „do odwrotu i w rozsypkę”, a sam ze swym plutonem dał ognia do pierzchającego w panice żołdactwa. Popłoch w wojsku był taki, iż żołnierze, uciekając do Borowej, potracili w błocie buty karabiny. Zamieszanie w rotach było straszne. Zapanował iście sądny dzień. Dowódca podejrzewał o zdradę swego trębacza i chciał go rozstrzelać. Ale i u nas zakotłowało w obozie. Dostało się za to Harapowi. Biedak miał się z pyszna!
Naczelnik, uniósłszy się, złajał go ostatniemi słowami wobec całego obozu, zagroził sądem pofowym i karą śmierci, ale Harap, jako dzielny żołnierz, ani pisnął. Poważaniem zaś swem i posłuszeństwem dla naczelnika zjednał sobie miłość całego oddziału i rozbroił Zarembę, który mu wreszcie samowolnie urządzony figiel wrogom wybaczył. Po tym wypadku kręciliśmy się znowu w okolicy Borowej, której mieszkańcy zaopatrywali nas w żywność i nigdy nie zdradzili. Borowa stanowiła właściwie zaścianek chłopski, z kilku chat złożony, szczerze nam sprzyjający, jak i cała dalsza okolica, aż do Szacka. Wobec ogólnej niechęci i nieufności włościan do powstańców był to jedyny może zakątek, gdzie miejscowy lud białoruski szczerze i serdecznie wyciągał do nas rękę. Okolicę
tę za te życzliwe dla nas manifestacje przezwano później „okolicą polską”. Lud w języku własnym nazywał ją „polskaja starana”. Miasteczko Szack, wraz z majątkiem, zwanym Starym Szackiem, należało jeszcze podówczas do Oskierków. Nowy Szack stanowił własność Aleksandra Puciaty, którego brat, Piotr Puciata, był dziedzicem Gabrjelówki. W Tołkaczewiczach mieszkali hr. Grabowscy, a w Józefowie i Werkałach Obrąpalscy i Szystowscy. Oprócz tego okolica zaludniona była gęsto pomniejszymi dworami. Nie znaliśmy jednak jej prawie, błądząc wciąż wśród puszcz i trzęsawisk. Nie zbliżaliśmy się ani do dworów, ani do wiosek. Zrazu odczytywaliśmy manifesty Rządu Narodowego, lecz później daliśmy temu pokój. Jakkolwiek, przejęci duchem karności i posłuszeństwa, usuwaliśmy starannie z ust i myśli wszelką krytykę postępowania Zaremby, wydawało się nam ono często dziwnem i niepojętem. Dziś, gdy z dalekiej perspektywy na człowieka tego patrzę, choć pamięć jego, jako wodza, zawsze szanuję, partyzanckiej jego taktyki pojąć nie mogę. Starannie bowiem unikał wszelkich kroków zaczepnych, zasadzek, podstępów, płoszenia i skubania nieprzyjaciela. Czynność nasza przez kilka miesięcy polegała na zręcznem wywijaniu się z rąk osaczającego nas wroga. – Oszczędzało to oczywiście słabe siły nasze, lecz nie dawało żadnych pozytywnych rezultatów dla sprawy narodowej.
Bezczynność oddziałów partyzanckich w początkach powstania ośmielała przerażone zrazu nieznaną siłą ruchu władze, dając im czas i możność ściągnięcia większej liczby wojska. Wojsko zaś to, truchlejąc w początkach na widok powstańców, o których niezwalczonem męstwie i czarodziejskich siłach, jak też o olbrzymich, siejących śmierć, kosach, nasłuchało się przesadnych opowiadań, wobec bezczynności wielu partyzanckich oddziałów stopniowo nabierało odwagi. Powstanie nasze nie umiało skorzystać z chwil pierwszych. – Potem już, wobec przeważającej siły lepiej uzbrojonego wroga, nic zrobić nie mogło. Dowódcy nasi, znając ten stan rzeczy, unikali niewątpliwie bezpłodnego krwi przelewu. Bronili nas od śmierci i zagłady. Może ku temu skłaniały ich tajemne instrukcje?
Powstanie było słabe, bo z nami nie szedł lud. – Mogliśmy go wziąć nie za pomocą słów, manifestów i obietnic, lecz realnem przeświadczeniem o naszej siłę. Pobicie nieprzyjaciół raz, drugi skłoniłoby niewątpliwie pewną część ludu ku naszej stronie. Cechą Białorusów jest sprzyjanie mocniejszemu. Doświadczyliśmy tego w pewnym stopniu na sobie w Borowej, gdzie sympatie dla nas stygły w miarę ujawniającej się naszej słabości i zawiedzionych na nas nadziei.
VI.
Razu pewnego dano sekretnie znać partji naszej, iż przez groblę Borowo-Ciepleń przewozić będą ze Słucka do Mińska więźniów, schwytanych po rozbiciu partji Maszewskiego. Miejscowość do zasadzki nadawała się znakomicie. Urządzić ją i odbić więźniów było marzeniem całego oddziału. Proszono gorąco naczelnika, aby pozwolił uskutecznić zasadzkę „na ochotnika”, ale Zaremba stanowczo odmówił.
— Nie mam wojska, ani armat do staczania bitew – odmruknął i kazał oddziałowi ruszyć dalej.
Czy żałował młodego życia naszego i nie chciał nas na szwank wystawić, czy też z zasady unikał wszelkich potyczek – odgadnąć trudno. Odmowa jego wzbudziła w obozie pewne niezadowolenie, lecz wcale mu tego nie okazano. Karność była wielka. Znowu więc krążyć poczęliśmy po okolicznych lasach. Oddalając się od Borowej, która nas karmiła, cierpieliśmy zawsze głód silny. Musztry i forsowne marsze męczyły nas mocno. Nocami zaś dokuczał chłód. Zaremba miał zwyczaj trzymać zawsze oddział pod gołem niebem. Nie wolno zaś było w nocy rozpalać żadnych ognisk. Nie wolno nam też było ani się rozbierać, ani rozzuwać. Każdy miał prawo zdjąć tylko jeden but, dla przesuszenia, śpiąc zawsze w drugim. Ale choć nam nieraz bywało i chłodno i głodno, czuliśmy nad sobą ojcowską pieczę naczelnika. Dewizą Zaremby było: wszystko dla partji – nic dla siebie. Kawał suchara i woda z kałuży wystarczały mu za całe pożywienie. Ody krzyknął: chłopcy, spać! – wszyscy się do snu rzucali bezpiecznie, wiedząc, iż naczelnik czuwa nad wszystkiem. Zaremba obchodził obóz, lustrował i zmieniał pikiety, zaglądał wszędzie sam, bez zmiany, pełniąc straż noc całą. Zbudziwszy zaś rano oddział do modlitwy i śniadania, odchodził na stronę i, kładąc torbę pod głowę, zasypiał jednem okiem, wciąż czuwając drugiem. Tak drzemiąc, Zaremba miał zwyczaj stawiać przy sobie ordynansa, a częściej jeszcze sekretarza, zwanego w partji urzędnikiem cywilnym. Zadaniem jego było pisanie depesz cyfrowanych, powiadamiających Rząd Narodowy o ruchach i działaniach partii. Depesze takie szły przez ręce naczelnika sił zbrojnych powiatu, którym w Mińsku, jak się już rzekło, był Adam Wańkowicz. Funkcję urzędnika cywilnego w naszej partji spełniał Sobolewski, student akademii inżynierów dróg i komunikacji, jedyny może człowiek, którego burza krajowa nie pogrążyła, jak innych, na dno, a pozwoliła na brzeg spokojnie wypłynąć. Przy upadku powstania zdołał się szczęśliwie wymknąć z koła ruchu i ponownie wstąpić do zakładu, który ukończył pomyślnie bez żadnych przeszkód ze strony władzy. Naczelnik drzemał i jednocześnie pisał lub dyktował Sobolewskiemu. Leżąc też, wpół śnie, wołał plutonowych, wydając różne krótkie rozporządzenia. Taki był cały odpoczynek Zaremby. I znów się zrywał, cmokał, zarzucał torbę na plecy i ruszał naprzód, a za nim cicho, w milczeniu, sunął cały oddział. Gwałtowne marsze następowały zwykłe po sekretnej konferencji z Ułasem, który od czasu do czasu do obozu zaglądał. Z pod Borowej przerzucaliśmy się przez noc jedną pod Szack, Tołkaczewicze lub Michałowo. Jeśli nieprzyjaciel nas nie naciskał, odpoczywaliśmy we dnie, maszerując nocą. Roty moskiewskie szły po naszym tropie ciągle, aleśmy się szczęśliwie z ich rąk wywijali. Po upływie pewnego czasu, gdy ściganie wzrastało, a umykanie stawało się coraz uciążliwsze, Zaremba począł partję swą rozbijać na dziesiątki. Miały one rozkaz rozsypywać się we dnie w rozmaite strony, a ku wieczorowi zgromadzać się w kierunku zachodu słońca. Był to znak, iż miecz Damoklesa wisiał już blizko nad głową. Naczelnik miał widocznie na celu ocalenie oddziału od całkowitego pogromu. Jeśli nieszczęście przyjść miało, pragnął, by z otaczającej oddział jego matni choć niektóre dziesiątki mogły umknąć szczęśliwie. Mogła też w tem być i jakaś myśl strategiczna, zastosowana do okoliczności danej chwili, której my, nie wtajemniczeni w owe okoliczności, pojąć i ocenić nie umieliśmy. Odtąd już nie partja cała, lecz potworzone z niej dziesiątki zaczęty błąkać się po lasach. Rozchodziły się one w rozmaite strony i pomimo przebywanych wertepów i manowców nie było wypadku, aby się z sobą nie zeszły. Zbierały się zwykle we wskazanym kierunku, na zachód słońca i, wabiąc się jak cietrzewie, łączyły z sobą. Ani razu pudła nie było. Pewnego dnia, gdyśmy się, jak zawsze, zebrali, spostrzegliśmy nieobecność głównego dziesiątka, w którym właśnie znajdował się naczelnik. Zaniepokoiło to mocno wszystkich. Podsunęliśmy się więc ku Borowej, aby zasięgnąć języka, I zaraz, jak w dym, do Ułasa po wiadomości i informacje. Ułas oznajmił nam, iż naczelnik ze swą garstką pociągnął w stronę Nalibok, w pow. oszmiańskim. Nam zaś polecił siedzieć cicho w lasach i kryć się od wrogów. Był to koniec czerwca. Jakkolwiek to nagłe zniknięcie Zaremby, bez słowa pożegnania i wskazówki dla oddziału, uderzyło nas dziwnie, lecz na razie, przywykli do bezwzględnego posłuszeństwa, zastosowaliśmy się do danego nam przez usta Ułasa rozkazu. Ody jednak minęło dni kilka, a naczelnik nie wracał, ogarniać nas zaczęła pewna trwoga. Mgliste wątpliwości, snujące się po głowie, przybierały formę konkretną. Pojęliśmy wreszcie, iż Zaremba nie wróci. Byliśmy pozostawieni własnemu losowi. Nieprędko potem dowiedziałem się, iż Paweł Dybowski znalazł się następnie w Turcji i zamieszkał w Konstantynopolu, gdzie, o ile mógł, dopomagał znajdującym się, już tam, lub przybywającym rodakom – doszedł do ostatniej niemal nędzy. Pieniądze od rodziny z kraju nie nadchodziły wskutek trudności ich przesłania. Więc jako prosty robotnik zarabia! sobie na życie, ale, gdy pracy zabrakło, znalazł się w rozpaczliwem położeniu. Opatrzność jednak czuwała. Mniszki z pobliskiego klasztoru, dowiedziawszy się, iż jakiś cudzoziemiec wota o pracę, kazały go przywołać, a usłyszawszy mowę polską, zatrzymały go w klasztorze w roli ogrodnika. Ale po paru latach nadeszły wreszcie pieniądze z kraju, a wkrótce zmienione okoliczności pozwoliły mu do niego wrócić.
VII.
Dlaczego nas rzucił Zaremba? Pytanie to wisiało na wszystkich ustach. Czy mu władze wyższe inne wyznaczyły stanowisko w ruchu? Czy go ratowały od niechybnej zguby?
Czy też on sam, wobec niepowodzeń ogólnych, o których dolatywały nas echa, widząc bliski, a smutny koniec powstania, chciał, jako najbardziej skompromitowany, ocalić od stryczka swą głowę? Czy taki człowiek, jakim był Paweł Dybowski, mógł, bez głębokiej ku temu podstawy, tajemniczo opuścić swój obóz?
Nić zagadek i domysłów snuła się nieprzerwanie. Rozwiązanie zaś było niemożliwe wobec nieprzeniknionej mgły, otaczającej akcję organizacji cywilnej.
Wieść o przedarciu się Dybowskiego do Turcji, która mię w późniejszym już czasie doszła, zrobiła pewne wrażenie, lecz do dziś dnia pobudki i czynniki jego postępowania pozostały dla mnie tajemnicą. W obawie rozprzężenia partji wskutek bezkrólewia, postanowiliśmy obrać sobie dowódcę.
Wybór padł na Ruszczyca. Wkrótce też poczuliśmy, iż nie byliśmy zupełnie na los własny rzuceni i że zniknięcie Zaremby, będące może w związku z rozporządzeniem władz narodowych, nie przerwało naszego z niemi łącznika. Oddział nasz bowiem otrzymał rozkaz przerżnąć się pod Ihumeń, do lasów Iwanowskich i Bohuszewickich, i tam się połączyć z partją Bolesława Świętorzeckiego. Zanim jednak opuściliśmy wydeptaną przez nas okolicę, ciemnie leśne rozświecił nam niespodziewanie jasny promyczek, który nas na chwilę połączył ze światem, w którym żyliśmy, i z tern, cośmy tam kochali. Pewnego dnia zjawił się do obozu Ułas, oznajmując, iż dr. Piekarski prosi naczelnika, aby się z partją ku Borowej zbliżył. Ruszyliśmy tedy na znane sobie miejsca, z pewnym niepokojeni w duszy, gdy, o dziwo! spostrzegliśmy Ułasa, prowadzącego do obozu Piekarskiego w towarzystwie dwóch kobiet. Była to pani Kamilla Kotowiczowa, z domu Dybowska, z siostrą swą, Ancią Dybowską. Takie miłe i tak nam dobrze znajome! Przybyły one, by zabrać z obozu chorego brata, Tadeusza, który istotnie zaniemógł. Podniósł się radosny ruch w obozie. Po serdecznem powitaniu posypał się grad pytań wzajemnych. Panie te przywoziły nam duże zapasy żywności, tytuniu i t. p. rzeczy, lecz co milszem i ważniejszem było dla nas, niosły nam uśmiech siostrzany, słowa ciepłe i serdeczne i wieści o rodzinach i domach naszych. Mnie do ręki wsunęły liścik od narzeczonej, otwierający przede mną niebo szczęścia. Cały obóz się ożywił. Zdawało się, iż wlał się weń duch nowy. Opowiadaniom nie było końca. Łzy, słowa i uśmiechy zlewały się w jedną harmonijną całość. Nadeszła wreszcie chwila rozstania. Odnieśliśmy te panie na rękach do powozu i rozpłakali jak bobry. O! te Litwinki nasze! Ich czar i moc kamień wzruszyć mogą. Cześć wam, siostry nasze!
Przed nami leżały stosy wędlin, serów, bułek, z pośród których wyciągały przezroczystą szyję butelki ze starką. A tuż obok, jak plamy śnieżne na mchu zielonym, widniały „zawiniątka” z bielizną i szarpiami. Myślały i pamiętały o wszystkiem... W lesie jeszcze grały echa ich szczebiotu, na polance unosiły się jakieś wonie czarowne, a w sercach młodzieńczych krew żywszem pulsowała tętnem. Jam tulił do piersi list od narzeczonej, a dokoła rósł gwar wesoły i swobodny, zwiększający się w miarę znikania przywiezionych zapasów. Nigdy oddział nasz nie był tak ożywiony. Zbliżyłem się do biesiadników, chcąc po uczcie duchowej umocnić nieco ciało. Lecz myśl tak uparcie wciąż do „Niej” leciała, iż, przełknąwszy machinalnie kilka kąsków, oddaliłem się na stronę, by choć chwil kilka sam na sam z jej listem pozostać. Głos obowiązku zbudził mię ze snów różanych. Nawoływano do wymarszu. Ruszyliśmy w drogę z naszym dowódcą na czele. Mnie powierzoną została kasa oddziału, zawierająca 300 rb. Chociaż władze cywilne, czuwające nad potrzebami partji, w grosz nas zaopatrywały, zdarzały się jednak chwile zupełnego wyczerpania funduszów naszych. Wówczas brak pożywienia dawał się dotkliwie uczuć. Pamiętam dziś jeszcze te godziny głodu! Włościanie z Borowej, hojnie opłacani przez Zarembę, karmili nas chętnie, znosząc kaszę, kartofle lub mleko w „sporyszach”. Za ten specjał jednak dostawali rubla. Gdyśmy się oddalali od Borowej, a rubli tych brakło, oddział przebywał post ciężki. Tym razem jednak kasa zbyt pustą nie była i kwestja żywnościowa mniej groźną się wydawała. Pełni więc otuchy, szliśmy za Ruszczycem, który z mapą i kompasem w ręku starał się swój oddział niewidzialną a bezpieczną przeprowadzić drogą. Odpoczywając we dnie, a idąc nocą, dotarliśmy do Skryła, majętności p.p. Janiszewskich, gdzie, przebywszy o świcie groblę, zwracając się na prawo, w ogromnem trzęsawisku zapadliśmy na „uzborku” 6 wśród „hałego” 7 błota, o wiorstę od grobli. Rozłożywszy się obozem na suchym pagórku. Ruszczyć rozstawił dokoła pikiety, z których jedna wysuniętą nieco była ku grobli. Naraz ta ostatnia daje nam znać, iż na grobli zbiera się coraz większa masa chłopstwa. Zaniepokoiło to obóz. Ruszczyć ściągnął brwi i po chwili zakrzyknął:
— Panowie! kto zechce, na ochotnika, zbliżyć się do grobli i dostać języka?
Z obozowiska skoczył wnet Heronirn Downar, ów szlachcic z pod Kojdanowa, który się do nas około Czerkas przyłączył. W paru słowach porozumiał się z naczelnikiem, ukłonił się i znikł nam z oczu. W godzinę niespełna Downar wracał, wiodąc za sobą chłopca z zakneblowaną gębą. Zadanie swe wypełnił znakomicie. Podkradłszy się cicho ku grobli, schwycił znienacka pierwszego chłopca, który, śledząc ślady powstańców, zbyt się naprzód wysunął, i błyskawicznie zatknąwszy mu usta, powiódł z sobą. Przestraszony jeniec zeznał, iż chłopi, widząc „panów” na grobli, dali znać do gminy, gdzie właśnie „sołdaty” wypędzali „mużyków” na obławę powstańców.
VIII.
Sytuacja stawała się krytyczną. Zmykać po tych bagnach w dzień biały było niepodobieństwem. Wystrzelanoby nas, jak kaczki. „Uzborek” z pagórkiem, obrośniętym drzewiną, nadawał się w sam raz do obrony. Nie było czasu na wahanie i namysły. 6 Uzborek – w narzeczu miejscowem oznacza wyspę.
7 Hałe – czyste.
7 Hałe – czyste.
Ruszczyc, obrzuciwszy bystrem okiem miejscowość, postawił wnet patrole pod broń. Harapowi kazał ruszyć ze swym plutonem naprzód i zapaść w krzaki za wzgórkiem, drugiemu zaś plutonowi położyć się za pierwszym i czekać. Ody pierwszy pluton da ognia i cofnie się wtył dla nabicia broni, drugi pluton powinien wyskoczyć naprzód i poczęstować również ogniem nieprzyjaciela. Poczem cofnąć się znów w dolinkę, aby broń nabić i dać miejsce pierwszemu plutonowi do nowego strzału. Manipulacja była prosta a zręczna. Luzujące się naprzemian plutony mogły, maskując istotną siłę oddziału, nie tylko odstraszyć wroga, lecz nawet silnie go poturbować. Rozkaz został zrozumiany i wykonany bezzwłocznie. Plutony rozłożyły się za wzgórkiem jeden za drugim. Była to pierwsza próba ognia, którą partja nasza przejść miała. Nieprzyjaciel, otoczony rozwijającym się łańcuchem chłopów, ukazał się na grobli. Żołnierstwo przedstawiało niepełną rotę. Zakołysało się to na chwilę i powoli zbliżać się ku nam zaczęło. Plutony nasze leżały, jak martwe, na ziemi. Harap, wsparty o drzewo ze swym małym sztucerem w ręku, śledził bacznie z odprowadzonym kurkiem ruchy nieprzyjaciela. Od czasu do czasu zwracał się do swego plutonu, zalecając krew zimną i zachowanie
porządku.
— Gdy dam ognia – mówił szybkim, urywanym głosem – niech za mną cały pluton wali!.. potem spokojnie się cofać... nie mieszać!.. Z za grubej sosny wzrokiem rysia przyglądał się wrogowi, dopuszczając go coraz bliżej i bliżej. Gdy był już o kroków 70, palnął w podoficera z prawego skrzydła. Za nim huknęła salwa z 35 strzelb naszych. Podoficer padł, a kilku żołnierzy przewróciło koziołka. Reszta z krzykiem, klnąc po swojemu, rzuciła się ku grobli. Mogliśmy ich wystrzelać wszystkich co do nogi, ale w szeregach naszych, do ognia i komendy nienawykłych, powstało zamieszanie. Drugi pluton zmieszał się z pierwszym, cofającym się po wystrzale i, nie dawszy ognia, sam się również cofać zaczął. Tymczasem nieprzyjaciel miał czas się złożyć i sypnąć na nas gradem kul. To ostateczny wywołało chaos. Wielu poczęło zbiegać z pagórka, pędząc w przeciwną stronę. Daremnie Harap, ochrypły z krzyku, jeszcze nawoływał do porządku. Nie było rady! Należało cofać się wszystkim. Pierwszy ten chrzest ogniowy wykazał, iż znaczna część oddziału naszego wcale do starć wojennych przygotowaną nie była. Ośmielony odwrotem naszym wróg siał ogniem bez przerwy. Kule, jak osy, świstały wciąż nad głowami naszemi. Biegłem za innymi, patrząc na ginącą już w dali garstkę tych szaleńców, których tchórzostwo złamało nam szyki i do odwrotu zmusiło. Krew mi zalewała mózg ze złości, gdy nagle usłyszałem krzyk brata mojej narzeczonej. Krzyk ten otrzeźwił mię niejako ze strasznego przygnębienia, a fala krwi z czoła spłynęła mi nagle do serca. Skoczyłem w stronę, skąd ów krzyk doszedł. Postrzegłem. jak pędzili tam również Downar i Ihnatowicz.
— Co się stało? – huknąłem, widząc „jej” brata, rozciągniętego na ziemi.
— Ratyński zabity – odpowiada Ihnatowicz.
Rzuciłem się ku niemu. – Niedarmo studiowałem medycynę. Tysiąc środków ratunkowych lotem błyskawicy przeleciało mi przez głowę. On wciąż leżał bez ruchu. Twarz jego nie miała jednak wcale wyglądu człowieka umierającego. Obejrzałem go bezzwłocznie: ani śladu krwi lub rany.
Kule latały nad nami. Nie było czasu do tracenia.
— Wstawaj prędzej! – krzyknąłem, podając mu rękę.
— Czy ja żyję? szepnął, nie ruszając się z miejsca.
Złość mię porwała, świst kul nie ustawał, a oddział nasz usunął się daleko.
— Wstawaj raz! – krzyknąłem silniej, bo cię tu rzucę i naprawdę cię zabiją, wstawaj!
– uciekaj!
Ledwośmy go podnieśli i jak martwego popchnęli z sobą. Poczciwy Ihnatowicz dopomógł mi w tym ambarasie. Okazało się, iż młodzieniec, mając jedną nogę w bucie, drugą zaś w łapciu, zaplątał się w tak zwane w narzeczu miejscowem „oborki” 8 i upadł, uderzając się o kamień. Pod wpływem zaś ogólnego popłochu, podniecanego przez kule, świstające około uszu, – upadając zmartwiał niejako, sądząc, iż to właśnie śmiercionośna kula z nóg go zwaliła.
8 „Oborki“ czyli sznurki, służące do przywiązywania łapci.
Odetchnąłem swobodniej, widząc go zdrowym i całym. Przygoda ta wywołała następnie wiele śmiechów i żartów, lecz na razie nie było czasu o tern myśleć. Pognawszy rozproszony oddział, dopadliśmy wreszcie do lasu. Tam, rzuciwszy się na mchy i paprocie leśne, wyczerpani fizycznie a znękani moralnie, dziękowaliśmy w duszy Bogu, że nas z tej łaźni wywiódł cało. Nikt bowiem ani zabity, ani raniony nie został. Brakowało wprawdzie kilkunastu ludzi z tych pierwszych, co poczuwszy zapach prochu, polecieli jak opętańcy, lecz ci już się gdzieś bezpiecznie ukryć musieli. W lesie zapanowało głębokie milczenie. Od czasu do czasu tylko z tej lub owej piersi męskiej wydobywało się ciężkie westchnienie, przepełnione bólem i sromem. Nad głowami naszemi świergotało ptactwo leśne, zlatując coraz niżej, a ciekawie kręcąc drobną główką, zaglądało nam w oczy. Zdawało się dziwić i kpić z tych, co tu teraz leżeli, zamiast stawić czoło garstce nieprzyjaciół, którą zmiażdżyć mogli. Duch w partji naszej słabł. – Niepodlegało to już wątpliwości. Dlatego widocznie dowódcy nasi, wiedząc, iż przejścia w lasy Bohuszewickie ku partji Świętorzeckiego są już zatarasowane przez Rosjan, nie próbowali nawet się tam przedostać i zwrócili znów pod Werkały, dążąc stamtąd lasami do naszego bezpiecznego kąta... do Borowej.
W drodze połączyły się rozpierzchłe dziesiątki nasze. Nie brakowało nikogo. W Borowej jednak przyjaciele nasi przyjęli nas chłodno. Wierny Ułas był już aresztowany, a Borowianie za sympatje dla Polaków ukarani tygodniowym postojem roty wojska, która ich objadła z kretesem. I my stracić musieliśmy w ich oczach dawny urok. Wiara w silę i robotę naszą znacznie osłabia. Zdrowy rozsądek chłopski widział w nas bezcelowych włóczęgów, a może i próżniaków. Czułem to dobrze. Odmówili więc nam na razie pomocy swej i jadła, tłumacząc się, iż po bytności żołnierzy ani jedna kura nie została w chacie. Ody jednak po pewnych pertraktacjach daliśmy po 10 rb. na każdą chatę, zaraz się znalazł chleb, a wkrótce kasza i kartofle. I znów nam do obozu jadło nosić zaczęli, czyniąc to jednak w nocy, z większą ostrożnością. Biedny a dobry ludu białoruski! – Jakże cię łatwo było przygarnąć do nas, oświecić i zrobić sobie z ciebie najwierniejszego przyjaciela!..
Żal nam było szczerze Ułasa. Wykręcił się wprawdzie prędko z rąk wrogich, ale zawsze coś za nas ucierpiał. Poczciwy to a mądry był człowiek. Chytrość, leżącą w naturze każdego Białorusina, zużytkowywał na różne fortele z nieprzyjacielem, w czem mu dopomagał równie przebiegły syn, który po poprzedniem porozumieniu się z ojcem, prowadził wojska na powstańców, tam, gdzie już po nich zostawały jeno zagasłe ogniska. Trzeba było wówczas widzieć Ułasa. Klnąc i skrobiąc się w głowę, stawał z tak prostodusznie zgnębioną miną, iż nikt go o zdradę posądzić nie mógł. Gdyby jednak ktoś głębiej zajrzał mu w źrenice, dostrzegłby przelotne a złośliwe blaski zadowolenia. Ułas używał często do pomocy syna, również zręcznego chłopaka. Porozumiewał się z nim w dwóch słowach. Zdarzało się bowiem często, iż, gdy Ułas prowadził gdzieś do bezpiecznej kryjówki powstańców, syn wiódł na nich wojsko, tak manewrując, aby ono nam nigdy szkody nie zrobiło. Długo się ta sztuka udawała, aż wreszcie Rosjanie coś przewąchali i do Ułasa się wzięli. Władze narodowe zapomniały o nas niejako. Poczuliśmy się nagle pozbawieni tej opieki, która dotąd nad nami czuwała i kierowała krokami naszymi. Wysyłaliśmy wciąż depesze do Mińska, ale stamtąd żadnego znaku życia nie dawano. Jedno tylko doleciało nas echo o aresztowaniu d-ra Piekarskiego. Pękało więc ogniwo łańcucha, wiążącego nasz oddział z władzami cywilnemi. Raz po raz dobiegały do obozu mętne wieści o licznych w Mińsku aresztach. Tymczasem dziesiątki nasze błąkały się wedle zwyczaju pomiędzy Ciepleniem a Szackiem, Tołkaczewiczami a Werkałami, skradały się około Wałka, przesuwały przez lasy Gabrjelowskie. Wojsko deptało nam niemal po piętach. Musieliśmy się przerzucać z miejsca na miejsce, nie mogąc nigdzie popasać dłużej. Brak żywności dokuczał nam dotkliwie. Jadaliśmy z głodu miazgę kory jodłowej. Czasem piekliśmy grzyby, które w braku soli posypywaliśmy prochem. Dowódcy nasi słali tymczasem noty do władz narodowych w Mińsku. Po upływie paru tygodni przybył nareszcie do obozu niejaki p. Montegrandi, figura nowa, nieznana zupełnie. Przedstawił się jako członek Rządu Narodowego, przywiózł nam 200 rb. oraz ponowny a głuchy rozkaz przedostania się do partji Bolesława Swiętorzeckiego. Oznajmił przytem, iż na pewnych punktach będą przewodnicy oraz żywność i pieniądze.
Człowiek ten jednak nie budził w nas zaufania, acz go, jako delegata władzy wyższej, słuchać musieliśmy. Aresztowanie takiego działacza, jakim był w organizacji cywilnej doktór Józef Piekarski, było ciosem nietylko dla nas, ale i dla całego miejscowego ruchu narodowego. Większy jeszcze jednak cios uderzył w samo serce organizacji cywilnej w Mińsku. Ciosem zaś tym było, jak dla organizacji, tak i dla powstania mińskiego, zniknięcie wojewody Komelego Pelikszy, jednego z najgłówniejszych sprężyn całego ruchu. W chwili, gdy miał już być schwytany i na szubienicę niewątpliwie poprowadzony, Peiiksza znikł nagle z horyzontu 9 . Ster rządów ujął po nim Hektor Łapicki, przy którym stanął Tórczyński, lecz nie byli to już ludzie tej miary, co Peliksza. Słabość ich moralna uwydatniła się, niestety, prędko, gdy po swem uwięzieniu odkryli zbytecznie karty przed komisją śledczą, na której czele stal słynny żandarm Łosiew. Zeznania zwłaszcza Łapickiego, które zeń zręcznie umiał wydobyć Łosiew, grając przeważnie na strunach próżności i miłości własnej, stanowiących słabą stronę charakteru Łapickiego, pociągnęły za sobą wiele ofiar. W każdym razie ludzie ci, obejmując władzę, musieli mieć najlepsze chęci, wytrwawszy na ryzykownem stanowisku do końca. Ody zabrakło jednak Pelikszy, ujawniło się zaraz pewne rozprzężenie w organizacji. Składała się ona z najlepszego i najszlachetniejszego elementu, jaki posiadało województwo mińskie. Ale już wielu jej wybitniejszych funkcjonariuszy było aresztowanych lub umykało zagranicę. Nowi zaś ludzie, wchodzący do organizacji w zastępstwie ubywających jej członków, przedstawiali siłę nieco słabszą, zwłaszcza wobec zbliżającej się katastrofy – upadku powstania. Funkcjonująca dotąd jak zegar machina zaczynała się rozluźniać. Poczuliśmy to na sobie, nie wiedząc zrazu wcale o zmianach, zaszłych w Mińsku, odczuwaliśmy to następnie coraz silniej w miarę dezorganizacji władz narodowych. Niejeden z dzisiejszych czytelników spytać może: po co właściwie Rząd Narodowy, widząc blizki kres powstania, utrzymywał jeszcze te słabe a bezczynne oddziały zbrojne, które mu oczywiście ciężarem już były. Dlaczego nie rozwiązywał ich kolejno, we właściwą porę?
9 Zdołał się następnie przedrzeć za granicę, gdzie, trafiony bólem zawiedzionych nadziei, życie sobie odebrał.
Rzecz tę można tłumaczyć w pewnym stopniu tem, iż nadzieje interwencji mocarstw zagranicznych, wywołane pamiętną mową ks. Napoleona w parlamencie paryskim, nie upadły jeszcze, skłaniając, tych, co u steru ruchu narodowego stali, do jak najdłuższego utrzymania powstania w całym kraju. Ku jesieni miało już ono na Litwie charakter czysto demonstracyjny, z wyjątkiem partji na Żmujdzi, które niemal do końca czynne były, oraz ruszającej się jeszcze partji Laskowskiego vel Świętorzeckiego w Ihumeńskiem. Partja Świętorzeckiego, licząca 350-400 ludzi, acz się lokowała w lasach Bohuszewickich, Iwanowskich, gen. Szewicza, Jakszyckich-Kiełczewskich i przerzucała się przez rzekę Berezynę, i posuwała się pod miasteczko tegoż nazwiska hr. Potockich, ku Zaboszewiczom Wańkowicza – i jeziorowi Święte, aż do jeziora Sudobla w pow. Borysowskim, ginąc znów w głębiach niedostępnej dla wrogów puszczy Bohuszewickiej. Budziła wszędzie postrach wśród nieprzyjaciół oraz przesadne wyobrażenie o sile swojej. Zwycięskie jej wyprawy stały się głośne. Rozpowiadano o nich szeroko; przechodząc zaś z ust do ust, rosły i potęgowały się niepomiernie. Żołdactwo święcie wierzyło, iż nie bronią i męstwem, lecz czarami powstańcy walczą, co jeszcze większą panikę wzbudzało. Do obozu naszego dolatywały o tem mętne wprawdzie, lecz rozgrzewające serca wieści. Większość oddziału pałała chęcią połączenia się z tym ruchliwym a zwycięskim hufcem ihumeńskim. Smutny odwrót z pod Skryła wciąż nas jeszcze przygnębiał. Duch w oddziale słabł w tej bezczynności i bezmyślnej włóczędze. Czuliśmy, iż coś się dzieje nie tak, jak się dziać powinno. Szliśmy do powstania pełni zapału, żądni walki i czynu, gotowi na wszystko. Wprawdzie pod Skryłem na odgłos pierwszych strzałów część naszego oddziału pierzchnęła, lecz przyznać trzeba, iż ta nawet część, złożona przeważnie z masy ludowej, pełną była uczuć miłości i poświęcenia, lecz, niewyćwiczona w sztuce wojennej i boju niezahartowana, uległa – silniejszej nad nią – panice. Tymczasem siły nasze duchowe i fizyczne, nie zużytkowane do czynów konkretnych, do celów, które, jak się nam wówczas zdawało, stały przed nami, martwiały bezowocnie w błocie i głodzie. Dziś inaczej nieco na tę rzecz patrzę, wówczas jednak pewne bunty rodziły się w piersiach i świdrowały coraz silniej w mózgach. Czuliśmy się zaniedbani, rzuceni na igraszkę losu. Była to niewątpliwie chwila, gdy w Mińsku rozgrywał się przed smutnym epilogiem drugi akt dramatu powstaniowego: zmiana władz cywilnych i wejście do organizacji nowych żywiołów, o czem do lasów Ciepleńskich nie doleciało było jeszcze żadne echo. W sarną więc porę przybył Oskierko, Komisarz Rządu Narodowego, już prześladowany przez wrogów. Umiał on rozgrzać zastygające już serca, ożywić cały obóz i skierować go ponownie do lasów Bohuszewickich, w celu połączenia się z partją Świętorzeckiego. Oskierko krył się czas jakiś w naszej partji, po wyjściu z niej schwytany i rozstrzelany następnie w Rohaczewie gub. Mohylewskiej. Sztabu żadnego nie mieliśmy. Oficerowie stali w szeregach. Ruszczyć był naczelnikiem jednego plutonu oraz całej partji. Harap stał na czele drugiego. Wszyscy byli na jednych prawach. Warty nie odbywali i na pikietach nie stali. Dostawszy z Borowej nowego przewodnika, ruszyliśmy w drogę. Wszystkie punkty i przejścia były już obsadzone wojskiem. Rozstawione były wszędzie pułapki w celu osaczenia partji Laskowskiego, przeszkodzenia ujściu jej oddziałów lub wzmocnieniu jej sił wskutek przypływu nowych. Dobiegły już do nas wieści, iż Laskowski ufortyfikował się znakomicie w puszczy Bohuszewickiej, której „mateczniki” ku temu doskonale się nadawały. Powstańcy, badając... „puszcz litewskich przepastne krainy”, znaleźli w nich naturalne a silne okopy z olbrzymich kloców i wywrotni, zwalonych bezładnie jedne na drugie, a tworzących obronne wały. Przy niewielkiej pomocy ręki ludzkiej utworzyła się forteczka, opasana trójkątnie „zasiekami” i „zawałami” leśnemi. Po sękatych i rozłożystych pniach i gałęziach wiła się gęsto różna roślinność, czerpiąca życie wśród próchniejących trupów. Barykady te, piętrzące się wysoko w malowniczym nieładzie, przypominały pierwotne okopy ludów słowiańskich i niełatwe były do zdobycia. Bagna leśne służyły za naturalną fosę, niemniej krępującą śmiałość ruchów nieprzyjaciela. Do warowni tej, w której spokojnie siedział chwilowo wódz naczelny, dano znać o przejeździe generała wojsk rosyjskich, Zabołockiego, traktem, wiodącym z Mińska do Bobrujska. Miano na niego chrapkę oddawna, bo generał ów już z Warszawy wywiózł pewne na sobie piętno. Laskowski wnet dał hasło do zasadzki. Wysławszy kilkudziesięciu ludzi na drogę, oczekiwał w obozie generała żywego lub martwego. Zaledwie powstańcy ukryli się w krzakach przydrożnych, gdy na gościńcu ukazała się kareta, otoczona niedużą eskortą, a walącą prosto ku powstańcom. Zatrzymać ją, obezwładnić eskortujących żołnierzy wraz z całą świtą i zaaresztować generała – było dziełem paru minut. Padło zaledwie kilka strzałów. Dowodzący oddziałem, wysłanym na zasadzkę, znalazł się na stopniach karety, pragnąc rozbroić generała i zachęcić do wyjścia z powozu. Ale stary wojak odezwał się:
— Bierzcie mnie, ale z bronią w ręku!
Po zabraniu wszystkich papierów generał został zaprowadzony do Laskowskiego, który wyszedł na jego spotkanie. Ody jednak nań rzucił okiem, postrzegł nieodżałowaną omyłkę. W miejscu Zabołockiego stał przed nim znajomy mu z Petersburga gen. Brandt. Okazało się, iż to on właśnie komenderowany był do Bobrujska w celu rewizji wojskowej. Laskowski, zaręczywszy się słowem honoru generała rosyjskiego, iż go nie zdradzi, pokazał mu zbrojną siłę swoją. Oddziały powstańcze salutowały generała i odbyły przed nim – manewry. Brandt uderzony został wyćwiczonym w szkołę Laskowskiego żołnierzem, mówiąc głośno, iż to, co widział, przeszło jego wyobrażenie, jakie dotąd miał o sile ruchu powstaniowego. Laskowski, wziąwszy raz jeszcze słowo od Brandta, iż wojsk na niego nie wyśle wcześniej, niż we 24 godziny, puścił go wolno... Gdy jednak pocztyljon, wiozący generała, zawróciwszy do Ihumenia w ucieczce od powstańców, opowiedział o zaszłej katastrofie z Brandtem, wnet wysłano mu na pomoc kilka rot żołnierzy. Spotkały się one jednak z wracającym pieszo generałem, który je zawrócił napowrót do Ihumenia. Przybywszy zaś tam, Brandt oświadczył, iż miejscowe siły są za słabe do walki z Laskowskim i że trzeba zawezwać więcej znacznie wojska. Powołano więc na tę wyprawę pułki z Bobrujska. Z Mińska wystąpił sam Zabołocki, a z Borysowa gen. Rusinow.
Tak skoncentrowane wojska rosyjskie przedstawiały wielką siłę w porównaniu z partią Laskowskiego i całą tą siłą uderzyły na Bohuszewickie lasy, opasując je ciasną obręczą. Generałowie nie wątpili, iż powstańców pojmą żywcem, jak zwierza w sieci. Żołnierze szli ze strachem. Czary Świętorzeckiego, o których głośna kursowała fama, siały większą panikę, niż kule. Roty zbliżały się ostrożnie do zasieków i okopów obozowiska, którego silne fortyfikacje szturmem wziąć kazano. Wreszcie dały ognia. Wówczas z poza barykad rozległa się salwa, kładąc trupem kilkunastu żołnierzy. Roty cofnęły się w nieładzie, lecz na głos komendy znów się naprzód posunęły. Powitane celnym ogniem powstańców, odskoczyły raz jeszcze, ścieląc puszczę zabitymi i rannymi.
Generalicja rosyjska nie posiadała się ze złości. Ataki powtarzały się raz po raz, wciąż z niefortunnym dla wojska skutkiem. Odwaga żołnierzy słabła. Skupiono więc na punkt jeden większą siłę i przypuszczono szturm energiczny. Z za okopów ogień walił nieustannie, kładąc trupem żołnierzy. Wreszcie po lesie rozległo się przeciągłe: hura!
Pierwsze barykady były zdobyte. Ale poza niemi ukazały się drugie, silniej ufortyfikowane jeszcze, z poza których ogień prażył szturmujących. Znów się rozległa komenda: do ataku! Nowy szturm kosztował wojsko wiele ofiar i wysiłków. Żołnierze padali jak muchy. Ale okopy leśne nie były murami fortecy. Drugi wał barykad uległ przed szturmującą go siłą. Głośne okrzyki tryumfu zamarły wobec piętrzących się przed żołdactwem nowych fortyfikacji.
Przypuszczono więc szturm trzeci – najsilniejszy. Generałowie zacierali ręce z radości: ogień powstańców umilkł naraz. Za ostatniemi barykadami obozowiska panowała głucha cisza. Nie było już wątpliwości. Powstańcy wpadli w matnię, z której nie ujdzie już żaden.Odwaga żołnierzy rosła, przechodząc w szał zwierzęcy. Nabiegłe krwią oczy błyszczały dzikiem okrucieństwem. Generałowie naglili do pośpiechu. Pchnięta gwałtowną siłą ściana zwaliła się nagle, dusząc spadającymi klocami kilku bliższych śmiałków, lecz i otwierając szeroki wyłom w barykadzie. Wstrzęsły się wiekowe dęby i jodły od grzmotu: hura! który się wydarł z piersi żołnierzy. Takiego odgłosu tryumfu i zwycięstwa nie słyszały pewnie zdobyte przez Japończyków mury Mukdenu. Żołnierze wpadli przez wyłom do obozu, a za nimi poważnie sunęła generalicja. Nagle... dzikie okrzyki zdławiły się i zastygły na ustach. Wszyscy stanęli w niemem osłupieniu. Drżały tylko echa leśne, mieszając się z krakaniem wron i kruków, zlatujących się na żer stadami. W obozowisku powstańców nie było nikogo. Leżało martwe i puste przed oczyma zwycięzców. Nigdzie żadnego śladu ucieczki w popłochu, żadnej pozostawionej broni lub amunicji. Wojacy rosyjscy patrzali na to w milczącem zdumieniu. Żołnierze żegnali się cichaczem i rozglądali się trwożliwie, szeptali pacierze. Czary były widoczne. Powstańcy siedzieli w okopach, strzelali, zabijali, otoczeni ze wszystkich stron uciec nie mogli, a... uciekli.
— Przemienili się w zające – rzucił ktoś nieśmiało.
— Prawda! – podchwycili inni, – w zające. Wojuj-że tu z takim czortem! tfu!..
Generalicja, sypnąwszy gradem przekleństw, zarządziła obławę. Przetrząśnięto całą puszczę. Szukano podziemnych lochów. Zrewidowano całą okolicę. Powstańców ani śladu! Po kilku dniach forsownych poszukiwań wojsko zawróciło na swe dawne leże, pozostawiając w okolicy jeden oddział w celu śledzenia powstańców. Wyprawa się nie udała. Generałowie w kwaśnym humorze rozjechali się na swe stanowiska. Laskowski był już daleko. Dokonał on słynnej w dziejach powstania litewskiego rejterady, nie straciwszy ani jednego człowieka, ani broni i amunicji. Znając doskonale puszczę, wywinął się z całą partją niepostrzeżenie, przedarłszy sięzręcznie przez łańcuch wojska, którem prawdopodobnie tyły słabiej były obsadzone. Wedle ówczesnych wersji, szybkim marszem przerzucił się za Berezynę i gdy go tu szukano, był już w Borysowskiem, ukazał się około Świętego Jeziora i znów zapadł w głębie leśne, które go do późnej jesieni tuliły. Partja Laskowskiego ani razu nie była rozbitą albo rozproszoną. W myśl Rządu Narodowego, który podtrzymując powstanie na Białej Rusi, chciał może tym ruchem polskim wskazać ościennym mocarstwom granice kraju, walczącego o wolność, partja ta przetrwała do końca i dopiero, gdy nadzieje obcej interwencji zupełnie zagasły, rozwiązała się już w czasie mrozów, poniósłszy, dzięki niepospolitym zdolnościom Laskowskiego, mniej może ofiar w ludziach, niż inne. Wielu powstańców tej partji tułało się po jej rozwiązaniu przez całą zimę, kryjąc się po lasach lub u dobrych ludzi, we dworach, zaściankach, a nawet chatach włościańskich. Jedni, korzystając z ogłoszonego manifestu, zdawali się następnie sami władzom, drudzy przemycali się zagranicę. Wielkie usługi w przewożeniu i ukrywaniu powstańców oddały kobiety. Słyszałem o pewnej staruszce z okolic Szacka, jeśli się nie mylę, p. Jurkiewiczowej, która w swej starożytnej landarze, w rozmaitem przebraniu, już to jako garderobianej, już to jako liberjowanego hajduka, wielu powstańców do bezpiecznych a pożądanych punktów dostawiła. Jeszcze na wiosnę roku następnego niektórzy wyczerpani już niemal zupełnie tułacze zjawiali się do władz, składając zardzewiałą broń i zdając się na łaskę. Wedle brzmienia manifestu dotykała ich wówczas znacznie lżejsza kara. Wielu po przeprowadzonem śledztwie wypuszczano na wolność, ale znaczny procent poszedł na wygnanie do Rosji, do mniej oddalonych gubernji. Większość zdających się dobrowolnie zdołała uratować swe mienie. Legenda o przemianie w puszczy Bohuszewickiej powstańców w zające, wyleciawszy jak mucha z ust zabobonnych żołnierzy, powoli urosła do rozmiarów wołu. Opowiadano o tem wszędzie z różnymi dodatkami. Dotąd jeszcze w okolicy byłych Bohuszewicz lud święcie wierzy, iż Bolesław Świętorzecki, którego pamięć nie wygasła – był czarnoksiężnikiem. O ucieczce z kraju Bolesława Świętorzeckiego zdołałam teraz dowiedzieć się kilku szczegółów. W chwili upadku powstania znalazł się raz ostatni w puszczy swej, pod spalonymi już Bohuszewiczami. Chciał się jeszcze zobaczyć ze swymi ludźmi. Znękany moralnie i zmęczony fizycznie, zapadł ciężko na zdrowiu. Rozłamał go tyfus, który przebył, leżąc w jarze leśnym. Doglądał go Bóg i poczciwy leśnik, czuwający nad nim dniem i nocą. Niebezpieczeństwo jednak było wielkie. A gdy silna natura zmogła chorobę i Bolesław Świętorzecki przyszedł do przytomności, wypadki bieżące spokoju mu nie dawały. Miał, zanim zniknął, kilka poważnych spraw do załatwienia. Musiał przekazać to, o czem sam wiedział jedynie. Więc, choć mu sił brakowało zupełnie, w przebraniu chłopskiem udał się do Mińska, gdzie go na nędznej furmance przywiózł ów wierny leśnik. Wychudły przez chorobę i obrośnięty mocno, nie został nigdzie poznany. Chciał widzieć się z panią ***, (nazwisko której już tonie w niepamięci), mieszkającą w kamienicy Delpesza, naprzeciw katedry, na rogu ulicy Kojdanowskiej. Ona została uprzedzona i o piątej rano, gdy do sztachet żelaznych dziedzińca podchodził o kiju chudy chłop w siermiędze, stała już w otwartem oknie. Rozmówić się mieli ze sobą z ulicy. Ale chłopu głosu zabrakło i począł się chwiać na nogach. Wówczas pani *** zbiegła na dół, a on, wyszeptawszy to, co miał powiedzieć i oddawszy jej jakiś papier, osunął się zemdlony. Pozycja była straszna. Ratował sytuację jedynie wczesny ranek i brak przechodniów. Ale lada chwila ktoś mógł nadejść, mógł jakiś patrol nadciągnąć. Kościół katedralny był już otwarty. Dzieliła od niego przestrzeń kilku kroków. Kobieta zebrała wszystkie siły i zemdlonego zdołała wciągnąć do kościoła. Na szczęście był pusty zupełnie. Umieściwszy go w kącie ciemnej nawy, rzuciła się, kierowana rozpaczą, ku zakrystji. Ale już na progu spotkała starego zakrystiana, więc chwytając go za rękę, podbiegła ku ołtarzowi i wskazując na wizerunek Chrystusa, zawołała:
— Za głowę Bolesława Świętorzeckiego naznaczono 10,000 rb. nagrody. Powiedz przed tym ukrzyżowanym, czy chcesz go sprzedać, czy ratować mu życie!.. Świętorzecki jest tutaj... Wybieraj!..
Zakrystjan pobladł, ale odparł spokojnie.
— Jam nie Judasz... za krew ludzką pieniędzy nie wezmę... nie zdradzę...
— Przysięgnij!
— Przysięgam! – wyszeptał starzec, czyniąc znak krzyża świętego.
Łzawe oczy kobiety z nieopisaną wdzięcznością podniosły się ku Chrystusowi i opadły na zakrystjana.
— Więc teraz, rzekła spokojnie, pomóż mi go ratować!
Zakrzątnęli się oboje. Znalazła się i szklanka wody i czarka wina. Osłabłego Świętorzeckiego, zdołali we dwoje wprowadzić a raczej wciągnąć na szczyt wieży kościelnej i ukryć tam w takim zakątku, że i późniejsza rewizja kościoła odnaleźć go nie mogła. Urządzono mu tam posłanie i biedny chory przeleżał w wieży przeszło trzy tygodnie. Zakrystjan karmił go i doglądał starannie. Pani *** zaś dokładała wszystkich starań, by mu się o paszport postarać. Zdobywszy go wreszcie, zdołała przy pomocy wiernego zakrystjana sprowadzić Świętorzeckiego, w innem już przebraniu, z wieży, w chwili solennego nabożeństwa, gdy kościół był przepełniony ludem. Znaleźli się przyjaciele, którzy mu ułatwili wyjazd z Mińska i przedostanie się za granicę. Tak ówczesne niewiasty służyły sprawie, niejednokrotnie ocalając życie jej ofiarom. O epizodzie tym dowiedziałam się świeżo. Podaję go tak, jak mi opowiadano. Relato-refene. Fakt sam ciekawy i charakterystyczny, a jeśli jest autentycznym, rzuca pewne światło w ciemnie dziejów ówczesnych, odtwarzając te nadludzkie wysiłki, dzięki którym udało się niektórym wybitniejszym działaczom owej epoki uniknąć stryczka i przedrzeć się za granicę.
Z. K.
Wspomnienia, tłoczące się całą falą do serca i mózgu, zapędziły mię daleko, odrywając od toku mego opowiadania. Chciałem tylko pokazać czytelnikom, dlaczego oddział nasz tak się rwał do partji Laskowskiego. Powodzenie jej i sława olśniewały młode umysły, a choć w kursujących wersjach musiało być dużo przesady, nie poddawaliśmy ich wcale pod krytyczną rozwagę. Dostawszy na miejsce Ułasa nowego przewodnika, zaopatrzywszy się nieco w żywność w Borowej, ruszyliśmy wreszcie wedle wskazanej marszruty w stronę Ihumenia ku Bohuszewiekim lasom. Mieliśmy wprawdzie oznaczone punkty, gdzie nam obiecywano dostarczać i jadła i nowych przewodników, ale, niestety, nic z tego nie było. Organizacja cywilna słabła i łamała się widocznie. W celu ominięcia Szacka przewodnik powiódł nas lasami przez błota i bagna. Dziś jeszcze pamiętam te straszne trzęsawiska, po których brnęliśmy niemal noc całą. W ciemnościach wydawały się potworną otchłanią, która nas pogrążyć chciała. Co chwila ktoś grzązł, padał lub nurzał się w błocie.
Gdy po tej ciężkiej nader przeprawie, zziębli, zmokli i wyczerpani, poczuliśmy twardy, suchy grunt pod nogami, zdawało się, iż, wyrywając się z czeluści piekielnych, stanęliśmy u wrót raju. Świtało. Mglisty poranek jesienny odsłaniał powoli leżący przed nami widnokrąg. Niedaleko majaczył dwór biały, od którego biegła, jak jasna wstęga w szarym mroku, szeroka droga ku karczmie, o kilkanaście staj od nas do lasu się tulącej. Poza dworem, za cienistym ogrodem, błyszczała srebrzysta struga wody, mizdrząc się do wschodzącego słońca tysiącami barw tęczowych. Rzeka zawracała na lewo, a na prawo, wśród łąk i ściernisk, biegła droga do Szacka. Poza nami szumiał las ciemny, wyciągający jedno dłuższe ramię ku karczmie.
— To Mończa, – objaśnił nas przewodnik – dwór p. Puciaty, dziś nazywają go i Gabrjelówką, a tam za lasem wieś Zadaszczenie. Była godzina piąta rano. Pomimo dnia jasnego i otwartego horyzontu, wstąpiła w nas niebywała energja oraz nieprzeparta chęć pokazania się ludziom. Nie wiem już, czy na komendę Ruszczyca, czy z własnego natchnienia, stanęliśmy w jednej chwili w szyku bojowym, intonując pieśń: „Do ramienia łączmy ramię” i z chóralnym śpiewem ruszyliśmy ku karczmie. Na ten widok przewodnik nasz, przerażony widocznie szaleństwem naszem, zemknął co tchu do lasu.
Donośne echa śpiewu zbudziły karczmę, na progu której ukazał się poważny arendarz, stary Ejlo, mierząc nas okiem pełnem trwogi i ciekawości.
Powitawszy go uprzejmie, zażądaliśmy mleka i chleba. Żyd cofnął się, mrucząc, iż nie posiada. Gdyśmy mu jednak pogrozili, wpadł do karczmy, krzycząc: „aj! gewałt!..powstańcy!”
Podniósł się tam wielki rwetes, ale po chwili poczęto nam wynosić „hładysze” 10 z mlekiem oraz bochenki chleba.
Kulawy syn arendarza rozstawiał stoły gorączkowym ruchem. Złożywszy broń w kozły, rzuciliśmy się do jadła.
10 Duże gliniane garnki do mleka.
Nuta śpiewu naszego zaleciała do śpiącego jeszcze białego domu we dworze, bo wkrótce dwie niewieście postacie ukazały się na drodze, biegnąc prosto ku nam. Były to, jak się później dowiedziałem, panna apteczkowa. Michalina Malinowska, i młodziutka nauczycielka, Stefana Fastowiczówna, która się nam wydała anielskiem zjawiskiem. Skoczyliśmy do nich, ale pierwsza, której nawet nie dostrzegłem, wpatrując się w młodą twarzyczkę, rozpromienioną patrjotycznem uniesieniem, postrzegłszy nasze wilcze apetyty, zawróciła wnet do spiżarni po wędlinę. Ale nie zdążyła jej już nam przynieść.
Gdy oficerowie, otoczywszy młodą panienkę, wypytywali ją o różne szczegóły, jeden z nich, rozglądając okolicę przez lunetę, nagle zakrzyknął:
— Zdrada, panowie! Tam konny ze dworu pędzi do Szacka po wojsko! Uchodźmy!
Ale młodziutka nauczycielka wnet zaprotestowała temu z oburzeniem. Wówczas Ruszczyć, ująwszy jej rękę, wskazał na drogę wiodącą do Szacka.
— Koń czarny – mówił, – cugowy znać, – chłop na nim w liberji dworskiej. Panienka pobladła. Zbielałe jej usta szepnęły:
— Tak!., to Charyton zły, samowolny człowiek... państwo Puciatowie o tem nie
wiedzą... śpią jeszcze...
I zwracając się żywo ku nam, z bolesną trwogą w głosie dodała:
— Szack blizko! wojska tam dużo!.. uciekajcie!
Staliśmy już gotowi. Z ust naszych sypały się słowa złorzeczeń i groźby.
Jeden z oficerów, podchodząc do panienki, rzucił jej twardym, surowym głosem:
— Zdrada jest!.. Hańba i potępienie na dwór ten!.. Ani jeden kamień z niego nie
zostanie!
— Nie zostanie! huknęło z kilkunastu piersi.
— Nie zostanie! powtórzyło echo.
Ona krzyknęła lekko, – my zaś zawróciliśmy do lasu, pełni zgrozy i oburzenia, postanawiając dwór ten zniszczyć i spalić. Muszę jednak znów na chwilę przerwać moje opowiadanie i wybiegając myślą naprzód zrehabilitować pamięć zacnych ówczesnych dziedziców Gabrjelówki. Nie chciałbym, aby niesprawiedliwe, ugruntowane na pozorze oskarżenie, rzucane na rodzinę Puciatów, zawisło nad ich pokoleniem, przechodząc do historji. Wprawdzie długo wielu członków z partji Zaremby w zdradę tę wierzyło i jej nawet późniejsze swe niepowodzenie przypisywało. Przyznaję, iż wraz z innymi wiarę tę podzielałem.
Atoli później, gdy tajemnicze zasłony owej epoki powoli rozsuwać się zaczęły, odkrywając źródła prawdy, przekonałem się o całej niesłuszności i bezzasadności tego oskarżenia. Rodzinę Puciatów łączył ciągły związek z dr. Piekarskim, który nader często w roli doktora na różne konferencje polityczne do Gabrjelówki zaglądał. Była więc ona, jak i wiele innych rodzin ziemiańskich, związana pewną nicią z robotą organizacji cywilnej. Ale we dworze przy stajni był człowiek zły i chciwy, mocno zrusyfikowany, którego w owym czasie lękano się usunąć, a który, dla srebrników Judasza, dla marnej nagrody, obiecywanej przez władze, korzystając ze snu gospodarzy, całe to nieszczęście na nich i na nas ściągnął. Wiem z wiarogodnych źródeł, jak ta rodzina długo cierpiała moralnie i nad nami i nad sobą i jak kosztem największych ofiar przyjść nam z pomocą chciała. Dlatego czułem się w obowiązku rzecz tę tu wyjaśnić i tem samem zmazać z niej raz na zawsze wszelkie pozory winy.
Po tej krótkiej przerwie wracam znów do mego opowiadania.
Kiedyśmy się znaleźli w głębi lasu, złożyliśmy naradę. Sunąć dalej całą partją ku Bohuszewickim lasom bez przewodnika, mając za plecami goniące wojsko, a przed sobą inne jego krążące w okolicy oddziały, wydało się starszyźnie naszej niepodobieństwem. W celu ocalenia całej partji od niechybnej zagłady postanowiono rozdzielić ją na piątki, z których każda w inną odejść miała stronę, zbierając się, jak zwykle, w kierunku zachodu słońca. W chwili niebezpieczeństwa odezwał się znowu duch nieodżałowanego Zaremby, którego brak czuliśmy ciągle. Jego to bowiem myślą był pierwotny podział na dziesiątki, który naśladowaliśmy obecnie, rozpadając się na drobniejsze jeszcze czątki. Pożegnawszy się z towarzyszami, czując, iż do partji Laskowskiego nie dojdziemy już chyba nigdy, piątki nasze rozeszły się w różnych kierunkach. Moja, w której byli: Rempel, Ratyński, Grudziński i Paweł z Pereżyr, rzuciła się na prawo i przedarłszy się przez krzaki i zarośla, znalazła się pod Szackiem, w otwartem niemal polu. Tu postrzegliśmy harcujące kozactwo oraz pędzących żołnierzy w kierunku lasu, z którego wyszliśmy. Sytuacja była krytyczną. Ocaliła nas jednak przewrócona osina o szerokich konarach, wokoło której młode, wybujałe krzewiny tworzyły istny szałas. Jednym skokiem znaleźliśmy się w tem ukryciu. Uszu naszych dochodził świst kul, zagłuszany dzikimi krzykami żołdactwa, które strzelając w powietrze miało może na celu nastraszyć powstańców, a odpędzając ich dalej, uniknąć niepożądanej wcale bitwy.
Lada chwila mogliśmy być dostrzeżeni i zakłuci bagnetami. Ktoś o słabszem sercu bąknął już o dobrowolnem poddaniu się. Oburzyliśmy się na to, postanawiając drogo życie swe sprzedać. W obawie, aby zegarki nasze i inne cenne dla nas pamiątki nie stały się łupem żołnierzy, zakopaliśmy je pod osiną. Najpobożniejszy z nas, Ratyński, odmówił krótką modlitwę, po której już ze spokojem oczekiwaliśmy rozwiązania doli naszej, nie przeczuwając, iż na razie cała ta scena komicznym się epilogiem zakończy.
W miejsce bowiem żołnierzy nadbiegły do osiny kozy, odłączając się od pasącego się na uboczu bydła. Żadna siła nie mogła ich od ogryzanych gałązek odpędzić. Bestie! zdradziły nas! Wkrótce bowiem nadciągnął pasterz, chcąc kozy zagarnąć do stada, a postrzegłszy żywe grzyby, nagle wyrosłe pod osiną, z krzykiem rzucił się w stronę. Mógł nas zgubić, ukazując wrogom. Udało się nam jednak go przywołać, a gdy dobry człowiek dowiedział się o wszystkiem, obiecał nas ratować i do bezpiecznego punktu doprowadzić.
— Teraz jeszcze nie można – wyrzekł, rozpatrując się w okolicy – sołdaty się ciągają, czekajcie tu na mnie.
Zabrał kozy i wkrótce ze stadem bydła znikł nam z oczu. Już traciliśmy nadzieję jego powrotu. Słońce zachodziło prawie, gdy się ukazał znowu, goniąc całe stado ku osinie.
— Teraz panoczki w drogę – odezwał się, uśmiechając dobrodusznie – spuśćcie nizko
strzelby, a kto wysoki, niech i głowę uchyli i tak idźcie z boku za stadem.
Zasłonięci od wrogów tym żywym parawanem, znaleźliśmy się wkrótce u skraju lasu, nad rzeczką. Leżały już tam świeżo przygotowane do przejścia kładki. Przezorny chłop pomyślał o wszystkiem, bo, wskazując nam drogę, podał jeszcze torbę z żywnością. — Pewnieście głodni, panoczki – mówił wesoło, – macie tu oładki z kartofli i jaja gotowane. Jedzcie i idźcie z Bogiem. Uściskaliśmy go ze szczerą wdzięcznością, a wynagrodziwszy hojnie, ruszyliśmy ku Tołkaczewiczom wązką leśną ścieżyną. Poczciwa twarz owego starca dotąd mi w oczach stoi. Mógłbym ją dziś odrysować. Żałuję mocno, iż nazwisko jego uleciało mi już z pamięci. Za nami huczały strzały i. rozlegały się krzyki wrogie. Urządzono obławę na powstańców. Myśląc o towarzyszach, doszliśmy do leśniczówki, skąd nam ukazano drogę do Borowej. Idąc na zachód i wabiąc się wciąż jak cietrzewie, napotykaliśmy inne piątki, a łącząc się z niemi, znaleźliśmy się wreszcie na starem naszem legowisku, pod Borową.
Zeszli się tu prawie wszyscy nasi towarzysze. Brakowało tylko jednej piątki, rozbitej przez nieprzyjaciół. Grzegorz Gawarowski, Władysław Trościanko i Turski dostali się do niewoli. Borowianie, prześladowani przez władze, unikali tym razem stanowczo wszelkiego z nami stosunku i widocznie chcieli się nas pozbyć.
Pozbawieni jadła, pieniędzy oraz wszelkich informacji ze świata, przebyliśmy jeszcze w błotach Ciepleńskich ciężkich parę tygodni. Czuliśmy, iż nić, wiążąca nas z organizacją cywilną, już się przerwała. Władze nasze nie dawały żadnego znaku życia. Jesienne przymrozki dokuczały nam już srodze. Ciągła wreszcie obawa zdrady pchnęła starszyznę naszą do Stanowczego kroku. Po walnej konferencji postanowiono rozwiązać partję. Nadszedł więc koniec wszystkiego. Otwierała się przed nami mogiła, do której z nieopisanym bólem w sercu składaliśmy całą naszą młodą wiarę, wszystkie nasze aspiracje i nadzieje!.. Ruch powstaniowy zamierał już w całym kraju. – Rozpoczynała się epoka kaźni, ofiar i – długich prześladowań. Ból zawodu rozdzierał piersi. Rósł on w miarę poczucia słabości naszej oraz bezskuteczności wszystkich wysiłków i poświęceń... Po serdecznem pożegnaniu towarzysze nasi rozeszli się w rozmaite strony. Wielu z nich następnie wpadło w ręce wrogów lub chłopów – wielu poddało się dobrowolnie. Nieliczni zaledwie uniknęli więzienia i prześladowania. Z całej partji pozostało tylko 16, którzy postanowili nie składać jeszcze oręża i starać się przedrzeć za Niemen, do puszczy Białowieskiej, gdzie się dzielnie trzymał jeszcze Leliwa. W garstce tych wytrwałych śmiałków, do których również należałem, znajdowali się:
Sobolewski, Ruszczyć, Harap, Piłeczko 11 , Downar, Grudziński, Ihnatowicz, Mazur i kilku innych.
Rzuciwszy się naprzód w stronę miasteczka Uzda, dotarliśmy lasami pod Chotowo Łęskich, skąd, omijając Zasule, znaleźliśmy się około Najdzienowicz, w lasach Sobolewskich, utraciwszy w drodze siedmiu towarzyszy, odchodzących kolejno w inną stronę.
Było więc nas tylko dziewięciu, gdyśmy przybyli do rodzinnego gniazda towarzysza naszego Sobolewskiego. Ten, pragnąc odwiedzić rodzinę swą, pociągnął i mnie z sobą do dworu. Skradając się jak złodzieje w nocy, weszliśmy przez ogród do domu, gdzie gospodarze, witając radośnie syna i brata, okazali mi również serdeczną niezapomnianą nigdy
11 Wołodźko.
gościnność. Obłoceni wiecznie i przemokli, doznaliśmy tam prawdziwej rozkoszy, wdziewając suchą bieliznę i ubranie, lecz po zaspokojeniu głodu i należytym wypoczynku musieliśmy, w obawie ściągnięcia nieszczęścia na dom ten, znów ukradkiem schronić się do lasu. Przez cały czas naszego tam pobytu miłe nader siostry Sobolewskiego nosiły nam same, bez względu na niebezpieczeństwo, różne pożywienie. Jedna z nich dała mi na pamiątkę chusteczkę ze swymi inicjałami, którą do dziś dnia zachowałem. W czasie naszego pobytu w Najdzienowickim lesie przybyło do nas dwóch braci Łęskich, obecnie nieżyjących. Obaj, Zenon i Konstanty, brali również udział w ruchu ogólnym. Od nich dowiedzieliśmy się o zmianach, zaszłych w składzie organizacji cywilnej w Mińsku, o licznych już aresztach, byłych śmiertelnych kaźniach i coraz sroższem prześladowaniu. Oni też nakłaniali nas do zaniechania wobec tego dalszej wyprawy, którą utrudniały niemniej mrozy oraz wypadły świeżo śnieg. Tu więc nastąpił kres naszego ruchu. W pobliżu Chotowa mieszkał krewny mój, Tadeusz Świętorzecki, który, powiadomiony przez Łęskich, wyszedł na moje spotkanie na umówione miejsce w lesie, dokąd mnie wierny leśnik Sobolewskich doprowadził. Powstaniec był w owym czasie gościem nader niebezpiecznym. Przechowujący nieszczęśliwych rozbitków ulegali srogiej karze. Należało więc kryć się zręcznie przed służbą, która świadomie lub nieświadomie zdradzić lub wygadać się mogła. Pan Tadeusz, zabierając mnie do Warnauły, majętności swej w okolicy Stołpców,
w pow. nowogródzkim, starał się zachować wszelkie ostrożności. Zaprowadziwszy mię ukradkiem do śpichlerza, gdzie już było przygotowane jakieś jadło i posłanie, zamknął mię na klucz, pod którym siedziałem parę tygodni. Tadeusz wypuszczał mię tylko w nocy dla ruchu, stojąc zawsze osobiście na straży przy śpichlerzu. Raz, pamiętam, omal nie zrobiłem mu pożaru. Przy zapalaniu papierosa łepek od zapałki odskoczył w stronę, padając na stos suchego lnu, leżącego w kącie. Len w mgnieniu oka buchnął płomieniem. Nadludzkim jednak wysiłkiem zdołałem go ugasić. Po pewnym czasie, gdy ekonom musiał zaglądać do śpichlerza, Tadeusz przeprowadził mię na tak zwaną „salkę” na górze, niestety, całą oszkloną. W obawie, aby mię ktoś przez okno nie ujrzał, musiałem całe dnie leżeć, a choć się mną bardzo opiekowała panna apteczkowa, Katarzyna, a Tadeusz zabierał czasem w nocy na gawędkę do siebie, nie mogłem wprost dłużej wytrzymać w tern więzieniu. Tymczasem Tadeusz, komunikując się z moją rodziną, czynił starania o ułatwienie mi ucieczki za granicę tą samą drogą, jaką zdołał przemknąć się Bolesław Świętorzecki.
Władze narodowe, jeszcze czynne, wzięły już mię w swoją opiekę. Przysłano mi paszport na imię Ignacego Mawrowskiego, mieszczanina z Iwieńca. Miałem zapomnieć o własnem nazwisku, a wleźć w nową skórę. Dnia pewnego Tadeusz, przyniósłszy mi całe ubranie podróżne, zaprowadził o zmroku
do siebie, a ukrywszy za drzwiami przedpokoju, kazał w płaszczu i czapce czekać przybycia gości. Spodziewany był zięć gospodarza, Kostrowicki, z kimś drugim. Gdy nadjadą i wchodzić zaczną, miałem nagle wyjść z ukrycia i rozbierać się wraz z innymi. Służba w chaosie weźmie mnie za przybyłego razem gościa. Tak się i stało. Wraz z Kostrowickim i przybyłym z nim, Bolesławem Oskierką, wszedłem w rolę gościa. Ostatni był obecnie naczelnikiem powiatu mińskiego. Przywiózł mi pieniądze na drogę oraz różne wskazówki. Od niego się dowiedziałem o zaaresztowaniu brata mego Rodryga, biorącego żywy udział w mińskiej organizacji cywilnej. Ten sam los spotkał wkrótce potem i Oskierkę, który skazany, jak i mój brat, do ciężkich robót na lat 20, razem z nim przebywał w Usolu, w gub. irkuckiej. Po paru dniach pobytu w Warnaułach Oskierko zabrał mię z sobą do Stołpców, skąd już najętą „bałagułą” żydowską podążyłem przez Krewo i Wołożyn do Święcian, stąd już koleją miałem się udać do Petersburga.
Myśl moja biegła do brata, o którego niedoli świeżo się dowiedziałem. W człowieka tego biły gromy jeden po drugim. Straciwszy młodziutką żonę w rok niemal po ślubie, całe swe już szczęście widział w pozostałej dziecinie, którą się opiekowała w Mińsku matka nasza wraz z siostrą Oktawją. On sam zaś, tak jak i inni, poszedł tam, gdzie go obowiązek wzywał. Pracując dla kraju, wolne chwile spędzał u kolebki syna. Gdy przybyli go aresztować, policmajster Wasiljew zarządził rewizję w domu. Matka nasza, strzegąc kołyski wnuka, błagać poczęła, by nie przestraszał dziecka, ale zły człowiek umyślnie chwycił dziecinę za rączkę i wyrzucił z kolebki. Biedactwo, krzyknąwszy strasznym głosem, zmarło nazajutrz, gdy ojciec jego siedział już w więzieniu, w byłym klasztorze Bernardynów. Cele skasowanego świeżo klasztoru przytuliły w swych murach całą niemal mińską narodową organizację cywilną. Siedzieli tu następnie: Oskierko, Czekotowski, dwóch Łęskich, Świda, Łapicki, Tórczyński i wielu, wielu innych. Stąd szli do katorgi – na długie wygnanie. Tu głównie operował słynny Łosiew, prezes komisji śledczej, wydobywając z więźniów rozmaitym sposobem zeznania. Pogrążony w smutnej zadumie, nie dostrzegłem około Wołożyna rogatki przydrożnej. Nagle bryka stanęła. Zatrzymali nas chłopi, używani za stróży przy rogatkach, któremi wszystkie niemal drogi przecięte były podówczas. Służyły one za pułapki do łowienia uciekających powstańców.
Gdy stanęliśmy u rogatki, jeden z chłopów podbiegł do mnie, wołając o paszport rubasznym a zuchwałym głosem, lecz gdy zajrzał do bryki, umilkł nagle. Spojrzał mi bystro w oczy i w milczeniu, zabrawszy paszport, odszedł. Poznałem go i on mnie musiał poznać. Był to mój brat mleczny ze wsi naszej. Sądziłem, iż mię zdradzi i wyda władzom. Niesłuszne jednak były moje podejrzenia i obawy, bo po chwili wrócił, a oddając mi paszport, pocałował w ramię, szepcząc:
— Uciekajcie, panoczku, prędzej.
Nie trzeba było tego powtarzać. Żyd zaciął konia i pomknęliśmy szybko ku Krewu. Ostrożny żyd kazał mi wysiąść przed rogatką i obejść pieszo mieścinę, com też uczynił. Zdawało mi się jednak, iż miasteczko to jest bez końca i że Żyd wyrzucił mię z bryki, jedynie, by zemknąć. Odetchnąłem z uczuciem ulgi, gdy wchodząc na trakt spostrzegłem czekającą mię brykę. Ileż to już różnorodnych wrażeń przebyłem po wyjściu z lasu!
Nareszcie dotarliśmy do Święcian, gdzie mię Żyd zalokował w jakiejś austerii. Mając od Oskierki kartkę do Czechowicza, prezydenta Izby cywilnej a członka organizacji narodowej, zaraz udałem się do niego. Oskierko polecał mu wyprawienie mię za granicę. Czechowicza znalazłem w sądzie. Gdyśmy zostali sam na sam, spytałem go: czy mogę mówić otwarcie? – Gdy skinął milcząco głową, podałem mu kartkę Oskierki, ukrytą w zegarku. Przeczytawszy, nagle spochmurniał.
— Czy masz pan paszport legalny? – spytał.
Gdym mu odkrył istotny stan rzeczy, Czechowicz odmówił mi wszelkiej pomocy, powtarzając: już za późno!
— Gdyby jeszcze legalny paszport... – mruknął, żegnając się ze mną.
— Tobym sobie sam dał radę – pomyślałem, wychodząc.
Trzeba było jednak, wedle wskazówki Czechowicza, wizować paszport, jaki posiadałem, u naczelnika wojennego, Ko- rewy. Lecz ten nie przyjął mnie, rozkazując przyjść wieczorem. Nowa więc mi znów bieda groziła. Gdym wrócił do zajazdu, żydek mój już umknął, polecając faktorowi przyjąć ode mnie zapłatę. Faktor, sprytny Izraelita, zajrzawszy mi w oczy, spytał:
— Pan, widzę, ma tu jakiś kłopot. Może ja panu pomogę?
Opowiedziałem mu historję z paszportem.
— Daj mi pan trzy ruble – zawołał wesoło żydek, – a wszystko będzie w porządku.
Chwycił mój paszport i znikł za drzwiami. Zmęczony i stargany rzuciłem się na nędzną kanapkę i zasnąłem twardo. Nagle ktoś mię gwałtownie budzić począł. Ujrzałem nad sobą postać w mundurze urzędowym, a że we śnie i na jawie, ukrywając się raz pierwszy w życiu pod cudzem nazwiskiem, wciąż się lękałem zdrady, byłem pewny, iż żyd mię wydał. Ale urzędnik podawał mi paszport, a za jego plecami żydek mój mrugał filuternie, wskazując palcem na dłoń drugiej ręki.
Pojąłem tę mimikę i co prędzej wsunąwszy datek urzędnikowi, pozbyłem się go natychmiast. Usłużny żydek oznajmił mi, iż sam mnie na stację odwiezie. Przed gankiem stał już dwukonny zaprząg. Koń jeden wielki, a chudy, drugi mały jak źrebię. Pomimo troski mojej, uderzyła mnie ta dziwnie dobrana para. Na wyjezdnem z miasta – nowa rogatka.
Żyd, puszczając konie wcwał, począł wrzeszczeć na całe gardło:
— Otwieraj, bo rozbiję!
Chłopi, sądząc, że konie unoszą, podnieśli wnet barjerę, a my przelecieliśmy jak strzała, napędzając powóz p. Iwanowskiego, zaprzężony w czwórkę rosłych koni, dążący na stację. Żyd, szepnąwszy mi, iż mniej zwrócę na siebie uwagi, przybywając powozem, zatrzymał stangreta, polecając mu odwieźć mnie na dworzec, dokąd i sam z tylu z pakunkami mymi pociągnął.
Istotnie, przybycie w powozie o pięknym zaprzęgu wywołało pewien efekt na stacji, ale się okazało, iż i tu jeszcze paszporty wizować należy, co mi znów za parę rubli żydek ułatwił. Odetchnąłem, znalazłszy się w wagonie, lecz w Gatczynie, gdzie pociąg dłużej zatrzymano, nowego nabrałem się strachu. Do wagonu wszedł oficer żandarmerii, odbierając kolejno paszporty od podróżnych i rozglądając je starannie. Jedne zwracał – drugie, które mu się nieco podejrzane wydały, zatrzymywał. Gdy przyszła na mnie kolej, spojrzał mi badawczo w oczy, a nakreśliwszy na moim paszporcie istotne moje, jak mi się zdało, nazwisko, zabrał go wraz z innymi. Struchlałem. Pociąg ruszył i biegł wolno do Petersburga, gdzie moje losy rozstrzygnąć się miały.
Gdyśmy przybyli na dworzec, zatrzymano wszystkich podróżnych, około 150 osób, w sali, gdzie tenże sam oficer w asystencji żandermerji przeglądał znów paszporty, a zwracając je, wywoływał każdego po imieniu. Wtem z ust jego padło moje nazwisko. Omal się nie zdradziłem niewłaściwym ruchem, ale uprzedził mnie ktoś drugi. Był to krewny mój, Józef Świętorzecki z Berewecza. Wreszcie oficer zawołał: Mawrowski! – Chwyciłem paszport i zemknąłem. W miejscu mego nazwiska były tam nadpisane słowa: „ze Święcian”, które mi tyle niepokoju zrobiły.
Jakaś francuzica zaatakowała mię, polecając swoje pokoje umeblowane. Skorzystałem z tego, by prędzej uciec z dworca. Przebrawszy się, wybiegłem na miasto, gdzie mię ciągnęły stare mury Akademii medycznej. Nic się tu prawie nie zmieniło. Patrzałem jednak z pewnem rozrzewnieniem na gmach ten, pełen wspomnień ze szczęśliwych studenckich czasów!
Nazajutrz udałem się do Kronsztad tu w nadziei, iż mi się uda wsiąść na okręt i machnąć za granicę, ale tameczni moi znajomi, Krukowski i Siniewicz, do których o pomoc się zwróciłem, nic mi doradzić nie mogli. Statki już nie kursowały. Żegluga była zamknięta. Należało czekać wiosny, ukrywając się pod cudzem nazwiskiem. Rozwiały się więc wszystkie projekty i nadzieje. Wróciłem przygnębiony, nie zdając sobie sprawy, jak tę zimę przebyć zdołam. W bezczynności i trosce pociechą moją była muzyka. Korzystając z fortepianu grywałem dużo, aż wreszcie wszedłem w rolę nauczyciela muzyki, poszukującego lekcji. Tak mię i w policji meldowano. Nie wychodziłem prawie
i unikałem ludzi. Zdziwiłem się więc niezmiernie, gdy mi raz znać dano, iż jakiś mój znajomy chce się ze mną widzieć. Przede mną stał już żyd Rapoport z Mińska. Spotkał mię na korytarzu, a poznawszy, wstąpił, aby mi okazać swe współczucie i pomoc pieniężną w razie potrzeby. Najmniej się tego z tej strony spodziewałem! Żyd nie poprzestał na tem, okazując mi wiele innych uprzejmości.
— Trzeba się rozerwać – prawił z dziwną troskliwością, – nie można tak siedzieć, wpadniesz pan w chorobę. I wyciągnął mię do teatru, potem do Pałkina i karmił i poił. Znał całą moją rodzinę.
Rad jednak byłem, gdy wyjechał. Lękając się być znowu poznanym, rzuciłem Petersburg, udając się do Moskwy.
W Moskwie, gdziem kiedyś rozpoczynał studja uniwersyteckie, przebyłem, wciąż się ukrywając, ciężkich ośm tygodni. Wreszcie, nie mogąc dłużej wytrwać w tern naprężeniu, pojechałem do tambowskiej gub., gdzie znajomy mój piastował urząd leśniczego. Zdawało się, iż w tej obcej leśnej głuszy nikt mnie już poznać nie zdoła. Poznał jednak wzięty z kraju chłopak do usług, Felko, na co nie zwróciłem uwagi. Mieszkając u leśniczego, pędziłem życie monotonne, polując i myśląc o rodzinie i narzeczonej. Ponieważ upłynął termin mojego paszportu, więc posłałem go do Mińska dla odmiany. Odesłano mi go wprawdzie prędko, lecz ci, co go fabrykowali, zapomnieli wpisać imię Mawrowskiego. Próbowałem wraz z leśniczym lukę tę zapełnić, lecz przeróbka nasza wyszła fatalnie. Paszportu tego nie mogłem ukazać nikomu i pozostawałem bez żadnego legitymacyjnego dokumentu. Raz zajrzałem do Spaska, gdzie mieszkał mój kolega, lekarz wojskowy, Hilary Witkowski. Gdym wrócił stamtąd, okazało się, iż do leśniczego zapowiedzieli się na obławę wyżsi urzędnicy z Tambowa. Radził mi więc zejść im z oczu, udając się do innej fermy leśnej. Zatruwszy więc barana, pojechałem tam zaraz w celu uczęstowania wilka albo niedźwiedzia. Wziąłem z sobą nieco rzeczy, a leśniczy dał mi jeszcze swe puzderko podróżne. W parę dni, gdym z tern wracał na leśniczówkę i wysiadłszy z sań schodziłem ze śliskiej góry pieszo z dubeltówką w ręku, postrzegłem otwarte wrota i pełno furmanek w dziedzińcu. Zaledwiem wszedł, wrota się zatrzasnęły. Obskoczyło mię chłopstwo i policja. „Stanowy” sięgnął po moją fuzję, której nie dałem. Poprowadzono mię więc do sprawnika, siedzącego w chacie, którego nieco znalem. Ten kazał mię aresztować, mówiąc coś o zaszłych wypadkach i zmianie okoliczności. Okazało się, iż i leśniczy uległ również aresztowi. Zapewne dana obława miała nie zwierza, lecz mnie na celu. Zabrano moje manatki wraz z puzderkiem leśniczego i w krótkim kożuszku w mróz tęgi powieziono do Spaska. Na szczęście miałem przy sobie kilkanaście rubli. Przedwstępne badanie odbyło się w jednej z wsi przydrożnych. Daremnie twierdziłem, iż jestem Mawrowskim, metrem muzyki. W Spasku wrzucono mię do jakiejś piwnicy, przepełnionej najpospolitszymi złodziejami i włóczęgami. Był to jeden z najcięższych dni mego życia!
Wśród brudu i strasznych wyziewów, wrzasku pijanych kobiet i całej ohydy występku i zbrodni zaznałem piekła za życia. Ulitował się nade mną wreszcie jeden z aresztantów, który za pół rubla doradził mi, jak się mam stąd wyrwać. Wezwany horodniczy zaraz mię przeprowadził do innego miejsca, gdzie miałem już stół i łóżko. Siedziałem tak czas jakiś, aż wreszcie rozpoczęło się śledztwo, po którem znów mi czekać kazano. Tymczasem kolega przysłał mi nieco pieniędzy, zegarek i bieliznę, a jeden z urzędników obdarzył mię gazetą. Po upływie dni kilkunastu przerzucono mię do więzienia i tam dano ubranie aresztanta. Dozorca zabrał moje rzeczy i pieniądze, dając mi notatnik do zapisywania moich osobistych wydatków. Zapełniały one nieznaczną rubrykę, rosły wciąż na żądanie dozorcy, który, przywłaszczając sobie wciąż po kilka rubli, prosił, abym je, jako wydane na moje potrzeby, wpisywał. Naraz kazał mi wpisać, żem otrzymał zegarek, który również sobie zagarnął. Tak praktyczni ludzie w więzieniach umieją korzystać ze swej sytuacji!
Ze Spaska w asystencji dwóch żandarmów przeniesiony zostałem do Tambowa. Dano mi jakieś futro i wojłoki. Zajechaliśmy prosto przed ganek gubernatora, na którego długo nader czekać musiałem w sali. Był to jakiś staruszek o francuskiem nazwisku.
Po zadaniu mi zwykłych stereotypowych pytań: kto? skąd? i t. p. rzekł nagle:
— A czy nie jesteście tylko Bolesławem Świętorzeckim?
— A! – pomyślałem – da ist der Hund begraben! i stanowczym głosem odparłem:
— Mawrowski się zowię.
— Możeście Wołodźko? Rempel? co? – indagował dalej.
— Mawrowski jestem! – powtórzyłem.
Gubernator skinął na żandarma, rozkazując odprowadzić mię na miejsce. Pytając w duchu: gdzie będzie teraz owo miejsce, wyszedłem do przedpokoju, gdzie wielki jakiś drab, wziąwszy mię z rąk żandarma, powiódł za sobą. Był to „smotrytiel” głównego tambowskiego więzienia. Przed gankiem stał pyszny kłusak. Siedliśmy do małych saneczek i pomknęli jak wiatr.
Znalazłem się w więzieniu. Wprowadziwszy mię do małej celki, „smotrytiel” się odezwał:
— Jeśli czego potrzebować będziecie, zwracajcie się do mnie.
I znikł za drzwiami, przy których, jak też przy małem okienku, stała warta. Siedziałem tam bardzo długo, tracąc pamięć dni i czasu. Przez Tambów przeciągały wciąż nasze partje zesłańców, ofiar powstania z Litwy i Korony. W jednej z nich znajdował się dr. Lasocki z południowych gubernji. Chciał się ze mną widzieć. Widzenie to mogło nastąpić jedynie przy spotkaniu się w dziedzińcu więziennym. Zażądałem na umówioną chwilę łaźni, a gdy mię tam prowadzono, podszedł Lasocki, pytając: czy nie jestem Bolesławem Świętorzeckim? Po wymianie słów kilku musieliśmy się rozejść. Utwierdziło mię to jednak w przekonaniu, iż mię tu wszyscy biorą za bohatera z Bohuszewicz, o którym w Rosji mówiono, iż był królem polskim. Zaczynało to mię niepokoić.
Po niejakim czasie zostałem wezwany do gubernatora. Znów mię tam odwiózł „smotrytiel” na swym kłusaku. Zostałem wprowadzony do sali jadalnej, gdzie było pełno gości, kręcących się około stołu, nakrytego na 40 osób. Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Wszystkie lornetki i binokle skierowały się na moją osobę. Mierzono mnie od stóp do głowy. Była to nader przykra chwila. Szczęściem miałem na sobie ubranie własne. Uniform aresztancki żenowałby mię jeszcze bardziej. Do gabinetu gubernatora musiałem iść przez salon. Tam znów pełno dam, które na mój widok powstały z miejsc, przyglądając mi się z dziwną ciekawością. Ukłoniłem się, przechodząc, acz zrozumiałem nareszcie, iż gubernator kazał mię wprowadzić przez swe prywatne pokoje w celu pokazania miejscowemu towarzystwu. Brano mię wciąż za Bolesława, który, jako domniemany król polski, budził powszechną ciekawość.
W gabinecie gubernatora zebrała się cała komisja śledcza. I znów te same pytania i zachęcanie do wyznania, iż Jestem Bolesławem Świętorzeckim.
— Może inne jakie imię nosisz? – mówił łagodnie gubernator, – zeznaj! – prędzej się twa sprawa rozwikła.
Niemniej czule przemawiał oficer żandarmów, wyprowadzając mię do drugiego pokoju i traktując cygarem. Jam powtarzał wciąż jedno: Mawrowski jestem. Audjencja się skończyła. Musiałem znowu przechodzić pod pręgierzem licznych oczu. Gdym był na dole, usłyszałem za sobą tentent lekkich nóżek. Jakaś panienka zbiegła ze schodów i rzuciwszy mi słowa: „Ne craignez rien, Monsieur! 12 – jak ptak odleciała. Słyszałem, jak gubernator kazał trzymać więźnia srożej. Nie zdziwiłem się więc, gdy po powrocie do więzienia nałożono mi kajdany. Ale choć byłem zrezygnowany na wszystko, to zakuwanie w żelazo zrobiło na mnie okropne wrażenie... Każde uderzenie młota przypominało wieko zabijanej na głucho trumny, do której mię żywcem pakowano. Dwie ciężkie łzy spadły na zimne żelazo. Więzienie stargało moje nerwy.
— Jeżeli dasz rubla odezwał się majster od kajdan, – to ci podłożę poduszki pod obręcze.
Nie rozumiałem, o co chodzi, lecz machinalnie wyciągnąłem mu żądany pieniądz. Schował go skwapliwie, wsuwając pod żelazo kawałki skóry, która nogi od ran broniła.
I znów siedziałem kilka tygodni. Zdrowie moje się rujnowało. Zacząłem kaszlać i gorączkować. Czułem straszny upadek sił. Nie mogłem sam dźwignąć się z nar, które mi za posłanie służyły. Wpadłem w stan zupełnej apatji duchowej. Naprzeciw mnie w celi siedział, słynny na całą tambowską gub., zbój Pietrow, który mię nieraz w nocy wyzywał na gawędkę. Oryginalny był to człowiek. Mieszanina dawnego typu Rinaldo-Rinaldinich z teraźniejszym bandytą, zowiącym siebie socjalistą. Wykształcony, były student uniwersytetu, opowiadał, iż ograbia i morduje jedynie bogatych, aby wspomagać biednych.
— Normuję nierówny podział bogactw – prawił – i mam całą rzeszę przyjaciół i zwolenników. Trzeba zwalczać kapitalizm.
W mowie jego przebijały przebłyski idei socjalistycznych, o których się nieco naczytał, mieszając je ze zwykłymi nizkimi instynktami pospolitego zbrodniarza. Miał
12 Nie lękaj się pan niczego.
cudowny baryton i śpiewał ładnie. Śpiew ten mię właśnie pociągnął i zawiązał pewien stosunek. Wszystkie gawędy toczyły się zwykle w nocy. Gdym jednak przez kilka nocy nie odezwał się wcale, Pietrow zapytał o przyczynę żołnierza. Dowiedziawszy się, żem chory, podniósł alarm w więzieniu, okazując mi wielkie współczucie. Hałasował wciąż, aż póki nie sprowadzono żądanego przezeń prokuratora. Gdy ten się zjawił, zbój oblał go całym potokiem swego krasomówstwa, wyrzucając mu niedozór więzienia, gdzie człowiek umiera bez żadnego ratunku. Dopiął celu, bo prokurator, zajrzawszy do mnie, zaraz mi przysłał lekarza. Ten znalazł, iż złe odżywianie i brak powietrza są główną przyczyną niemocy mojej. Odtąd miałem stół lepszy i parogodzinną przechadzkę. Powoli nauczyłem się chodzić w kajdanach. Gdym się nieco poprawił, zaczęli mię znów ciągać do śledczej komisji więziennej. Zatrzymywano tam mię czasem dzień cały, raczej dla wypoczynku mego, niż z potrzeby. Karmiono przyzwoicie i podawano papierosy, wiedząc, że palić lubię. Dochodzenie jednak sądowe nie posuwało się naprzód. Twierdziłem wciąż uparcie, iż jestem Mawrowskim. W owych czasach, jak w sądach, tak w komisjach śledczych, każdy szlachcic miał prawo mieć swego deputata, cos w rodzaju sądowego obrońcy. Asystował więc przy badaniach deputat owego leśniczego, u którego przebywałem, a który za to był również pociągnięty do odpowiedzialności sądowej, nad czem mocno cierpiałem. Musiał nas zdradzić ów chłopak, Felko, przed którym nie kryliśmy się zbytecznie. Pewnego dnia, w czasie nowych badań w komisji, deputat leśniczego szepnął mi:
— Nie ukrywaj się dłużej; wiedzą już, kim jesteś. Od zeznania twego zależy los
leśniczego.
To mię zdecydowało. Nazajutrz w komisji wyjawiłem istotne moje nazwisko. Wybuch radości z ukończonego śledztwa nie mógł się obejść bez butelki. Pito zdrowie moje i nieistniejącego Mawrowskiego. Oświadczono mi również, iż jako szlachcic, mogę mieć w dalszym ciągu badań sądowych swego deputata. Zdziwiło mię to nieco. Sądziłem na razie, iż rozwiązanie mej sprawy ku końcowi się zbliża. Lecz już na ganku, po wyjściu z komisji, pojąłem, iż przede mną coś się jeszcze strasznego gotuje. Przed gankiem stał wehikuł w rodzaju omnibusu, cały czarnem suknem jak całunem pokryty, do którego, po zdjęciu kajdan, wsiąść mi kazano. Przykląkłem mimowoli wchodząc do tej trumny i odmówiłem pacierz, bo mi się zdawało, iż mię niewątpliwie wiozą na stracenie. Karetę tę otoczyli żołnierze i w tej asystencji jechaliśmy długo, zatrzymawszy się wreszcie w głębi jakiegoś dziedzińca. Trudno sobie przedstawić nurtujące mię uczucia do chwili, gdy mię wprowadzono do... fotografa, który moją podobiznę zdejmować musiał w najrozmaitszych pozach. Stamtąd znów w temże czarnem pudle odwieziono mię do więzienia. Po dniach paru przetransportowany podobnież zostałem do gubernatora, który mię powitał, mówiąc:
— Wiem, iż pan zeznał się w końcu, ale nie powiedział wszystkiego. My panu dopomożem.
Patrzyłem nań ze zdumieniem. On zaś, wyjąwszy szybko świstek papieru, przeczytał go wszystkim zebranym tu członkom komisji, którzy potakująco kiwali głowami. Był to, jak się okazało, charakterystyczny rysopis fizjognomji Bolesława Świętorzeckiego. Gdy mi się wszyscy napatrzyli i porównali ze mną, gubernator odezwał się:
— Wiemy, iż jesteś Bolesławem Świętorzeckim. Nie masz się pan czego dłużej zapierać. Fotografię pańską posyłaliśmy do Mińska, a władze tameczne uznały w niej poszukiwanego wodza powstańców.
— Pan jesteś Bolesławem Świętorzeckim, powtarzali żandarmi i inni członkowie komisji.
Stałem oszołomiony. Żadne moje przysięgi i zaklęcia nie mogły wyprowadzić ich z błędu. Była li to fatalna omyłka, czy tylko potrzeba ofiary?
Miałżebym dać głowę za drugiego w celu zadośćuczynienia karnemu systemowi?!
Wszyscy niemal ujęci przez władze przewódcy ruchu narodowego na Litwie zginęli na
rusztowaniu. Poszukiwano gwałtownie Świętorzeckiego i – „niestety”, wzięto mnie za niego. Czułem, iż z tej matni cud mię tylko wyratować zdoła. Z gabinetu gubernatora wyprowadzono mię przez salon, gdzie znów liczne towarzystwo pań i panów ogarnęło mię ciekawym wzrokiem. Chciano raz jeszcze widzieć wielkiego człowieka, bo już dziś nie było wątpliwości, żem jest ów sławny, jak mówiono w Rosji, król polski. Kobiety, wiedząc, iż śmierć mię czeka, okazywały mi wiele współczucia. Do więziennej mej celi poczęły napływać kwiaty i cukierki, wina i pasztety. Dzieliłem się tem wszystkiem z sąsiadem moim, owym zbójem, co mi niejako życie uratował. Razu pewnego rzekł mi nagle:
— A cobyś pan robił, gdybym, umknąwszy z więzienia, co mam zamiar prędko uczynić, zjawił się w majątku pańskim? Czy wydałbyś mnie władzy?
— Nie! – odparłem – ale przyznaję, iż wizyta ta nie byłaby mi przyjemną. Pietrow roześmiał się ironicznie.
— Ha! – zawoła! – wy mnie macie za rozbójnika, a ja wam powiadam, żem uczciwy, ale postępowy człowiek.
Dziś takich postępowych ludzi wielu. Każdy bandyta, jak sztandarem uczciwości, zasłania się imieniem jakiejś partji politycznej, ale w owych czasach typy i słowa podobne były nader rzadkie. Już grzało słońce czerwcowe, gdym opuścił więzienie w Tambowie. Ile tu w tej celce pod Nr 12 przebolałem moralnie i fizycznie!
Zaprowadzono mię do biura więziennego, gdzie była zgromadzona policja, żandarmeria oraz przedstawiciele władz sądowych i administracyjnych. Wszedłem, brzęcząc łańcuchami, w które mię znowu okuto, i na widok tego całego aeropagu poczułem, iż jakaś nowa zmiana ma zajść w moim losie. Okazało się istotnie, iż mam być gdzieś odesłany, ale dokąd? – nie wiedziałem. Po załatwieniu zwykłych formalności przez prokuratora zwrócono mi moje ubranie, puzderko oraz pozostałych kilka rubli. Na prośbę urzędnika policji rozkuto mię jednocześnie, polecając zabrać kajdany z sobą na wypadek chęci do ucieczki więźnia. Poczem wsiadłem do czterokonnej bryki, czekającej w dziedzińcu, mając przy sobie i naprzeciw siebie żandarmów z pistoletami w ręku. Z tyłu w parokonnym tarantasie jechał urzędnik policji. Sądziłem, iż mnie wiozą na Sybir. Całe to jednak otoczenie, nadające pewną pompę podróży, pozwalało mi wnioskować, iż za niepospolitego uchodzę wciąż więźnia. W głowie i sercu tłoczyły się różnorodne myśli i uczucia. W oczach snuły się postacie
tych moich drogich blizkich, którzy nic o moim losie nie wiedzieli. Z mgieł wspomnień wypływał wciąż obraz ukochanej i jak biały obłok zasłaniał wszystkie inne. Ilekroć mi było bardzo ciężko w więzieniu, myśl o tej mojej, złotowłosej, goiła wszystkie rany... Jeśli zginę, co się stanie z tern biednem, tak mię kochającem sercem!?..
Z zadumy tej zbudzały mię przystanki, odpoczynki i zmiany koni na stacjach pocztowych. Stróże moi z niezwykłą uprzejmością troszczyli się o wszystkie potrzeby moje, starając się jedynie, abym się z nikim na stacjach nie spotkał, a nawet widzianym nie był. Policjant biegł naprzód, wyganiając wszystkich podróżnych ze stacji, a przygotowując mi osobny pokój. Postrzegłem też wkrótce, iż nie na wschód, jak zrazu sądziłem, lecz na zachód mię wiozą. Jęk dzwonu pocztowego niósł do duszy jakąś żałość, ale jasne słońce, oblewające widnokrąg i te krajobrazy coraz bardziej swojskie, bardziej nasze, pewną otuchę budziły w sercu. Dowiedziałem się wreszcie, iż mię wiozą do Mińska. Po przybyciu do Bobrujska zaproponowano mi dłuższy odpoczynek. Byłem bardzo zmęczony, więc usnąłem snem kamiennym. Odym się jednak zbudził, spostrzegłem z pewnem przerażeniem całą wokoło mnie dekorację zmienioną. U drzwi stał kozak z szablą w ręku, a przy oknach nasi chłopi – ratnicy. W czasie powstania w celu pomocy wojsku tworzono z chłopów oddziały, uzbrojone w stare rusznice, zardzewiałe szable lub poprostu w grube pałki. Pomagały one do łapania powstańców lub konwojowania więźniów. Chłopów owych zwano „ratnikami”. Odym się odezwał do kozaka, prosząc o przysłanie żandarma, ten mi na to:
— Nie ruszać się z miejsca! – nie wolno mówić!
Zacząłem krzyczeć i hałasować, wołając o jadło i papierosy. Kozak ani drgnął. Od czasu do czasu z ust tylko jego padały słowa:
— Nielzia!
Był to ranek. Dopiero około południa wszczął się ruch w sąsiednim pokoju i zaraz do mnie wtoczył się gruby, otyły pułkownik Kołomieńskiego pułku, stojącego w twierdzy bobrujskiej. Powstałem z kanapy. Spojrzał na mnie okiem zwierza i odezwał się grubijańsko:
— Twoje imię i nazwisko?
A gdym odpowiedział:
— Łżesz! – wrzasnął. – Jesteś Bolesław Świętorzecki. – Nie ujdziesz, ptaszku!
Zaczynam mu tłómaczyć, ale on swoje.
— Łżesz! łżesz! – będziesz dyndać na wisielicy w Bohuszewiczach, na tem samem miejscu, gdzieś powiesił ojca Nikitę 13 .
Widząc, iż nic z tym człowiekiem nie poradzę, padłem w przygnębieniu na kanapę, a on jeszcze z najwyższą złością, zgrzytając zębami – krzyczał.
— Leż, psia-krew! – Leż! – Zaraz się położysz na wieki!
13 Bol. Świętorzecki istotnie wydał wyrok na popa za zdradę.
Wyszedł nakoniec. – W ciszy, która mię ogarnęła, pojąłem, iż z rąk tych szatańskich nie wyjdę... Zbudził się żal życia... Ginąć tak marnie!.. W piersiach wrzało całe piekło buntu i protestu! – I znowu ona, jak promień świetlany, stanęła mi w oczach, a z myślą o niej jakieś rzewne ukojenie spłynęło do duszy. W godzinę usłyszałem hałas pode drzwiami. Jakiś oficer domagał się widzenia ze mną. Nie puszczano go jednak. Przed oknem na placu całe tłumy ludu. Śmielsi cisnąć się zaczęli do okna. Żołnierze, klnąc głośno, odpędzali ich kolbami. Z tłumu co chwila dolatywał aż do moich uszu okrzyk:
wieszat polskaho karała 14 .
Znów nowy ruch na stacji. Wszedł do mnie stary komendant twierdzy. I znów stereotypowe badanie i zachęcanie do wyznania, żem Bolesław, – tylko ton miękki, łagodny. Widząc, iż żadne słowa moje przekonać ich nie zdołają, zamilkłem zupełnie. Pozycja była bez wyjścia.
Tak siedziałem do wieczora. Nie dali mi nic jeść ani pić. Głodu nie czułem, lecz mię ogarniało coraz większe znużenie.
Ucho moje uderzył wreszcie nowy hałas.
— No! Pomyślałem, – teraz w drogę do Bohuszewicz i – na szubienicę!..
Nagle drzwi się otwarły i w nich stanął znajomy mi osobiście pułkownik Rejchardt.
Spojrzał na mnie i – roześmiał się na całe gardło.
— To wy? – to was wieszać mają? Cha, cha! – wołał wesoło. – Ot! spisaliby się!., cha! cha! – No, chwała Bogu, że mnie na to naznaczyli! – Cha! cha! powiesiliby niewinnego!.. Czekajcie, ja was wyratuję.
W ciągu jednej minuty przeleciała przez duszę moją cała gama uczuć, od zupełnego zwątpienia do nadziei i radości. Cud prawdziwy. Gdyby do wypełnienia wyroku naznaczony był nie Rejchardt, lecz
ktoś inny, dawnobym gryzł ziemię. Ręka opatrzności czuwała nade mną. Zaraz cała omyłka została wyjaśniona. Zmieniono mi straż, podano jadło i papierosy.
– Dziękowałem Bogu i Rejchardtowi. Wkrótce pod strażą owych żandarmów, którzy mi towarzyszyli z Tambowa, odesłano mię do Mińska. Gdyśmy z Jakszyc wyjechali około Lad na terytorium Bohuszewickie, strach ogarnął moich żandarmów. Słyszeli opowiadania o partii
14 Wieszać polskiego króla.
Laskowskiego i byli pewni, że dotąd siedzi w lasach i zaraz się na nas zwali. Uspokoili się dopiero za Ihumeniem. – W Mińsku zajechaliśmy prosto przed ganek gubernatora. Po przejrzeniu moich dokumentów w „kancelarji” odesłano mię do klasztoru Bernardynek, świeżo skasowanego i zamienionego na więzienie. W duszy mojej grały radośne hejnały. Pieściłem oczy widokiem kochanego miasta, szukając myślą narzeczonej. Na placu katedralnym roiły się tłumy publiczności. Wiedziano zawsze zawczasu o przewożeniu więźniów i każdy biegł szukać blizkich sobie lub znajomych osób. Ujrzałem wnet siostry moje Adelę i Oktawję, wyciągające ku mnie ramiona. Pozwolono im przeprowadzić mnie aż do celi. Przez krótką tę chwilę pytania krzyżowały się między
nami, jak błyskawice. W klasztorze przyjęła mię straż nowa.
Pożegnawszy żandarmów, zamknięty zostałem w sekretnej celi, u drzwi której stanął szyldwach. I tak, po roku różnorodnych przejść i targan moralnych i fizycznych, znalazłem się znów w rodzinnem, niemal swojem mieście, ale już pod kluczem, tak jak olbrzymia większość tych, co udział w ruchu narodowym brali. Drobna stosunkowo garstka ludzi zdołała przedrzeć się za granicę, powiększając zastępy emigracji polskiej. Z moich towarzyszy powstania znaleźli się również za kordonem Harap i Ruszczyć, który się wprzódy długo przechowywał w kapliczce w Rudzicy, pod Kojdanowern. Powstanie w kraju zamarło już zupełnie.
Więzienia w klasztorach. – Komisja śledcza. – Kasata świątyń i zakonów. – Pierwsze chwile w celi. –
Organizacja więźniów. – Szpital. – Trościanko. – Obraz kraju. – Plany działania. – Odwiedziny.
Po nieudanym projekcie ucieczki za granicę, po wielu ciężkich popowstaniowych przejściach, o których mówiłem poprzednio, znalazłem się z wiosną 1804 r. znów w Mińsku w' roli więźnia, w celi klasztoru Bernardynek, który, jak i kilka innych świeżo skasowanych klasztorów, służył obecnie za więzienie dla przestępców politycznych. Była ich jeszcze moc wielka. Podzieleni na trzy kategorie, stosownie do odpowiedzialności karnej, podlegali surowemu badaniu specjalnych komisji śledczych. Najbardziej skompromitowani wobec władz członkowie organizacji narodowej osadzeni byli w klasztorze Bernardynów, gdzie przy dochodzeniu sądowem operował znany z przebiegłości szef komisji, Łosiew. Druga kategorja więźniów, mniej nieco odpowiedzialnych, do których liczby i ja zaliczony zostałem, mieściła się właśnie w klasztorze Bernardynek, podlegając badaniu innej komisji, na czele której stał łagodny i wyrozumiały pułkownik żandarmerii Rejchardt. Trzecia grupa więźniów, która w oczach władzy najmniej zawiniła, składająca się przeważnie z tych, co się dobrowolnie po powstaniu sami na łaskę zdawali, lokowała się w klasztorze Benedyktynek, przy ul. Zborowej, tam, gdzie dziś monaster „czernic” i cerkiew z byłego kościoła przerobiona. Gmachy klasztorne Bernardynów i Bernardynek, wązkim zaledwie zaułkiem rozdzielone, tuliły się przy sobie na pochyłości, prowadzącej od placu Katedralnego ze strony soboru na Nizki Rynek. Ciężkie, grube mury z XVII w. były nader odpowiednie dla celów więziennych. Wązka przestrzeń, dzieląca oba klasztory, pozwalała podobno niektórym więźniom porozumiewać się z sobą przez okna. Była to w Mińsku epoka gwałtownej kasaty klasztorów i kościołów. Padły wszystkie. Ocalała jedynie po-Jezuicka świątynia, dzisiejsza katedra. Katolicyzm ulegać już zaczął strasznemu prześladowaniu. W murach po-bernardyńskich rozegrywał się drugi akt tragicznego dramatu powstaniowego. Stąd od czasu do czasu leciały ku miastu i na kraj cały echa beznadziejnych bólów, a częstokroć i fizycznych katuszy. Tu wymykały się wymuszone zeznania, nowe przyciągające ofiary. Przez te mury przeszli najlepsi synowie mińskiej ziemi, cały kwiat młodzieży ówczesnej. Tu był niejako pierwszy etap w drodze do katorgi lub ciężkiego wygnania. Trzy klasztory, zapełnione więźniami politycznymi po brzegi, zwracały ku sobie całą myśl i całą duszę szerokiego ogółu polskiego. Oblegały je rodziny więźniów, grupy przyjaciół i znajomych. Ważyły się tu nietylko losy jednostek, ale poniekąd kraju i społeczeństwa. Po ukończeniu badań śledczych i ogłoszeniu wyroku sądowego przeprowadzano skazanych do miejskiego więzienia, zwanego pospolicie „ostrogiem”. Opróżnione na chwilę cele klasztorne zapełniały się wnet nowymi więźniami, wciąż jeszcze przybywajcymi. Kiedym został wprowadzony do przeznaczonej mi celi, poddany wnet byłem rewizji. Odebrano mi przede wszystkiem papier i ołówek. Zmęczony drogą i wrażeniami rzuciłem się na spoczynek. Zbudziło mnie jednak zaraz równomierne pukanie w ścianę. Widocznie telegrafował mi coś mój sąsiad więzienny. Nie rozumiejąc jeszcze tej mowy więźniów, wsłuchiwałem się w nią bez odpowiedzi. Pukanie szło stale od drzwi ku oknu. Zaczynając coś kombinować, na chybił-trafił otworzyłem lufcik. Wnet głos jakiś z drugiego okna zawołał:
— Idź do loży! Znajdziesz tam kartkę.
Lożą w języku więźniów zwało się miejsce ustępowe, gdzie się odbywała wymiana kartek, pisanych, w braku ołówka, ołowianym guzikiem na skrawku grubego papieru z papierosów. Zaledwie w asystencji żołnierza znalazłem się na korytarzu, gdy furtka w sąsiednich drzwiach się otworzyła i jakaś głowa kiwnęła mi przyjaźnie i porozumiewająco. Był to Emil Dybowski, który obok mnie siedział. Znalazłszy na wskazanem miejscu kartkę, wyczytałem: udaj chorego i żądaj lekarza. Domyślając się, iż rzecz ta musi mieć jakieś znaczenie, zrobiłem, jak mi kazano. Więźniowie, przebywający tu czas dłuższy, zdołali już w pewnym stopniu zorganizować pomoc wzajemną, biorąc w opiekę każdego świeżo przybywającego towarzysza. Zaledwiem więc wszedł do celi, już o moją zatroszczono się dolę. Nazajutrz zjawił się doktór. Był to kolega mój z Akademji medycznej, Suchocki. Poznałem go zaraz i on niewątpliwie mnie poznał, acz nie zdradził tego najlżejszym giestem. Opukał i wysłuchał mnie poważnie i, jako niebezpiecznie chorego, kazał odwieźć do szpitala wojskowego na Trojeckiej górze, gdzie głównym podówczas lekarzem był dr. Homolicki, a intendentem Krywoszein, człowiek niezły, słynny z pięknych nader córek, które się bardzo troskliwie opiekowały chorymi. W szpitalu owym znalazłem kupę znajomych, między innymi zaś: Hektora Korkozowicza ze słuckiego, d-ra Franciszka Nowickiego z Ihumenia, oraz Władysława Trościankę z partji Zaremby. Skierowano mnie do szpitala w celu porozumienia się z Trościanką, który przy pierwotnem badaniu wskazał mnie, jako organizatora i dowódcę partji, która z pod Rakowa do obozu Zaremby przybyła. Postrzegłszy następnie, iż mię tern może zgubić, wyparł się pierwotnych zeznań i, udając chorego umysłowo, przebywał w szpitalu. I ja też tam przeleżałem parę tygodni, dowiadując się wciąż o nowych a smutnych wypadkach, zaszłych w czasie mej nieobecności w kraju. Despotyczna ręka Murawjewa zdusiła już w nim życie. Już na dziesiątki liczono rozstrzelanych i powieszonych, a na tysiące aresztowanych, skazanych do kopalni lub na wygnanie. Olbrzymi szmat ziemi polskiej już był odebrany z rąk autochtonów. Byli właściciele starodawnych dworów szli jako nędzarze na Sybir... Wiele zaścianków i okolic szlacheckich z ziemią zrównano, a ludność popędzono na północ. Tu dowiedziałem się o losach krewnych i znajomych, o wszystkich więźniach w klasztorach. Ułożyliśmy między sobą program dalszego działania oraz sposób komunikacji z miastem i uwięzionymi. Odwiedziła mnie w szpitalu matka z siostrą i ona, ta moja ukochana, a że i do innych
więźniów przychodziły również ich rodziny, więc urządzały się tu formalne rauty. Przynoszono z miasta jadło i napoje i „przed smutnem jutrem” w serdecznem zbrataniu dusz i myśli szukano pociechy i ukojenia.
Powrót do celi. – Życie więźniów. – Indagacja. – „Ostróg”. – Spędzanie czasu. – Żydzi i wódka. – Spłatany policmajstrowi figiel. – Szlachta zagrodowa. – Nabożeństwa.
Gdym po paru tygodniach wrócił do celi klasztornej, musiałem, tak, jak i każdy nowoprzybywający, zaopatrzyć się w garnitur toaletowy, to jest zwierciadło, szczotkę i grzebień. Miało to na celu nie elegancję, lecz względy praktyczne. Szło głównie o zwierciadło, które w życiu więźniów pewną odegrywało rolę. Wystawiane za okno, odbijało fizjognomję sąsiadów z innych okien, dając więźniom możność wzajemnego widzenia się i poznawania. W klasztorze Bernardynek na korytarzu 6-ym siedzieli między innymi: dwóch braci Jeleńskich, W. Świda, Iwaszkiewicz, Czerniak, Grudziński, Downar, Stankiewiczówna, oraz Kamilla Marcinkiewiczówna z Lucynki, słynna muzyczka, a córka pierwszego u nas pracownika na niwie białoruskiej, autora „Hapona” i kilku innych rzeczy, oraz tłómacza „Pana Tadeusza” na język białoruski. Marcinkiewiczówna, wygnana do Solikamska w gub. permskiej, poślubiła tam doktora Kazimierza Osipowicza i wróciła w 1880 r. do tej tak gorąco miłowanej rodzinnej ziemi, aby w niej wkrótce spocząć na wieki. Czas w klasztorze wlókł się ciężko i powoli. Urozmaicaliśmy go wzajemnem pukaniem telegraficznem, którego alfabet już poznać zdołałem, oraz świdrowaniem za pomocą widelca otworów, a raczej dziur w ścianie, w celu łatwiejszej komunikacji z sobą. Szmer pracujących świdrów zwracał zrazu uwagę stróżów więziennych, którzy wpadali do cel, badając przyczynę dziwnego odgłosu. Nie znalazłszy jednak nigdy nic podejrzanego, dali wreszcie pokój, biorąc prawdopodobnie szmer ten za robaka-kołatkę, toczącego drewniane części starego budynku klasztornego. Niektóre ściany były jak od kul gęsto podziurawione. Otwory te dla ukrycia przed okiem argusów zalepialiśmy cienką warstwą chleba, zagładzając ją i pocierając wapnem ze ściany. Nie dostrzeżono ich nigdy, pomimo codziennej przy zmianie warty rewizji. Każdy z nas, więźniów, miał swoje przezwiska. Okołowówna zwała się Burzą, ja – Pajączkiem i tak dalej. Wymiana myśli lub wzajemne ostrzeżenia praktykowały się, jak wyżej wspomniałem, za pomocą kartek, składanych w umówionem miejscu i adresowanych wedle przezwisk więźniów. Straż więzienna, czuła na napiwki, pozwalała nam, przechodząc przez korytarz, zatrzymywać się u drzwi innych cel i rozmawiać przez furtkę ze sobą. Powoli posiedliśmy sekret niedopuszczania do zamykania zamka przy przekręcaniu klucza w czasie zamykania cel na noc. Ody się ta sztuka udała, korzystając z drzwi otwartych, zbieraliśmy się do jednej celi wszyscy na gawędkę. Czasem nawet grywaliśmy w karty. Pozwalano i tu, acz rzadko, widywać się z odwiedzającymi więźniów krewnymi, ale widywanie się to musiało się odbywać wobec oficera, co niezmiernie krępowało wszystkich. Matka moja, przybywszy raz tu z siostrą, zemdlała i więcej się nie ukazała, ale siostra odwiedzała mię czasem. Razu pewnego chciała mi niepostrzeżenie wcisnąć w rękę zapisaną kartkę, ale ta się wymknęła i osunęła na ziemię. Na szczęście dnia tego dyżurnym oficerem był Pohempol, żonaty z Polką, zacny nader człowiek. Podniósłszy szybko kartkę, wręczył ją
z galanterią mojej siostrze, prosząc, by była ostrożniejszą. Tak mijały długie dnie i godziny, aż wreszcie po upływie sporego kawału czasu przystąpiono do indagacji. Komisja śledcza z Rejchardtem na czele zasiadała w refektarzu klasztornym, dokąd kolejno wyzywano więźniów. Badania odbywały się przeważnie w nocy i powtarzały kilkakrotnie. Ciągany byłem również co dni kilka do refektarza, gdzie zrazu musiałem odpowiadać ustnie, potem piśmiennie na danym mi arkuszu papieru z pytaniami. Miałem pewien kłopot z moim służącym, Justynem, na którego się powołałem, a który, wnet sprowadzony ze wsi, zaprzeczył moim słowom. Dzięki Rejchardtowi, rzecz ta się zatarła jakoś, ale omal nie naraziła mię na większą odpowiedzialność. Na ogół dochodzenie sądowe było tu o wiele względniejszem, niż u Bernardynów. Ciągnęło się to jednak długo. Już zdaje się rzecz wyczerpana do dna, gdy ktoś się z czemś nieoględnie wygada i nowa heca i nowe badanie. Po skończonych indagacjach przeniesiony zostałem z klasztoru do więzienia miejskiego, które już przepełnione było ofiarami powstania. W każdym numerze siedziało po kilku, a nawet kilkunastu więźniów politycznych. Ja za towarzyszy miałem: Kazimierza Wańkowicza, Franciszka Nowickiego i Iwaszkiewicza. Było nam tu daleko swobodniej, niż w klasztorze. Mogliśmy w „ostrogu” odwiedzać się wzajemnie i przechadzać po dziedzińcu. Po południu wolno nam było widywać się i rozmawiać przez kratę z odwiedzającemi nas osobami z miasta. Czasem nawet dozorca otwierał odwiedzającym swe prywatne mieszkanie i pozwalał na dłuższą biesiadę z więźniami. Powoli ściągnęli tu wszyscy niemal więźniowie z „Bernardynek”. – Bezczynność nam dokuczała, więc wielu z nas rzuciło się do rękodzielnictwa. Dzięki dostarczanym narzędziom przez p. Sabinę Mikulską, zacząłem rzeźbić szyldkret, wyrabiając różne drobne przedmioty, które rozdawałem na pamiątkę. Czerniak urządzał prześliczne koszyki z papieru. Inni zajmowali się introligatorstwem. W dalszych kamerach więzienia siedzieli pospolici przestępcy, z którymi, gdy się spotykało na dworze, należało pilnie strzedz własnych kieszeni. Pod nami lokowali się Żydzi – złodzieje, którzy w „ostrogu”, gdzie wódka była surowo zabronioną, potajemny utrzymywali szynczek. Ilekroć chcieliśmy wódki, spuszczaliśmy na dół na sznurze chustkę z rublem i natychmiast wciągaliśmy na górę butelkę, uwiązaną w chustce. Raz ciż Żydzi poszli o zakład z policmajstrem, iż ukradną mu konie, gdy wjedzie na dziedziniec więzienny. Dnia pewnego, gdy policmajster zwiedzał więzienie, podniósł się
alarm wielki w „ostrogu”. Konie policmajstra zginęły, jak kamfora. Żydzi, spoiwszy furmana, wyprzęgli konie i tak je w obrębie murów więziennych ukryli, iż, pomimo najściślejszych poszukiwań, nie zdołano ich odnaleźć. Policmajster musiał je wykupić. Gdy Żydzi dostali parę rubli, wnet się konie znalazły. Okazało się, iż były w łaźni pod ławkami. Zaczynało się już w kraju rozwijać koniokradztwo, które następnie, stając się rzemiosłem i udoskonalając, stopniowo doszło do tak potężnych rozmiarów, iż za jedną z miejscowych klęsk ekonomicznych uważanem było. W więzieniu pełno było drobnej zaściankowej szlachty oraz oficjalistów dworskich. Były to również ofiary powstania. Cała ta szara rzesza, zbiedzona i przygnębiona, zbierała się tłumnie w święta i w niedziele na nabożeństwo, które w więzieniu organizował zwykle Świeżyński.
Nieco swobody. – Wśród rodziny. – Wyrok. – Złagodzenie go przez Kaufmana. – Wyjście z Mińska. – Strój aresztanta. – Rozpacz ojca. –
Dzięki staraniom ojca mego u gien.-gubernatora, otrzymałem pozwolenie na wychodzenie pod strażą do miasta w celu odwiedzania chorej matki. Takież prawo uzyskało kilku innych moich towarzyszy więziennych. Doznałem dziwnego uczucia, gdy po raz pierwszy, acz w asystencji dwóch żołnierzy, opuszczałem złowrogie mury, udając się na łono rodziny... Piewsza ta wizyta, oblana łzami, do dziś dnia stoi mi w oczach. Powstanie odbierało naraz rodzicom obu synów. Starszy brat, siedzący u Bernardynów, skazany na bezterminowe ciężkie roboty, już szedł na Sybir. Mnie groziła, co najmniej, również deportacja. Ojciec mój rozumiał dobrze, iż traci na zawsze to, co było celem jego życia i pracy. Szarpało się więc serce starego legionisty, ale wielki hart ducha nie dawał mu rozpływać się w boleści. Choć sam się uginał pod brzemieniem ciosów osobistych i krajowych, wlewał jeszcze otuchę w nasze i matki serce. Każda moja bytność u rodziców przyciągała do ich mieszkania krewnych i znajomych. Zbierali się tu więc: Zdziechowscy, Ratyńscy, Mikulscy i wielu innych. Zawsze też byłai narzeczona moja, taka jasna, uśmiechnięta, jak promyk nadziei wśród posępnego losu. Trudno mi się było wyrywać z tej rodzinnej, ciepłej atmosfery, ale o 9 wieczorem zamykały się drzwi więzienne, a przed tą porą należało być na miejscu, Żołnierze, suto wynagradzani, usuwali się z mieszkania dyskretnie, czekając mnie w umówionem miejscu, przy cukierni Elsnera, przy ulicy Zborowej. Tak się wlokły dnie i tygodnie. Fale więźniów odpływały i przypływały do „ostrogu”. Ubyli z grona naszego Napoleon Obuchowicz i Klimowicz, zesłani do Irkucka, skąd szczęśliwie wrócili i dziś żyją, a Nowickiego pociągnięto do Ihumenia w celu badań na miejscu. Była już jesień, gdy dnia pewnego, zaraz po odwiezieniu Nowickiego napowrót do Mińska, zawezwano mnie przed sąd, wraz z nim i Czerniakiem. Szliśmy pod konwojem, złożonym z oficera i żołnierzy o obnażonych szablach. Od bramy więziennej aż do gmachu sądowego zalegały ulice tłumy, z piersi których wyrywały się ku nam okrzyki powitania i współczucia. Tych, co się bardziej zbliżali lub głośniej manifestowali swe uczucia, żołnierze odpędzali szablami. Gdyśmy stanęli przed sądem, wśród głuchego milczenia każdemu z nas wyrok kolejno odczytano. Dr. Franciszek Nowicki, jako należący do organizacji narodowej, skazany został na 20 lat katorgi. Czerniak za udział w powstaniu na osiedlenie w Syberji. Ja zaś za organizację partji na 4 lata robót ciężkich. Byliśmy do tego przygotowani, więc dekrety sądowe nie zrobiły na nas zbyt ciężkiego wrażenia. Już Murawjew opuścił był Wilno i bezwzględna dotychczasowa polityka, która kraj krwią zlała, zaczynała przybierać charakter łagodniejszy. Oczekiwano właśnie na objęcie generał-gubernatorstwa przez Kaufmana, któremu, przedstawiane być miały wyroki sądowe do konfirmacji. Kaufman, w myśl nowej polityki, okazał się o wiele względniejszym dla skazańców. Modyfikował ich kary i łagodził wyroki. Skasował też i dla mnie ciężkie roboty, pozostawiając tylko wygnanie do oddalonych miejsc Syberji. Żyliśmy w więzieniu z dnia na dzień, oczekując chwili deportacji. Większość bowiem moich towarzyszy również dekretowaną już była. Mieliśmy opuszczać Mińsk kolejno, drobnemi partjami. Gdy nadeszła godzina wyjazdu, mnóstwo osób rzuciło się do nas na pożegnanie. Były to ciężkie i nad wyraz bolesne chwile... Nie mogłem się oderwać od kolan rodziców i od tej drobnej rączki, która drżała w moich dłoniach... Wysyłano nas do Wilna etapem. Wolno jednak było każdemu, kto chciał i mógł, nająć sobie konie. Ojciec mój przygotował już dla mnie brykę żydowską. Razem ze mną wychodzili również dr. Nowicki i Grudziński. Przyczepiono nas niejako do partji zesłańców cywilnych, pospolitych złodziei i przestępców. W mglisty poranek jesienny zostaliśmy wyprowadzeni pod eskortą z więzienia na Lachówkę, stanowiącą jedno z przedmieść Mińska, do tak zwanego „etapowego domu”. Tu władza więzienna oddała nas władzy etapowej. Pierwszą jej czynnością było przebranie nas, odpowiednio do roli, jaką odgrywaliśmy obecnie w dramacie życiowym. Musieliśmy wdziać ubranie aresztantów. Dano nam „siermięgi” z żółtą plamą na plecach, oraz szare, sukienne czapki. Skazani do ciężkich robót, w miejsce żółtej, mieli czarną na plecach łatę, jako też i czapki czarne z siwem. Politycznym więźniom pozwolono zachować pod aresztancką siermięgą odzież własną. Uzupełniał strój ten worek płócienny, zarzucony na plecy, do przechowywania bielizny. My, jako szlachta, stanowiąca stan uprzywilejowany, dostaliśmy po 15 kop. na dzienne utrzymanie. Nieuprzywilejowanym dawano zaledwie po 4 kopiejki na dzień. Nareszcie – uderzyły bębny. Ruszyliśmy naprzód w otoczeniu wojska. Zaledwieśmy wyszli na plac szerszy, gdy postrzegłem ojca, pędzącego dorożką. Był już prawie ślepy, więc, nie dostrzegając mię w tłumie, począł rozpaczliwym głosem wołać mię po imieniu.
— Żegnaj, ojcze drogi! – huknąłem, wzruszony do głębi.
Na głos mój biedny ślepy starzec porwał się z dorożki i nic nie widząc przed sobą, począł biedź w kierunku głosu mego. Rzuciłem się ku niemu z serdecznym okrzykiem, ale wnet mię żołnierz kolbą zawrócił do szeregu. Biedny starzec z rozwianym siwym włosem kląkł na bruku i, płacząc rzewnie, wołał mię i błogosławił naprzemian. Rwało się we mnie serce... Bolesnej tej sceny nie zapomnę do końca życia... Mężnie dotychczas tłumiony ból złamał wreszcie słabe siły starca. Za ciężką dlań była
Golgota, którą przebyć musiał. Ileż to dramatów podobnych rozegrało się na mińskim bruku przy licznych kaźniach i deportacjach!.. Szedłem wraz z innymi ku Perespie, a w uszach i sercu dźwięczało wciąż smutne wołanie ojca. Były to ostatnie echa drogiego mi głosu, który w czasie mego pobytu na Syberji zagasł na wieki.
Spotkanie w Perespie. – Ostatnie wyznanie. – Etapy i pożegnania. – W Wilnie – Piotr Czekotowski i pierwsza organizacja Polska w Mińsku. – Ślub w więzieniu. – Dziś i wczoraj. – Do Petersburga. – Zesłańcy z pod Siemiatycz.
W Perespie, stanowiącej ostatni punkt miasta przy wylocie na trakt wileński, spotkało nas grono pań z siostrami memi i narzeczoną. Na białym obrusie, pod brzozami, zastawione było śniadanie. Eskortujący nas podoficer zgodził się zatrzymać tu nieco. Wrażenie chwili potęgowało ból rozstania i uczucie dla ukochanych. Tu, na rozstajnej drodze życia, otworzyły się usta i serca nasze i wyrwały słowa przysięgi dozgonnej wiary i miłości. Ona była blada i wzruszona. Z białej jej ręki pierścionek przesunął się na mój palec. Nad nami szumiały brzozy, owijając zwieszającemi się gałęźmi jej głowę, jak wiankiem mirtowym. Promyki bladego jesiennego słońca zagrały na jej twarzyczce i zgasły wnet,
zakryte ciężką ołowianą chmurą. Z nad lasu uniosło się stado kruków i w chwili, gdym ostatni pocałunek składał na jej ręku, rozległo się ich ponure, złowróżbne krakanie...Podoficer popędzał. Należało iść dalej drogą przeznaczenia swego... Czułem, iż mi w sercu coś pękło i urwało... iż ta chwila była ostatnim aktem szczęścia i marzeń moich...Z Perespy podążyliśmy do Podolanki, pierwszej pocztowej stacji za Mińskiem. Mieliśmy moc jadła na popas, ale apetytu brakło wszystkim. Na noc przybyliśmy do Radoszkowicz, gdzie nas zamknięto w byłej starej poczcie, zwanej Murowanką. I tu spotykali nas krewni i znajomi. Horodniczy Bujwid ułatwiał nam wszystko i we wszystkiem dopomagał. W Kraśnem – żegnali nas serdecznie Tyszyńscy, Frybesowie, Ratyńscy i inni. Z Mołodeczna, gdzie nas spotykali Jankowscy, skierowaliśmy się ku Wilejce powiatowej, dokąd przybyli z pożegnaniem Świdowie. Z więzienia wilejskiego podążyliśmy przez Oszmianę, której „ostrogu” nie dano nam ominąć – do Wilna. Zamknięto nas w więzieniu, gdzieśmy dłużej etapować mieli, czekając na zebranie się odpowiedniej partji wygnańców. Tu nas odwiedzali Lipińscy, Wańkowicze i inni. Społeczeństwo dla wszystkich ofiar powstania wyrażało najwyższe współczucie i niosło pomoc wszędzie, gdzie mogło. Wyjątkowi ziemianie, przerażeni skutkami krajowego ruchu, drżąc o mienie i głowy swoje, zamknęli się jak ślimaki w egoistycznej skorupie, nie dając żadnego znaku życia. Z nich przeważnie wyrodziło się następnie owe pokolenie ugodowców oraz wyznawców polityki realnej, która kraj na tyle upokorzeń, zawodów i poniżeń godności narodowej – naraziła. W czasie mego pobytu w więzieniu w Wilnie zdarzył się fakt niebywały, ślub więźnia politycznego, skazanego do ciężkich robót, z młodziutką panienką, pragnącą wraz z ukochanym dzielić losy wygnania. Więźniem tym był dr. Piotr Czekotowski z Mińska, zesłany administracyjnie w głąb Rosji w czasie pierwszych demonstracji politycznych w kraju, gdy w Mińsku organizowało się Towarzystwo polskie w celu niesienia pomocy skazańcom z Królestwa, deportowanym po pierwszym wybuchu i starciu w Warszawie. W organizacji tej, do której należał Czekotowski, brali udział: Władysław Dmochowski, Karol Stankiewicz, Michał Dobrowolski, Nowakowski, panny Świętorzeckie, Bulewskie, Marcinkiewiczów na Kamila, Okołowówna i wiele innych osób. Towarzystwo to było niejako zawiązkiem późniejszej organizacji narodowej. W czasie tych pierwszych ruchów politycznych miłość złączyła serca Piotra Czekotowskiego i Kazimiery Bulewskiej. Były jednak przeszkody, które się im połączyć ślubnym węzłem nie dały. Nadeszła chwila aresztów. Czekotowskiego porwano jednego z pierwszych i bez sądu wygnano do Rosji. Bulewska, pod wpływem rodziców zaręczyła się w tym czasie z kim innym, lecz gdy Murawjew, przejrzawszy akta oskarżenia Czekotowskiego, zwrócił go do Wilna, stara miłość ożyła z większą jeszcze siłą. Bulewska, zrzucając niemiły pierścionek zaręczynowy, udała się do Wilna, gdzie Piotr Czekotowski po drugiem dochodzeniu sądowem skazany został na długoletnie ciężkie roboty. Wyjednawszy zrazu u władz możność widywania się z ukochanym, uzyskała następnie pozwolenie na połączenie się z nim ślubem małżeńskim w więzieniu przed deportacją. Ślub ten, którego byłem świadkiem, należał do zjawisk, zostawiających niezatarte wrażenie. Na tle ponurego otoczenia więziennego, wśród rzeszy skazańców w aresztanckim stroju, stanowiących jedyną asystę ślubną, młoda, śliczna dziewczyna w bieli przysięgła „katorżnikowi” wierność małżeńską i rzucając rodziców, wygody i pieszczoty gniazda rodzinnego, szła za ukochanym na Sybir dzielić jego ciężkie życie. Pokażcie mi dziś taką miłość i takie poświęcenie! – Pokażcie takich ludzi, którzy podobne uczucia w młodych sercach rozbudzać mogą!
Jak zimne wobec tego wydają się wszystkie dzisiejsze!
Jak brzydkie serca i dusze kobiet, szukających jedynie w tych związkach dobrobytu i stanowiska...
Czasy się zmieniły. I żony i mężowie dziś inni...
Nadeszła wreszcie chwila odjazdu. Z Wilna do Petersburga wieziono nas koleją w wagonach III klasy. Były one przepełnione zesłańcami. Z nami razem jechała cała gromada szlachty i chłopów zaściankowych z pod Siemiatycz. Zagrody ich popalono, a ziemię skonfiskowano. Widok tych zgnębionych, znędzniałych ludzi budził litość i grozę. Kobietypłacząc tuliły do wyschłych piersi niemowlęta. Starsza nieco dziatwa odarta, wychudzona, do szkieletów podobna, kurczyła się z chłodu w kącie wagonu na ziemi wśród stosu drobnych węzełków, stanowiących obecnie całe mienie tych ludzi.
— Za co was zsyłają? pytano tych nieszczęśliwych.
— Zato, że my Polacy i katolicy, odpowiadali stereotypowo.
Nie widzieli w sobie innej winy, innego przestępstwa. Żyli uczciwie i pracowicie. Kochali i miłowali swą ziemię. Na polityce się nie znali. Zrujnowano ich, wieziono i gnano do Syberji. Za co? – nie wiedzieli. Każde wspomnienie ich zaścianków wywoływało u mężczyzn ciężkie westchnienie, a jęk i płacz wśród kobiet. Wreszcie jeden ze szlachty zaintonował: „Kto się w opiekę”, i słowa modlitwy poczęły nieco ukajać nieszczęśliwych.
Polski komitet pomocy. – Wsparcie Siemiatyckiej gromady. – Jej dalsze losy. – Dom poprawy. – Pani Etlenger. – Dwie partje. – Ich walka i ofiary. – Ronikier. – Nasza „turtna”. – Mazury. – Ostatni etap w Petersburgu.
W Petersburgu na dworcu spotykał nas polski komitet opieki nad zesłańcami, na którego czele stała wówczas w roli przewodniczącej pani Etlenger, żona medyka nadwornego, bardzo ładna kobieta. Udział w komitecie brała w owym czasie większość petersburskiej kolonji polskiej, a więc na dworcu, wśród wielu innych członków tej instytucji, byli: Fortunatostwo Świętorzeccy, marszałkowa Korkozowiczowa, piękna Radziwiłłowiczowa, z domu Meduniecka, późniejsza Chmielewska, Stankiewiczowa, córka Ciundzińskiego z Wilanowa i dużo innych mniej więcej znajomych osób. Komitet był widocznie uprzedzany o wysyłanych partjach, bo dla Siemiatyckich biedaków przygotował już w ogromnej ilości pożywienie i ubranie, które im rozdawał. Ody tego jednak zabrakło, pani Etlenger zerwała z siebie suknię, a za jej przykładem poszły inne panie, oddając zesłańcom wszystko, co mogły i co miały. Nie szczędzono niemniej grosza dla nieszczęśliwych. Tak zaopatrzeni Siemiatyczanie ruszyli w dalszą na północ drogę. Później się dowiedziałem, iż osiedlono ich w gubernji Tobolskiej, gdzie, po strasznej nędzy, w której wielu wymarło, pozostali zaczęli się powoli zagospodarzać i hodować bydło. Z biegiem lat dali oni początek mleczarstwu w Syberji, gdzie dotąd gałęź ta wcale uprawianą nie była. Ludzie z zachodu wnosili kulturalne pierwiastki do dzikiej krainy. Zesłany następnie do owej miejscowości za nadużycia gorzelnicze żyd z pod Rakowa, nadał owej produkcji mleczarskiej charakter handlowy. Wkrótce po przybyciu na dworzec petersburski pułkownik żandarmski wywołał głośno po imieniu mnie i Nowickiego.
— Jesteście chorzy, rzekł – więc zostajecie w Petersburgu.
Zrozumieliśmy łatwo, iż komitet zatrzymać nas pragnął, lecz pocóż nasz towarzysz, Grudziński, miał być samotnie eksportowany dalej? Zaledwieśmy tę kwestię przedstawili Etlengerowej i Radziwiłłowiczowej, gdy wnet i Grudziński okazał się chorym i został wraz z nami zatrzymany. Wpakowano nas trzech do karety i pod eskortą odwieziono do tak zwanego „domu poprawy”, – do czasu wyzdrowienia. Znaleźliśmy tu hr. Ronikiera oraz Hektora Korkozowicza, wypoczywających turównież przed dalszą przymusową a ciężką podróżą. Lokal byt wygodny, a pobyt przyjemny, choć pod kluczem. Komitet troszczył się o wszystkie nasze potrzeby. Dostarczano z miasta jadła i trunków. Odwiedzało nas mnóstwo osób. O dziewiątej wieczorem wszyscy musieli się usuwać, gdyż następowała zwykła, jak w więzieniach, rewizja, oraz obliczanie aresztantów. Były wówczas w Petersburgu dwie partje polityczne, określane mianem murawjewowskiej i suworowowskiej. Suworow był g.-gubernatorem Petersburga i pani Etlenger miała na niego wpływ wielki. Przez nią robiono wszystko. Ale dobre dla Polaków chęci Suworowa paraliżował zwykle gubernator cywilny, którego nazwisko uleciało mi z pamięci, a który, jako wyznawca polityki murawjewowskiej, był dla naszych wygnańców bezwzględny. Przytem między obu tymi panami panował antagonizm wielki i niechęć wzajemna, ofiarą której padali niejednokrotnie polscy więźniowie. W czasie mego pobytu w Domu poprawy Ronikier, udający chorego na umyśle, był często nader odwiedzany przez panią Etlenger, która miała go w szczególnej opiece. Razu pewnego, w nocy, do więzienia naszego wpadł gubernator z żołnierstwem i kazał nas wszystkich pozamykać oddzielnie w kamerach. Nagle z kamery Ronikiera rozległ się krzyk straszny i szamotanie gwałtowne. Domyślając się jakiegoś pastwienia nad towarzyszem, wszyscy więźniowie podjęli hałas i drzwi łamać poczęli. Po niejakiej chwili zaległa cisza, a wkrótce dowiedzieli się wszyscy, iż gubernator, chcąc zrobić przykrość p. Etlengerowej, a pośrednio i Suworowowi, kazał pochwycić Ronikiera i przewieźć go do szpitala wariatów. Ronikier się bronił. Zbito go więc i skatowano strasznie.
Gdy nazajutrz przybyła pani Etlenger i dowiedziała się o całem zajściu, podniosła straszny alarm i zaraz znać dała Suworowowi. Ten przybył osobiście do Domu poprawy, zarządził wnet energiczne śledztwo i tak całą tę sprawę postawił, iż wkrótce Ronikier, jako chory umysłowo, zupełną wolność uzyskał. Zaraz potem Hektor Korkozowicz, odgrywający dotąd rolę chorego, zasłabł silnie istotnie i, nie dojechawszy na miejsce wygnania, zmarł, jak się później dowiedziałem, w Petersburgu. Doktora Nowickiego wkrótce też zabrano i do katorgi powleczono. Więc i my z Grudzińskim nie widzieliśmy racji popasać tu dłużej. Gdyśmy się podali za zdrowych, zaraz nas przetransportowano do tak zwanej
przejściowej dla zesłańców „turmy”. Tu ogarnęła nas surowość i ponura cisza prawdziwego więzienia. Naraz obok rozlega się zrazu cichy i trwożliwy, potem wciąż silniejszy i pełniejszy chóralny śpiew: „Pod Twoją Obronę”, nuty którego drgały bezbrzeżną jakąś boleścią. Patrzę... aż tam, przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, klęczy gromadka z 30 osób, znękana i wymizerowana strasznie. To zesłańcy z Królestwa, pędzeni do rot aresztanckich, na Syberję. Z nimi jadą ich żony wraz z drobnemi dziećmi. Należeli do partji i – ujęci zostali. Mazury czyste!
Ciężki swój obraz, droższy im nad skarby, ciągnęli ze sobą, nawet gdy szli pieszo, nie rozstając się z nim ani na chwilę. Szczęściem, nie odbierano im tej jedynej pociechy. Wraz z Grudzińskim uprosiliśmy władze więzienne, by nas do owej partji zesłańców z Królestwa przyłączono i razem w dalszą puszczono drogę. Niezmiernie się z tego cała ucieszyła gromadka. Z Petersburga wyprawiano nas do Moskwy koleją, ale z więzienia do „etapowego domu”, leżącego na drugim końcu miasta, należało iść pieszo. Słabszym wolno było nająć sobie dorożki. Dzień wypadł brzydki. Z nad Newy dął wiatr ostry i mroźny. W celu ulżenia Mazurom w dźwiganiu obrazu wzięliśmy „zwoszczyka”, a po przybyciu na „Etap” zafundowałem zziębniętej rzeszy – herbaty.
Zachowanie się tłumu. – Do Moskwy. – Kraina pusta. – Lud moskiewski. – Przepełnienie więzień. – Nieład. – Grupa mińska. – Niżnij. – Wrażenia. – Pani Maszewska. – Przygotowania.
Chwilowy pobyt w petersburskim „Etapie” dal nam poznać niechętne nader usposobienie miejscowego ludu ku Polakom. Przy wejściu i u wyjścia pospólstwo osypywało nas gradem obelg i połajanek. Tłum wrzeszcząc: palaczki! buntowszczyki! ciskał na nas zmarzłe grudy błota. Wściekłość jego rosła w miarę spokoju naszego. Zaczęły świstać kamienie. I gdyby nie wojsko, moglibyśmy być rozszarpani. Zachowanie się tłumu przypominało dzikie czasy Piotra Wielkiego. Wrogi wrzask towarzyszył nam aż na dworzec kolejowy. Ru¬zyliśmy wreszcie pod wrażeniem tego nienawistnego wycia, które na biednych Mazurów oddziaływało przygnębiająco. Umieściwszy starannie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej w wagonie, gromadka odśpiewała antyfonę i ukojona modlitwą, zwróciła się do mnie, prosząc rzewnie, bym się nią, jak ojciec opiekował w drodze. Nie znali języka rosyjskiego a ich akcent koroniarski był też niezrozumiałym dla nikogo. Gdym im solennie wszelką pomoc obiecał, rozjaśniły się nieco ich łzawe oczy i wdzięczny poczciwy uśmiech zakwitł na bladych twarzach. Odtąd w Mazurach miałem tak wiernych i oddanych sobie ludzi, jakich już więcej w życiu nie spotkałem.
Pociąg biegł po równinie, bezludnej niemal, lekko przyprószonej śniegiem. „Kraina pusta, biała i otwarta, jak zgotowana do pisania karta...” myślałem, patrząc wdał przez zakratowane okno i powtarzając słowa wieszcza... Nie zatrzymywaliśmy się na stacjach, ale w polu. Może nie chciano nas narażać na powtórzenie scen petersburskich, na wybuchy niechęci ludowej. Kraina pusta! Palec Boski nie wypisał dotąd na niej żadnych zgłosek... Zdała majaczą rzadkie a nędzne wiosczyny, gdzieniegdzie błyśnie kopuła cerkwi i znów puste, bezleśne, karłową czasem sośniną porosłe pola. Nigdzie fabryk ani pełnych ruchu osad. Zamarłe, śpiąceprzestrzenie. Kiedyż to wszystko do życia się zbudzi?.. Moskwa! Zdaleka ukazały się jej zielone, ciężkie kopuły cerkiewne. Mazurzy nasi ze strachem czekali nowych napaści tłumów, gdy nas z dworca kolejowego przeprowadzano do tak zwanego „Kołomeńskiego Dworu”. Lecz, gdy w Petersburgu obrzucano nas błotem, tu pobożny lud moskiewski – witał dobrem słowem, pełnem współczucia. Podawano jadło i groszaki, które brali żołnierze. Tłum rósł ciągle, a równomiernie rosły oznaki litościwej życzliwości. Przybyli kupcy, prykaszczyki, sypiąc hojnie pieniądze dla więźniów. Handlarki podawały im bułki, obwarzanki, mięsiwo, a lud szeptał modlitwy i błogosławieństwa. Z datków uzbierała się taka moc pieniędzy, iż na każdego więźnia, a przybyło ich w tym pociągu około stu, wypadło po 17 rb. Rozdzieliliśmy je dla biedaków, i rad byłem, iż nasi Mazurzy otrzymali pewien zasiłek. Poweseleli nieco. To serdeczne przyjęcie przez lud moskiewski napełniało ich otuchą na przyszłość. W Kołomeńskim Dworze, stanowiącym ciężkie więzienie, pozostawiono skazańców do katorgi. Wysyłanych na „osiedlenie” popchnięto do drugiego obok leżącego Dworu, zwanego „Przesylnym”. Oba te więzienia przepełnione już były wygnańcami po brzegi. Uskarżano się na ogromny napływ więźniów z Litwy i Polski. W więzieniach panował tłok straszny i niewypowiedziany nieład. Zagubiono spisy więźniów, nie wydawano pieniędzy na pożywienie. Wielu skazańców zdołało umknąć w tym chaosie. Nawet z owego „Przesylnego Dworu”, gdzie byłem z Mazurami mymi, sporo ludzi zbiegło. A nikt nie wiedział wcale o tern. Zbieraliśmy się w partie do dalszej drogi. Pozwalano na to. Każdy mógł dobierać sobie odpowiednie kółko. Był tu ogrom rodaków ze wszystkich ziem i gubernji, więc i wiązanie się w grupy nie było trudnem. Nasza utworzyła się przeważnie z Mińszczan, mieszkańców jednego powiatu i znajomych. Przyłączyliśmy do niej zesłańców z Królestwa, moich Mazurów i tak ruszyliśmy koleją do Niżniego. Między Moskwą a Niżnim krajobraz nieco więcej ożywiony i urozmaicony. Ziemia, porżnięta wielkiemi rzekami, snadź lepsza i bogatsza, lecz jej miejscowy lud uprawiać nie umie, a może i niechce. Rybołówstwo daje więcej chleba, niż rola. Choć twarze ludzi ponure i smutne, widać tu pewien ruch. Gdzieniegdzie miga i komin fabryczny.
Wreszcie szeroką płaszczyznę zamyka siostrzany uścisk Wołgi i Oki. Pierwsza, przytuliwszy drugą, toczy dalej swe wody, lecz poza nią niespodziewana dla oka wśród równiny wyniosłość, na wysokim szczycie której rozsiadł się starożytny Kreml, dawna siedziba chanów tatarskich. Pomimo wschodniego, banalnego typu, jakim się całe miasto cechuje, ten zamek na skale i te dwie wielkie rzeki, wijące się u stóp jego, tworzą piękny, niemal wspaniały widok, jedyny zresztą, jaki w ciągu długiej pielgrzymki na Sybir uderzył mię w oko i większą zwrócił uwagę. W widoku tym było jednak coś groźnego i ponurego... Wiał zeń jakiś duch średniowieczny, budząc pamięć dzikich hord tatarskich i okrucieństw Iwana. W Niżnim kończyła się wygodna stosunkowo dotąd podróż koleją. Żegluga na Wołdze była zamkniętą. Panowała już tu ostra zima i dalszą drogę etapem czyli pieszo odbywać należało. Z dworca zostaliśmy przeprowadzeni do więzienia, gdzie nas odwiedzała Idalja Maszewska, córka Prószyńskich z Zasławia. Mąż jej, naczelnik partji powstańców w Słucczyźnie, zabity został w pierwszej potyczce – ona zaś wygnana do Niżniego. Spotykała niemal każdą grupę zesłańców, zwłaszcza z Litwy i Białejrusi. Dowiadywała się o losach kraju i swej rodziny i wzajem informowała o wygnańcach, rozrzucanych stąd przeważnie po wszystkich stepach Rosji. W Niżnim kazano nam zaopatrzyć się we wszystko, czegobyśmy w długiej wędrówce etapem potrzebować mogli. Stały wielkie mrozy i szalały zamiecie. Przed nami leżała ciężka, pełna mąk droga. Robiliśmy więc za pośrednictwem żołnierzy zakupy i nowe formowali partje, z których każda musiała sobie wybrać tak zwanego „starostę" czyli przywódcę.
Podział na partje. – Wybór starosty, – Jego obowiązki. – Informacje. – Zjednanie oficera. – Furmanki – Towarzysze niedoli. – Karawana etapowa. – Pierwsze wrażenie. – System podróży. – Noclegi na etapach.
Wraz z politycznymi skazańcami szła na Syberię grupa cywilnych zbrodniarzy i złoczyńców, którzy, tworząc oddzielną partię, wybrali sobie z łona swego odpowiedniego starostę. Nasi powołali mnie na przywódcę swego. Chociaż wybór ten był wyrazem ogólnej ufności, chciałem się jednak od obowiązku tego odmówić, lecz tak uparcie mię wzywano, iż nakoniec uledz musiałem i stanąć w roli starosty na czele pąrtji wygnańców polskich. Starosta obowiązany był utrzymywać ład i porządek w partii, zaopatrywać ją we wszystkie potrzeby, myśleć o jej wygodach, bronić od wszelkiej krzywdy. Starosta odpowiadał przed władzą za całość partji, za ucieczkę więźniów, za nielegalne ich postępowanie. On jeden w imieniu partji mógł się porozumiewać z władzami, przedstawiać skargi, potrzeby lub prośby. Partia moja liczyła 147 ludzi. W skład jej wchodzili i Mazurzy moi z Królestwa wraz ze swym ciężkim obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, który dźwigali ze sobą. Musiałem, wedle zwyczaju, odebrać z rąk władzy więziennej ubranie dla każdego aresztanta, oraz tak zwane „pieniądze etapowe”, po 15 kopiejek dla klasy uprzywilejowanej, to jest dla szlachty i po 10 kop. dla nieuprzywilejowanych. Pieniądze te były wydawane więźniom na każdym etapie i stąd się „etapowemi” zwały. Zaczynałem powoli orientować się w sytuacji, słuchając uważnie różnych rad i przestróg, udzielanych przez dozorców więziennych oraz innych poczciwych ludzi. Tylu już naszych skazańców przeciągnęło tędy, torując drogę tym, co szli za nimi!.. Jak rzeki, rozlewały się po Rosji we wszystkich kierunkach partje wygnańców polskich, w tych pochodach ciernistych wydeptały całą jej ziemię. A że wszędzie zostawiały po sobie pamięć dobrą wśród ruskich ludzi, więc i ci wzajem starali się Polakom okazywać wszędzie życzliwość swoją. Wiedziałem już, iż przedewszystkiem należało pozyskać względy oficera etapowego,pozostawiając mu część ubrania aresztanckiego, przynależnego więźniom. Oficer bowiem tern spekulował. Wybrałem więc tylko rzeczy niezbędne dla uboższych towarzyszy, wiedząc, iż w każdej gubernji aresztanci nową odzież dostają. Wychodząc z Niżniego, mogliśmy potrzebne ubranie otrzymać w Kazaniu. Umiarkowanie moje w tym względzie zjednało mi oficera i zapewniło dla mojej partii pewne ulgi z jego strony. Nadszedł wreszcie dzień wymarszu. Na dworze szalała zamieć śnieżna i wył mroźny wiatr wschodni. W porze letniej wygnańcy transportowani byli do Kazania wodą, ale obecnie, gdy nawigacja już była zamkniętą, musieliśmy pieszo brnąć w śniegu. W partii mojej, składającej się nietylko ze skazanych na osiedlenie w Syberii, lecz i osądzonych na ciężkie roboty, było sporo kobiet i dzieci. Dla szlachty do przewożenia rzeczy, dawano jedną furmankę na dwie osoby. Nieuprzywilejowani nie dostawali „podwód” wcale i manatki swe na własnych plecach dźwigać musieli. Szło mi więc o to, aby przez wzgląd na słabszy element w partji jak największą ilość furmanek otrzymać, tem bardziej, iż leżało we zwyczaju wydawanie na następnych etapach takiej ilości „podwód”, jaka przychodziła z pierwszego etapu. Musiałem więc porozumieć się z oficerem, który okazał się nader uprzejmym i pod pretekstem wielu chorych w partji dał mi żądaną ilość furmanek. Dostarczanie „podwód“ dla zesłańców należało do powinności włościan. Rząd nic zato nie płacił. Zaopatrzywszy się w ciepłe buty, szale, wojłoki – wyruszyliśmy w drogę. Ziemian, ludzi towarzystwa, tak zwanej dziś inteligiencji, była w partji garść spora. Wiele nazwisk uleciało mi już z pamięci, choć dotąd pamiętam twarze wszystkich moich towarzyszy niedoli. Między innymi szli razem ze mną na wygnanie: Michał Makowiecki z gub. mohylowskiej, doktór Sainojło, Stankiewicz, Antoni Weryho, publicysta, Edmund Weryho, dr. Józef Piekarski, Jan Czarnocki, Zamościcki z Warszawy, Źurakowski z Królestwa, Woysiatycz, Hryniewiecki, dr. Porsset, Świeżyński, Wincenty Klimowicz, dwaj nasi towarzysze z powstania: Grudziński i Downar oraz wielu innych 15 . Zrobiwszy znak krzyża świętego przed sobą, pociągnęliśmy długim łańcuchem ku wschodowi. Żołnierze poprzedzali i zamykali ten smutny tabor. Na saniach złożyliśmy nasze rzeczy i ulokowaliśmy kobiety i dzieci. Większość wygnańców szła pieszo. Słabsi czepiali się sań i podjeżdżali nieco.
15 Na okładce niniejszej książki jest przedstawiona grupa takich wygnańców, idących na Sybir, w której się
znajdują: 1) Mejsztowicz, 2) Dr. Piekarski, 3) Ksawery Wojna, 4) Rodryg Świętorzecki, 5) Dr. Jan Świda,
6) Kuczyński z Iwieńca, 7) Rodzewicz i paru innych.
Wśród białej równiny osypana śniegiem karawana nasza czyniła wrażenie żałobnego, cmentarnego pochodu. Poświsty wichru wygrywały ponure melodje, a w duszach ludzkich huczała burza rozpacznych myśli i uczuć. Przed nami leżał – mrok. Otwierała się cała Golgota cierpień i wysiłków... Za nami – jasny, ciepły kąt rodzinny, ta droga ziemia, której już może nigdy nie ujrzą oczy nasze... Każdy krok oddalał nas od niej, oddalał niepowrotnie może... Zdawało się, iż ciężkiej tej drogi nie przebędziemy chyba i tak, jak wielu innych, zasiejemy te stepy kośćmi naszemi. Przed oczami przesunął mi się obraz domu rodzinnego, twarze kochanych i jasna główka narzeczonej, pochylona niewątpliwie tęsknotą... Ze dna duszy zaczęły się podejmować bolesne a tkliwe uczucia. Wnet je jednak stłumiłem, wracając do obowiązków starosty. System drogi etapowej był taki: dwa dni marszu, – dzień wypoczynku. Cała droga podzielona na kordony wojskowe, którymi zawiadywali oficerowie, posiadający w rozporządzeniu czterdziestu żołnierzy. Żołnierze każdego kordonu odprowadzali partje zesłańców do środkowego, noclegowego punktu kordonu, gdzie spotykali inną partję, wracającą do Rosji a eskortowaną przez żołnierzy następnego kordonu. Na noclegach więcnastępowała wymiana partji. Eskorta partji dążącej na wschód, zabierała partję, ciągnącą do Rosji, eskorta zaś ostatniej brała w swą opiekę partję, kierującą się ku Syberji. Tym sposobem, handlując się partjami, żołnierze wracali do kordonów swoich. Noclegi w ciasnych etapowych domach były bardzo ciężkie, panował bowiem ścisk i zaduch straszny oraz brud niewypowiedziany. Ludzie dusili się literalnie z braku powietrza.
Kryminaliści. – Etapy więzienne. – „Dniówki”. – Garnizon etapowy. – Zabiegi o względy oficerów. – Mrozy i zamiecie. – Męki pochodu. – Choroby i mogiły. – Krzyże. – Kazań. –Szlaki wygnańców. – Skupienie się partii. – Organizacja.
Partja kryminalistów stanowiła w pochodzie naszym zwykle straż przednią. Puszczano ją naprzód w celu zwrócenia zbrodniarzy do pomocy żołnierzom w razie buntu więźniów politycznych. Kryminaliści przychodzili więc pierwsi na etap; acz stanowili liczebnie mniejszą grupę, zdobywali sobie przemocą większą więzienną izbę. Nas pakowano wszystkich razem, jak mężczyzn, tak i kobiety, do ciasnej kamery, gdzie, wzięci pod klucz, ściśnięci jak śledzie w beczce, musieliśmy załatwiać na miejscu wszelkie potrzeby swoje. Trudno dziś przedstawić młodszym czytelnikom ówczesne więzienne etapy rosyjskie. Wyobraźcie sobie ściek nieczystości wszelkich, gniazdo robactwa, budę o nizkim pułapie, nieprzewietrzaną nigdy, ziejącą odorem potów i ekskrymentów ludzkich, o ścianach przesiąkłych trującymi wyziewami. W tej strasznej atmosferze dużo osób mdlało, zapadało na zdrowiu i zmierało na różnych etapach. Jak Dante, za życia przeszliśmy również przez to piekło, na którego wspomnienie dziś jeszcze, po latach tylu. obejmuje mię dreszcz wstrętu i grozy. Po ciężkiej całodziennej drodze, strudzeni i głodni, nie mogliśmy ani się położyć, ani zasnąć, ani przełknąć szklanki herbaty. Trudno było dostać jakiegoś jadła na etapach, stojących w polu, lecz choćby ono i było, odsunęlibyśmy je ze wstrętem. Woń panująca w izbie odbierała wszystkim apetyt. – Wybijaliśmy raz po raz szyby w oknach w celuwpuszczenia świeżego powietrza i orzeźwienia mdlejących. Po każdym noclegu na etapie zwiększała się liczba chorych w mojej partji. Szło więc bardzo o to, aby na dzień wypoczynku, tak zwanej „dniówki”, przypadającej zwykle na etapach, stojących u skraju długich wsi rosyjskich, uzyskać pozwolenie na rozlokowanie więźniów w chatach włościańskich. Starosta brał na siebie odpowiedzialność za ucieczkę aresztantów, uwalnianych z etapu. Chłopi rosyjscy przyjmowali nas chętnie, bośmy w każdej chacie coś utargować dali i za nocleg – płacili. Był to jedyny wypoczynek wygnańców w ich ciężkiej nad wyraz drodze. Nie. zawsze jednak i nie z równą wszędzie łatwością zezwolenie władzy na opuszczenie etapu zdobywać mogłem. Garnizon etapowy składał się przeważnie z najniższych moralnie elementów, z szumowin wojskowych, ludzi głupich, złych a chciwych. Brało się ich za pomocą łapówek w tej lub owej formie. Wśród oficerów wielu było renegatów, Polaków i Żydów. Ci zdradzali najpodlejsze instynkta i z barbarzyńską rozkoszą wyzyskiwali więźniów. Lecz i do tych trafić umiałem. Rubel torował drogę
wszędzie. Im partja zesłańców była zamożniejszą, tem większe względy u władz etapowych miała. Hołotę traktowano, jak psów. Wkrótce postrzegłem, iż chcąc pozyskać sobie oficerów, należało pewną grzeczność wyświadczyć ich żonom. Zamawialiśmy więc u nich obiady na etapach, z czego baby były nader zadowolone. Obdzierały nas okrutnie, ale karmiły dobrze. Mężowie wpadali w dobry humor i różne więźniom okazywali względy. Tym sposobem niejedną ulgę zdobyło się dla partii. Poznając coraz głębiej manipulacje etapowe, przekonałem się, za późno niestety, iż, im mniejszą liczebnie była partja zesłańców, tem lepiej i łatwiej radzić sobie mogła. Nasza była zbyt wielką i stąd tyle niewygód i cierpień przebywać musiała. Gdy po noclegu, rano, odezwały się bębny, należało rzucać wszystko i natychmiast zbierać się na dziedzińcu. Starostowie i oficerowie obliczali więźniów i w dalszą puszczali drogę. Straszną była zima w tym roku. Miejscowi nawet ludzie narzekali na jej niezwykłą surowość. Mrozy i śnieżyce prześladowały nas codzień. Ostry wiatr wschodni siekł nieustannie, przenikając aż do szpiku kości. Marzliśmy. Nietylko ludzie, lecz i natura zadawała nam straszne męki. Cierpieli zwłaszcza moi biedacy z Królestwa, Już oddawna ich pobożne pienia zastygły im na ustach. Tuląc do piersi drobną dziatwę w lichym przyodziewku, odmrażali sobie ręce, podtrzymując kolejno drogocenny swój Obraz, umieszczony na saniach. Liczba chorych rosła ciągle. Już kilka trupów pochowaliśmy przy drodze i usypali parę dziecinnych mogiłek. Straszny chłód nie dał nam nawet zatknąć znaków Męki Pańskiej na grobach towarzyszy. Zmarł też w drodze na Sybir Tomasz Miładowski, nauczyciel ze Słucka; przemarzli żołnierze pędzili dalej. Do obu stronach szlaku etapowego z pod zasp śnieżnych wychylały się raz po raz krzywe, zczerniałe krzyżyki mogilne. Na niektórych z nich wyryte były drżąca ręką scyzorykiem nadpisy i nazwiska, czasem bardzo świeże, czasem już nieczytelne. Na jednym z krzyżów, mocniejszym od innych, naprędce skleconych, stał rok 1832... na innym 1838. Sterczały one jako niknące pamiątki po tych zapomnianych, co szli tędy – przed nami. Im dalej na wschód – tem więcej krzyżów, więcej mogił i kości polskich, rozsianych po stepie... Tak szliśmy do Kazania krainą płaską, pustą, bezludną prawie. Przy drodze, pozbawionej ruchu i życia, martwej jak cała okolica, spotykały się jedynie długie, kilkowiorstowe nieraz wsie rosyjskie, zabudowane w jeden szereg chałup. W środku wsi takiej błyszczała zwykle kopuła cerkiewna. Nareszcie po paru tygodniach tej piekielnej drogi oczom naszym ukazał się starodawny Kazań. Był to punkt, gdzie się schodziły wszystkie etapowe drogi, któremi wygnańcy Polacy z Korony i Litwy kroczyli do Syberji. Deportowani z południowych gubernji mieli szlak inny, wiodący na Tambów i Samarę. Wszystkie te krzyżujące się gościńce wydeptały stopy polskie, stopy dziadów, ojców i wnuków... Po każdem wstrząśnięciu krajowem nowi się tędy snuli skazańcy... Każde pokolenie dawało ofiary swoje... W ogromnych kazańskich kazamatach panował tłok wielki. Skupiło się tu naraz kilkanaście partji wygnańców. Władze miejscowe okazywały Polakom wiele uprzejmości, starając się ulgami osłodzić ciężką dolę naszą. Wolno nam było swobodnie wychodzić na miasto i załatwiać wszelkie sprawunki. W więzieniu, wśród wygnańców polskich, przybyłych ze stron różnych, pełno było niesfornych żywiołów, wzniecających zamęt w stosunkach więziennych. Nasza partja, zorganizowana należycie ze starostą na czele, wyróżniała się nader korzystnie na tle ogólnego chaosu. Poważniejsi więc ludzie zwrócili się do mnie z prośbą o przyjęcie wszystkichPolaków pod moją starościńską władzę i zaprowadzenie wśród nich pewnej organizacji.
Uczyniłem to chętnie i wkrótce ład i spokój zapanował w więzieniu.
Miłe spotkania. – Polacy w Kazaniu. – Stosunki więzienne. – Wieści z kraju. – Czesławowie Świętorzeccy. – Listy z domu. – Ich dodatnie wpływy. – Przywileje starosty. – Strata.
W więzieniu kazańskiem, w zbiorowisku polskich wygnańców, odnalazłem wielu starych znajomych. Ucieszyłem się wielce na widok Bolesława Świdy 16 , oraz Piotra Czekotowskiego z młodziutką jego żoną, poślubioną w więzieniu. Twarzycza jej wskutek trudów ciężkiej etapowej podróży nieco przybladła, ale energja i siły zdawały się być niewyczerpane. Mężna niewiasta przy boku ukochanego kroczyła śmiało w ciemną i niepewną przyszłość. Z wielu innych Polaków, których spotkałem i do których się zbliżyłem w Kazaniu, najżywiej stają mi w pamięci: dr. Lasocki z żoną, d-r Łagowski z żoną, d-r Stanisław Tomkiewicz, Karol Szalewicz z Kałdyczewa, trzej bracia Komorowscy, Ryszard, Michał i jeśli się już nie mylę, Antoni, Potocki z Podola z żoną, Holcendorf z Warszawy, Deko, plenipotent Czartoryskich z żoną, Jasinowski, Izydor Pląskowski z żoną i bratem Adamem, oraz Zejfryd z Ukrainy z idealnie piękną małżonką. Wszystkie te panie rozlewały w ciemnych i zimnych ścianach więzienia urok towarzyski i ciepło rodzinne. Tu, w Kazaniu, dowiedziałem się o losie wielu moich krewnych, przyjaciół i znajomych, towarzyszy powstania i więzienia. Hektor Korkozowicz już zakończył życie w Petersburgu, a d-r Nowicki z Ihumenia skazany w Mińsku do ciężkich robót, został niespodziewanie ułaskawiony i osiedlił się w Wilnie.
Smutnie dotknięty byłem wieścią o doli krewnych moich, Czesława i Anny Świętorzeckich, rodziców słynnego Bolesława, za którego omal nie zawisłem na szubienicy. Chociaż oboje, jako ludzie niemłodzi, udziału w ruchu powstaniowym nie brali, lecz, karani za syna, zostali nagle uwięzieni i deportowani bez sądu, drogą administracyjną, do Penzy, gdzie się znaleźli bez żadnych środków do życia. Wprawdzie posiadała ona dwa znaczne majątki nieskonfiskowane wcale, lecz jeden na Litwie był pod sekwestrem, drugi zaś, Wilków – w Królestwie, w ręku niesumiennego dzierżawcy, który, korzystając z ogólnego zamętu i nieszczęścia Świętorzeckich, nie płacił za dzierżawę wcale. Nikt też z krewnych nie przyszedł z pomocą. Przywykli do wielkich wygód i dostatków, w Penzie marli niemal z głodu. On wkrótce umarł, składając kości swoje na obcej ziemi. Ona wpadła w ostatnią nędzę i słynna bogaczka litewska najmowała się u kupców ruskich do prania bielizny dla kawałka chleba. Nie mogłem sobie przedstawić dumnej mojej kuzynki w tej roli i całą duszą jej współczułem. Ale energiczna kobieta pomimo tych ciężkich przejść nie straciła zdrowia i nie upadła na duchu. Gdy w lat parę wrócić jej do kraju dozwolono, wytoczyła proces dzierżawcy, ściągnęła z niego 40,000 rb. i sprzedała Wilków za sto kilkadziesiąt tys. Czas jakiś mieszkała w Warszawie, potem się przeniosła do Wenecji, gdzie syn jej najczęściej przebywał. Przeżyła go i we Włoszech sama życie zakończyła. Na razie jednak bieda jej i nędza w Penzie bolała mię mocno. Wszyscy niemal wygnańcy otrzymali w Kazaniu listy od rodziny z kraju, którą uprzedzili o dłuższem w tern mieście pobycie. Listy do zesłańców podlegały podwójnej cenzurze. W miejscu wysłania korespondencji i w miejscu jej odbioru. Rzadko nader listy rodzinne ulegały konfiskacie, bo o politykę w nich nie potrącano wcale. Niosły one jednak dla wygnańców tak miłe i pożądane echa z kraju, niosły słodki balsam gojący ich serdeczne rany oraz siłę do wytrwania w ciężkiej doli na obczyźnie. Z listami rodziny otrzymałem serdeczną kartkę od narzeczonej. Pieściłem ten papier jak relikwję świętą... Zazdrościłem tym szczęśliwcom, z którymi żony szły na wygnanie –zazdrościłem zwłaszcza Czekotowskiemu tego wiernego serca, które go w więzieniu odnalazło i na tułaczkę za nim poszło.
— Gdy się gdzieś osiedlę – myślałem, – i moja, jak ptak stęskniony, przyleci do mnie niewątpliwie.
Nadzieja ta rosła ciągle, wlewając we mnie nową energię i siłę. Korzystając, jako starosta, z większej swobody, udałem się wnet do fotografa, podobiznę swą rodzinie i narzeczonej posłałem. Miałem prawo wychodzić na miasto, ilekroć chciałem, ale zawsze w asystencji szyldwacha. Więzienni więc moi towarzysze załatwiali przeze mnie wszelkie sprawunki. Codzień wieczorem składano mi do torby pieniądze oraz kartki ze spisem żądanych artykułów. Czasem liczba monety dosięgała paru setek rubli. Więzienie kazańskie było obszerne i czyste stosunkowo. Z więźniami obchodzono się łagodnie, uwzględniając ich potrzeby i żądania. Nie pilno więc nam było ruszać w dalszą drogę. Urządzaliśmy czasem rauty i pogadanki swobodne. Mieliśmy nawet codzień partyjkę preferansa. Partnerami moimi byli zwykle: Micha! Makowiecki, Jasinowski i Zejfert, który, oprócz żony, miał ze sobą czternastoletnią córkę, tak ładną jak matka, a bardzo miłą i wesołą panienkę. Srebrny jej głosik dzwonił wciąż w murach więziennych. Pewnego wieczoru, gdyśmy grali w karty, ustawiwszy jak zwykle pudło drewniane, w miejscu stolika, pomiędzy łóżkami, które nam za krzesła służyły: zdjąłem z siebie torbę, lokując ją obok pod poduszką. W torbie, oprócz pieniędzy, złożonych mi na jutrzejsze sprawunki, były i moje własne fundusze: sto rubli ukrytych w lusterku pod szkiełkiem i pięćdziesiąt w okładce książki do nabożeństwa. Oprócz tego znajdowały się w torbie papiery różne, pamiątki, fotografia oraz list polecający do Despoty-Zenowicza, gubernatora w Tobolsku. Gdyśmy grać skończyli, rozchodząc się o dziewiątej do kamer swoich, – sięgnąłem po torbę, lecz jej już na miejscu nie było. Wszystkie poszukiwania okazały się daremne. Podniosłem alarm. Do celi, w której graliśmy, wchodziło dużo osób. Na żadną z nich jednak podejrzenia mieć nie mogłem. Dałem znać o stracie oddanym mi całą duszą Mazurom. Ci poruszyli wszystko, ale najściślejsze rewizje do żadnych rezultatów nie doprowadziły. Stroskany, musiałem wypruć zaszyte w ubraniu pieniądze, ostatki moich funduszów, przeznaczonych na czarną godzinę, ale wszystkie zlecenia, dane mi z wieczora przez towarzyszy – spełniłem. Gdym wrócił z miasta ze sprawunkami, oddano mi znalezione szczątki pokrajanej torby, oraz listy i fotografje, związane w paczkę. Rad ze zwrotu drogich mi pamiątek, mniej się już o stratę materjalną troszczyłem.
Wyjście z Kazania. – Droga do Permu. – Etapy i noclegi. – Złe usposobienie oficerów. – Katastrofa z saniami. – Moja choroba. – Opieka i ratunek. – Oddanie partii Świdzie. – Wypoczynek w Permie. – Do Ekaterynburga. – Trójki. – Szalona jazda. – Krzyże i mogiły.
Epizod z torbą, zmąciwszy spokój, zniechęcił mię do dłuższego pobytu w Kazaniu. Podniosłem więc pierwszy ruch do dalszej drogi, oświadczając wszystkim, iż, jeśli kto sobie życzy, może się do mojej partji przyłączyć.Amatorów znalazło się wielu. Wszyscy ci, którzy ze mną byli bliżej, a których nazwiska w poprzednim rozdziale przytoczyłem, wpisali się do mych szeregów. Partja moja urosła ogromnie. Zorganizowawszy ją należycie, zawiadomiłem władze o dniu wyjścia. Korzystając z możności, wszystkie niemal zamożniejsze rodziny zaopatrzyły się w kryte sanie. Ja również kupiłem budkę na spółkę z Bolesławem Świdą. W dzień śnieżny i posępny karawana nasza, dłuższa i liczniejsza niż wprzódy, wysunęła się z Kazania, dążąc brzegiem rzeki Kamy do Permu. Droga trwała około dwóch miesięcy, a była również uciążliwa jak pierwsza. Kroczyliśmy nader powoli wielką pustynią, pokrytą śniegiem, w którym z trudem brnęli i ludzie, i konie. Noclegi na etapach męczyły nas więcej, niż sama podróż. Etapy bowiem wszędzie były również brudne i ciasne, a nasza partja, liczniejsza niż poprzednio, posiadała w składzie swym sporo słabych a delikatnych niewiast. Na etapach zamykano je razem z mężczyznami w jednej izbie, gdzie wszystkie naturalne funkcje fizjologiczne załatwiać trzeba było. Panie, o ile mogły, urządzały sobie około nar 17 kotary z chustek i kołder. Były to ciężkie bardzo chwile, ale taka głęboka powaga panowała wśród wygnańców, iż najkrytyczniejsze nawet sytuacje pokrywać umiała. Traktowano tę rzecz naturalnie, uważając wszelkie niewygody za dodatkowe ogniwo łańcucha ogólnych mąk i cierpień.Szacunek ówczesnych mężczyzn do kobiet przekraczał o wiele granice dzisiejszego poszanowania dla niewiast. W stosunku zaś do towarzyszek niedoli i wygnania szacunek tenrozrastał się do rozmiarów czci niezwykłej. Wygnańcy w partii tworzyli jedną wielką rodzinę sióstr i braci, złączonych z sobą węzłem wspólnego nieszczęścia. Partję moją tym razem spotkały różne niepowodzenia. Władze etapowe były często nader surowe i nieubłagane. Nie mogłem niczem ułagodzić rozzłoszczonych na „Polaczków” oficerów. Po zbadaniu przyczyn okazało się, iż, przed nami ciągnęły tędy partje wygnańców polskich, które, jak mówiono, na etapach „buntowały się”. Ody żołnierze uśmierzyć ich nie mogli, puszczano na nieszczęśliwych — kryminalistów, drużynę pospolitych zbrodniarzy i przestępców, idącą zwykle na przodzie. Ci bili i mordowali winnych i niewinnych. Rozlało się na tej drodze wiele krwi polskiej!.. Ale oficerowie etapowi mieli z tej racji wiele kłopotów i stąd taką niechęć ku Polakom czuli i prześladowali ich z zaciekłością straszną.
17 Nary – deski, przybite do ściany, za łóżka służące.
Udało mi się jednak dojść z niektórymi do porozumienia i wykołatać dla pań pozwolenie noclegowania w chatach włościańskich. Na etapach kobiety cierpiały męki straszne wskutek ciasnoty i brudu. Ody rodziny wynosiły się z etapów do mieszkań prywatnych, zyskiwaliśmy nieco więcej przestrzeni i powietrza. Przebywszy więcej niż połowę drogi do Permu, nagle zachorowałem. Dnia pewnego sanie Zejfertów ugrzęzły w głębokim śniegu. Konie wyciągnąć ich nie mogły. Zwołałem więc kolegów i wspólnemi silami wydobyliśmy sanie ze śniegu. Rozgrzałem się i spotniałem przy tej robocie, a gdy mię zimny wiatr owiał, – zapalenie płuc było gotowe. Czując się źle, wobec wzmagającej się gorączki, oddałem kierownictwo partji Bolesławowi Świdzie, który odtąd przyjął na siebie obowiązki starosty. Mnie zaś liczni w partji lekarze wnet otoczyli troskliwą opieką. Niemniej, jak siostry miłosierdzia, czuwały nade mną wszystkie panie. Chciałem zostać na pierwszym etapie, lecz towarzysze moi na to się nie zgodzili, wiedząc, iż rzucony tam, zginę marnie. Postanowiono wieźć mię ze sobą. Poczciwi ludzie wnosili mię i wynosili z budki na rękach, ciągając mię tak na każdym etapie. Otóż Grudziński zwłaszcza i Downar, towarzysze moi z partji Zaremby, z rąk mnie niemal nie spuszczali, pielęgnując z troskliwością nieopisaną. W nieszczęściu dopiero poznaje się ludzi. W chorobie odczułem ich wielką miłość i życzliwość. Dzięki współtowarzyszom niedoli, nie ległem w obcej ziemi. Oczy moje zdołały jeszcze ujrzeć litewskie niwy, a piersi odetchnąć swojskiem powietrzem!.. Serce wzbierało mi wdzięcznością, i dziś jeszcze, po upływie lat tylu, wspomnienie chwil owych łzy mi z oczu wyciska. Bieda, łącząc ludzi, podnosi ich i uszlachetnia. Wszyscy wygnańcy nasi, złączeni w jedną wielką rodzinę, żywili do siebie iście braterskie uczucia. Zbliżając się do Permu, czułem się znacznie zdrowszym. Pozostać tam jednak na rekonwalescencji – nie chciałem. Wolałem sunąć się dalej z moją partją. Po tygodniu więc wypoczynku w więzieniu permskiem, gdy nabrałem nieco sił, ruszyliśmy z wielką ostrożnością w dalszą drogę. W Permie było też sporo wygnańców polskich z różnych stron kraju. Będąc chorym, z nikim się nie spotkałem i bliższych informacji o zesłańcach tych nie miałem. Nikt się też do naszej nie przyłączył partji. Z Permu do Ekaterynburga nowy system deportacji więźniów. Nie pieszo już lub na pojedyńczych furmankach, jak dotąd, lecz trójkami. Na każde sanie, zaprzężone we trzy konie, lokowano cztery osoby oraz moc kufrów i pakunków. Trójka z miejsca puszczała się en carrićre i leciała tak po jamach, dołach i wybojach, których pełno było na drodze. Ludzie tłukli się sami o siebie, o własne kufry, o sanie i byli tak strudzeni, iż, gdy przybywali na etap, zaledwie z sań zejść mogli. Był to rodzaj podróży bardziej męczący, niż poprzedni. Kto miał własne sanie – mniej odczuwał tę szaloną jazdę. Inni cierpieli męki Tantala. Tak lecieliśmy wiorst 600. Na szczęście miałem ze Świdą wygodną budkę. Inaczej nie wytrzymałbym tej drogi. Biedne kobiety nasze złamane były zupełnie. Pustynia, którą przebywaliśmy, szlak wygnańców polskich, czyniła wrażenie pogrzebowego całunu. Wiało od niej śmiercią... Na białej płachcie śnieżnej rysowały się wszędzie czarne, nieforemne krzyże, stawiane naprędce ręką towarzyszy na grobie tych, co padli w drodze. Ceremoniał pogrzebowy był krótki. Owijano ciało w prześcieradło i – do ziemi. Towarzysze strugali krzyż z poblizkiego drzewa, śpiewali Anioł Pański i – ruszali dalej. Moloch stepowy pożerał ogrom krwi i kości naszych. Śmiało rzec można, iż z tych, co poszli na Sybir, zaledwie jedna dziesiąta wróciła do kraju. Przygnębieni widokiem mogił, z uczuciem niewysłowionego bólu, stanęliśmy w Ekaterynburgu.
Nad Uralem. – Wieś w stepach. – Granica Azji. – Słup. – Nadpisy i wrażenia. – Nowa atmosfera. – Zenowicz. – Widma. – Tiumeń. – 8000 Polaków. – Swoboda. – Miasta. – Garbarnie i wiatraki. – Rękodzielnictwo.
W Ekaterynburgu zatrzymano nas dni kilka. Kto chciał, a miał pieniądze, mógł tu za bezcen nabywać różne ładne wyroby z malachitu i innych drogich kamieni uralskich. Zdarzały się nawet i piękne brylanty. Ale wygnańców nie nęciły te błyskotki. Brakło ku temu środków i chęci. Jak w Ekaterynburgu, tak i w drodze lud rosyjski patrzał na nas obojętnie. Widok był dlań nie nowy. Tyle już partji wygnańców polskich przeciągnęło tędy!.. Innej drogi nie było. Z ludem miejscowym zresztą więźniowie bardzo małą mieli styczność. Kobiety przynosiły nam na etapy i podawały czasem w drodze różne jadło, przeważnie zaś pilmieny, rodzaj naszych kołdunów, kiełbasy, mięso gotowane oraz zamarzłe mleko w „krynkach”, czyli miskach, z zatkniętym patykiem w środku, na którym, jak na widelcu, podawała się lodowa bryła mleczna. Wszystko to jednak było wstrętne, zwłaszcza, gdy nas od Permu koniną traktować zaczęto. Wioski przy drodze w stepach, acz rzadkie, ale długie, parowiorstowe, zamożne, o domach często piętrowych. Ulic nigdzie żadnych. Domostwa sterczą w równej linji po obu stronach gościńca. Na środku na placyku – cerkiew. Z Ekaterynburga jedna tylko stacja do Syberji. Przedostaliśmy się przez prześliczny Ural i stanęliśmy na ziemi Azjatów.Na szczycie góry, na granicy dwóch części świata, wielki, czworoboczny, murowany pomnik. Ściany olbrzymiego słupa zapisane są od góry do dołu. Ileż tu dat, nazwisk, bolesnych wykrzykników, kreślonych ręką zesłańców... A wszędzie polskie imiona i polskie słowa! Ileż na ten kamień łez padło!.. Ileż ciężkich westchnień uleciało stąd na zachód!.. Stare daty na pomniku mówią tak wiele... Wszystkie wstrząśnienia krajowa, wszystkie smutne obrazy przeszłości przesuwają się przed oczyma... Ile ofiar, ilu ludzi zginęło marnie!.. A byli to wszyscy najlepsi synowie naszej ziemi... Każda partja zesłańców zatrzymuje się przy pomniku i – odpoczywa. Widok ze szczytu góry wspaniały i imponujący. Staliśmy w niemem milczeniu. W sercach wzbierały uczucia bólu i tęsknoty i – niepewności jutra. Łzawe oczy zwracały się wciąż w stronę ukochanego kraju, – myśl biegła do tych, którzy tam zostali, a z piersi raz po raz wyrywały się ciężkie westchnienia. Hasło do drogi zbudziło nas z bolesnej zadumy. Zaczęliśmy powoli zstępować z góry... Zaraz po przekroczeniu granicy Europy inna nas jakaś owiała atmosfera. Inne powietrze, inny duch, inni ludzie. Po długich męczarniach, odetchnęliśmy jakoś raźniej i swobodniej. Władze etapowe okazywały nam niezwykłą uprzejmość. Nic dusiły nas w ciasnych izbach, lecz same ułatwiały nam w wynajdywaniu wygodnych mieszkań. Zdawało się, iż w innej części świata – inny rząd panował. Wrażenie to rosło w miarę zbliżania się do Tiumenia. Gubernią tobolską rządził wówczas znany Despota-Zenowicz. Był to człowiek wielkiego serca, taktu i rozumu. Wygnańcy polscy zawdzięczają mu wiele. Już pachło wiosną. W Syberji powiew wiosenny przychodzi nagle, zmiatając: śniegi i uwalniając ziemię z pęt zimowych. Już pod stopami naszemi uginała się coraz bardziej powłoka śnieżna, pękając na miejscach wyniosłych, odkrywając czarne szmaty ziemi i zlewając się, w postaci mętnej wody, w niziny i rozłogi. Parliśmy więc coraz szybciej do Tiumenia, w obawie, aby nie ugrząźć wśród roztopów. Śnieg topniał szybko i błoto utrudniało drogę. Jechaliśmy więc nocami, odpoczywając we dnie. Od Ekaterynburga wróciliśmy do starego systemu podróży, pieszo lub furmankami. Przewóz więźniów trójkami okazał się dla rządu niewygodnym, a dla aresztantów strasznie męczącym. Z wielkim wreszcie trudem, grzęznąc formalnie, dotarliśmy do Tiumenia. Zapowiedziano nam zaraz, iż tu będziemy popasali czas dłuższy. Należało przebyć czas wiosenny, to jest doczekać się ustalenia walczących ze sobą pór roku. Rzeki właśnie zaczynały wzbierać i komunikacja wszelka była niemożliwą. Tura, nad którą leży Tiumeń rozlała już swe wody szeroko. Siedzieliśmy więc tu około siedmiu tygodni. A że już i przed nami zatrzymywano ciągnące partje zesłańców, więc jednocześnie zebrało się w Tiumeniu sześć partji polskich wygnańców, coś około 3,000 ludzi. Trudno się było w tem zbiorowisku połapać i odszukać znajomych. Mnóstwo wygnańców było z Królestwa. Akcent polski rozległ się naraz wszędzie, zwracając na ulicach uwagę przechodniów. Swobodę tu bowiem mieliśmy wielką. Każdy miał prawo wynajmować sobie mieszkanie w mieście, choć etap był tu niezwykle obszerny, jasny i czysty. Rozrzucili się więc nasi wygnańcy po całym Tiumeniu. Życie tu było bardzo tanie. Wszystkie artykuły żywności za bezcen. Różnorodnych ryb ogrom. Tiumeń był wówczas już miastem wielkiem, słynącem z handlu swego i przemysłu garbarskiego. Co krok garbarnie i wiatraki. Wiatraki te, przerabiające korę, o swych wciąż ruchomych, szeleszczących skrzydłach, dziwną charakterystykę nadają miastu. Większość mieszkańców trudniła się podówczas szewctwem. Tu właśnie produkowano znane syberyjskie „brodni” 18 , rodzaj skórzanych łapci, oraz kongórskie długie buty z cholewami, wyrabiane w Kongórze, jendem z miast gub. tobolskiej. Niemniej charakterystyczne piętno nosiło obuwie kobiece, zwłaszcza eleganckie trzewiki, zwane „iczygi”. Kobiety miejscowe zajmowały się przeważnie tkactwem, produkując wzorzyste dywany i chodniki, które tu za bezcen niemal sprzedawano.
Naczelnik miasta. – Wielkie ulgi. – Dar więźniów. – Lokacje. – Uprzejmość rosyjskich gospodarzy. – Koziełło- Poklewski. – Nasze chóry. – Efekt i owacje.
Naczelnikiem miasta, tak zwanym horodniczym, był podówczas w Tiumeniu Polak Stefanowicz, który choć zruszczał, zdołał jednak wbrew ogólnej zasadzie renegacji przechować w sobie wszystkie narodowe cnoty. Odwiedziwszy nas w więzieniu zaraz po naszem przybyciu do Tiumenia, opiekował
się nami ciągle, okazując wygnańcom wiele współczucia i uczynności oraz czyniąc im różne ulgi. Zalecał tylko wszystkim spokój i porządek, bo wszelkie w tym względzie przekroczenia mogłyby go narazić, a na wygnańców ściągnąć surowe kary. Ujęci i wzruszeni dobrocią tego człowieka, postanowiliśmy złożyć mu, jako wyraz wdzięczności i uznania, pamiątkę od wygnańców. W tym celu ofiarowaliśmy mu koszyk do kwiatów misternej nader roboty jednego z towarzyszy naszyciu Czerniaka, z gub. mińskiej. Koszyk składał się z drobniutkich różnokolorowych kręconych i gumą nasyconych papierków. Barwy były świetnie dobrane, a całość tworzyła rzecz subtelną i nader efektowną. Upominek ten rozrzewnił Stefanowicza i bardziej jeszcze życzliwie ku byłym współrodakom usposobił. Przewidując długie leże w Tiumeniu, rozlokowaliśmy się tu wszyscy jak najwygodniej. Każda z pań naszych urządziła sobie mieszkanie po europejsku, strojąc je w to wszystko, co miała pod ręką. My, w dziesięciu, najęliśmy sobie całe piętro, złożone z siedmiu pokoi, umeblowanych przyzwoicie. Za cały czas pobytu lokal ten kosztował nas tylko dziesięć rubli. Prowadziliśmy tu własną kuchnię. Wydział gospodarczy należał do Bolesława Świdy. Właścicielka domu, prosta, lecz dobra kobieta, dostarczała nam różnych rzeczy bajecznie 18 Od słowa „brodit”, t. j. włóczyć się. tanio. Oboje gospodarze byli dla nas bardzo uprzejmi i z właściwością rosyjskiej dobroduszności natury polubili nas szczerze. Gdym po latach 10 wracał przez Tiumeń do kraju, zabiegłem do ich domu, chcąc pożegnać tych dobrych ludzi. Jakże mię witali i przyjmowali serdecznie! Córki ich były już zamężne. Zaraz je dla mnie sprowadzili, zapraszając wielu innych znajomych. Czułem się zakłopotany wobec festynu, jaki na cześć moją urządzili. Tak się zainstalowawszy po różnych kątach miasta, odpoczywaliśmy, odwiedzając się wzajemnie lub zbierając w liczniejsze grona. O wiorst parę od Tiumenia, w pałacyku nad rzeką Turą, mieszkał ówczesny królik syberyjski, rodak nasz, Koziełło-Poklewski z Litwy. Zwano go „królikiem”, dzięki jego dostatkom, wpływom, szerokim stosunkom oraz rozległym interesom, jakie tu prowadził. Przybył do Syberji przed powstaniem jeszcze szukać, jak się zdaje, złotego runa na Wschodzie. Spotkanie z Despotą-Zenowiczem, współziomkiem z gub. grodzieńskiej, zajmującymi już w Syberji wysokie stanowisko, ułatwiło mu podobno pierwsze kroki, Kozielło rzucił się do gorzelnictwa, które podówczas w Syberji prawie nie egzystowało lub w pierwotnym co najmniej było stanie, i w lat kilka
dźwignął parę fabryk spirytusu, rozszerzając wciąż jego produkcję. Powodzenie interesu zwróciło uwagę kupców miejscowych. Biegli do Koziełły, składając mu swe kapitały. Gorzelnie wzrastały. Ale przyszła chwila, gdy krach im zagroził wskutek pewnych niepomyślnych warunków ekonomicznych. Zaniepokojeni o swe fundusze kupcy znów stanęli z pomocą i zachwiany chwilowo interes na silnych fundamentach oparli. Nie poprzestał na tem Koziełło. Zajmował się jednocześnie poszukiwaniem złota, którego odkryta żyła – dała mu, jak wieść niosła, miljony. Energiczny ten człowiek w chwilach największego powodzenia nie zapominał nigdy o pochodzeniu swojem. Niósł pomoc wszystkim rodakom, znajdującym się w Syberji. Dawał im posady w kantorach swych i biurach, w fabrykach i przy kopalniach. Gdy po burzy 1863 r. zaczęły napływać do Syberji fale wygnańców polskich, Koziełło śpieszył na ich spotkanie z serdeczną, pomocną dłonią. W Tiumeniu, gdzie go wszyscy znali i poważali, mówiono o nim wiele. Poznaliśmy się wkrótce z plenipotentem Koziełły, Rogalewiczem. Był to również zesłaniec, lecz nie za grzechy polityczne. Inne jakieś przekroczenia rzuciły go tutaj. Zawiadywał kantorem gorzelnianym w Tiumeniu, gdzie razu pewnego spotkaliśmy i Koziełłę. Znajomość zawarliśmy prędko. Losy kraju i dola wygnańców zdawały się obchodzić go mocno. Zaprosił nas wszystkich na obiad, na który udało się nas kilkanaście osób. Potem urządził nam świetne polowanie na zające, chlubiąc się swymi psami gończymi, które istotnie były znakomite. Tak biegł czas, którego celem zapełnienia wprawialiśmy się w śpiew chóralny pod przewodnictwem Iwańskiego i Klimowicza, większych znawców muzyki i śpiewu. Chór nasz układał się już w drodze, którą krocząc, śpiewaliśmy nieraz dla zabicia ciężkich myśli tłoczących serce i głowę. Doszliśmy już nawet do pewnej wprawy i harmonii w tym kierunku. Śpiewy nasze, płynące z kilkudziesięciu piersi budziły wielki efekt po wsiach, które przebywaliśmy. Wylęgały za nami całe tłumy włościan rosyjskich, a kobiety ocierały niejednokrotnie łzawe oczy. W Tiumeniu chóry nasze znacznie się udoskonaliły, a gdy już doszliśmy do pewnego artyzmu, zaśpiewaliśmy w ogrodzie miejskim. Efekt był większy, niżeśmy przypuszczać mogli. Powietrze jeszcze było chłodne, a ogród pełen wilgoci i błota nawet. Na drugi dzień jednak po naszym pierwszym występie napłynęło do ogrodu sporo publiczności. Wieść o śpiewie Polaków rozniosła się lotem błyskawicy po mieście i wkrótce już, w pewnych godzinach, ogród napełniał się tłumem. Powozy bogatych sybiraków szły za powozami. Zbierała się cała plutokracja miejska, sypiąc nam rzęsiste oklaski. Gdy ogród wysechł i do porządku został doprowadzony, urządzono w nim bufet. Kupcy miejscowi czynili nam różnorodne owacje. Karmili i poili, wydając lukullusowe uczty. A gdy z kilkudziesięciu piersi.
lały się tony śpiewu polskiego, sybiracy, ocierając łzę, mówili:
— My nie Rosjanie, lecz tacy sami nieszczęśliwi, jako i wy.
Do Tobolska wodą. – Partje. – Uprzejmość i ofiarność Koziełly. – Wyjazd z Tiumenia. –Pożegnania i śpiewy. – Przybycie. – Gubernator tobolski. – Despota-Zenowicz.
Wody opadały stopniowo. Rozlane szeroko rzeki zgarniały je powoli do swych koryt. Osychały niwy, a wiosenne słońce coraz silniej przygrzewać zaczynało. Nawigacja lada dzień miała się otworzyć. Czekano tylko, aby skazańców z Tiumenia do Tobolska wysłać wodą. Musieliśmy dążyć na miejsce przeznaczenia swego. Ponieważ w Tiumeniu nagromadziła się ogromna ilość zesłańców, eksport ich nie mógł się uskutecznić jednorazowo. Formowano więc partje, które kolejno odpływać miały. Znajomi więc organizowali się w odpowiednie grupy. My też utworzyliśmy między sobą partję pokrewną duchem i charakterem, do której weszli niemal wszyscy obecni w Tiumeniu wygnańcy z gub. mińskiej. Do naszej partji udało mi się przyłączyć również moich biednych Mazurów, wlokących wszędzie za sobą swój ciężki obraz z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Do każdej partji politycznych skazańców dodano, jak zwykle, pewną ilość kryminalistów. W przeddzień wyjazdu przybył do nas na pożegnanie Koziełło-Poklewski. Wynajmował on rządowi swe parostatki dla przewiezienia aresztantów do Tomska. Nam zaśz uprzejmością wielką ofiarował całe utrzymanie na statku, polecając swemu plenipotentowi, Rogalewiczowi, aby na niczem nam nie zbywało. — Niech pan dysponuje – dodał, zwracając się do mnie, – a wszystko na zawołanie będzie. Gdyśmy mu dziękowali i serdecznie go żegnali, odchodząc, rzucił raz jeszcze:
— Panie Rogalewicz, proszę być gościnnym gospodarzem na statku.
Nie trzeba było powtarzać tego dwa razy Rogalewiczowi. Z natury hulaka, fetował nas szczodrze, podlewając suto szampanem wszystkie delikatesy syberyjskie. Koziełło nie zapomniał i o uboższej garstce wygnańców. Złożył dla nich do podziału kilkaset rubli i ofiarował sześć wołów na mięso. Zorganizował przytem własnym kosztem aptekę na statku, w czem mu dopomagał będący przy nim doktor, Franciszek Misuna, rodem z gubernji witebskiej. Brat owego lekarza, Bolesław, służył, jak i wielu innych Polaków, w fabrycznym zarządzie Koziełły, okazując za przykładem zwierzchnika również wiele współczucia dla wygnańców. Nadeszła wreszcie chwila wyjazdu z Tiumenia. Kazano nam wszystkim zebrać się na oznaczoną godzinę nad brzegiem rzeki w przystani. Kryminalistów przyprowadzono w łańcuchach, pod eskortą. Nasi swobodnie schodzili się i zjeżdżali ze wszystkich stron miasta. Na ogół było nas około 600 osób. Naczelnik etapowy rozkwalifikował zesłańców. Zaraz cywilnych przestępców wsadzono do wielkiej łodzi, zwanej „barżą”, którą pod eskortą żołnierzy kazano odprowadzić na środek rzeki. Parostatek Pokiewskiego zaholował i osadziwszy „barżę” na kotwicy w środku Tury, zawrócił po nas. Wśród wygnańców było kilkunastu księży. Jeden z nich, ks. Nowakowski, zaintonował nabożeństwo przed odjazdem. Wszyscy nasi wygnańcy padli na kolana. Obecni temu przeprowadzający nas Rosjanie z uszanowaniem zdjęli czapki. Po skończonej modlitwie rozległ się śpiew chóralny: „Pod Twoją Obronę“. Pokrzepieni modlitwą, wśród pożegnań z Tiumeńczykami, którzy okazując wiele serdeczności, nie szczędzili nam dobrych słów i życzeń, wsiedliśmy na statek, a gdy ten ruszył, chór nasz, wysunąwszy się naprzód, odśpiewał jeszcze jeden z hymnów narodowych, pobudzając zebranych u przystani Rosjan do entuzjastycznych wykrzykników i oklasków. Zaledwie chór nasz umilkł, gdy z łodzi kryminalistów, odprowadzonej na środek rzeki, rozległ się cudowny baryton. Ktoś solo zaśpiewał: „Proszczaj angieł mój” 19 .Artystyczne wykonanie oraz siła głosu zwróciły uwagę wszystkich. Horodniczy Stefanowicz wnet posłał małą łódkę do „barży” z rozkazem dostawienia na brzeg utalentowanego śpiewaka w celu zrobienia mu owacji i dowiedzenia się jego nazwiska i pochodzenia. Ale śpiewak skrył się w tłumie towarzyszy i łódka wróciła z niczem. Później dopiero zdołałem się dowiedzieć, iż był to syn popa, skazany na wygnanie za jakieś przestępstwo popełnione w uniesieniu. Płynęliśmy już, a jeszcze na brzegu powiewały białe chustki i rozpływały w powietrzu ostatnie echa pożegnalnych okrzyków. Statek nasz holował dwie „barże” pełne zesłańców. Kółko nasze, zaproszone przez Koziełłę, a złożone z kilkudziesięciu osób, znajdowało się na statku. Pod promieniami palącego słońca przebywaliśmy okolicę płaską, równą i dziwnie monotonną. Gdzieniegdzie spotykaliśmy Ostjaków, przyglądających się nam ciekawie i lękliwie. Zmrok zapadał, gdy z Tury wpadliśmy na rzekę Tobol, szeroko rozlana, i w nocy przybyliśmy do Tobolska. Statek się zatrzymał na środku rzeki i stal tak do rana. Już byliśmy po śniadaniu, ugoszczeni przez Rogalewicza, gdy od miasta poczęła się ku nam zbliżać łódka, pełna urzędowych figur o błyszczących mundurach.
— Gubernator! gubernator jedzie! – wołano dokoła.
Istotnie – był to Despota-Zenowicz. Powitał nas wszystkich uprzejmie, nawet serdecznie. Przywiózł ze sobą całą paczkę listów i posyłek, które na jego imię przybyły dla wygnańców do Tobolska. Wywoływał każdego wedle adresu i osobiście wręczał korespondencję. Mówił z nami po polsku, rozpytując o stosunki krajowe. Ku młodym zwrócił się z łagodnem upomnieniem.
19 Żegnaj, aniele mój.
— Nie należało rzucać nauk – mówił – i biedz do powstania i łamać sobie życia.
Większą oddalibyście przysługę krajowi, gdybyście, zdobywszy wykształcenie, o jego losach
pomyśleli.Tak! była w tern wielka prawda, ale z Tobolska trudno było, nawet takiemu człowiekowi jak Zenowicz, ocenić należycie siłę wybuchającego wulkanu narodowego, siłę, która pociągała nietylko młodych zapaleńców, lecz i starszych i dojrzałych ludzi.
„Polak zawsze bywa mądry po szkodzie”.
Dziś niewątpliwie wiele z tych ofiar powstania żałowało nierozważnego kroku. Większość jednak uważała czyn spełniony za święty obowiązek i ze spokojem a hardem czołem przyjmowała następstwa.
Listy z kraju. – Echa kradzieży kazańskiej. – Ucieczka towarzyszów. – Tobolsk. – Spotkanie znajomych. – Wypadek z panią T. – Dawne rachunki. – Kaszyc.
W Tobolsku z rąk gubernatora otrzymałem, oprócz listów od rodziny i narzeczonej, które, jak świeży a ciepły powiew z kraju, silnie mię wzruszyły, odezwę od towarzysza wygnania Jachimowskiego, z którym się rozstałem w Kazaniu.
Pisał mi tak:
„Pieniądze, które Ci wraz z torbą zginęły w więzieniu kazańskiem, już się znalazły. Skradł je jeden z aresztantów. Ponieważ odesłanie ich jest niepodobieństwem, gdyż mogą nie dojść rąk Twoich i być zgubione w drodze, więc ze skarbów tych korzystam tymczasem z kolegą Wernickim. Jeśli Bóg nam pozwoli wydostać się pomyślnie z tej fali na ląd stały, odeślę Ci je tam, gdzie będziesz się znajdował”. List ten dał mi do myślenia. Widocznie chwycił pieniądze sam Jachimowski w celu ucieczki. Szczęść mu więc Boże! Przypuszczenie moje okazało się trafnem. Dowiedziałem się bowiem następnie, iż istotnie Jachimowski z Wernickim zemknęli z Kazania i zdołali przedostać się za granicę. Dalsze ich jednak losy pozostały dla mnie na zawsze tajemnicą. Zwrotu przymusowej tej pożyczki nie otrzymałem nigdy. Zenowicz w roli gubernatora okazał wiele uprzejmości dla więźniów, bo oprócz listów wręczył każdemu nadesłane z domu pieniądze, acz prawo rosyjskie na to nie pozwalało. Alew Syberji większa pod każdym względem panowała swoboda. Był maj. Święta Wielkanocne spędziliśmy bowiem w Tiumeniu, gdzie nasze wygnanki urządziły święcone. W Tobolsku już nam w dnie upały dokuczać zaczęły, acz w nocy temperatura spadła poniżej zera. Mieszkaliśmy na statku. Wolno nam jednak było chodzić swobodnie do miasta z obowiązkiem wracania na noc. Tobolsk, położony nad wielką rzeką, wydał mi się bardzo ładnem miastem. Może orzeźwiony wieściami z kraju, pod wrażeniem listu narzeczonej, do której wciąż myśl moja biegła, patrzałem na świat Boży innemi, weselszemi już nieco oczami.Spotkałem i tu sporą garść znajomych, przeważnie wygnańców z gub. mińskiej, a więc: braci Łęskich Konstantego i Zenona, Moszczyńskich, Tórczyńskich, Sicickiego, Przybylskiego i wielu innych. Z panią T. zdarzył się bardzo niemiły i przykry dla wielu – wypadek. Piękna nader podówczas kobieta, dowiedziawszy się o przybyciu statku z partją wygnańców, podpłynęła ku nam w celu zobaczenia znajomych i dowiedzenia się czegoś o rodzinnych, mińskich stronach. Gdy ujrzano damę na łódce, zaczęto się nią interesować.
— Kto jest ta pani? – zrywało się z ust wszystkich.
Nieszczęście mieć chciało, iż ktoś, przypisujący swą obecną niedolę jej mężowi,
poznał ją zdaleka1 i rzucił ostro ku swoim:
— Ostrożnie, panowie, to żona „śpiewaka”.
Dość było tego słowa.
Panią T. przyjęto tak niegrzecznie, iż musiała się cofnąć. Nie mogliśmy temu zapobiedz. „Śpiewakami” nazywano tych, którzy w czasie dochodzenia sądowego, dobrowolnie lub pod ciężkim przymusem, zbyt szczerze składali zeznania, wymieniając nazwiska innych. Glos ogólny zarzucał tę szczerość panu T. – Czy był winien w istocie? Czy miał jakie na sumieniu ofiary? – nie umiem powiedzieć. Ludzie często na pozorach opierają swe oskarżenia. Ale opinja bywa nieubłaganą. Biedną kobietę karano za winy męża. Jeżeli one były w istocie, to ona właśnie następnie starała się wszystkiemi siłami zmyć je i wynagrodzić. Gdy bowiem po powrocie z wygnania zamieszkała w Petersburgu, niosła wielką pomoc rodakom, torując niejednemu, dzięki swym stosunkom, powrotną drogę do kraju. Wypadek z panią T. nie był pierwszym. W drodze do Tobolska przebyłem bardziej jeszcze przykry epizod. W partji polskich wygnańców na statku znalazł się Kaszyc, z Nowogródzkiego. Nikt na razie o tern nie wiedział, ale w czasie podróży obecność jego została ujawnioną. Poznał go któryś z powiatników. Mieliśmy bowiem kilkunastu Nowogrodzian w naszej grupie, a większość z nich uważała siebie za ofiarę „zdrady” Kaszyca. Słowo „zdrada” przyczepione było do słabego a nieszczęśliwego człowieka, jak czarna, niezmyta nigdy plama. Mówiono o tern wiele i szeroko. Wyliczano jego ofiary. W więzieniu nowogródzkiem miał wyśpiewać wszystkie tajemnice ruchu narodowego, wskazać sprężyny i wydać dokumenty. Oburzenie i potępienie ogólne rosło w miarę podawanych z ust do ust, a powiększanych ciągle wersji. Gdy więc na statku dowiedziano się o obecności Kaszyca, zakotłowało wszystko. Nowogrodzianie zwłaszcza wybuchali z gwałtowną siłą. Wszystkie tajone niechęci i urazy wylały się jak wulkaniczna lawa. Wojsiatycz, Hryniewiecki, Ponset i inni miotali piorunami. Daremnie ludzie spokojniejszego temperamentu, chcąc zażegnać burzę, leli chłodną wodę na rozgorączkowane głowy. Ostatecznie skończyło się na tern, iż Kaszyca wyrzucono z grona wygnańców politycznych, a wsadzono do „barży” kryminalistów. Akt zemsty został dokonany 20 . Dwa te wydarzenia na statku, następujące jeden po drugim, zrobiły przykre wrażenie. W Tobolsku bawiliśmy około dni dziesięciu. Handlowe to nader i bogate miasto. Na placu w ogrodzie publicznym wznosi się pomnik Jermaka, zdobywcy Syberyi. Rzeka Tobol dostarcza niezliczoną ilość ryb najrozmaitszych gatunków, nieznanych w Europie. 20 Czuję się w obowiązku przytoczyć tu niektóre fakta, rehabilitujące w pewnym stopniu imię i pamięć
zmarłego Kaszyca. Nie złożył on zeznań, jak ogół sądził, w celu Ii tylko ratowania siebie, lecz pod wpływem trzykrotnych katuszy, którym był poddawany; w chwili bólu i osłabienia fizycznego i duch mógł łatwo zasłabnąć. Usta wyszeptały kryjówkę pod posadzką pałacu Obryńskiego, gdzie się przechowywały dokumenta Rządu Narodowego. Czy ci, co nań później rzucali kamieniem, mogliby przysiądz, iż w podobnych okolicznościach byliby od Kaszyca wy trwalsi? Naoczny świadek, wpuszczony do celi nieszczęśliwego z racji jakiejś sądowej sprawy cywilnej, wymagającej pewnych potwierdzeń Kaszyca, opowiada, iż znalazł w więzieniu słaby cień człowieka, nawpół przytomnego z bólu, o ciele zoranem knutami. Kaszyc całe życie bolał nad ową chwilą słabości, co mu wydarła zeznanie, pociągające nowe ofiary. W kilkanaście lat po powstaniu spotkaliśmy się z nim w Petersburgu, gdzie pisał pamiętniki swoje, raczej spowiedź przed ogółem polskim. Część mi tego odczytywał. Miał je złożyć w bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie. Lecz, czy to zrobił – nie wiem. Dziś wiele okoliczności, łagodzących dawne winy, na jaw wychodzi, – więc i Kaszyca bezwzględnie potępiać nie możemy.
Z. K.
Komisja. – Gatunkowanie skazańców i wyznaczanie miejsc pobytu. – Chwile bólu i wspomnień. – Ofiary rodzinne. – Do Tomska. – Tunguzi i Ostjacy. – Ich gniazda. – Surgut.
Tobolsk byt punktem, z którego rozsyłano aresztantów do różnych miejsc w Syberji. Wyroki, skazujące na deportację, brzmiały zwykle głucho: do mniej lub więcej oddalonych gubernji syberyjskich, bez wskazania miejsca pobytu. Wybór ostatniego pozostawiony byt do uwagi specjalnie zorganizowanej komisji, zwanej eksportową (pieresylnaja), której siedliskiem był Tobolsk. Komisja wyznaczała skazańcom różne punkty na „osiedlenie” lub ciężkie roboty. Do tej komisji ciągano nas często i trzymano po kilka godzin, indagując drobiazgowo: kto, skąd i za co? oraz sprawdzając osobistości. Na podstawie tych badań układano tabele zesłańców, kierując jednych w tę, drugich w ową stronę. Tych, co mieli pozostać w bliższych guberniach Syberji, zatrzymywano w Tobolsku, odłączając ich od partji, z którą przybyli. Tych zaś, których meta była na dalszym Wschodzie, dodawano do partji, odchodzącej łub odpływającej dalej. Skazanych do ciężkich robót pakowano tymczasowo do więzienia. Można było prosić komisję o zmianę wyznaczonego punktu pobytu na inne, dogodniejsze miejsce. Komisja nader często uwzględniała petycje wygnańców. Kto miał zwłaszcza protekcję, mógł się zawsze ulokować tam, gdzie pragnął. Skorzystałem również z polecającego listu do gubernatora, który miałem w kieszeni. Dowiedziawszy się, iż mój brat, skazany do ciężkich robót, przebywa w Usolu, gubernji irkuckiej, prosiłem o ulokowanie mnie tamże lub w poblizkiej miejscowości. Despota-Zenowicz z wielką uprzejmością uwzględnił moje żądanie i przesłał do komisji odnośne zlecenie. Gdy tak się mój los rozstrzygał ostatecznie, myślałem, wpatrując się w wartkie wody Tobołu, azali kiedykolwiek odpłynę z powrotem na tych falach, które mię tu przyniosły... Tęsknota za krajem wzbierać w piersiach zaczęła. Coś się tam znów rwało i szamotało boleśnie. Dom rodzinny stanął mi żywo w oczach w całym blasku wspomnień dzieciństwa
i młodości... Ofiarny był to dom dla kraju! Nie szczędził krwi i życia w każdej jego potrzebie... Dziad, podkomorzy, służył mu, urzędując cywilnie. Ojca mego, Władysława, dziś ślepego starca, porwały legjony. Bił się wiecznie, sądząc, jak i wszyscy mu współcześni, iż ceną krwi swojej kraj z więzów wykupi. Rannemu na polu bitwy Napoleon własnoręcznie przypiął do piersi krzyż Legji, ale dla kraju – nie zrobił nic...Potem rok 1831... Znów z Wielkich-Krzywicz dwaj stryjeczni moi, Ludwik i Adam, wybiegli służyć ojczyźnie... I nie wrócili już nigdy pod dach rodzinny... Zmarli za granicą, jako emigranci. Wreszcie – ta burza ostatnia... Wymiotła i mnie z bratem z gniazda rodzinnego. Zachwieje się ono niewątpliwie i – runie teraz!.. My, ostatni z rodu, zagrzebani w śniegach Syberji, zginiemy tu chyba marnie, nie zostawiając po sobie nic... nic...I ród nasz wygaśnie i stare gniazdo rozsypie się. Pusty już dom!.. Siostry rozproszyły się po świecie, tworząc własne rodzinne ogniska. Pozostała tylko jedna na pociechę rodzicom. Biedni starzy! Błąkają się gdzieś w pustym domu, bez jutra, bez przyszłości, bez synów i – wnuków... Kochali swój kraj gorąco! Niema zaś miłości bez ofiar. Duma podtrzymuje starego legjonistę. Choć ból serce dławi, rad pewnie, iż synowie spełnili swój obowiązek. Ale jeśli wrócimy!.. Jeśli ona... ta ukochana zostanie... moją!..
Krew nagle zalała mi czoło na samą myśl tak wielkiego szczęścia. Ale wnet i inny obraz przesunął mi się jak złowrogie widmo przed oczyma.
— A jeśli nie doczeka i...
Cała krew spłynęła mi nagle do serca.
— Cóżeś taki blady i smutny? – zagadnął mię któryś z towarzyszy.
— Myślę o losie naszym – odparłem krótko.
— Nie trać ducha – zawołał wesoło towarzysz, – za lat kilka wylądujemy na ziemię
rodzinną.
— Lecz gdy wrócimy do swoich – rzekłem, – to może i swoi nas nie poznają.
— Zamyślił się na chwilę towarzysz.
— Grunt – dodał sentencjonalnie – nie żenić się z prawosławnemu
Dziwna ironia losu! W niespełna lat parę był już żonaty z Rosjanką. Nareszcie opuściliśmy Tobolsk, kierując się do Tomska. Część naszej partji odpadła. Pozostali w Tobolsku zesłańcy z pod Siematycz. Przyłączono zaś do nas garść innych zesłańców.
Z Tobola wypłynęliśmy na Irtysz, łączący się z Obią. Dwie te wielkie rzeki po zlaniu się z sobą tworzyły rodzaj szerokiej zatoki. Brzegi ich porosłe lasem nizkim, karłowatym, były niejako drogowskazem dla sternika, zmuszonego trzymać się zawsze środka rzeki, unikając wszelkich zboczeń niebezpiecznych tu dla żeglugi. Posuwając się dalej, coraz częściej spotykaliśmy typy Tunguzów, Ostjaków i innych miejscowych plemion. Podpływali ku nam na łódkach, tak drobnych jak łupina orzecha, krzycząc natarczywie: daj chleba za rybę! Chleb budził w nich wielką pożądliwość. Za mały jego kawałek lub za lada błyskotkę można było dostać ogrom najlepszej ryby. Gdy jednak parostatek zatrzymywał się w przystani, u brzegu, gdzieśmy wysiadali czasem i przechadzali, ludzie ci zmykali przed nami jak dzikie zwierzęta, chowając się w głąb lasu i śledząc nas z poza drzew wystraszonemi oczyma. Byli to rybacy i pływacy doskonali. Podziwialiśmy nieraz ze statku ich zręczność i zwinność na wodzie. Latem żyli z połowu ryb. Szczupaka do rąk nie brali, pogardzając tym gatunkiem. Gnieździli się jak czaple nad wodą, w jurtach powietrznych, tworzących rodzaj gniazd na słupkach, o kilka łokci powyżej poziomu wody. Letnie te mieszkania pokryte bywały zamiast dachu – chróstem. Dalej nieco spotykały się już jurty w ziemi kopane. Przed każdą z nich kilka lub kilkanaście psów, uwiązanych u słupka, oraz moc wielka sieci, niewodów, suszących się ryb i skór. Zimą bowiem uprawiali myśliwstwo, używając do jazdy psów. Przez całą drogę do Tomska zanotowałem tylko przy połączeniu się Obi z Irtyszem jedyną wieś dużą, zwaną Surgutem. Był to rodzaj zamożnego miasteczka. Mieszkańcy zwali siebie Sybirakami i pochodzili z ludności napływowej, to jest z dawnych wygnańców rosyjskich. Kupowaliśmy tam różne produkty żywnościowe. Zesłańcom dawano dziennie albo 15 kopiejek, albo stół z ogólnego kotła. Dopłacając coś kucharzowi, można było dostawać lepsze jadło. Kto chciał, mógł mieć obiad na parostatku za 10 rubli przez cały ciąg jazdy.
Prelekcje na statku. – Spędzanie czasu. – Chóry. – Jagody. – Żyzna kraina. – Tomsk. – Przepełnienie
wygnańców. – Miód i masło. – Hodowla bydła. – Bogactwa przyrody. – Handel. – Punkt wymiany towarów. – Rozstanie się z Mazurami.
W celu urozmaicenia długiej podróży, która się już stawała monotonną, oraz korzystnego spędzenia dziwnie powoli wlokącego się czasu, podjęty został na statku projekt prelekcji i popularnych wykładów, nietylko dla inteligientnej młodzieży, lecz i dla mniej kulturalnej grupy wygnańców. Zaraz też na „barżach” dali się słyszeć: profesor Kędrzycki z Warszawy, Bolesław Świda, nauczyciel ze Słucka, d-r Stanisław Tomkiewicz i kilku innych. Prof. Kędrzycki wykładał literaturę i historję polską, Świda matematykę, d-r Tomkiewicz – fizjologię i hygjenę. Bywały też lekcje o magnetyzmie, odczyty z dziedziny nauk przyrodniczych. Księża zajęli się religją, wykładami z Nowego i Starego Testamentu, historią Kościoła, Lekcje były jasne i popularne, budziły interes i niewątpliwą przynosiły
korzyść. Z Tobolska do Tomska płynęliśmy przeszło sześć tygodni, bo statek nasz często się zatrzymywał i kilkakrotnie osiadał na mieliźnie. Był to jednak najwygodniejszy rodzaj lokomocji dla deportowanych. Czasami grywaliśmy w karty, w preferansa lub jerełasza, gawędziliśmy, wypisywali listy do kraju lub notatki i wrażenia podróży. Czasem nasze chóry urządzały koncerty na pokładzie. Echa chóralnego śpiewu, po raz pierwszy może rozlegające się w tych okolicach, płynęły daleko, łamiąc się w pobrzeżnych lasach i wywołując efekt wspaniały. Echa te wywabiały niejednokrotnie z jurt dzikich tubylców, których rozszerzone źrenice oraz dziwaczne giesty wykazywały niewypowiedziane zadowolenie. Gdy parostatek zatrzymywał się u brzegu dla nabrania drzewa, a nam wysiąść pozwalano, biegaliśmy po lesie, odczuwając ogromnie potrzebę ruchu fizycznego, jak żaki szkolne, zbierając poziomki zbliżone do naszych, oraz inne jagody syberyjskie, których była moc wielka. Ubożsi wygnańcy nasi znajdowali czasem zarobek na statku, znosząc drzewo na opał. Wprawdzie do podobnych robót używano zwykle aresztantów cywilnych, lecz nie usuwano i naszych, gdy się o to poprosiło. Kapitan statku oraz oficer eskortujący partję byli dobrymi i wyrozumiałymi ludźmi. Im bardziej zbliżaliśmy się do Tomska, tem więcej odsłaniały się przed nami jego żyzne okolice, o bogatej florze i faunie. Wreszcie z poza mgieł sinych wyłonił się i Tomsk, czyniąc już zdaleka wrażenie większego niż Tobolsk miasta. Zaraz po przybyciu do miejscowego portu zdjęto nas z „barży”. Skazanych do ciężkich robót wnet odprowadzono do więzienia. Nas zaś „posieleńców” skierowano do tak zwanego „Domu poprawy” (Aresztanckoj roty), gdzie przebywałem w szpitalu, tak wygodnie, jak w hotelu. Więźniom miejscowym wolno było swobodnie wychodzić na miasto, wracając punktualnie na 9-tą wieczorem. Znalazłem i tu wielu rodaków i znajomych. Ucieszyłem się szczerze, spotykając młodą parę Czekotowskich, która już mię tu wyprzedziła. Ona, widocznie niezdrowa, miała wygląd zmęczony i oczy podkrążone, ale duchem trzymała się zawsze silnie i hartownie. Był tu też i Antoni Prószyński, ojciec znanego Promyka, z żoną i dziećmi, oraz Apolinary Łukaszewicz z Ihumeńskiego i wielu innych. Tomsk był już przepełniony wygnańcami polskimi. Skupiło się tu mnóstwo partji, które szły przód nami. Dźwięczał więc na ulicach język polski, a po mieście snuły się przygnębione postacie wygnańców, rysujące się dziwnie charakterystycznie na tle miejscowej ludności. Bolesław Świda, skazany na 20 lat katorgi, umieszczony był wraz z innymi w „ostrogu”. Udało się nam jednak po wielu staraniach wyrwać go stamtąd, biorąc na porękę i lokując jako chorego wraz z nami w Domu poprawy. Tomsk słynął na całą Syberję miodem swym i masłem. Pszczelnictwo w okolicy rozwinięte było na szeroką skalę. Miód, zbierany z kwiatów bogatej miejscowej flory, odznaczał się niezwykłym smakiem i zapachem.
Niemniej w szerokim zakresie prowadzona tu była hodowla bydła, którego liczne a wielkie stada pasły się w stepach wśród traw, do pasa niemal porosłych. Pożywne pastwiska, podnosząc wydajność mleka, rozwinęły produkcję masła na olbrzymią skalę. Tomskie topione masło, bo inne w handlu nie idzie, słynące na całą Syberję, cieszyło się ogromnem popytem i stanowiło w ekonomicznym budżecie tej krainy poważną gałąź handlową. Liczne gospodarstwa w gub. tomskiej nosiły już wówczas cechy pewnej kultury, zastosowanej do warunków życia i klimatu miejscowego. Uprawiano niemal wszystkie gatunki zbóż jarych. Bezbrzeżne pastwiska oraz bujna roślinność, dająca moc karmu, wpłynęły również na rozwój hodowli koni, które tak jak bydło pasły się na łąkach w morzu traw i kwiatów. Żyzna ta niezwykle i bogata kraina nosi jednak na sobie pewne cechy pierwobytu. Mnóstwo naturalnych jej bogactw leży odłogiem lub się wala pod nogami, czekając rąk, które je podejmą, i głowy, która je należycie wyeksploatować potrafi. A kultura europejska, zanim tu dojdzie, musi przebyć Rosję całą... Tomsk stanowi centralny punkt Syberji. Cały więc handel wschodni i zachodni przelewa się przez to miasto, wnosząc weń ruch i ożywienie niezwykłe. Był to podówczas głośny punkt wymiany towarów. Tu się spotykały karawany, ciągnące z Rosji jej wyroby i towary, z karawanami, płynącemi ze wschodu, z Kiachty, z herbatą i inną produkcją wschodnich okolic. Biły więc tu pełną życia wszystkie pulsy handlowe, acz tętno ich nosiło również cechy wschodnie, pierwotne.Przebyliśmy w Tomsku przeszło parę tygodni, czekając na wyzdrowienie pani Czekotowskiej, która tu ciężko przechorowała. Chcieliśmy zaś dalej iść razem. Miejscowe władze nie broniły nam wcale dłuższego tu pobytu. W Tomsku pożegnałem moich Mazurów, których tu zatrzymano. Rozrzewniająca to była scena. Ludzie ci przywykli do mnie i pokochali mię szczerze. Czuli się wciąż dotąd pod moją opieką, jak dzieci pod skrzydłem matki. Obecnie zostawali jedni wśród obcych. Jedyną pociechą był dla nich ten obraz z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, który z takim trudem dźwigali przez całą drogę. Płakali, jak bobry, żegnając się ze mną. Byłem również silnie wzruszony. Z Tomska wyprawiono nas w głąb gubernji irkuckiej. Sformowała się więc nowa partja, dążąca w jedną stronę.
Z Tomska do Krasnojarska. – Trójki. – Znów podróż piesza. – Muszki i komary. – Etapy. – Spotkanie Tukałły. – Bogactwa krainy. – Pustynie jenisiejskie. – Kibitki i konie „obywatelskie”. — Gubernja Irkucka. – Jej długie wsie. – Wrażenia „jamszczyków”.
Minęły słodkie dni Aranjuezu. Wodna lokomocja już tu się urwała. W Tomsku znów nas wsadzono na „trójki”, zaprzężone do kibitek. Jeśli saniami ten rodzaj podróży wydał się nam piekielnym, to już kołami był istną torturą. Przeleciawszy tak parę stacji, a raczej etapów, zdołaliśmy wykołatać pozwolenie na odbycie dalszej pielgrzymki pieszo. Dano nam pewną ilość furmanek do przewożenia rzeczy i pod zwykłą eskortą wyprawiono w głąb syberyjskich stepów. Wlekliśmy się więc tak jak dawniej długą karawaną od etapu do etapu. Byli razem z nami i młodzi Czekotowscy. Ona, choć osłabiona chorobą, szła z nami pełna energji i odwagi. Nie gnębiły nas już wprawdzie mrozy i zamiecie, ale w dzień gorące słońce paliło głowy nasze, w nocy zaś ogarniały wszystkie katusze etapów, które tu znów niczem się nie różniły od etapów rosyjskich. Ten sam brud, zaduch i robactwo, to samo zamykanie w ciasnej, dusznej izbie ludzi jak bydląt, mężczyzn i kobiet razem, to samo łapownictwo, te same męczarnie! W dodatku prawdziwą plagę stanowiły drobne muszki, a zwłaszcza syberyjskie komary, od których ukąszenia cała twarz rozbrzękała straszliwie. Byliśmy wprawdzie zaopatrzeni w obronne od tych owadków siatki na głowę, lecz w czasie wielkich upałów, które nas również prześladowały, w siatkach tych dusiliśmy się formalnie. Biedne były zwłaszcza kobiety i dzieci, o obrzękłych wciąż twarzach i rękach. Po pewnym czasie ciało się oswajało, stając się na ukąszenia komarów mniej drażliwe. Zawsze jednak owady te męczyły nas niewypowiedzianie. W Marynsku znaleźliśmy Konstantego Tukałłę z gub. wileńskiej, zesłanego tu na osiedlenie. Ucieszył się bardzo spotykając rodaków; zaraz mnie oraz wielu innych krewniaków i znajomych zaprosił do siebie i ugaszczał ze staropolską hojnością. Gubernja tomska przedstawiała wielką, czarnoziemną równinę. Z pod stóp taboru naszego podnosiły się obłoki kurzu, czarnego jak sadza i lepkiego jak smoła, który, osiadając na twarzach i ubraniu, przeistaczał nas w murzynów. Szliśmy w kierunku gubernji jenisiejskiej. Zrazu przed nami ciągnęła się kraina żyzna i bogata, pocięta łanami zbóż jarych, bo oziminy nie uprawiały się tu jeszcze wcale. Na stepach liczne stada bydła i koni. Roślinność podobna była do naszej, tylko więcej bujna i silniej rozwinięta. Lasy przeważnie modrzewiowe, piękne i cieniste. Z innych gatunków drzew uderzyła mię pichta syberyjska oraz ilmeny. Brzozy też nie brak, lecz ta przeważnie rosła w nizinach. Wszystkie te dary przyrody nie zbudziły tu dotąd żadnego ruchu i życia. Cała kraina, jak zaklęta królewna w swej dziewiczej krasie, w głębokiem leżała uśpieniu. Nigdzie żadnego miasta, ani fabryki, ani skoncentrowanego ogniska pracy ludzkiej, ani żadnej drogi, oprócz szlaku, którym dążyliśmy. Gdzieniegdzie tylko, przy tymże szlaku, jakby lękając się posunąć głębiej, osiedlali się ludzie w długich niezmiernie wioskach, zabudowanych w jedną ulicę po obu stronach drogi. Im więcej zbliżaliśmy się do gubernji jenisiejskiej, tem kraj stawał się uboższym, bardziej monotonnym i bardziej pustym. Ogarnął nas wreszcie równy, senny step syberyjski. Upały się wzmagały. Słońce paliło dotkliwie, a owady dokuczały niemiłosiernie. Przybyliśmy do Krasnojarska, strasznie znużeni i wyczerpani. Nie dano nam tu jednak wypocząć dłużej. Zaraz wiedziono do kibitek i – dalej, w drogę. Rozpoczęła się znów szalona jazda – trójkami. Po kilku etapach byliśmy już tak zbici, zdrętwiali, skąsani i opuchli, iż nic nie widzieliśmy, co się dokoła nas dzieje. Otaczała nas zresztą zrazu okolica monotonna, bezludna prawie. Nieco nędznych lasów, nieco smutnych pól i stepów. W miarę jednak oddalania się od Krasnojarska a zbliżania się do Irkucka krajobraz stopniowo się ożywiał. Gdyśmy wkroczyli w granice gub. irkuckiej, rozesłała się znów przed nami zamożniejsza, weselsza i ludniejsza kraina, o charakterze już nieco kulturalnym. Na widnokręgu zarysowały się z boku wspaniałe kontury gór Ałtajskich. Ukazały się wysokopienne lasy i wsie coraz częstsze, zwłaszcza bliżej Usola, o domach często piętrowych, zdradzających pewną zamożność właścicieli. Wsie te, charakterystycznie, jak zawsze, tworzyły jedną ulicę po obu stronach drogi, były niezmiernie długie. Niektóre liczyły po wiorst kilka, a nawet kilkanaście. Zdarzało się, iż jeden etap znajdował się na początku, drugi zaś u jej końca. Zamieszkiwali je przeważnie chłopi ruscy, potomkowie dawnych wygnańców z Rosji. Zwali już siebie sybirakami, nie przyznając się wcale do poprzedniej narodowości. Były też wsie czysto tatarskie, a nawet takie, gdzie się jedynie gnieździli Żydzi –generacja zesłańców kilku pokoleń. Choć się już tu zaaklimatyzowali i rozrodzili, nie zatracili jednak swych charakterystycznych cech narodowych. Wsie liczyły po 100 – 200, a czasem i więcej chat. Lud na ogół czysty, schludny i dobry. Wyrosły z zesłańców, współczuł doli wszystkich, wyrwanych z rodzinnych kątów, a przerzucony na obcą ziemię. Różnice stanów w Syberji nie istniały. Wszyscy byli równymi sobie obywatelami. Jeden społeczny mianownik istniał dla wszystkich. Pędziliśmy więc teraz tak zwanemi „końmi obywatelskiemi”, to jest dawanych przez miejscowych chłopów, – robiąc w dzień 50 – 60 wiorst. Budzono nas o 7 rano i aż do 8 wieczorem w siatkach na głowie trzęśliśmy się na kibitkach, wśród pyłu i kurzawy. Woźnice, zwani „jamszczykami”, którzy już niejedną partję wygnańców naszych przewieźli tędy przed nami, wyrażali zdziwienie swe z racji tej olbrzymiej ilości zesłańców.
— Skąd się od was tylu ludzi bierze? – pytał mnie jeden z nich. Wozimy ich i wozimy i – końca niema. Czy to wasz kraj wyludniają zupełnie?..
— Nie! – odparłem, westchnąwszy mimowolnie, tylko tak karzą synów jego.
Nie zrozumiał mnie, ale podchwycił słowo: karzą.
— Tak za co ich karzą? zawołał. Wszystko tacy grzeczni i dobrzy widać ludzie, i – bogaci snadź... tyle pakunków mają.
— Kraj ich zabrany – rzekłem, – w niewoli... Chcieli trochę swobody, – wolności...
— Aha! Rozumiem – odezwał się jakimś głuchym głosem jamszczyk. To tak jak my, sybiraki... Wy bunt robili!., więc was tutaj, za karę, – aha! rozumiem. Ale my nie ruscy, my
was żałujemy... Biedni wy!
I huknął przeraźliwie na konie, które aż się wyciągnęły w szalonym biegu.
IX.
W drodze połączyły się rozpierzchłe dziesiątki nasze. Nie brakowało nikogo. W Borowej jednak przyjaciele nasi przyjęli nas chłodno. Wierny Ułas był już aresztowany, a Borowianie za sympatje dla Polaków ukarani tygodniowym postojem roty wojska, która ich objadła z kretesem. I my stracić musieliśmy w ich oczach dawny urok. Wiara w silę i robotę naszą znacznie osłabia. Zdrowy rozsądek chłopski widział w nas bezcelowych włóczęgów, a może i próżniaków. Czułem to dobrze. Odmówili więc nam na razie pomocy swej i jadła, tłumacząc się, iż po bytności żołnierzy ani jedna kura nie została w chacie. Ody jednak po pewnych pertraktacjach daliśmy po 10 rb. na każdą chatę, zaraz się znalazł chleb, a wkrótce kasza i kartofle. I znów nam do obozu jadło nosić zaczęli, czyniąc to jednak w nocy, z większą ostrożnością. Biedny a dobry ludu białoruski! – Jakże cię łatwo było przygarnąć do nas, oświecić i zrobić sobie z ciebie najwierniejszego przyjaciela!..
Żal nam było szczerze Ułasa. Wykręcił się wprawdzie prędko z rąk wrogich, ale zawsze coś za nas ucierpiał. Poczciwy to a mądry był człowiek. Chytrość, leżącą w naturze każdego Białorusina, zużytkowywał na różne fortele z nieprzyjacielem, w czem mu dopomagał równie przebiegły syn, który po poprzedniem porozumieniu się z ojcem, prowadził wojska na powstańców, tam, gdzie już po nich zostawały jeno zagasłe ogniska. Trzeba było wówczas widzieć Ułasa. Klnąc i skrobiąc się w głowę, stawał z tak prostodusznie zgnębioną miną, iż nikt go o zdradę posądzić nie mógł. Gdyby jednak ktoś głębiej zajrzał mu w źrenice, dostrzegłby przelotne a złośliwe blaski zadowolenia. Ułas używał często do pomocy syna, również zręcznego chłopaka. Porozumiewał się z nim w dwóch słowach. Zdarzało się bowiem często, iż, gdy Ułas prowadził gdzieś do bezpiecznej kryjówki powstańców, syn wiódł na nich wojsko, tak manewrując, aby ono nam nigdy szkody nie zrobiło. Długo się ta sztuka udawała, aż wreszcie Rosjanie coś przewąchali i do Ułasa się wzięli. Władze narodowe zapomniały o nas niejako. Poczuliśmy się nagle pozbawieni tej opieki, która dotąd nad nami czuwała i kierowała krokami naszymi. Wysyłaliśmy wciąż depesze do Mińska, ale stamtąd żadnego znaku życia nie dawano. Jedno tylko doleciało nas echo o aresztowaniu d-ra Piekarskiego. Pękało więc ogniwo łańcucha, wiążącego nasz oddział z władzami cywilnemi. Raz po raz dobiegały do obozu mętne wieści o licznych w Mińsku aresztach. Tymczasem dziesiątki nasze błąkały się wedle zwyczaju pomiędzy Ciepleniem a Szackiem, Tołkaczewiczami a Werkałami, skradały się około Wałka, przesuwały przez lasy Gabrjelowskie. Wojsko deptało nam niemal po piętach. Musieliśmy się przerzucać z miejsca na miejsce, nie mogąc nigdzie popasać dłużej. Brak żywności dokuczał nam dotkliwie. Jadaliśmy z głodu miazgę kory jodłowej. Czasem piekliśmy grzyby, które w braku soli posypywaliśmy prochem. Dowódcy nasi słali tymczasem noty do władz narodowych w Mińsku. Po upływie paru tygodni przybył nareszcie do obozu niejaki p. Montegrandi, figura nowa, nieznana zupełnie. Przedstawił się jako członek Rządu Narodowego, przywiózł nam 200 rb. oraz ponowny a głuchy rozkaz przedostania się do partji Bolesława Swiętorzeckiego. Oznajmił przytem, iż na pewnych punktach będą przewodnicy oraz żywność i pieniądze.
Człowiek ten jednak nie budził w nas zaufania, acz go, jako delegata władzy wyższej, słuchać musieliśmy. Aresztowanie takiego działacza, jakim był w organizacji cywilnej doktór Józef Piekarski, było ciosem nietylko dla nas, ale i dla całego miejscowego ruchu narodowego. Większy jeszcze jednak cios uderzył w samo serce organizacji cywilnej w Mińsku. Ciosem zaś tym było, jak dla organizacji, tak i dla powstania mińskiego, zniknięcie wojewody Komelego Pelikszy, jednego z najgłówniejszych sprężyn całego ruchu. W chwili, gdy miał już być schwytany i na szubienicę niewątpliwie poprowadzony, Peiiksza znikł nagle z horyzontu 9 . Ster rządów ujął po nim Hektor Łapicki, przy którym stanął Tórczyński, lecz nie byli to już ludzie tej miary, co Peliksza. Słabość ich moralna uwydatniła się, niestety, prędko, gdy po swem uwięzieniu odkryli zbytecznie karty przed komisją śledczą, na której czele stal słynny żandarm Łosiew. Zeznania zwłaszcza Łapickiego, które zeń zręcznie umiał wydobyć Łosiew, grając przeważnie na strunach próżności i miłości własnej, stanowiących słabą stronę charakteru Łapickiego, pociągnęły za sobą wiele ofiar. W każdym razie ludzie ci, obejmując władzę, musieli mieć najlepsze chęci, wytrwawszy na ryzykownem stanowisku do końca. Ody zabrakło jednak Pelikszy, ujawniło się zaraz pewne rozprzężenie w organizacji. Składała się ona z najlepszego i najszlachetniejszego elementu, jaki posiadało województwo mińskie. Ale już wielu jej wybitniejszych funkcjonariuszy było aresztowanych lub umykało zagranicę. Nowi zaś ludzie, wchodzący do organizacji w zastępstwie ubywających jej członków, przedstawiali siłę nieco słabszą, zwłaszcza wobec zbliżającej się katastrofy – upadku powstania. Funkcjonująca dotąd jak zegar machina zaczynała się rozluźniać. Poczuliśmy to na sobie, nie wiedząc zrazu wcale o zmianach, zaszłych w Mińsku, odczuwaliśmy to następnie coraz silniej w miarę dezorganizacji władz narodowych. Niejeden z dzisiejszych czytelników spytać może: po co właściwie Rząd Narodowy, widząc blizki kres powstania, utrzymywał jeszcze te słabe a bezczynne oddziały zbrojne, które mu oczywiście ciężarem już były. Dlaczego nie rozwiązywał ich kolejno, we właściwą porę?
9 Zdołał się następnie przedrzeć za granicę, gdzie, trafiony bólem zawiedzionych nadziei, życie sobie odebrał.
Rzecz tę można tłumaczyć w pewnym stopniu tem, iż nadzieje interwencji mocarstw zagranicznych, wywołane pamiętną mową ks. Napoleona w parlamencie paryskim, nie upadły jeszcze, skłaniając, tych, co u steru ruchu narodowego stali, do jak najdłuższego utrzymania powstania w całym kraju. Ku jesieni miało już ono na Litwie charakter czysto demonstracyjny, z wyjątkiem partji na Żmujdzi, które niemal do końca czynne były, oraz ruszającej się jeszcze partji Laskowskiego vel Świętorzeckiego w Ihumeńskiem. Partja Świętorzeckiego, licząca 350-400 ludzi, acz się lokowała w lasach Bohuszewickich, Iwanowskich, gen. Szewicza, Jakszyckich-Kiełczewskich i przerzucała się przez rzekę Berezynę, i posuwała się pod miasteczko tegoż nazwiska hr. Potockich, ku Zaboszewiczom Wańkowicza – i jeziorowi Święte, aż do jeziora Sudobla w pow. Borysowskim, ginąc znów w głębiach niedostępnej dla wrogów puszczy Bohuszewickiej. Budziła wszędzie postrach wśród nieprzyjaciół oraz przesadne wyobrażenie o sile swojej. Zwycięskie jej wyprawy stały się głośne. Rozpowiadano o nich szeroko; przechodząc zaś z ust do ust, rosły i potęgowały się niepomiernie. Żołdactwo święcie wierzyło, iż nie bronią i męstwem, lecz czarami powstańcy walczą, co jeszcze większą panikę wzbudzało. Do obozu naszego dolatywały o tem mętne wprawdzie, lecz rozgrzewające serca wieści. Większość oddziału pałała chęcią połączenia się z tym ruchliwym a zwycięskim hufcem ihumeńskim. Smutny odwrót z pod Skryła wciąż nas jeszcze przygnębiał. Duch w oddziale słabł w tej bezczynności i bezmyślnej włóczędze. Czuliśmy, iż coś się dzieje nie tak, jak się dziać powinno. Szliśmy do powstania pełni zapału, żądni walki i czynu, gotowi na wszystko. Wprawdzie pod Skryłem na odgłos pierwszych strzałów część naszego oddziału pierzchnęła, lecz przyznać trzeba, iż ta nawet część, złożona przeważnie z masy ludowej, pełną była uczuć miłości i poświęcenia, lecz, niewyćwiczona w sztuce wojennej i boju niezahartowana, uległa – silniejszej nad nią – panice. Tymczasem siły nasze duchowe i fizyczne, nie zużytkowane do czynów konkretnych, do celów, które, jak się nam wówczas zdawało, stały przed nami, martwiały bezowocnie w błocie i głodzie. Dziś inaczej nieco na tę rzecz patrzę, wówczas jednak pewne bunty rodziły się w piersiach i świdrowały coraz silniej w mózgach. Czuliśmy się zaniedbani, rzuceni na igraszkę losu. Była to niewątpliwie chwila, gdy w Mińsku rozgrywał się przed smutnym epilogiem drugi akt dramatu powstaniowego: zmiana władz cywilnych i wejście do organizacji nowych żywiołów, o czem do lasów Ciepleńskich nie doleciało było jeszcze żadne echo. W sarną więc porę przybył Oskierko, Komisarz Rządu Narodowego, już prześladowany przez wrogów. Umiał on rozgrzać zastygające już serca, ożywić cały obóz i skierować go ponownie do lasów Bohuszewickich, w celu połączenia się z partją Świętorzeckiego. Oskierko krył się czas jakiś w naszej partji, po wyjściu z niej schwytany i rozstrzelany następnie w Rohaczewie gub. Mohylewskiej. Sztabu żadnego nie mieliśmy. Oficerowie stali w szeregach. Ruszczyć był naczelnikiem jednego plutonu oraz całej partji. Harap stał na czele drugiego. Wszyscy byli na jednych prawach. Warty nie odbywali i na pikietach nie stali. Dostawszy z Borowej nowego przewodnika, ruszyliśmy w drogę. Wszystkie punkty i przejścia były już obsadzone wojskiem. Rozstawione były wszędzie pułapki w celu osaczenia partji Laskowskiego, przeszkodzenia ujściu jej oddziałów lub wzmocnieniu jej sił wskutek przypływu nowych. Dobiegły już do nas wieści, iż Laskowski ufortyfikował się znakomicie w puszczy Bohuszewickiej, której „mateczniki” ku temu doskonale się nadawały. Powstańcy, badając... „puszcz litewskich przepastne krainy”, znaleźli w nich naturalne a silne okopy z olbrzymich kloców i wywrotni, zwalonych bezładnie jedne na drugie, a tworzących obronne wały. Przy niewielkiej pomocy ręki ludzkiej utworzyła się forteczka, opasana trójkątnie „zasiekami” i „zawałami” leśnemi. Po sękatych i rozłożystych pniach i gałęziach wiła się gęsto różna roślinność, czerpiąca życie wśród próchniejących trupów. Barykady te, piętrzące się wysoko w malowniczym nieładzie, przypominały pierwotne okopy ludów słowiańskich i niełatwe były do zdobycia. Bagna leśne służyły za naturalną fosę, niemniej krępującą śmiałość ruchów nieprzyjaciela. Do warowni tej, w której spokojnie siedział chwilowo wódz naczelny, dano znać o przejeździe generała wojsk rosyjskich, Zabołockiego, traktem, wiodącym z Mińska do Bobrujska. Miano na niego chrapkę oddawna, bo generał ów już z Warszawy wywiózł pewne na sobie piętno. Laskowski wnet dał hasło do zasadzki. Wysławszy kilkudziesięciu ludzi na drogę, oczekiwał w obozie generała żywego lub martwego. Zaledwie powstańcy ukryli się w krzakach przydrożnych, gdy na gościńcu ukazała się kareta, otoczona niedużą eskortą, a walącą prosto ku powstańcom. Zatrzymać ją, obezwładnić eskortujących żołnierzy wraz z całą świtą i zaaresztować generała – było dziełem paru minut. Padło zaledwie kilka strzałów. Dowodzący oddziałem, wysłanym na zasadzkę, znalazł się na stopniach karety, pragnąc rozbroić generała i zachęcić do wyjścia z powozu. Ale stary wojak odezwał się:
— Bierzcie mnie, ale z bronią w ręku!
Po zabraniu wszystkich papierów generał został zaprowadzony do Laskowskiego, który wyszedł na jego spotkanie. Ody jednak nań rzucił okiem, postrzegł nieodżałowaną omyłkę. W miejscu Zabołockiego stał przed nim znajomy mu z Petersburga gen. Brandt. Okazało się, iż to on właśnie komenderowany był do Bobrujska w celu rewizji wojskowej. Laskowski, zaręczywszy się słowem honoru generała rosyjskiego, iż go nie zdradzi, pokazał mu zbrojną siłę swoją. Oddziały powstańcze salutowały generała i odbyły przed nim – manewry. Brandt uderzony został wyćwiczonym w szkołę Laskowskiego żołnierzem, mówiąc głośno, iż to, co widział, przeszło jego wyobrażenie, jakie dotąd miał o sile ruchu powstaniowego. Laskowski, wziąwszy raz jeszcze słowo od Brandta, iż wojsk na niego nie wyśle wcześniej, niż we 24 godziny, puścił go wolno... Gdy jednak pocztyljon, wiozący generała, zawróciwszy do Ihumenia w ucieczce od powstańców, opowiedział o zaszłej katastrofie z Brandtem, wnet wysłano mu na pomoc kilka rot żołnierzy. Spotkały się one jednak z wracającym pieszo generałem, który je zawrócił napowrót do Ihumenia. Przybywszy zaś tam, Brandt oświadczył, iż miejscowe siły są za słabe do walki z Laskowskim i że trzeba zawezwać więcej znacznie wojska. Powołano więc na tę wyprawę pułki z Bobrujska. Z Mińska wystąpił sam Zabołocki, a z Borysowa gen. Rusinow.
XI.
Tak skoncentrowane wojska rosyjskie przedstawiały wielką siłę w porównaniu z partią Laskowskiego i całą tą siłą uderzyły na Bohuszewickie lasy, opasując je ciasną obręczą. Generałowie nie wątpili, iż powstańców pojmą żywcem, jak zwierza w sieci. Żołnierze szli ze strachem. Czary Świętorzeckiego, o których głośna kursowała fama, siały większą panikę, niż kule. Roty zbliżały się ostrożnie do zasieków i okopów obozowiska, którego silne fortyfikacje szturmem wziąć kazano. Wreszcie dały ognia. Wówczas z poza barykad rozległa się salwa, kładąc trupem kilkunastu żołnierzy. Roty cofnęły się w nieładzie, lecz na głos komendy znów się naprzód posunęły. Powitane celnym ogniem powstańców, odskoczyły raz jeszcze, ścieląc puszczę zabitymi i rannymi.
Generalicja rosyjska nie posiadała się ze złości. Ataki powtarzały się raz po raz, wciąż z niefortunnym dla wojska skutkiem. Odwaga żołnierzy słabła. Skupiono więc na punkt jeden większą siłę i przypuszczono szturm energiczny. Z za okopów ogień walił nieustannie, kładąc trupem żołnierzy. Wreszcie po lesie rozległo się przeciągłe: hura!
Pierwsze barykady były zdobyte. Ale poza niemi ukazały się drugie, silniej ufortyfikowane jeszcze, z poza których ogień prażył szturmujących. Znów się rozległa komenda: do ataku! Nowy szturm kosztował wojsko wiele ofiar i wysiłków. Żołnierze padali jak muchy. Ale okopy leśne nie były murami fortecy. Drugi wał barykad uległ przed szturmującą go siłą. Głośne okrzyki tryumfu zamarły wobec piętrzących się przed żołdactwem nowych fortyfikacji.
Przypuszczono więc szturm trzeci – najsilniejszy. Generałowie zacierali ręce z radości: ogień powstańców umilkł naraz. Za ostatniemi barykadami obozowiska panowała głucha cisza. Nie było już wątpliwości. Powstańcy wpadli w matnię, z której nie ujdzie już żaden.Odwaga żołnierzy rosła, przechodząc w szał zwierzęcy. Nabiegłe krwią oczy błyszczały dzikiem okrucieństwem. Generałowie naglili do pośpiechu. Pchnięta gwałtowną siłą ściana zwaliła się nagle, dusząc spadającymi klocami kilku bliższych śmiałków, lecz i otwierając szeroki wyłom w barykadzie. Wstrzęsły się wiekowe dęby i jodły od grzmotu: hura! który się wydarł z piersi żołnierzy. Takiego odgłosu tryumfu i zwycięstwa nie słyszały pewnie zdobyte przez Japończyków mury Mukdenu. Żołnierze wpadli przez wyłom do obozu, a za nimi poważnie sunęła generalicja. Nagle... dzikie okrzyki zdławiły się i zastygły na ustach. Wszyscy stanęli w niemem osłupieniu. Drżały tylko echa leśne, mieszając się z krakaniem wron i kruków, zlatujących się na żer stadami. W obozowisku powstańców nie było nikogo. Leżało martwe i puste przed oczyma zwycięzców. Nigdzie żadnego śladu ucieczki w popłochu, żadnej pozostawionej broni lub amunicji. Wojacy rosyjscy patrzali na to w milczącem zdumieniu. Żołnierze żegnali się cichaczem i rozglądali się trwożliwie, szeptali pacierze. Czary były widoczne. Powstańcy siedzieli w okopach, strzelali, zabijali, otoczeni ze wszystkich stron uciec nie mogli, a... uciekli.
— Przemienili się w zające – rzucił ktoś nieśmiało.
— Prawda! – podchwycili inni, – w zające. Wojuj-że tu z takim czortem! tfu!..
Generalicja, sypnąwszy gradem przekleństw, zarządziła obławę. Przetrząśnięto całą puszczę. Szukano podziemnych lochów. Zrewidowano całą okolicę. Powstańców ani śladu! Po kilku dniach forsownych poszukiwań wojsko zawróciło na swe dawne leże, pozostawiając w okolicy jeden oddział w celu śledzenia powstańców. Wyprawa się nie udała. Generałowie w kwaśnym humorze rozjechali się na swe stanowiska. Laskowski był już daleko. Dokonał on słynnej w dziejach powstania litewskiego rejterady, nie straciwszy ani jednego człowieka, ani broni i amunicji. Znając doskonale puszczę, wywinął się z całą partją niepostrzeżenie, przedarłszy sięzręcznie przez łańcuch wojska, którem prawdopodobnie tyły słabiej były obsadzone. Wedle ówczesnych wersji, szybkim marszem przerzucił się za Berezynę i gdy go tu szukano, był już w Borysowskiem, ukazał się około Świętego Jeziora i znów zapadł w głębie leśne, które go do późnej jesieni tuliły. Partja Laskowskiego ani razu nie była rozbitą albo rozproszoną. W myśl Rządu Narodowego, który podtrzymując powstanie na Białej Rusi, chciał może tym ruchem polskim wskazać ościennym mocarstwom granice kraju, walczącego o wolność, partja ta przetrwała do końca i dopiero, gdy nadzieje obcej interwencji zupełnie zagasły, rozwiązała się już w czasie mrozów, poniósłszy, dzięki niepospolitym zdolnościom Laskowskiego, mniej może ofiar w ludziach, niż inne. Wielu powstańców tej partji tułało się po jej rozwiązaniu przez całą zimę, kryjąc się po lasach lub u dobrych ludzi, we dworach, zaściankach, a nawet chatach włościańskich. Jedni, korzystając z ogłoszonego manifestu, zdawali się następnie sami władzom, drudzy przemycali się zagranicę. Wielkie usługi w przewożeniu i ukrywaniu powstańców oddały kobiety. Słyszałem o pewnej staruszce z okolic Szacka, jeśli się nie mylę, p. Jurkiewiczowej, która w swej starożytnej landarze, w rozmaitem przebraniu, już to jako garderobianej, już to jako liberjowanego hajduka, wielu powstańców do bezpiecznych a pożądanych punktów dostawiła. Jeszcze na wiosnę roku następnego niektórzy wyczerpani już niemal zupełnie tułacze zjawiali się do władz, składając zardzewiałą broń i zdając się na łaskę. Wedle brzmienia manifestu dotykała ich wówczas znacznie lżejsza kara. Wielu po przeprowadzonem śledztwie wypuszczano na wolność, ale znaczny procent poszedł na wygnanie do Rosji, do mniej oddalonych gubernji. Większość zdających się dobrowolnie zdołała uratować swe mienie. Legenda o przemianie w puszczy Bohuszewickiej powstańców w zające, wyleciawszy jak mucha z ust zabobonnych żołnierzy, powoli urosła do rozmiarów wołu. Opowiadano o tem wszędzie z różnymi dodatkami. Dotąd jeszcze w okolicy byłych Bohuszewicz lud święcie wierzy, iż Bolesław Świętorzecki, którego pamięć nie wygasła – był czarnoksiężnikiem. O ucieczce z kraju Bolesława Świętorzeckiego zdołałam teraz dowiedzieć się kilku szczegółów. W chwili upadku powstania znalazł się raz ostatni w puszczy swej, pod spalonymi już Bohuszewiczami. Chciał się jeszcze zobaczyć ze swymi ludźmi. Znękany moralnie i zmęczony fizycznie, zapadł ciężko na zdrowiu. Rozłamał go tyfus, który przebył, leżąc w jarze leśnym. Doglądał go Bóg i poczciwy leśnik, czuwający nad nim dniem i nocą. Niebezpieczeństwo jednak było wielkie. A gdy silna natura zmogła chorobę i Bolesław Świętorzecki przyszedł do przytomności, wypadki bieżące spokoju mu nie dawały. Miał, zanim zniknął, kilka poważnych spraw do załatwienia. Musiał przekazać to, o czem sam wiedział jedynie. Więc, choć mu sił brakowało zupełnie, w przebraniu chłopskiem udał się do Mińska, gdzie go na nędznej furmance przywiózł ów wierny leśnik. Wychudły przez chorobę i obrośnięty mocno, nie został nigdzie poznany. Chciał widzieć się z panią ***, (nazwisko której już tonie w niepamięci), mieszkającą w kamienicy Delpesza, naprzeciw katedry, na rogu ulicy Kojdanowskiej. Ona została uprzedzona i o piątej rano, gdy do sztachet żelaznych dziedzińca podchodził o kiju chudy chłop w siermiędze, stała już w otwartem oknie. Rozmówić się mieli ze sobą z ulicy. Ale chłopu głosu zabrakło i począł się chwiać na nogach. Wówczas pani *** zbiegła na dół, a on, wyszeptawszy to, co miał powiedzieć i oddawszy jej jakiś papier, osunął się zemdlony. Pozycja była straszna. Ratował sytuację jedynie wczesny ranek i brak przechodniów. Ale lada chwila ktoś mógł nadejść, mógł jakiś patrol nadciągnąć. Kościół katedralny był już otwarty. Dzieliła od niego przestrzeń kilku kroków. Kobieta zebrała wszystkie siły i zemdlonego zdołała wciągnąć do kościoła. Na szczęście był pusty zupełnie. Umieściwszy go w kącie ciemnej nawy, rzuciła się, kierowana rozpaczą, ku zakrystji. Ale już na progu spotkała starego zakrystiana, więc chwytając go za rękę, podbiegła ku ołtarzowi i wskazując na wizerunek Chrystusa, zawołała:
— Za głowę Bolesława Świętorzeckiego naznaczono 10,000 rb. nagrody. Powiedz przed tym ukrzyżowanym, czy chcesz go sprzedać, czy ratować mu życie!.. Świętorzecki jest tutaj... Wybieraj!..
Zakrystjan pobladł, ale odparł spokojnie.
— Jam nie Judasz... za krew ludzką pieniędzy nie wezmę... nie zdradzę...
— Przysięgnij!
— Przysięgam! – wyszeptał starzec, czyniąc znak krzyża świętego.
Łzawe oczy kobiety z nieopisaną wdzięcznością podniosły się ku Chrystusowi i opadły na zakrystjana.
— Więc teraz, rzekła spokojnie, pomóż mi go ratować!
Zakrzątnęli się oboje. Znalazła się i szklanka wody i czarka wina. Osłabłego Świętorzeckiego, zdołali we dwoje wprowadzić a raczej wciągnąć na szczyt wieży kościelnej i ukryć tam w takim zakątku, że i późniejsza rewizja kościoła odnaleźć go nie mogła. Urządzono mu tam posłanie i biedny chory przeleżał w wieży przeszło trzy tygodnie. Zakrystjan karmił go i doglądał starannie. Pani *** zaś dokładała wszystkich starań, by mu się o paszport postarać. Zdobywszy go wreszcie, zdołała przy pomocy wiernego zakrystjana sprowadzić Świętorzeckiego, w innem już przebraniu, z wieży, w chwili solennego nabożeństwa, gdy kościół był przepełniony ludem. Znaleźli się przyjaciele, którzy mu ułatwili wyjazd z Mińska i przedostanie się za granicę. Tak ówczesne niewiasty służyły sprawie, niejednokrotnie ocalając życie jej ofiarom. O epizodzie tym dowiedziałam się świeżo. Podaję go tak, jak mi opowiadano. Relato-refene. Fakt sam ciekawy i charakterystyczny, a jeśli jest autentycznym, rzuca pewne światło w ciemnie dziejów ówczesnych, odtwarzając te nadludzkie wysiłki, dzięki którym udało się niektórym wybitniejszym działaczom owej epoki uniknąć stryczka i przedrzeć się za granicę.
Z. K.
XII.
Wspomnienia, tłoczące się całą falą do serca i mózgu, zapędziły mię daleko, odrywając od toku mego opowiadania. Chciałem tylko pokazać czytelnikom, dlaczego oddział nasz tak się rwał do partji Laskowskiego. Powodzenie jej i sława olśniewały młode umysły, a choć w kursujących wersjach musiało być dużo przesady, nie poddawaliśmy ich wcale pod krytyczną rozwagę. Dostawszy na miejsce Ułasa nowego przewodnika, zaopatrzywszy się nieco w żywność w Borowej, ruszyliśmy wreszcie wedle wskazanej marszruty w stronę Ihumenia ku Bohuszewiekim lasom. Mieliśmy wprawdzie oznaczone punkty, gdzie nam obiecywano dostarczać i jadła i nowych przewodników, ale, niestety, nic z tego nie było. Organizacja cywilna słabła i łamała się widocznie. W celu ominięcia Szacka przewodnik powiódł nas lasami przez błota i bagna. Dziś jeszcze pamiętam te straszne trzęsawiska, po których brnęliśmy niemal noc całą. W ciemnościach wydawały się potworną otchłanią, która nas pogrążyć chciała. Co chwila ktoś grzązł, padał lub nurzał się w błocie.
Gdy po tej ciężkiej nader przeprawie, zziębli, zmokli i wyczerpani, poczuliśmy twardy, suchy grunt pod nogami, zdawało się, iż, wyrywając się z czeluści piekielnych, stanęliśmy u wrót raju. Świtało. Mglisty poranek jesienny odsłaniał powoli leżący przed nami widnokrąg. Niedaleko majaczył dwór biały, od którego biegła, jak jasna wstęga w szarym mroku, szeroka droga ku karczmie, o kilkanaście staj od nas do lasu się tulącej. Poza dworem, za cienistym ogrodem, błyszczała srebrzysta struga wody, mizdrząc się do wschodzącego słońca tysiącami barw tęczowych. Rzeka zawracała na lewo, a na prawo, wśród łąk i ściernisk, biegła droga do Szacka. Poza nami szumiał las ciemny, wyciągający jedno dłuższe ramię ku karczmie.
— To Mończa, – objaśnił nas przewodnik – dwór p. Puciaty, dziś nazywają go i Gabrjelówką, a tam za lasem wieś Zadaszczenie. Była godzina piąta rano. Pomimo dnia jasnego i otwartego horyzontu, wstąpiła w nas niebywała energja oraz nieprzeparta chęć pokazania się ludziom. Nie wiem już, czy na komendę Ruszczyca, czy z własnego natchnienia, stanęliśmy w jednej chwili w szyku bojowym, intonując pieśń: „Do ramienia łączmy ramię” i z chóralnym śpiewem ruszyliśmy ku karczmie. Na ten widok przewodnik nasz, przerażony widocznie szaleństwem naszem, zemknął co tchu do lasu.
Donośne echa śpiewu zbudziły karczmę, na progu której ukazał się poważny arendarz, stary Ejlo, mierząc nas okiem pełnem trwogi i ciekawości.
Powitawszy go uprzejmie, zażądaliśmy mleka i chleba. Żyd cofnął się, mrucząc, iż nie posiada. Gdyśmy mu jednak pogrozili, wpadł do karczmy, krzycząc: „aj! gewałt!..powstańcy!”
Podniósł się tam wielki rwetes, ale po chwili poczęto nam wynosić „hładysze” 10 z mlekiem oraz bochenki chleba.
Kulawy syn arendarza rozstawiał stoły gorączkowym ruchem. Złożywszy broń w kozły, rzuciliśmy się do jadła.
10 Duże gliniane garnki do mleka.
Nuta śpiewu naszego zaleciała do śpiącego jeszcze białego domu we dworze, bo wkrótce dwie niewieście postacie ukazały się na drodze, biegnąc prosto ku nam. Były to, jak się później dowiedziałem, panna apteczkowa. Michalina Malinowska, i młodziutka nauczycielka, Stefana Fastowiczówna, która się nam wydała anielskiem zjawiskiem. Skoczyliśmy do nich, ale pierwsza, której nawet nie dostrzegłem, wpatrując się w młodą twarzyczkę, rozpromienioną patrjotycznem uniesieniem, postrzegłszy nasze wilcze apetyty, zawróciła wnet do spiżarni po wędlinę. Ale nie zdążyła jej już nam przynieść.
Gdy oficerowie, otoczywszy młodą panienkę, wypytywali ją o różne szczegóły, jeden z nich, rozglądając okolicę przez lunetę, nagle zakrzyknął:
— Zdrada, panowie! Tam konny ze dworu pędzi do Szacka po wojsko! Uchodźmy!
Ale młodziutka nauczycielka wnet zaprotestowała temu z oburzeniem. Wówczas Ruszczyć, ująwszy jej rękę, wskazał na drogę wiodącą do Szacka.
— Koń czarny – mówił, – cugowy znać, – chłop na nim w liberji dworskiej. Panienka pobladła. Zbielałe jej usta szepnęły:
— Tak!., to Charyton zły, samowolny człowiek... państwo Puciatowie o tem nie
wiedzą... śpią jeszcze...
I zwracając się żywo ku nam, z bolesną trwogą w głosie dodała:
— Szack blizko! wojska tam dużo!.. uciekajcie!
Staliśmy już gotowi. Z ust naszych sypały się słowa złorzeczeń i groźby.
Jeden z oficerów, podchodząc do panienki, rzucił jej twardym, surowym głosem:
— Zdrada jest!.. Hańba i potępienie na dwór ten!.. Ani jeden kamień z niego nie
zostanie!
— Nie zostanie! huknęło z kilkunastu piersi.
— Nie zostanie! powtórzyło echo.
Ona krzyknęła lekko, – my zaś zawróciliśmy do lasu, pełni zgrozy i oburzenia, postanawiając dwór ten zniszczyć i spalić. Muszę jednak znów na chwilę przerwać moje opowiadanie i wybiegając myślą naprzód zrehabilitować pamięć zacnych ówczesnych dziedziców Gabrjelówki. Nie chciałbym, aby niesprawiedliwe, ugruntowane na pozorze oskarżenie, rzucane na rodzinę Puciatów, zawisło nad ich pokoleniem, przechodząc do historji. Wprawdzie długo wielu członków z partji Zaremby w zdradę tę wierzyło i jej nawet późniejsze swe niepowodzenie przypisywało. Przyznaję, iż wraz z innymi wiarę tę podzielałem.
Atoli później, gdy tajemnicze zasłony owej epoki powoli rozsuwać się zaczęły, odkrywając źródła prawdy, przekonałem się o całej niesłuszności i bezzasadności tego oskarżenia. Rodzinę Puciatów łączył ciągły związek z dr. Piekarskim, który nader często w roli doktora na różne konferencje polityczne do Gabrjelówki zaglądał. Była więc ona, jak i wiele innych rodzin ziemiańskich, związana pewną nicią z robotą organizacji cywilnej. Ale we dworze przy stajni był człowiek zły i chciwy, mocno zrusyfikowany, którego w owym czasie lękano się usunąć, a który, dla srebrników Judasza, dla marnej nagrody, obiecywanej przez władze, korzystając ze snu gospodarzy, całe to nieszczęście na nich i na nas ściągnął. Wiem z wiarogodnych źródeł, jak ta rodzina długo cierpiała moralnie i nad nami i nad sobą i jak kosztem największych ofiar przyjść nam z pomocą chciała. Dlatego czułem się w obowiązku rzecz tę tu wyjaśnić i tem samem zmazać z niej raz na zawsze wszelkie pozory winy.
Po tej krótkiej przerwie wracam znów do mego opowiadania.
XIII.
Kiedyśmy się znaleźli w głębi lasu, złożyliśmy naradę. Sunąć dalej całą partją ku Bohuszewickim lasom bez przewodnika, mając za plecami goniące wojsko, a przed sobą inne jego krążące w okolicy oddziały, wydało się starszyźnie naszej niepodobieństwem. W celu ocalenia całej partji od niechybnej zagłady postanowiono rozdzielić ją na piątki, z których każda w inną odejść miała stronę, zbierając się, jak zwykle, w kierunku zachodu słońca. W chwili niebezpieczeństwa odezwał się znowu duch nieodżałowanego Zaremby, którego brak czuliśmy ciągle. Jego to bowiem myślą był pierwotny podział na dziesiątki, który naśladowaliśmy obecnie, rozpadając się na drobniejsze jeszcze czątki. Pożegnawszy się z towarzyszami, czując, iż do partji Laskowskiego nie dojdziemy już chyba nigdy, piątki nasze rozeszły się w różnych kierunkach. Moja, w której byli: Rempel, Ratyński, Grudziński i Paweł z Pereżyr, rzuciła się na prawo i przedarłszy się przez krzaki i zarośla, znalazła się pod Szackiem, w otwartem niemal polu. Tu postrzegliśmy harcujące kozactwo oraz pędzących żołnierzy w kierunku lasu, z którego wyszliśmy. Sytuacja była krytyczną. Ocaliła nas jednak przewrócona osina o szerokich konarach, wokoło której młode, wybujałe krzewiny tworzyły istny szałas. Jednym skokiem znaleźliśmy się w tem ukryciu. Uszu naszych dochodził świst kul, zagłuszany dzikimi krzykami żołdactwa, które strzelając w powietrze miało może na celu nastraszyć powstańców, a odpędzając ich dalej, uniknąć niepożądanej wcale bitwy.
Lada chwila mogliśmy być dostrzeżeni i zakłuci bagnetami. Ktoś o słabszem sercu bąknął już o dobrowolnem poddaniu się. Oburzyliśmy się na to, postanawiając drogo życie swe sprzedać. W obawie, aby zegarki nasze i inne cenne dla nas pamiątki nie stały się łupem żołnierzy, zakopaliśmy je pod osiną. Najpobożniejszy z nas, Ratyński, odmówił krótką modlitwę, po której już ze spokojem oczekiwaliśmy rozwiązania doli naszej, nie przeczuwając, iż na razie cała ta scena komicznym się epilogiem zakończy.
W miejsce bowiem żołnierzy nadbiegły do osiny kozy, odłączając się od pasącego się na uboczu bydła. Żadna siła nie mogła ich od ogryzanych gałązek odpędzić. Bestie! zdradziły nas! Wkrótce bowiem nadciągnął pasterz, chcąc kozy zagarnąć do stada, a postrzegłszy żywe grzyby, nagle wyrosłe pod osiną, z krzykiem rzucił się w stronę. Mógł nas zgubić, ukazując wrogom. Udało się nam jednak go przywołać, a gdy dobry człowiek dowiedział się o wszystkiem, obiecał nas ratować i do bezpiecznego punktu doprowadzić.
— Teraz jeszcze nie można – wyrzekł, rozpatrując się w okolicy – sołdaty się ciągają, czekajcie tu na mnie.
Zabrał kozy i wkrótce ze stadem bydła znikł nam z oczu. Już traciliśmy nadzieję jego powrotu. Słońce zachodziło prawie, gdy się ukazał znowu, goniąc całe stado ku osinie.
— Teraz panoczki w drogę – odezwał się, uśmiechając dobrodusznie – spuśćcie nizko
strzelby, a kto wysoki, niech i głowę uchyli i tak idźcie z boku za stadem.
Zasłonięci od wrogów tym żywym parawanem, znaleźliśmy się wkrótce u skraju lasu, nad rzeczką. Leżały już tam świeżo przygotowane do przejścia kładki. Przezorny chłop pomyślał o wszystkiem, bo, wskazując nam drogę, podał jeszcze torbę z żywnością. — Pewnieście głodni, panoczki – mówił wesoło, – macie tu oładki z kartofli i jaja gotowane. Jedzcie i idźcie z Bogiem. Uściskaliśmy go ze szczerą wdzięcznością, a wynagrodziwszy hojnie, ruszyliśmy ku Tołkaczewiczom wązką leśną ścieżyną. Poczciwa twarz owego starca dotąd mi w oczach stoi. Mógłbym ją dziś odrysować. Żałuję mocno, iż nazwisko jego uleciało mi już z pamięci. Za nami huczały strzały i. rozlegały się krzyki wrogie. Urządzono obławę na powstańców. Myśląc o towarzyszach, doszliśmy do leśniczówki, skąd nam ukazano drogę do Borowej. Idąc na zachód i wabiąc się wciąż jak cietrzewie, napotykaliśmy inne piątki, a łącząc się z niemi, znaleźliśmy się wreszcie na starem naszem legowisku, pod Borową.
Zeszli się tu prawie wszyscy nasi towarzysze. Brakowało tylko jednej piątki, rozbitej przez nieprzyjaciół. Grzegorz Gawarowski, Władysław Trościanko i Turski dostali się do niewoli. Borowianie, prześladowani przez władze, unikali tym razem stanowczo wszelkiego z nami stosunku i widocznie chcieli się nas pozbyć.
Pozbawieni jadła, pieniędzy oraz wszelkich informacji ze świata, przebyliśmy jeszcze w błotach Ciepleńskich ciężkich parę tygodni. Czuliśmy, iż nić, wiążąca nas z organizacją cywilną, już się przerwała. Władze nasze nie dawały żadnego znaku życia. Jesienne przymrozki dokuczały nam już srodze. Ciągła wreszcie obawa zdrady pchnęła starszyznę naszą do Stanowczego kroku. Po walnej konferencji postanowiono rozwiązać partję. Nadszedł więc koniec wszystkiego. Otwierała się przed nami mogiła, do której z nieopisanym bólem w sercu składaliśmy całą naszą młodą wiarę, wszystkie nasze aspiracje i nadzieje!.. Ruch powstaniowy zamierał już w całym kraju. – Rozpoczynała się epoka kaźni, ofiar i – długich prześladowań. Ból zawodu rozdzierał piersi. Rósł on w miarę poczucia słabości naszej oraz bezskuteczności wszystkich wysiłków i poświęceń... Po serdecznem pożegnaniu towarzysze nasi rozeszli się w rozmaite strony. Wielu z nich następnie wpadło w ręce wrogów lub chłopów – wielu poddało się dobrowolnie. Nieliczni zaledwie uniknęli więzienia i prześladowania. Z całej partji pozostało tylko 16, którzy postanowili nie składać jeszcze oręża i starać się przedrzeć za Niemen, do puszczy Białowieskiej, gdzie się dzielnie trzymał jeszcze Leliwa. W garstce tych wytrwałych śmiałków, do których również należałem, znajdowali się:
Sobolewski, Ruszczyć, Harap, Piłeczko 11 , Downar, Grudziński, Ihnatowicz, Mazur i kilku innych.
Rzuciwszy się naprzód w stronę miasteczka Uzda, dotarliśmy lasami pod Chotowo Łęskich, skąd, omijając Zasule, znaleźliśmy się około Najdzienowicz, w lasach Sobolewskich, utraciwszy w drodze siedmiu towarzyszy, odchodzących kolejno w inną stronę.
XIV.
Było więc nas tylko dziewięciu, gdyśmy przybyli do rodzinnego gniazda towarzysza naszego Sobolewskiego. Ten, pragnąc odwiedzić rodzinę swą, pociągnął i mnie z sobą do dworu. Skradając się jak złodzieje w nocy, weszliśmy przez ogród do domu, gdzie gospodarze, witając radośnie syna i brata, okazali mi również serdeczną niezapomnianą nigdy
11 Wołodźko.
gościnność. Obłoceni wiecznie i przemokli, doznaliśmy tam prawdziwej rozkoszy, wdziewając suchą bieliznę i ubranie, lecz po zaspokojeniu głodu i należytym wypoczynku musieliśmy, w obawie ściągnięcia nieszczęścia na dom ten, znów ukradkiem schronić się do lasu. Przez cały czas naszego tam pobytu miłe nader siostry Sobolewskiego nosiły nam same, bez względu na niebezpieczeństwo, różne pożywienie. Jedna z nich dała mi na pamiątkę chusteczkę ze swymi inicjałami, którą do dziś dnia zachowałem. W czasie naszego pobytu w Najdzienowickim lesie przybyło do nas dwóch braci Łęskich, obecnie nieżyjących. Obaj, Zenon i Konstanty, brali również udział w ruchu ogólnym. Od nich dowiedzieliśmy się o zmianach, zaszłych w składzie organizacji cywilnej w Mińsku, o licznych już aresztach, byłych śmiertelnych kaźniach i coraz sroższem prześladowaniu. Oni też nakłaniali nas do zaniechania wobec tego dalszej wyprawy, którą utrudniały niemniej mrozy oraz wypadły świeżo śnieg. Tu więc nastąpił kres naszego ruchu. W pobliżu Chotowa mieszkał krewny mój, Tadeusz Świętorzecki, który, powiadomiony przez Łęskich, wyszedł na moje spotkanie na umówione miejsce w lesie, dokąd mnie wierny leśnik Sobolewskich doprowadził. Powstaniec był w owym czasie gościem nader niebezpiecznym. Przechowujący nieszczęśliwych rozbitków ulegali srogiej karze. Należało więc kryć się zręcznie przed służbą, która świadomie lub nieświadomie zdradzić lub wygadać się mogła. Pan Tadeusz, zabierając mnie do Warnauły, majętności swej w okolicy Stołpców,
w pow. nowogródzkim, starał się zachować wszelkie ostrożności. Zaprowadziwszy mię ukradkiem do śpichlerza, gdzie już było przygotowane jakieś jadło i posłanie, zamknął mię na klucz, pod którym siedziałem parę tygodni. Tadeusz wypuszczał mię tylko w nocy dla ruchu, stojąc zawsze osobiście na straży przy śpichlerzu. Raz, pamiętam, omal nie zrobiłem mu pożaru. Przy zapalaniu papierosa łepek od zapałki odskoczył w stronę, padając na stos suchego lnu, leżącego w kącie. Len w mgnieniu oka buchnął płomieniem. Nadludzkim jednak wysiłkiem zdołałem go ugasić. Po pewnym czasie, gdy ekonom musiał zaglądać do śpichlerza, Tadeusz przeprowadził mię na tak zwaną „salkę” na górze, niestety, całą oszkloną. W obawie, aby mię ktoś przez okno nie ujrzał, musiałem całe dnie leżeć, a choć się mną bardzo opiekowała panna apteczkowa, Katarzyna, a Tadeusz zabierał czasem w nocy na gawędkę do siebie, nie mogłem wprost dłużej wytrzymać w tern więzieniu. Tymczasem Tadeusz, komunikując się z moją rodziną, czynił starania o ułatwienie mi ucieczki za granicę tą samą drogą, jaką zdołał przemknąć się Bolesław Świętorzecki.
Władze narodowe, jeszcze czynne, wzięły już mię w swoją opiekę. Przysłano mi paszport na imię Ignacego Mawrowskiego, mieszczanina z Iwieńca. Miałem zapomnieć o własnem nazwisku, a wleźć w nową skórę. Dnia pewnego Tadeusz, przyniósłszy mi całe ubranie podróżne, zaprowadził o zmroku
do siebie, a ukrywszy za drzwiami przedpokoju, kazał w płaszczu i czapce czekać przybycia gości. Spodziewany był zięć gospodarza, Kostrowicki, z kimś drugim. Gdy nadjadą i wchodzić zaczną, miałem nagle wyjść z ukrycia i rozbierać się wraz z innymi. Służba w chaosie weźmie mnie za przybyłego razem gościa. Tak się i stało. Wraz z Kostrowickim i przybyłym z nim, Bolesławem Oskierką, wszedłem w rolę gościa. Ostatni był obecnie naczelnikiem powiatu mińskiego. Przywiózł mi pieniądze na drogę oraz różne wskazówki. Od niego się dowiedziałem o zaaresztowaniu brata mego Rodryga, biorącego żywy udział w mińskiej organizacji cywilnej. Ten sam los spotkał wkrótce potem i Oskierkę, który skazany, jak i mój brat, do ciężkich robót na lat 20, razem z nim przebywał w Usolu, w gub. irkuckiej. Po paru dniach pobytu w Warnaułach Oskierko zabrał mię z sobą do Stołpców, skąd już najętą „bałagułą” żydowską podążyłem przez Krewo i Wołożyn do Święcian, stąd już koleją miałem się udać do Petersburga.
Myśl moja biegła do brata, o którego niedoli świeżo się dowiedziałem. W człowieka tego biły gromy jeden po drugim. Straciwszy młodziutką żonę w rok niemal po ślubie, całe swe już szczęście widział w pozostałej dziecinie, którą się opiekowała w Mińsku matka nasza wraz z siostrą Oktawją. On sam zaś, tak jak i inni, poszedł tam, gdzie go obowiązek wzywał. Pracując dla kraju, wolne chwile spędzał u kolebki syna. Gdy przybyli go aresztować, policmajster Wasiljew zarządził rewizję w domu. Matka nasza, strzegąc kołyski wnuka, błagać poczęła, by nie przestraszał dziecka, ale zły człowiek umyślnie chwycił dziecinę za rączkę i wyrzucił z kolebki. Biedactwo, krzyknąwszy strasznym głosem, zmarło nazajutrz, gdy ojciec jego siedział już w więzieniu, w byłym klasztorze Bernardynów. Cele skasowanego świeżo klasztoru przytuliły w swych murach całą niemal mińską narodową organizację cywilną. Siedzieli tu następnie: Oskierko, Czekotowski, dwóch Łęskich, Świda, Łapicki, Tórczyński i wielu, wielu innych. Stąd szli do katorgi – na długie wygnanie. Tu głównie operował słynny Łosiew, prezes komisji śledczej, wydobywając z więźniów rozmaitym sposobem zeznania. Pogrążony w smutnej zadumie, nie dostrzegłem około Wołożyna rogatki przydrożnej. Nagle bryka stanęła. Zatrzymali nas chłopi, używani za stróży przy rogatkach, któremi wszystkie niemal drogi przecięte były podówczas. Służyły one za pułapki do łowienia uciekających powstańców.
XV.
Gdy stanęliśmy u rogatki, jeden z chłopów podbiegł do mnie, wołając o paszport rubasznym a zuchwałym głosem, lecz gdy zajrzał do bryki, umilkł nagle. Spojrzał mi bystro w oczy i w milczeniu, zabrawszy paszport, odszedł. Poznałem go i on mnie musiał poznać. Był to mój brat mleczny ze wsi naszej. Sądziłem, iż mię zdradzi i wyda władzom. Niesłuszne jednak były moje podejrzenia i obawy, bo po chwili wrócił, a oddając mi paszport, pocałował w ramię, szepcząc:
— Uciekajcie, panoczku, prędzej.
Nie trzeba było tego powtarzać. Żyd zaciął konia i pomknęliśmy szybko ku Krewu. Ostrożny żyd kazał mi wysiąść przed rogatką i obejść pieszo mieścinę, com też uczynił. Zdawało mi się jednak, iż miasteczko to jest bez końca i że Żyd wyrzucił mię z bryki, jedynie, by zemknąć. Odetchnąłem z uczuciem ulgi, gdy wchodząc na trakt spostrzegłem czekającą mię brykę. Ileż to już różnorodnych wrażeń przebyłem po wyjściu z lasu!
Nareszcie dotarliśmy do Święcian, gdzie mię Żyd zalokował w jakiejś austerii. Mając od Oskierki kartkę do Czechowicza, prezydenta Izby cywilnej a członka organizacji narodowej, zaraz udałem się do niego. Oskierko polecał mu wyprawienie mię za granicę. Czechowicza znalazłem w sądzie. Gdyśmy zostali sam na sam, spytałem go: czy mogę mówić otwarcie? – Gdy skinął milcząco głową, podałem mu kartkę Oskierki, ukrytą w zegarku. Przeczytawszy, nagle spochmurniał.
— Czy masz pan paszport legalny? – spytał.
Gdym mu odkrył istotny stan rzeczy, Czechowicz odmówił mi wszelkiej pomocy, powtarzając: już za późno!
— Gdyby jeszcze legalny paszport... – mruknął, żegnając się ze mną.
— Tobym sobie sam dał radę – pomyślałem, wychodząc.
Trzeba było jednak, wedle wskazówki Czechowicza, wizować paszport, jaki posiadałem, u naczelnika wojennego, Ko- rewy. Lecz ten nie przyjął mnie, rozkazując przyjść wieczorem. Nowa więc mi znów bieda groziła. Gdym wrócił do zajazdu, żydek mój już umknął, polecając faktorowi przyjąć ode mnie zapłatę. Faktor, sprytny Izraelita, zajrzawszy mi w oczy, spytał:
— Pan, widzę, ma tu jakiś kłopot. Może ja panu pomogę?
Opowiedziałem mu historję z paszportem.
— Daj mi pan trzy ruble – zawołał wesoło żydek, – a wszystko będzie w porządku.
Chwycił mój paszport i znikł za drzwiami. Zmęczony i stargany rzuciłem się na nędzną kanapkę i zasnąłem twardo. Nagle ktoś mię gwałtownie budzić począł. Ujrzałem nad sobą postać w mundurze urzędowym, a że we śnie i na jawie, ukrywając się raz pierwszy w życiu pod cudzem nazwiskiem, wciąż się lękałem zdrady, byłem pewny, iż żyd mię wydał. Ale urzędnik podawał mi paszport, a za jego plecami żydek mój mrugał filuternie, wskazując palcem na dłoń drugiej ręki.
Pojąłem tę mimikę i co prędzej wsunąwszy datek urzędnikowi, pozbyłem się go natychmiast. Usłużny żydek oznajmił mi, iż sam mnie na stację odwiezie. Przed gankiem stał już dwukonny zaprząg. Koń jeden wielki, a chudy, drugi mały jak źrebię. Pomimo troski mojej, uderzyła mnie ta dziwnie dobrana para. Na wyjezdnem z miasta – nowa rogatka.
Żyd, puszczając konie wcwał, począł wrzeszczeć na całe gardło:
— Otwieraj, bo rozbiję!
Chłopi, sądząc, że konie unoszą, podnieśli wnet barjerę, a my przelecieliśmy jak strzała, napędzając powóz p. Iwanowskiego, zaprzężony w czwórkę rosłych koni, dążący na stację. Żyd, szepnąwszy mi, iż mniej zwrócę na siebie uwagi, przybywając powozem, zatrzymał stangreta, polecając mu odwieźć mnie na dworzec, dokąd i sam z tylu z pakunkami mymi pociągnął.
Istotnie, przybycie w powozie o pięknym zaprzęgu wywołało pewien efekt na stacji, ale się okazało, iż i tu jeszcze paszporty wizować należy, co mi znów za parę rubli żydek ułatwił. Odetchnąłem, znalazłszy się w wagonie, lecz w Gatczynie, gdzie pociąg dłużej zatrzymano, nowego nabrałem się strachu. Do wagonu wszedł oficer żandarmerii, odbierając kolejno paszporty od podróżnych i rozglądając je starannie. Jedne zwracał – drugie, które mu się nieco podejrzane wydały, zatrzymywał. Gdy przyszła na mnie kolej, spojrzał mi badawczo w oczy, a nakreśliwszy na moim paszporcie istotne moje, jak mi się zdało, nazwisko, zabrał go wraz z innymi. Struchlałem. Pociąg ruszył i biegł wolno do Petersburga, gdzie moje losy rozstrzygnąć się miały.
Gdyśmy przybyli na dworzec, zatrzymano wszystkich podróżnych, około 150 osób, w sali, gdzie tenże sam oficer w asystencji żandermerji przeglądał znów paszporty, a zwracając je, wywoływał każdego po imieniu. Wtem z ust jego padło moje nazwisko. Omal się nie zdradziłem niewłaściwym ruchem, ale uprzedził mnie ktoś drugi. Był to krewny mój, Józef Świętorzecki z Berewecza. Wreszcie oficer zawołał: Mawrowski! – Chwyciłem paszport i zemknąłem. W miejscu mego nazwiska były tam nadpisane słowa: „ze Święcian”, które mi tyle niepokoju zrobiły.
Jakaś francuzica zaatakowała mię, polecając swoje pokoje umeblowane. Skorzystałem z tego, by prędzej uciec z dworca. Przebrawszy się, wybiegłem na miasto, gdzie mię ciągnęły stare mury Akademii medycznej. Nic się tu prawie nie zmieniło. Patrzałem jednak z pewnem rozrzewnieniem na gmach ten, pełen wspomnień ze szczęśliwych studenckich czasów!
Nazajutrz udałem się do Kronsztad tu w nadziei, iż mi się uda wsiąść na okręt i machnąć za granicę, ale tameczni moi znajomi, Krukowski i Siniewicz, do których o pomoc się zwróciłem, nic mi doradzić nie mogli. Statki już nie kursowały. Żegluga była zamknięta. Należało czekać wiosny, ukrywając się pod cudzem nazwiskiem. Rozwiały się więc wszystkie projekty i nadzieje. Wróciłem przygnębiony, nie zdając sobie sprawy, jak tę zimę przebyć zdołam. W bezczynności i trosce pociechą moją była muzyka. Korzystając z fortepianu grywałem dużo, aż wreszcie wszedłem w rolę nauczyciela muzyki, poszukującego lekcji. Tak mię i w policji meldowano. Nie wychodziłem prawie
i unikałem ludzi. Zdziwiłem się więc niezmiernie, gdy mi raz znać dano, iż jakiś mój znajomy chce się ze mną widzieć. Przede mną stał już żyd Rapoport z Mińska. Spotkał mię na korytarzu, a poznawszy, wstąpił, aby mi okazać swe współczucie i pomoc pieniężną w razie potrzeby. Najmniej się tego z tej strony spodziewałem! Żyd nie poprzestał na tem, okazując mi wiele innych uprzejmości.
— Trzeba się rozerwać – prawił z dziwną troskliwością, – nie można tak siedzieć, wpadniesz pan w chorobę. I wyciągnął mię do teatru, potem do Pałkina i karmił i poił. Znał całą moją rodzinę.
Rad jednak byłem, gdy wyjechał. Lękając się być znowu poznanym, rzuciłem Petersburg, udając się do Moskwy.
XVI.
W Moskwie, gdziem kiedyś rozpoczynał studja uniwersyteckie, przebyłem, wciąż się ukrywając, ciężkich ośm tygodni. Wreszcie, nie mogąc dłużej wytrwać w tern naprężeniu, pojechałem do tambowskiej gub., gdzie znajomy mój piastował urząd leśniczego. Zdawało się, iż w tej obcej leśnej głuszy nikt mnie już poznać nie zdoła. Poznał jednak wzięty z kraju chłopak do usług, Felko, na co nie zwróciłem uwagi. Mieszkając u leśniczego, pędziłem życie monotonne, polując i myśląc o rodzinie i narzeczonej. Ponieważ upłynął termin mojego paszportu, więc posłałem go do Mińska dla odmiany. Odesłano mi go wprawdzie prędko, lecz ci, co go fabrykowali, zapomnieli wpisać imię Mawrowskiego. Próbowałem wraz z leśniczym lukę tę zapełnić, lecz przeróbka nasza wyszła fatalnie. Paszportu tego nie mogłem ukazać nikomu i pozostawałem bez żadnego legitymacyjnego dokumentu. Raz zajrzałem do Spaska, gdzie mieszkał mój kolega, lekarz wojskowy, Hilary Witkowski. Gdym wrócił stamtąd, okazało się, iż do leśniczego zapowiedzieli się na obławę wyżsi urzędnicy z Tambowa. Radził mi więc zejść im z oczu, udając się do innej fermy leśnej. Zatruwszy więc barana, pojechałem tam zaraz w celu uczęstowania wilka albo niedźwiedzia. Wziąłem z sobą nieco rzeczy, a leśniczy dał mi jeszcze swe puzderko podróżne. W parę dni, gdym z tern wracał na leśniczówkę i wysiadłszy z sań schodziłem ze śliskiej góry pieszo z dubeltówką w ręku, postrzegłem otwarte wrota i pełno furmanek w dziedzińcu. Zaledwiem wszedł, wrota się zatrzasnęły. Obskoczyło mię chłopstwo i policja. „Stanowy” sięgnął po moją fuzję, której nie dałem. Poprowadzono mię więc do sprawnika, siedzącego w chacie, którego nieco znalem. Ten kazał mię aresztować, mówiąc coś o zaszłych wypadkach i zmianie okoliczności. Okazało się, iż i leśniczy uległ również aresztowi. Zapewne dana obława miała nie zwierza, lecz mnie na celu. Zabrano moje manatki wraz z puzderkiem leśniczego i w krótkim kożuszku w mróz tęgi powieziono do Spaska. Na szczęście miałem przy sobie kilkanaście rubli. Przedwstępne badanie odbyło się w jednej z wsi przydrożnych. Daremnie twierdziłem, iż jestem Mawrowskim, metrem muzyki. W Spasku wrzucono mię do jakiejś piwnicy, przepełnionej najpospolitszymi złodziejami i włóczęgami. Był to jeden z najcięższych dni mego życia!
Wśród brudu i strasznych wyziewów, wrzasku pijanych kobiet i całej ohydy występku i zbrodni zaznałem piekła za życia. Ulitował się nade mną wreszcie jeden z aresztantów, który za pół rubla doradził mi, jak się mam stąd wyrwać. Wezwany horodniczy zaraz mię przeprowadził do innego miejsca, gdzie miałem już stół i łóżko. Siedziałem tak czas jakiś, aż wreszcie rozpoczęło się śledztwo, po którem znów mi czekać kazano. Tymczasem kolega przysłał mi nieco pieniędzy, zegarek i bieliznę, a jeden z urzędników obdarzył mię gazetą. Po upływie dni kilkunastu przerzucono mię do więzienia i tam dano ubranie aresztanta. Dozorca zabrał moje rzeczy i pieniądze, dając mi notatnik do zapisywania moich osobistych wydatków. Zapełniały one nieznaczną rubrykę, rosły wciąż na żądanie dozorcy, który, przywłaszczając sobie wciąż po kilka rubli, prosił, abym je, jako wydane na moje potrzeby, wpisywał. Naraz kazał mi wpisać, żem otrzymał zegarek, który również sobie zagarnął. Tak praktyczni ludzie w więzieniach umieją korzystać ze swej sytuacji!
Ze Spaska w asystencji dwóch żandarmów przeniesiony zostałem do Tambowa. Dano mi jakieś futro i wojłoki. Zajechaliśmy prosto przed ganek gubernatora, na którego długo nader czekać musiałem w sali. Był to jakiś staruszek o francuskiem nazwisku.
Po zadaniu mi zwykłych stereotypowych pytań: kto? skąd? i t. p. rzekł nagle:
— A czy nie jesteście tylko Bolesławem Świętorzeckim?
— A! – pomyślałem – da ist der Hund begraben! i stanowczym głosem odparłem:
— Mawrowski się zowię.
— Możeście Wołodźko? Rempel? co? – indagował dalej.
— Mawrowski jestem! – powtórzyłem.
Gubernator skinął na żandarma, rozkazując odprowadzić mię na miejsce. Pytając w duchu: gdzie będzie teraz owo miejsce, wyszedłem do przedpokoju, gdzie wielki jakiś drab, wziąwszy mię z rąk żandarma, powiódł za sobą. Był to „smotrytiel” głównego tambowskiego więzienia. Przed gankiem stał pyszny kłusak. Siedliśmy do małych saneczek i pomknęli jak wiatr.
Znalazłem się w więzieniu. Wprowadziwszy mię do małej celki, „smotrytiel” się odezwał:
— Jeśli czego potrzebować będziecie, zwracajcie się do mnie.
I znikł za drzwiami, przy których, jak też przy małem okienku, stała warta. Siedziałem tam bardzo długo, tracąc pamięć dni i czasu. Przez Tambów przeciągały wciąż nasze partje zesłańców, ofiar powstania z Litwy i Korony. W jednej z nich znajdował się dr. Lasocki z południowych gubernji. Chciał się ze mną widzieć. Widzenie to mogło nastąpić jedynie przy spotkaniu się w dziedzińcu więziennym. Zażądałem na umówioną chwilę łaźni, a gdy mię tam prowadzono, podszedł Lasocki, pytając: czy nie jestem Bolesławem Świętorzeckim? Po wymianie słów kilku musieliśmy się rozejść. Utwierdziło mię to jednak w przekonaniu, iż mię tu wszyscy biorą za bohatera z Bohuszewicz, o którym w Rosji mówiono, iż był królem polskim. Zaczynało to mię niepokoić.
Po niejakim czasie zostałem wezwany do gubernatora. Znów mię tam odwiózł „smotrytiel” na swym kłusaku. Zostałem wprowadzony do sali jadalnej, gdzie było pełno gości, kręcących się około stołu, nakrytego na 40 osób. Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Wszystkie lornetki i binokle skierowały się na moją osobę. Mierzono mnie od stóp do głowy. Była to nader przykra chwila. Szczęściem miałem na sobie ubranie własne. Uniform aresztancki żenowałby mię jeszcze bardziej. Do gabinetu gubernatora musiałem iść przez salon. Tam znów pełno dam, które na mój widok powstały z miejsc, przyglądając mi się z dziwną ciekawością. Ukłoniłem się, przechodząc, acz zrozumiałem nareszcie, iż gubernator kazał mię wprowadzić przez swe prywatne pokoje w celu pokazania miejscowemu towarzystwu. Brano mię wciąż za Bolesława, który, jako domniemany król polski, budził powszechną ciekawość.
XVII.
W gabinecie gubernatora zebrała się cała komisja śledcza. I znów te same pytania i zachęcanie do wyznania, iż Jestem Bolesławem Świętorzeckim.
— Może inne jakie imię nosisz? – mówił łagodnie gubernator, – zeznaj! – prędzej się twa sprawa rozwikła.
Niemniej czule przemawiał oficer żandarmów, wyprowadzając mię do drugiego pokoju i traktując cygarem. Jam powtarzał wciąż jedno: Mawrowski jestem. Audjencja się skończyła. Musiałem znowu przechodzić pod pręgierzem licznych oczu. Gdym był na dole, usłyszałem za sobą tentent lekkich nóżek. Jakaś panienka zbiegła ze schodów i rzuciwszy mi słowa: „Ne craignez rien, Monsieur! 12 – jak ptak odleciała. Słyszałem, jak gubernator kazał trzymać więźnia srożej. Nie zdziwiłem się więc, gdy po powrocie do więzienia nałożono mi kajdany. Ale choć byłem zrezygnowany na wszystko, to zakuwanie w żelazo zrobiło na mnie okropne wrażenie... Każde uderzenie młota przypominało wieko zabijanej na głucho trumny, do której mię żywcem pakowano. Dwie ciężkie łzy spadły na zimne żelazo. Więzienie stargało moje nerwy.
— Jeżeli dasz rubla odezwał się majster od kajdan, – to ci podłożę poduszki pod obręcze.
Nie rozumiałem, o co chodzi, lecz machinalnie wyciągnąłem mu żądany pieniądz. Schował go skwapliwie, wsuwając pod żelazo kawałki skóry, która nogi od ran broniła.
I znów siedziałem kilka tygodni. Zdrowie moje się rujnowało. Zacząłem kaszlać i gorączkować. Czułem straszny upadek sił. Nie mogłem sam dźwignąć się z nar, które mi za posłanie służyły. Wpadłem w stan zupełnej apatji duchowej. Naprzeciw mnie w celi siedział, słynny na całą tambowską gub., zbój Pietrow, który mię nieraz w nocy wyzywał na gawędkę. Oryginalny był to człowiek. Mieszanina dawnego typu Rinaldo-Rinaldinich z teraźniejszym bandytą, zowiącym siebie socjalistą. Wykształcony, były student uniwersytetu, opowiadał, iż ograbia i morduje jedynie bogatych, aby wspomagać biednych.
— Normuję nierówny podział bogactw – prawił – i mam całą rzeszę przyjaciół i zwolenników. Trzeba zwalczać kapitalizm.
W mowie jego przebijały przebłyski idei socjalistycznych, o których się nieco naczytał, mieszając je ze zwykłymi nizkimi instynktami pospolitego zbrodniarza. Miał
12 Nie lękaj się pan niczego.
cudowny baryton i śpiewał ładnie. Śpiew ten mię właśnie pociągnął i zawiązał pewien stosunek. Wszystkie gawędy toczyły się zwykle w nocy. Gdym jednak przez kilka nocy nie odezwał się wcale, Pietrow zapytał o przyczynę żołnierza. Dowiedziawszy się, żem chory, podniósł alarm w więzieniu, okazując mi wielkie współczucie. Hałasował wciąż, aż póki nie sprowadzono żądanego przezeń prokuratora. Gdy ten się zjawił, zbój oblał go całym potokiem swego krasomówstwa, wyrzucając mu niedozór więzienia, gdzie człowiek umiera bez żadnego ratunku. Dopiął celu, bo prokurator, zajrzawszy do mnie, zaraz mi przysłał lekarza. Ten znalazł, iż złe odżywianie i brak powietrza są główną przyczyną niemocy mojej. Odtąd miałem stół lepszy i parogodzinną przechadzkę. Powoli nauczyłem się chodzić w kajdanach. Gdym się nieco poprawił, zaczęli mię znów ciągać do śledczej komisji więziennej. Zatrzymywano tam mię czasem dzień cały, raczej dla wypoczynku mego, niż z potrzeby. Karmiono przyzwoicie i podawano papierosy, wiedząc, że palić lubię. Dochodzenie jednak sądowe nie posuwało się naprzód. Twierdziłem wciąż uparcie, iż jestem Mawrowskim. W owych czasach, jak w sądach, tak w komisjach śledczych, każdy szlachcic miał prawo mieć swego deputata, cos w rodzaju sądowego obrońcy. Asystował więc przy badaniach deputat owego leśniczego, u którego przebywałem, a który za to był również pociągnięty do odpowiedzialności sądowej, nad czem mocno cierpiałem. Musiał nas zdradzić ów chłopak, Felko, przed którym nie kryliśmy się zbytecznie. Pewnego dnia, w czasie nowych badań w komisji, deputat leśniczego szepnął mi:
— Nie ukrywaj się dłużej; wiedzą już, kim jesteś. Od zeznania twego zależy los
leśniczego.
To mię zdecydowało. Nazajutrz w komisji wyjawiłem istotne moje nazwisko. Wybuch radości z ukończonego śledztwa nie mógł się obejść bez butelki. Pito zdrowie moje i nieistniejącego Mawrowskiego. Oświadczono mi również, iż jako szlachcic, mogę mieć w dalszym ciągu badań sądowych swego deputata. Zdziwiło mię to nieco. Sądziłem na razie, iż rozwiązanie mej sprawy ku końcowi się zbliża. Lecz już na ganku, po wyjściu z komisji, pojąłem, iż przede mną coś się jeszcze strasznego gotuje. Przed gankiem stał wehikuł w rodzaju omnibusu, cały czarnem suknem jak całunem pokryty, do którego, po zdjęciu kajdan, wsiąść mi kazano. Przykląkłem mimowoli wchodząc do tej trumny i odmówiłem pacierz, bo mi się zdawało, iż mię niewątpliwie wiozą na stracenie. Karetę tę otoczyli żołnierze i w tej asystencji jechaliśmy długo, zatrzymawszy się wreszcie w głębi jakiegoś dziedzińca. Trudno sobie przedstawić nurtujące mię uczucia do chwili, gdy mię wprowadzono do... fotografa, który moją podobiznę zdejmować musiał w najrozmaitszych pozach. Stamtąd znów w temże czarnem pudle odwieziono mię do więzienia. Po dniach paru przetransportowany podobnież zostałem do gubernatora, który mię powitał, mówiąc:
— Wiem, iż pan zeznał się w końcu, ale nie powiedział wszystkiego. My panu dopomożem.
Patrzyłem nań ze zdumieniem. On zaś, wyjąwszy szybko świstek papieru, przeczytał go wszystkim zebranym tu członkom komisji, którzy potakująco kiwali głowami. Był to, jak się okazało, charakterystyczny rysopis fizjognomji Bolesława Świętorzeckiego. Gdy mi się wszyscy napatrzyli i porównali ze mną, gubernator odezwał się:
— Wiemy, iż jesteś Bolesławem Świętorzeckim. Nie masz się pan czego dłużej zapierać. Fotografię pańską posyłaliśmy do Mińska, a władze tameczne uznały w niej poszukiwanego wodza powstańców.
XVIII.
Stałem oszołomiony. Żadne moje przysięgi i zaklęcia nie mogły wyprowadzić ich z błędu. Była li to fatalna omyłka, czy tylko potrzeba ofiary?
Miałżebym dać głowę za drugiego w celu zadośćuczynienia karnemu systemowi?!
Wszyscy niemal ujęci przez władze przewódcy ruchu narodowego na Litwie zginęli na
rusztowaniu. Poszukiwano gwałtownie Świętorzeckiego i – „niestety”, wzięto mnie za niego. Czułem, iż z tej matni cud mię tylko wyratować zdoła. Z gabinetu gubernatora wyprowadzono mię przez salon, gdzie znów liczne towarzystwo pań i panów ogarnęło mię ciekawym wzrokiem. Chciano raz jeszcze widzieć wielkiego człowieka, bo już dziś nie było wątpliwości, żem jest ów sławny, jak mówiono w Rosji, król polski. Kobiety, wiedząc, iż śmierć mię czeka, okazywały mi wiele współczucia. Do więziennej mej celi poczęły napływać kwiaty i cukierki, wina i pasztety. Dzieliłem się tem wszystkiem z sąsiadem moim, owym zbójem, co mi niejako życie uratował. Razu pewnego rzekł mi nagle:
— A cobyś pan robił, gdybym, umknąwszy z więzienia, co mam zamiar prędko uczynić, zjawił się w majątku pańskim? Czy wydałbyś mnie władzy?
— Nie! – odparłem – ale przyznaję, iż wizyta ta nie byłaby mi przyjemną. Pietrow roześmiał się ironicznie.
— Ha! – zawoła! – wy mnie macie za rozbójnika, a ja wam powiadam, żem uczciwy, ale postępowy człowiek.
Dziś takich postępowych ludzi wielu. Każdy bandyta, jak sztandarem uczciwości, zasłania się imieniem jakiejś partji politycznej, ale w owych czasach typy i słowa podobne były nader rzadkie. Już grzało słońce czerwcowe, gdym opuścił więzienie w Tambowie. Ile tu w tej celce pod Nr 12 przebolałem moralnie i fizycznie!
Zaprowadzono mię do biura więziennego, gdzie była zgromadzona policja, żandarmeria oraz przedstawiciele władz sądowych i administracyjnych. Wszedłem, brzęcząc łańcuchami, w które mię znowu okuto, i na widok tego całego aeropagu poczułem, iż jakaś nowa zmiana ma zajść w moim losie. Okazało się istotnie, iż mam być gdzieś odesłany, ale dokąd? – nie wiedziałem. Po załatwieniu zwykłych formalności przez prokuratora zwrócono mi moje ubranie, puzderko oraz pozostałych kilka rubli. Na prośbę urzędnika policji rozkuto mię jednocześnie, polecając zabrać kajdany z sobą na wypadek chęci do ucieczki więźnia. Poczem wsiadłem do czterokonnej bryki, czekającej w dziedzińcu, mając przy sobie i naprzeciw siebie żandarmów z pistoletami w ręku. Z tyłu w parokonnym tarantasie jechał urzędnik policji. Sądziłem, iż mnie wiozą na Sybir. Całe to jednak otoczenie, nadające pewną pompę podróży, pozwalało mi wnioskować, iż za niepospolitego uchodzę wciąż więźnia. W głowie i sercu tłoczyły się różnorodne myśli i uczucia. W oczach snuły się postacie
tych moich drogich blizkich, którzy nic o moim losie nie wiedzieli. Z mgieł wspomnień wypływał wciąż obraz ukochanej i jak biały obłok zasłaniał wszystkie inne. Ilekroć mi było bardzo ciężko w więzieniu, myśl o tej mojej, złotowłosej, goiła wszystkie rany... Jeśli zginę, co się stanie z tern biednem, tak mię kochającem sercem!?..
Z zadumy tej zbudzały mię przystanki, odpoczynki i zmiany koni na stacjach pocztowych. Stróże moi z niezwykłą uprzejmością troszczyli się o wszystkie potrzeby moje, starając się jedynie, abym się z nikim na stacjach nie spotkał, a nawet widzianym nie był. Policjant biegł naprzód, wyganiając wszystkich podróżnych ze stacji, a przygotowując mi osobny pokój. Postrzegłem też wkrótce, iż nie na wschód, jak zrazu sądziłem, lecz na zachód mię wiozą. Jęk dzwonu pocztowego niósł do duszy jakąś żałość, ale jasne słońce, oblewające widnokrąg i te krajobrazy coraz bardziej swojskie, bardziej nasze, pewną otuchę budziły w sercu. Dowiedziałem się wreszcie, iż mię wiozą do Mińska. Po przybyciu do Bobrujska zaproponowano mi dłuższy odpoczynek. Byłem bardzo zmęczony, więc usnąłem snem kamiennym. Odym się jednak zbudził, spostrzegłem z pewnem przerażeniem całą wokoło mnie dekorację zmienioną. U drzwi stał kozak z szablą w ręku, a przy oknach nasi chłopi – ratnicy. W czasie powstania w celu pomocy wojsku tworzono z chłopów oddziały, uzbrojone w stare rusznice, zardzewiałe szable lub poprostu w grube pałki. Pomagały one do łapania powstańców lub konwojowania więźniów. Chłopów owych zwano „ratnikami”. Odym się odezwał do kozaka, prosząc o przysłanie żandarma, ten mi na to:
— Nie ruszać się z miejsca! – nie wolno mówić!
Zacząłem krzyczeć i hałasować, wołając o jadło i papierosy. Kozak ani drgnął. Od czasu do czasu z ust tylko jego padały słowa:
— Nielzia!
Był to ranek. Dopiero około południa wszczął się ruch w sąsiednim pokoju i zaraz do mnie wtoczył się gruby, otyły pułkownik Kołomieńskiego pułku, stojącego w twierdzy bobrujskiej. Powstałem z kanapy. Spojrzał na mnie okiem zwierza i odezwał się grubijańsko:
— Twoje imię i nazwisko?
A gdym odpowiedział:
— Łżesz! – wrzasnął. – Jesteś Bolesław Świętorzecki. – Nie ujdziesz, ptaszku!
Zaczynam mu tłómaczyć, ale on swoje.
— Łżesz! łżesz! – będziesz dyndać na wisielicy w Bohuszewiczach, na tem samem miejscu, gdzieś powiesił ojca Nikitę 13 .
Widząc, iż nic z tym człowiekiem nie poradzę, padłem w przygnębieniu na kanapę, a on jeszcze z najwyższą złością, zgrzytając zębami – krzyczał.
— Leż, psia-krew! – Leż! – Zaraz się położysz na wieki!
13 Bol. Świętorzecki istotnie wydał wyrok na popa za zdradę.
Wyszedł nakoniec. – W ciszy, która mię ogarnęła, pojąłem, iż z rąk tych szatańskich nie wyjdę... Zbudził się żal życia... Ginąć tak marnie!.. W piersiach wrzało całe piekło buntu i protestu! – I znowu ona, jak promień świetlany, stanęła mi w oczach, a z myślą o niej jakieś rzewne ukojenie spłynęło do duszy. W godzinę usłyszałem hałas pode drzwiami. Jakiś oficer domagał się widzenia ze mną. Nie puszczano go jednak. Przed oknem na placu całe tłumy ludu. Śmielsi cisnąć się zaczęli do okna. Żołnierze, klnąc głośno, odpędzali ich kolbami. Z tłumu co chwila dolatywał aż do moich uszu okrzyk:
wieszat polskaho karała 14 .
Znów nowy ruch na stacji. Wszedł do mnie stary komendant twierdzy. I znów stereotypowe badanie i zachęcanie do wyznania, żem Bolesław, – tylko ton miękki, łagodny. Widząc, iż żadne słowa moje przekonać ich nie zdołają, zamilkłem zupełnie. Pozycja była bez wyjścia.
Tak siedziałem do wieczora. Nie dali mi nic jeść ani pić. Głodu nie czułem, lecz mię ogarniało coraz większe znużenie.
Ucho moje uderzył wreszcie nowy hałas.
— No! Pomyślałem, – teraz w drogę do Bohuszewicz i – na szubienicę!..
Nagle drzwi się otwarły i w nich stanął znajomy mi osobiście pułkownik Rejchardt.
Spojrzał na mnie i – roześmiał się na całe gardło.
— To wy? – to was wieszać mają? Cha, cha! – wołał wesoło. – Ot! spisaliby się!., cha! cha! – No, chwała Bogu, że mnie na to naznaczyli! – Cha! cha! powiesiliby niewinnego!.. Czekajcie, ja was wyratuję.
W ciągu jednej minuty przeleciała przez duszę moją cała gama uczuć, od zupełnego zwątpienia do nadziei i radości. Cud prawdziwy. Gdyby do wypełnienia wyroku naznaczony był nie Rejchardt, lecz
ktoś inny, dawnobym gryzł ziemię. Ręka opatrzności czuwała nade mną. Zaraz cała omyłka została wyjaśniona. Zmieniono mi straż, podano jadło i papierosy.
– Dziękowałem Bogu i Rejchardtowi. Wkrótce pod strażą owych żandarmów, którzy mi towarzyszyli z Tambowa, odesłano mię do Mińska. Gdyśmy z Jakszyc wyjechali około Lad na terytorium Bohuszewickie, strach ogarnął moich żandarmów. Słyszeli opowiadania o partii
14 Wieszać polskiego króla.
Laskowskiego i byli pewni, że dotąd siedzi w lasach i zaraz się na nas zwali. Uspokoili się dopiero za Ihumeniem. – W Mińsku zajechaliśmy prosto przed ganek gubernatora. Po przejrzeniu moich dokumentów w „kancelarji” odesłano mię do klasztoru Bernardynek, świeżo skasowanego i zamienionego na więzienie. W duszy mojej grały radośne hejnały. Pieściłem oczy widokiem kochanego miasta, szukając myślą narzeczonej. Na placu katedralnym roiły się tłumy publiczności. Wiedziano zawsze zawczasu o przewożeniu więźniów i każdy biegł szukać blizkich sobie lub znajomych osób. Ujrzałem wnet siostry moje Adelę i Oktawję, wyciągające ku mnie ramiona. Pozwolono im przeprowadzić mnie aż do celi. Przez krótką tę chwilę pytania krzyżowały się między
nami, jak błyskawice. W klasztorze przyjęła mię straż nowa.
Pożegnawszy żandarmów, zamknięty zostałem w sekretnej celi, u drzwi której stanął szyldwach. I tak, po roku różnorodnych przejść i targan moralnych i fizycznych, znalazłem się znów w rodzinnem, niemal swojem mieście, ale już pod kluczem, tak jak olbrzymia większość tych, co udział w ruchu narodowym brali. Drobna stosunkowo garstka ludzi zdołała przedrzeć się za granicę, powiększając zastępy emigracji polskiej. Z moich towarzyszy powstania znaleźli się również za kordonem Harap i Ruszczyć, który się wprzódy długo przechowywał w kapliczce w Rudzicy, pod Kojdanowern. Powstanie w kraju zamarło już zupełnie.
CZĘŚĆ II.
I.
Więzienia w klasztorach. – Komisja śledcza. – Kasata świątyń i zakonów. – Pierwsze chwile w celi. –
Organizacja więźniów. – Szpital. – Trościanko. – Obraz kraju. – Plany działania. – Odwiedziny.
Po nieudanym projekcie ucieczki za granicę, po wielu ciężkich popowstaniowych przejściach, o których mówiłem poprzednio, znalazłem się z wiosną 1804 r. znów w Mińsku w' roli więźnia, w celi klasztoru Bernardynek, który, jak i kilka innych świeżo skasowanych klasztorów, służył obecnie za więzienie dla przestępców politycznych. Była ich jeszcze moc wielka. Podzieleni na trzy kategorie, stosownie do odpowiedzialności karnej, podlegali surowemu badaniu specjalnych komisji śledczych. Najbardziej skompromitowani wobec władz członkowie organizacji narodowej osadzeni byli w klasztorze Bernardynów, gdzie przy dochodzeniu sądowem operował znany z przebiegłości szef komisji, Łosiew. Druga kategorja więźniów, mniej nieco odpowiedzialnych, do których liczby i ja zaliczony zostałem, mieściła się właśnie w klasztorze Bernardynek, podlegając badaniu innej komisji, na czele której stał łagodny i wyrozumiały pułkownik żandarmerii Rejchardt. Trzecia grupa więźniów, która w oczach władzy najmniej zawiniła, składająca się przeważnie z tych, co się dobrowolnie po powstaniu sami na łaskę zdawali, lokowała się w klasztorze Benedyktynek, przy ul. Zborowej, tam, gdzie dziś monaster „czernic” i cerkiew z byłego kościoła przerobiona. Gmachy klasztorne Bernardynów i Bernardynek, wązkim zaledwie zaułkiem rozdzielone, tuliły się przy sobie na pochyłości, prowadzącej od placu Katedralnego ze strony soboru na Nizki Rynek. Ciężkie, grube mury z XVII w. były nader odpowiednie dla celów więziennych. Wązka przestrzeń, dzieląca oba klasztory, pozwalała podobno niektórym więźniom porozumiewać się z sobą przez okna. Była to w Mińsku epoka gwałtownej kasaty klasztorów i kościołów. Padły wszystkie. Ocalała jedynie po-Jezuicka świątynia, dzisiejsza katedra. Katolicyzm ulegać już zaczął strasznemu prześladowaniu. W murach po-bernardyńskich rozegrywał się drugi akt tragicznego dramatu powstaniowego. Stąd od czasu do czasu leciały ku miastu i na kraj cały echa beznadziejnych bólów, a częstokroć i fizycznych katuszy. Tu wymykały się wymuszone zeznania, nowe przyciągające ofiary. Przez te mury przeszli najlepsi synowie mińskiej ziemi, cały kwiat młodzieży ówczesnej. Tu był niejako pierwszy etap w drodze do katorgi lub ciężkiego wygnania. Trzy klasztory, zapełnione więźniami politycznymi po brzegi, zwracały ku sobie całą myśl i całą duszę szerokiego ogółu polskiego. Oblegały je rodziny więźniów, grupy przyjaciół i znajomych. Ważyły się tu nietylko losy jednostek, ale poniekąd kraju i społeczeństwa. Po ukończeniu badań śledczych i ogłoszeniu wyroku sądowego przeprowadzano skazanych do miejskiego więzienia, zwanego pospolicie „ostrogiem”. Opróżnione na chwilę cele klasztorne zapełniały się wnet nowymi więźniami, wciąż jeszcze przybywajcymi. Kiedym został wprowadzony do przeznaczonej mi celi, poddany wnet byłem rewizji. Odebrano mi przede wszystkiem papier i ołówek. Zmęczony drogą i wrażeniami rzuciłem się na spoczynek. Zbudziło mnie jednak zaraz równomierne pukanie w ścianę. Widocznie telegrafował mi coś mój sąsiad więzienny. Nie rozumiejąc jeszcze tej mowy więźniów, wsłuchiwałem się w nią bez odpowiedzi. Pukanie szło stale od drzwi ku oknu. Zaczynając coś kombinować, na chybił-trafił otworzyłem lufcik. Wnet głos jakiś z drugiego okna zawołał:
— Idź do loży! Znajdziesz tam kartkę.
Lożą w języku więźniów zwało się miejsce ustępowe, gdzie się odbywała wymiana kartek, pisanych, w braku ołówka, ołowianym guzikiem na skrawku grubego papieru z papierosów. Zaledwie w asystencji żołnierza znalazłem się na korytarzu, gdy furtka w sąsiednich drzwiach się otworzyła i jakaś głowa kiwnęła mi przyjaźnie i porozumiewająco. Był to Emil Dybowski, który obok mnie siedział. Znalazłszy na wskazanem miejscu kartkę, wyczytałem: udaj chorego i żądaj lekarza. Domyślając się, iż rzecz ta musi mieć jakieś znaczenie, zrobiłem, jak mi kazano. Więźniowie, przebywający tu czas dłuższy, zdołali już w pewnym stopniu zorganizować pomoc wzajemną, biorąc w opiekę każdego świeżo przybywającego towarzysza. Zaledwiem więc wszedł do celi, już o moją zatroszczono się dolę. Nazajutrz zjawił się doktór. Był to kolega mój z Akademji medycznej, Suchocki. Poznałem go zaraz i on niewątpliwie mnie poznał, acz nie zdradził tego najlżejszym giestem. Opukał i wysłuchał mnie poważnie i, jako niebezpiecznie chorego, kazał odwieźć do szpitala wojskowego na Trojeckiej górze, gdzie głównym podówczas lekarzem był dr. Homolicki, a intendentem Krywoszein, człowiek niezły, słynny z pięknych nader córek, które się bardzo troskliwie opiekowały chorymi. W szpitalu owym znalazłem kupę znajomych, między innymi zaś: Hektora Korkozowicza ze słuckiego, d-ra Franciszka Nowickiego z Ihumenia, oraz Władysława Trościankę z partji Zaremby. Skierowano mnie do szpitala w celu porozumienia się z Trościanką, który przy pierwotnem badaniu wskazał mnie, jako organizatora i dowódcę partji, która z pod Rakowa do obozu Zaremby przybyła. Postrzegłszy następnie, iż mię tern może zgubić, wyparł się pierwotnych zeznań i, udając chorego umysłowo, przebywał w szpitalu. I ja też tam przeleżałem parę tygodni, dowiadując się wciąż o nowych a smutnych wypadkach, zaszłych w czasie mej nieobecności w kraju. Despotyczna ręka Murawjewa zdusiła już w nim życie. Już na dziesiątki liczono rozstrzelanych i powieszonych, a na tysiące aresztowanych, skazanych do kopalni lub na wygnanie. Olbrzymi szmat ziemi polskiej już był odebrany z rąk autochtonów. Byli właściciele starodawnych dworów szli jako nędzarze na Sybir... Wiele zaścianków i okolic szlacheckich z ziemią zrównano, a ludność popędzono na północ. Tu dowiedziałem się o losach krewnych i znajomych, o wszystkich więźniach w klasztorach. Ułożyliśmy między sobą program dalszego działania oraz sposób komunikacji z miastem i uwięzionymi. Odwiedziła mnie w szpitalu matka z siostrą i ona, ta moja ukochana, a że i do innych
więźniów przychodziły również ich rodziny, więc urządzały się tu formalne rauty. Przynoszono z miasta jadło i napoje i „przed smutnem jutrem” w serdecznem zbrataniu dusz i myśli szukano pociechy i ukojenia.
II.
Powrót do celi. – Życie więźniów. – Indagacja. – „Ostróg”. – Spędzanie czasu. – Żydzi i wódka. – Spłatany policmajstrowi figiel. – Szlachta zagrodowa. – Nabożeństwa.
Gdym po paru tygodniach wrócił do celi klasztornej, musiałem, tak, jak i każdy nowoprzybywający, zaopatrzyć się w garnitur toaletowy, to jest zwierciadło, szczotkę i grzebień. Miało to na celu nie elegancję, lecz względy praktyczne. Szło głównie o zwierciadło, które w życiu więźniów pewną odegrywało rolę. Wystawiane za okno, odbijało fizjognomję sąsiadów z innych okien, dając więźniom możność wzajemnego widzenia się i poznawania. W klasztorze Bernardynek na korytarzu 6-ym siedzieli między innymi: dwóch braci Jeleńskich, W. Świda, Iwaszkiewicz, Czerniak, Grudziński, Downar, Stankiewiczówna, oraz Kamilla Marcinkiewiczówna z Lucynki, słynna muzyczka, a córka pierwszego u nas pracownika na niwie białoruskiej, autora „Hapona” i kilku innych rzeczy, oraz tłómacza „Pana Tadeusza” na język białoruski. Marcinkiewiczówna, wygnana do Solikamska w gub. permskiej, poślubiła tam doktora Kazimierza Osipowicza i wróciła w 1880 r. do tej tak gorąco miłowanej rodzinnej ziemi, aby w niej wkrótce spocząć na wieki. Czas w klasztorze wlókł się ciężko i powoli. Urozmaicaliśmy go wzajemnem pukaniem telegraficznem, którego alfabet już poznać zdołałem, oraz świdrowaniem za pomocą widelca otworów, a raczej dziur w ścianie, w celu łatwiejszej komunikacji z sobą. Szmer pracujących świdrów zwracał zrazu uwagę stróżów więziennych, którzy wpadali do cel, badając przyczynę dziwnego odgłosu. Nie znalazłszy jednak nigdy nic podejrzanego, dali wreszcie pokój, biorąc prawdopodobnie szmer ten za robaka-kołatkę, toczącego drewniane części starego budynku klasztornego. Niektóre ściany były jak od kul gęsto podziurawione. Otwory te dla ukrycia przed okiem argusów zalepialiśmy cienką warstwą chleba, zagładzając ją i pocierając wapnem ze ściany. Nie dostrzeżono ich nigdy, pomimo codziennej przy zmianie warty rewizji. Każdy z nas, więźniów, miał swoje przezwiska. Okołowówna zwała się Burzą, ja – Pajączkiem i tak dalej. Wymiana myśli lub wzajemne ostrzeżenia praktykowały się, jak wyżej wspomniałem, za pomocą kartek, składanych w umówionem miejscu i adresowanych wedle przezwisk więźniów. Straż więzienna, czuła na napiwki, pozwalała nam, przechodząc przez korytarz, zatrzymywać się u drzwi innych cel i rozmawiać przez furtkę ze sobą. Powoli posiedliśmy sekret niedopuszczania do zamykania zamka przy przekręcaniu klucza w czasie zamykania cel na noc. Ody się ta sztuka udała, korzystając z drzwi otwartych, zbieraliśmy się do jednej celi wszyscy na gawędkę. Czasem nawet grywaliśmy w karty. Pozwalano i tu, acz rzadko, widywać się z odwiedzającymi więźniów krewnymi, ale widywanie się to musiało się odbywać wobec oficera, co niezmiernie krępowało wszystkich. Matka moja, przybywszy raz tu z siostrą, zemdlała i więcej się nie ukazała, ale siostra odwiedzała mię czasem. Razu pewnego chciała mi niepostrzeżenie wcisnąć w rękę zapisaną kartkę, ale ta się wymknęła i osunęła na ziemię. Na szczęście dnia tego dyżurnym oficerem był Pohempol, żonaty z Polką, zacny nader człowiek. Podniósłszy szybko kartkę, wręczył ją
z galanterią mojej siostrze, prosząc, by była ostrożniejszą. Tak mijały długie dnie i godziny, aż wreszcie po upływie sporego kawału czasu przystąpiono do indagacji. Komisja śledcza z Rejchardtem na czele zasiadała w refektarzu klasztornym, dokąd kolejno wyzywano więźniów. Badania odbywały się przeważnie w nocy i powtarzały kilkakrotnie. Ciągany byłem również co dni kilka do refektarza, gdzie zrazu musiałem odpowiadać ustnie, potem piśmiennie na danym mi arkuszu papieru z pytaniami. Miałem pewien kłopot z moim służącym, Justynem, na którego się powołałem, a który, wnet sprowadzony ze wsi, zaprzeczył moim słowom. Dzięki Rejchardtowi, rzecz ta się zatarła jakoś, ale omal nie naraziła mię na większą odpowiedzialność. Na ogół dochodzenie sądowe było tu o wiele względniejszem, niż u Bernardynów. Ciągnęło się to jednak długo. Już zdaje się rzecz wyczerpana do dna, gdy ktoś się z czemś nieoględnie wygada i nowa heca i nowe badanie. Po skończonych indagacjach przeniesiony zostałem z klasztoru do więzienia miejskiego, które już przepełnione było ofiarami powstania. W każdym numerze siedziało po kilku, a nawet kilkunastu więźniów politycznych. Ja za towarzyszy miałem: Kazimierza Wańkowicza, Franciszka Nowickiego i Iwaszkiewicza. Było nam tu daleko swobodniej, niż w klasztorze. Mogliśmy w „ostrogu” odwiedzać się wzajemnie i przechadzać po dziedzińcu. Po południu wolno nam było widywać się i rozmawiać przez kratę z odwiedzającemi nas osobami z miasta. Czasem nawet dozorca otwierał odwiedzającym swe prywatne mieszkanie i pozwalał na dłuższą biesiadę z więźniami. Powoli ściągnęli tu wszyscy niemal więźniowie z „Bernardynek”. – Bezczynność nam dokuczała, więc wielu z nas rzuciło się do rękodzielnictwa. Dzięki dostarczanym narzędziom przez p. Sabinę Mikulską, zacząłem rzeźbić szyldkret, wyrabiając różne drobne przedmioty, które rozdawałem na pamiątkę. Czerniak urządzał prześliczne koszyki z papieru. Inni zajmowali się introligatorstwem. W dalszych kamerach więzienia siedzieli pospolici przestępcy, z którymi, gdy się spotykało na dworze, należało pilnie strzedz własnych kieszeni. Pod nami lokowali się Żydzi – złodzieje, którzy w „ostrogu”, gdzie wódka była surowo zabronioną, potajemny utrzymywali szynczek. Ilekroć chcieliśmy wódki, spuszczaliśmy na dół na sznurze chustkę z rublem i natychmiast wciągaliśmy na górę butelkę, uwiązaną w chustce. Raz ciż Żydzi poszli o zakład z policmajstrem, iż ukradną mu konie, gdy wjedzie na dziedziniec więzienny. Dnia pewnego, gdy policmajster zwiedzał więzienie, podniósł się
alarm wielki w „ostrogu”. Konie policmajstra zginęły, jak kamfora. Żydzi, spoiwszy furmana, wyprzęgli konie i tak je w obrębie murów więziennych ukryli, iż, pomimo najściślejszych poszukiwań, nie zdołano ich odnaleźć. Policmajster musiał je wykupić. Gdy Żydzi dostali parę rubli, wnet się konie znalazły. Okazało się, iż były w łaźni pod ławkami. Zaczynało się już w kraju rozwijać koniokradztwo, które następnie, stając się rzemiosłem i udoskonalając, stopniowo doszło do tak potężnych rozmiarów, iż za jedną z miejscowych klęsk ekonomicznych uważanem było. W więzieniu pełno było drobnej zaściankowej szlachty oraz oficjalistów dworskich. Były to również ofiary powstania. Cała ta szara rzesza, zbiedzona i przygnębiona, zbierała się tłumnie w święta i w niedziele na nabożeństwo, które w więzieniu organizował zwykle Świeżyński.
III.
Nieco swobody. – Wśród rodziny. – Wyrok. – Złagodzenie go przez Kaufmana. – Wyjście z Mińska. – Strój aresztanta. – Rozpacz ojca. –
Dzięki staraniom ojca mego u gien.-gubernatora, otrzymałem pozwolenie na wychodzenie pod strażą do miasta w celu odwiedzania chorej matki. Takież prawo uzyskało kilku innych moich towarzyszy więziennych. Doznałem dziwnego uczucia, gdy po raz pierwszy, acz w asystencji dwóch żołnierzy, opuszczałem złowrogie mury, udając się na łono rodziny... Piewsza ta wizyta, oblana łzami, do dziś dnia stoi mi w oczach. Powstanie odbierało naraz rodzicom obu synów. Starszy brat, siedzący u Bernardynów, skazany na bezterminowe ciężkie roboty, już szedł na Sybir. Mnie groziła, co najmniej, również deportacja. Ojciec mój rozumiał dobrze, iż traci na zawsze to, co było celem jego życia i pracy. Szarpało się więc serce starego legionisty, ale wielki hart ducha nie dawał mu rozpływać się w boleści. Choć sam się uginał pod brzemieniem ciosów osobistych i krajowych, wlewał jeszcze otuchę w nasze i matki serce. Każda moja bytność u rodziców przyciągała do ich mieszkania krewnych i znajomych. Zbierali się tu więc: Zdziechowscy, Ratyńscy, Mikulscy i wielu innych. Zawsze też byłai narzeczona moja, taka jasna, uśmiechnięta, jak promyk nadziei wśród posępnego losu. Trudno mi się było wyrywać z tej rodzinnej, ciepłej atmosfery, ale o 9 wieczorem zamykały się drzwi więzienne, a przed tą porą należało być na miejscu, Żołnierze, suto wynagradzani, usuwali się z mieszkania dyskretnie, czekając mnie w umówionem miejscu, przy cukierni Elsnera, przy ulicy Zborowej. Tak się wlokły dnie i tygodnie. Fale więźniów odpływały i przypływały do „ostrogu”. Ubyli z grona naszego Napoleon Obuchowicz i Klimowicz, zesłani do Irkucka, skąd szczęśliwie wrócili i dziś żyją, a Nowickiego pociągnięto do Ihumenia w celu badań na miejscu. Była już jesień, gdy dnia pewnego, zaraz po odwiezieniu Nowickiego napowrót do Mińska, zawezwano mnie przed sąd, wraz z nim i Czerniakiem. Szliśmy pod konwojem, złożonym z oficera i żołnierzy o obnażonych szablach. Od bramy więziennej aż do gmachu sądowego zalegały ulice tłumy, z piersi których wyrywały się ku nam okrzyki powitania i współczucia. Tych, co się bardziej zbliżali lub głośniej manifestowali swe uczucia, żołnierze odpędzali szablami. Gdyśmy stanęli przed sądem, wśród głuchego milczenia każdemu z nas wyrok kolejno odczytano. Dr. Franciszek Nowicki, jako należący do organizacji narodowej, skazany został na 20 lat katorgi. Czerniak za udział w powstaniu na osiedlenie w Syberji. Ja zaś za organizację partji na 4 lata robót ciężkich. Byliśmy do tego przygotowani, więc dekrety sądowe nie zrobiły na nas zbyt ciężkiego wrażenia. Już Murawjew opuścił był Wilno i bezwzględna dotychczasowa polityka, która kraj krwią zlała, zaczynała przybierać charakter łagodniejszy. Oczekiwano właśnie na objęcie generał-gubernatorstwa przez Kaufmana, któremu, przedstawiane być miały wyroki sądowe do konfirmacji. Kaufman, w myśl nowej polityki, okazał się o wiele względniejszym dla skazańców. Modyfikował ich kary i łagodził wyroki. Skasował też i dla mnie ciężkie roboty, pozostawiając tylko wygnanie do oddalonych miejsc Syberji. Żyliśmy w więzieniu z dnia na dzień, oczekując chwili deportacji. Większość bowiem moich towarzyszy również dekretowaną już była. Mieliśmy opuszczać Mińsk kolejno, drobnemi partjami. Gdy nadeszła godzina wyjazdu, mnóstwo osób rzuciło się do nas na pożegnanie. Były to ciężkie i nad wyraz bolesne chwile... Nie mogłem się oderwać od kolan rodziców i od tej drobnej rączki, która drżała w moich dłoniach... Wysyłano nas do Wilna etapem. Wolno jednak było każdemu, kto chciał i mógł, nająć sobie konie. Ojciec mój przygotował już dla mnie brykę żydowską. Razem ze mną wychodzili również dr. Nowicki i Grudziński. Przyczepiono nas niejako do partji zesłańców cywilnych, pospolitych złodziei i przestępców. W mglisty poranek jesienny zostaliśmy wyprowadzeni pod eskortą z więzienia na Lachówkę, stanowiącą jedno z przedmieść Mińska, do tak zwanego „etapowego domu”. Tu władza więzienna oddała nas władzy etapowej. Pierwszą jej czynnością było przebranie nas, odpowiednio do roli, jaką odgrywaliśmy obecnie w dramacie życiowym. Musieliśmy wdziać ubranie aresztantów. Dano nam „siermięgi” z żółtą plamą na plecach, oraz szare, sukienne czapki. Skazani do ciężkich robót, w miejsce żółtej, mieli czarną na plecach łatę, jako też i czapki czarne z siwem. Politycznym więźniom pozwolono zachować pod aresztancką siermięgą odzież własną. Uzupełniał strój ten worek płócienny, zarzucony na plecy, do przechowywania bielizny. My, jako szlachta, stanowiąca stan uprzywilejowany, dostaliśmy po 15 kop. na dzienne utrzymanie. Nieuprzywilejowanym dawano zaledwie po 4 kopiejki na dzień. Nareszcie – uderzyły bębny. Ruszyliśmy naprzód w otoczeniu wojska. Zaledwieśmy wyszli na plac szerszy, gdy postrzegłem ojca, pędzącego dorożką. Był już prawie ślepy, więc, nie dostrzegając mię w tłumie, począł rozpaczliwym głosem wołać mię po imieniu.
— Żegnaj, ojcze drogi! – huknąłem, wzruszony do głębi.
Na głos mój biedny ślepy starzec porwał się z dorożki i nic nie widząc przed sobą, począł biedź w kierunku głosu mego. Rzuciłem się ku niemu z serdecznym okrzykiem, ale wnet mię żołnierz kolbą zawrócił do szeregu. Biedny starzec z rozwianym siwym włosem kląkł na bruku i, płacząc rzewnie, wołał mię i błogosławił naprzemian. Rwało się we mnie serce... Bolesnej tej sceny nie zapomnę do końca życia... Mężnie dotychczas tłumiony ból złamał wreszcie słabe siły starca. Za ciężką dlań była
Golgota, którą przebyć musiał. Ileż to dramatów podobnych rozegrało się na mińskim bruku przy licznych kaźniach i deportacjach!.. Szedłem wraz z innymi ku Perespie, a w uszach i sercu dźwięczało wciąż smutne wołanie ojca. Były to ostatnie echa drogiego mi głosu, który w czasie mego pobytu na Syberji zagasł na wieki.
IV.
Spotkanie w Perespie. – Ostatnie wyznanie. – Etapy i pożegnania. – W Wilnie – Piotr Czekotowski i pierwsza organizacja Polska w Mińsku. – Ślub w więzieniu. – Dziś i wczoraj. – Do Petersburga. – Zesłańcy z pod Siemiatycz.
W Perespie, stanowiącej ostatni punkt miasta przy wylocie na trakt wileński, spotkało nas grono pań z siostrami memi i narzeczoną. Na białym obrusie, pod brzozami, zastawione było śniadanie. Eskortujący nas podoficer zgodził się zatrzymać tu nieco. Wrażenie chwili potęgowało ból rozstania i uczucie dla ukochanych. Tu, na rozstajnej drodze życia, otworzyły się usta i serca nasze i wyrwały słowa przysięgi dozgonnej wiary i miłości. Ona była blada i wzruszona. Z białej jej ręki pierścionek przesunął się na mój palec. Nad nami szumiały brzozy, owijając zwieszającemi się gałęźmi jej głowę, jak wiankiem mirtowym. Promyki bladego jesiennego słońca zagrały na jej twarzyczce i zgasły wnet,
zakryte ciężką ołowianą chmurą. Z nad lasu uniosło się stado kruków i w chwili, gdym ostatni pocałunek składał na jej ręku, rozległo się ich ponure, złowróżbne krakanie...Podoficer popędzał. Należało iść dalej drogą przeznaczenia swego... Czułem, iż mi w sercu coś pękło i urwało... iż ta chwila była ostatnim aktem szczęścia i marzeń moich...Z Perespy podążyliśmy do Podolanki, pierwszej pocztowej stacji za Mińskiem. Mieliśmy moc jadła na popas, ale apetytu brakło wszystkim. Na noc przybyliśmy do Radoszkowicz, gdzie nas zamknięto w byłej starej poczcie, zwanej Murowanką. I tu spotykali nas krewni i znajomi. Horodniczy Bujwid ułatwiał nam wszystko i we wszystkiem dopomagał. W Kraśnem – żegnali nas serdecznie Tyszyńscy, Frybesowie, Ratyńscy i inni. Z Mołodeczna, gdzie nas spotykali Jankowscy, skierowaliśmy się ku Wilejce powiatowej, dokąd przybyli z pożegnaniem Świdowie. Z więzienia wilejskiego podążyliśmy przez Oszmianę, której „ostrogu” nie dano nam ominąć – do Wilna. Zamknięto nas w więzieniu, gdzieśmy dłużej etapować mieli, czekając na zebranie się odpowiedniej partji wygnańców. Tu nas odwiedzali Lipińscy, Wańkowicze i inni. Społeczeństwo dla wszystkich ofiar powstania wyrażało najwyższe współczucie i niosło pomoc wszędzie, gdzie mogło. Wyjątkowi ziemianie, przerażeni skutkami krajowego ruchu, drżąc o mienie i głowy swoje, zamknęli się jak ślimaki w egoistycznej skorupie, nie dając żadnego znaku życia. Z nich przeważnie wyrodziło się następnie owe pokolenie ugodowców oraz wyznawców polityki realnej, która kraj na tyle upokorzeń, zawodów i poniżeń godności narodowej – naraziła. W czasie mego pobytu w więzieniu w Wilnie zdarzył się fakt niebywały, ślub więźnia politycznego, skazanego do ciężkich robót, z młodziutką panienką, pragnącą wraz z ukochanym dzielić losy wygnania. Więźniem tym był dr. Piotr Czekotowski z Mińska, zesłany administracyjnie w głąb Rosji w czasie pierwszych demonstracji politycznych w kraju, gdy w Mińsku organizowało się Towarzystwo polskie w celu niesienia pomocy skazańcom z Królestwa, deportowanym po pierwszym wybuchu i starciu w Warszawie. W organizacji tej, do której należał Czekotowski, brali udział: Władysław Dmochowski, Karol Stankiewicz, Michał Dobrowolski, Nowakowski, panny Świętorzeckie, Bulewskie, Marcinkiewiczów na Kamila, Okołowówna i wiele innych osób. Towarzystwo to było niejako zawiązkiem późniejszej organizacji narodowej. W czasie tych pierwszych ruchów politycznych miłość złączyła serca Piotra Czekotowskiego i Kazimiery Bulewskiej. Były jednak przeszkody, które się im połączyć ślubnym węzłem nie dały. Nadeszła chwila aresztów. Czekotowskiego porwano jednego z pierwszych i bez sądu wygnano do Rosji. Bulewska, pod wpływem rodziców zaręczyła się w tym czasie z kim innym, lecz gdy Murawjew, przejrzawszy akta oskarżenia Czekotowskiego, zwrócił go do Wilna, stara miłość ożyła z większą jeszcze siłą. Bulewska, zrzucając niemiły pierścionek zaręczynowy, udała się do Wilna, gdzie Piotr Czekotowski po drugiem dochodzeniu sądowem skazany został na długoletnie ciężkie roboty. Wyjednawszy zrazu u władz możność widywania się z ukochanym, uzyskała następnie pozwolenie na połączenie się z nim ślubem małżeńskim w więzieniu przed deportacją. Ślub ten, którego byłem świadkiem, należał do zjawisk, zostawiających niezatarte wrażenie. Na tle ponurego otoczenia więziennego, wśród rzeszy skazańców w aresztanckim stroju, stanowiących jedyną asystę ślubną, młoda, śliczna dziewczyna w bieli przysięgła „katorżnikowi” wierność małżeńską i rzucając rodziców, wygody i pieszczoty gniazda rodzinnego, szła za ukochanym na Sybir dzielić jego ciężkie życie. Pokażcie mi dziś taką miłość i takie poświęcenie! – Pokażcie takich ludzi, którzy podobne uczucia w młodych sercach rozbudzać mogą!
Jak zimne wobec tego wydają się wszystkie dzisiejsze!
Jak brzydkie serca i dusze kobiet, szukających jedynie w tych związkach dobrobytu i stanowiska...
Czasy się zmieniły. I żony i mężowie dziś inni...
Nadeszła wreszcie chwila odjazdu. Z Wilna do Petersburga wieziono nas koleją w wagonach III klasy. Były one przepełnione zesłańcami. Z nami razem jechała cała gromada szlachty i chłopów zaściankowych z pod Siemiatycz. Zagrody ich popalono, a ziemię skonfiskowano. Widok tych zgnębionych, znędzniałych ludzi budził litość i grozę. Kobietypłacząc tuliły do wyschłych piersi niemowlęta. Starsza nieco dziatwa odarta, wychudzona, do szkieletów podobna, kurczyła się z chłodu w kącie wagonu na ziemi wśród stosu drobnych węzełków, stanowiących obecnie całe mienie tych ludzi.
— Za co was zsyłają? pytano tych nieszczęśliwych.
— Zato, że my Polacy i katolicy, odpowiadali stereotypowo.
Nie widzieli w sobie innej winy, innego przestępstwa. Żyli uczciwie i pracowicie. Kochali i miłowali swą ziemię. Na polityce się nie znali. Zrujnowano ich, wieziono i gnano do Syberji. Za co? – nie wiedzieli. Każde wspomnienie ich zaścianków wywoływało u mężczyzn ciężkie westchnienie, a jęk i płacz wśród kobiet. Wreszcie jeden ze szlachty zaintonował: „Kto się w opiekę”, i słowa modlitwy poczęły nieco ukajać nieszczęśliwych.
V.
Polski komitet pomocy. – Wsparcie Siemiatyckiej gromady. – Jej dalsze losy. – Dom poprawy. – Pani Etlenger. – Dwie partje. – Ich walka i ofiary. – Ronikier. – Nasza „turtna”. – Mazury. – Ostatni etap w Petersburgu.
W Petersburgu na dworcu spotykał nas polski komitet opieki nad zesłańcami, na którego czele stała wówczas w roli przewodniczącej pani Etlenger, żona medyka nadwornego, bardzo ładna kobieta. Udział w komitecie brała w owym czasie większość petersburskiej kolonji polskiej, a więc na dworcu, wśród wielu innych członków tej instytucji, byli: Fortunatostwo Świętorzeccy, marszałkowa Korkozowiczowa, piękna Radziwiłłowiczowa, z domu Meduniecka, późniejsza Chmielewska, Stankiewiczowa, córka Ciundzińskiego z Wilanowa i dużo innych mniej więcej znajomych osób. Komitet był widocznie uprzedzany o wysyłanych partjach, bo dla Siemiatyckich biedaków przygotował już w ogromnej ilości pożywienie i ubranie, które im rozdawał. Ody tego jednak zabrakło, pani Etlenger zerwała z siebie suknię, a za jej przykładem poszły inne panie, oddając zesłańcom wszystko, co mogły i co miały. Nie szczędzono niemniej grosza dla nieszczęśliwych. Tak zaopatrzeni Siemiatyczanie ruszyli w dalszą na północ drogę. Później się dowiedziałem, iż osiedlono ich w gubernji Tobolskiej, gdzie, po strasznej nędzy, w której wielu wymarło, pozostali zaczęli się powoli zagospodarzać i hodować bydło. Z biegiem lat dali oni początek mleczarstwu w Syberji, gdzie dotąd gałęź ta wcale uprawianą nie była. Ludzie z zachodu wnosili kulturalne pierwiastki do dzikiej krainy. Zesłany następnie do owej miejscowości za nadużycia gorzelnicze żyd z pod Rakowa, nadał owej produkcji mleczarskiej charakter handlowy. Wkrótce po przybyciu na dworzec petersburski pułkownik żandarmski wywołał głośno po imieniu mnie i Nowickiego.
— Jesteście chorzy, rzekł – więc zostajecie w Petersburgu.
Zrozumieliśmy łatwo, iż komitet zatrzymać nas pragnął, lecz pocóż nasz towarzysz, Grudziński, miał być samotnie eksportowany dalej? Zaledwieśmy tę kwestię przedstawili Etlengerowej i Radziwiłłowiczowej, gdy wnet i Grudziński okazał się chorym i został wraz z nami zatrzymany. Wpakowano nas trzech do karety i pod eskortą odwieziono do tak zwanego „domu poprawy”, – do czasu wyzdrowienia. Znaleźliśmy tu hr. Ronikiera oraz Hektora Korkozowicza, wypoczywających turównież przed dalszą przymusową a ciężką podróżą. Lokal byt wygodny, a pobyt przyjemny, choć pod kluczem. Komitet troszczył się o wszystkie nasze potrzeby. Dostarczano z miasta jadła i trunków. Odwiedzało nas mnóstwo osób. O dziewiątej wieczorem wszyscy musieli się usuwać, gdyż następowała zwykła, jak w więzieniach, rewizja, oraz obliczanie aresztantów. Były wówczas w Petersburgu dwie partje polityczne, określane mianem murawjewowskiej i suworowowskiej. Suworow był g.-gubernatorem Petersburga i pani Etlenger miała na niego wpływ wielki. Przez nią robiono wszystko. Ale dobre dla Polaków chęci Suworowa paraliżował zwykle gubernator cywilny, którego nazwisko uleciało mi z pamięci, a który, jako wyznawca polityki murawjewowskiej, był dla naszych wygnańców bezwzględny. Przytem między obu tymi panami panował antagonizm wielki i niechęć wzajemna, ofiarą której padali niejednokrotnie polscy więźniowie. W czasie mego pobytu w Domu poprawy Ronikier, udający chorego na umyśle, był często nader odwiedzany przez panią Etlenger, która miała go w szczególnej opiece. Razu pewnego, w nocy, do więzienia naszego wpadł gubernator z żołnierstwem i kazał nas wszystkich pozamykać oddzielnie w kamerach. Nagle z kamery Ronikiera rozległ się krzyk straszny i szamotanie gwałtowne. Domyślając się jakiegoś pastwienia nad towarzyszem, wszyscy więźniowie podjęli hałas i drzwi łamać poczęli. Po niejakiej chwili zaległa cisza, a wkrótce dowiedzieli się wszyscy, iż gubernator, chcąc zrobić przykrość p. Etlengerowej, a pośrednio i Suworowowi, kazał pochwycić Ronikiera i przewieźć go do szpitala wariatów. Ronikier się bronił. Zbito go więc i skatowano strasznie.
Gdy nazajutrz przybyła pani Etlenger i dowiedziała się o całem zajściu, podniosła straszny alarm i zaraz znać dała Suworowowi. Ten przybył osobiście do Domu poprawy, zarządził wnet energiczne śledztwo i tak całą tę sprawę postawił, iż wkrótce Ronikier, jako chory umysłowo, zupełną wolność uzyskał. Zaraz potem Hektor Korkozowicz, odgrywający dotąd rolę chorego, zasłabł silnie istotnie i, nie dojechawszy na miejsce wygnania, zmarł, jak się później dowiedziałem, w Petersburgu. Doktora Nowickiego wkrótce też zabrano i do katorgi powleczono. Więc i my z Grudzińskim nie widzieliśmy racji popasać tu dłużej. Gdyśmy się podali za zdrowych, zaraz nas przetransportowano do tak zwanej
przejściowej dla zesłańców „turmy”. Tu ogarnęła nas surowość i ponura cisza prawdziwego więzienia. Naraz obok rozlega się zrazu cichy i trwożliwy, potem wciąż silniejszy i pełniejszy chóralny śpiew: „Pod Twoją Obronę”, nuty którego drgały bezbrzeżną jakąś boleścią. Patrzę... aż tam, przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, klęczy gromadka z 30 osób, znękana i wymizerowana strasznie. To zesłańcy z Królestwa, pędzeni do rot aresztanckich, na Syberję. Z nimi jadą ich żony wraz z drobnemi dziećmi. Należeli do partji i – ujęci zostali. Mazury czyste!
Ciężki swój obraz, droższy im nad skarby, ciągnęli ze sobą, nawet gdy szli pieszo, nie rozstając się z nim ani na chwilę. Szczęściem, nie odbierano im tej jedynej pociechy. Wraz z Grudzińskim uprosiliśmy władze więzienne, by nas do owej partji zesłańców z Królestwa przyłączono i razem w dalszą puszczono drogę. Niezmiernie się z tego cała ucieszyła gromadka. Z Petersburga wyprawiano nas do Moskwy koleją, ale z więzienia do „etapowego domu”, leżącego na drugim końcu miasta, należało iść pieszo. Słabszym wolno było nająć sobie dorożki. Dzień wypadł brzydki. Z nad Newy dął wiatr ostry i mroźny. W celu ulżenia Mazurom w dźwiganiu obrazu wzięliśmy „zwoszczyka”, a po przybyciu na „Etap” zafundowałem zziębniętej rzeszy – herbaty.
VI.
Zachowanie się tłumu. – Do Moskwy. – Kraina pusta. – Lud moskiewski. – Przepełnienie więzień. – Nieład. – Grupa mińska. – Niżnij. – Wrażenia. – Pani Maszewska. – Przygotowania.
Chwilowy pobyt w petersburskim „Etapie” dal nam poznać niechętne nader usposobienie miejscowego ludu ku Polakom. Przy wejściu i u wyjścia pospólstwo osypywało nas gradem obelg i połajanek. Tłum wrzeszcząc: palaczki! buntowszczyki! ciskał na nas zmarzłe grudy błota. Wściekłość jego rosła w miarę spokoju naszego. Zaczęły świstać kamienie. I gdyby nie wojsko, moglibyśmy być rozszarpani. Zachowanie się tłumu przypominało dzikie czasy Piotra Wielkiego. Wrogi wrzask towarzyszył nam aż na dworzec kolejowy. Ru¬zyliśmy wreszcie pod wrażeniem tego nienawistnego wycia, które na biednych Mazurów oddziaływało przygnębiająco. Umieściwszy starannie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej w wagonie, gromadka odśpiewała antyfonę i ukojona modlitwą, zwróciła się do mnie, prosząc rzewnie, bym się nią, jak ojciec opiekował w drodze. Nie znali języka rosyjskiego a ich akcent koroniarski był też niezrozumiałym dla nikogo. Gdym im solennie wszelką pomoc obiecał, rozjaśniły się nieco ich łzawe oczy i wdzięczny poczciwy uśmiech zakwitł na bladych twarzach. Odtąd w Mazurach miałem tak wiernych i oddanych sobie ludzi, jakich już więcej w życiu nie spotkałem.
Pociąg biegł po równinie, bezludnej niemal, lekko przyprószonej śniegiem. „Kraina pusta, biała i otwarta, jak zgotowana do pisania karta...” myślałem, patrząc wdał przez zakratowane okno i powtarzając słowa wieszcza... Nie zatrzymywaliśmy się na stacjach, ale w polu. Może nie chciano nas narażać na powtórzenie scen petersburskich, na wybuchy niechęci ludowej. Kraina pusta! Palec Boski nie wypisał dotąd na niej żadnych zgłosek... Zdała majaczą rzadkie a nędzne wiosczyny, gdzieniegdzie błyśnie kopuła cerkwi i znów puste, bezleśne, karłową czasem sośniną porosłe pola. Nigdzie fabryk ani pełnych ruchu osad. Zamarłe, śpiąceprzestrzenie. Kiedyż to wszystko do życia się zbudzi?.. Moskwa! Zdaleka ukazały się jej zielone, ciężkie kopuły cerkiewne. Mazurzy nasi ze strachem czekali nowych napaści tłumów, gdy nas z dworca kolejowego przeprowadzano do tak zwanego „Kołomeńskiego Dworu”. Lecz, gdy w Petersburgu obrzucano nas błotem, tu pobożny lud moskiewski – witał dobrem słowem, pełnem współczucia. Podawano jadło i groszaki, które brali żołnierze. Tłum rósł ciągle, a równomiernie rosły oznaki litościwej życzliwości. Przybyli kupcy, prykaszczyki, sypiąc hojnie pieniądze dla więźniów. Handlarki podawały im bułki, obwarzanki, mięsiwo, a lud szeptał modlitwy i błogosławieństwa. Z datków uzbierała się taka moc pieniędzy, iż na każdego więźnia, a przybyło ich w tym pociągu około stu, wypadło po 17 rb. Rozdzieliliśmy je dla biedaków, i rad byłem, iż nasi Mazurzy otrzymali pewien zasiłek. Poweseleli nieco. To serdeczne przyjęcie przez lud moskiewski napełniało ich otuchą na przyszłość. W Kołomeńskim Dworze, stanowiącym ciężkie więzienie, pozostawiono skazańców do katorgi. Wysyłanych na „osiedlenie” popchnięto do drugiego obok leżącego Dworu, zwanego „Przesylnym”. Oba te więzienia przepełnione już były wygnańcami po brzegi. Uskarżano się na ogromny napływ więźniów z Litwy i Polski. W więzieniach panował tłok straszny i niewypowiedziany nieład. Zagubiono spisy więźniów, nie wydawano pieniędzy na pożywienie. Wielu skazańców zdołało umknąć w tym chaosie. Nawet z owego „Przesylnego Dworu”, gdzie byłem z Mazurami mymi, sporo ludzi zbiegło. A nikt nie wiedział wcale o tern. Zbieraliśmy się w partie do dalszej drogi. Pozwalano na to. Każdy mógł dobierać sobie odpowiednie kółko. Był tu ogrom rodaków ze wszystkich ziem i gubernji, więc i wiązanie się w grupy nie było trudnem. Nasza utworzyła się przeważnie z Mińszczan, mieszkańców jednego powiatu i znajomych. Przyłączyliśmy do niej zesłańców z Królestwa, moich Mazurów i tak ruszyliśmy koleją do Niżniego. Między Moskwą a Niżnim krajobraz nieco więcej ożywiony i urozmaicony. Ziemia, porżnięta wielkiemi rzekami, snadź lepsza i bogatsza, lecz jej miejscowy lud uprawiać nie umie, a może i niechce. Rybołówstwo daje więcej chleba, niż rola. Choć twarze ludzi ponure i smutne, widać tu pewien ruch. Gdzieniegdzie miga i komin fabryczny.
Wreszcie szeroką płaszczyznę zamyka siostrzany uścisk Wołgi i Oki. Pierwsza, przytuliwszy drugą, toczy dalej swe wody, lecz poza nią niespodziewana dla oka wśród równiny wyniosłość, na wysokim szczycie której rozsiadł się starożytny Kreml, dawna siedziba chanów tatarskich. Pomimo wschodniego, banalnego typu, jakim się całe miasto cechuje, ten zamek na skale i te dwie wielkie rzeki, wijące się u stóp jego, tworzą piękny, niemal wspaniały widok, jedyny zresztą, jaki w ciągu długiej pielgrzymki na Sybir uderzył mię w oko i większą zwrócił uwagę. W widoku tym było jednak coś groźnego i ponurego... Wiał zeń jakiś duch średniowieczny, budząc pamięć dzikich hord tatarskich i okrucieństw Iwana. W Niżnim kończyła się wygodna stosunkowo dotąd podróż koleją. Żegluga na Wołdze była zamkniętą. Panowała już tu ostra zima i dalszą drogę etapem czyli pieszo odbywać należało. Z dworca zostaliśmy przeprowadzeni do więzienia, gdzie nas odwiedzała Idalja Maszewska, córka Prószyńskich z Zasławia. Mąż jej, naczelnik partji powstańców w Słucczyźnie, zabity został w pierwszej potyczce – ona zaś wygnana do Niżniego. Spotykała niemal każdą grupę zesłańców, zwłaszcza z Litwy i Białejrusi. Dowiadywała się o losach kraju i swej rodziny i wzajem informowała o wygnańcach, rozrzucanych stąd przeważnie po wszystkich stepach Rosji. W Niżnim kazano nam zaopatrzyć się we wszystko, czegobyśmy w długiej wędrówce etapem potrzebować mogli. Stały wielkie mrozy i szalały zamiecie. Przed nami leżała ciężka, pełna mąk droga. Robiliśmy więc za pośrednictwem żołnierzy zakupy i nowe formowali partje, z których każda musiała sobie wybrać tak zwanego „starostę" czyli przywódcę.
VII.
Podział na partje. – Wybór starosty, – Jego obowiązki. – Informacje. – Zjednanie oficera. – Furmanki – Towarzysze niedoli. – Karawana etapowa. – Pierwsze wrażenie. – System podróży. – Noclegi na etapach.
Wraz z politycznymi skazańcami szła na Syberię grupa cywilnych zbrodniarzy i złoczyńców, którzy, tworząc oddzielną partię, wybrali sobie z łona swego odpowiedniego starostę. Nasi powołali mnie na przywódcę swego. Chociaż wybór ten był wyrazem ogólnej ufności, chciałem się jednak od obowiązku tego odmówić, lecz tak uparcie mię wzywano, iż nakoniec uledz musiałem i stanąć w roli starosty na czele pąrtji wygnańców polskich. Starosta obowiązany był utrzymywać ład i porządek w partii, zaopatrywać ją we wszystkie potrzeby, myśleć o jej wygodach, bronić od wszelkiej krzywdy. Starosta odpowiadał przed władzą za całość partji, za ucieczkę więźniów, za nielegalne ich postępowanie. On jeden w imieniu partji mógł się porozumiewać z władzami, przedstawiać skargi, potrzeby lub prośby. Partia moja liczyła 147 ludzi. W skład jej wchodzili i Mazurzy moi z Królestwa wraz ze swym ciężkim obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, który dźwigali ze sobą. Musiałem, wedle zwyczaju, odebrać z rąk władzy więziennej ubranie dla każdego aresztanta, oraz tak zwane „pieniądze etapowe”, po 15 kopiejek dla klasy uprzywilejowanej, to jest dla szlachty i po 10 kop. dla nieuprzywilejowanych. Pieniądze te były wydawane więźniom na każdym etapie i stąd się „etapowemi” zwały. Zaczynałem powoli orientować się w sytuacji, słuchając uważnie różnych rad i przestróg, udzielanych przez dozorców więziennych oraz innych poczciwych ludzi. Tylu już naszych skazańców przeciągnęło tędy, torując drogę tym, co szli za nimi!.. Jak rzeki, rozlewały się po Rosji we wszystkich kierunkach partje wygnańców polskich, w tych pochodach ciernistych wydeptały całą jej ziemię. A że wszędzie zostawiały po sobie pamięć dobrą wśród ruskich ludzi, więc i ci wzajem starali się Polakom okazywać wszędzie życzliwość swoją. Wiedziałem już, iż przedewszystkiem należało pozyskać względy oficera etapowego,pozostawiając mu część ubrania aresztanckiego, przynależnego więźniom. Oficer bowiem tern spekulował. Wybrałem więc tylko rzeczy niezbędne dla uboższych towarzyszy, wiedząc, iż w każdej gubernji aresztanci nową odzież dostają. Wychodząc z Niżniego, mogliśmy potrzebne ubranie otrzymać w Kazaniu. Umiarkowanie moje w tym względzie zjednało mi oficera i zapewniło dla mojej partii pewne ulgi z jego strony. Nadszedł wreszcie dzień wymarszu. Na dworze szalała zamieć śnieżna i wył mroźny wiatr wschodni. W porze letniej wygnańcy transportowani byli do Kazania wodą, ale obecnie, gdy nawigacja już była zamkniętą, musieliśmy pieszo brnąć w śniegu. W partii mojej, składającej się nietylko ze skazanych na osiedlenie w Syberii, lecz i osądzonych na ciężkie roboty, było sporo kobiet i dzieci. Dla szlachty do przewożenia rzeczy, dawano jedną furmankę na dwie osoby. Nieuprzywilejowani nie dostawali „podwód” wcale i manatki swe na własnych plecach dźwigać musieli. Szło mi więc o to, aby przez wzgląd na słabszy element w partji jak największą ilość furmanek otrzymać, tem bardziej, iż leżało we zwyczaju wydawanie na następnych etapach takiej ilości „podwód”, jaka przychodziła z pierwszego etapu. Musiałem więc porozumieć się z oficerem, który okazał się nader uprzejmym i pod pretekstem wielu chorych w partji dał mi żądaną ilość furmanek. Dostarczanie „podwód“ dla zesłańców należało do powinności włościan. Rząd nic zato nie płacił. Zaopatrzywszy się w ciepłe buty, szale, wojłoki – wyruszyliśmy w drogę. Ziemian, ludzi towarzystwa, tak zwanej dziś inteligiencji, była w partji garść spora. Wiele nazwisk uleciało mi już z pamięci, choć dotąd pamiętam twarze wszystkich moich towarzyszy niedoli. Między innymi szli razem ze mną na wygnanie: Michał Makowiecki z gub. mohylowskiej, doktór Sainojło, Stankiewicz, Antoni Weryho, publicysta, Edmund Weryho, dr. Józef Piekarski, Jan Czarnocki, Zamościcki z Warszawy, Źurakowski z Królestwa, Woysiatycz, Hryniewiecki, dr. Porsset, Świeżyński, Wincenty Klimowicz, dwaj nasi towarzysze z powstania: Grudziński i Downar oraz wielu innych 15 . Zrobiwszy znak krzyża świętego przed sobą, pociągnęliśmy długim łańcuchem ku wschodowi. Żołnierze poprzedzali i zamykali ten smutny tabor. Na saniach złożyliśmy nasze rzeczy i ulokowaliśmy kobiety i dzieci. Większość wygnańców szła pieszo. Słabsi czepiali się sań i podjeżdżali nieco.
15 Na okładce niniejszej książki jest przedstawiona grupa takich wygnańców, idących na Sybir, w której się
znajdują: 1) Mejsztowicz, 2) Dr. Piekarski, 3) Ksawery Wojna, 4) Rodryg Świętorzecki, 5) Dr. Jan Świda,
6) Kuczyński z Iwieńca, 7) Rodzewicz i paru innych.
Wśród białej równiny osypana śniegiem karawana nasza czyniła wrażenie żałobnego, cmentarnego pochodu. Poświsty wichru wygrywały ponure melodje, a w duszach ludzkich huczała burza rozpacznych myśli i uczuć. Przed nami leżał – mrok. Otwierała się cała Golgota cierpień i wysiłków... Za nami – jasny, ciepły kąt rodzinny, ta droga ziemia, której już może nigdy nie ujrzą oczy nasze... Każdy krok oddalał nas od niej, oddalał niepowrotnie może... Zdawało się, iż ciężkiej tej drogi nie przebędziemy chyba i tak, jak wielu innych, zasiejemy te stepy kośćmi naszemi. Przed oczami przesunął mi się obraz domu rodzinnego, twarze kochanych i jasna główka narzeczonej, pochylona niewątpliwie tęsknotą... Ze dna duszy zaczęły się podejmować bolesne a tkliwe uczucia. Wnet je jednak stłumiłem, wracając do obowiązków starosty. System drogi etapowej był taki: dwa dni marszu, – dzień wypoczynku. Cała droga podzielona na kordony wojskowe, którymi zawiadywali oficerowie, posiadający w rozporządzeniu czterdziestu żołnierzy. Żołnierze każdego kordonu odprowadzali partje zesłańców do środkowego, noclegowego punktu kordonu, gdzie spotykali inną partję, wracającą do Rosji a eskortowaną przez żołnierzy następnego kordonu. Na noclegach więcnastępowała wymiana partji. Eskorta partji dążącej na wschód, zabierała partję, ciągnącą do Rosji, eskorta zaś ostatniej brała w swą opiekę partję, kierującą się ku Syberji. Tym sposobem, handlując się partjami, żołnierze wracali do kordonów swoich. Noclegi w ciasnych etapowych domach były bardzo ciężkie, panował bowiem ścisk i zaduch straszny oraz brud niewypowiedziany. Ludzie dusili się literalnie z braku powietrza.
VIII.
Kryminaliści. – Etapy więzienne. – „Dniówki”. – Garnizon etapowy. – Zabiegi o względy oficerów. – Mrozy i zamiecie. – Męki pochodu. – Choroby i mogiły. – Krzyże. – Kazań. –Szlaki wygnańców. – Skupienie się partii. – Organizacja.
Partja kryminalistów stanowiła w pochodzie naszym zwykle straż przednią. Puszczano ją naprzód w celu zwrócenia zbrodniarzy do pomocy żołnierzom w razie buntu więźniów politycznych. Kryminaliści przychodzili więc pierwsi na etap; acz stanowili liczebnie mniejszą grupę, zdobywali sobie przemocą większą więzienną izbę. Nas pakowano wszystkich razem, jak mężczyzn, tak i kobiety, do ciasnej kamery, gdzie, wzięci pod klucz, ściśnięci jak śledzie w beczce, musieliśmy załatwiać na miejscu wszelkie potrzeby swoje. Trudno dziś przedstawić młodszym czytelnikom ówczesne więzienne etapy rosyjskie. Wyobraźcie sobie ściek nieczystości wszelkich, gniazdo robactwa, budę o nizkim pułapie, nieprzewietrzaną nigdy, ziejącą odorem potów i ekskrymentów ludzkich, o ścianach przesiąkłych trującymi wyziewami. W tej strasznej atmosferze dużo osób mdlało, zapadało na zdrowiu i zmierało na różnych etapach. Jak Dante, za życia przeszliśmy również przez to piekło, na którego wspomnienie dziś jeszcze, po latach tylu. obejmuje mię dreszcz wstrętu i grozy. Po ciężkiej całodziennej drodze, strudzeni i głodni, nie mogliśmy ani się położyć, ani zasnąć, ani przełknąć szklanki herbaty. Trudno było dostać jakiegoś jadła na etapach, stojących w polu, lecz choćby ono i było, odsunęlibyśmy je ze wstrętem. Woń panująca w izbie odbierała wszystkim apetyt. – Wybijaliśmy raz po raz szyby w oknach w celuwpuszczenia świeżego powietrza i orzeźwienia mdlejących. Po każdym noclegu na etapie zwiększała się liczba chorych w mojej partji. Szło więc bardzo o to, aby na dzień wypoczynku, tak zwanej „dniówki”, przypadającej zwykle na etapach, stojących u skraju długich wsi rosyjskich, uzyskać pozwolenie na rozlokowanie więźniów w chatach włościańskich. Starosta brał na siebie odpowiedzialność za ucieczkę aresztantów, uwalnianych z etapu. Chłopi rosyjscy przyjmowali nas chętnie, bośmy w każdej chacie coś utargować dali i za nocleg – płacili. Był to jedyny wypoczynek wygnańców w ich ciężkiej nad wyraz drodze. Nie. zawsze jednak i nie z równą wszędzie łatwością zezwolenie władzy na opuszczenie etapu zdobywać mogłem. Garnizon etapowy składał się przeważnie z najniższych moralnie elementów, z szumowin wojskowych, ludzi głupich, złych a chciwych. Brało się ich za pomocą łapówek w tej lub owej formie. Wśród oficerów wielu było renegatów, Polaków i Żydów. Ci zdradzali najpodlejsze instynkta i z barbarzyńską rozkoszą wyzyskiwali więźniów. Lecz i do tych trafić umiałem. Rubel torował drogę
wszędzie. Im partja zesłańców była zamożniejszą, tem większe względy u władz etapowych miała. Hołotę traktowano, jak psów. Wkrótce postrzegłem, iż chcąc pozyskać sobie oficerów, należało pewną grzeczność wyświadczyć ich żonom. Zamawialiśmy więc u nich obiady na etapach, z czego baby były nader zadowolone. Obdzierały nas okrutnie, ale karmiły dobrze. Mężowie wpadali w dobry humor i różne więźniom okazywali względy. Tym sposobem niejedną ulgę zdobyło się dla partii. Poznając coraz głębiej manipulacje etapowe, przekonałem się, za późno niestety, iż, im mniejszą liczebnie była partja zesłańców, tem lepiej i łatwiej radzić sobie mogła. Nasza była zbyt wielką i stąd tyle niewygód i cierpień przebywać musiała. Gdy po noclegu, rano, odezwały się bębny, należało rzucać wszystko i natychmiast zbierać się na dziedzińcu. Starostowie i oficerowie obliczali więźniów i w dalszą puszczali drogę. Straszną była zima w tym roku. Miejscowi nawet ludzie narzekali na jej niezwykłą surowość. Mrozy i śnieżyce prześladowały nas codzień. Ostry wiatr wschodni siekł nieustannie, przenikając aż do szpiku kości. Marzliśmy. Nietylko ludzie, lecz i natura zadawała nam straszne męki. Cierpieli zwłaszcza moi biedacy z Królestwa, Już oddawna ich pobożne pienia zastygły im na ustach. Tuląc do piersi drobną dziatwę w lichym przyodziewku, odmrażali sobie ręce, podtrzymując kolejno drogocenny swój Obraz, umieszczony na saniach. Liczba chorych rosła ciągle. Już kilka trupów pochowaliśmy przy drodze i usypali parę dziecinnych mogiłek. Straszny chłód nie dał nam nawet zatknąć znaków Męki Pańskiej na grobach towarzyszy. Zmarł też w drodze na Sybir Tomasz Miładowski, nauczyciel ze Słucka; przemarzli żołnierze pędzili dalej. Do obu stronach szlaku etapowego z pod zasp śnieżnych wychylały się raz po raz krzywe, zczerniałe krzyżyki mogilne. Na niektórych z nich wyryte były drżąca ręką scyzorykiem nadpisy i nazwiska, czasem bardzo świeże, czasem już nieczytelne. Na jednym z krzyżów, mocniejszym od innych, naprędce skleconych, stał rok 1832... na innym 1838. Sterczały one jako niknące pamiątki po tych zapomnianych, co szli tędy – przed nami. Im dalej na wschód – tem więcej krzyżów, więcej mogił i kości polskich, rozsianych po stepie... Tak szliśmy do Kazania krainą płaską, pustą, bezludną prawie. Przy drodze, pozbawionej ruchu i życia, martwej jak cała okolica, spotykały się jedynie długie, kilkowiorstowe nieraz wsie rosyjskie, zabudowane w jeden szereg chałup. W środku wsi takiej błyszczała zwykle kopuła cerkiewna. Nareszcie po paru tygodniach tej piekielnej drogi oczom naszym ukazał się starodawny Kazań. Był to punkt, gdzie się schodziły wszystkie etapowe drogi, któremi wygnańcy Polacy z Korony i Litwy kroczyli do Syberji. Deportowani z południowych gubernji mieli szlak inny, wiodący na Tambów i Samarę. Wszystkie te krzyżujące się gościńce wydeptały stopy polskie, stopy dziadów, ojców i wnuków... Po każdem wstrząśnięciu krajowem nowi się tędy snuli skazańcy... Każde pokolenie dawało ofiary swoje... W ogromnych kazańskich kazamatach panował tłok wielki. Skupiło się tu naraz kilkanaście partji wygnańców. Władze miejscowe okazywały Polakom wiele uprzejmości, starając się ulgami osłodzić ciężką dolę naszą. Wolno nam było swobodnie wychodzić na miasto i załatwiać wszelkie sprawunki. W więzieniu, wśród wygnańców polskich, przybyłych ze stron różnych, pełno było niesfornych żywiołów, wzniecających zamęt w stosunkach więziennych. Nasza partja, zorganizowana należycie ze starostą na czele, wyróżniała się nader korzystnie na tle ogólnego chaosu. Poważniejsi więc ludzie zwrócili się do mnie z prośbą o przyjęcie wszystkichPolaków pod moją starościńską władzę i zaprowadzenie wśród nich pewnej organizacji.
Uczyniłem to chętnie i wkrótce ład i spokój zapanował w więzieniu.
IX.
Miłe spotkania. – Polacy w Kazaniu. – Stosunki więzienne. – Wieści z kraju. – Czesławowie Świętorzeccy. – Listy z domu. – Ich dodatnie wpływy. – Przywileje starosty. – Strata.
W więzieniu kazańskiem, w zbiorowisku polskich wygnańców, odnalazłem wielu starych znajomych. Ucieszyłem się wielce na widok Bolesława Świdy 16 , oraz Piotra Czekotowskiego z młodziutką jego żoną, poślubioną w więzieniu. Twarzycza jej wskutek trudów ciężkiej etapowej podróży nieco przybladła, ale energja i siły zdawały się być niewyczerpane. Mężna niewiasta przy boku ukochanego kroczyła śmiało w ciemną i niepewną przyszłość. Z wielu innych Polaków, których spotkałem i do których się zbliżyłem w Kazaniu, najżywiej stają mi w pamięci: dr. Lasocki z żoną, d-r Łagowski z żoną, d-r Stanisław Tomkiewicz, Karol Szalewicz z Kałdyczewa, trzej bracia Komorowscy, Ryszard, Michał i jeśli się już nie mylę, Antoni, Potocki z Podola z żoną, Holcendorf z Warszawy, Deko, plenipotent Czartoryskich z żoną, Jasinowski, Izydor Pląskowski z żoną i bratem Adamem, oraz Zejfryd z Ukrainy z idealnie piękną małżonką. Wszystkie te panie rozlewały w ciemnych i zimnych ścianach więzienia urok towarzyski i ciepło rodzinne. Tu, w Kazaniu, dowiedziałem się o losie wielu moich krewnych, przyjaciół i znajomych, towarzyszy powstania i więzienia. Hektor Korkozowicz już zakończył życie w Petersburgu, a d-r Nowicki z Ihumenia skazany w Mińsku do ciężkich robót, został niespodziewanie ułaskawiony i osiedlił się w Wilnie.
Smutnie dotknięty byłem wieścią o doli krewnych moich, Czesława i Anny Świętorzeckich, rodziców słynnego Bolesława, za którego omal nie zawisłem na szubienicy. Chociaż oboje, jako ludzie niemłodzi, udziału w ruchu powstaniowym nie brali, lecz, karani za syna, zostali nagle uwięzieni i deportowani bez sądu, drogą administracyjną, do Penzy, gdzie się znaleźli bez żadnych środków do życia. Wprawdzie posiadała ona dwa znaczne majątki nieskonfiskowane wcale, lecz jeden na Litwie był pod sekwestrem, drugi zaś, Wilków – w Królestwie, w ręku niesumiennego dzierżawcy, który, korzystając z ogólnego zamętu i nieszczęścia Świętorzeckich, nie płacił za dzierżawę wcale. Nikt też z krewnych nie przyszedł z pomocą. Przywykli do wielkich wygód i dostatków, w Penzie marli niemal z głodu. On wkrótce umarł, składając kości swoje na obcej ziemi. Ona wpadła w ostatnią nędzę i słynna bogaczka litewska najmowała się u kupców ruskich do prania bielizny dla kawałka chleba. Nie mogłem sobie przedstawić dumnej mojej kuzynki w tej roli i całą duszą jej współczułem. Ale energiczna kobieta pomimo tych ciężkich przejść nie straciła zdrowia i nie upadła na duchu. Gdy w lat parę wrócić jej do kraju dozwolono, wytoczyła proces dzierżawcy, ściągnęła z niego 40,000 rb. i sprzedała Wilków za sto kilkadziesiąt tys. Czas jakiś mieszkała w Warszawie, potem się przeniosła do Wenecji, gdzie syn jej najczęściej przebywał. Przeżyła go i we Włoszech sama życie zakończyła. Na razie jednak bieda jej i nędza w Penzie bolała mię mocno. Wszyscy niemal wygnańcy otrzymali w Kazaniu listy od rodziny z kraju, którą uprzedzili o dłuższem w tern mieście pobycie. Listy do zesłańców podlegały podwójnej cenzurze. W miejscu wysłania korespondencji i w miejscu jej odbioru. Rzadko nader listy rodzinne ulegały konfiskacie, bo o politykę w nich nie potrącano wcale. Niosły one jednak dla wygnańców tak miłe i pożądane echa z kraju, niosły słodki balsam gojący ich serdeczne rany oraz siłę do wytrwania w ciężkiej doli na obczyźnie. Z listami rodziny otrzymałem serdeczną kartkę od narzeczonej. Pieściłem ten papier jak relikwję świętą... Zazdrościłem tym szczęśliwcom, z którymi żony szły na wygnanie –zazdrościłem zwłaszcza Czekotowskiemu tego wiernego serca, które go w więzieniu odnalazło i na tułaczkę za nim poszło.
— Gdy się gdzieś osiedlę – myślałem, – i moja, jak ptak stęskniony, przyleci do mnie niewątpliwie.
Nadzieja ta rosła ciągle, wlewając we mnie nową energię i siłę. Korzystając, jako starosta, z większej swobody, udałem się wnet do fotografa, podobiznę swą rodzinie i narzeczonej posłałem. Miałem prawo wychodzić na miasto, ilekroć chciałem, ale zawsze w asystencji szyldwacha. Więzienni więc moi towarzysze załatwiali przeze mnie wszelkie sprawunki. Codzień wieczorem składano mi do torby pieniądze oraz kartki ze spisem żądanych artykułów. Czasem liczba monety dosięgała paru setek rubli. Więzienie kazańskie było obszerne i czyste stosunkowo. Z więźniami obchodzono się łagodnie, uwzględniając ich potrzeby i żądania. Nie pilno więc nam było ruszać w dalszą drogę. Urządzaliśmy czasem rauty i pogadanki swobodne. Mieliśmy nawet codzień partyjkę preferansa. Partnerami moimi byli zwykle: Micha! Makowiecki, Jasinowski i Zejfert, który, oprócz żony, miał ze sobą czternastoletnią córkę, tak ładną jak matka, a bardzo miłą i wesołą panienkę. Srebrny jej głosik dzwonił wciąż w murach więziennych. Pewnego wieczoru, gdyśmy grali w karty, ustawiwszy jak zwykle pudło drewniane, w miejscu stolika, pomiędzy łóżkami, które nam za krzesła służyły: zdjąłem z siebie torbę, lokując ją obok pod poduszką. W torbie, oprócz pieniędzy, złożonych mi na jutrzejsze sprawunki, były i moje własne fundusze: sto rubli ukrytych w lusterku pod szkiełkiem i pięćdziesiąt w okładce książki do nabożeństwa. Oprócz tego znajdowały się w torbie papiery różne, pamiątki, fotografia oraz list polecający do Despoty-Zenowicza, gubernatora w Tobolsku. Gdyśmy grać skończyli, rozchodząc się o dziewiątej do kamer swoich, – sięgnąłem po torbę, lecz jej już na miejscu nie było. Wszystkie poszukiwania okazały się daremne. Podniosłem alarm. Do celi, w której graliśmy, wchodziło dużo osób. Na żadną z nich jednak podejrzenia mieć nie mogłem. Dałem znać o stracie oddanym mi całą duszą Mazurom. Ci poruszyli wszystko, ale najściślejsze rewizje do żadnych rezultatów nie doprowadziły. Stroskany, musiałem wypruć zaszyte w ubraniu pieniądze, ostatki moich funduszów, przeznaczonych na czarną godzinę, ale wszystkie zlecenia, dane mi z wieczora przez towarzyszy – spełniłem. Gdym wrócił z miasta ze sprawunkami, oddano mi znalezione szczątki pokrajanej torby, oraz listy i fotografje, związane w paczkę. Rad ze zwrotu drogich mi pamiątek, mniej się już o stratę materjalną troszczyłem.
X.
Wyjście z Kazania. – Droga do Permu. – Etapy i noclegi. – Złe usposobienie oficerów. – Katastrofa z saniami. – Moja choroba. – Opieka i ratunek. – Oddanie partii Świdzie. – Wypoczynek w Permie. – Do Ekaterynburga. – Trójki. – Szalona jazda. – Krzyże i mogiły.
Epizod z torbą, zmąciwszy spokój, zniechęcił mię do dłuższego pobytu w Kazaniu. Podniosłem więc pierwszy ruch do dalszej drogi, oświadczając wszystkim, iż, jeśli kto sobie życzy, może się do mojej partji przyłączyć.Amatorów znalazło się wielu. Wszyscy ci, którzy ze mną byli bliżej, a których nazwiska w poprzednim rozdziale przytoczyłem, wpisali się do mych szeregów. Partja moja urosła ogromnie. Zorganizowawszy ją należycie, zawiadomiłem władze o dniu wyjścia. Korzystając z możności, wszystkie niemal zamożniejsze rodziny zaopatrzyły się w kryte sanie. Ja również kupiłem budkę na spółkę z Bolesławem Świdą. W dzień śnieżny i posępny karawana nasza, dłuższa i liczniejsza niż wprzódy, wysunęła się z Kazania, dążąc brzegiem rzeki Kamy do Permu. Droga trwała około dwóch miesięcy, a była również uciążliwa jak pierwsza. Kroczyliśmy nader powoli wielką pustynią, pokrytą śniegiem, w którym z trudem brnęli i ludzie, i konie. Noclegi na etapach męczyły nas więcej, niż sama podróż. Etapy bowiem wszędzie były również brudne i ciasne, a nasza partja, liczniejsza niż poprzednio, posiadała w składzie swym sporo słabych a delikatnych niewiast. Na etapach zamykano je razem z mężczyznami w jednej izbie, gdzie wszystkie naturalne funkcje fizjologiczne załatwiać trzeba było. Panie, o ile mogły, urządzały sobie około nar 17 kotary z chustek i kołder. Były to ciężkie bardzo chwile, ale taka głęboka powaga panowała wśród wygnańców, iż najkrytyczniejsze nawet sytuacje pokrywać umiała. Traktowano tę rzecz naturalnie, uważając wszelkie niewygody za dodatkowe ogniwo łańcucha ogólnych mąk i cierpień.Szacunek ówczesnych mężczyzn do kobiet przekraczał o wiele granice dzisiejszego poszanowania dla niewiast. W stosunku zaś do towarzyszek niedoli i wygnania szacunek tenrozrastał się do rozmiarów czci niezwykłej. Wygnańcy w partii tworzyli jedną wielką rodzinę sióstr i braci, złączonych z sobą węzłem wspólnego nieszczęścia. Partję moją tym razem spotkały różne niepowodzenia. Władze etapowe były często nader surowe i nieubłagane. Nie mogłem niczem ułagodzić rozzłoszczonych na „Polaczków” oficerów. Po zbadaniu przyczyn okazało się, iż, przed nami ciągnęły tędy partje wygnańców polskich, które, jak mówiono, na etapach „buntowały się”. Ody żołnierze uśmierzyć ich nie mogli, puszczano na nieszczęśliwych — kryminalistów, drużynę pospolitych zbrodniarzy i przestępców, idącą zwykle na przodzie. Ci bili i mordowali winnych i niewinnych. Rozlało się na tej drodze wiele krwi polskiej!.. Ale oficerowie etapowi mieli z tej racji wiele kłopotów i stąd taką niechęć ku Polakom czuli i prześladowali ich z zaciekłością straszną.
17 Nary – deski, przybite do ściany, za łóżka służące.
Udało mi się jednak dojść z niektórymi do porozumienia i wykołatać dla pań pozwolenie noclegowania w chatach włościańskich. Na etapach kobiety cierpiały męki straszne wskutek ciasnoty i brudu. Ody rodziny wynosiły się z etapów do mieszkań prywatnych, zyskiwaliśmy nieco więcej przestrzeni i powietrza. Przebywszy więcej niż połowę drogi do Permu, nagle zachorowałem. Dnia pewnego sanie Zejfertów ugrzęzły w głębokim śniegu. Konie wyciągnąć ich nie mogły. Zwołałem więc kolegów i wspólnemi silami wydobyliśmy sanie ze śniegu. Rozgrzałem się i spotniałem przy tej robocie, a gdy mię zimny wiatr owiał, – zapalenie płuc było gotowe. Czując się źle, wobec wzmagającej się gorączki, oddałem kierownictwo partji Bolesławowi Świdzie, który odtąd przyjął na siebie obowiązki starosty. Mnie zaś liczni w partji lekarze wnet otoczyli troskliwą opieką. Niemniej, jak siostry miłosierdzia, czuwały nade mną wszystkie panie. Chciałem zostać na pierwszym etapie, lecz towarzysze moi na to się nie zgodzili, wiedząc, iż rzucony tam, zginę marnie. Postanowiono wieźć mię ze sobą. Poczciwi ludzie wnosili mię i wynosili z budki na rękach, ciągając mię tak na każdym etapie. Otóż Grudziński zwłaszcza i Downar, towarzysze moi z partji Zaremby, z rąk mnie niemal nie spuszczali, pielęgnując z troskliwością nieopisaną. W nieszczęściu dopiero poznaje się ludzi. W chorobie odczułem ich wielką miłość i życzliwość. Dzięki współtowarzyszom niedoli, nie ległem w obcej ziemi. Oczy moje zdołały jeszcze ujrzeć litewskie niwy, a piersi odetchnąć swojskiem powietrzem!.. Serce wzbierało mi wdzięcznością, i dziś jeszcze, po upływie lat tylu, wspomnienie chwil owych łzy mi z oczu wyciska. Bieda, łącząc ludzi, podnosi ich i uszlachetnia. Wszyscy wygnańcy nasi, złączeni w jedną wielką rodzinę, żywili do siebie iście braterskie uczucia. Zbliżając się do Permu, czułem się znacznie zdrowszym. Pozostać tam jednak na rekonwalescencji – nie chciałem. Wolałem sunąć się dalej z moją partją. Po tygodniu więc wypoczynku w więzieniu permskiem, gdy nabrałem nieco sił, ruszyliśmy z wielką ostrożnością w dalszą drogę. W Permie było też sporo wygnańców polskich z różnych stron kraju. Będąc chorym, z nikim się nie spotkałem i bliższych informacji o zesłańcach tych nie miałem. Nikt się też do naszej nie przyłączył partji. Z Permu do Ekaterynburga nowy system deportacji więźniów. Nie pieszo już lub na pojedyńczych furmankach, jak dotąd, lecz trójkami. Na każde sanie, zaprzężone we trzy konie, lokowano cztery osoby oraz moc kufrów i pakunków. Trójka z miejsca puszczała się en carrićre i leciała tak po jamach, dołach i wybojach, których pełno było na drodze. Ludzie tłukli się sami o siebie, o własne kufry, o sanie i byli tak strudzeni, iż, gdy przybywali na etap, zaledwie z sań zejść mogli. Był to rodzaj podróży bardziej męczący, niż poprzedni. Kto miał własne sanie – mniej odczuwał tę szaloną jazdę. Inni cierpieli męki Tantala. Tak lecieliśmy wiorst 600. Na szczęście miałem ze Świdą wygodną budkę. Inaczej nie wytrzymałbym tej drogi. Biedne kobiety nasze złamane były zupełnie. Pustynia, którą przebywaliśmy, szlak wygnańców polskich, czyniła wrażenie pogrzebowego całunu. Wiało od niej śmiercią... Na białej płachcie śnieżnej rysowały się wszędzie czarne, nieforemne krzyże, stawiane naprędce ręką towarzyszy na grobie tych, co padli w drodze. Ceremoniał pogrzebowy był krótki. Owijano ciało w prześcieradło i – do ziemi. Towarzysze strugali krzyż z poblizkiego drzewa, śpiewali Anioł Pański i – ruszali dalej. Moloch stepowy pożerał ogrom krwi i kości naszych. Śmiało rzec można, iż z tych, co poszli na Sybir, zaledwie jedna dziesiąta wróciła do kraju. Przygnębieni widokiem mogił, z uczuciem niewysłowionego bólu, stanęliśmy w Ekaterynburgu.
XI.
Nad Uralem. – Wieś w stepach. – Granica Azji. – Słup. – Nadpisy i wrażenia. – Nowa atmosfera. – Zenowicz. – Widma. – Tiumeń. – 8000 Polaków. – Swoboda. – Miasta. – Garbarnie i wiatraki. – Rękodzielnictwo.
W Ekaterynburgu zatrzymano nas dni kilka. Kto chciał, a miał pieniądze, mógł tu za bezcen nabywać różne ładne wyroby z malachitu i innych drogich kamieni uralskich. Zdarzały się nawet i piękne brylanty. Ale wygnańców nie nęciły te błyskotki. Brakło ku temu środków i chęci. Jak w Ekaterynburgu, tak i w drodze lud rosyjski patrzał na nas obojętnie. Widok był dlań nie nowy. Tyle już partji wygnańców polskich przeciągnęło tędy!.. Innej drogi nie było. Z ludem miejscowym zresztą więźniowie bardzo małą mieli styczność. Kobiety przynosiły nam na etapy i podawały czasem w drodze różne jadło, przeważnie zaś pilmieny, rodzaj naszych kołdunów, kiełbasy, mięso gotowane oraz zamarzłe mleko w „krynkach”, czyli miskach, z zatkniętym patykiem w środku, na którym, jak na widelcu, podawała się lodowa bryła mleczna. Wszystko to jednak było wstrętne, zwłaszcza, gdy nas od Permu koniną traktować zaczęto. Wioski przy drodze w stepach, acz rzadkie, ale długie, parowiorstowe, zamożne, o domach często piętrowych. Ulic nigdzie żadnych. Domostwa sterczą w równej linji po obu stronach gościńca. Na środku na placyku – cerkiew. Z Ekaterynburga jedna tylko stacja do Syberji. Przedostaliśmy się przez prześliczny Ural i stanęliśmy na ziemi Azjatów.Na szczycie góry, na granicy dwóch części świata, wielki, czworoboczny, murowany pomnik. Ściany olbrzymiego słupa zapisane są od góry do dołu. Ileż tu dat, nazwisk, bolesnych wykrzykników, kreślonych ręką zesłańców... A wszędzie polskie imiona i polskie słowa! Ileż na ten kamień łez padło!.. Ileż ciężkich westchnień uleciało stąd na zachód!.. Stare daty na pomniku mówią tak wiele... Wszystkie wstrząśnienia krajowa, wszystkie smutne obrazy przeszłości przesuwają się przed oczyma... Ile ofiar, ilu ludzi zginęło marnie!.. A byli to wszyscy najlepsi synowie naszej ziemi... Każda partja zesłańców zatrzymuje się przy pomniku i – odpoczywa. Widok ze szczytu góry wspaniały i imponujący. Staliśmy w niemem milczeniu. W sercach wzbierały uczucia bólu i tęsknoty i – niepewności jutra. Łzawe oczy zwracały się wciąż w stronę ukochanego kraju, – myśl biegła do tych, którzy tam zostali, a z piersi raz po raz wyrywały się ciężkie westchnienia. Hasło do drogi zbudziło nas z bolesnej zadumy. Zaczęliśmy powoli zstępować z góry... Zaraz po przekroczeniu granicy Europy inna nas jakaś owiała atmosfera. Inne powietrze, inny duch, inni ludzie. Po długich męczarniach, odetchnęliśmy jakoś raźniej i swobodniej. Władze etapowe okazywały nam niezwykłą uprzejmość. Nic dusiły nas w ciasnych izbach, lecz same ułatwiały nam w wynajdywaniu wygodnych mieszkań. Zdawało się, iż w innej części świata – inny rząd panował. Wrażenie to rosło w miarę zbliżania się do Tiumenia. Gubernią tobolską rządził wówczas znany Despota-Zenowicz. Był to człowiek wielkiego serca, taktu i rozumu. Wygnańcy polscy zawdzięczają mu wiele. Już pachło wiosną. W Syberji powiew wiosenny przychodzi nagle, zmiatając: śniegi i uwalniając ziemię z pęt zimowych. Już pod stopami naszemi uginała się coraz bardziej powłoka śnieżna, pękając na miejscach wyniosłych, odkrywając czarne szmaty ziemi i zlewając się, w postaci mętnej wody, w niziny i rozłogi. Parliśmy więc coraz szybciej do Tiumenia, w obawie, aby nie ugrząźć wśród roztopów. Śnieg topniał szybko i błoto utrudniało drogę. Jechaliśmy więc nocami, odpoczywając we dnie. Od Ekaterynburga wróciliśmy do starego systemu podróży, pieszo lub furmankami. Przewóz więźniów trójkami okazał się dla rządu niewygodnym, a dla aresztantów strasznie męczącym. Z wielkim wreszcie trudem, grzęznąc formalnie, dotarliśmy do Tiumenia. Zapowiedziano nam zaraz, iż tu będziemy popasali czas dłuższy. Należało przebyć czas wiosenny, to jest doczekać się ustalenia walczących ze sobą pór roku. Rzeki właśnie zaczynały wzbierać i komunikacja wszelka była niemożliwą. Tura, nad którą leży Tiumeń rozlała już swe wody szeroko. Siedzieliśmy więc tu około siedmiu tygodni. A że już i przed nami zatrzymywano ciągnące partje zesłańców, więc jednocześnie zebrało się w Tiumeniu sześć partji polskich wygnańców, coś około 3,000 ludzi. Trudno się było w tem zbiorowisku połapać i odszukać znajomych. Mnóstwo wygnańców było z Królestwa. Akcent polski rozległ się naraz wszędzie, zwracając na ulicach uwagę przechodniów. Swobodę tu bowiem mieliśmy wielką. Każdy miał prawo wynajmować sobie mieszkanie w mieście, choć etap był tu niezwykle obszerny, jasny i czysty. Rozrzucili się więc nasi wygnańcy po całym Tiumeniu. Życie tu było bardzo tanie. Wszystkie artykuły żywności za bezcen. Różnorodnych ryb ogrom. Tiumeń był wówczas już miastem wielkiem, słynącem z handlu swego i przemysłu garbarskiego. Co krok garbarnie i wiatraki. Wiatraki te, przerabiające korę, o swych wciąż ruchomych, szeleszczących skrzydłach, dziwną charakterystykę nadają miastu. Większość mieszkańców trudniła się podówczas szewctwem. Tu właśnie produkowano znane syberyjskie „brodni” 18 , rodzaj skórzanych łapci, oraz kongórskie długie buty z cholewami, wyrabiane w Kongórze, jendem z miast gub. tobolskiej. Niemniej charakterystyczne piętno nosiło obuwie kobiece, zwłaszcza eleganckie trzewiki, zwane „iczygi”. Kobiety miejscowe zajmowały się przeważnie tkactwem, produkując wzorzyste dywany i chodniki, które tu za bezcen niemal sprzedawano.
XII.
Naczelnik miasta. – Wielkie ulgi. – Dar więźniów. – Lokacje. – Uprzejmość rosyjskich gospodarzy. – Koziełło- Poklewski. – Nasze chóry. – Efekt i owacje.
Naczelnikiem miasta, tak zwanym horodniczym, był podówczas w Tiumeniu Polak Stefanowicz, który choć zruszczał, zdołał jednak wbrew ogólnej zasadzie renegacji przechować w sobie wszystkie narodowe cnoty. Odwiedziwszy nas w więzieniu zaraz po naszem przybyciu do Tiumenia, opiekował
się nami ciągle, okazując wygnańcom wiele współczucia i uczynności oraz czyniąc im różne ulgi. Zalecał tylko wszystkim spokój i porządek, bo wszelkie w tym względzie przekroczenia mogłyby go narazić, a na wygnańców ściągnąć surowe kary. Ujęci i wzruszeni dobrocią tego człowieka, postanowiliśmy złożyć mu, jako wyraz wdzięczności i uznania, pamiątkę od wygnańców. W tym celu ofiarowaliśmy mu koszyk do kwiatów misternej nader roboty jednego z towarzyszy naszyciu Czerniaka, z gub. mińskiej. Koszyk składał się z drobniutkich różnokolorowych kręconych i gumą nasyconych papierków. Barwy były świetnie dobrane, a całość tworzyła rzecz subtelną i nader efektowną. Upominek ten rozrzewnił Stefanowicza i bardziej jeszcze życzliwie ku byłym współrodakom usposobił. Przewidując długie leże w Tiumeniu, rozlokowaliśmy się tu wszyscy jak najwygodniej. Każda z pań naszych urządziła sobie mieszkanie po europejsku, strojąc je w to wszystko, co miała pod ręką. My, w dziesięciu, najęliśmy sobie całe piętro, złożone z siedmiu pokoi, umeblowanych przyzwoicie. Za cały czas pobytu lokal ten kosztował nas tylko dziesięć rubli. Prowadziliśmy tu własną kuchnię. Wydział gospodarczy należał do Bolesława Świdy. Właścicielka domu, prosta, lecz dobra kobieta, dostarczała nam różnych rzeczy bajecznie 18 Od słowa „brodit”, t. j. włóczyć się. tanio. Oboje gospodarze byli dla nas bardzo uprzejmi i z właściwością rosyjskiej dobroduszności natury polubili nas szczerze. Gdym po latach 10 wracał przez Tiumeń do kraju, zabiegłem do ich domu, chcąc pożegnać tych dobrych ludzi. Jakże mię witali i przyjmowali serdecznie! Córki ich były już zamężne. Zaraz je dla mnie sprowadzili, zapraszając wielu innych znajomych. Czułem się zakłopotany wobec festynu, jaki na cześć moją urządzili. Tak się zainstalowawszy po różnych kątach miasta, odpoczywaliśmy, odwiedzając się wzajemnie lub zbierając w liczniejsze grona. O wiorst parę od Tiumenia, w pałacyku nad rzeką Turą, mieszkał ówczesny królik syberyjski, rodak nasz, Koziełło-Poklewski z Litwy. Zwano go „królikiem”, dzięki jego dostatkom, wpływom, szerokim stosunkom oraz rozległym interesom, jakie tu prowadził. Przybył do Syberji przed powstaniem jeszcze szukać, jak się zdaje, złotego runa na Wschodzie. Spotkanie z Despotą-Zenowiczem, współziomkiem z gub. grodzieńskiej, zajmującymi już w Syberji wysokie stanowisko, ułatwiło mu podobno pierwsze kroki, Kozielło rzucił się do gorzelnictwa, które podówczas w Syberji prawie nie egzystowało lub w pierwotnym co najmniej było stanie, i w lat kilka
dźwignął parę fabryk spirytusu, rozszerzając wciąż jego produkcję. Powodzenie interesu zwróciło uwagę kupców miejscowych. Biegli do Koziełły, składając mu swe kapitały. Gorzelnie wzrastały. Ale przyszła chwila, gdy krach im zagroził wskutek pewnych niepomyślnych warunków ekonomicznych. Zaniepokojeni o swe fundusze kupcy znów stanęli z pomocą i zachwiany chwilowo interes na silnych fundamentach oparli. Nie poprzestał na tem Koziełło. Zajmował się jednocześnie poszukiwaniem złota, którego odkryta żyła – dała mu, jak wieść niosła, miljony. Energiczny ten człowiek w chwilach największego powodzenia nie zapominał nigdy o pochodzeniu swojem. Niósł pomoc wszystkim rodakom, znajdującym się w Syberji. Dawał im posady w kantorach swych i biurach, w fabrykach i przy kopalniach. Gdy po burzy 1863 r. zaczęły napływać do Syberji fale wygnańców polskich, Koziełło śpieszył na ich spotkanie z serdeczną, pomocną dłonią. W Tiumeniu, gdzie go wszyscy znali i poważali, mówiono o nim wiele. Poznaliśmy się wkrótce z plenipotentem Koziełły, Rogalewiczem. Był to również zesłaniec, lecz nie za grzechy polityczne. Inne jakieś przekroczenia rzuciły go tutaj. Zawiadywał kantorem gorzelnianym w Tiumeniu, gdzie razu pewnego spotkaliśmy i Koziełłę. Znajomość zawarliśmy prędko. Losy kraju i dola wygnańców zdawały się obchodzić go mocno. Zaprosił nas wszystkich na obiad, na który udało się nas kilkanaście osób. Potem urządził nam świetne polowanie na zające, chlubiąc się swymi psami gończymi, które istotnie były znakomite. Tak biegł czas, którego celem zapełnienia wprawialiśmy się w śpiew chóralny pod przewodnictwem Iwańskiego i Klimowicza, większych znawców muzyki i śpiewu. Chór nasz układał się już w drodze, którą krocząc, śpiewaliśmy nieraz dla zabicia ciężkich myśli tłoczących serce i głowę. Doszliśmy już nawet do pewnej wprawy i harmonii w tym kierunku. Śpiewy nasze, płynące z kilkudziesięciu piersi budziły wielki efekt po wsiach, które przebywaliśmy. Wylęgały za nami całe tłumy włościan rosyjskich, a kobiety ocierały niejednokrotnie łzawe oczy. W Tiumeniu chóry nasze znacznie się udoskonaliły, a gdy już doszliśmy do pewnego artyzmu, zaśpiewaliśmy w ogrodzie miejskim. Efekt był większy, niżeśmy przypuszczać mogli. Powietrze jeszcze było chłodne, a ogród pełen wilgoci i błota nawet. Na drugi dzień jednak po naszym pierwszym występie napłynęło do ogrodu sporo publiczności. Wieść o śpiewie Polaków rozniosła się lotem błyskawicy po mieście i wkrótce już, w pewnych godzinach, ogród napełniał się tłumem. Powozy bogatych sybiraków szły za powozami. Zbierała się cała plutokracja miejska, sypiąc nam rzęsiste oklaski. Gdy ogród wysechł i do porządku został doprowadzony, urządzono w nim bufet. Kupcy miejscowi czynili nam różnorodne owacje. Karmili i poili, wydając lukullusowe uczty. A gdy z kilkudziesięciu piersi.
lały się tony śpiewu polskiego, sybiracy, ocierając łzę, mówili:
— My nie Rosjanie, lecz tacy sami nieszczęśliwi, jako i wy.
XII.
Do Tobolska wodą. – Partje. – Uprzejmość i ofiarność Koziełly. – Wyjazd z Tiumenia. –Pożegnania i śpiewy. – Przybycie. – Gubernator tobolski. – Despota-Zenowicz.
Wody opadały stopniowo. Rozlane szeroko rzeki zgarniały je powoli do swych koryt. Osychały niwy, a wiosenne słońce coraz silniej przygrzewać zaczynało. Nawigacja lada dzień miała się otworzyć. Czekano tylko, aby skazańców z Tiumenia do Tobolska wysłać wodą. Musieliśmy dążyć na miejsce przeznaczenia swego. Ponieważ w Tiumeniu nagromadziła się ogromna ilość zesłańców, eksport ich nie mógł się uskutecznić jednorazowo. Formowano więc partje, które kolejno odpływać miały. Znajomi więc organizowali się w odpowiednie grupy. My też utworzyliśmy między sobą partję pokrewną duchem i charakterem, do której weszli niemal wszyscy obecni w Tiumeniu wygnańcy z gub. mińskiej. Do naszej partji udało mi się przyłączyć również moich biednych Mazurów, wlokących wszędzie za sobą swój ciężki obraz z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Do każdej partji politycznych skazańców dodano, jak zwykle, pewną ilość kryminalistów. W przeddzień wyjazdu przybył do nas na pożegnanie Koziełło-Poklewski. Wynajmował on rządowi swe parostatki dla przewiezienia aresztantów do Tomska. Nam zaśz uprzejmością wielką ofiarował całe utrzymanie na statku, polecając swemu plenipotentowi, Rogalewiczowi, aby na niczem nam nie zbywało. — Niech pan dysponuje – dodał, zwracając się do mnie, – a wszystko na zawołanie będzie. Gdyśmy mu dziękowali i serdecznie go żegnali, odchodząc, rzucił raz jeszcze:
— Panie Rogalewicz, proszę być gościnnym gospodarzem na statku.
Nie trzeba było powtarzać tego dwa razy Rogalewiczowi. Z natury hulaka, fetował nas szczodrze, podlewając suto szampanem wszystkie delikatesy syberyjskie. Koziełło nie zapomniał i o uboższej garstce wygnańców. Złożył dla nich do podziału kilkaset rubli i ofiarował sześć wołów na mięso. Zorganizował przytem własnym kosztem aptekę na statku, w czem mu dopomagał będący przy nim doktor, Franciszek Misuna, rodem z gubernji witebskiej. Brat owego lekarza, Bolesław, służył, jak i wielu innych Polaków, w fabrycznym zarządzie Koziełły, okazując za przykładem zwierzchnika również wiele współczucia dla wygnańców. Nadeszła wreszcie chwila wyjazdu z Tiumenia. Kazano nam wszystkim zebrać się na oznaczoną godzinę nad brzegiem rzeki w przystani. Kryminalistów przyprowadzono w łańcuchach, pod eskortą. Nasi swobodnie schodzili się i zjeżdżali ze wszystkich stron miasta. Na ogół było nas około 600 osób. Naczelnik etapowy rozkwalifikował zesłańców. Zaraz cywilnych przestępców wsadzono do wielkiej łodzi, zwanej „barżą”, którą pod eskortą żołnierzy kazano odprowadzić na środek rzeki. Parostatek Pokiewskiego zaholował i osadziwszy „barżę” na kotwicy w środku Tury, zawrócił po nas. Wśród wygnańców było kilkunastu księży. Jeden z nich, ks. Nowakowski, zaintonował nabożeństwo przed odjazdem. Wszyscy nasi wygnańcy padli na kolana. Obecni temu przeprowadzający nas Rosjanie z uszanowaniem zdjęli czapki. Po skończonej modlitwie rozległ się śpiew chóralny: „Pod Twoją Obronę“. Pokrzepieni modlitwą, wśród pożegnań z Tiumeńczykami, którzy okazując wiele serdeczności, nie szczędzili nam dobrych słów i życzeń, wsiedliśmy na statek, a gdy ten ruszył, chór nasz, wysunąwszy się naprzód, odśpiewał jeszcze jeden z hymnów narodowych, pobudzając zebranych u przystani Rosjan do entuzjastycznych wykrzykników i oklasków. Zaledwie chór nasz umilkł, gdy z łodzi kryminalistów, odprowadzonej na środek rzeki, rozległ się cudowny baryton. Ktoś solo zaśpiewał: „Proszczaj angieł mój” 19 .Artystyczne wykonanie oraz siła głosu zwróciły uwagę wszystkich. Horodniczy Stefanowicz wnet posłał małą łódkę do „barży” z rozkazem dostawienia na brzeg utalentowanego śpiewaka w celu zrobienia mu owacji i dowiedzenia się jego nazwiska i pochodzenia. Ale śpiewak skrył się w tłumie towarzyszy i łódka wróciła z niczem. Później dopiero zdołałem się dowiedzieć, iż był to syn popa, skazany na wygnanie za jakieś przestępstwo popełnione w uniesieniu. Płynęliśmy już, a jeszcze na brzegu powiewały białe chustki i rozpływały w powietrzu ostatnie echa pożegnalnych okrzyków. Statek nasz holował dwie „barże” pełne zesłańców. Kółko nasze, zaproszone przez Koziełłę, a złożone z kilkudziesięciu osób, znajdowało się na statku. Pod promieniami palącego słońca przebywaliśmy okolicę płaską, równą i dziwnie monotonną. Gdzieniegdzie spotykaliśmy Ostjaków, przyglądających się nam ciekawie i lękliwie. Zmrok zapadał, gdy z Tury wpadliśmy na rzekę Tobol, szeroko rozlana, i w nocy przybyliśmy do Tobolska. Statek się zatrzymał na środku rzeki i stal tak do rana. Już byliśmy po śniadaniu, ugoszczeni przez Rogalewicza, gdy od miasta poczęła się ku nam zbliżać łódka, pełna urzędowych figur o błyszczących mundurach.
— Gubernator! gubernator jedzie! – wołano dokoła.
Istotnie – był to Despota-Zenowicz. Powitał nas wszystkich uprzejmie, nawet serdecznie. Przywiózł ze sobą całą paczkę listów i posyłek, które na jego imię przybyły dla wygnańców do Tobolska. Wywoływał każdego wedle adresu i osobiście wręczał korespondencję. Mówił z nami po polsku, rozpytując o stosunki krajowe. Ku młodym zwrócił się z łagodnem upomnieniem.
19 Żegnaj, aniele mój.
— Nie należało rzucać nauk – mówił – i biedz do powstania i łamać sobie życia.
Większą oddalibyście przysługę krajowi, gdybyście, zdobywszy wykształcenie, o jego losach
pomyśleli.Tak! była w tern wielka prawda, ale z Tobolska trudno było, nawet takiemu człowiekowi jak Zenowicz, ocenić należycie siłę wybuchającego wulkanu narodowego, siłę, która pociągała nietylko młodych zapaleńców, lecz i starszych i dojrzałych ludzi.
„Polak zawsze bywa mądry po szkodzie”.
Dziś niewątpliwie wiele z tych ofiar powstania żałowało nierozważnego kroku. Większość jednak uważała czyn spełniony za święty obowiązek i ze spokojem a hardem czołem przyjmowała następstwa.
XIV.
Listy z kraju. – Echa kradzieży kazańskiej. – Ucieczka towarzyszów. – Tobolsk. – Spotkanie znajomych. – Wypadek z panią T. – Dawne rachunki. – Kaszyc.
W Tobolsku z rąk gubernatora otrzymałem, oprócz listów od rodziny i narzeczonej, które, jak świeży a ciepły powiew z kraju, silnie mię wzruszyły, odezwę od towarzysza wygnania Jachimowskiego, z którym się rozstałem w Kazaniu.
Pisał mi tak:
„Pieniądze, które Ci wraz z torbą zginęły w więzieniu kazańskiem, już się znalazły. Skradł je jeden z aresztantów. Ponieważ odesłanie ich jest niepodobieństwem, gdyż mogą nie dojść rąk Twoich i być zgubione w drodze, więc ze skarbów tych korzystam tymczasem z kolegą Wernickim. Jeśli Bóg nam pozwoli wydostać się pomyślnie z tej fali na ląd stały, odeślę Ci je tam, gdzie będziesz się znajdował”. List ten dał mi do myślenia. Widocznie chwycił pieniądze sam Jachimowski w celu ucieczki. Szczęść mu więc Boże! Przypuszczenie moje okazało się trafnem. Dowiedziałem się bowiem następnie, iż istotnie Jachimowski z Wernickim zemknęli z Kazania i zdołali przedostać się za granicę. Dalsze ich jednak losy pozostały dla mnie na zawsze tajemnicą. Zwrotu przymusowej tej pożyczki nie otrzymałem nigdy. Zenowicz w roli gubernatora okazał wiele uprzejmości dla więźniów, bo oprócz listów wręczył każdemu nadesłane z domu pieniądze, acz prawo rosyjskie na to nie pozwalało. Alew Syberji większa pod każdym względem panowała swoboda. Był maj. Święta Wielkanocne spędziliśmy bowiem w Tiumeniu, gdzie nasze wygnanki urządziły święcone. W Tobolsku już nam w dnie upały dokuczać zaczęły, acz w nocy temperatura spadła poniżej zera. Mieszkaliśmy na statku. Wolno nam jednak było chodzić swobodnie do miasta z obowiązkiem wracania na noc. Tobolsk, położony nad wielką rzeką, wydał mi się bardzo ładnem miastem. Może orzeźwiony wieściami z kraju, pod wrażeniem listu narzeczonej, do której wciąż myśl moja biegła, patrzałem na świat Boży innemi, weselszemi już nieco oczami.Spotkałem i tu sporą garść znajomych, przeważnie wygnańców z gub. mińskiej, a więc: braci Łęskich Konstantego i Zenona, Moszczyńskich, Tórczyńskich, Sicickiego, Przybylskiego i wielu innych. Z panią T. zdarzył się bardzo niemiły i przykry dla wielu – wypadek. Piękna nader podówczas kobieta, dowiedziawszy się o przybyciu statku z partją wygnańców, podpłynęła ku nam w celu zobaczenia znajomych i dowiedzenia się czegoś o rodzinnych, mińskich stronach. Gdy ujrzano damę na łódce, zaczęto się nią interesować.
— Kto jest ta pani? – zrywało się z ust wszystkich.
Nieszczęście mieć chciało, iż ktoś, przypisujący swą obecną niedolę jej mężowi,
poznał ją zdaleka1 i rzucił ostro ku swoim:
— Ostrożnie, panowie, to żona „śpiewaka”.
Dość było tego słowa.
Panią T. przyjęto tak niegrzecznie, iż musiała się cofnąć. Nie mogliśmy temu zapobiedz. „Śpiewakami” nazywano tych, którzy w czasie dochodzenia sądowego, dobrowolnie lub pod ciężkim przymusem, zbyt szczerze składali zeznania, wymieniając nazwiska innych. Glos ogólny zarzucał tę szczerość panu T. – Czy był winien w istocie? Czy miał jakie na sumieniu ofiary? – nie umiem powiedzieć. Ludzie często na pozorach opierają swe oskarżenia. Ale opinja bywa nieubłaganą. Biedną kobietę karano za winy męża. Jeżeli one były w istocie, to ona właśnie następnie starała się wszystkiemi siłami zmyć je i wynagrodzić. Gdy bowiem po powrocie z wygnania zamieszkała w Petersburgu, niosła wielką pomoc rodakom, torując niejednemu, dzięki swym stosunkom, powrotną drogę do kraju. Wypadek z panią T. nie był pierwszym. W drodze do Tobolska przebyłem bardziej jeszcze przykry epizod. W partji polskich wygnańców na statku znalazł się Kaszyc, z Nowogródzkiego. Nikt na razie o tern nie wiedział, ale w czasie podróży obecność jego została ujawnioną. Poznał go któryś z powiatników. Mieliśmy bowiem kilkunastu Nowogrodzian w naszej grupie, a większość z nich uważała siebie za ofiarę „zdrady” Kaszyca. Słowo „zdrada” przyczepione było do słabego a nieszczęśliwego człowieka, jak czarna, niezmyta nigdy plama. Mówiono o tern wiele i szeroko. Wyliczano jego ofiary. W więzieniu nowogródzkiem miał wyśpiewać wszystkie tajemnice ruchu narodowego, wskazać sprężyny i wydać dokumenty. Oburzenie i potępienie ogólne rosło w miarę podawanych z ust do ust, a powiększanych ciągle wersji. Gdy więc na statku dowiedziano się o obecności Kaszyca, zakotłowało wszystko. Nowogrodzianie zwłaszcza wybuchali z gwałtowną siłą. Wszystkie tajone niechęci i urazy wylały się jak wulkaniczna lawa. Wojsiatycz, Hryniewiecki, Ponset i inni miotali piorunami. Daremnie ludzie spokojniejszego temperamentu, chcąc zażegnać burzę, leli chłodną wodę na rozgorączkowane głowy. Ostatecznie skończyło się na tern, iż Kaszyca wyrzucono z grona wygnańców politycznych, a wsadzono do „barży” kryminalistów. Akt zemsty został dokonany 20 . Dwa te wydarzenia na statku, następujące jeden po drugim, zrobiły przykre wrażenie. W Tobolsku bawiliśmy około dni dziesięciu. Handlowe to nader i bogate miasto. Na placu w ogrodzie publicznym wznosi się pomnik Jermaka, zdobywcy Syberyi. Rzeka Tobol dostarcza niezliczoną ilość ryb najrozmaitszych gatunków, nieznanych w Europie. 20 Czuję się w obowiązku przytoczyć tu niektóre fakta, rehabilitujące w pewnym stopniu imię i pamięć
zmarłego Kaszyca. Nie złożył on zeznań, jak ogół sądził, w celu Ii tylko ratowania siebie, lecz pod wpływem trzykrotnych katuszy, którym był poddawany; w chwili bólu i osłabienia fizycznego i duch mógł łatwo zasłabnąć. Usta wyszeptały kryjówkę pod posadzką pałacu Obryńskiego, gdzie się przechowywały dokumenta Rządu Narodowego. Czy ci, co nań później rzucali kamieniem, mogliby przysiądz, iż w podobnych okolicznościach byliby od Kaszyca wy trwalsi? Naoczny świadek, wpuszczony do celi nieszczęśliwego z racji jakiejś sądowej sprawy cywilnej, wymagającej pewnych potwierdzeń Kaszyca, opowiada, iż znalazł w więzieniu słaby cień człowieka, nawpół przytomnego z bólu, o ciele zoranem knutami. Kaszyc całe życie bolał nad ową chwilą słabości, co mu wydarła zeznanie, pociągające nowe ofiary. W kilkanaście lat po powstaniu spotkaliśmy się z nim w Petersburgu, gdzie pisał pamiętniki swoje, raczej spowiedź przed ogółem polskim. Część mi tego odczytywał. Miał je złożyć w bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie. Lecz, czy to zrobił – nie wiem. Dziś wiele okoliczności, łagodzących dawne winy, na jaw wychodzi, – więc i Kaszyca bezwzględnie potępiać nie możemy.
Z. K.
XV.
Komisja. – Gatunkowanie skazańców i wyznaczanie miejsc pobytu. – Chwile bólu i wspomnień. – Ofiary rodzinne. – Do Tomska. – Tunguzi i Ostjacy. – Ich gniazda. – Surgut.
Tobolsk byt punktem, z którego rozsyłano aresztantów do różnych miejsc w Syberji. Wyroki, skazujące na deportację, brzmiały zwykle głucho: do mniej lub więcej oddalonych gubernji syberyjskich, bez wskazania miejsca pobytu. Wybór ostatniego pozostawiony byt do uwagi specjalnie zorganizowanej komisji, zwanej eksportową (pieresylnaja), której siedliskiem był Tobolsk. Komisja wyznaczała skazańcom różne punkty na „osiedlenie” lub ciężkie roboty. Do tej komisji ciągano nas często i trzymano po kilka godzin, indagując drobiazgowo: kto, skąd i za co? oraz sprawdzając osobistości. Na podstawie tych badań układano tabele zesłańców, kierując jednych w tę, drugich w ową stronę. Tych, co mieli pozostać w bliższych guberniach Syberji, zatrzymywano w Tobolsku, odłączając ich od partji, z którą przybyli. Tych zaś, których meta była na dalszym Wschodzie, dodawano do partji, odchodzącej łub odpływającej dalej. Skazanych do ciężkich robót pakowano tymczasowo do więzienia. Można było prosić komisję o zmianę wyznaczonego punktu pobytu na inne, dogodniejsze miejsce. Komisja nader często uwzględniała petycje wygnańców. Kto miał zwłaszcza protekcję, mógł się zawsze ulokować tam, gdzie pragnął. Skorzystałem również z polecającego listu do gubernatora, który miałem w kieszeni. Dowiedziawszy się, iż mój brat, skazany do ciężkich robót, przebywa w Usolu, gubernji irkuckiej, prosiłem o ulokowanie mnie tamże lub w poblizkiej miejscowości. Despota-Zenowicz z wielką uprzejmością uwzględnił moje żądanie i przesłał do komisji odnośne zlecenie. Gdy tak się mój los rozstrzygał ostatecznie, myślałem, wpatrując się w wartkie wody Tobołu, azali kiedykolwiek odpłynę z powrotem na tych falach, które mię tu przyniosły... Tęsknota za krajem wzbierać w piersiach zaczęła. Coś się tam znów rwało i szamotało boleśnie. Dom rodzinny stanął mi żywo w oczach w całym blasku wspomnień dzieciństwa
i młodości... Ofiarny był to dom dla kraju! Nie szczędził krwi i życia w każdej jego potrzebie... Dziad, podkomorzy, służył mu, urzędując cywilnie. Ojca mego, Władysława, dziś ślepego starca, porwały legjony. Bił się wiecznie, sądząc, jak i wszyscy mu współcześni, iż ceną krwi swojej kraj z więzów wykupi. Rannemu na polu bitwy Napoleon własnoręcznie przypiął do piersi krzyż Legji, ale dla kraju – nie zrobił nic...Potem rok 1831... Znów z Wielkich-Krzywicz dwaj stryjeczni moi, Ludwik i Adam, wybiegli służyć ojczyźnie... I nie wrócili już nigdy pod dach rodzinny... Zmarli za granicą, jako emigranci. Wreszcie – ta burza ostatnia... Wymiotła i mnie z bratem z gniazda rodzinnego. Zachwieje się ono niewątpliwie i – runie teraz!.. My, ostatni z rodu, zagrzebani w śniegach Syberji, zginiemy tu chyba marnie, nie zostawiając po sobie nic... nic...I ród nasz wygaśnie i stare gniazdo rozsypie się. Pusty już dom!.. Siostry rozproszyły się po świecie, tworząc własne rodzinne ogniska. Pozostała tylko jedna na pociechę rodzicom. Biedni starzy! Błąkają się gdzieś w pustym domu, bez jutra, bez przyszłości, bez synów i – wnuków... Kochali swój kraj gorąco! Niema zaś miłości bez ofiar. Duma podtrzymuje starego legjonistę. Choć ból serce dławi, rad pewnie, iż synowie spełnili swój obowiązek. Ale jeśli wrócimy!.. Jeśli ona... ta ukochana zostanie... moją!..
Krew nagle zalała mi czoło na samą myśl tak wielkiego szczęścia. Ale wnet i inny obraz przesunął mi się jak złowrogie widmo przed oczyma.
— A jeśli nie doczeka i...
Cała krew spłynęła mi nagle do serca.
— Cóżeś taki blady i smutny? – zagadnął mię któryś z towarzyszy.
— Myślę o losie naszym – odparłem krótko.
— Nie trać ducha – zawołał wesoło towarzysz, – za lat kilka wylądujemy na ziemię
rodzinną.
— Lecz gdy wrócimy do swoich – rzekłem, – to może i swoi nas nie poznają.
— Zamyślił się na chwilę towarzysz.
— Grunt – dodał sentencjonalnie – nie żenić się z prawosławnemu
Dziwna ironia losu! W niespełna lat parę był już żonaty z Rosjanką. Nareszcie opuściliśmy Tobolsk, kierując się do Tomska. Część naszej partji odpadła. Pozostali w Tobolsku zesłańcy z pod Siematycz. Przyłączono zaś do nas garść innych zesłańców.
Z Tobola wypłynęliśmy na Irtysz, łączący się z Obią. Dwie te wielkie rzeki po zlaniu się z sobą tworzyły rodzaj szerokiej zatoki. Brzegi ich porosłe lasem nizkim, karłowatym, były niejako drogowskazem dla sternika, zmuszonego trzymać się zawsze środka rzeki, unikając wszelkich zboczeń niebezpiecznych tu dla żeglugi. Posuwając się dalej, coraz częściej spotykaliśmy typy Tunguzów, Ostjaków i innych miejscowych plemion. Podpływali ku nam na łódkach, tak drobnych jak łupina orzecha, krzycząc natarczywie: daj chleba za rybę! Chleb budził w nich wielką pożądliwość. Za mały jego kawałek lub za lada błyskotkę można było dostać ogrom najlepszej ryby. Gdy jednak parostatek zatrzymywał się w przystani, u brzegu, gdzieśmy wysiadali czasem i przechadzali, ludzie ci zmykali przed nami jak dzikie zwierzęta, chowając się w głąb lasu i śledząc nas z poza drzew wystraszonemi oczyma. Byli to rybacy i pływacy doskonali. Podziwialiśmy nieraz ze statku ich zręczność i zwinność na wodzie. Latem żyli z połowu ryb. Szczupaka do rąk nie brali, pogardzając tym gatunkiem. Gnieździli się jak czaple nad wodą, w jurtach powietrznych, tworzących rodzaj gniazd na słupkach, o kilka łokci powyżej poziomu wody. Letnie te mieszkania pokryte bywały zamiast dachu – chróstem. Dalej nieco spotykały się już jurty w ziemi kopane. Przed każdą z nich kilka lub kilkanaście psów, uwiązanych u słupka, oraz moc wielka sieci, niewodów, suszących się ryb i skór. Zimą bowiem uprawiali myśliwstwo, używając do jazdy psów. Przez całą drogę do Tomska zanotowałem tylko przy połączeniu się Obi z Irtyszem jedyną wieś dużą, zwaną Surgutem. Był to rodzaj zamożnego miasteczka. Mieszkańcy zwali siebie Sybirakami i pochodzili z ludności napływowej, to jest z dawnych wygnańców rosyjskich. Kupowaliśmy tam różne produkty żywnościowe. Zesłańcom dawano dziennie albo 15 kopiejek, albo stół z ogólnego kotła. Dopłacając coś kucharzowi, można było dostawać lepsze jadło. Kto chciał, mógł mieć obiad na parostatku za 10 rubli przez cały ciąg jazdy.
XVI.
Prelekcje na statku. – Spędzanie czasu. – Chóry. – Jagody. – Żyzna kraina. – Tomsk. – Przepełnienie
wygnańców. – Miód i masło. – Hodowla bydła. – Bogactwa przyrody. – Handel. – Punkt wymiany towarów. – Rozstanie się z Mazurami.
W celu urozmaicenia długiej podróży, która się już stawała monotonną, oraz korzystnego spędzenia dziwnie powoli wlokącego się czasu, podjęty został na statku projekt prelekcji i popularnych wykładów, nietylko dla inteligientnej młodzieży, lecz i dla mniej kulturalnej grupy wygnańców. Zaraz też na „barżach” dali się słyszeć: profesor Kędrzycki z Warszawy, Bolesław Świda, nauczyciel ze Słucka, d-r Stanisław Tomkiewicz i kilku innych. Prof. Kędrzycki wykładał literaturę i historję polską, Świda matematykę, d-r Tomkiewicz – fizjologię i hygjenę. Bywały też lekcje o magnetyzmie, odczyty z dziedziny nauk przyrodniczych. Księża zajęli się religją, wykładami z Nowego i Starego Testamentu, historią Kościoła, Lekcje były jasne i popularne, budziły interes i niewątpliwą przynosiły
korzyść. Z Tobolska do Tomska płynęliśmy przeszło sześć tygodni, bo statek nasz często się zatrzymywał i kilkakrotnie osiadał na mieliźnie. Był to jednak najwygodniejszy rodzaj lokomocji dla deportowanych. Czasami grywaliśmy w karty, w preferansa lub jerełasza, gawędziliśmy, wypisywali listy do kraju lub notatki i wrażenia podróży. Czasem nasze chóry urządzały koncerty na pokładzie. Echa chóralnego śpiewu, po raz pierwszy może rozlegające się w tych okolicach, płynęły daleko, łamiąc się w pobrzeżnych lasach i wywołując efekt wspaniały. Echa te wywabiały niejednokrotnie z jurt dzikich tubylców, których rozszerzone źrenice oraz dziwaczne giesty wykazywały niewypowiedziane zadowolenie. Gdy parostatek zatrzymywał się u brzegu dla nabrania drzewa, a nam wysiąść pozwalano, biegaliśmy po lesie, odczuwając ogromnie potrzebę ruchu fizycznego, jak żaki szkolne, zbierając poziomki zbliżone do naszych, oraz inne jagody syberyjskie, których była moc wielka. Ubożsi wygnańcy nasi znajdowali czasem zarobek na statku, znosząc drzewo na opał. Wprawdzie do podobnych robót używano zwykle aresztantów cywilnych, lecz nie usuwano i naszych, gdy się o to poprosiło. Kapitan statku oraz oficer eskortujący partję byli dobrymi i wyrozumiałymi ludźmi. Im bardziej zbliżaliśmy się do Tomska, tem więcej odsłaniały się przed nami jego żyzne okolice, o bogatej florze i faunie. Wreszcie z poza mgieł sinych wyłonił się i Tomsk, czyniąc już zdaleka wrażenie większego niż Tobolsk miasta. Zaraz po przybyciu do miejscowego portu zdjęto nas z „barży”. Skazanych do ciężkich robót wnet odprowadzono do więzienia. Nas zaś „posieleńców” skierowano do tak zwanego „Domu poprawy” (Aresztanckoj roty), gdzie przebywałem w szpitalu, tak wygodnie, jak w hotelu. Więźniom miejscowym wolno było swobodnie wychodzić na miasto, wracając punktualnie na 9-tą wieczorem. Znalazłem i tu wielu rodaków i znajomych. Ucieszyłem się szczerze, spotykając młodą parę Czekotowskich, która już mię tu wyprzedziła. Ona, widocznie niezdrowa, miała wygląd zmęczony i oczy podkrążone, ale duchem trzymała się zawsze silnie i hartownie. Był tu też i Antoni Prószyński, ojciec znanego Promyka, z żoną i dziećmi, oraz Apolinary Łukaszewicz z Ihumeńskiego i wielu innych. Tomsk był już przepełniony wygnańcami polskimi. Skupiło się tu mnóstwo partji, które szły przód nami. Dźwięczał więc na ulicach język polski, a po mieście snuły się przygnębione postacie wygnańców, rysujące się dziwnie charakterystycznie na tle miejscowej ludności. Bolesław Świda, skazany na 20 lat katorgi, umieszczony był wraz z innymi w „ostrogu”. Udało się nam jednak po wielu staraniach wyrwać go stamtąd, biorąc na porękę i lokując jako chorego wraz z nami w Domu poprawy. Tomsk słynął na całą Syberję miodem swym i masłem. Pszczelnictwo w okolicy rozwinięte było na szeroką skalę. Miód, zbierany z kwiatów bogatej miejscowej flory, odznaczał się niezwykłym smakiem i zapachem.
Niemniej w szerokim zakresie prowadzona tu była hodowla bydła, którego liczne a wielkie stada pasły się w stepach wśród traw, do pasa niemal porosłych. Pożywne pastwiska, podnosząc wydajność mleka, rozwinęły produkcję masła na olbrzymią skalę. Tomskie topione masło, bo inne w handlu nie idzie, słynące na całą Syberję, cieszyło się ogromnem popytem i stanowiło w ekonomicznym budżecie tej krainy poważną gałąź handlową. Liczne gospodarstwa w gub. tomskiej nosiły już wówczas cechy pewnej kultury, zastosowanej do warunków życia i klimatu miejscowego. Uprawiano niemal wszystkie gatunki zbóż jarych. Bezbrzeżne pastwiska oraz bujna roślinność, dająca moc karmu, wpłynęły również na rozwój hodowli koni, które tak jak bydło pasły się na łąkach w morzu traw i kwiatów. Żyzna ta niezwykle i bogata kraina nosi jednak na sobie pewne cechy pierwobytu. Mnóstwo naturalnych jej bogactw leży odłogiem lub się wala pod nogami, czekając rąk, które je podejmą, i głowy, która je należycie wyeksploatować potrafi. A kultura europejska, zanim tu dojdzie, musi przebyć Rosję całą... Tomsk stanowi centralny punkt Syberji. Cały więc handel wschodni i zachodni przelewa się przez to miasto, wnosząc weń ruch i ożywienie niezwykłe. Był to podówczas głośny punkt wymiany towarów. Tu się spotykały karawany, ciągnące z Rosji jej wyroby i towary, z karawanami, płynącemi ze wschodu, z Kiachty, z herbatą i inną produkcją wschodnich okolic. Biły więc tu pełną życia wszystkie pulsy handlowe, acz tętno ich nosiło również cechy wschodnie, pierwotne.Przebyliśmy w Tomsku przeszło parę tygodni, czekając na wyzdrowienie pani Czekotowskiej, która tu ciężko przechorowała. Chcieliśmy zaś dalej iść razem. Miejscowe władze nie broniły nam wcale dłuższego tu pobytu. W Tomsku pożegnałem moich Mazurów, których tu zatrzymano. Rozrzewniająca to była scena. Ludzie ci przywykli do mnie i pokochali mię szczerze. Czuli się wciąż dotąd pod moją opieką, jak dzieci pod skrzydłem matki. Obecnie zostawali jedni wśród obcych. Jedyną pociechą był dla nich ten obraz z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, który z takim trudem dźwigali przez całą drogę. Płakali, jak bobry, żegnając się ze mną. Byłem również silnie wzruszony. Z Tomska wyprawiono nas w głąb gubernji irkuckiej. Sformowała się więc nowa partja, dążąca w jedną stronę.
XVII.
Z Tomska do Krasnojarska. – Trójki. – Znów podróż piesza. – Muszki i komary. – Etapy. – Spotkanie Tukałły. – Bogactwa krainy. – Pustynie jenisiejskie. – Kibitki i konie „obywatelskie”. — Gubernja Irkucka. – Jej długie wsie. – Wrażenia „jamszczyków”.
Minęły słodkie dni Aranjuezu. Wodna lokomocja już tu się urwała. W Tomsku znów nas wsadzono na „trójki”, zaprzężone do kibitek. Jeśli saniami ten rodzaj podróży wydał się nam piekielnym, to już kołami był istną torturą. Przeleciawszy tak parę stacji, a raczej etapów, zdołaliśmy wykołatać pozwolenie na odbycie dalszej pielgrzymki pieszo. Dano nam pewną ilość furmanek do przewożenia rzeczy i pod zwykłą eskortą wyprawiono w głąb syberyjskich stepów. Wlekliśmy się więc tak jak dawniej długą karawaną od etapu do etapu. Byli razem z nami i młodzi Czekotowscy. Ona, choć osłabiona chorobą, szła z nami pełna energji i odwagi. Nie gnębiły nas już wprawdzie mrozy i zamiecie, ale w dzień gorące słońce paliło głowy nasze, w nocy zaś ogarniały wszystkie katusze etapów, które tu znów niczem się nie różniły od etapów rosyjskich. Ten sam brud, zaduch i robactwo, to samo zamykanie w ciasnej, dusznej izbie ludzi jak bydląt, mężczyzn i kobiet razem, to samo łapownictwo, te same męczarnie! W dodatku prawdziwą plagę stanowiły drobne muszki, a zwłaszcza syberyjskie komary, od których ukąszenia cała twarz rozbrzękała straszliwie. Byliśmy wprawdzie zaopatrzeni w obronne od tych owadków siatki na głowę, lecz w czasie wielkich upałów, które nas również prześladowały, w siatkach tych dusiliśmy się formalnie. Biedne były zwłaszcza kobiety i dzieci, o obrzękłych wciąż twarzach i rękach. Po pewnym czasie ciało się oswajało, stając się na ukąszenia komarów mniej drażliwe. Zawsze jednak owady te męczyły nas niewypowiedzianie. W Marynsku znaleźliśmy Konstantego Tukałłę z gub. wileńskiej, zesłanego tu na osiedlenie. Ucieszył się bardzo spotykając rodaków; zaraz mnie oraz wielu innych krewniaków i znajomych zaprosił do siebie i ugaszczał ze staropolską hojnością. Gubernja tomska przedstawiała wielką, czarnoziemną równinę. Z pod stóp taboru naszego podnosiły się obłoki kurzu, czarnego jak sadza i lepkiego jak smoła, który, osiadając na twarzach i ubraniu, przeistaczał nas w murzynów. Szliśmy w kierunku gubernji jenisiejskiej. Zrazu przed nami ciągnęła się kraina żyzna i bogata, pocięta łanami zbóż jarych, bo oziminy nie uprawiały się tu jeszcze wcale. Na stepach liczne stada bydła i koni. Roślinność podobna była do naszej, tylko więcej bujna i silniej rozwinięta. Lasy przeważnie modrzewiowe, piękne i cieniste. Z innych gatunków drzew uderzyła mię pichta syberyjska oraz ilmeny. Brzozy też nie brak, lecz ta przeważnie rosła w nizinach. Wszystkie te dary przyrody nie zbudziły tu dotąd żadnego ruchu i życia. Cała kraina, jak zaklęta królewna w swej dziewiczej krasie, w głębokiem leżała uśpieniu. Nigdzie żadnego miasta, ani fabryki, ani skoncentrowanego ogniska pracy ludzkiej, ani żadnej drogi, oprócz szlaku, którym dążyliśmy. Gdzieniegdzie tylko, przy tymże szlaku, jakby lękając się posunąć głębiej, osiedlali się ludzie w długich niezmiernie wioskach, zabudowanych w jedną ulicę po obu stronach drogi. Im więcej zbliżaliśmy się do gubernji jenisiejskiej, tem kraj stawał się uboższym, bardziej monotonnym i bardziej pustym. Ogarnął nas wreszcie równy, senny step syberyjski. Upały się wzmagały. Słońce paliło dotkliwie, a owady dokuczały niemiłosiernie. Przybyliśmy do Krasnojarska, strasznie znużeni i wyczerpani. Nie dano nam tu jednak wypocząć dłużej. Zaraz wiedziono do kibitek i – dalej, w drogę. Rozpoczęła się znów szalona jazda – trójkami. Po kilku etapach byliśmy już tak zbici, zdrętwiali, skąsani i opuchli, iż nic nie widzieliśmy, co się dokoła nas dzieje. Otaczała nas zresztą zrazu okolica monotonna, bezludna prawie. Nieco nędznych lasów, nieco smutnych pól i stepów. W miarę jednak oddalania się od Krasnojarska a zbliżania się do Irkucka krajobraz stopniowo się ożywiał. Gdyśmy wkroczyli w granice gub. irkuckiej, rozesłała się znów przed nami zamożniejsza, weselsza i ludniejsza kraina, o charakterze już nieco kulturalnym. Na widnokręgu zarysowały się z boku wspaniałe kontury gór Ałtajskich. Ukazały się wysokopienne lasy i wsie coraz częstsze, zwłaszcza bliżej Usola, o domach często piętrowych, zdradzających pewną zamożność właścicieli. Wsie te, charakterystycznie, jak zawsze, tworzyły jedną ulicę po obu stronach drogi, były niezmiernie długie. Niektóre liczyły po wiorst kilka, a nawet kilkanaście. Zdarzało się, iż jeden etap znajdował się na początku, drugi zaś u jej końca. Zamieszkiwali je przeważnie chłopi ruscy, potomkowie dawnych wygnańców z Rosji. Zwali już siebie sybirakami, nie przyznając się wcale do poprzedniej narodowości. Były też wsie czysto tatarskie, a nawet takie, gdzie się jedynie gnieździli Żydzi –generacja zesłańców kilku pokoleń. Choć się już tu zaaklimatyzowali i rozrodzili, nie zatracili jednak swych charakterystycznych cech narodowych. Wsie liczyły po 100 – 200, a czasem i więcej chat. Lud na ogół czysty, schludny i dobry. Wyrosły z zesłańców, współczuł doli wszystkich, wyrwanych z rodzinnych kątów, a przerzucony na obcą ziemię. Różnice stanów w Syberji nie istniały. Wszyscy byli równymi sobie obywatelami. Jeden społeczny mianownik istniał dla wszystkich. Pędziliśmy więc teraz tak zwanemi „końmi obywatelskiemi”, to jest dawanych przez miejscowych chłopów, – robiąc w dzień 50 – 60 wiorst. Budzono nas o 7 rano i aż do 8 wieczorem w siatkach na głowie trzęśliśmy się na kibitkach, wśród pyłu i kurzawy. Woźnice, zwani „jamszczykami”, którzy już niejedną partję wygnańców naszych przewieźli tędy przed nami, wyrażali zdziwienie swe z racji tej olbrzymiej ilości zesłańców.
— Skąd się od was tylu ludzi bierze? – pytał mnie jeden z nich. Wozimy ich i wozimy i – końca niema. Czy to wasz kraj wyludniają zupełnie?..
— Nie! – odparłem, westchnąwszy mimowolnie, tylko tak karzą synów jego.
Nie zrozumiał mnie, ale podchwycił słowo: karzą.
— Tak za co ich karzą? zawołał. Wszystko tacy grzeczni i dobrzy widać ludzie, i – bogaci snadź... tyle pakunków mają.
— Kraj ich zabrany – rzekłem, – w niewoli... Chcieli trochę swobody, – wolności...
— Aha! Rozumiem – odezwał się jakimś głuchym głosem jamszczyk. To tak jak my, sybiraki... Wy bunt robili!., więc was tutaj, za karę, – aha! rozumiem. Ale my nie ruscy, my
was żałujemy... Biedni wy!
I huknął przeraźliwie na konie, które aż się wyciągnęły w szalonym biegu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz