środa, 30 stycznia 2019
poniedziałek, 28 stycznia 2019
Jan Ciechanowicz - GENIUSZE WOJNY cz. 4 (Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi polskiego pochodzenia w armiach obcych)
ROSJA
Bazyli Sokołowski
W okresie II wojny
światowej w szeregach Armii Radzieckiej, i to na najwyższych szczeblach, znajdowało
się niemało osób o polskim rodowodzie, że wymienimy takie nazwiska, jak generałowie:
J. Husakowski, N.Popiel, S. Krasowski, D. Glinka, M. Zinkiewicz, W. Wolski, N.
Radkiewicz, A. Pietrykowski, A. Turczyński, P. Bogdanowicz, M. Filipowski, N.
Pawłowski, W. Mazurkiewicz, J. Daszewski, S. Iwanowski, S. Krasnowski. Wielu z nich
także po wojnie pełniło odpowiedzialne funkcje w aparacie sił zbrojnych ZSRR. Tak
np. Aleksander Łuczyński podczas wojny z Niemcami dowodził kolejno dywizją, korpusem,
armią; po wojnie zaś pełnił obowiązki dowódcy okręgów wojskowych; od 1958 był Głównym
Inspektorem Armii Radzieckiej, generałem broni.
Ze szlacheckiej
rodziny herbu Sas wywodził się Józef Husakowski (ur. 25 grudnia 1904 w
miejscowości Worodźków koło Krzyczewa, zmarły 20 lutego 1995 roku w Mińsku),
wybitny radziecki dowódca wojskowy, generał broni ZSRR, jeden z pogromców
Niemców pod Moskwą i pod Kurskiem w 1943 roku, a następnie pod Lwowem,
Sandomierzem, jak też nad Wisłą i Odrą; dwukrotny posiadacz tytułu honorowego
Bohatera Związku Radzieckiego, kawaler trzech orderów Lenina, czterech orderów
Bojowego Czerwonego Sztandaru, dwóch orderów Czerwonej Gwiazdy, jak też orderów
Mongolii, Polski, Czechosłowacji i innych krajów.
Zarówno
społeczeństwo, jak i wojsko rosyjskie (radzieckie) były wieloetniczne; samych
np. generałów żydowskiego pochodzenia w okresie drugiej wojny światowej służyło
w Armii Czerwonej 146 osób, co nie bez kozery uwypuklają m.in. izraelskie
opracowania historyczne. Polaków było mniej liczbowo, lecz jakościowo była to
formacja bezkonkurencyjna, niewątpliwie najznakomitsza pod względem
intelektualnym. Ale przez warszawskich durniów dzisiaj ignorowana, zresztą im,
jako dyplomowanym ciemniakom, zupełnie nieznana
* * *
Do najwybitniejszych
Polaków w wojsku ZSRR należał marszałek Bazyli Sokołowski. Przypomnijmy więc,
że Sokołowscy byli ongiś i są do dziś szeroko rozbudowanym domem szlacheckim,
używającym w różnych odnogach takich herbów jak: Cholewa, Doliwa, Gozdawa,
Korab, Kornic, Ogończyk, Pomian, Poraj, Prawdzic, Rola, Sokola, Ślepowron,
Trzaska. Jednym z pierwotnych gniazd wielu Sokołowskich była miejscowość
Sokołowo w powiecie łomżyńskim na Podlasiu. O Sokołowskich herbu Gozdawa
Bartosz Paprocki w Herbarzu rycerstwa
polskiego podawał: „Tego herbu wieku
mego używał Stanisław Sokołowski, doctor utrisque juris, proboszcz u Świętego
Floriana na Kleparzu, kaznodzieja króla Stefana, człowiek uczciwy, wszelakoż
zdrowie niesposobne przeszkadzało onej godności jego. Napisał księgi i wydał „De
notis ecclesiae”.
„Dobry człowiek”, czyli
szlachcic, Mikołaj Sokołowski figuruje w jednym z zapisów do ksiąg grodzkich drohickich
z 8 stycznia 1474 roku (Lietuvos Metrika,
t. 25, s. 264).
Sokołowscy herbu
Gozdawa, jak twierdzi Ignacy Kapica Milewski (Herbarz, s. 382) wzięli nazwisko od dóbr Sokoły na Podlasiu.
K. Niesiecki (Herbarz polski, t. 8, s. 446-452) pisze
o wielu Sokołowskich, zasiedlających dosłownie wszystkie ziemie dawnej
Rzeczypospolitej, a używających herbów: Gozdawa, Korab, Kornic, Pomian,
Ogończyk, Prawdzic, Rola, Ślepowron, Trzaska. Na ziemiach wschodnich mieszkali
przeważnie Pomianowie i Korabowie.
O Sokołowskich
herbu Pomian powiada Jan Karol Dachnowski w Herbarzu
szlachty Prus Królewskich XVII wieku (Kórnik 1995, s. 78): „Zamilczyć się urodzona z wieków dawnych
cnota Panów Sokołowskich nie może, którzy acz byli z Wielkiej Polski, abo też z
Kujaw przychodniami, ale dla zacnych zasług swoich in Republicae w tych
mianowicie pruskich krajach za indygeny z dawności byli przyjęci. Skąd Mikołaj
Sokołowski, de Wrząca et Warzymowo był znacznym dygnitarzem, kasztelanem
elbińskim.
Ale znaczniejszym był senatorem Jan Sokołowski,
wojewoda pomorski, z których i w Wielkiej Polszcze i na Kujawach wielcy ludzie
i w sprawach rycerskich in doma consilio eminebant. W Prusiech niemniej
zacnością swą wielu przechodzili, z tych et justiciae administratores et legum
defensores et Patriae summi propugnatores bywali. Z tych z dawna fides et
industria probata erga Patriam illuxit”.
Ci osiadli w
Prusiech Sokołowscy spokrewnieni byli przez małżeństwa z Dąbrowskimi,
Kempenami, Działyńskimi, Bystramami, Konarskimi, Kretkowskimi, Rozrażewskimi,
Trzebińskimi, Konopackimi.
Cytowany powyżej
Bartosz Paprocki w dziele O herbiech
książąt i rycerstwa Wielkiego Księstwa Litewskiego w 1584 roku notował pod
herbem Gozdawa: „Sokołowscy w Litwie dom
starodawny: był Michał sędzim i chorążym słonimskim, który z młodości na
sprawach rycerskich się wychował, potem w domu zasiadłszy, na posługach
znacznych bywał, na sejmy walne, z Moskwą, z Szwedy w Inflanciech, z Tatary na
Rastawicy i indziej w potrzebach, we krwi nieprzyjacielskiej mężnie szablę swą
okrywał. Miał syna Waleryana, męża także znacznego, który miał za sobą
Hornostajównę, z którą potomstwo zostawił”.
W dawnych
źródłach, sięgających jeszcze XV wieku, nagminnie spotyka się wzmianki o
reprezentantach tego szeroko rozbudowanego domu szlacheckiego.
Mikołaj z Sokołowa
Sokołowski wspomniany jest przez księgi grodu poznańskiego 30 kwietnia 1430
roku. (Kodeks dyplomatyczny Wielkopolski,
t. 9, s. 220).
Jan z Wrzącej
Sokołowski (Szocolofszky, Zockolawszky) około 1438 roku był komornikiem króla
czeskiego. (Por. Akta stanów Prus
Królewskich, t. 1, s. 190, Toruń 1955).
„Urożenyj i
szlachetnyj” Mikołaj Sokołowski figuruje w jednym z dokumentów Metryki
Litewskiej z dnia 24 lipca 1469 roku. (Russkaja
Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 239).
Jacobus de
Sokolow, scholasticus Cruschvicensis, Johannes de Sokolow, capitaneus
Graudenensis, canonicus Vladislavienensis; Paulus de Sokolow, capitaneus in
Grodzancz; Nicolaus de Sokolow (Sokolowsky) figurją pod rokiem 1495 jako
uczniowie szkół warszawskich. (Matricularium
Regni Poloniae summaria, ed. Theodorus Wierzbowski, t. 2, Varsovie MCMVII).
Jerzy Sokołowski w
1578 roku mianowany został przez króla Stefana Batorego poborcą podatkowym na
powiat malborski, miał ściągać specjalny podatek przeznaczony na wojnę z
Moskwą. (Volumina Legum, t. 2, s.
197).
Gabryel
Sokołowski, łowczy starodubowski, w 1648 roku od województwa trockiego podpisał
elekcję króla Jana Kazimierza. (Volumina
Legum, t. 4, s. 102).
Pan Aleksander
Sokołowski, szlachcic Ziemi Lwowskiej, stawał w 1651 roku do pospolitego
ruszenia.
W. Nekanda Trepka
zna licznych tego nazwiska „ludzi prostych”, pisze w Liber Chamorum (s. 376): „Sokołowski
zowie się chłopski syn. Będąc na cesarskiej służbie, przyuczył się po
interlandzku ordynować piechotę. Tak pan Radziwiłł, hetman litewski, wziął go
na służbę. Pojął we Żmudzi w Janiszkach miasteczku Dowgierdównę szlachciankę
circa 1632”.
Wbrew temu
twierdzeniu nie był ten Sokołowski „chłopskim synem”, tylko drobnym
szlachcicem, bo by za chłopa żadna Dowgierdówna oddana nie została.
Władysław
Sokołowski, podkomorzy Księstwa Inflanckiego, w 1695 roku nabył kamienicę w m.
Wilnie. (Akty izdawajemyje..., t. 29,
s. 486).
„Jegomość pan Alexander Sokołowski na koniu
gniadym z szalbą y pistoletami” oraz „jegomość
pan Jakub Sokołowski na koniu kasztanowatym, z szablą, pistoletami” stanęli
5.X.1765 roku do popisu szlachty powiatu grodzieńskiego.
* * *
Tomasz Święcki w Historycznych pamiątkach (t. 2, w.
124-125) pisze o licznych reprezentantach tego wielkiego domu szlacheckiego: „Sokołowski herbu Cholewa, oboźny wojskowy, w
roku 1663 gdy Jan Kazimierz ciągnął z wojskiem na Ukrainę.
Sokołowski herbu Gozdawa, Michał
chorąży i sędzia ziemski Słonimski, żołnierz sławny. Stanisław, króla Stefana
spowiednik i kaznodzieja, kanonik krakowski, proboszcz św. Floryana, mąż
pobożny i uczony, dowodem są pisma zostawione przez niego. Nakładem Jakóba
Bielińskiego odebrawszy wychowanie wszedł w poczet akademików krakowskich i
1562 r. stopień mistrza nauk wyzwolonych i filozofii osiągnął. Po zwiedzeniu
obcych krajów pracom naukowym poświęcił się i najlepiej jak wyznaje sam siebie
wykształcił. Oderwało go od tych, wezwanie do dworu królewskiego; miewając
kazania dla Stefana po łacinie, też po polsku powtarzać musiał. Bologneti legat
Grzegorza XIII papieża w liście swym z Polski do Włoch pisanym wówczas wyraził:
„tria vidi mirabilia in Polonia, Stephanum regem sapientissimum, Zamoyscium
Cancellarium prudentissimum, et Socolovium concionatorera prope divinum.” W
szacownem dziele: Partitiones Ecclesiasticae, objął prawidła wymowy
kaznodziejskiej. W piśmie Nuntius Salutis w przypisie do Zygmunta III mówiąc o
czci ku Najśw. Pannie dawnych polaków opowiada, że Zygmunt Stary wystawił tym
końcem kaplicę Roratę zwaną przy kościele katedralnym krakowskim i ozdobił ją
bogato, opatrzył dochodami, postanowił kapłanów, muzykę, i w niej sam po
śmierci chciał być złożonym. Wszystkie dzieła Sokołowskiego zebrane w jedną
księgę wyszły 1591 r. Wiele pracował, a o pracach swych sądził najskromniej.
Gdy oddawał królowi pismo przeciw kacerzom, wyrzekł Stefan: „Ojcze kaznodziejo!
obadwa walczymy, ty przeciw nieprzyjaciołom wiary, ja przeciw nieprzyjaciołom
państwa.” – Prawda miłościwy królu, rzekł Sokołowski, i gdybym tak umiał władać
moją bronią jak wasza królewska mość orężem, i jabym także zwyciężał”. –
Wyższych dostojności, jak kanonika przyjąć niechciał, zatopiony w naukach lubił
innym dopomagać i wspierać. Wzrostu był miernego, cery śniadej, twarzy okrągłej
i niebardzo przyjemnej, najczęściej ponury i zeszpecony garbem, lecz dusza go
ożywiała najpiękniejsza, którą Bogu oddał 7 kwietnia 1593 r. lat 56 licząc.
Fabian Birkowski kaznodzieja Zygmunta III miał mowę na pogrzebie jego, Hozyusz
i Kochanowski uwiecznili go swemi pochwałami.
Starowolski w „Setni pisarzów”
zaszczytnie go wspomina. Uczony Soltykowicz w dziele o stanie akademii
krakowskiej, zrobił spis i rozbiór dzieł jego. Staraniem Sokołowskiego u
Batorego króla, akademia krakowska otrzymała prawo prezentowania proboszczów
św. Floryana w Krakowie, co stany sejmujące potwierdziły.
Sokołowski herbu Korab w ziemi
Czerskiej i w Litwie w Wiłkomirskim powiecie. Władysław podkomorzy Inflantski z
sejmu 1678 r. komisarz do Inflant, mąż rycerski i wiele w różnych potrzebach
dokazujący. Brat jego zginął pod Mątwami za Jana Kazimierza, Jan wojował pod
księciem Ostrogskim i kasztelanem krakowskim, miał za małżonkę Barbarę
Arszadiównę z Węgier” etc..
Wywód familii urodzonych Sokołowskich herbu
Prawdzic z 28.IV.1802 roku wywodzi jedną z gałęzi od Jerzego Sokołowskiego,
który się osiedlił w powiecie rzeczyckim w Latgalii. Kilku jego dalszych
potomków uznanych zostało „za rodowitą i
starożytną szlachtę polską” i wniesionych do pierwszej części Ksiąg
Szlachty Guberni Mińskiej. (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku,
f. 319, z. 1, nr 32a, s. 102-103).
Wywód familii urodzonych Sokołowskich herbu Pomian z 17.XII.1819
roku donosi, iż: „familia urodzonych
Sokołowskich od wieków będąc zaszczycona dostojeństwem szlacheckim,
prerogatywami temuż stanowi właściwemi oraz herbem Pomian (...) była od wieków
zaszczycona urzędami wojskowemi i cywilnemi...
Z której to familii pochodzący, w niniejszym
wywodzie wzięty za protoplastę Mikołaj Sokołowski, któren z bratem swoim
Antonim poświęciwszy swe życie na obronę Ojczyzny, usługi tronowi
Najjaśniejszej Anny, Królowej Polskiej, wierność zawsze zachowywali, a będąc
sławni w sztuce rycerskiej, zwycięstwa nad nieprzyjaciółmi odnosili. Za takie
zasługi taż Najjaśniejsza Królowa w nagrodę darowała majętność Mizgiry nad
rzeką Szłapią leżącą, której powierzchnia zawierała w sobie włok 12, w Xięstwie
Żmudzkim położoną; którą Król Zygmunt konfirmował (...)”.
„Wywód Familii Urodzonych Sokołowskich herbu
Korab” z 1836 roku donosi, że: „familia
urodzonych Sokołowskich, szczycąc się prerogatywami stanowi dworzańskiemu
właściwemi, posiadała w Guberni Litewskiej dobra ziemne z poddanymi i
piastowała cywilne w kraju urzęda; z liczby której Jan Sokołowski, również jak
i przodkowie jego, używając praw i swobód dworzaństwu właściwych, za przywilejem
Króla Polskiego Jana Kazimierza posiadał dziedzictwem wieś z ludźmi poddanymi
Uszpelki, Dubiny i Wizginie w Księstwie Żmudzkim sytuowane; które w 1696 roku
przekazał w spadku synowi swemu Kazimierzowi”. (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 1, nr 1055, s. 40-42).
Sokołowscy (herbu „Lilija”,
jak podawały źródła rosyjskie) spokrewnieni byli z Koncewiczami, Montwiłami,
Łabucewiczami, Bałdyszewiczami, Mankiewiczami, Kładowskimi, Sopoćkami,
Żukowskimi, Ratowtami.
Posiadali od
początku XVII wieku takie wsie jak Kiemiele, Sielce, Zawiszyszki,
Horbowszczyzna, Oława na Wileńszczyźnie.
Ci Sokołowscy już
od początku XIX wieku jęli się służyć w wojsku rosyjskim.
Pozostawali
przeważnie w miejscach pierwotnego pobytu w powiatach trockim, wileńskim,
święciańskim, oszmiańskim, grodzieńskim, częściowo wiłkomierskim, dyneburskim,
kowieńskim i orszańskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2735).
* * *
Część
Sokołowskich w ciągu XVII-XX wieku porzuciła polskość i obrała rosyjską opcję
narodową, ponieważ w tym okresie kształtujący się nowoczesny etnos rosyjski
manifestował ogromną energię i gwałtownie ekspandował we wszystkich kierunkach,
wchłaniając odłamy wielu obcych sobie ludów, plemion i narodowości.
Już
dawno badacze zaobserwowali powtarzające się zjawisko raptownego przechodzenia
całego etnosu lub jego części ze stanu spokoju i apatii w stan energetycznego
dynamizmu, gdy gwałtownie wzrasta jego agresywność i zdolności adaptacyjne,
pozwalające się przystosowywać do nowych, dotychczas nie spotykanych zewnętrznych
warunków egzystencji. Etnos to trwały zespół jednostek, spostrzegający siebie
jako przeciwstawiający siebie wszystkim innym analogicznym grupom, posiadający
strukturę wewnętrzną, w każdym razie specyficzną, jak też dynamiczny stereotyp
zachowań.
Do
wspólnych cech każdego etnosu należą: 1. przeciwstawianie siebie wszystkim
innym etnosom, tj. samopotwierdzenie; 2. mozaiczny charakter, tj. nieskończona
podzielność, cementowana więziami systemowymi; 3. jedyny proces rozwoju od
startu przez fazę akmatyczną do rozproszenia lub do przekształcenia się w
relikt. Zarówno dla momentu startu, jak i dla osiągnięcia fazy akmatycznej, a
również i dla ewentualnej regeneracji konieczna jest zdolność powstającej
populacji do supernapięć, które się przejawiają w przekształcaniu natury,
migracjach, podbojach itd. Lecz po tym, gdy superwysiłek został dokonany,
następuje proces gaśnięcia energii etnosu.
Możliwe
są dwa stany etnosu: homeostatyczny, gdy cykl życiowy jest powtarzany w
kolejnych pokoleniach; oraz dynamiczny, gdy etnos przechodzi wszystkie
naturalne stadia rozwoju kolejno zmierzając do homeostazy. Ruch ma miejsce w
obydwu przypadkach, lecz w pierwszym ma on charakter obrotowy, w drugim –
wahadłowy, od startu do akme, od akme do reliktu lub zniknięcia. W ruchu etnosu
nie ma celu, nie ma linearności. Wszystkie istniejące obecnie etnosy powstały
względnie niedawno, ze starożytnych zachowały się tylko rzadkie relikty, a z
pierwotnych nie pozostał żaden. Etnogeneza to stale odbywający się proces
przyrodniczy podobny do innych tego rodzaju procesów naturalnych, chociaż w
jakiś sposób koreluje ona także z socjogenezą, tworzącą systemy stałego typu.
Kształtowanie
każdego nowego etnosu, lub odnowa starego, zawsze powiązane jest z pojawieniem
się u niektórych osób niezniszczalnego pędu wewnętrznego do celowej
działalności skierowanej na przekształcanie socjalnego lub przyrodniczego
środowiska, przy czym osiągnięcie raz określonego celu, niekiedy iluzorycznego,
a nieraz wręcz zgubnego dla samego tego podmiotu, jawi mu się jako coś jeszcze
bardziej wartościowego niż jego własne życie. Takie zachowania stanowią
niewątpliwie odchylenie od normy w zachowaniu gatunku, ponieważ tkwi w nim
zaprzeczenie instynktu samozachowawczego, i spotykane jest rzadko. Ale jeśli w
społeczeństwie tacy ludzie nie tworzą pewnej dość zauważalnej warstwy, wpada
ono w starczy marazm i gnuśnieje. Tylko bowiem młodość wyznaje etykę
antyegoistyczną, w której – niech nawet nie zawsze właściwie pojęty – interes
zespołu dominuje nad żądzą życia i użycia, nad troską o własny i swej rodziny
dobrobyt. Osoby, posiadające tę cechę (często obdarzone także talentami i
uzdolnieniami umysłowymi) przy określonych warunkach dokonują (i nie mogą nie
dokonywać) takich czynów, które przełamują bezwład tradycji i prowadzą do odnowienia
starych narodów lub do kształtowania się nowych. To pozytywne odchylenie od
normy przeciętności nie tylko jest przekazywalne genetycznie, ale też zaraźliwe
społecznie, co umożliwia odnowę i ożywienie nawet etnosów starych, o długiej i
dostojnej tradycji.
Profesor
Lew Gumilow uważał w ogóle, że cała historia polityczna i wojskowa składa się z
tych czy innych wariantów indukcji duchowo-energetycznej, gdy obdarzone potężną
energią osoby wprawiają w ruch tłumy tzw. harmonijnych indywiduów. Jednak
warianty te są dość różnorodne, a czynnikiem decydującym jest bliskość etniczna
przywódcy i mas. Indukcja duchowo-energetyczna między obcymi sobie etnicznie
wodzem i podwładnymi możliwa jest tylko w ograniczonym zasięgu. Im dalsze są
sobie te etnosy, tym trudniej o oddziaływanie, tym częściej trzeba sięgać po
środki, często okrutnego, dyscyplinarnego przymusu, by wymusić odpowiednie
zachowania. Jednak też sama energetyczność jest zaraźliwa. Osobnicy tzw.
harmonijni, a w jeszcze większym stopniu – impulsywni, gdy się znajdą obok
nosicieli wysokiego ładunku energetyczności, zaczynają się zachowywać tak, jak „energetycy”.
Lecz jak tylko dość znaczna odległość dzieli ich od prawdziwych nosicieli
ładunku energetycznego, oni znów powracają do swego własnego psycho-etnicznego
modelu zachowań. Okoliczność ta od dawna jest znana i wykorzystywana w
wojskowości, kiedy to intuicyjnie wyselekcjonowuje się nosicieli
energetyczności i albo formuje z nich doborowe oddziały uderzeniowe, albo się
rozprasza wśród poborowych w celu podniesienia wśród nich ducha bojowego.
Energetyczność
pułku przejawia się w tym, że zwycięstwo jest cenione bardziej niż własne
życie. Nosiciele energii zarówno własnym stereotypem zachowań, jak i za
pośrednictwem pola bioenergetycznego, mogą tak „zelektryzować” oddział, że z
każdej sytuacji wyjdzie on obronną ręką. Rzecz w tym, że np. bezpośrednie
zderzenia czołowe dwóch oddziałów kawalerii należą do rzadkości; z reguły jeden
z przeciwników skręca jeszcze przed nawiązaniem bezpośredniego kontaktu;
czynnik moralny, odwaga staje się tu siłą fizyczną, warunkującą poryw do
zwycięstwa i rzeczywiście powodującą psychiczne i militarne załamanie się
przeciwnika.
O
podboju Greków przez Rzymian profesor Lew Gumilow (Etnogeneza a biosfera Ziemi) pisze: „W VIII-V w. p.n.e. Hellada kipiała od energii... Później ogólna potęga
tego kraju jako systemu zmniejszyła się, co spowodowało, iż stała się ona łatwą
zdobyczą Rzymu. I nie bacząc na to, że inercji byłej potęgi Hellenów jeszcze
starczyło na przyciągnięcie rzymskiej arystokracji do swej kultury, osłabienie
trwało dopóty, dopóki resztki Hellenów nie przekształciły się w jądro Greków
bizantyjskich, zupełnie przekształconych przez impuls energetyczny I wieku n.e.”
Wydaje
się, że przez coś podobnego przeszła też Rosja w ciągu XVIII-XX w., kiedy to
państwo dokonało bezprecedensowej ekspansji terytorialnej i cywilizacyjnej,
przekształcając się w nie tylko największy, ale też w jeden z wysoko
rozwiniętych krajów, wywierający ogromny wpływ na dzieje całej ludzkości.
Motorem tej ekspansji był światopogląd mesjanistyczno-nacjonalistyczny Rosjan,
w okresie sowieckim (1917-1991) przybierający postać ideologii
klasowo-proletariackiej, co w sumie stanowiło jednak sprzeczność wewnętrzną,
doprowadziło do zachwiania ducha tego państwa i do haniebnej samozagłady jego
sowieckiej formy. Nie można bowiem jednocześnie wyznawać dwie przeczące sobie
nawzajem ideologie, nawet jeśli jedna z nich tworzy szkielet nośny, a druga
stanowi tylko „skórę”, powłokę zewnętrzną, maskującą postawę właściwą.
Jan M.
Bocheński w książce Sto zabobonów
(Paryż 1987, s. 72) pisał: „Nacjonalizm
to pogląd wyrażający się najczęściej słowami: „naród jest najwyższym dobrem”.
Niezależnie od pojęcia narodu – różnego w różnych krajach – każdy nacjonalizm
zawiera dwa twierdzenia: po pierwsze, że dany naród jest rodzajem absolutu,
bóstwa stojącego ponad wszystkim, a więc także ponad jednostką, która winna
wszystko dla niego poświęcić; po drugie, że dany naród jest czymś lepszym,
godniejszym, bardziej wartościowym niż inne narody. (...) Nacjonalizm jest
bałwochwalstwem i jako taki zabobonem – jest nawet zabobonem szczególnie
niebezpiecznym, bo bardzo wiele morderstw i innych niesprawiedliwości dokonano
niedawno i dalej się dokonuje w jego imieniu.
Pomijając bałwochwalczą stronę nacjonalizmu,
jego zabobonny charakter wynika już z tego, że naród jest tylko jedną z
licznych grup, do których człowiek należy. (...)
Z nacjonalizmem nie należy mieszać
patriotyzmu, który w przeciwieństwie do niego nie jest zabobonem, ale postawą
rozsądną. Na skutek tego pomieszania zdarza się, że ludzie popadają w inny
zabobon, a mianowicie w internacjonalizm, przeczący, by człowiek miał prawo
zabiegać o dobro własnego narodu, że bezwzględne pierwszeństwo przed innymi
wspólnotami ludzkimi ma bądź klasa, bądź ludzkość”.
Trzeba
jednak przyznać, iż przez kilka dziesięcioleci oficjalną ideologią ZSRR był
tzw. internacjonalizm socjalistyczny, który również fascynował wielu
reprezentantów narodowości nierosyjskich i spowodował ich przejście na stronę
tego „państwa robotników i chłopów”...
* * *
Bazyli,
syn Daniela, Sokołowski urodził się w miejscowości Koźliki powiatu
białostockiego 9 lipca 1897 roku w rodzinie o skromnym statusie majątkowym.
Po
rozpoczęciu pierwszej wojny światowej został powołany pod broń, przeszkolony w
składzie armii rosyjskiej i skierowany na front. W 1918 roku znalazł się w
składzie komunistycznej Armii Czerwonej i uczestniczył w wojnie domowej kolejno
pełniąc funkcje dowódcy kompanii, pułku, brygady, szefa sztabu dywizji
strzeleckiej.
W 1921
roku ukończył Akademię Wojskową Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej w
Moskwie, w której, nawiasem mówiąc, wykładali najznakomitsi specjaliści
zaproszeni z Niemiec. Po studiach skierowany do Azji Środkowej objął stanowisko
pomocnika szefa zarządu operacyjnego Frontu Turkiestańskiego, a potem dowódcy
dywizji oraz głównodowodzącego grupą wojsk Obwodu Fergańskiego i
Samarkandzkiego. Skutecznie rozstrzygnął zacięte walki oddziałów czerwonych
przeciwko formacjom islamskim na swą korzyść.
W
okresie odbudowy pokojowej (1922-1930) B. Sokołowski piastował kolejno
stanowiska: kierownika sztabu dywizji strzeleckiej oraz korpusu armijnego.
Później (1930-1934) był dowódcą dywizji oraz szefem sztabu Nadwołżańskiego,
Uralskiego i Moskiewskiego (1935-1941) okręgów wojskowych.
Gdy 22
czerwca 1941 roku armia niemiecka uderzyła na ZSRR, Bazyli Sokołowski pełnił
funkcje zastępcy szefa Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej. Ze względu na
złudzenia żywione przez Stalina oraz czynnik zaskoczenia w pierwszych
miesiącach wojny wojska radzieckie poniosły dotkliwe straty, tracąc około
trzech milionów żołnierzy, wziętych do niewoli w „kotłach”, po mistrzowsku
aranżowanych przez Ericha von Mansteina i innych dowódców niemieckich. Ale do
kompletnego załamania ani frontów, ani ducha bojowego wojsk radzieckich nie
doszło. Powoli odzyskiwały one wolę walki i pewność siebie, uczyły się na
własnych błędach i na sukcesach wroga kunsztu prowadzenia wojen, aż wreszcie
zaczęły przewyższać wroga pod względem mistrzostwa walki i nieustępliwości.
Było to możliwe jedynie dlatego, że w gremiach dowódczych ZSRR znalazł się
szereg oficerów i generałów posiadających – jak Bazyli Sokołowski –
nadprzeciętne walory umysłu, wiedzy i charakteru.
W jak trudnych
warunkach przyszło walczyć, mówi chociażby taki szczegół: mięsne produkty i chleb
przekształcały się w kamień na 40-50-stopniowym mrozie, tak iż bochen pieczywa trzeba
było rąbać siekierą lub piłować piłą, aby rozdzielić go między żołnierze.
Plan
Barbarossa, w którego realizacji miało brać udział ok. 5,5 mln żołnierzy
niemieckich, rumuńskich, węgierskich, fińskich i włoskich, zakładał zniszczenie
podstawowych sił radzieckich wojsk lądowych za pomocą wojsk pancernych, które
uderzeniami klinowymi miały przełamywać radziecką obronę, wychodzić na jej
głębokie tyły i zamykać w kotłach oddziały Armii Czerwonej nie dopuszczając do
ich wycofania się. Zadaniem piechoty było zlikwidowanie kotłów.
Wojska
III Rzeszy i jej sojuszników podzielone zostały na trzy grupy armii. Grupa
Armii Nord (feldmarszałek Wilhelm von Leeb) miała zająć włączone już w tym
czasie do ZSRR państwa bałtyckie (Litwę, Łotwę i Estonię) i zdobyć Leningrad.
Najważniejsze zadanie i największe siły miała Grupa Armii Mitte (feldmarszałek
Fedor von Bock), która działać miała na kierunku Mińsk–Smoleńsk–Moskwa. Grupa
Armii Süd (feldmarszałek Gerd von Rundstedt) miała działać na kierunku Kijów,
Rostów.
Celem
działań niemieckich było osiągnięcie w ciągu 3-4 miesięcy linii
Archangielsk–Astrachań. Oczywiście wraz ze zdobyciem Moskwy.
22
czerwca 1941 r. o świcie ruszyło natarcie niemieckie na całej długości frontu.
Zaskoczenie było całkowite i już pierwszego dnia lotnictwo niemieckie
zniszczyło ponad 60 lotnisk i ponad 1000 samolotów, które nie zdążyły
wystartować, a na ziemi były całkowicie bezbronne. Luftwaffe uzyskała panowanie
w powietrzu i nic już nie mogło jej przeszkodzić w skutecznym wspomaganiu wojsk
lądowych.
Przez
następne trzy tygodnie armie niemieckie odnosiły sukces za sukcesem. W kotłach
wokół Białegostoku, Mińska i Smoleńska wzięto ponad 300 tys. jeńców, a
oddziały, które zdołały się wyrwać z okrążenia, pozostawiały niezliczone ilości
sprzętu. Na Ukrainie wzięto ponad 600 tys. jeńców, a później w drodze do Moskwy
kolejne 800 tys. Komisarzy, Żydów i komunistów rozstrzeliwano
natychmiast, pozostałych pędzono do obozów, w których przebywali pod gołym
niebem
1
grudnia 1941 roku jednak niemiecka ofensywa stanęła. Pięć dni później ruszyła
kontrofensywa marszałka Żukowa. Osłabione oddziały niemieckie nie były w stanie
jej się przeciwstawić. 16 grudnia, lekceważąc stanowisko generalicji, że należy
zarządzić odwrót, Hitler wydał rozkaz utrzymania zajmowanych pozycji (Haltbefehl). Wykonano go z najwyższym trudem.
Belgijski
generał Leon Degrelle, który dowodził walczącą na froncie wschodnim brygadą SS Walonien, napisał po latach: „Cierpienia były niewysłowione, nieopisane
(...) amunicja tak lodowato zimna, że parzyła nam palce, śnieg znaczony krwią,
która kapała z nosów kropla po kropli. Przemarznięci ranni natychmiast padali.
Nikt nie podejmował ryzyka oddania moczu na zewnątrz. Czasami sam wytrysk
zmieniał się w zakrzywiony, żółty patyk. Tysiącom żołnierzy zaniknęły na zawsze
organy płciowe lub odbyty. Nasze nosy i uszy były rozdęte niczym wielkie
morele, z których toczył się lepki, różowawy płyn”.
W
czasie gdy trwała kontrofensywa Żukowa, Hitler 11 grudnia wypowiedział wojnę
Stanom Zjednoczonym Ameryki solidaryzując się z Japonią (japoński atak na Pearl
Harbour miał miejsce 7 grudnia). Licząca 70 mln ludności III Rzesza miała
przeciwko sobie od połowy grudnia 1941 r. państwa liczące łącznie 700 mln
ludności. Klęska była więc tylko kwestią czasu.
Francuski
historyk Philippe Masson stwierdza w Historii
Wehrmachtu 1939-1945, że III Rzesza „znalazła
się przedwcześnie w konflikcie z mocarstwami morskimi, zanim zdobyła sobie bazę
kontynentalną, która dopiero stworzyłaby jej możliwość skoncentrowania wysiłków
na morzu i powietrzu”.
B.
Sokołowski od lipca 1941 do stycznia 1942 roku pełnił obowiązki kierownika
sztabu Kierunku Zachodniego. Ponownie te funkcje obejmował w okresie: maj 1942
– luty 1943. I znowuż w latach 1943-1944 był dowódcą kilkumilionowej armii
Frontu Zachodniego, który złamał stos pacierzowy wojsk niemieckich.
Przy
całej swej wrodzonej odwadze B. Sokołowski był dowódcą ostrożnym i
przewidującym, nigdy nie działał na chybił trafił. Postępował dokładnie według
zalecenia starochińskiej księgi pt. Sztuka
przywództwa, która m.in. głosi: „Wszystko,
co robi się w pośpiechu, można łatwo zniszczyć. Jeśli nie planujesz naprzód
swych poczynań i szybko je kończysz, twoje osiągnięcia nie będą wielkie i
wspaniałe... Jeśli chcesz być szybki, nie osiągniesz sukcesu; działaj
ostrożnie, a uda ci się.”
Ostrożność
jednak jest czymś innym niż brak zdecydowania, i gdy trzeba było po namyśle
działać, marszałek Sokołowski był nieugięty w dążeniu do realizacji wytkniętych
celów. Zgodnie zresztą z zasadą tejże starochińskiej księgi (stanowiącej
lekturę szkolną w radzieckich akademiach wojskowych): „Wola człowieka musi być stanowcza, nie może się cofać albo zmieniać bez
ustanku”... Dopiero, gdy jest twarda, jednoznaczna i nieugięta, prowadzi do
zwycięstwa. Na wojnie decyzje muszą być podejmowane zdecydowanie i szybko. „Opieszałość i zwlekanie okazują się przy podejmowaniu
decyzji równie szkodliwe, co niepewność. A decyzje spóźnione zawsze okazują się
szkodliwe” (Niccolo Machiavelli).
W
pierwszych miesiącach 1944 roku generał B. Sokołowski pełnił obowiązki
pierwszego zastępcy dowódcy wojsk 1-go Frontu Białoruskiego; następnie w ramach
przetasowań kadrowych został mianowany na stanowisko dowódcy Frontu
Zachodniego, a jeszcze później objął funkcję szefa sztabu 1-go Frontu
Ukraińskiego, na którym to stanowisku skutecznie działał od kwietnia 1943 do
kwietnia 1945 roku. Osiągnął w tej roli szereg błyskotliwych zwycięstw,
spychając do beznadziejnej defensywy całą potężną machinę wojskową Niemiec
hitlerowskich. Skuteczność jego myślenia strategicznego po wielu latach musieli
uznać nawet najwybitniejsi spośród przeciwników.
O
kampanii na początku 1945 roku feldmarszałek Heinz Guderian we Wspomnieniach żołnierza pisał: „12 stycznia 1945 roku grupa uderzeniowa wojsk
rosyjskich ruszyła z przyczółka pod Baranowem do dobrze przygotowanego
natarcia. Już poprzedniego dnia mnożyły się oznaki wskazujące, że natarcie
rozpocznie się lada chwila. Jeńcy zeznawali, że w nocy z 10 na 11 stycznia
kazano zwolnić kwatery dla czołgistów. Przechwycony radiogram meldował: „Wszystko
w porządku! Posiłki przybyły!” Od 17 grudnia 1944 roku liczba luf
artyleryjskich na przyczółku baranowskim zwiększyła się o 719, liczba luf moździerzy
– o 268. O przyczółku pod Puławami protokoły z zeznań jeńców podawały: „Oczekuje
się natarcia. W pierwszym rzucie pododdziały karne. Uderzenie ze wsparciem 40
czołgów. 30 do 40 czołgów – w lesie, 2-3 km za przednim skrajem pozycji obrony. W nocy
z 7 na 8 stycznia dokonano rozminowania”. Rozpoznanie lotnicze donosiło o
napływie nowych oddziałów na przyczółki na Wiśle. Z innych zeznań jeńców
wynikało, że na każdy kilometr frontu natarcia przewidziano 300 luf, z
moździerzami, armatami przeciwpancernymi i moździerzami rakietowymi włącznie. Z
przyczółka pod Magnuszewem donoszono, że przeciwnik wstrzeliwuje się z
sześćdziesięciu nowych stanowisk ogniowych.
Podobnie brzmiały meldunki z frontu nad
Narwią pod Pułtuskiem, na północ od Warszawy oraz z Prus Wschodnich. Tu punkt
ciężkości działań przeciwnika zarysowywał się na odcinku Ebenrode, jezioro
Willuhner See i na wschód od Schlossbergu (Krasnoznamiensk).
Jedynie na Węgrzech – na skutek naszego natarcia w
dzień Nowego Roku – i w Kurlandii nie należało w najbliższych dniach oczekiwać
działań ofensywnych na wielką skalę. Ale i to oznaczało tylko krótką chwilę
wytchnienia.
Pierwsze uderzenie nastąpiło więc 12 stycznia pod
Baranowem. Przeciwnik wprowadził do boju czternaście dywizji piechoty, dwa
samodzielne korpusy pancerne i oddziały innej jeszcze armii. Tego dnia głównych
sił skoncentrowanych w tym rejonie wojsk pancernych jeszcze nie wprowadzono do
walki, widocznie oczekując momentu, aż początkowe sukcesy wykażą
najkorzystniejsze kierunki uderzenia. Rosjanie, zaopatrzeni pod dostatkiem w
sprzęt bojowy, mogli sobie pozwolić na tego rodzaju taktykę.
Przeciwnikowi udało się dokonać wyłomu i wbić
głębokim klinem w system naszej obrony.
Tego samego dnia rozpoznano nadejście nowych
związków rosyjskich, przeznaczonych do natarcia, na położone dalej na północ
przyczółki na Wiśle pod Puławami i Magnuszewem. Naliczono tysiące samochodów. A
więc i tutaj natarcie było kwestią najbliższych dni lub godzin! To samo
dotyczyło przygotowań na północ od Warszawy i w Prusach Wschodnich, gdzie
zrobiono już przejścia w polach minowych. Rozpoznano czołgi podciągnięte tuż za
linię frontu.
Grupa Armii „A” rozpoczęła przeciwuderzenie,
wprowadzając do akcji swe odwody. Odwody te uprzednio, na wyraźny rozkaz
Hitlera, podciągnięto bliżej frontu, niż przewidywał to pierwotny rozkaz
generała pułkownika Harpego. Skutek tej ingerencji był taki, że dostawszy się
pod ogień artyleryjski Rosjan, jeszcze przed rozpoczęciem przeciwuderzenia,
zostały one poważnie nadszarpnięte. Przeciwnikowi udało się nawet częściowo je
okrążyć. Odtąd oddziały pancerne pod dowództwem generała Nehringa musiały, niby
„wędrujący kocioł”, cofać się, ściślej – przebijać się na zachód. Dokonały one
tego wręcz niebywałego zadania zachowując niewzruszoną postawę, ku wiecznej
chwale niemieckiego żołnierza. Niektórym oddziałom piechoty udało się dołączyć
do tego „wędrującego kotła”, co wpłynęło na zwolnienie jego tempa. Ale mimo
tego zahamowania zdołano wykonać to ciężkie zadanie przy wzajemnej koleżeńskiej
pomocy, jakiej udzielały sobie wszystkie znajdujące się w „wędrującym kotle”
oddziały.
13 stycznia na odcinku przełamania frontu na
zachód od Baranowa Rosjanie osiągnęli dalsze postępy w kierunku Kielc i stąd
dalej na północ. W walkach pojawiły się nieprzyjacielskie 3 i 4 gwardyjskie
armie pancerne. Ogółem na tym odcinku przeciwnik wprowadził do akcji
trzydzieści dwie dywizje piechoty i osiem korpusów pancernych. Było to
największe od początku wojny zmasowanie sił na tak wąskim odcinku.
Na południe od Wisły, pod Jasłem, stwierdzono
oznaki wskazujące na rychłe rozpoczęcie natarcia przez przeciwnika. Pod
Puławami i Magnuszewem Rosjanie zakończyli już przygotowania i oczyścili pola
minowe.
W Prusach Wschodnich rozpoczęło się oczekiwane
wielkie natarcie na odcinku Ebenrode, Schlossberg. Przeciwnik pchnął tu do
walki dwanaście do piętnastu dywizji piechoty i odpowiednią liczbę związków
pancernych. Również i tutaj udało mu się wbić klinem w naszą obronę.
Tego samego dnia ofensywa Hitlera w Alzacji
zakończyła się ostatecznym fiaskiem. (...).
W Polsce Rosjanie toczyli walki w rejonie
Częstochowy, Radomska, pod Piotrkowem, Łodzią i Kutnem. Nieznaczne siły
przeciwnika posuwały się na niemiecki przyczółek nad Wisłą pod Wyszogrodem. Na
północ od Wisły wróg nacierał na Włocławek i Działdowo i posuwał się w kierunku
Szczytna. Na froncie nad Narwią mnożyły się oznaki wskazujące na mające
niebawem nastąpić wielkie natarcie. Hitler w dalszym ciągu odmawiał zezwolenia
na cofnięcie tego izolowanego i eksponowanego frontu, jakkolwiek na północy przeciwnik
nacierając z rejonu na zachód od Schlossbergu, wyszedł nad rzekę Wystruć. [W
ten sposób wysunięty daleko na południe front niemiecki nad Narwią został
zagrożony od tyłu, z północy. Drugie ramię „kleszczy” radzieckich, działające
na Szczytno, Olsztyn i Elbląg, groziło całkowitym okrążeniem Niemców]...
* * *
W tymże duchu i w
tymże kierunku rozwijały się dalsze zdarzenia, a milionowe masy żołnierzy
rosyjskich wspaniale dowodzone m.in. przez kilku marszałków polskiego
pochodzenia w końcu unicestwiły potęgę Niemiec w ich że groźnej stolicy – Berlinie.
Tuż przed północą
8 maja 1945 roku w gmachu kasyna oficerskiego niemieckiej szkoły saperów w
berlińskiej dzielnicy Karlshorst feldmarszałek Wilhelm Keitel jako szef
Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu podpisał akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec,
kończąc w ten sposób formalnie wojnę, która trwała w sumie 2078 dni. Podczas
tej ceremonii, jak podają naoczni świadkowie, „Keitel wyglądał jakby, połknął kij od szczotki. Uwagę wszystkich
przyciągał monokl w prawym oku feldmarszałka, jego szare rękawiczki, buława
marszałkowska, której nie wypuszczał z dłoni, kawaleryjskie buty z ostrogami,
baretki orderów, w tym zwłaszcza Krzyż Rycerski na szyi oraz Honorowa Złota
Odznaka Partyjna NSDAP, którą został udekorowany przez Hitlera w 1937 r. Mundur
miał schludny i wyprasowany.
Tylko podczas podpisywania aktu bezwarunkowej
kapitulacji Keitel na chwilę wypuścił z rąk buławę marszałkowską, wtedy też
wypadł mu z oka monokl, a na twarzy wystąpiły czerwone plamy. Po podpisaniu wciągnął
na prawą rękę rękawiczkę, pozdrowił buławą zebranych, na co radzieccy i
alianccy wojskowi nie zareagowali, jak to wcześniej ustalili, traktując
delegację Wehrmachtu jak powietrze.
Była godzjna 0.43, 9 maja 1945 r. Z tą
chwilą zamilknąć miały działa w Europie, a ponad 11 milionów żołnierzy
Wehrmachtu, którzy przeżyli wojnę, spośród 19 milionów, którzy przewinęli się
przez szeregi armii dowodzonej przez Hitlera i Keitla, poszło do niewoli
zwycięskich mocarstw koalicji antyhitlerowskiej.”
Sam W. Keitel wspominał o tym smutnym dla niego wydarzeniu nieco
inaczej: „Po zakończeniu ceremonii
opuściłem salę wraz z towarzyszącymi mi osobami. Ponownie zaprowadzono nas do
niewielkiej willi, gdzie już czekał na nas obficie zastawiony stół pełen
zimnych potraw i przeróżnych win. W pozostałych pomieszczeniach przygotowano
dla nas posłania. Oficer-tłumacz zapowiedział przybycie rosyjskiego generała,
po którego nadejściu miano podać posiłek. Po kwadransie przybył kwatermistrz
Żukowa i prosił o zajęcie miejsc. Powiedział, że Żukow prosi o wybaczenie i
dodał, że jedzenie jest z pewnością skromniejsze, niż to, do którego
przywykliśmy, ale może zechcemy się nim zadowolić. Nie mogłem pozostawić tego
bez odpowiedzi, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego luksusu i tak bogato
zastawionego stołu. Uwaga ta najwyraźniej mu pochlebiła. Sądziliśmy, że
znajdujące się na stole „zakuski” są jedyną częścią tej „uczty skazańców”,
kiedy jednak dawno już nasyciliśmy się, wniesiono ciepłe dania, pieczone mięsa
itd. Na zakończenie podano mrożone świeże truskawki, które jadłem po raz
pierwszy w życiu. Po posiłku opuścił nas oficer-tłumacz, który najwyraźniej
występował w zastępstwie gospodarza. Na godzinę 6 rano zamówiłem samolot na
drogę powrotną, po czym położyliśmy się spać”...
W wyniku kapitulacji
do niewoli sprzymierzonych poszło 11,1 mln żołnierzy Wehrmachtu z tego 3,8 mln
do amerykańskiej, 3,7 mln do brytyjskiej, 3,15 mln do radzieckiej, 245 000 do
francuskiej i 194 000 do jugosłowiańskiej.
USA przekazały 700
000 swoich jeńców niemieckich Francji (pracowali przy odbudowie kraju). Wielka
Brytania przekazała 650 000 jeńców Francji, Belgii i Holandii. Z kolei ZSRR
przekazał 25 000 jeńców niemieckich Czechosłowacji, 70 000 jeńców Polsce.
Kapitulacja Niemiec oznaczała wolność dla 750 000 więźniów niemieckich
obozów koncentracyjnych, ponad 2,4 mln jeńców alianckich i radzieckich.
1.01.1945 r. w niewoli niemieckiej było 930 000 jeńców radzieckich, 920 000
francuskich, 168 000 brytyjskich, 122 000 Serbów, 62 000 Amerykanów, 70 000
Polaków, 68 000 Włochów. W niewoli niemieckiej zginęło wskutek represji i głodu
około 3-3,5 mln jeńców radzieckich. Ponad milion żołnierzy niemieckich nie
wróciło z niewoli radzieckiej.
* * *
Za niemożliwe do przecenienia zasługi dla Państwa
Radzieckiego na niwie wojskowości marszałek B. Sokołowski został nagrodzony
ośmioma Orderami Lenina, trzema Orderami Czerwonego Sztandaru Pracy, trzema
Orderami Suworowa pierwszego stopnia, trzema Orderami Kutuzowa pierwszego
stopnia, kilkudziesięcioma medalami, jak też dwunastoma orderami szeregu innych
państw.
Po zakończeniu wojny światowej, od marca 1946 roku,
Bazyli Sokołowski otrzymał rangę marszałka ZSRR i objął stanowisko dowódcy
okupacyjnych wojsk sowieckich w Niemczech. Jednocześnie został mianowany na
stanowisko, które w oficjalnej nomenklaturze miało nazwę: „Gławnonaczalstwujuszczij
Sowietskoj Wojennoj Administracji w Germanii”, czyli faktycznego absolutnego
dyktatora terytorium Niemiec, zajętego przez wojska ZSRR.
Po kilku latach marszałek Sokołowski został odwołany do Moskwy
i od marca 1949 roku przez dłuższy okres czasu pełnił obowiązki pierwszego
zastępcy ministra obrony narodowej ZSRR. Od czerwca 1952 był dodatkowo szefem
sztabu generalnego Armii Radzieckiej.
W okresie późniejszym marszałek Sokołowski, podobnie jak
inni zasłużeni wojskowi zawodowi, był coraz bardziej spychany na dalszy plan
przez przewrotne miernoty z KC KPZR i KGB ZSRR. Nie miał serca do rozgrywek
gabinetowych. Będąc prawdziwym żołnierzem pełnił jeszcze w latach 1960-1968
funkcje inspektora generalnego Ministerstwa Obrony ZSRR, ale był coraz to
bardziej odsuwany od rzeczywistego wpływu na stan armii. Trzeba jednak
przyznać, iż obok tego poświęcał niemało czasu na naukowe opracowywanie
fundamentalnych zagadnień wojskowości. W 1962 roku ukazała się jego książka Wojennaja strategia (kolejne wydania 1963,
1968, 1972 i In.); w 1964 Razgrom
niemiecko-faszystskich wojsk pod Moskwoj.
Zresztą także ta
sfera działalności nie została niezauważona i marszałek Sokołowski uzyskał za
nie Order Rewolucji Październikowej.
Ten
znakomity żołnierz zmarł 10 maja 1968 roku i został pochowany przy Murze
Kremlowskim w Moskwie obok najwybitniejszych działaczy tego państwa.
Imię
marszałka zostało nadane dużej ilości szkół wojskowych, ulic, placów itp. w
całej Rosji.
Iwan Czerniachowski
Jak podają źródła
rosyjskie, przyszły generał broni, wybitny dowódca wojskowy, dwukrotny (1943,
1944) kawaler Złotej Gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego, Iwan Czerniachowski
urodził się 16 czerwca 1906 roku w Humaniu. Miał pochodzić z rodziny Ukraińca,
pracownika kolei. Faktycznie urodził się w rodzinie polskiego oficera gwardii
cesarskiej, walczącego na frontach I Wojny Światowej, który został zamordowany
razem z żoną przez bolszewików w zamęcie 1918 roku. W domu pamiętano, że
pradziadowie byli szlachtą polską i pielęgnowano tradycję rycersko-polską. O
tym nieraz później wpływały do NKWD donosy „przyjaciół” rodziny...
Przekazy
archiwalne i publikacje genealogiczne nie pomijają milczeniem reprezentantów
tego rodu. Czerniachowscy bowiem, niekiedy zwani także Czerniechowskimi,
używali herbu Łada, rzadziej – Śreniawa. Byli polską szlachtą ukrainną, ród
swój wywodzącą od Jana Czerniachowskiego, towarzysza znaczkowego 1741 (Por. W.
Łukomskij, W. Modzalewskij, Małorossijskij
Gierbownik, Petersburg 1914, s. 200). Znani od bardzo dawna. Trudno jednoznacznie
stwierdzić, jakie jest pochodzenie tego nazwiska. Ongiś sioło Czerniachowskie w
Ziemi Bełzkiej słynęło z zamku panów Ilińskich.
W 1884 roku Z.
Librowicz pisał o ubogiej wsi Czerniachów w wołyńskiej guberni, powiecie
żytomierskim. Czerniaków koło Równa na Wołyniu nazywano ongiś także
Czerniechowa. Każda z tych miejscowości mogła być źródłem nazwiska
Czerniachowski.
Wzmianki o
reprezentantach tego rodu są bardzo dawne. Tak np. Nicolaus de Czerniechow
figuruje w zapisach archiwalnych z roku jeszcze 1402. (Por. Kodeks dyplomatyczny Małopolski, t. 4,
s. 80. Kraków 1905). Petrassco de Czarnochowsky, notarius Capitanei Russiae, 5
maja 1426 r. podpisał zaświadczenie o zawarciu transakcji majątkowej Piotra
Włodkowicza z Charbinowic, podstolego sandomierskiego i generalnego starosty
ruskiego (Akta grodzkie i ziemskie z czasów
Rzeczypospolitej Polskiej, t. 3, s. 195, Lwów 1872). Szlachcic Nicolaus
Czernechowski de Czernechów, podobnie jak Martinus Czernechowski, figurują w
zapisach do ksiąg grodzkich lwowskich z lat 1447-1454. Petrus Czarnochowski
około roku 1449 był plebanem miasta Krosno.
W 1714 roku w
księgach magistratu mohylewskiego wymieniany jest „pan Czerniachowski przysłany przez Niesiołowskiego w interesie Sołohuba”
(Istoriko-juridiczeskije matieriały,
t. 26, s. 25).
Czerniachowscy
herbu Łada w 1783 r. potwierdzeni zostali w rodowitości przez lwowski sąd
ziemski (Poczet szlachty galicyjskiej i
bukowińskiej, s. 44, Lwów 1857). Szlachcic zamieszkały w Wilnie Czerniachowski,
były sekretarz komisji radziwiłłowskiej, wzmiankowany jest w liście
generała-lejtnanta Mirkowicza do szefa żandarmów Beneckendorfa z listopada 1840
r., jako osobnik wspomagający polski ruch patriotyczny.
Należeli też do
szlachty czernihowskiej. Protoplastą rosyjskiej gałęzi rodu został Jan, syn
Jana (Iwan Iwanowicz) Czerniachowski, porucznik Ryskiego Pułku Dragonów w
latach 1837-1841 (Por. Miłoradowicz, Rodosłownaja
kniga Czernihowskogo dworianstwa, t. 1, s. 603).
* * *
O najwcześniejszym
okresie życia generała broni I. Czerniachowskiego nie wiadomo prawie nic.
Dotychczas kryją się te informacje w zastrzeżonych archiwach FSB. A przecież
charakter człowieka, jako swoisty jego „program życiowy”, kształtuje się
właśnie w pierwszych latach wędrówki ziemskiej.
Z późniejszych
cech Czerniachowskiego, ze stereotypów jego zachowań można pośrednio
wnioskować, że był wychowywany na zdrowych zasadach moralnych, umiał bowiem
zachować się mądrze i właściwie w każdej sytuacji życiowej, był szczery,
otwarty, mężny i konsekwentny. Ale i przewidujący. Jego postępowanie było
zawsze zgodne z jego poglądami. Widocznie ojciec i matka świecili synowi, póki
nie zginęli z rąk bolszewickich siepaczy, nienajgorszym przykładem. Ale dość
wcześnie los go pozbawił tych spolegliwych opiekunów. Rodzice Jaśka, jak powszechnie
zwano chłopczyka w miasteczku Werbowo, zaginęli bez śladu, a 11-letnie dziecko zarabiało
odtąd na życie pasając krowy trochę zamożniejszych sąsiadów. Nie sposób ustalić,
jak klepiący biedę chłopiec podjął decyzję, która zdeterminowała całe jego życie,
ale wiadomo, że w 1924 roku Jasio Czerniachowski (zwany już z ruska „Jasik” lub
„Wańką”) został słuchaczem Odeskiej Szkoły Piechoty.
Marszałek I.
Jakubowski pisał: „Mając trzynaście lat
Czerniachowski stracił rodziców, którzy w 1919 roku zmarli na tyfus. Bezdomnym
sierotą zaopiekowali się komsomolcy z Wapniarki, którzy przyjęli go do swej
rodziny i zatrudnili jako pomocnika ślusarza na stacji kolejowej. Później był
konwojentem towarowym na odcinku Wapniarka – Odessa i kierowcą w cementowni w
Noworosyjsku...
Ci, którzy uczyli się z nim w Odesskiej Szkole
Piechoty, a następnie w Kijowskiej Szkole Artylerii i w Akademii Wojskowej,
poznali już wówczas Iwana Daniłowicza Czerniachowskiego jako człowieka bardzo
uzdolnionego, jako energicznego dowódcę stawiającego wysokie wymagania zarówno
sobie, jak i swym towarzyszom. Szanowali go i lubili za serdeczność i
życzliwość, za stanowczość i zaangażowanie w wykonywanie powierzonych mu zadań.
Wielką Wojnę Narodową rozpoczął jako dowódca
dywizji pancernej, a w lipcu 1942 roku dowodził już armią. Jego nazwisko
pojawiało się często w rozkazach Naczelnego Dowództwa przy okazji wymieniania
zasług bojowych dowodzonych przez niego wojsk”... Istotnie, niewielu wojskowych awansuje
do rangi generała, mając zaledwie trzydzieści parę lat – i to dzięki wyłącznie
własnym uzdolnieniom, pracy i zasługom, a nie przekupstwu, znajomościom i
protekcjom.
Do Armii Czerwonej
Czerniachowski trafił w wieku niespełna 18 lat, w 1924 roku. Był nad wyraz zdolny,
inteligentny i pilny. W 1928 ukończył Kijowską Szkołę Artylerii; w 1936 –
Akademię Wojsk Zmechanizowanych i Zmotoryzowanych Robotniczo-Chłopskiej Armii
Czerwonej. Już tam pisywano na niego donosy jako na „polskiego pana”. A to tym
bardziej, że wykazywał podczas zajęć teoretycznych zdumiewające zdolności
wojskowo-analityczne, a sama jego sylwetka fizyczna potwierdzała słuszność
donosów. Należy jednak pamiętać, że w strukturze bezpieki sowieckiej
funkcjonował dział genealogiczny, którego znakomicie wykształceni oficerowie „dokopywali
się” zarówno do szlacheckich, jak i do żydowskich, korzeni osób, dobieranych do
pełnienia odpowiedzialnych funkcji państwowych. I wbrew pozorom często
dopuszczano do robienia kariery nie małomiasteczkowych szaleńców, lecz młodych
ludzi „obciążonych” wielopokoleniową kulturą szlachecką i wrodzoną
inteligencją. Jednym z nich był Jan Czernichowski.
Swój chlubny
udział w drugiej wojnie światowej młody generał rozpoczął w czerwcu 1941 roku
na stanowisku dowódcy 28 Dywizji Pancernej. Zamiast się cofać, jak to czynili
pod naporem znakomitych wojsk niemieckich wszyscy dowódcy sowieccy, zaatakował
i na terenie Łotwy odrzucił wojska niemieckie na zachód, przenosząc działania
wojskowe na teren przeciwnika. Niemcy uważali to za „incydent”, ale się później
okazało, że Moskwa 34 razy salutowała na cześć jego zwycięstw. Czernichowski
był jedynym dowódcą II Wojny Światowej, który ani razu nie został pokonany na
polu walki.
W początkowej
fazie wojny dowodził na Froncie Północno-Zachodnim 214 Dywizją Strzelecką. Od
samego początku prowadzone tu operacje wojskowe z obydwu stron wyróżniały się
niespotykaną determinacją i bohaterstwem żołnierzy z obydwu stron, co
powodowało, iż straty w żywej sile były potworne. Feldmarszałek Erich von
Manstein w „Straconych zwycięstwach” wspominał:
„Życie pod
namiotami i w wozie terenowym było wyczerpujące i często byliśmy śmiertelnie
zmęczeni. Wówczas oddziaływały na nas rozweselające kolejne przeżywane epizody,
także te niewielkie. Pewnego razu ciągnęliśmy się niemiłosiernie powoli w
środku kolumny marszowej 3. DPZmot. po wąskiej drodze, nie potwierdzając
żadnego zamiaru wyprzedzania. Wjechaliśmy w nieprzenikliwą chmurę kurzu. Przez
chłodnicę mogliśmy najwyżej rozpoznać cień jadącego przed nami pojazdu czy
przezornie włączone światło tylne. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu dróg w
jednej wiosce. Chmura kurzu trochę się przewietrzyła i powoli opadała Spojrzeliśmy
do przodu i nasze twarze ogarnęło zdziwienie. Kilka sekund siedzieliśmy bez
ruchu. Rozpoznaliśmy przed nami dwa sowieckie czołgi rozpoznawcze. Nic nie
przeczuwając jechały już od dłuższego okresu w naszej kolumnie. Jednak na nasze
szczęście załogi tych czołgów były nie mniej speszone niż my sami, kiedy
dostrzegły swoje miejsce pobytu. Przy niewielkiej przytomności umysłu mogli
ogniem z armat znieść nas z powierzchni ziemi, ale dostrzegliśmy ich
skręcających na pełnych obrotach silników w boczną drogę na lewo od krzyżującej
się szosy.
Innym razem przy skwarze i
czarni jak Murzyni przybyliśmy właściwie wyczerpani do sztabu 8. DPanc. Kiedy
dowódca dywizji przedstawiał sytuację, oficer jego sztabu, mjr Berendsen,
będący zresztą znakomitym oficerem sztabowym wojsk pancernych, wyciągnął
butelkę całkowicie zamrożonego francuskiego koniaku. Gdzież on w tym miejscu i
w tym skwarze wystarał się o lód? Okazało się, że kompania saperów podczas
budowania nowego dojścia do mostu natrafiła na duży pagórek, który okazał się
górą lodową przykrytą ziemią, żelazną rezerwą pewnej mleczarni. Nigdy w życiu
nie smakował tak dobrze koniak, jak ten!
Kilka dni później przejeżdżaliśmy przez
płonące miasto Solcy. Przed naszym samochodem potknął się Rosjanin, wyłaniający
się z gęstego dymu. Ciągnął wózek dwukołowy załadowany kilkoma skrzynkami, w
których świeciły flaszeczki z państwowej fabryki wódek. Oczywiście „uratował”
on je ze składu monopolowego i uznał za celowe opłacić nam cło w postaci jednej
skrzynki. Rzadko nasz powrót na stanowisko bojowe był tak chwalebny jak
wówczas, kiedy zjawiliśmy się z małymi buteleczkami wódki, które wkrótce
rozdzieliliśmy między naszych przyjaciół. Trudno uwierzyć, jaką rolę podczas
życia w polu mogą odgrywać takie małe radości.
Obok korzyści wynikających z częstego
przebywania na froncie dla dowodzenia korpusem pancernym, dla oceny możliwości
sprawności wojsk i dla wykorzystania korzystnych okazji taktycznych, miało ono
także jeszcze dodatkową zaletę. Nie telefonowano ciągle, unikano udzielania
zbędnych rad i zapytań. Oczywiście łączność jest nieodzowna dla dowodzenia,
jednakże łatwo może stać się barierą ograniczającą swobodne podjęcie decyzji”.
(...).
Na
przełomie lat 1941-1942 przez szereg miesięcy trwały na Froncie Leningradzkim,
Północnym i Północno-Zachodnim krwawe zmagania wojsk niemieckich i rosyjskich.
Szala zwycięstwa nie przechylała się zdecydowanie na jedną ze stron. Dowództwo
i żołnierze obu walczących stron przejawiały cuda waleczności, bohaterstwa i
inwencji operacyjnej.
W 1942
roku, mający zaledwie 34 lata Czerniachowski został mianowany przez Stalina na dowódcę
Zachodniego Frontu, w którego składzie znajdowało się kilkadziesiąt dywizji oraz
mnóstwo osobnych oddziałów wojskowych specjalnego przeznaczenia. Później ten front
przemianowano na Trzeci Białoruski, a generał-major Czerniachowski skutecznie wybijał
Niemców m.in. z Woroneża, Kurska, z rodzinnych terenów ukraińskich. Obok
Pierwszym i Drugim Frontem Białoruskim dowodzili Rokossowski i Żukow.
Od
czerwca 1942 roku generał I. Czerniachowski dowodził 18 Korpusem Pancernym na
Froncie Woroneżskim, choć trwało to zaledwie kilka tygodni. Już bowiem w lipcu
tegoż roku został awansowany i objął obowiązki dowódcy 60 Armii, która toczyła
krwawe walki z oddziałami niemieckimi na froncie nie tylko Woroneżskim, ale też
Centralnym i Pierwszym Ukraińskim.
* * *
W tym
okresie, od końca 1942 do pierwszych miesięcy 1943 roku ważyły się losy
gigantycznej bitwy pod Stalingradem. Pod naciskiem rosyjskich kontruderzeń do
18 stycznia 1943 roku Niemcy wycofali się do dwóch oddzielnych kotłów w centrum
miasta. 30 stycznia tegoż roku Hitler awansował dowódcę 6 Armii Friedricha von
Paulusa na feldmarszałka. Była to wyraźna wskazówka, by walczył do „bohaterskiego
końca”, jako że feldmarszałkowie „nie idą do niewoli”. Von Paulus poddał się
jednak już następnego dnia. Bilans 67 dni walk w kotle był dla Niemców straszliwy:
150 tys. żołnierzy niemieckich zginęło lub zmarło z głodu i zimna, 910 tys.
poszło do niewoli, z czego do 1956 roku do Niemiec wróciło zaledwie 6 tys. Mit
niezwyciężonego Wehrmachtu padł, choć straty radzieckie były ogromne: pod
Stalingradem 479 tys. żołnierzy miało zginąć. W czasie bitwy w rejonie
Stalingradu zaś zginęło w sumie 2,65 mln żołnierzy i cywili radzieckich i ponad
milion niemieckich.
Oczywiście,
tej klęski Niemiec dałoby się uniknąć, gdyby nie popełniono ciężkich błędów
strategicznych. Chodzi o to, że Hitler odrzucał przestrogi sztabowców, wytykał
im tchórzostwo, zwalniał ze stanowisk. Nie spostrzegł, że w niemieckim froncie
rozciągniętym na ponad 2 tys. km było wiele luk, że brakowało rezerw i
zaopatrzenia. Równocześnie opór Armii Czerwonej był coraz silniejszy. Już na
początku września ofensywa w kierunku Kaukazu utknęła w miejscu.
Tymczasem
6 Armia pod dowództwem generała Friedricha von Paulusa, jeszcze w szkole
oficerskiej nazywanego kunktatorem, od sierpnia szturmowała Stalingrad. To półmilionowe
miasto było ważnym centrum zbrojeniowym i węzłem komunikacyjnym, poza tym
nosiło imię Stalina. Szturm zaczął się 23 sierpnia od dywanowego bombardowania,
1600 nalotów jednego dnia, a liczba ofiar wśród ludności cywilnej była większa
niż w lutym 1945 r. w Dreźnie. Zarówno Hitler jak i Stalin uznali to miasto za
symbol. Jeden – niemieckiej woli zwycięstwa, drugi – radzieckiej woli oporu.
Ani kroku wstecz – brzmiał rozkaz Stalina nr 227. Już raz – jako bolszewicki
komisarz – zawłaszczył sobie legendę uwolnienia tego miasta od białych, wówczas
– w 1918 r. – nazywało się ono Carycyn. Teraz, będąc dyktatorem i
generalissimusem, początkowo zakazał ewakuować z miasta ludność cywilną
uważając, że żołnierz nie będzie z samozaparciem bronił opuszczonych ruin (z
pozostałych w mieście 150 tys. mieszkańców większość zginęła w wyniku walk
ulicznych i niemieckich deportacji).
Ciekawy
szczegół psychologiczny: gdy zbliżał się kolejny moment natarcia wręcz („rukopasznyj
boj”, „Handgefecht”) panowie oficerowie z obu stron przypinali sobie na pierś
ordery i medale, umieszczali na swe miejsce oficerskie naramienniki i wysuwali
się na pozycje przodujące. Gdy trwało „zacisze”, chowali wszystkie regalia, aby
podkreślić równość wszystkich żołnierzy w braterstwie broni.
W ciężkich
walkach ulicznych Niemcy zajęli 90 proc. terytorium miasta, docierając do
Wołgi. Gdy 22 listopada liczący 200
km kw. kocioł stalingradzki został zamknięty przez
Rosjan, było w nim (według niekoniecznie prawdziwych danych niemieckich) 195
tys. Niemców, 50 tys. Rosjan z oddziałów pomocniczych, 5 tys. Rumunów, 900
Chorwatów, 30 Włochów, kilku Francuzów, a nawet 1 Belg. Na południe od
Stalingradu było też 180 tys. źle uzbrojonych Węgrów; to przez nich przejechały
czołgi radzieckie: 105 tys. osób zginęło.
To był
moment zwrotny. Inicjatywę przejęli alianci. Jak wynikało z raportów gestapo, w
społeczeństwie niemieckim Stalingrad został odebrany jako zapowiedź klęski. W
miastach pojawiły się na murach napisy „1918”. Na uniwersytecie w Monachium
rodzeństwo Scholl rozrzuciło ulotki antywojenne i antynazistowskie, odwołując
się do „zmarłych w Stalingradzie”. Upadkowi nastrojów propaganda niemiecka
starała się przeciwdziałać stylizując Stalingrad w bohaterski epos wierności
Nibelungów: „Oni umarli, aby Niemcy mogły
żyć” – głosił po klęsce 6 Armii tytuł na pierwszej stronie „Völkischer Beobachter” Joseph Goebbels.
* * *
W tymże czasie
trwały krwawe walki także na innych frontach. 15 kwietnia 1944 roku awansowany
do stopnia generała broni Czerniachowski objął dowództwo całością wojsk Frontu
Zachodniego. Od 24 kwietnia 1944 roku dowodził wojskami 3 Frontu Białoruskiego,
które wyparły dywizje niemieckie z terytorium tej republiki, dotkliwie
spustoszonej przez najeźdźcę.
Za szereg
odniesionych nad Niemcami zwycięstw generał Czerniachowski został m.in.
odznaczony przez władze ZSRR Orderem Lenina, dwoma Orderami Suworowa, czterema
Orderami Bojowego Czerwonego Sztandaru. Był dowódcą twardym, potrafiącym
utrzymać w swych oddziałach żelazną dyscyplinę. Rozumiał, że siła bez dyscypliny
staje się żywiołem niszczącym i nieobliczalnym, a gdy raz wyjdzie spod
kontroli, trudna jest do ponownego ujarzmienia i uporządkowania. Zaprowadzał
więc i utrzymywał ład dosłownie żelazną ręką. Był osobowością silną,
charyzmatyczną, jakby samorzutnie organizującą masę żołnierską już samym faktem
swego istnienia. „Historia organizuje się
wokół mocnych akcentów” – bardzo trafnie zauważa Pierre Chaunu w dziele „Cywilizacja wieku Oświecenia”. W nie
mniejszym stopniu dotyczy to wojskowości, jak innych sfer życia społecznego.
Ludzie chcą mieć nie
po prostu przywódcę, lecz przywódcę silnego, który ujarzmia swą wolą ich instynkty
odśrodkowe i spaja zbiorowość w całość, złożoną z osób nawzajem się wspierających
i zgodnie broniących swych wspólnych interesów. Immanuel Kant twierdził, że „człowiek ma skłonność do uspołeczniania się,
ponieważ w takim stanie czuje się czymś więcej niż tylko człowiekiem, tzn. czuje
rozwój swych naturalnych predyspozycji. Ale również ma wielką skłonność do odosobniania
się (samoizolacji), ponieważ zarazem napotyka w sobie właściwości niespołeczne,
pragnienie urządzania wszystkiego według własnej woli, i stąd spodziewa się zewsząd
oporu, wiedząc o sobie samym, że ze swej strony skłonny jest stawiać taki opór innym”.
Podczas wojny, jak też w innych sytuacjach zagrożenia zbiorowego, przełamanie
tendencji indywidualistycznych w społeczeństwie stanowi absolutną konieczność i
bywa osiągana wszelkimi, w tym najostrzejszymi, sposobami.
Gustave Le Bon w dziele
„Psychologia tłumu” wskazywał na pewne prawidłowości psychologiczne, rządzące życiem
dużych zbiorowości ludzkich. „Kiedy – pisał
– pewna liczba istot połączy się w grupę,
bez względu na to, czy to będzie tłum ludzi, czy stado zwierząt, instynktownie dążyć
będą do poddania się władzy jakiegoś autorytetu... Tłum bowiem to stado niewolników,
które nigdy nie obejdzie się bez pana.
Przywódca początkowo bywa tylko cząstką takiego niewolniczego
tłumu i najprzód jest zahipnotyzowany pewną ideą, zanim stanie się jej krzewicielem.
Idea ta do tego stopnia owłada jego duszą, że poza nią nic nie widzi, a każda myśl
z nią niezgodna uchodzi w jego oczach za błąd i zabobon”. [Podczas wojny taką
przewodnią ideą zawsze bywa idea zwycięstwa nad wrogiem].
„Duszą tłumu nie kieruje potrzeba wolności, lecz potrzeba
uległości. Pragnienie posłuszeństwa każe tłumowi poddać się instynktownie każdemu,
kto chce być jego panem... Kiedy przywódca usunie się lub zostanie usuniety, a nowy
nie pojawi się, tłum zamienia się z powrotem w chaotyczne zbiorowisko, nie mogące
stawiać najmniejszego oporu”. Dlatego pierwszorzędnym zadaniem dowódcy wojskowego
jest narzucenie swym podwładnym żelaznej dyscypliny i bezwzględnego posłuszeństwa,
tak, aby liczne formacje zbrojne wspólnie funkcjonowały jak przysłowiowy mechanizm
zegarowy.
* * *
I. Czerniachowski
nigdy nie pozwalał przeciwnikowi zaskoczyć siebie, zawsze potrafił wyczuć jego
intencje i zawczasu zadać cios uprzedzający. Był geniuszem wojny. Jak trafnie
bowiem zauważał jeszcze Tukidydes w „Wojnie
Peloponeskiej”: „Zarówno dowódca, jak
prości żołnierze winni być zawsze na to przygotowani, że mogą się znaleźć w
niebezpieczeństwie. Niepewne są bowiem losy wojen, a ataki najczęściej
przychodzą nagle, wywołane gorącym pragnieniem walki. Niejednokrotnie mniejsze
armie dzięki czujności odnosiły zwycięstwo nad przeważającym przeciwnikiem,
który lekceważąc sobie nieprzyjaciela nie był przygotowany do walki. Będąc w
kraju nieprzyjacielskim trzeba zawsze iść naprzód z sercem pełnym odwagi,
zachowując jednak jak największą ostrożność. W ten sposób żołnierz będzie szedł
śmiało naprzód, a w razie ataku nieprzyjacielskiego będzie się czuł pewnie”.
Tak też dowodził
przez kilka lat swymi oddziałami I. Czerniachowski: zaskakiwał i rozbijał
przeciwnika, a sam się zaskoczyć i pobić nie dawał. Może zresztą jakieś
tajemnicze przeczucie podpowiadało mu, że nie powinien ani na chwilę tracić
czujności... Siódmego czerwca 1944 roku zmotoryzowane oddziały Frontu Białoruskiego
przerwały obręcz obrony Niemców i zbliżyły się bezpośrednio do miasta Wilna, dokonując
okrążenia jego od południa i północnego wschodu. Jako pierwsze dotarły do przedmieść
jednostki 3 Gwardyjskiego Korpusu Zmechanizowanego generała lejtnanta W. Obuchowa.
Tutaj też żołnierze Armii Krajowej zetknęły się z nacierającymi pododdziałami Armii
Czerwonej. Spróbowano natychmiast, w porywie słowiańskiej solidarności, zdobyć miasto.
Lecz próba ta spaliła na panewce, minęło kilka dni zaciętych walk, aż dopiero 13
lipca można było ogłosić Wilno za oczyszczone z Niemców. W okolicy Krawczun wycofujący
się hitlerowcy zostali zaatakowani przez Polaków i po 10-godzinnej krwawej bitwie
zostali zmuszeni do kapitulacji. W całej operacji „Ostra Brama” zginęło co najmniej
500 akowców. Jednak całe to przedsięwzięcie, mające, jak zawsze w przypadku
Polaków, coś komuś „pokazać”, było szaleństwem z militarnego i głupotą z narodowo-politycznego
punktu widzenia. I, jak zwykle, pokazano organiczną głupotę przywódców, okupioną
krwią bohaterskiego żołnierza, brak rozsądku, nieumiejętność rozumnej kalkulacji
i przewidywania skutków swego postępowania. Początkowo zresztą, dzięki życzliwej
postawie generała Czerniachowskiego, wydawało się, że wszystko ułoży się pomyślnie.
Przynależność Wilna do Polski niby została zamanifestowana; władza w mieście została
przekazana w ręce mieszanej administracji polsko-radzieckiej, ulicą Mickiewicza
przeszła wspólna defilada, którą odebrał osobiście generał Iwan Czerniachowski w
towarzystwie podpułkownika Aleksandra Krzyżanowskiego, dowódcy lokalnej AK. Sowieccy
i polscy żołnierze wspólnie patrolowali ulice Wilna, wyłapując ukrywających się
Niemców i Litwinów, tak jak do niedawna wspólnie Niemcy i Litwini polowali na polskich
partyzantów. Czerniachowski udzielał akowcom wszelkiej pomocy materialnej i organizacyjnej,
planował utworzenie polskiej brygady kawalerii i dywizji piechoty, złożonych z mieszkańców
Ziemi Wileńskiej. Niebawem jednak z Moskwy nadeszło rozporządzenie w ostrych i kategorycznych
słowach zabraniające dowództwu radzieckiemu nie tylko współpracy, lecz w ogóle nawiązywania
jakichkolwiek kontaktów – prócz ogniowych – z oddziałami polskimi, które nakazywano
natychmiast rozbrajać, a skład osobowy więzić w specjalnych miejscach odosobnienia.
Dyspozycja podpisana przez generalissimusa Stalina nakazywała bezwzględne użycie
siły w stosunku do stawiających opór oddziałów AK. Ze wschodu przysłano w trybie
pilnym liczącą 12 tysięcy żołnierzy i oficerów elitarną dywizję NKWD, złożoną z
Czeczenów, Żydów i Gruzinów, pod dowództwem zastępcy ministra spraw wewnętrznych
ZSRR generała Iwana Sierowa, który otrzymywał wskazówki bezpośrednio od Laurentego
Berii. Czerniachowskiego nie ukarano za współpracę z „reakcyjnym podziemiem polskim”,
ale kazano mu na dzień 17 lipca 1944 roku zaprosić Krzyżanowskiego i oficerów sztabu
AK na pertraktacje. Po przybyciu na miejsce polscy oficerowie zostali przez oddział
NKWD otoczeni, rozbrojeni i aresztowani. Jednocześnie dokonano okrążenia i rozbrojenia
innych oddziałów polskich, których skład osobowy został internowany. Tylko części
udało się wydostać z sowieckiej matni. Osoby i oddziały stawiające opór zostały
zlikwidowane fizycznie. Szczególnym okrucieństwem wyróżnili się wówczas komisarze
NKWD Genrikas Zimanas (Henoch Ziman), później przez wiele lat członek KC KPL i redaktor
naczelny miesięcznika „Komunistas”, oraz
Irmija Zaks (Sachs), późniejszy teoretyk „ateizmu naukowego” i wykładowca tegoż
przedmiotu na wyższych uczelniach Litwy, którzy nie tylko dowodzili masakrami pokojowej
ludności w szeregu polskich miejscowości na Wileńszczyźnie, ale i osobiście mordowali
bezbronne dzieci i kobiety. (Potomkowie tych i wielu innych komunistycznych morderców
po kilkudziesięciu latach stanęli na czele „transformacji ustrojowej” i „demokratyzacji”
z lat 1989-91; tak się zachowuje ciągłość genetyczną elit rządzących).
Aresztowanym polskim
oficerom Czernichowski, chcąc zachować ich życie, zaproponował wstąpić do Pierwszej
lub Drugiej Armii Wojska Polskiego, walczących obok Armii Czerwonej przeciwko Niemcom
i ich sojusznikom pod dowództwem generała Zygmunta Berlinga. Z tej deski ratunku
skorzystali tylko nieliczni Polacy, którzy byli w większości zupełnie nieświadomi
ani istniejących, ani nadchodzących realiów wojskowych i politycznych. Po dokonaniu
filtracji około tysiąca szeregowych żołnierzy wileńskiej AK, którzy połapali się,
że trzeba zadeklarować narodowość białoruską, puszczono wolno, a ponad pięć tysięcy
deportowano pod konwojem siepaczy NKWD do Kaługi, gdzie sformowano z nich 361 Pułk
Rezerwowy Armii Czerwonej. Kiedy jednak i tym razem kresowiacy odmówili złożenia
przysięgi na wierność ZSRR, zostali wysłani do robót katorżniczych w obwodzie moskiewskimi
i archangielskim (oficerowie do obozu w Griazowcu), skąd tylko nielicznym udało
się w okresie 1946-47 wyjechać do PRL. Tam zresztą szalał żydokomunistyczny terror
i liczni wierni kresowiacy zostali skrytobójczo zamordowani, podstępnie uwięzieni
lub rozstrzelani na mocy wyroków sądowych, ferowanych przez Stefana Szechtera i
jego rodaków, inni zaś spędzili wiele lat w komunistycznych więzieniach Warszawy,
Poznania i in. Tak Polska Ludowa podziękowała swym kresowym dzieciom za wierność
i bohaterstwo. Ale generał Iwan Czerniachowski na te wydarzenia nie miał już żadnego
wpływu. Na marginesie warto dodać, że wileńskie oddziały AK jeszcze przez dziesięć
następnych lat walczyły przeciwko sowieckim okupantom, lecz ich bohaterstwo było
nie tylko przemilczane, ale i potępiane jako rzekomy „faszyzm”. Szczególną podłością
wyróżniali się Churchill i Eden, dla których Polska była „nędznym krajem ludzi głupich, rządzonych przez ludzi nikczemnych”, którzy
strofowali Polaków za upominanie się o losy oficerów z Katynia, za rzekome rozbijanie
jedności koalicji antyhitlerowskiej oraz zaaranżowali mord na generale Władysławie
Sikorskim.
* * *
Istnieją dwie legendy,
dotyczące śmierci generała Iwana Czerniachowskiego. Pierwsza z nich głosi, że na
początku 1945 roku generalissimus Józef Stalin wydał rozporządzenie o nadaniu Czerniachowskiemu,
mającemu 37 lat, tytułu marszałka Związku Radzieckiego. Przygotowano specjalną złotą
gwiazdę wysadzaną diamentami, uszyto odpowiedni garnitur i podjęto przygotowania
do uroczystości na Kremlu. Do niej jednak miało nie dojść. Według jednej z wersji
wydarzeń, 18 lutego generał, podczas dokonywania inspekcji na linii frontu, trafił
pod przypadkowy ostrzał artyleryjski. Odłamek pocisku wszedł przez tylną ściankę
„Willisa” i na wylot przebił ciało dowódcy, wchodząc z tyłu miedzy łopatkami, a
wychodząc przez klatkę piersiową. Do szpitala polowego nie zdążono dotrzeć. Ostatnimi
słowami umierającego dowódcy, skierowanymi do jego adiutanta, pułkownika Komarowa,
były: „Nieużeli eto koniec?”
Druga legenda podaje
odmienne szczegóły. Na początku 1945 roku Czerniachowski dowodził wojskami likwidującymi
w zaciętych i krwawych walkach ugrupowanie wschodniopruskie armii hitlerowskiej.
Zdobywano metodycznie wieś po wsi, miasto po mieście. Niekiedy urządzano w
zdobywanych miejscowościach przeglądy oddziałów lub naprędce organizowano
nieduże defilady. Podczas gdy generał przyjmował jeden z takich pokazów,
podbiegła do niego 12-letnia niemiecka dziewczynka o niebieskich oczach i
złotych loczkach. Patrząc, jak się do niego zbliżała, pomyślał, że jest bardzo
podobna do jego własnej córeczki. Pochylił się więc z uśmiechem, by wziąć z jej
rąk duży bukiet kwiatów i... w tej chwili nastąpił wybuch granatu, ukrytego w
pięknej wiązance. Było to w dniu 18 lutego 1945 roku. Dziewczynka i generał
zginęli na miejscu, porażeni odłamkami stali. Śledztwo wykazało, że niemieckie
dziecko z polskiego Pomorza pomściło w ten sposób śmierć swoich bliskich,
którzy zginęli na skutek działań wojennych. Schwytano zresztą i rozstrzelano
kilku jej znacznie starszych znajomych, którzy ją do tej akcji przygotowywali.
Ale to była tylko „piękna”
propagandowa bajka Niemców, stworzona na ich własny użytek. Faktycznie Czerniachowski
został ugodzony w plecy skrytobójczą „razrywną” kulą, skierowaną w niego z
zasadzki (w plecy) przez oficera ze specjalnego ugrupowania NKWD, stworzonego
przez Ławrentija Berię. Żydosowiecki system nienawidził i „likwidował” zbyt
inteligentnych gojów.
Generał
Czerniachowski został pochowany w Wilnie, gdyż władze radzieckie wiedziały, że
stąd, z ziem polskich, wywodzili się jego przodkowie. W celu uwiecznienia
pamięci tego odważnego żołnierza i znakomitego dowódcy w 1946 roku dawne miasto
pruskie Insterburg przemianowano na Czerniachowsk. Jest ono centrum rejonu o
tejże nazwie, stanowiącego część Obwodu Kaliningradzkiego Federacji Rosyjskiej.
Obecnie zamieszkuje je około 50 tysięcy osób.
Młodego, niedoszłego
marszałka ZSRR (przygotowane papiery i złotą gwiazdę miano wręczyć 26 lutego) pochowano
20 lutego 1945 roku na placu Elizy Orzeszkowej w Wilnie, który też przemianowano
na plac Czerniachowskiego (obecnie to Plac Kudirki, teoretyka antypolonizmu
litewskiego). W 1992 r. rząd niepodległej, nacjonalistycznej Republiki Lietuva podjął
decyzję o likwidacji pomnika. [Podczas II wojny światowej Litwini wystawili 120-tysięczną
armię ochotniczą, która po stronie Niemców specjalizowała się w zwalczaniu antyfaszystowskiej
partyzantki i w masowych mordach na Żydach, Polakach i Białorusinach. Trudno więc
byłoby oczekiwać, że po odzyskaniu niepodległości zaakceptują na swym terenie pomnik
swego pogromcy i uszanują spokój jego prochów]. Dyplomacji Federacji Rosyjskiej
udało się jednak pomnik (dłuta znanego rzeźbiarza N. Tomskiego) od Litwinów wykupić
i przenieść do miasta Woroneż, które on kiedyś uwolnił od Niemców. Prochy zaś Czerniachowskiego
pochowano w Moskwie na Cmentarzu Nowodiewiczym.
W stolicy Federacji
Rosyjskiej dotychczas mieszka rodzina tego wybitnego żołnierza, w tym jego syn,
generał-major Oleg Czerniachowski, a pamięć o nim jest w tym kraju nadal pieczołowicie
pielęgnowana.
Aleksander Wasilewski
Był to nie tylko
jeden z najwybitniejszych strategów wojskowych z okresu drugiej wojny światowej,
ale też znakomity umysł analityczny, a spod jego pióra wyszła niejedna ciekawa
i głęboka myśl o dziejach i istocie wojen jako jednej z form istnienia gatunku „homo
sapiens”.
Co do istoty wojen
dotychczas są prowadzone polemiki. Od tysięcy lat jedni uważają, że wojny są
zjawiskiem biologicznie uwarunkowanym, a ich źródło tkwi we wrodzonej
agresywności wszystkiego, co żyje, jak też w konieczności prowadzenia
nieustającej walki o przestrzeń życiową i o swe miejsce pod słońcem; inni zaś
są zdania, że wojny są wytworem kultury, nie zaś natury. Tak np. profesor
Ulrich Bröckling w książce Soziologie und
Geschichte militärischer Gehorsamsproduktion (München 1997) twierdzi, że
wojny nie stanowią nieuniknionej konsekwencji ludzkiego popędu do agresji, lecz
stanowią kulturowo uwarunkowany sposób rozstrzygania konfliktów. Od tradycji i
kultury danej społeczności lub państwa zależy, czy wojna zostanie zastosowana
jako środek oddziaływania na partnera, oraz jeśli tak, to w jakiej formie i w
jakim zakresie. Nie wykluczone jednak, że są to tylko formy realizacji bardziej
fundamentalnych praw egzystencji, które powodują, że nawet sam proces życia
społecznego może być interpretowany jako wojna wszystkich przeciwko wszystkim,
jako niekończąca się rywalizacja jednostek, grup, klas i warstw socjalnych oraz
całych narodów, państw a nawet ras i cywilizacji.
Wydaje się, iż
rzeczywiście bywają w życiu ludzkich jednostek i zbiorowości takie sytuacje,
gdy konfliktu nie da się rozwiązać na drodze wymiany zdań. Wówczas muzy milkną,
a głos zabierają miecze.
Poeta arabski z IX
wieku Abu Tammam pisał nie bez racji:
„Czasami
miecz więcej powie niż uczone księgi.
On
wyznacza granicę między powagą a żartem.
To
nie czarne litery, lecz biel nagich ostrzy
rozstrzyga
wątpliwości, usuwa niepewność.
Wyroków
losu nie szukaj wśród gwiazd,
lecz
tu, na polu walki pomiędzy armiami,
na
ostrzach włóczni, które w słońcu lśnią.”
W każdym razie nie
da się zaprzeczyć faktowi, iż wojny są bez przerwy obecne na każdym etapie
rozwoju ludzkości, a każda wojna, jak każda walka na śmierć i życie, mobilizuje
ludzkie mózgi i wyzwala wyścig cywilizacyjny. Jest to wszelako tylko jedna ze
stron medalu. Nie może ona przesłonić innej, bardziej odpychającej i groźnej.
O skutkach wojny
Florian Znaniecki pisał: „Umysłowość narodu,
wytrącana z normalnej kolei, nie może przez wiele lat odzyskać równowagi.
Niezliczone kliniczne wypadki obłąkania są tylko sporadycznymi i skrajnymi
objawami bez porównania bardziej rozpowszechnionej i niebezpiecznej niestałości
umysłów. Zmysł rzeczywistości jest osłabiony, świadomość właściwej proporcji
rzeczy zanika. Opinia społeczna jest zupełnie niezrównoważona, gotowa wierzyć
wszystkiemu i wyciągać najniedorzeczniejsze wnioski. Szalone ekonomiczne i
polityczne spekulacje pochłaniają tych, którym zostało trochę energii, a
tymczasem zmęczeni i bierni odsuwają się od życia publicznego i przestają dbać
o cokolwiek, prócz bezpieczeństwa i wygód, których byli pozbawieni w czasie
wojny. Nieokiełznane namiętności i pogoń za przyjemnościami obniżają kryteria
moralności, a jednocześnie świadomość społeczna szuka ucieczki w najbardziej
zużytych formach życia religijnego i niepokój umysłowy objawia się w odżywaniu
najpierwotniejszych przesądów. Zdolność i chęć wykonywania pracy produkcyjnej
na ogół słabnie, zwłaszcza wśród tych, których wojna wytrąciła z normalnych
zajęć. W pewnych wypadkach tworzy się liczna klasa ludności (złożona przeważnie
ze zdemobilizowanych żołnierzy) psychologicznie niezdolna do jakiejkolwiek
działalności regularnej i pokojowej. Brutalność uczuć, brak poszanowania życia
ludzkiego i współczucia z cierpieniem ludzkim, wzrost skłonności zbrodniczych –
należą do zwykłych i dobrze znanych skutków wojny, i żaden zysk w postaci
zwiększonej energii i męskości nie zrównoważy tych strat.”
Aleksander
Wasilewski również uważał wojnę za wytwór życia społecznego, nie zaś cechę
natury ludzkiej jako takiej. Choć wskazywał na pewne niby korzystne
konsekwencje tego zjawiska, jak np. ogromne ożywienie aktywności gospodarczej
czy uczuć patriotycznych, samego zapału, z jakim dają się ludzie nakłonić do
wojny, nie zachowują potem podczas działań, lecz zmieniają zapatrywania
zależnie od wypadków wojennych... Zdarza się bowiem, że bieg wypadków jest nie
mniej nieobliczalny od zamierzeń ludzkich, a żelazna dyscypliny wojskowa w
paradoksalny sposób kończy się dezorganizacją, a nawet chaosem socjalnym,
którym bardzo trudno zapobiegać. W sumie więc A. Wasilewski był zdania, że
wojny są jednak wielkim złem, któremu zjednoczona ludzkość położy kiedyś kres.
Droga ku temu miała być daleka i – jak słusznie zauważał – być może tragiczna.
* * *
Marszałek ZSRR
Aleksander Wasilewski należał do grona najwybitniejszych dowódców wojskowych XX
wieku. Pochodził z jednej z oderwanych od pnia macierzystego gałęzi dawnego i
słynnego rodu rycerskiego, szeroko ongiś rozgałęzionego na ziemiach Białorusi,
Ukrainy, Litwy, Polski, Łotwy, Mołdawii, Węgier, Niemiec, Austrii i Rosji.
Panowie Wasilewscy podzieleni na cztery duże gałęzie, pieczętowali się ongiś
herbami: Drzewica, Ostoja, Pobóg i Rogala.
Protoplasta
Wasilewskich jeszcze w 1520 roku otrzymał od króla polskiego Zygmunta l herb
Ostoję i dobra Maszurzyn w powiecie wołkowyskim, które też i pozostały ich
wieczystym gniazdem, mimo iż w następnych wiekach odgałęzili się Wasilewscy też
na powiat orszański, mścisławski, witebski, wileński, telszewski, trocki,
szawelski, oszmiański, lidzki i dalsze. W 1582 roku księgi grodzkie wileńskie
wspominają o Aleksandrze Wasilewskim, szlachcicu powiatu trockiego (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeografczeskoju
Komissijeju, t. 30, s. 7). W 1609 roku Łukasz Wasilewski pełnił funkcje
pisarza grodzkiego wileńskiego (Akty
izdawajemyje..., t. 20, s. 217). Około 1625 Mikołaj Wasilewski był
horodniczym witebskim... We wrześniu 1641 roku dworzanin królewski województw
witebskiego i połockiego Jan Wasilewski przekazał (na mocy przywileju
królewskiego) Pawłowi Wasilewskiemu, wojskiemu witebskiemu, i żonie jego,
księżnie Ewie Dolskiej we władanie dożywotnie „dobra Orlija, w wdstwie Witebskim leżące, z folwarkiem do tego Orleje,
z poddanemi osiadłemi, w siele mieszkającemi, z ych powinnościami, z gruntami
oromemi y nieoromemi, sianożęciami, łuhami, lasami, borami, puszczą, barciami,
rzekami, z jeziorem... z łowieniem ryb w tych jeziorach wszelakiemi sieciami,
przyprawami, z łowy zwierzynnymi i ptaszymi, z gony bobrowymi, a zgoła ze
wszystkim a wszystkim” (Istoriko-juridiczeskije
matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj,
t. 26, s. 429).
W księgach
sądowych dworu żagarskiego znajdujemy w XVII wieku zapis następujący: „Roku 1671 miesiąca iulii dnia 7, [z] Żagor.
Postanowiwszy się ustnie a oczewisto pan Wilelm
Wasilewski przyznał, iż przedał i na wieczność puścił gruntu leśnego i
sianożętnego włóki dwie trejny w obrębie nazwanym Montaryszkach, od miedze z
jednej strony Jana Pajsiewicza, a z drugiej strony miedza samego kupującego
[...] przedaży pan Wilelm Wasilewski, [żonę], dzieci, blisko krewne,
powinowate, nie zostawując sam na siebie i obcym ludziom padnego rekursu do
prawa pod winą na urząd kop 6,
a na stronę naruszoną zaręki drugą kop 6 i pod
nagrodzeniem wszytkich szkód, nakładów stronie obrażonej. A i po zapłaceniu tej
winy i zaręki, tudzież nagrodzneniu szkód, nakładów wszytkich stronie
naruszonej, jednak te dobrowolne przyznanie ma samego Matiasza Bujzgia, żony i
potomków jego wiecznemi czasy przy zupełnej mocy zostać.
Przy którym to dobrowolnym przyznaniu byli ludzie
dobrzy, wiary godni: Jakub Bondar, Marcin Sabulis, Ławrzyn S[au]rajtis, Stefan
Froncułujtis, mieszczanie żagorscy.” (Żagares
dvaro teismo knygos, Vilnius 2003, s. 124).
Do
ksiąg grodzkich mohylewskich w 1695 roku wniesiono m.in. następujący wpis: „Panu Wasilewskomu, kotoryj prijechał z
Połocka do Mohylewa uczyć chłopców w szkole brackoj po łacinie i śpiewać na
chórze w cerkwi, dali jemu zł. 1”.
Od
początku XVIII wieku Wasilewscy liczni byli w powiecie wiłkomierskim (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690, s. 369).
W
styczniu 1712 roku magistrat mohylewski wydatkował: „Na strażnika orszańskiego Władysława Wasilewskiego 74 złote 26 groszy,
w tym na pałeczkę smółki weneckiej: przy czym wypito im miodu, piwa i wódki na
12 złotych, 11 groszy i 1 szeląg...” Zapisy o podobnej treści powtarzały
się także kilkakrotnie w lutym owegoż roku.
W 1711
roku w księgach grodzkich witebskich wspomina się Wasilewskich, właścicieli wsi
Sanników Szarypina, Sobótki Witebskiej. W 1716 r. mówią akta grodzkie o
Franciszku Wasilewskim, rocznym administratorze hibernowym w-wa witebskiego. W
tymże roku figuruje w nich Józef Wasilewski, poborca tegoż województwa (Istoriko-juridiczeskije materiały..., t.
23, s. 10).
Wywód Familii urodzonych Wasilewskich
herbu Ostoja z 1819 podaje, „że
dom imienia Wasilewskich od czasów najdawniejszych rodowitością szlachecką
zaszczycony w powiatach wołkowyskim, oszmiańskim i orszańskim posiadał za
prawami wieczystemi i zastawnemi dobra ziemskie. Pierwszy przodek tego domu od
nayjaśnieyszego króla Polskiego Zygmunta l dobra Masuszyna nazwane w powiecie
wołkowyskim leżące około 1520 roku miał sobie nadane, z potomków którego jedni
też dobra w części w Wołkowyskim po dziś dzień possydują, drudzy zaś do innych
województw i powiatów powynaszali się, mianowicie urodzony Samuel Wasilewski
majętność Zahoranki w powiecie orszańskim (...)”. (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 1, nr 1010, s. 37-38).
Drzewo
genealogiczne Wasilewskich herbu Ostoja zatwierdzone w Mińsku w 1826 r. podaje
opis siedmiu pokoleń tego rodu (47 osób) od Samuela, protoplasty, zaczynając
(Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 126, s.
69).
Wasilewscy
herbu Ostoja z powiatu prużańskiego guberni grodzieńskiej potwierdzeni zastali
w rodowitości przez heroldię grodzieńską i Departament Heroldii Senatu
Rządzącego w Petersburgu w roku 1848 (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 3,
nr 1, s. 54-58). Jedna z gałęzi nie została jednak uznana za szlachtę, chociaż
należała do tegoż rodu (tamże, s. 59-60).
Wasilewscy,
gnieżdżący się na Mińszczyźnie, od początku XIX wieku mieli za tradycję
rodzinną wstępowanie do rosyjskiej służby wojskowej (Historyczne Archiwum
Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 433, s. 1-71).
Wasilewskich
herbu Drzewica wywodzi Kapica Milewski (Herbarz,
s. 438) z dóbr Wasielewo w Ziemi Drohickiej.
W 1802
roku kilku Wasilewskich herbu Drzewica uznanych zostało przez heroldię mińską „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”
z wpisaniem ich imion do pierwszej części ksiąg szlachty Guberni Mińskiej.
(Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s.
155-156).
Wywód familii urodzonych Wasilewskich
herbu Drzewica z 28 sierpnia 1820 r. podaje, iż „familia ta od niepamiętnych czasów dostojnością szlachecką zaszczycona,
miała sobie nadane rozmaite majątki za osobiste zasługi i liczne dzieła
rycerskie, mianowicie Andrzej Wasilewski, będąc obdarzony przez najjaśniejszego
Króla Jagiełłę starostwami bereznickim i bobrujskim, oraz dziedzicząc dobra
Moszuszyn w powiecie wołkowyskim...” Jego potomkowie dziedziczyli w
powiecie oszmiańskim dobra Miśniewicze, Szczepanowicze i Horodek Mały, jak
również liczne posiadłości w województwach: Trockim, Witebskim, Mińskim,
Nowogródzkim. Ród był niezwykle szeroko rozgałęziony, wykazywał dużą siłę
biologiczną. Służyli od dawna w wojskach polskich, pruskich, rosyjskich. Byli
zarówno katolikami, jak i prawosławnymi (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr
2597, s. 246-249).
Inny Wywód Familii
urodzonych Wasilewskich herbu Drzewica podaje, że „ta familia od niepamiętnych
czasów dostojnością szlachecką zaszczycona miała sobie nadane rozmaite majątki
za osobiste zasługi i liczne dzieła rycerskie, a mianowicie Andrzej Wasilewski
będąc obdarzony przez nayjaśniejszego króla Jegomość Jagiełłę starostwami
Bereznickim i Bobrujskim oraz dziedzicząc dobra Mosuszyn w powiecie Wołkowyskim
leżące, spłodził Andrzeja”. Ten zaś miał synów: 1. Pawła, władającego
Miszniewiczami, Szczepanowiczami i Horodkiem Małym w w-wie wileńskim; 2.
Janusza; 3. Piotra, mającego dobra w powiecie trockim; 4. Wacława,
zamieszkałego w w-wie Witebskim; 5. Michała, mającego majątki w województwach
Mińskim i Nowogrodzkim; 6. Stanisława, dziedziczącego po przodkach majątek
Mosuszyn. Dalsze pokolenia Wasilewskich również wyróżniały się płodnością i
rozgałęziły się szeroko po całej Rzeczypospolitej. (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 1, nr 1010, s. 167-171).
Jeśli
chodzi o Rogalów – Wasilewskich, to krzewili się oni przede wszystkim na
Żmudzi. Ich drzewo genealogiczne, sporządzone 4 maja 1902 r. w heroldii
wileńskiej, przedstawia dzieje sześciu pokoleń tego rodu, za protoplastę
którego wzięto Jana Antoniego Wasilewskiego, który w 1735 r. nabył od S.
Barcewicza majętności Jankojcie vel Medidy vel Pikturny w powiecie szawelskim
na Żmudzi (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 1744).
W
świetle przekazów archiwalnych widać, iż Wasilewscy używający różnych herbów
stanowili jednak ten sam ród, którego reprezentanci ze względu na ogromne
rozrodzenie pieczętowali się odmiennymi godłami.
Biskup
– poeta Ignacy Krasicki pisał w wierszu Pszczoły
do Aleksandra Wasilewskiego:
„Ty, któryś zrzucił jarzmo uprzedzenia,
Chęć dumnych różnic i dworszczyzny
troski,
Ty, coś w mierności szukał utajenia
l znalazł szczęście w kącie twojej
wioski,
Tam, gdzie liść szemrze, gdzie mruczą
strumyki,
Siądź na murawie, czytaj te wierszyki.
(...) Paście się, pszczółki, po
rozkosznej łące,
Zbierajcie słodycz z kwiatów wybujałych,
Póki wam służą dni lata gorące,
Póki wam stanie żeru z ziół dojrzałych.
Wasz brzęk rozkoszny nikogo nie nudzi,
Lepiej być z wami niżli wpośród ludzi.”
Z tej
rodziny pochodził prawdopodobnie i Joseph Wilhelm von Wasilewski (17.VI.1822 w
Grossleesen – 13.XII.1896 w Sondershausen) jeden z najwybitniejszych
niemieckich skrzypków i historyków muzyki XIX wieku, utalentowany organizator
życia muzycznego w Niemczech, przyjaciel R. Schumanna i L. van Beethovena.
Jeśli
chodzi o Rosję, to Wasilewscy zjawili się tam już w wieku XVII. Widzimy wówczas
np. wśród szlachty twerskiej rajtara Kornela, syna Jana, Wasilewskiego,
mającego dobra w powiecie rżewskim. Obok Wasilewskich spotykamy na przełomie
XVII-XVIII wieku w Guberni Twerskiej Buchowieckich, Bielikowiczów, Balickich,
Wierzchowskich, Wysockich, Chrapowickich, Dudzińskich, Kowzanów (zwanych tam z
rosyjska Kowzanowymi), Kowalewskich, Korbutowskich, Frołowskich,
Chonikiewiczów, Wielkopolskich, Weryhów, Galinowskich, Ciechanowiczów,
Dobrowolskich, Kosińskich, Przybyszewskich i in. (por. M. Czerniawski, Genealogija gospod dworian Twierskoj
Gubernii, s. 27 i inne. (Rękopis w Bibliotece Rumiancewów w Moskwie).
* * *
Aleksander
Wasilewski urodził się 18 września 1895 roku w drobnej, liczącej zaledwie trzy
chaty, wioseczce Nowa Golczycha na Powołżu w rodzinie wiejskiego kapłana
prawosławnego. Rodzina osiadła tu przed trzema pokoleniami, po przybyciu z
zachodnich terenów Imperium, lecz jakoś nie bardzo potrafiła się dorobić.
Skromnego wyposażenia ojca Michała Aleksandrowicza Wasilewskiego, zaledwie
starczało na zaspokojenie najprostszych potrzeb bytowych licznej rodziny
(ośmioro dzieci). Dlatego ojciec – co zresztą nie dziwiło w przypadku kapłana
prawosławnego – nie tylko parał się dodatkowo pracami ciesielskimi, lecz też
razem z innymi członkami rodziny pracował na własnej roli. Matka pochodziła z
rodziny Sokołowów.
Jak
wiadomo na Ziemi Kostromskiej licznie osadzani byli przez carów wychodźcy z
Rzeczypospolitej. To stąd pochodzili Parscy, Ostrowscy, Lutosławscy, Newelscy i
cały szereg innych słynnych rodów rosyjskich mających polsko-litewskie
korzenie.
Sąsiadami
Wasilewskich we wsi była inna polska rodzina – Dobrowolscy, których władze
carskie ciągle szykanowały podejrzewając o działalność wywrotową. Nieraz Michał
Wasilewski zawczasu uprzedzał sąsiada o szykujących się rewizjach, które miała
przeprowadzać policja. Dzięki temu Dobrowolscy zawsze zdążyli schować
kompromitującą literaturę w języku polskim zanim zjawiali się stróże porządku.
(Por. W. Jarowikow, Grani wojennogo
tałanta, Moskwa 1980, s. 4).
Olek
Wasilewski przejawiał w dzieciństwie żywą ciekawość świata, dużo czytał, lubił
podyskutować z ojcem na tematy historyczne czy filozoficzne. Marzył też o
jednym z najbardziej pokojowych zawodów świata – nauczycielskim. Los szykował
mu jednak inną karierę: od szeregowca do marszałka.
Po
paru latach zajęć w Kostromskim Seminarium Duchownym (Wasilewski marzył po jego
ukończeniu o zostaniu nauczycielem), chłopiec zgłosił się – był rok 1914 – na
ochotnika do wojska. Trafił jednak do Moskwy, do tzw. Aleksiejewskiej Szkoły
Wojskowej w Lefortowie. Po czterech miesiącach, już w randze chorążego,
Wasilewski skierowany został do batalionu zapasowego, a jesienią 1915 był już
na froncie w składzie 9 Armii generała P. Leczyckiego, też zresztą Polaka. Dość
szybko awansował i w 1917 roku dosłużył się rangi sztabs-kapitana armii
carskiej. Potem wybuchła rewolucja socjalistyczna, znamionująca radykalny
przełom w dziejach Rosji.
W
księdze wspomnień Sprawa całego życia
marszałek Wasilewski później pisał: „Można
powiedzieć, że mój życiorys jest w jakimś stopniu charakterystyczny... Pochodzę
ze stanu duchownego... Byłem oficerem armii carskiej... Takich ludzi w Rosji
było mnóstwo. Rok 1917 stanowił punkt przełomowy... Przed milionami obywateli stanął
dylemat: z kim jesteś? Po której stajesz stronie barykady? Jedni znaleźli się w
obozie Białej Gwardii, inni – a ich było dość dużo – w obozie obrońców władzy
radzieckiej. Wśród nich okazałem się i ja”...
W
składzie Armii Radzieckiej A. Wasilewski dowodził początkowo kompanią, potem
batalionem i wreszcie pułkiem, biorącymi udział w wojnie domowej 1918-1919
roku. Przejawiał charakterystyczną dla wybitnych oficerów inteligencję i odwagę
i również dość szybko wspinał się w górę po szczeblach drabiny służbowej, choć
karierowiczem nie był w najmniejszym stopniu. Awans zawdzięczał wyłącznie
własnym uzdolnieniom, sile woli, konsekwencji w działaniu, odwadze na polu
walki i olimpijskiej pewności siebie i optymizmowi nawet w najbardziej groźnych
sytuacjach kryzysowych. Być może cechy te tworzą jakiś spójny „syndrom
psychiczny” dobrego dowódcy. W każdym razie jeszcze Marek Tulliusz Cyceron
pisał w Rozmowach tuskulańskich: „Kto jest dzielny, ten jest też ufny w
siebie. („Zadufany w sobie” oznacza wadę, chociaż wyrażenie to pochodzi od
słowa „ufać”, które wyraża coś dodatniego).
Kto zaś jest ufny w siebie, ten z pewnością nie czuje lęku, ufność bowiem nie
godzi się z lękiem. A kogo ogarnia zmartwienie, tego ogarnia też lęk; te same
bowiem rzeczy, które obecnością swą pogrążają nas w zmartwienie, budzą w nas
lęk, gdy zagrażają nam i gdy się zbliżają. Zmartwienie nie godzi się zatem z
dzielnością. Jest więc rzeczą prawdopodobną, że kogo ogarnia zmartwienie, tego
ogarnia też lęk, a z pewnością również niemoc duszy oraz przygnębienie. A gdy
kogoś uczucia te ogarną, zdarza się również, iż się im podda i że czasem
przyznaje, iż został zwyciężony. Kto zaś do tego dopuścił, ten musi dopuścić do
bojaźliwości i tchórzostwa. A przecież nie przytrafia się to człowiekowi
dzielnemu; zatem nie ulega on też zmartwieniu. Atoli nikt nie jest mądry, jeśli
nie jest dzielny; człowiek mądry nie ulega zatem zmartwieniu (...) I podobnie
jak oko, jeśli zostało urażone, nie może należycie wykonać swoich funkcji i jak
inne części ciała oraz całe ciało nie spełnia swoich obowiązków i funkcji, gdy
coś je zakłóci, tak i dusza, która uległa zaniepokojeniu, nie jest zdolna
wykonywać swojej funkcji. Funkcją duszy zaś jest posługiwać się rozumem; dusza
zaś człowieka mądrego jest zawsze w takim stanie, że jak najlepiej nim się
posługuje: nic ją więc nigdy nie niepokoi. Tymczasem zmartwienie jest właśnie
niepokojem duszy; mądry człowiek jest zatem zawsze od niego wolny”...
Dotyczy to osób
dowolnego zawodu cywilnego, jak i wojskowego.
Oczywiście
istnieją różne odmiany odwagi. Wytrawny psycholog i filozof Fryderyk Nietzsche
rozróżniał „odwagę z temperamentu” i „odwagę z bojaźni przed bojaźnią”, jak też
„odwagę z rozpaczy”. Pisał: „Odwaga jako
chłodna nieustraszoność i dzielność, oraz odwaga jako krewkie na wpół ślepe
junactwo – obie noszą jednakie miano! A jednak jak bardzo różnią się cnoty
zimne od cnót ciepłych!”
Psycholog
zaś Helen Palmer w książce Enneagram
dodaje: „Odwaga uzależniona jest od
zdolności ciała do reagowania w sposób adekwatny w stanie niemyślenia. Polega
na działaniu przed myśleniem, gdy ciało zaczyna się poruszać zanim nabyta
osobowość zdąży się wtrącić”... Niewątpliwie jest to także trafne
spostrzeżenie, ale pomija ono tak doniosłą odmianę odwagi – ważną m.in. w
dziedzinie wojskowości, ale też w sferze twórczości naukowej czy artystycznej –
jak odwagę intelektualną, której mistrzem był właśnie marszałek A. Wasilewski,
śmiały strateg, obdarzony ogromną wyobraźnią i polotem myśli.
Tuż po
wojnie domowej, w 1920 roku objął kierownictwo dywizyjnej szkoły wojskowej,
następnie dowództwo pułku strzeleckiego i wreszcie bardzo wysokie stanowisko
zastępcy kierownika do spraw przygotowania bojowego Robotniczo-Chłopskiej Armii
Czerwonej (RKKA). Nieco później został mianowany szefem wydziału przygotowania bojowego
Nadwołżańskiego Okręgu Wojskowego. Wszędzie, na każdym posterunku manifestował
znakomite walory intelektualne i etyczne, wybitne uzdolnienia organizacyjne i
dowódcze. Mocny i nieugięty charakter, samodyscyplina, bezwzględna przyzwoitość
w stosunkach służbowych i towarzyskich zjednywały mu w środowisku oficerskim
autentyczny szacunek i autorytet.
Jedną
z charakterystycznych cech usposobienia A. Wasilewskiego było świadome i
konsekwentne dążenie do wiedzy, do nieustannego podnoszenia swych kwalifikacji
zawodowych. To, co inni usiłowali osiągać na drodze intryg i rozgrywek
personalnych, on zdobywał dzięki walorom merytorycznym, wiedzy i kompetencji.
Jak każdy prawdziwy znawca swej sfery działalności ciągle podnosił poziom
własnej kultury umysłowej metodą samokształcenia i studiów specjalistycznych.
W 1937
roku A. Wasilewski ukończył Akademię Sztabu Generalnego w Moskwie, od maja 1940
roku został w Sztabie Generalnym Armii Radzieckiej zatrudniony. Błyskawicznie
uzyskał rangę pułkownika i generała. W sierpniu 1941 objął eksponowane
stanowisko kierownika Wydziału Operacyjnego, a następnie zastępcy i pierwszego
zastępcy szefa Sztabu Generalnego AR.
W
najtrudniejszych okolicznościach wojny, gdy pancerne zastępy wojsk
hitlerowskich parły na Moskwę i Leningrad, wykazał żelazną wolę walki,
nieustępliwość i umiejętności organizacyjne. Powoli przełamując bezwład armii,
elementy słabości i defetyzmu w gronie przywódczym, na nowo dobierał i
kształtował kadrę dowódczą, która niebawem zaczęła z rzadka, a potem coraz częściej
odnosić błyskotliwe zwycięstwa nad orężem niemieckim, niewątpliwie przecież
najdoskonalszym na świecie. Od czerwca 1942 roku Aleksander Wasilewski
piastował równolegle stanowisko szefa Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej oraz
zastępcy ludowego komisarza obrony czyli ministra obrony ZSRR.
Tylko
żelazna dyscyplina i nieugięta wola mogły uratować ZSRR od katastrofy, gdyż do
niewoli niemieckiej trafiły miliony sowieckich jeńców, a wojska hitlerowskie
były wspomagane przez liczne oddziały sojusznicze zarówno z zachodniej, jak i
ze wschodniej Europy, jak również z Kaukazu. Zaczęły one powstawać jesienią
1941 roku z inicjatywy Grup Armii, które w ten sposób chciały wypełnić luki
kadrowe. Stopniowo formacje te zaczęły wykonywać na okupowanych terenach Ukrainy,
Białorusi oraz republik bałtyckich zadania półwojskowe; używano ich do walk z
partyzantami, do likwidacji ludności żydowskiej, do ochrony transportów i dróg
komunikacyjnych. Z inspiracji Abwehry i Waffen-SS powstawały także tzw.
Ostlegionen czyli legiony wschodnie, jednostki bojowe, chociaż świadomie nie
wykorzystywane w działaniu w związkach taktycznych. Hitler zdecydowanie się
temu sprzeciwiał.
Gdyby
nawet Hitler swe postępowanie zmienił i zapewnił swym wytrawnym generałom
zupełną swobodę podejmowania samodzielnych decyzji, nie zmieniłoby to
zasadniczo sytuacji na frontach, lecz by tylko wydłużyło okres konania Trzeciej
Rzeszy. Naprzeciwko Niemców stał bowiem przeciwnik o wyjątkowych walorach
intelektualnych, charakterologicznych i materialnych. Co prawda, generałowie
rosyjscy przez pierwsze dwa lata wojny raczej przegrywali wojnę, ale, jak to
zauważył Montaigne, „kto zawsze wygrywa,
nie jest prawdziwym graczem”. Na froncie, tak jak w szachach, trzeba
niekiedy przegrać na początku, by wygrać w końcu. I owszem, wojska radzieckie
początkowo nie radziły sobie z oddziałami hitlerowskimi, nie traktując ich z
należnym respektem. Najbardziej bowiem niebezpiecznym przeciwnikiem bywa ten,
którego lekceważymy. Zapominając o ostrożności, narażamy się na wielkie niebezpieczeństwo,
a więc na froncie nigdy nie dość ostrożności, a cofnięcie się bywa nieraz
skuteczniejsze niż straceńczy atak. Jedną z najgłębszych reguł sztuki wojskowej
jest zasada niedoprowadzania przeciwnika do desperacji i w ten sposób jakby
elastyczne usypianie jego czujności. Pamiętali o tym generałowie słowiańscy, a
często zapominali germańscy na frontach II wojny światowej.
Generał
Wasilewski powoli, lecz konsekwentnie zaprowadzał w armii żelazną dyscyplinę
(za poddanie się do niewoli przewidziano karę śmierci przez natychmiastowe
rozstrzelanie, które to rozporządzenie obejmowało swym zasięgiem także – jeśli
nie przede wszystkim – korpus oficerski). Osiągnięto wreszcie stan, gdy
żołnierze bardziej bali się swego dowódcy niż wroga. Jednocześnie dbano o to,
by dyscyplina wojska była nie po prostu mechaniczna, lecz świadoma i rozumna,
oparta na patriotyzmie i gotowości oddać życie za ojczyznę. A. Wasilewski
postępował jakby według myśli Lukiana, który ongiś miał napisać: „Podczas walk zachętą najskuteczniejszą dla
oddziałów bojowych jest przypomnienie, że wojna toczy się w obronie ojczyzny.
Nie ma człowieka, któryby słysząc te słowa zechciał się spodlić.”
Istotnie,
z każdym miesiącem wojny opór oddziałów rosyjskich sukcesywnie wzrastał (na
pozór wbrew wszelkiej logice, doznawane bowiem porażki musiały prowadzić do
defetyzmu i upadku ducha walki), co doprowadzało Niemców do wściekłości, a
potem do „rozpaczy zwycięzców”.
„Rozważny dowódca winien uczynić wszystko,
aby zmusić do walki żołnierzy własnych, a zniechęcić do niej żołnierzy
nieprzyjaciela” (N. Machiavelli).
Pełniąc obowiązki
szefa sztabu wojsk radzieckich A. Wasilewski w szczególny sposób dbał o to, by
żołnierze byli zawsze dobrze zaopatrzeni nie tylko w amunicję i broń, ale też w
żywność. Armie bowiem, jak to trafnie sformułował Wellington, „maszerują na
brzuchu”, to znaczy, muszą być dobrze odżywione.
I
wreszcie ogromna siła woli połączona z wolą zwycięstwa i zdolnością brania na
siebie całej odpowiedzialności za bieg wydarzeń pozwalały Wasilewskiemu na
bardzo skuteczne prowadzenie wojny z Niemcami. Niccolo Machiavelli napisał w Rozważaniach, że „armia powinna mieć jednego tylko wodza, gdyż wielu rozkazodawców
przynosi tylko szkodę; ... lepiej postawić na czele wyprawy jednego człowieka
pospolitego rozumu, niż powierzyć jej dowództwo dwóm ludziom wielkiej mądrości”...
Generał
Wasilewski zaś starannie dobierał kadrę dowódczą, awansował najzdolniejszych,
najbardziej odważnych i inteligentnych oficerów; wymagał jednak i od nich
bezwzględnej lojalności i absolutnego sobie posłuszeństwa. Po prostu dokładnie
zdawał sobie sprawę z prawidłowości, którą socjolog Florian Znaniecki opisał
jak następuje: „Każda praca zbiorowo
wykonywana przez grupę, nie podporządkowana woli indywidualnej, począwszy od
zgromadzenia ulicznego, a kończąc na posiedzeniu parlamentu, odbywa się kosztem
nieobliczalnego zmarnowania talentu, inicjatywy i energii”. Zasada „jedinonaczalija”
stanowiła oś filozofii dowódczej A. Wasilewskiego.
Powracając do sytuacji na froncie przypomnijmy, że wśród
legionów wschodnich wymienić należy liczne formacje kozackie, ukraińskie,
złożone z narodowości kaukaskich (Gruzinów, Czeczenów, Ormian), Tatarów,
Turkmenów, Kirgizów, Kałmuków oraz z państw nadbałtyckich – Litwinów, Lotyszów
i Estończyków. Istniały także formacje rosyjskie, np. RONA byłego radzieckiego
kapitana Kamińskiego, którego brygada SS wsławiła się zbrodniami na ludności
cywilnej podczas Powstania Warszawskiego.
Najbardziej znane były formacje ROA – Rosyjskiej Armii
Wyzwoleńczej: powstałe pod kierownictwem generała lejtnanta Andrieja Własowa,
który po dostaniu się do niewoli już latem 1942 r. oddał się do dyspozycji
Wehrmachtu, a jego oddziały znajdowały się od jesieni 1944 r. pod patronatem
Waffen-SS.
Od nazwiska Własowa (1901-1946), formalnego dowódcy ROA,
formacje kolaboranckie i legiony wschodnie nazywano „własowcami”, chociaż
większość z nich odrzucała jego rosyjskie zwierzchnictwo. Formacje te walczyły
także we Włoszech, Jugosławii, przeciw powstańcom warszawskim oraz podczas
inwazji w Normandii (lato 1944 r.), gdzie ku zdumieniu Anglików i Amerykanów
poddało się prawie 20 000 żołnierzy Wehrmachtu mówiących, że są
antykomunistycznymi Rosjanami. Zostali zresztą wydani przez W. Brytanię
Stalinowi, który kazał wszystkich rozstrzelać.
Łączne
formacje wschodnie liczyły od 800 000 do miliona żołnierzy, policjantów i
strażników. Stanowili oni od 25 do 30 procent składu osobowego jednostek
Wehrmachtu na froncie wschodnim! Bez nich front wschodni zawaliłby się znacznie
wcześniej. Była to przez ponad 40 powojennych lat jedna z najbardziej
wstydliwych kart radzieckiej historiografii II wojny światowej.
W
okresie lat 1942-1944 Aleksander Wasilewski (od 16 lutego 1943 roku Marszałek
ZSRR) na mocy decyzji Kwatery Głównej Najwyższego Głównodowodzącego koordynował
działania frontów: Południowo-Zachodniego, Dońskiego i Stalingradzkiego,
mających na celu zamknięcie w kotle i zniszczenie wojsk przeciwnika. Co też
nastąpiło w Bitwie pod Stalingradem na przełomie lat 1942-1943. W 1943 roku
Wasilewski koordynował działania frontów Woroneżskiego i Stepowego, które
osiągnęły swój skutek w słynnej Bitwie pod Kurskiem. Latem tegoż 1943 roku pod
jego dowództwem wojska Południowo-Zachodniego i Południowego Frontu odzyskały
Donbas.
O
sytuacji na froncie w drugiej połowie 1943 roku feldmarszałek Heinz Guderian we
Wspomnieniach żołnierza pisał: „Bezbronność naszej piechoty wobec rosyjskich
czołgów działających w większej liczbie powodowała coraz to większe straty.
Pewnego wieczoru, podczas raportu sytuacyjnego, doprowadziło to Hitlera do
wybuchu wściekłości. Zaczął wygłaszać długi i utrzymany w gwałtownym tonie
monolog, rozwodząc się nad bezsensownością odmawiania piechocie wystarczających
środków obrony przeciwpancernej. Przypadkowo byłem obecny przy tym raporcie.
Stałem naprzeciwko Hitlera, gdy dawał upust swym żalom. Musiał widocznie
odczytać z wyrazu mej twarzy, co myślałem, gdyż nagle przerwał, spojrzał na
mnie i po chwili milczenia powiedział: „Miał pan rację! Mówił mi pan to już
dziewięć miesięcy temu. Szkoda, że pana nie usłuchałem”. Teraz więc nareszcie
mogłem zrealizować swój zamiar, ale niestety – za późno. Przed rozpoczęciem
przez Rosjan ofensywy zimowej 1945 roku zdołaliśmy tylko jedną trzecią kompanii
przeciwpancernych wyposażyć w tę nową broń.
Tyle o technicznym rozwoju naszych
wojsk pancernych do końca 1943 roku. W drugiej połowie tego roku sytuacja
operacyjna rozwijała się w dalszym ciągu na naszą niekorzyść. (...).
5 listopada przeciwnik wbił się
głębokim klinem w nasze linie pod Kijowem. 6 listopada dowództwo grupy armii
wydało rozkaz, którego sens daje się streścić, jak następuje: „25 dywizja
pancerna zostaje podporządkowana 4 armii pancernej i winna posiadanymi
oddziałami na kołach jeszcze 6.11 rozpocząć marsz do Białej Cerkwi.
Koncentracja następuje w rejonie: Biała Cerkiew, Fastow. Dywizja ubezpiecza się
własnymi siłami. Oddziały na gąsienicach podciągnąć z rejonu Kirowogradu”.(...).
Na froncie niemal bez chwili przerwy
trwały zaciekłe walki. W obrębie Grupy Armii „Środek” udało się Rosjanom
dokonać wyłomu w rejonie Rzeczycy między Prypecią i Berezyną. Zacięte walki
toczono o Witebsk i Newel. Opuściliśmy Homel i Propojsk, ale na wschód od
Mohylewa i Orszy utrzymaliśmy w swym ręku przyczółek na wschodnim brzegu
Dniepru.
Zachodzi uzasadnione pytanie, czy w tej
sytuacji, która chyba już raz na zawsze wykluczała możliwość podjęcia ofensywy
w kierunku wschodnim, w ogóle miało jeszcze jakiś sens utrzymywanie przyczółków
nad Dnieprem. Pod Nikopolem Hitler chciał eksploatować złoża manganu. Tu więc
przynajmniej wchodziły jeszcze w grę jakieś względy gospodarki wojennej, co
prawda mało przekonywające i – jak widzieliśmy – z punktu widzenia operacyjnego
szkodliwe. Ale na wszystkich innych przyczółkach słuszniej byłoby wycofać się
za linię Dniepru, wydzielić odwody, przede wszystkim dywizje pancerne, i
uzyskanymi w ten sposób siłami prowadzić działania ruchowe – manewrować. Ale
Hitler, gdy tylko słyszał słowo „manewrować”, od razu wpadał w gniew.
Przypuszczał, że u generałów słowo to zawsze oznacza odwrót. Toteż z fanatycznym
uporem obstawał przy swym żądaniu utrzymywania terenu nawet tam, gdzie to
przynosiło szkodę.
Ciężkie, połączone z wielkimi stratami
walki tej zimy pochłonęły całą uwagę Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych. Nikt
nawet nie pomyślał o przygotowaniu sił dla Zachodu, gdzie na wiosnę 1944 roku
niechybnie należało oczekiwać inwazji. Uważałem więc za swój obowiązek wciąż na
nowo przypominać o konieczności wycofania dywizji pancernych z frontu w celu
uzupełnienia. U Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych, chociaż powinno najbardziej
interesować się czekającym je w niedalekiej przyszłości najważniejszym teatrem
działań wojennych, nie znajdowałem w tych staraniach żadnego poparcia. (...).
Wszystko zatem pozostawało po staremu.
Dalej walczono o każdy metr kwadratowy terenu. Ani razu nie zdecydowano się na
to, aby ratować jakąś beznadziejną sytuację, zawczasu wycofując się z
bronionych pozycji. Hitler potem nieraz jeszcze pytał mnie ze zgaszonym
wzrokiem: „Nie wiem, dlaczego od dwóch lat nic nam się nie udaje?” Ale uchylał
się od dalszej rozmowy, gdy słyszał ode mnie zawsze tę samą odpowiedź: „Proszę
zmienić postępowanie”.
* * *
W 1944 oddziały Floty Czarnomorskiej i 4-go Frontu
Ukraińskiego pod dowództwem Aleksandra Wasilewskiego odbiły z rąk Niemców Krym,
a wojska 3-go i 4-go Frontu Ukraińskiego oswobodziły Prawobrzeżną Ukrainę. Były
to ogromne zwycięstwa militarne, w których przeciwnik poniósł bezprecedensowe
straty w sile żywej, technice wojskowej i zajmowanym dotąd terytorium. Armie
dowodzone przez A. Wasilewskiego powoli i ze straszliwą konsekwencją rujnowały
i obracały w perzynę idealnie zorganizowaną potęgę militarną Niemiec, spychając
doborowe formacje wroga do coraz głębszej i coraz bardziej beznadziejnej
defensywy. Latem 1944 roku wojska 3-go Białoruskiego oraz 1-go i 2-go Frontu
Nadbałtyckiego pod bezpośrednim dowództwem marszałka A. Wasilewskiego wyparły
całkowicie paromilionową armię niemiecką, jak też stutysięczną litewską i nieco
mniejszą łotewską z terytorium Białorusi, Litwy i Łotwy.
W lutym 1943 roku A. Wasilewski został członkiem sztabu
Kwatery Głównej Najwyższego Dowództwa Armii Radzieckiej i objął komendę nad 3
Frontem Białoruskim. Skutecznie zrealizował operacje wojskowe, mające na celu
zagarnięcie Prus Wschodnich i Królewca (Königsberg).
W czerwcu 1945 roku A. Wasilewski został mianowany
głównodowodzącym wojskami sowieckimi na Dalekim Wschodzie i dowodził nimi w
trakcie zwycięskiej dla niego wojny radziecko-japońskiej 1945 roku, kiedy to
przestała istnieć słynna Armia Kwantuńska cesarza Japonii.
Za ogromne sukcesy wojskowe marszałek A. Wasilewski został
odznaczony szeregiem wysokich nagród państwowych ZSRR, jak np. siedmioma
Orderami Lenina, dwoma Orderami „Pobieda”, dwoma Orderami Czerwonego Sztandaru,
Orderem Suworowa pierwszego stopnia, Orderem Gwiazdy Czerwonej, jak też prawie
dwudziestoma orderami innych krajów, m.in. Polski, Czechosłowacji, USA,
Francji, Wielkiej Brytanii, Danii. Dwukrotnie, 29 lipca 1944 oraz 8 września
1945 marszałek Wasilewski otrzymał zaszczytne miano Bohatera Związku Radzieckiego.
Po wojnie, od 1946 roku marszałek piastował m.in. stanowisko
szefa Sztabu Generalnego AR, pierwszego zastępcy ministra obrony, a od 1949 –
ministra Sił Zbrojnych ZSRR. W latach 1950-1953 pełnił funkcje ministra wojny,
a w 1953-1957 pierwszego zastępcy ministra obrony Związku Radzieckiego. Od roku
1959 marszałkowi A. Wasilewskiemu powierzano nieco mniej ważne stanowiska w
Ministerstwie Obrony ZSRR. Było to związane nie tylko z jego coraz bardziej
zaawansowanym wiekiem, ale i z okolicznością, że znakomita kadra autentycznie
zawodowych wojskowych była powoli, lecz nieubłaganie zastępowana przez
karierowiczowskie miernoty z mianowania partyjnego oraz przez szumowiny z NKWD
i KGB. Powoli też kadra dowódcza, a z nią i całe siły zbrojne ZSRR zaczynały
degenerować się i tracić zdolności bojowe.
Ci dowódcy, którzy usiłowali jakoś się temu rozkładowemu
procesowi przeciwstawiać, byli niepostrzeżenie spychani na boczne tory m.in.
przez powierzanie im jakichś podrzędnych funkcji partyjnych czy
biurokratycznych. Marszałek A. Wasilewski w okresie 1952-1961 był m.in.
członkiem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Genialny żołnierz musiał więc zasiadać w tym gremium obok kilkuset politowania
godnych intrygantów i łobuzów, którzy powoli doprowadzali ten wielki kraj do
ruiny gospodarczej, moralnej i politycznej.
Marszałek A. Wasilewski zakończył życie 5 grudnia 1977 roku.
Na dwa lata przed zgonem ukazały się jego zbeletryzowane wspomnienia pt. Dieło wsiej żyzni (Sprawa całego życia), ukazujące w literackiej formie niełatwe
dzieje jego życia.
Iwan Jakubowski
Ród panów
Jakubowskich herbu Topór należał do najbardziej rozgałęzionych i sławnych na ziemiach
Polski, Litwy i Rusi. Profesor Janusz Kurtyka opracował wywód genealogiczny Toporzyków
sięgający wieku XII, a lokalizujący ich w latach 1186-1187 jako potomków Śmiła i
Sulisława Sieciechowiców. Dokumentalne wzmianki o panach Jakubowskich znajdujemy
m.in. w zapisach rachunkowych dworu króla Władysława Jagiełły z lat 1393-1395; Adam
Boniecki zaś wymienia Jakubowskich herbu Jastrzębiec i Topór; Seweryn Uruski – także
herbu Trzaska i Kopacz (Żydzi); a pod Grunwaldem w 1410 roku poległ rycerz Jakubowski
herbu Poraj. Licznie rozrodzeni używali, jak widać, różnych godeł rodowych i zamieszkiwali
wszystkie bez wyjątku prowincje byłej Rzeczypospolitej. [Patrz szczegółowo o nich:
Jan Ciechanowicz, Z rodu polskiego”, t.
2, s. 177-198, Rzeszów, wyd. Wyższej Szkoły Pedagogicznej, 1999; oraz tegoż autora
„Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego”,
t. 3, s. 181-186, wyd. oświatowe Fosze, 2001].
* * *
Iwan Ignatiewicz
Jakubowski (1912-1976) był jednym z najwybitniejszych dowódców II wojny światowej.
Przyszedł na świat we wschodniej Białorusi, jako potomek zupełnie zbiedniałej gałęzi
dawnego rodu szlacheckiego. W swych wspomnieniach wyznawał: „Z miastami i wsiami Białorusi łączą mnie nie
tylko drogi frontowe. Ziemia białoruska jest moją ojczyzną. Tu spędziłem lata swego
dzieciństwa i młodości. Muszę powiedzieć, że były to lata niełatwe i dlatego szczególnie
pamiętne. W naszej rodzinie było wiele dzieci, ale nie wszystkie przetrwały okres
głodu”. [Głodomór na Ukrainie, Białorusi i w Rosji został celowo zorganizowany
przez władze bolszewickie jako ludobójstwo z premedytacją, a jego ofiarami padło
w sumie prawie 20 mln. ludzi. – Przyp. J.C.] „Pozostało sześcioro – czterech braci i dwie siostry. Mieszkaliśmy we wsi
Zajcewo, w rejonie horeckim obwodu mohylewskiego. Nasz dom nawiedziło wcześnie nieszczęście: w 1917 roku (miałem wówczas 5 lat) zmarła moja matka. Ojciec był na froncie,
wobec czego wszystkie kłopoty spadły na żonę mego starszego brata... Żyliśmy w biedzie.
Szkoły podstawowe, do których uczęszczałem, znajdowały się we wsiach Czaszniki i
Kurtasy, odległych o parę kilometrów od Zajcewa. Były to zwykłe chłopskie chaty,
w których dzieci uczyły się od pierwszej do czwartek klasy”...
Zupełna
bieda i zdeklasowanie drobnej szlachty polskiej na Białorusi prowadziły też do denacjonalizacji,
do indyferentyzmu narodowego lub do przyjęcia bardziej „proletariackiej” opcji narodowej
białoruskiej albo rosyjskiej. Jedyną zaś drogą do wybicia się pozostawało kształcenie.
„Do szkoły siedmioletniej, która była w Horkach,
musiałem maszerować prawie 10 kilometrów. Szkoła mieściła się w niedużym dwupiętrowym
budynku. Wkładałem do płóciennej torby zeszyt, ołówek oraz piętkę chleba i – niezależnie
od pogody, mrozu czy pluchy, – w drogę. Żądza wiedzy jak gdyby skracała odległość
i łagodziła bieżące trudności. Chodziliśmy do szkoły jak na uroczystości, jak do
zaczarowanego świata pełnego niedostępnego piękna, które było coraz bardziej kuszące.
O tym, co jest „dobre, rozumne i wieczne”, mówili nam tacy nauczyciele jak Maria
Możajska, Piotr Kiślakow i Helena Jatczenia. Wspaniałymi pedagogami byli też Staroszecki,
Księżuk i dyrektor szkoły Zienkiewicz. Wspominam ich z głęboką, serdeczną
wdzięcznością”.
Oczywiście,
wspomnienia marszałka Jakubowskiego powstawały w okresie dyktatury KGB i KPZR, musiały
więc być utrzymane w konwencji w tym reżimie obowiązującej. W przeciwnym razie ani
marszałek nie byłby marszałkiem, ani jego wspomnienia nie ujrzałyby światła dziennego.
„Były to lata, w których kształtowała się
władza radziecka. Na naszych oczach torowało sobie drogę nowe życie. Zmieniało się
jego oblicze i charakter. Pamiętam, jak w mojej rodzinnej wsi, jako pierwszej w
całej okolicy, powstał kołchoz. Ojciec mój, Ignacy Leonowicz Jakubowski, który był
jednym z założycieli komitetów biedoty, został aktywistą tego kołchozu. Był on przeświadczony
o słuszności sprawy partii. Jako żołnierz pierwszej wojny światowej, który przeszedł
w swoim życiu wiele ciężkich prób, wiedział, że trzeba iść za bolszewikami. Swoje
dzieci wychowywał również w duchu wierności socjalizmowi. Sąsiednia wieś Romanowo,
która była dawniej posiadłością książęcą, została za zgodą Włodzimierza Iljicza
przemianowana na Lenino”.
Trudno
dokładnie powiedzieć, ile w tych słowach Jakubowskiego rzetelnej informacji, a ile
werbalnego rytualizmu i „czerwonego sosu”, mającego na celu uśpienie czujności partyjnej
cenzury. Z wielu tysięcy polskich i rosyjskich szlachciców, którzy współtworzyli
system państwa socjalistycznego, bodaj tylko Feliks Dzierżyński nie tylko otwarcie
przyznawał się do „błękitnej krwi”, ale i ostentacyjnie nosił na palcu sygnet rodowy
z herbem Sulima – także na posiedzeniach KC WKP(b) i WCzK. Reszta dorabiała sobie
proletariackie i inne plebejskie rodowody, z którymi notorycznie obnosiła się po
gazetach i komitetach bolszewickich. Przy tym chodziło nie tylko o kożuszkiem do
góry wywrócony snobizm rewolucyjny, ale i o to, by nie zostać ofiarą uzbrojonego
skomunizowanego motłochu, dowodzonego przez żydowskich komisarzy. Fałszywe rodowody
„robotnicze” i „chłopskie” dorabiali sobie tak znani przywódcy i dowódcy raczkującego
państwa radzieckiego, jak pochodzący z polskich rodzin szlacheckich Malinowski,
Tuchaczewski, Kotowski, Fabrycjusz, Sokołowski, Kuklewicz, Rokossowski, Hreczko,
Czernichowski i szereg innych, nie tylko zaś marszałek Jan Jakubowski.
Chociaż
w jego przypadku pauperyzacja majątkowa i degradacja społeczna rzeczywiście zrównały
status rodzinny z poziomem chłopstwa białoruskiego i spowodowały faktyczną deklasację
i denacjonalizację czwartego z rzędu pokolenia polskiej rodziny szlacheckiej, wystawionej
na szykany i prześladowania zarówno ze strony władz carskich, jak i bolszewickich.
Tak więc we wspomnieniach Jakubowskiego z pewnością znajdują się obok obowiązkowych
deklaracji lojalności w postaci rytualnych wyznań miłości do partii komunistycznej
także rzetelne opisy faktów i zdarzeń, chociaż niełatwo ustalić, gdzie się kończą
pierwsze, a zaczynają drugie. Może i sam marszałek, którego przez cały czas jego
żołnierskiej kariery – także na froncie – pilnowali partyjni komisarze, już nie
potrafiłby dokładnie oddzielić ziaren od plew w swej książce. Lecz oddajmy mu głos:
We wsi Czaszniki powstała wówczas komórka
komsomolska. Przyjęto mnie, młodzieńca szesnastoletniego, do szeregów organizacji”...
Tu chłopiec został poddany drastycznemu praniu mózgu i komunistycznej indoktrynacji,
z reguły doszczętnie niszczących zdolność do krytycyzmu, samodzielnego myślenia
i twórczej gry wyobraźni. „W 1930 roku organizacja
komsomolska skierowała mnie do liceum pedagogicznego w Orszy. Utkwiło mi w pamięci
doniosłe wydarzenie, a mianowicie przyjęto mnie tam na kandydata na członka partii
komunistycznej. Zaczęło się dla mnie życie pełne szczególnego niepokoju. Uczyłem
się odpowiedzialności za własne postępowanie, a zarazem brałem czynny udział w działalności
zespołu. Nasza organizacja partyjna była nieliczna, ale za to silna i bojowa. W
jej skład wchodzili wykładowcy i uczniowie starszych klas, którzy zahartowali się
już w pracy po ukończeniu szkoły podstawowej. Do aktywistów partyjnych zaliczali
się: dyrektor liceum Antoni Połoński, wykładowcy Ksenofont Borecko, Aksentij Poroszkow,
Aleksander Kochanow i inni starsi towarzysze, z których doświadczenia można było
wiele skorzystać. Sekretarzem licealnej organizacji komsomolskiej był wówczas W.
Wyrwicz – energiczny działacz młodzieżowy, świetny organizator. Pamiętam również
drugiego naszego aktywistę komsomolskiego – Tymoteusza Golinkiewicza”...
Połoński,
Borecko, Wyrwicz, Golankiewicz – znane kresowe nazwiska szlacheckie; trochę zaskakuje
odnajdywanie ich wśród aktywu młodzieży komunistycznej. Warto jednak pamiętać, że
do partii wciągano (nieraz stosując szantaż moralny i zamaskowane pogróżki) wszystkie
co bardziej rzutkie, inteligentne i dynamiczne pierwiastki – by je tym łatwiej kontrolować
i zmuszać do pracy na rzecz reżimu komunistycznego. W przypadku najmniejszego przejawu
nielojalności byli ci „obcy klasowo” ludzie fizycznie eliminowani. A gdy w okresie
około lat 1934-1938 okazało się, że element ten, genetycznie obciążony skłonnością
do samodzielnej postawy ideowej i inicjatywy społecznej, pozostaje (mimo członkostwa
w partii i komsomole) czymś organicznie obcym i przeciwstawnym w stosunku do żydokomunistycznego
systemu sowieckiego, – uczyniono z tych działaczy domniemanych „wrogów narodu” (jakiego?)
i poddano zmasowanej eksterminacji fizycznej w obozach pracy i w miejscu zamieszkania.
Siepacze Berii i Bermana nie mieli w tym względzie najmniejszych odruchów litości
czy wahań. To wszystko, czyli m.in. masowe szlachtowanie kadry dowódczej Armii Czerwonej,
od dziesiątków tysięcy oficerów do czterech marszałków włącznie, odbywało si ę na
oczach młodego Jasia Jakubowskiego, który przecież doskonale zdawał sobie sprawę
z tego, co było grane. Chyba więc i jemu utkwiło głęboko w szpiku kości lodowate
przerażenie na widok tych okrutnych rzezi, dokonywanych na najlepszych reprezentantach
narodu białoruskiego, ukraińskiego, rosyjskiego i innych, skoro nawet w późniejszym
okresie „odwilży”, gdy pisał swe wspomnienia, wciąż na nowo, wręcz do znudzenia,
powtarzał propartyjne mantry. Chociaż nie można też wykluczyć, iż częściowo mógł
ulec komunistycznej manipulacji, ponieważ często strach staje się przekonaniem.
Pisał marszałek
o sobie: „Nie mieliśmy wtedy czasu na nudę.
Był to okres gorący, trudny, ale pełen romantyzmu: chleb z przydziału, brak odzieży
i mieszkań. Większość naszych uczniów mieszkała w celach dawnego klasztoru (którego
ruiny zachowały się po dziś dzień), później zaś w drewnianej przybudówce gmachu
liceum przy ulicy Krasnej. Porównując to z obecnymi warunkami można powiedzieć,
że po prostu gnieździliśmy się w ubogich, ciemnych pomieszczeniach. Wówczas jednak
nasz internat wydawał się nam przytulnym domem, w którym uczyliśmy się z zapałem.
Uczniowie odbywali praktykę w sąsiedniej szkole, w której uczyły się bezdomne dzieci.
Komsomolcy opiekowali się nimi, zaprzyjaźnili się ze swoimi podopiecznymi oraz pomagali
im zdobywać nowe zainteresowania i umiejętności, stać się ludźmi pełnowartościowymi.
Zachowałem do dziś dobre wspomnienia o tej twórczej przyjaźni. Uważaliśmy, że jesteśmy
cząstką tej wielkiej siły, która w miastach i wsiach przebudowywała życie na nowy,
radziecki ład (w dalszym ciągu jeździliśmy do pobliskich wsi, biorąc udział w kolektywizacji).
W drugiej klasie liceum niektórym naszym uczniom powierzono prowadzenie zajęć w
szkołach. Mnie przypadły w udziale zajęcia z matematyki i geografii w dwu szkołach:
miejskiej szkole dla pracowników państwowych i partyjnych oraz w szkole wieczorowej
dla młodzieży pracującej w kombinacie lniarskim. Oczywiście, rola nauczyciela nie
była łatwa. Zdarzało się, że musiałem rezygnować ze snu, by zdążyć z przygotowaniem
się do kolejnych zajęć”.
W zasadzie
był ten gorączkowy tryb życia typowy dla ówczesnej młodzieży mieszkającej w ZSRR.
Iluzja zbudowania społeczeństwa socjalistycznego, opartego na sprawiedliwości socjalnej,
porywała za sobą miliony, idea stała się siłą materialną. Takie były czasy...
Jakubowski
pisze: „W 1932 roku wyjechałem z Orszy udając
się w ramach partyjnej mobilizacji do służby wojskowej. Zostałem skierowany do Mińska,
do połączonej Białoruskiej Szkoły Wojskowej imienia Centralnego komitetu Wykonawczego
Białorusi, później – imienia M. Kalinina. W Mińsku byłem już poprzednio na zlocie
uczącej się młodzieży robotniczej. Pamiętam dokładnie, z jakim zapałem młodzi żołnierze
dążyli do jak najlepszego opanowania broni i sprzętu bojowego. Jak na owe czasy
mieliśmy dość nowoczesny sprzęt, który musieliśmy doskonale poznać, szykując się
do roli przyszłych dowódców. Poza rozkładem zajęć poświęcaliśmy też wiele czasu
pracy w kółkach technicznych. Nawiasem mówiąc, w 1932 roku kształciło się w takich
kółkach około 80% stanu osobowego Białoruskiego Okręgu Wojskowego... Trzeba powiedzieć,
że przygotowywano nas nie do parady, lecz do walki z silnym przeciwnikiem, do surowych
warunków bojowych. Stawiano nam wysokie wymagania, my zaś rozumieliśmy, że jest
to nieunikniona konieczność. W szkole wojskowej słuchacze otrzymywali rzetelną wiedzę
z dziedziny artylerii, broni pancernej, inżynierii wojskowej i wyszkolenia ogniowego.
Atmosfera powszechnego zapału wpływała bardzo korzystnie na przyszłych dowódców
oraz sprzyjała kształtowaniu niezbędnych moralno-bojowych”.
Te akapity
naprawdę nie są pustym werbalnym ornamentem i raczej odpowiadają rzeczywistości.
W wyższych uczelniach wojskowych Rosji, A to zarówno carskiej, jak też sowieckiej,
dokładnie i wnikliwie studiowano najlepszy dorobek myśli wojskowej nie tylko tego
kraju, ale też Niemiec, Indii, Japonii, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Hiszpanii,
Austrii, szczególnie zaś – Chin. Przypomnijmy, ze jeszcze w VI wieku p.n.e. chiński
teoretyk Sun Tzu w dziele „Sztuka wojny” wywodził:
„Przez czynnik dowodzenia rozumiem kwalifikacje
dowódców, ich mądrość, szczerość, humanitaryzm, odwagę, surowość (...) oto pięć
szlachetnych cech generała; takiego dowódcę armia określa mianem Godnego Szacunku.
Jeśli dowódca jest mądry, potrafi zareagować odpowiednio do zmieniających się warunków.
Jeśli jest szczery, jego żołnierze nie mają kłopotów ze zrozumieniem jego intencji
i nie odczuwają leku. Jeśli jest humanitarny, to kocha ludzi, potrafi współczuć
innym, dba o ich interesy oraz uzbrojenie. Ludzie traktowani z łagodnością, sprawiedliwością,
prawością będą jednomyślni i z ochotą spełnią polecenia dowódcy... Jeśli jest odważny,
osiąga zwycięstwo łamiąc bez wahania opór wroga. Jeśli jest wymagający, jego oddziały
są zdyscyplinowane, ponieważ czują przed nim respekt i obawiają się kary... Nie
ma dowódcy, któryby nie słyszał o tych pięciu zagadnieniach. Ten, kto jest w nich
biegły, zwycięża; kto ich nie opanuje – przegrywa”... Dzieło „Sztuka wojny” należało do kanonu obowiązujących
lektur w radzieckich akademiach wojskowych, obok m.in. ksiązki „O wojnie” Clausewitza, toteż i Jakubowskiemu
była doskonale znana, przyczyniając się, być może, do ukształtowania w jego umyśle
i charakterze wszystkich tych znakomitych właściwości, jakie posiadał. Choć przecież
genialności nie można nauczyć, z niż się trzeba urodzić; ale rozwijać ją i szlifować
na pewno trzeba. Do szeregu lektur obowiązujących należała też „Wojna Peloponeska” Tukidydesa, zawierająca
szereg organizacyjnych i psychologicznych zaleceń, dotyczących spraw wojskowych.
„Wodzów – doradzał wielki Grek – należy wybrać niewielu, dać im pełnię władzy
i złożyć na ich ręce przysięgę, że się pozwoli im dowodzić zgodnie z najlepszą ich
wiedzą; w ten sposób najłatwiej da się zachować konieczną tajemnicę; a w armii zaprowadzi
się porządek i sprężystą organizację”... Ciekawe, że wydawane specjalnie dla
akademii wojskowych klasyczne dzieła z teorii wojskowości miały gryf „Tajne” i nie
mogły być wypożyczane i wynoszone poza bramy uczelni, a nieraz nawet poza mury biblioteki.
Władze tego państwa skrupulatnie dbały o to, aby prawdziwa mądrość wieków była dostępna
wyłącznie dla względnie wąskiej elity rządzącej, podczas gdy reszcie społeczeństwa
serwowano prymitywną papkę propagandową, spreparowaną z fragmentów wypowiedzi Marksa,
Engelsa, Lenina, banalną beletrystykę i... wódkę. Uważano, że mądre księgi mogą
prymitywnym masom szkodzić, i chyba słusznie; ale z drugiej strony, pociągało to
za sobą drastyczne obniżenie ogólnego poziomu intelektualnego społeczeństwa. Skończyło
się to wszystko samodestrukcją systemu władzy komunistycznej, zbudowanego na niegodziwości,
przymusie i fałszu. Stało się to jednak dopiero w 1991 roku, 50 lat wcześniej nikt
jeszcze takiego finału nie przewidywał.
* * *
Pierwszym
miejscem służby po studiach stała się dla Jakubowskiego 27 Dywizja Omska, której
dowódcą był w tym czasie generał K. Podlas. Po ukończeniu Leningradzkich Kursów
Wojsk Pancernych w 1935 roku młody oficer objął dowództwo kompanii czołgów w jednej
z jednostek Białoruskiego Okręgu Wojskowego. Był to początek jego chlubnej drogi
zawodowej i bojowej.
Do wybuchu
wojny światowej pozostawało zresztą zaledwie kilka lat. Już we wrześniu 1939 r.
Jakubowski wraz ze swą jednostką uczestniczył w „oswobadzaniu” Polski Wschodniej.
We wspomnieniach poświęcił temu wydarzeniu dosłownie jedno tylko zdanie, unikając
m.in. obowiązującego w ZSRR opowiadania o tym, jak to rzekomo polska ludność witała
okupanta sowieckiego kwiatami (czynili to tylko niektórzy młodzi Żydzi, należący
do komunistycznego związku młodzieży i służący potem w NKWD i UB. Po inwazji na
Polskę jednostka jakubowskiego została skierowana na front fiński, gdzie w 1940
roku pułk czołgów Jakubowskiego został doszczętnie zmasakrowany przez dzielnych
Finów, a jego żałosne resztki przerzucono na Kaukaz. Po uzupełnieniu i zaleczeniu
ran pułk ponownie wrócił na teren Białorusi. Młody oficer został mianowany na stanowisko
szefa sztabu batalionu pancernego 17 Brygady Czołgów Lekkich. Wojna z Niemcami była
tuż tuż
Iwan Jakubowski
doskonale zdawał sobie sprawę z podłoża ideologicznego, psychologicznego, gospodarczego
i etnologicznego agresji niemieckiej na wschód. W dziele „Ziemia w ogniu” zauważał bowiem: „Hitlerowcy marzyli od dawna o napaści na Związek Radziecki... Wmawiali
Niemcom, że Rosjanie są ich podwójnym wrogiem: po pierwsze, jako komuniści, po drugie,
jako państwo. Marzyli o tym, by ogniem i mieczem ujarzmić narody słowiańskie, pozbawić
je całkowicie suwerenności państwowej, kultury narodowej i niezależności, ograbić
je, większość ludności zniszczyć, a pozostałą część zgermanizować i zniewolić. „Powinniśmy
się kierować zasadą – mówił Hitler – wedle której jedynym usprawiedliwieniem egzystencji
tych narodów jest ich gospodarcza użyteczność dla nas”.
W instrukcjach
i dyrektywach dotyczących grabieży bogactw naturalnych i wartości materialnych zebranych
w tzw. „Zielonej księdze” znajdujemy następujące
stwierdzenie: „Niewątpliwie, (...) dziesiątki
milionów ludzi zginą z głodu, jeśli wywieziemy z tego kraju wszystko to, co jest
nam potrzebne... Na tych obszarach pozostanie wiele milionów zbędnych ludzi; muszą
oni zginąć, albo zostaną przesiedleni na Syberię”... [To był realny plan niemiecki
dla „nowej, zjednoczonej Europy”. I choć nie został zrealizowany w połowie XX wielu
na skutek porażki Niemiec w wojnie z Rosją, to wszak obecnie (lata 2010) w Polsce
i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej poniewierają się dziesiątki milionów
„zbędnych” ludzi, skazanych na bezrobocie, emigrację i powolne wymieranie, a cały
handel, przemysł, bankowość, media i nawet kościoły znalazły się w obcym ręku. Czyli
że plan Hitlera jest realizowany, ale nie militarnymi, lecz bardziej elastycznymi
środkami]. Jeszcze bardziej cyniczny w swym okrucieństwie niż wyłuszczony w „Zielonej księdze” był tzw. „Generalny plan Ost”, który przewidywał systematyczne niszczenie na ziemiach okupowanych
przez Wehrmacht ludności cywilnej i jeńców wojennych oraz wysiedlenie w ciągu 30
lat ponad 50 milionów Polaków, Białorusinów, Ukraińców, Litwinów, Łotyszy i Estończyków
na Syberię Zachodnią, do Ameryki Południowej i do Afryki. Kilkanaście milionów europejskich
Żydów zamierzano przetransportować na Madagaskar. Pozostali mieszkańcy tych terenów
(około 10 milionów) mieli być zgermanizowani i przekształceni w tanią siłę roboczą.
Marszałek Jakubowski notował: „Szczególną
wagę wodzowie faszystowscy przywiązywali do niszczenia kultury narodów podbitych
oraz instytucji naukowych i technicznych, zamierzali zamknąć wszystkie szkoły wyższe
i średnie, ograniczyć wykształcenie do poziomu podstawowego, jak również sztucznie
zredukować przyrost naturalny ludności(...). Zawczasu przygotowano „Przewodnik żołnierza
niemieckiego”, zawierający m.in. następujące barbarzyńskie wskazówki:
„Zapamiętaj i wykonaj:
1.
Nie masz
nerwów, serca ani litości – jesteś zbudowany z niemieckiej stali. Po wojnie będziesz
miał inną duszę i czyste serce – dla twoich dzieci, żony i Wielkich Niemiec; obecnie
działaj zdecydowanie i bez wahania.
2.
Bądź bez
serca i bez nerwów, na wojnie nie są one potrzebne. Stłum w sobie współczucie i
litość, zabijaj każdego wroga, nie wahaj się, jeśli masz przed sobą starca lub kobietę,
dziewczynkę lub chłopca. Zabijaj, a tym samym ocalisz sam siebie przed zgubą. Zapewnisz
przyszłość swojej rodzinie i zdobędziesz wieczną chwałę.
3.
Żadna siła
na świecie nie oprze się naporowi niemieckiemu. Rzucimy na kolana cały świat”...
Tacy byli – powiada
dalej Jakubowski – ojcowie i dzieci „Wielkich
Niemiec”, taki był ich świat duchowy, ich nienawistna moralność”...
Na podstawie
osobistych wskazówek Hitlera przygotowywano w największej tajemnicy przedsięwzięcia
mające uwiecznić przyszły triumf wojenny Niemiec, powołanych rzekomo do panowania
nad całym światem. Symbol ucieleśniający tę ideę hegemonii został zaprojektowany
przez samego autora „Mein Kampf” osobiście,
który polecił w największym sekrecie zbudować makietę pomnika zwycięstwa, mającego
na szczycie olbrzymiego orła, zaciskającego szpony na kuli ziemskiej. Pomnik ten
miał stanąć w centrum stolicy Niemiec natychmiast po z góry założonej klęsce Związku
Radzieckiego, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Hitler, oszołomiony łatwymi
zwycięstwami w Europie Zachodniej, był pewny, że osiągnie kolejne sukcesy. Dlatego
też na krótko przed napaścią na ZSRR zaczęto zwozić nad Odrę, w rejon miasta Fürstenberg,
położonego w odległości 90 kilometrów od Berlina, części przyszłego pomnika – bliki
granitu i marmuru ze Szwecji, Norwegii i Finlandii. Hitler marzył również o tym,
by sławić zwycięstwa oręża niemieckiego pod kopułą swego przyszłego pałacu obliczonego
na 180 tysięcy miejsc. Gdzieś w głuchych kamieniołomach ciosano już kamienne bloki
przeznaczone na drugi pomnik, który zgodnie z dalekosiężnymi planami przywódców
Rzeszy miał stanąć w Moskwie po jej upadku.
Marszałek
Jakubowski notuje: „Jak wiadomo, historia
zadrwiła sobie okrutnie z pechowych zdobywców i ich bzdurnych planów. Po zniszczeniu
hitlerowskiej machiny wojennej ludzie radzieccy wznieśli swoje unikalne pomniki
zwycięstwa znane całemu światu: majestatyczny zespół w parku Treptow z wieńczącą
go rzeźbą żołnierza-wyzwoliciela oraz pomnik w Pankowie. Nawiasem mówiąc, znalazł
tu właściwe zastosowanie granit i marmur zmagazynowane w Fürstenbergu. Natomiast
bloki kamienne przeznaczone do planowanego pomnika w Moskwie wykorzystano przy oblicowaniu
tamtejszych nowych budynków mieszkalnych”. Do tego finału prowadziła jednak
długa droga. A udało się ją przejść właśnie tak, a nie inaczej, dzięki temu, że
na czele armii radzieckiej stali tak utalentowani dowódcy, jak bohaterowie tej ksiązki.
W nocy
z 21 na 22 czerwca 1941 roku armia niemiecka uderzyła na zachodnią granicę ZSRR.
Rozgorzały krwawe walki, naznaczone wielkim męstwem i determinacją obydwu walczących
stron. Marszałek Jakubowski pisze: „26 czerwca
1941 roku na północny zachód od Mińska dokonali nieśmiertelnego czynu: dowódca eskadry
207 Pułku Lotniczego 42 Dywizji Lotnictwa Bombardującego Mikołaj Gastełło i jego
załoga w składzie: kapitan A. Burdeniuk, lejtnant Skorobohaty i sierżant A.
Kalinin. Eskadra wykonywała uderzenie na nieprzyjaciela na szosie Małodeczno –
Radoszkowicze. Samolot kapitana Gastello zapalił się od nieprzyjacielskiego pocisku
i wtedy pilot skierował go na kolumnę wroga. Wybuch i pożar zniszczył dziesiątki
samochodów i czołgów nieprzyjaciela. Zginęło kilkuset faszystów. Kapitanowi Gastelle
nadano za ten czyn pośmiertnie tytuł Bohatera Związku Radzieckiego”. [Wypada
w tym miejscu przypomnieć, że badania przeprowadzone w latach 2005-2007 na terenie
Białorusi wykazały, że samolot kapitana Gastełły spadł na teren lasu, kilkaset metrów
od szosy, i nie wyrządził żadnych szkód Niemcom w 1941 roku. Dopiero propaganda
sowiecka uczyniła z jego skądinąd bohaterskiej śmierci mit, mający krzepić ducha
walki żołnierzy radzieckich. Ale marszałek Jakubowski tego wiedzieć jeszcze nie
mógł].
Mimo iż
Związek Radziecki dysponował ogromnym potencjałem ludzkim, gospodarczym, technicznym,
militarnym, początkowy okres wojny zapowiadał się raczej na korzyść Niemiec. Żołnierze
rosyjscy wcale nie palili się oddawać życie za komunistycznych rzeźników. Już w
pierwszym dniu wojny ZSRR stracił ponad 1200 samolotów, przeważnie rozstrzelanych
i spalonych przez myśliwce niemieckie na taflach lotnisk.
Hitlerowcom
udało się też stworzyć w wybranych miejscach
na kierunku głównych uderzeń przewagę w sile żywej i ogniowej, tak iż wojska sowieckie
rozcinane były na kawałki, jak masło nożem przez dywizje pancerne Guderiana (dokładnie
tak, jak w kampanii polskiej), dostawały się w „kotły” i szły do niewoli całymi
dywizjami. Tylko w ciągu pierwszego roku wojny Niemcy wzięli do niewoli ponad pięć
milionów żołnierzy i oficerów radzieckich. I chociaż po trzech latach walk sytuacja
się odwróciła, droga do tego była bardzo daleka, znaczona krwią milionów żołnierzy
obydwu wojujących stron.
W lipcu
1941 roku oddziały dowodzone przez I. Jakubowskiego prawie przez miesiąc wiązały
przeważającą część armijnej grupy pancernej generała Heinza Guderiana (też częściowo
polskiego pochodzenia, urodzonego w Chełmie). Na innych odcinkach frontu ta grupa
posunęła się daleko na wschód, aż ku Moskwie, tam zaś, gdzie stał Jakubowski, ugrzęzła
w miejscu, tracąc ponad 40% czołgów. O ile 15 lipca 1941 roku generał Halder chełpliwie
donosił do Berlina: „Nie będzie przesady,
jeśli stwierdzę, iż kampania przeciwko Rosji została wygrana w ciągu 14 dni”; to
miesiąc później generał Brauchitsch musiał
przyznać, że od 1939 roku Niemcy napotkali na swej drodze „pierwszego poważnego przeciwnika”. Jednym z głównych sprawców tego
wyznania był ówczesny młody generał Iwan Jakubowski. Pisał później: „Muszę przyznać, że jako żołnierz widziałem w
tym okresie nieraz oblicze śmierci i żegnałem przyjaciół poległych w boju. Ale widok
tylu zabitych kobiet, starców i dzieci leżących w rowach lub pośrodku szosy, widok
matek szlochających nad zakrwawionymi dziećmi, widok niemowląt krzyczących obok
trupów ich karmicielek budził determinację i wolę walki. Płonęły i waliły się miasta
i wsie, płonęły nie zżęte łany zbóż. A duszący swąd, który zalegał całe okolice,
zwiastował ludziom złowrogą czarną noc... Nasze serca wypełniała nienawiść, nieubłagana
nienawiść do wroga”... Następnie walki przeniosły się na Smoleńszczyznę i przybrały
nad wyraz zacięty charakter. Przy czym okropnie ucierpiała miejscowa ludność cywilna;
po zakończeniu wojny w niektórych regionach ziemi smoleńskiej przez 15 lat nie było
wesel: nie było komu wstępować w związki małżeńskie.
* * *
Okres drugiej
wojny światowej był czasem, kiedy geniusz dowódczy generała Jakubowskiego zamanifestował
się w całej jego imponującej potędze. Był on nie tylko świetnym dowódcą, dalekowzrocznym
strategiem przewidującym zawczasu szereg posunięć wroga, ale też błyskotliwym, zdolnym
do twórczych improwizacji taktykiem, ogrywającym raz po raz wybitnych generałów
niemieckich. Współbojownicy tego żołnierza
nieraz mówili później o jego charyzmie, inteligencji, kulturze osobistej, zdolności
do podejmowania w okamgnieniu trafnych decyzji oraz do ich równie szybkiego modyfikowania
w zmienionej sytuacji, wreszcie o jego osobistej odwadze, jak również o jednocześnie
łagodnym i wymagającym stosunku do podwładnych. Te zalety bazowały na znakomitych wrodzonych predyspozycjach dowódcy,
ale też zostały po mistrzowsku wykształcone na świetnych rosyjskich akademiach wojskowych.
W wojnie z Niemcami Jakubowski dowodził kolejno pułkiem, brygadą, korpusem. Brał
udział w walkach na frontach: Zachodnim, Briańskim, Południowym, Dońskim, Południowo-Zachodnim,
Pierwszym Ukraińskim. Uczestniczył w bitwie stalingradzkiej i kurskiej, w działaniach
zaczepnych na terenie Ukrainy, Polski, Niemiec. Jeśli chodzi o bitwę nad Wołgą,
należącą do szeregu najsławniejszych w dziejach ludzkości, generał Jakubowski odegrał
w niej bardzo ważną rolę.
Pod Stalingradem
stanęło po ponad jednym milionie żołnierzy z każdej strony. Przy tym Niemcy dysponowali
10,3 tysiącami dział i moździerzy (Rosjanie – 13,5 tysiącami), 675 czołgami (Rosjanie
– 894), 1216 samolotami (Rosjanie – 1400). Iwan Jakubowski, obok generałów K.
Rokossowskiego, N. Watutina, A. Jeriomienki, należał do głównych aktorów tej krwawej
tragedii i w następujący sposób ją opisywał: „Przez 200 dni i nocy trwała wielka bitwa nad Wołgą... Niszcząc przeszło
jedną czwartą część sił faszystowskich znajdujących się na froncie radziecko-niemieckim,
Armia Czerwona nadwerężyła gigantyczną machinę wojenną faszyzmu niemieckiego i przejęła
ostatecznie inicjatywę strategiczną. Bitwa stalingradzka zapoczątkowała zasadniczy
zwrot nie tylko w dziejach Wielkiej Wojny Narodowej, ale i całej drugiej wojny światowej
oraz przesądziła o dalszym rozwoju wydarzeń na korzyść koalicji antyhitlerowskiej.
Przeciwnatarcie pod Stalingradem, które przerodziło się w ogólne natarcie Armii
Czerwonej na ogromnym froncie od Leningradu do przedgórzy Kaukazu, zapoczątkowało
masowe wypędzanie najeźdźców”...
Pokonany
nad Wołgą znakomity generał niemiecki Doerr pisał, że w 1942 roku Stalingrad stał
się zwrotnym punktem drugiej wojny światowej. „Bitwa pod Stalingradem była dla Niemiec najcięższą porażką w ich historii,
dla Rosji zaś – jej największym zwycięstwem”. Wtóruje mu Heinz Guderian, pisząc w swych słynnych „Wspomnieniach żołnierza”: „Po katastrofie pod
Stalingradem w końcu stycznia 1943 roku sytuacja stała się nader groźna, nawet bez
wystąpienia mocarstw zachodnich”... Także Adolf Hitler uznał w gronie zaufanych
osób, że po tej klęsce (straty niemieckie wyniosły według danych rosyjskich 900
tysięcy żołnierzy i oficerów) Niemcy utraciły na zawsze inicjatywę strategiczną
na frontach wschodnich.
Minęło
nieco czasu, a imię generała Jakubowskiego stało się ponownie głośne na całym świecie
w związku z operacją dnieprzańską. W rejonie Dniepru na wiosnę 1944 roku Niemcy
dysponowali 83 dywizjami i jedną brygadą doborowego żołnierza (w tym 18 dywizji
pancernych i 4 zmotoryzowane), w odwodzie zaś mieli Czwartą Armię rumuńską i Pierwszą
Armię węgierską, liczące w sumie 24 dywizje. Wojska te były wspierane przez IV Flotę
Powietrzną Luftwaffe, posiadającą 800 samolotów z doświadczonymi załogami bojowymi.
W marcu – kwietniu 1944 roku to potężne zgrupowanie zostało niemiłosiernie wytrze3bione
przez niszczące ciosy armii generałów Żukowa, Rybałki, Czernichowskiego, Jakubowskiego,
Hreczki i przestało istnieć.
Sztab generała
Jakubowskiego nieraz znajdował się pod bezpośrednim ogniem artylerii niemieckiej
tuż przy linii frontu, lecz nikt nigdy nie widział go w panice czy choćby w stanie
zwątpienia. Dodawał swą mężną postawą otuchy oficerom i żołnierzom. Odwaga jest
cechą wrodzoną i nie można się jej nauczyć, ani zdobyć przez trening, jak też nie
sposób się jej pozbyć. Dlatego tak wysoko są cenieni żołnierze o dowódcy tę dosyć
rzadką właściwość posiadający.
Za w najwyższym
stopniu odważne i umiejętne dowodzenie wojskami w czasie forsowania Dniepru i Wisły
generał Jakubowski został odznaczony dwukrotnie (10 stycznia 1944 i 23 września
1944) Złotą Gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego. Nadano mu również honorowe miano
Bohatera Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej...
* * *
Iwan
Jakubowski był świadomy swego polskiego pochodzenia, jednak nigdy się z tym nie
obnosił i nie afiszował (w przeciwieństwie np. do generała K. Rokossowskiego), ale
też nigdy się nie posunął do wygłaszania antypolskich deklaracji, w pewnym okresie
wręcz obowiązujących w środowisku sowieckich elit wojskowych i politycznych. Wiele
ciepłych słów w swych wspomnieniach poświęcił ten marszałek ZSRR żołnierzom i oficerom
Pierwszej i Drugiej Armii Wojska Polskiego, dobijającym hordy hitlerowskie na terenie
Polski i Niemiec. Jak mówiła w jednym ze swych wywiadów prasowych córka marszałka
Nela Jakubowska, był on w ogóle nader życzliwie nastawiony w stosunku do Polaków
i nieraz dawał temu wyraz wbrew obowiązującej w ZSRR postawie polonofobicznej. W
książce „Ziemia w ogniu” marszałek m.in.
konstatował: „Naród polski i jego żołnierze
wnieśli godny wkład do wspólnego zwycięstwa... Jako uczestnik minionej wojny dumny
jestem z tego, że mogłem brać udział w operacjach: lwowsko-sandomierskiej, dolnośląskiej
i górnośląskiej, wiślańsko-odrzańskiej, berlińskiej i praskiej, podczas których
wyzwolone zostało terytorium Polski w jej dzisiejszych granicach, – pisał jakubowski
w 1975 roku. – Bardzo trudne drogi wojenne
zbratały radzieckich i polskich żołnierzy, doprowadziły ich do wspaniałego zwycięstwa
nad wspólnym wrogiem. Szczycę się również tym, że jestem honorowym obywatelem miasta
Opola”...
* * *
Po wojnie
Iwan Ignatjewicz Jakubowski pełnił szereg odpowiedzialnych funkcji w systemie obrony
narodowej ZSRR jako pierwszy głównodowodzący sił zbrojnych ZSRR (od 1957); głównodowodzący
Radzieckiej Północnej Grupy Wojsk w Niemczech (od 1960); dowódca Kijowskiego Okręgu
Wojskowego (od 1965); pierwszy zastępca ministra obrony ZSRR (od 1967); głównodowodzący
Siłami Zbrojnymi Państw Członków Układu Warszawskiego (od 1967). Był też posłem
do parlamentu ZSRR. W Rosji i na Białorusi do dziś traktuje się pamięć o marszałku
Jakubowskim z ogromnym szacunkiem i czcią.
Aleksy Radziewski
Urodził się w
Humaniu w rodzinie drobnego, niemajętnego szlachcica 31 lipca 1911 roku.
(Radziewscy vel Radzewscy, zagrodowa szlachta kresowa, używali herbu Łodzia i
byli znani od około 1500 roku zarówno na ziemiach ukrainnych, jak i na Wileńszczyźnie).
W młodości był robotnikiem, lecz w wieku 18 lat został (1929) powołany do
wojska. Tam zauważono uzdolnienia młodego człowieka i skierowano go do
dwuletniej szkoły kawaleryjskiej. Po jej ukończeniu i paru latach służby skierowano
na studia do Akademii Wojskowej im. M. W. Frunze, którą ukończył w 1938 roku;
oraz dodatkowo Akademię Sztabu Generalnego (1941).
Niedługo po
otrzymaniu dyplomu uniwersyteckiego A. Radziewski miał okazję w praktyce
sprawdzić wartość uzyskanej na studiach wiedzy.
Atak niemiecki na
ZSRR 22 czerwca 1941 roku stanowił właściwie uderzenie wyprzedzające, Rosjanie
bowiem już byli ściągnęli nad granicę około 200 swych dywizji, rozlokowali tu
potężne składy amunicji, wybudowali gęstą sieć lotnisk, usadowili ponad 20 tys.
czołgów i niewiele mniej samolotów. Gdyby Niemcy nie uprzedzili ich o rok swym
uderzeniem prewencyjnym, z pewnością nie daliby rady, by cios takiej potęgi
wytrzymać. Dzięki zaś czynnikowi zaskoczenia (w tym zaskoczenia
psychologicznego, gdyż przepojeni poczuciem swej straszliwej przewagi Rosjanie
nie tylko nie obawiali się, ale i nie oczekiwali żadnego na siebie ataku)
generałowie niemieccy rozbili w perzynę machinę wojenną ZSRR, urządzając
gigantyczne „kotły” i biorąc do niewoli tylko w 1941 roku ponad 3,5 mln
żołnierzy i oficerów radzieckich. Do realizacji „Planu Barbarossa” użyto
imponującej siły wojskowej.
[Niejako na
marginesie warto zaznaczyć, że podczas koncentracji wojsk po obu stronach linii
demarkacyjnej ZSRR i Niemcy dynamicznie rozwijały wymianę handlową, która – aż
do dnia niemieckiej agresji – obejmowała także sprzęt wojskowy i surowce
strategiczne. Już 18.12.1939 r. podpisano umowę, w której ZSRR zobowiązał się
dostarczyć Niemcom 108 000 ton ropy naftowej w zamian m.in. za niemieckie plany
budowy pancerników klasy „Bismarck” i krążownika „Lützow” (dostarczono je do
Leningradu). 11.02.1940 r. ZSRR zobowiązał się dostarczyć Niemcom 872 000 ton
ropy naftowej i 934 000 ton zboża, 500 000 ton rudy żelaznej, 100 000 ton rudy
chromu oraz znaczne ilości niklu, cynku i miedzi. ZSRR otrzymał w zamian pewną
liczbę nowoczesnych samolotów, dwa moździerze 210 mm produkcji Kruppa oraz
4,7 mln ton węgla, 2380 specjalnych obrabiarek dla przemysłu zbrojeniowego.
W 1941 r. ZSRR
otrzymał ok. 4000 specjalnych obrabiarek i dalsze nowoczesne modele samolotów.
W okresie 1.01.–31.05.1941 r. ZSRR dostarczył Niemcom 307 000 ton ropy,
654 000 ton zboża, 77 000 ton miedzi, 68 000 ton rudy manganu, 78 000 ton
fosfatów, 42 000 ton bawełny, 1076 ton platyny. Transporty z radzieckimi
dostawami przekraczały granicę jeszcze w nocy z 21. na 22.06.1941 r.].
22 czerwca 1941
roku Niemcy uderzyły na ZSRR trzema grupami armii. „Północ” pod dowództwem
feldmarszałka Wilhelma von Leeba w składzie: 16 i 18 armie ogólnowojskowe i 4 Grupa
Pancerna na odcinku od Kłajpedy do Gołdapi. Liczyła 23 dywizje piechoty, 3
dywizje pancerne i 3 dywizje zmotoryzowane oraz 1 dywizję kawalerii i szereg
jednostek wspierających. Wspierała ją też 1 Flota Powietrzna. Zadanie –
opanowanie państw bałtyckich i Leningradu. „Środek” pod dowództwem
feldmarszałka Fedora von Bocka w składzie: 4 i 9 armia oraz 2 i 3 Grupa
Pancerna na odcinku od Gołdapi do Włodawy. Liczyła 34 dywizje piechoty, 9
dywizji pancernych, 6 dywizji zmotoryzowanych. Wspierała ją 2 Flota Powietrzna.
Zadanie – natarcie w kierunku Mińsk-Smoleńsk-Moskwa. Było to najsilniejsze
ugrupowanie Wehrmachtu. „Południe” pod dowództwem feldmarszałka Gerda von
Rundstedta, w składzie: 6, 11 i 17 armia, 1 Grupa Pancerna oraz 3 i 4 armia
rumuńska, do których dołączył korpus węgierski; działać miała na odcinku
Włodawa-Przemyśl-Użhorod-Jassy. Liczyła 48 dywizji piechoty, 5 dywizji
pancernych, 4 dywizje zmotoryzowane i kilka dużych jednostek kawalerii.
Wsparcia udzielała jej 4 Flota Powietrzna. Zadanie – natarcie w kierunku Kijowa
i łuku Dniepru.
Na dalekiej
północy operowała niemiecko-fińska armia „Laponia” (4 dywizje Wehrmachtu i 2
fińskie). Zadanie – atak na Murmańsk. Z kierunku południowo-wschodniego miały
nacierać 2 armie fińskie wzmocnione dywizją niemiecką (łącznie 15 dywizji
piechoty). Armie te wspierane były przez 5 Flotę Powietrzną i lotnictwo
fińskie. Zadanie – atak na Leningrad.]
Przez pierwszy
miesiąc po napaści Niemiec na ZSRR (czerwiec – lipiec 1941) A. Radziewski
pełnił funkcje dowódcy sztabu dywizji kawaleryjskiej. Choć wojska radzieckie
znajdowały się w szybkim odwrocie, a niemieckie zajmowały ogromne tereny i
Hitlerowi oficjalnie donoszono z frontu, że siły zbrojne ZSRR przestały
istnieć, był to tak naprawdę tylko początek wojny, a nie jej koniec.
* * *
Feldmarszałek
Albert Kesselring, jeden z najwybitniejszych niemieckich dowódców z okresu II
wojny światowej, w tomie swych wspomnień pt. Soldat bis zum Ende (Żołnierz
do końca) w następujący sposób przedstawia rozwój wydarzeń w przededniu i w
okresie początkowym najkrwawszej wojny XX wieku.
Hitler już latem
1940 r. planował atak na ZSRR. 18 grudnia 1940 r. wydał dyrektywę nr 21 („Fall
Barbarossa”), która stwierdzała: „Niemieckie
siły zbrojne muszą być przygotowane, by jeszcze przed zakończeniem wojny z
Anglikami rozgromić radziecką Rosję w błyskawicznej kampanii pod kryptonimem
»Barbarossa«. Przygotowania należy rozpocząć już teraz i zakończyć do 15 maja
1941 r. Decydujący nacisk położyć na to, by ukryć zamiar uderzenia na Wschód.
Należy się liczyć z aktywnym współdziałaniem Rumunii i Finlandii”. 13 marca
1941 r. wydano wytyczne Hitlera dotyczące uzupełnienia dyrektywy operacji „Barbarossa”
zasadami regulującymi okupację podbitych ziem radzieckich: eksterminacja
ludności, podział na okręgi podległe różnym organom Rzeszy w celu ich
ekonomicznej eksploatacji. 6 czerwca 1941 r. Hitler ogłosił dowódcom wytyczne „dekretu
o komisarzach” przewidującego, że wzięci do niewoli komisarze polityczni Armii
Czerwonej winni być natychmiast likwidowani. 17 czerwca 1941 r. ustalono
ostateczny termin „Barbarossy”: 22 czerwca 1941 r., początek ataku godz. 3.15.
Kesselring wspominał: „ Hitler już wcześniej oświadczał, także w
swym przemówieniu końcowym do generałów 14 czerwca 1941 r., że kampania
wschodnia jest nieunikniona i że trzeba zaatakować teraz, jeśli pragnie się
uniknąć ataku Rosjan w niedogodnym momencie. Jednocześnie przypomniane zostały
ponownie punkty, z których miało wynikać nieprawdopodobieństwo trwałej
przyjaźni Rosji i Niemiec, nie dające się zanegować sprzeczności ideologiczne
odsuwane przez obie strony na bok, ale nie usunięte; ponadto swego rodzaju
posunięcia mobilizacyjne na wybrzeżu Bałtyku i na zachodniej granicy Rosji,
nasilanie się agresywnej postawy żołnierzy rosyjskich wobec ludności mieszkającej
na terenach peryferyjnych, ruchy wojsk w rejonach nadgranicznych; intensywna,
pospieszna rozbudowa rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego itd.
Żeby wymienić choćby jeden przykład: we wrześniu
1939 r. w rejonie przygranicznym o głębokości 300 km stwierdzono lub
domniemywano obecność 65 wielkich związków rosyjskich, w grudniu 1939 r. – 106
wielkich związków, a w maju 1940 r. – 153 plus 36 związków zmotoryzowanych,
czyli łącznie 189 związków. Takie rozmieszczenie wojsk rosyjskich z silnym
zmasowaniem pośrodku – tylko na wysuniętym łuku białostockim było 50 wielkich
związków – pozwalało wnioskować o zamiarach tak ofensywnych, jak i obronnych.
Rozpoznana w pobliżu granicy organizacja naziemna lotnictwa i jej obsada miała
zdecydowanie ofensywny charakter i tym samym demaskowała zamiary armii
rosyjskiej. (...).
Tezę Hitlera, że Rosjanie zaatakowaliby nas przy
pierwszej nadarzającej się okazji, uważałem za bezdyskusyjnie słuszną. Anglia
stała się front in being. Co mogło się z tego rozwinąć, nie sposób było
przewidzieć. Istniało wiele możliwości unieruchomienia większości niemieckich
sił zbrojnych w jakimś niekorzystnym pod względem politycznym i wojskowym
okresie; Kreml mógł łatwo stworzyć pretekst do niespodziewanego ataku. Czas
pracował dla niego, a był on mistrzem przeczekiwania. Dzięki raportom
niemieckich inżynierów lotniczych, którzy podróżowali po Rosji jeszcze w
ostatnim okresie przed wojną, wiedzieliśmy, że rozpoczęto tam realizację
szeroko zakrojonego – niestety przez naczelnego dowódcę Luftwaffe i Hitlera uważanego
za fantazję – programu przemysłowego i zbrojeniowego, któremu w niedługim
czasie nie mogliśmy przeciwstawić nic równorzędnego. Adiutant lotniczy Hitlera,
von Below, informuje w swych pamiętnikach, że 1 marca 1941 r. Luftwaffe wysłała
naczelnego inżyniera Dietricha Schwenke z Ministerstwa Żeglugi Powietrznej
Rzeszy z wizytą do Rosji, gdzie miał zwiedzać zakłady zbrojeniowe. Po powrocie
informował, że nie mogło być wątpliwości, iż Rosja zbroi się pełną parą. Na
ukończeniu są nowo budowane zakłady lotnicze o rozmiarach tak wielkich, z
jakimi wizytujący jeszcze nigdy się nie spotkał. Przyszły rozwój wydarzeń
zapowiadał się – jeśli sprawę potraktować obiektywnie – niekorzystnie dla nas.
Sądzę, że tylko niepoprawni optymiści mogli się spodziewać, że Rosja zadowoli
się stanem powstałym po zakończeniu kampanii polskiej. Aczkolwiek przez wiele
osób obwołany zostałem optymistą, to tej kwestii nigdy nie wykazywałem
optymizmu i nie wierzyłem, że Rosja zachowa się spokojnie.
Jakie więc były militarne perspektywy w 1941 r.,
jeśli już trzeba było liczyć się z wojną? Wymienię najpierw negatywy:
przewidziany termin ataku był znacznie spóźniony. Ten handicap mógł zostać w
pewnym zakresie usunięty poprzez trafne określenie celu. Byłem przekonany, że
podczas tych kilku miesięcy, które mieliśmy do dyspozycji, zrobimy wszystko co
w ludzkiej mocy, aby uniemożliwić, lub przynajmniej ograniczyć zapowiadający
się groźnie rozwój rosyjskiego kolosa. Nie mogłaby tego zmienić nawet
istniejąca po stronie rosyjskiej przewaga sił lądowych i lotniczych, dlatego że
– i tu dochodzę do pozytywów – podczas dwóch wielkich i dwóch małych kampanii
mogliśmy zebrać doświadczenia, którym Rosjanie nie mogli przeciwstawić nic
równorzędnego. Staliśmy się doświadczonymi wojownikami, którzy znali swoje
rzemiosło i do oczekiwanej wojny manewrowej wnosili wkład, który musiał
prowadzić do szybkiego sukcesu. Rzeczywiście, w połowie lat dwudziestych
konstruowaliśmy razem z Rosjanami czołgi i samoloty, ale w międzyczasie my
mieliśmy za sobą lata budowy i wypróbowywania sprzętu, podczas gdy wojna
rosyjsko-fińska nie przyniosła Rosjanom żadnych korzystnych doświadczeń. Co się
tyczy lotnictwa, to miałem zaufanie do naszych pułków i wiedziałem, że Grupa
Armii von Bocka, z którą miała współpracować jak dotychczas 2 Flota Powietrzna,
nie będzie się czuła osamotniona. To, że VIII korpus lotnictwa bliskiego
wsparcia dopiero dołączał z Krety, było wprawdzie nieprzyjemne, ale zrobiono
wszystko, by ten korpus, szczególnie dobrze wyszkolony w wojnie powietrznej,
pod dowództwem generała lotnictwa von Richthofena mógł się szybko odnaleźć w
nowej sytuacji. Korpus artylerii przeciwlotniczej pod dowództwem dzielnego
generała von Axthelma miał najcięższe działa pod Brześciem Litewskim i stanowił
część znajdującej się na głównym kierunku uderzenia Grupy Armii von Bocka
dysponującej dwiema armiami pancernymi. A więc nic tu nie mogło się nie udać.
Walka nie będzie łatwa, kryzys może gonić kryzys,
dowóz zaopatrzenia może napotkać nieoczekiwane trudności. Czy jednak cel, jakim
było utrzymanie komunizmu z dala od Europy Zachodniej, nie był na tyle wielki,
że należało odważyć się na wszystko i być przygotowanym na najgorsze? Trzeba
było przezwyciężyć własne wątpliwości po to, by móc swoim oddziałom zaszczepić
pewność i przekonanie o zwycięstwie.
Z chwilą gdy kampanię należało uznać za rzecz
przesądzoną, byłoby błędem zajmować się jeszcze innymi koncepcjami
operacyjnymi. To była sprawa Hitlera! W swej książce Mein Kampf Hitler określił
wojnę na dwa fronty jako błędną i niebezpieczną. Nie można zakładać – tak
przynajmniej sądzę – że zapomniał o swych poglądach na wojnę na dwa fronty i
bez wiedzy o tkwiących w niej źródłach niebezpieczeństw wdał się w wojnę
dwufrontową. Musiały go do tego skłonić ważne okoliczności. Toteż trzeba mu dać
na to swoją zgodę. Być może sądził, że zgodnie z koncepcją „walki w głębi”'
będzie mógł we właściwym czasie wyeliminować Rosję z europejskiego teatru
wojny, że następnie zespolonymi siłami wystąpi przeciw zagrożeniu z Zachodu.
Ale jedno jest pewne: obca mu była myśl wymierzenia w Rosję silnego, może nawet
decydującego uderzenia z krajów graniczących z Morzem Śródziemnym i tym samym
zadania Anglii śmiertelnego ciosu w jej najczulsze miejsce. Skrępowany
kontynentalnym myśleniem nie doceniał znaczenia obszaru Morza Śródziemnego i
tym samym popełnił kolejny błąd przesądzający wynik wojny. Cóż, lepsze jest
wrogiem dobrego.”
[Luftwaffe
przystąpiła do ataku na ZSRR w sile 1888 samolotów; 1 Flota Powietrzna miała
355 samolotów (w tym 144 myśliwskie i 211 bombowców), 2 Flota Powietrzna
(Kesselring) – 814 samolotów (279 myśliwskich, 78 niszczycieli, 293 bombowce i
164 nurkujące Stukasy), 4 Flota Powietrzna – 642 samoloty (286 myśliwskich, 243
bombowce i 113 nurkujących), a 5 Flota Powietrzna (Finlandia) – 77 maszyn (18
myśliwskich, 10 niszczycieli, 12 bombowców i 37 nurkujących). Sojusznicy
Niemiec dodali ok. 1000 samolotów. W tym czasie na Zachodzie pozostawało (3
Flota Powietrzna) tylko 611 samolotów; do obrony Rzeszy przeznaczono 280,
Norwegii – 87, a
na Bałkanach stacjonowało 308 samolotów. Poza frontem wschodnim było zatem
łącznie 1286 maszyn.
Lotnictwo
rosyjskie było na początku wojny rozproszone organizacyjnie. Dopiero późnym
latem 1941 r. powstał koło Moskwy korpus ochrony myśliwskiej stolicy liczący
500 samolotów. Już w listopadzie 1942 r. lotnictwo ZSRR liczyło jednak 4100
maszyn. Do grudnia 1943 r. liczba samolotów uległa podwojeniu. Na początku 1944
r. lotnictwo radzieckie liczyło 408 000 ludzi i prawie 9000 samolotów, ok. 100
dywizji, a sześć miesięcy później już 14 700 samolotów bojowych, czyli 153
dywizje. Tylko w operacji berlińskiej w kwietniu 1945 r. uczestniczyło 8400
samolotów bojowych.]
Na początku wojny
niemiecko-sowieckiej sytuacja była wszelako zupełnie inna. Feldmarszałek
Kesselring pisze: „Dzięki dobremu
taktycznemu planowaniu i niezmordowanej woli walki wszystkich związków udało
się, na podstawie znakomitego rozpoznania i zdjęć lotniczych, w ciągu dwóch dni
wywalczyć panowanie w powietrzu. Meldunki o zestrzeleniach w powietrzu oraz o
zniszczonych samolotach na ziemi osiągnęły 2500 maszyn, liczbę, którą marszałek
Rzeszy przyjmował początkowo z niewiarą. Dopiero kiedy po zdobyciu terenu kazał
sprawdzić te dane, musiał mi zakomunikować, że rzeczywiste liczby są o 200-300
sztuk wyższe. Bez obawy o zarzut wyciągania pochopnych wniosków mogę
stwierdzić, że bez takiego zainaugurowania ofensywy operacje wojsk lądowych nie
rozwinęłyby się tak szybko i z takim powodzeniem. Od drugiego dnia operacji
obserwowałem walki z nadlatującymi z głębi rosyjskiego terytorium średniociężkimi
samolotami bombowymi. Uważałem prawie za zbrodnię, że tak nieporadnym w
powietrzu samolotom nakazywano atakowanie w taki niedopuszczalny pod względem
taktyki powietrznej sposób. I tak nadlatujące w równych odstępach czasu,
eskadra za eskadrą, stawały się łatwym łupem dla naszych myśliwców. Prawdziwe „dzieciobójstwo”,
jak sobie wówczas pomyślałem. Poza tym udało się tak skutecznie rozbić bazę dla
odbudowy rosyjskiej floty bombowców, że przez całą kampanię rosyjskie bombowce
już się więcej nie pokazywały. Był to właściwie nigdy w pełni nie doceniony
wyczyn niemieckiego lotnictwa zaangażowanego na Wschodzie i przynajmniej tutaj
powinien zostać uhonorowany!
Poczynając od trzeciego dnia kampanii ataki
Stukasów na nieprzyjacielskie wojska frontowe były wzmacniane przez
wprowadzanie do walki coraz większych sił z pozostałych związków Floty
Powietrznej. Zostały nam postawione i przez nas wykonane następujące zadania:
obezwładnienie nieprzyjacielskiego lotnictwa, co nie wymagało już specjalnych
sił; wspieranie sił pancernych i piechoty w celu złamania lokalnego oporu bądź
wyeliminowania działających na skrzydłach sił wroga, co było przede wszystkim
zadaniem dla Stukasów i samolotów szturmowych; zniszczenie lub powstrzymanie
sił rosyjskich, które znajdowały się w drodze na front lub próbowały się
wycofać, co było zadaniem Stukasów, samolotów szturmowych, myśliwskich,
niszczycieli i pozostałych sił lotniczych; zakłócanie operacyjnych ruchów wojsk
nieprzyjaciela przemieszczanych transportem kolejowym; bieżące działania
rozpoznawczo-zwiadowcze.
Korpusy artylerii przeciwlotniczej, przydzielone do
wojsk pancernych, w miejsce właściwych sobie zadań osłony powietrznej, coraz
częściej odgrywały rolę obrony przeciwpancernej oraz zajmowały się taktycznym
zwalczaniem rosyjskich gniazd oporu. Korpusy były tak zespolone z jednostkami
armii lądowej, że można je było traktować jako ich część składową, a
skuteczność działania miała często znaczenie decydujące.(...).
Podczas gdy do 24 czerwca 1941 r. walczono jeszcze
o Brześć Litewski, którego twierdzę „otworzyła” tysiąckilogramowa bomba, wojska
pancerne pędziły do przodu i zapoczątkowały bitwę okrążeniową Mińsk–Białystok
(od 26 czerwca do 3 lipca 1941 r.). Bitwa zakończyła się wzięciem do niewoli
300 000 żołnierzy, ale nie całkowitym zniszczeniem walczących tam sił. Kryzysy
były nieuniknione, ponieważ większość sił pancernych kontynuowała ofensywę w
kierunku Dniepru i „linii Stalina”, a w tym samym czasie 4 i 9 armie musiały
stopniowo podciągać do „kotła” swoje dywizje nie zmotoryzowane. Ta operacja,
paraliżująca okrążone siły rosyjskie, ułatwiła ruchy niemieckich grup
pancernych w ich natarciu przez Dniepr.”
3 grupa pancerna
wspierana przez korpus Richthofena 3 lipca 1941 r. zdobyła Witebsk uzyskując
dogodną pozycję wyjściową dla swych rozwijających się pomyślnie operacji na
północ i północny wschód od Smoleńska. [Wolfram baron von Richthofen
(1895-1945), feldmarszałek (1943), w latach 1938-1939 dowódca interwencyjnego „Legionu
Condor” walczącego w Hiszpanii po stronie Franco, w kampanii polskiej – dowódca
specjalnej grupy Stukasów niszczących Warszawę, dowodził atakami na Francję,
Bałkany i ZSRR, później w latach 1943-1944 dowódca 2 Floty Powietrznej we
Włoszech]. Zła pogoda czasowo utrudniała posuwanie się naprzód absolutnie
niewystarczającą siecią rosyjskich dróg. „Tak zaczęliśmy bezpośrednio poznawać
prawdziwe oblicze rosyjskiego teatru działań wojennych. Trudności dały się we
znaki grupom bojowym, nawet pojazdom gąsienicowym z czołgami włącznie, a
jeszcze bardziej pojazdom zaopatrzenia, które musiały być, wobec braku przez
dłuższy czas kolei, przewożone kolumnami samochodowymi.
Walki o linię Dniepru (10 i 11 lipca 1941 r.)
wykazały słabnący opór sił rosyjskich, ale też posiadanie przez nieprzyjaciela
dużych, aczkolwiek niezbyt wartościowych, rezerw.
W sukcesach tych decydujący udział miało lotnictwo.
Kładliśmy duży nacisk na atakowanie wojsk rosyjskich na drogach, szosach i
liniach kolejowych oraz rozpoznanych obozów wojskowych. Później Stukasy,
samoloty szturmowe i myśliwce ponownie przystąpiły do ataków z lotu koszącego
na pozycje obronne na różnych odcinkach Dniepru. Jeszcze większe trudności
komunikacyjne, niż w wypadku wojsk lądowych, pojawiły się podczas przesuwania
do przodu jednostek obsługi naziemnej lotnictwa, niedostatecznie
zmotoryzowanych i nie dysponujących pojazdami gąsienicowymi. Do tego, oprócz
stałych lotnisk, trzeba było urządzić lotniska polowe, które nie miały
bezpośredniej osłony wojsk lądowych. Nieliczne siły naziemne Luftwaffe były
więc dodatkowo obciążone zadaniami ochronnymi. Pozostanie wielką zasługą
okręgów lotniczych i ich sztabów, że umożliwiły nieustanne działania bojowe
związków lotniczych, a zwłaszcza korpusu wspierania pola walki. Dowództwo Floty
Powietrznej mogło bieżąco wpływać na działania bojowe podległych związków
Luftwaffe, a także wojsk lądowych, zwłaszcza kiedy 23 czerwca 1941 r. w rejonie
Brześcia Litewskiego przeniosłem swoje stanowisko dowodzenia do specjalnego
pociągu. W pierwszych dniach lipca 1941 r. mój sztab przesiadł się do specjalnej
kolumny samochodów dowódczych umieszczonej na wschód od Mińska. Dowodzenie w
bezpośrednim bliskim kontakcie z wojskami było w tych toczących się na
wielkich przestrzeniach walkach, warunkiem powodzenia.
Po ogromnych zdobyczach terytorialnych w pierwszych
tygodniach wojny bardzo wcześnie pojawiło się pytanie dotyczące kontynuowania
operacji. Wątpliwości powstałe w swoim czasie w dowództwie Wehrmachtu były dla
mnie, pochłoniętego wydarzeniami na froncie środkowym, nie całkiem zrozumiałe.
Także i ja, podobnie jak dowództwo Grupy Armii, opowiadałem się za
kontynuowaniem trwającej już wiele tygodni bitwy wyniszczającej za Dnieprem,
aby ostatecznie wyeliminować rosyjską armię zachodnią. Godne ubolewania było
to, że kierownictwo Wehrmachtu pozwalało się ponosić na fali wydarzeń, nie
podejmując szybkich ostatecznych decyzji! Na froncie w owych dniach nie czuło
się jeszcze tego wahania. Atakowano i zdobywano teren. Z bazy lotniczej w Orszy
oraz z położonych na północ i na południe od niej lotnisk polowych udzielano
wsparcia, zgodnie z wypróbowanymi zasadami, nacierającym obu grupom pancernym i
armiom Grupy Armii „Środek”.
Walki te doprowadziły do bitwy okrążeniowej w
rejonie Smoleńska (od połowy lipca do początku sierpnia), która zakończyła się
wielkim sukcesem (ponad 300 tys. jeńców), ale nie przyniosła żadnego rozstrzygnięcia,
tylko „zwyczajne” zwycięstwo. Bitwa ta mogła stać się decydującą, gdyby udało
się zamknąć lukę powstałą na wschód od Smoleńska. Pilne wnioski dotyczące tej
sprawy zgłaszane przeze mnie i naczelnego dowódcę Luftwaffe nie zostały
przyjęte. Wąska, licząca zaledwie kilka kilometrów, luka, pośrodku której
znajdowała się niewielka dolina rzeczna porośnięta maskującą roślinnością,
pozwoliła w ciągu kilku dni, a zwłaszcza nocy, przeniknąć znacznym siłom
rosyjskim. O ile za dnia lotnikom udawało się nieprzerwanymi atakami ograniczyć
to przenikanie, to pora zmierzchu i noce były przez Rosjan tym skuteczniej
wykorzystywane do tego, aby się wymknąć. Zbiegli w ten sposób na zaplecze
Rosjanie – liczbę ich szacuję na ponad 100 tys. – stali się trzonem nowych
rosyjskich formacji. Sił tych nie udało się później zniszczyć – przypomnę tu
tylko ciężkie, pełne strat, walki na łuku Jelni w okresie od 30 lipca do 5
września 1941 r. – ale nie dlatego, że zawiodło wojsko i dowództwo niemieckie.
Oddziały nasze włącznie z Luftwaffe były po prostu przemęczone, wycieńczone i
oddalone od bezpiecznych baz zaopatrzenia.
Nasza dewiza brzmiała: marsz i walka, walka i marsz
przez półtora miesiąca na głębokość 700 km podczas częściowo niekorzystnej pogody,
walka na froncie z odstępującymi rosyjskimi oddziałami i napływającymi z
zaplecza nowymi dywizjami przeciwnika; walki drugich i trzecich rzutów armii
niemieckiej z okrążonymi w małych i dużych kotłach wojskami rosyjskimi, z
pojawiającymi się po raz pierwszy oddziałami partyzanckimi i z pojedynczymi
eskadrami lecących na małych wysokościach dość skutecznych, opancerzonych
rosyjskich samolotów szturmowych. Porządny wypoczynek, uzupełnienie załóg, jak
również choćby krótka, ale prawdziwa przerwa, pozostawały w sferze marzeń...
Z gorącym sercem i chłodnym umysłem rozpoczęto od
15 września przygotowania do nowej ofensywy. Osobiście omawiałem szczegóły
połączonego dowodzenia walką z dowódcami 2, 4, 9 armii oraz z 2, 4 i 3 armiami pancernymi.
Mój stary przyjaciel z okresu służby w Metzu, generał-pułkownik Hoepner
(dowódca 4 armii pancernej) – prawdopodobnie pod wrażeniem nikłych sukcesów
Grupy Armii „Północ” – niewiele spodziewał się po tej operacji. Dwukrotnie
wyjaśniałem mu zupełnie odmienne położenie przed frontem Grupy Armii „Środek”
oraz to, że ma wręcz jedyną szansę na wykonanie operacji przełamania i
okrążenia, ponadto obiecałem mu wzmocnione wsparcie lotnicze. Nabrał zaufania i
kiedy odwiedziłem go podczas bitwy, był szczęśliwy i dumny. Jeśli chodzi o moje
związki lotnicze, to taktyczne ramy ich działania były jednoznacznie określone.
Działania korpusów artylerii przeciwlotniczej miały się koncentrować na walkach
naziemnych w charakterze artylerii wsparcia i przełamania z głównym kierunkiem
uderzenia na prawym skrzydle”.[I korpus artylerii plot. od początku kampanii do
tego momentu zestrzelił 314 rosyjskich samolotów i zniszczył pond 3000
czołgów].
„Lotnicy bliskiego zasięgu (pola walki),
zgodnie z dotychczasowymi regułami, walką otwierali wolną drogę dla wojsk
lądowych oraz przede wszystkim dla grup pancernych i mieli atakować wszelkie
przemieszczające się siły wroga aż do ich zniszczenia. Ciężkie bombowce
odgradzały pole walki od zaplecza wroga. W porównaniu z poprzednimi bitwami
widziało się niewiele nieprzyjacielskich samolotów. Najczęściej pojawiały się
one na południowym skrzydle.
Niekorzystny układ, który doprowadził do tego, że
również ta bitwa, mimo wzięcia 650 000 tysięcy jeńców, stała się tylko „zwykłym”
zwycięstwem, uwidocznił się na skrajnym prawym skrzydle. Nadzieja na
zaplanowane z rozmachem wielkie okrążenie wojsk nieprzyjacielskich na obszarze
od Tuły do Moskwy została zniweczona już w pierwszych dniach października przez
złą pogodę w rejonie południowym, przed frontem 2 armii pancernej. Niekorzystne
warunki pogodowe utrudniły wsparcie lotnicze. Śnieg i deszcz, nadmiernie
rozjeżdżone przez pojazdy gąsienicowe i zryte lejami bombowymi drogi,
spowolniły ruch wojsk, a od 5 października stopniowo prawie go wstrzymały. Nawet
czołgi miały kłopoty. Próby wyciągania pojedynczych pojazdów ciągnikami
artylerii przeciwlotniczej kończyły się rozerwaniem wozów lub łańcuchów. Kiedy
zawiódł dowóz zaopatrzenia, Flota Powietrzna zmuszona była zrzucać dla części 2
armii pancernej nawet żywność. Trudy fizyczne (wojska lądowe nie miały jeszcze
zimowego ekwipunku) i wyczerpanie psychiczne stały się dla ludzi 2 armii zbyt
wielkie.
Był to punkt zwrotny w serii wielkich bitew na
Wschodzie.”
Wehrmacht został 1
grudnia 1941 r. powstrzymany zaledwie 27 km od murów Kremla, ale zanotował już straty
nieporównywalne z dotychczasowymi kampaniami: 157 773 zabitych, 31 191
zaginionych, 563 082 rannych. Luftwafte straciła w ciągu tego półrocza 2093
samoloty. Radziecka kontrofensywa rozpoczęta pod Moskwą z 5 na 6 grudnia 1941
r. (trwała do 28.2.1942) spowodowała dalsze ciężkie straty niemieckie: 51 799
zabitych, 16 112 zaginionych i 184 679 rannych. Łącznie Wehrmacht stracił w tym
okresie 209 572 zabitych, 47 303 zaginionych i 747 761 rannych.
Luftwaffe weszła w
rok 1941 z pierwszymi poważnymi stratami i porażkami w Bitwie o Anglię, która
udowodniła, że niektóre jej samoloty, np. Stukasy czy Me 110, nie są już
maszynami odznaczającymi się szczególnymi walorami w nowoczesnej wojnie
powietrznej. Załamał się mit niezwyciężonych niemieckich pilotów. Od 1 września
1939 r. do 1 kwietnia 1941 r. Luftwaffe straciła łącznie 6261 samolotów; od 1
kwietnia do 28 czerwca 1941 r. – dodatkowo 2160, a od 29 czerwca 1941
r. do 30 czerwca 1942 r. – w pierwszym roku wojny na Wschodzie – straciła 8529
samolotów. Front wschodni zaczął pożerać Luftwaffe.
„Reszty dokonały trudne warunki atmosferyczne
rosyjskiej jesieni: słota, mgły, zimno. Nawet piloci samolotów bliskiego
zasięgu mogli atakować tylko te cele, które widzieli i które były wystarczająco
duże. Ruchy zwartych formacji wojsk nieprzyjacielskich po bitwach w kotle
Briańsk–Wiaźma dało się zaobserwować tylko w wyjątkowych wypadkach; wielkie
przesunięcia wojsk syberyjskich w ogóle nie zostały dostrzeżone lub nie rozpoznano
ich skali. Dlatego do zwalczania tych, jak się później okazało rozstrzygających
o wyniku bitew, elitarnych wojsk w ogóle nie doszło. Gniazda oporu były to
pojedyncze, rozproszone w terenie bunkry, których niszczenie w warunkach pogody
pod psem sprawiało pilotom nadzwyczajne trudności.
Także walka z coraz liczniej pojawiającymi się
czołgami T-34, które swobodnie poruszały się nawet w najgorszych warunkach
terenowych, wymagała najwyższej ofiarności pilotów szturmowych latających na
najniższych wysokościach nad drzewami, lasami i zabudową. Ustawicznie zlecane
pilotom myśliwskim akcje mające na celu osłonę oddziałów lądowych przed nisko
latającymi rosyjskimi opancerzonymi samolotami szturmowymi przeprowadzano tylko
gwoli uspokojenia wojsk naziemnych; ich skuteczność była nieznaczna, ponieważ
szanse powodzenia nie istniały. Więcej można tu było osiągnąć przy użyciu
artylerii przeciwlotniczej i przeciwpancernej, chociaż i one w tych trudnych
warunkach terenowych były niezbyt skuteczne. Niezależnie od częstotliwości
prowadzonych, mimo wszelkich przeszkód, ataków lotniczych, nie mogły one
decydować o wyniku walk.
Aby wykorzystać wszystkie możliwości, jednostki
latające zostały rozlokowane na lotniskach polowych, w bezpośredniej bliskości
frontu na linii Orzeł-Juchnow-Rżew. Ale nie przyniosło to widocznego sukcesu.
Nawet silna Luftwaffe nie byłaby w stanie udzielić zastygłemu w bezruchu i
osłabionemu frontowi niemieckiemu rozstrzygającego o wynikach bitwy wsparcia w
walce z prawie niewidocznym nieprzyjacielem. Jeszcze mniej można było oczekiwać
od osłabionego i przemęczonego lotnictwa (...).
Reasumując, moskiewska ofensywa z udziałem, grup
pancernych mogła się udać tylko wtedy, gdyby przynajmniej na dwóch odcinkach
(Mińsk i Smoleńsk) jednostki pancerne zostały przejściowo zatrzymane,
oczyszczony został teren przy pomocy korpusów piechoty z sił wroga na zachód od
tych odcinków i dopiero z zabezpieczonej bazy wyruszyło dalsze natarcie.
Na zakończenie jeszcze kilka uwag o wykorzystaniu
dodatkowych zasobów ludzkich i materiałowych. W sierpniu, lub na początku
września 1941 r. feldmarszałek von Reichenau, dowódca 6 armii, proponował
wystawienie białoruskich i ukraińskich dywizji. Hitler odrzucił ten wniosek,
mówiąc: Reichenau (którego zresztą bardzo cenił) powinien troszczyć się o
sprawy swojego wojska, a wszystko inne zostawić jemu. Kto widział ten liczny,
wspaniały, chętny do walki rosyjski materiał ludzki, mógł tylko ubolewać z
powodu takiej postawy Hitlera. Od 1943 r. do końca wojny pod moim dowództwem
znajdowały się oddziały niemiecko-rosyjskie, które, nie mogąc urzeczywistnić
swego wymarzonego celu, trwały przy nas aż do gorzkiego końca. Od 1942 r. mogły
one, pod hasłem obrony ojczyzny i jej wyzwolenia spod bolszewickiego jarzma,
przynieść odczuwalne odciążenie na froncie; z ich poparciem można byłoby, z
dużym prawdopodobieństwem, osiągnąć militarne i gospodarcze cele. Błędna
polityka narodowościowa Hitlera i jego politycznych pełnomocników zemściła się
także w wymiarze wojskowym, a nie tylko w kwestii band. Natychmiastowe, planowe
wykorzystanie i znaczna rozbudowa rosyjskiego przemysłu ciężkiego i
zbrojeniowego w sposób zasadniczy utrudniłaby rozbicie naszych zakładów
produkcyjnych, czego byliśmy świadkami od 1943 r. i z pewnością w znacznym
zakresie uzupełniłaby niedobory materiałowe.
Kiedy popatrzeć trzeźwo na stosunki na Wschodzie –
bez omawiania możliwości istniejących na Zachodzie – to samo przez się nasuwa
się pytanie: „Czy ta wojna musiała zakończyć się taką apokalipsą, jaką się
zakończyła?”
* * *
Wbrew pozorom nie
jest to pytanie retoryczne, fakt wszelako pozostaje faktem: Niemcy ponieśli
klęskę nie dlatego, że byli gorsi od Rosjan, lecz dlatego, że Rosjanie w końcu
okazali się lepsi.
Dywizja
kawaleryjska A. Radziewskiego także początkowo cofała się razem z frontem na
wschód, lecz zadawało jednocześnie przeciwnikowi dotkliwe straty w sile żywej i
technice, tak iż nieuchronnie i coraz szybciej tracił on siły, a tempo natarcia
zaczęło się wyhamowywać już pod koniec lipca 1941 roku. Na kilku odcinkach
Niemcy doznali też dotkliwych porażek, co spowodowało dymisję szeregu wysokiej
rangi dowódców.
11.08.1941 r.,
zaledwie w miesiąc po postawieniu tezy, że Armia Czerwona w istocie jest
rozbita, generał Franz Halder zapisał w „Dzienniku
wojennym”: „Z ogólnej sytuacji coraz wyraźniej wynika, że rosyjski kolos [...]
nie był przez nas doceniony. Stwierdzenie to odnosi się zarówno do spraw
organizacyjnych, jak i gospodarczych, do komunikacji i transportu, lecz przede
wszystkim do zdolności i sprawności czysto militarnej. Na początku wojny
liczyliśmy się z ok. 200 dywizjami nieprzyjaciela. Obecnie zakładamy już 360
[...], i jeśli zostanie rozbity tuzin dywizji, to Rosjanie wystawią nowy tuzin”. Halder okazał odwagę po tym, jak
wcześniej, 4.08. Hitler powiedział zaskoczonemu generałowi Guderianowi w
obecności feldmarszałka von Bocka i generała Hotha: „Gdybym wiedział, że Rosjanie rzeczywiście mają tyle czołgów, ile pan
podawał w swojej książce, wówczas, myślę, nie rozpocząłbym tej wojny” (H.
Guderian, Wspomnienia żołnierza).
Guderian oszacował liczbę czołgów radzieckich na 10 000 w 1937 r., „ale mogłem udowodnić, ponieważ posiadałem
takie wiadomości – pisze – że mają
ich 17 000”. W rzeczywistości w 1941 r. Armia Czerwona miała 20 000
czołgów; zaczęły wchodzić do walki słynne T-34, którym Niemcy długo nie mogli
sprostać.
25.08.1941 r.
podczas spotkania z Mussolinim w Kwaterze Głównej w Kętrzynie Hitler przyznał: „Po raz pierwszy Abwehra nie działa. Nie
zameldowano mi, że Rosja ma pod każdym względem znakomicie wyposażoną armię, na
którą w większej części składają się fanatycy”. A fanatycy, czyli ludzie
nie wątpiący o tym, że mają rację i wierzący w słuszność swej sprawy, walczą
bez pardonu i nie wiedzą, co to jest ustępliwość.
Generał Franz
Halder zanotował pod datą 25.04.1942 r., 308 dnia od rozpoczęcia „Barbarossy”: „od 22.06.1941 do 20.04.1942 r. ogólne
straty Wehrmachtu na froncie wschodnim wyniosły 1.148.954 żołnierzy i oficerów,
czyli 35,9 procent przeciętnego stanu 3,2 mln. Jednakże liczby te nie dotyczą
ubytków spowodowanych chorobami, które dotkliwie osłabiły wojsko (odmrożenia,
przeziębienia, biegunki). Po doliczeniu tej kategorii ubytków straty Wehrmachtu
w jednostkach bojowych sięgały 1,8 mln żołnierzy i oficerów”.
* * *
Warto w tym
miejscu zwrócić uwagę na interesujące zjawisko, polegające na fałszowaniu
statystyk frontowych przez strony walczące w II wojnie światowej.
Pierwsi zaczęli w
czasie tej wojny kłamać o swych rzekomych sukcesach bojowych lotnicy polscy we
wrześniu 1939 roku. Mieli ponoć zestrzelić w ciągu kampanii 258 samolotów
Luftwaffe, ale, jak się okazało, Niemcy stracili nad Polską wówczas tylko 170
maszyn, z których większość, nawiasem mówiąc, strąciła naziemna artyleria
przeciwlotnicza.
Podobnież w maju
1940 roku Brytyjczycy zestrzelili 10 samolotów niemieckich, a przechwalali się,
że aż 39.
W Bitwie o Anglię
polski Dywizjon 303 zestrzelił faktycznie nie 130 samolotów przeciwnika, a
tylko 45. Według statystyk alianckich w czasie całej kampanii powietrznej nad
Albionem miano zniszczyć 1.600 maszyn niemieckich, ale faktycznie liczba ta
okazała się dokładnie dwukrotnie niższa.
Bohater narodowy
Francji Pierre Clostermann miał strącić 33 samoloty niemieckie, faktycznie zaś
łupem tego Francuza niemieckiego pochodzenia padło 11 maszyn Luftwaffe. Co
zresztą też było niemałym wyczynem, zważywszy na mistrzostwo i odwagę pilotów
Hermanna Goeringa.
Szczyty
mistyfikacji osiągnęli jednak propagandyści radzieccy. Gdy np. podczas
zwycięskiej bitwy na Łuku Kurskim strącili faktycznie 14 samolotów niemieckich,
gazety w Moskwie pisały aż o 217! Co prawda nie ustrzegli się kłamstw także
honorowi Niemcy: zestrzelili na tymże Łuku 171 samolotów sowieckich, ale
przechwalali się, że było ich 193. To fałszerstwo nie było jednak zamierzone,
lecz zaszło raczej na skutek jakiegoś nieporozumienia. Zdarzały się bowiem
przypadki wręcz przeciwne. Gdy po kilku pierwszych dniach wojny z ZSRR w
czerwcu 1941 roku lotnicy niemieccy donosili dowództwu o zniszczeniu 1811
samolotów rosyjskich, marszałek Herrmann Goering nie dał wiary tym informacjom,
powołał niezależną komisję do zbadania podstawności tych danych, a ta z kolei
ustaliła, iż faktycznie Luftwaffe zestrzeliła 2011 samolotów nad ZSRR. Jednak w
czasie całej wojny na wschodzie Niemcy, zestrzeliwując „zaledwie” 46 tys.
samolotów radzieckich, w statystykach umieszczali wygórowaną mocno liczbę 70
tys.
Zagorzałymi
kłamcami byli jednak przede wszystkim lotnicy amerykańscy. Podczas
niszczycielskich dla ludności cywilnej nalotów dywanowych 1943 roku na Niemcy
podawali w oficjalnych sprawozdaniach, że jakoby zniszczyli 543 myśliwce wroga,
podczas gdy faktycznie strącili zaledwie 15 samolotów. W sumie statystyka
wygląda następująco: w trakcie trwania II wojny światowej Niemcy zawyżyli swe
osiągnięcia bojowe przeciętnie o 25 proc., alianci – dwukrotnie, Rosjanie –
sześciokrotnie.
Po co były
potrzebne te kłamstwa, zaniżające własne straty i zawyżające sukcesy? Po to, by
dodać otuchy i wiary w siebie własnym żołnierzom i obywatelom, a posiać
defetyzm w obozie przeciwnika. Obok wojny krwi i żelaza bowiem zawsze równolegle
z nią toczy się wojna argumentów i kłamstw, czyli wojna psychologiczna. Dobre
kłamstwo jest nieraz bardziej skuteczne niż takaż salwa artyleryjska.
Już Adam Mickiewicz
w wykładach o literaturach słowiańskich zwracał uwagę na różnicę zdań kronikarzy
polskich i niemieckich, jeśli idzie o ocenę ilości wojsk po obydwu stronach uczestniczących
w bitwie pod Grunwaldem. Pierwsi podają chyba liczby nieco wygórowane, aby podkreślić
wagę odniesionego zwycięstwa; drudzy liczby zaniżają, aby w ten sposób jakby zdeprecjonować
rozmiary poniesionej porażki. To właśnie jest niejako ciągiem dalszym owej pamiętnej
bitwy, ale toczonym już na płaszczyźnie moralnej i informacyjnej. Pisze więc Mickiewicz:
„Niemcy, według świadectwa kronikarzy polskich,
liczyli 150, wedle niemieckich zaś tylko 80 tysięcy ludzi”. Także zresztą obecnie
historycy niemieccy podają liczby dwukrotnie niższe niż polscy. Widocznie tak ich
mniej boli.
* * *
Niepowodzenia
armii niemieckiej w 1941 roku na froncie wschodnim wynikały w znacznej mierze z
arogancji naczelnego dowództwa i niedoceniania przeciwnika. Hitler, Keitel,
Halder i von Brauchitsch zapowiadali „wojnę błyskawiczną”, która po kilku
miesiącach lub nawet tygodniach zakończy się zwycięstwem. Na okupowanych
ziemiach pozostałyby tylko dywizje okupacyjne. Ze 150 dywizji pozostać miało na
linii Morze Czarne-Moskwa-Leningrad tylko 54. Dla nich przygotowano ciepłą
odzież. Z tej liczby 10 dywizji miano przenieść w rejon Morza Kaspijskiego i
zaplanowano dla nich mundury tropikalne. Jeszcze 24.10.1941 r. upominał się o
nie na naradach w Berlinie generał F. Paulus, zastępca szefa Sztabu
Generalnego, który w styczniu 1943 r., jako feldmarszałek, skapitulował z 6
armią w Stalingradzie. Zaopatrzenie w ciepłą zimową odzież przygotowano dla 20
procent wojsk na wschodzie, dla 2,8 mln żołnierzy zabrakło ciepłych płaszczy,
nie mówiąc o butach i czapkach.
21.12.1941 r.
Keitel w rozkazie OKW potwierdził wcześniejszy rozkaz wydany Siłom Lądowym: „należy
bezwzględnie zabrać jeńcom wojennym i mieszkańcom zimową odzież”.
Usankcjonowało to stosowaną od końca sierpnia 1941 r. praktykę. Tak np.
elitarna 23 dywizja piechoty z Poczdamu (co zapisano w jej dzienniku wojennym
3.09.1941 r.) rozebrała 2000 radzieckich jeńców wojennych z płaszczy i po
odwszeniu ubrała się w nie. W 4 armii tylko co piąty żołnierz z 600 000 miał
płaszcz zimowy. Dywizja SS „Wiking” podczas natarcia na Rostów zdobyła
radziecki skład mundurowy i założyła walonki i waciaki przeciwnika, co jest
sprzeczne z wszelkimi wymogami prowadzenia wojny.
Pod koniec grudnia
1941 r. generał Guderian informował Hitlera, że nie ma szans na dalsze
utrzymanie linii frontu. Hitler kategorycznie odrzucił tę sugestię, dodając: „czy
sądzi pan, że grenadierzy Fryderyka Wielkiego pragnęli umierać? Oni także
chcieli żyć, lecz król miał rację żądając od nich, by się poświęcili. Uważam,
że mnie również przysługuje prawo żądania od każdego niemieckiego żołnierza, by
złożył swe życie w ofierze”. W tym czasie 2 armia pancerna Guderiana
dysponowała jeszcze 40 czołgami z 1500, którymi wjechała do Rosji przed pół
rokiem. 7 dywizja pancerna generała Reinhardta straciła wszystkie czołgi, miała
tylko 200 zdrowych żołnierzy z około 12 000 w dniu 22.06.1941 r.
Katastrofalny był stan transportu zaopatrzeniowego Wehrmachtu. Rozpoczął
on „Barbarossę” dysponując 600 000 samochodów, w tym zdobycznymi maszynami
francuskimi kilkunastu typów i marek, do których zabrakło części zamiennych, z
3300 czołgów ponad 1000 stanowiły zdobyczne czołgi czeskie i francuskie,
wyraźnie ustępujące nowym radzieckim T-34. Z 625 000 koni taborów i artylerii
na froncie wschodnim pozostały tylko te, które znalazły się na dalekim
zapleczu. Srogi mróz spowodował, że chleb trzeba było rąbać siekierami. Ale do
tego byli przecież zmuszeni nie tylko niemieccy, lecz również radzieccy
żołnierze, którym „generał mróz” także doskwierał w nie mniejszym stopniu, choć
trzeba przyznać, że byli ubrani lepiej.
* * *
Od 1941 aż do
lutego 1944 roku A. Radziewski kierował sztabem korpusu kawaleryjskiego na
Froncie Zachodnim i Południowo-Zachodnim. Toczył walki m.in. na kierunku
kaukaskim. Feldmarszałek W. Keitel pisał o tym okresie: „Do operacji na Kaukazie przewidziano Grupę Armii A. Utworzono Sztab
Dowodzenia. Pozostała jednak otwarta kwestia, kto nadaje się na
głównodowodzącego. Halder i ja – niezależnie od siebie – zaproponowaliśmy
feldmarszałka Wilhelma Hermanna Lista. Hitler długo nie mógł się zdecydować,
nie wyjaśniając, oczywiście, jakie ma wobec Lista zastrzeżenia. Kiedy był już
najwyższy czas, żeby podjąć jakąś decyzję, odbyliśmy, Halder i ja, rozmowę z
Hitlerem, który dopiero po dłuższej zwłoce wyraził zgodę i zaakceptował Lista.
Ale zaraz pierwsze działania bojowe oddziałów tej Grupy Armii, która miała
przedrzeć się przez Rostów, a stamtąd wachlarzowato na nizinę kaukaską, wywołały
falę nieuzasadnionych zarzutów wobec Lista. Nagle oskarżono go, że przeszkodził
oddziałom pancernym SS wedrzeć się do Rostowa, że zbyt późno przystąpił do
walki i „paskudnie” atakował itd., chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że List
działał zgodnie z rozkazami Hitlera.
Kryzys został spowodowany nieszczęsnym lotem Jodla
do korpusu górskiego, który głównymi siłami toczył walki na Kaukazie o zejścia
z gór nad Morze Czarne. Jodl odbył wówczas szczegółową rozmowę na temat
beznadziejnego położenia z dowódcą korpusu Conradem, przy której obecny był
także feldmarszałek List. Wieczorem, po powrocie, Jodl złożył Führerowi
meldunek o sytuacji i powiedział, że podziela pogląd Lista, iż wyznaczone
zadanie jest niewykonalne.(...).
Operacje na Kaukazie i na północ od niego – mimo
zajęcia Elbrusa, najwyższego szczytu i symbolu Kaukazu – nie zaspokoiły daleko
idących oczekiwań Hitlera. Rosyjskie ataki na Grupę Armii „Środek” na zachód i
południowy zachód od Moskwy, które służyć miały odciążeniu poważnie zagrożonego
rosyjskiego południowego frontu, stworzyły groźną sytuację. Halder słusznie
oceniał ofensywę i ogólną sytuację, mimo olbrzymich zdobyczy terytorialnych,
jako niezadowalającą. Podobnie jak Jodl i ja, Halder spodziewał się, oprócz
rozpoznanych punktów zapalnych, wkroczenia operacyjnych rosyjskich rezerw,
które, jego zdaniem, nie zostały jeszcze rzucone na szalę. Również sposób
prowadzenia przez Rosjan walk podczas ofensywy na południu miał całkowicie inny
charakter. Liczba jeńców wojennych – w porównaniu z innymi bitwami w kotłach –
była stosunkowo niewielka. Przeciwnik w porę unikał grożącego mu oskrzydlenia i
w strategicznej defensywie wykorzystywał rozległość terenu, co było
równoznaczne z unikaniem druzgocącej klęski. Dopiero w Stalingradzie i wokół
niego oraz na górskich podejściach stawiał niezwykle zacięty opór, ponieważ nie
obawiał się już operacyjnego oskrzydlenia.
Chociaż dzięki działaniom sojuszników wzdłuż Donu –
przemieszanych z pojedynczymi dywizjami niemieckimi – udało się 6 armii pod
dowództwem Paulusa dotrzeć aż w rejon Stalingradu, to jednak jednostki te
wystarczyły jedynie do stworzenia lokalnych punktów na polach naftowych i pod
Stalingradem. Zresztą ten bardzo rozciągnięty front nie był już zdolny do
skutecznych działań ofensywnych. Halder słusznie dostrzegł zagrożenie na flance
Donu, gdzie na południe od Woroneża najpierw stali Węgrzy, a później Włosi,
podczas gdy na skrzydle na zachód od Stalingradu umieszczono Rumunów. Chociaż
Führer stale liczył się z możliwym zagrożeniem skrzydła Donu, a jego zaufanie
do sprzymierzonych było nikłe, tak wysoko cenił jednak przeszkodę, jaką
stanowił Don – przynajmniej do czasu zamarznięcia – że uważał, iż może tu sobie
pozwolić na pewne ryzyko.”
Nic z tego,
wszystkie plany strategów niemieckich spełzły na niczym w obliczu doskonałego
dowodzenia wojskami radzieckimi przez takich generałów jak Radziewski. W lutym
1944 objął on stanowisko szefa sztabu i dowódcy 2 Gwardyjskiej Armii Pancernej
w składzie początkowo 2 Frontu Ukraińskiego, następnie 1 Frontu Białoruskiego.
Jego jednostka bojowa odegrała w tym czasie rolę stalowego młota
rozdrabniającego swymi uderzeniami linie obrony niemieckiej, a następnie
mielące je gąsienicami ciężkich czołgów.
W okresie między
22 czerwca a 8 lipca 1944 Grupa Armii „Środek” został rozbita, a z walk
wyeliminowano 28 dywizji i 350.000 żołnierzy Wehrmachtu.
Mijały miesiące
ciężkich walk i w maju 1945 wojna dobiegła końca. Lecz straty zadane przez nią
narodom Europy były przerażające.
ZSRR poniósł straty w wysokości ponad 25 mln ludzi, wśród
nich było około 14 mln żołnierzy, w tym 3,5 mln jeńców wojennych.
Straty polskie, wedle różnych szacunków, wahają się od 5 do
6 mln ludzi, w tym 120.000 żołnierzy.
Wielka Brytania straciła w zabitych na frontach Europy,
Afryki i Azji 326.000 żołnierzy, w tym zmarłych w niewoli jeńców wojennych.
Stany Zjednoczone AP w latach 1941-1945 wraz z frontem na Pacyfiku straciły
295.000 żołnierzy, a Francja – 340.000 żołnierzy.
II wojna światowa pochłonęła łącznie 55-60 mln ofiar
ludności cywilnej i żołnierzy. W ramach „ostatecznego rozwiązania” formacje SS,
przy współpracy jednostek Wehrmachtu, zamordowały kilka milionów Żydów.
W każdym więc kraju Europy było co odbudowywać, i to we
wszystkich sferach życia społecznego, gospodarki, szkolnictwa, a także
wojskowości.
Po zakończeniu drugiej wojny światowej A. Radziewski pełnił
szereg odpowiedzialnych funkcji przede wszystkim w radzieckim wyższym
szkolnictwie wojskowym. Ale też piastował bardzo wysokie stanowiska w
hierarchii Armii Radzieckiej. W okresie 1950-1952 był dowódcą tzw. Północnej
Grupy Wojsk ZSRR, stacjonującej na terenie Polski; w 1952-1953 dowodził
wojskami Turkiestańskiego Okręgu Wojskowego; w 1953-1954 był dowódcą wojsk
pancernych i zmechanizowanych całego ZSRR; w 1954-1958 kierował Odesskim
Okręgiem Wojskowym. W roku 1959 został mianowany na stanowisko pierwszego
zastępcy naczelnika Wojskowej Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR.
Był zresztą wybitnym teoretykiem wojskowości, w 1961 habilitował się i uzyskał
tytuł profesora zwyczajnego.
Od kwietnia 1968 do lipca 1969 A . Radziewski pełnił
funkcje szefa Zarządu Głównego Szkolnictwa Ministerstwa Obrony ZSRR, a później
przez szereg lat piastował stanowisko naczelnika (rektora) Wojskowej Akademii
im. M.W. Frunze w Moskwie. Był obierany na posła parlamentu ZSRR. W 1972 roku
awansowany do rangi generała broni.
Za zasługi frontowe i za organizowanie szkolnictwa
wojskowego w ZSRR został odznaczony Orderem Lenina, sześcioma Orderami
Czerwonego Sztandaru, dwoma Orderami Suworowa pierwszego stopnia i jednym II
stopnia, Orderem Kutuzowa drugiego stopnia, Orderem Gwiazdy Czerwonej oraz
Czerwonego Sztandaru Pracy, tudzież szeregiem orderów innych państw, w tym
Polski.
Rodion Malinowski
Był wybitnym
dowódcą wojskowym, którego sława nabrała blasku podczas II wojny światowej.
Wywodził się ze spauperyzowanej gałęzi zasłużonej rodziny rycerskiej. [Niektórzy
badacze przeszłości twierdzą, że R. Malinowski był Karaimem z pochodzenia, jak to
czyni J. Zajączkowski w książce pt. „Wojskowi
Karaimi” (Wilno 2005). W papierach oficjalnych zresztą podawał narodowość ukraińską;
gdyby podawał polską, zostałby rozstrzelany przez siepaczy z NKWD. Nawet gdyby istotnie
tak było, to przecież i tak stanowili panowie Malinowscy ongiś integralną część
braci-szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego i Korony Polskiej, część jednego „narodu
szlacheckiego”].
Od
najdawniej znani i najszerzej rozgałęzieni Malinowscy używający godła Pobóg
pochodzili z Podlasia, ale już w XVI stuleciu posiadali silne odgałęzienia
zarówno na wschód, jak i na zachód od gniazdowisk pierwotnych.
W
dawnych dokumentach nagminnie się spotyka wzmianki o członkach tego rodu. Jan, Stanisław i Leonard Malinowscy z Malinowa w powiecie
drohiczyńskim herbu Ślepowron figurują w zapisie do ksiąg ziemskich tegoż
powiatu z 7 lutego 1547 roku (W. Semkowicz, Wywody
szlachectwa, nr 331).
Marcus
Malinowski w 1575 roku pełnił funkcje dowódcy gwardii miejskiej Krakowa. Piotr
Malinowski, drobny szlachcic będący na służbie u pana Krzysztofa
Możniewskiegoo, sprawcy myt pogranicznych i karczem mohylewskich, figuruje w
księgach grodzkich Mohylewa w roku 1578 (Istoriko-juridiczeskije
matieriały izwleczionnyje iż aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj, t.
32, cz. 2, s. 57, 107, Witebsk 1906).
Jan
Michał Malinowski, deputat z Kolna, podpisał w 1632 roku elekcję króla
Władysława IV (Volumina Legum, t. 3,
s. 366, Petersburg 1856). W archiwach magistratu połockiego z 1671 r. figuruje „wielebny
xiądz Dominik Jacek Malinowski, świętego pisma doktor” (Istoriko-juridiczeskije matieriały..., t. 26, s. 227). W 1676 roku
na sejmie koronacynym w Warszawie został za zasługi wojenne nobilitowany
urodzony Stanisław Franciszek Malinowski (Volumina
Legum, t. 5, s. 200). Jan Tadeusz Malinowski, starosta hołowieski, sędzia
miasta Rzeczyca na Białej Rusi, około r. 1716 wielokrotnie jest odnotowywany w
ówczesnych księgach grodzkich Mohylewa i Witebska. „Wielmożny jegomość pan Antoni Tadeusz Malinowski, regent grodzki
powiatu rzeczyckiego, starosta sianorzęcki”, występuje na kartkach dawnych
rękopisów około roku 1753. Józef i Jan Malinowscy, ziemianie powiatu
grodzieńskiego, 17 kwietna 1764 r. podpisali laudum sejmiku lokalnego; zaś „jegomość pan Wojciech Malinowski na koniu
gniadym, z szablą”, „jegomość pan
Franciszek Malinowski na koniu karym, z
szablą y karabinem”, a „pan Józef Malinowski na koniu gniadym, z
szablą y pistoletem” stawili się
5 października 1765 roku do popisu szlachty powiatu grodzieńskiego na pospolite
ruszenie (Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 7, S. 395 i in., Wilno 1865-1915). W
roku 1764 Filip Malinowski z województwa poznańskiego, Jan Malinowski od
województwa sandomierskiego, Piotr i Józef Malinowscy w imieniu powiatu
grodzieńskiego podpisali w Warszawie sufragię ostatniego króla polskiego
Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina
Legum, t. 7, s. 108, i in.).
Antoni
Malinowski 23 czerwca 1764 r. podpisał uchwałę konfederacji generalnej koronnej
w Warszawie (Publiczna Biblioteka Miejska i Wojewódzka w Rzeszowie, dział
rękopisów; Rk-3, k. 178).
Jedno
ze swych pradawnych siedlisk mieli Malinowscy w powiecie wołkowyskim, od wieków
też zaznaczali swą obecność w powiecie wileńskim, wilejskim, zawilejskim,
wiłkomierskim, kowieńskim, lidzkim, oszmiańskim, bobrujskim, mińskim i innych.
Zawsze i wszędzie uznawani byli za niewątpliwie „pochodzących z starożytnej w
Polsce familii”. Ich rodowitość wielokrotnie potwierdzały heroldie Grodna,
Wilna, Mińska, Lwowa, Witebska i innych sławnych miast Rzeczypospolitej. Przez
małżeństwa spokrewnieni byli m. In. z takimi domami szlacheckimi, jak
Dobrowolscy, Czyżewscy, Nowiccy, Lanżerowie, Ciechanowiczowie, Skwarkowscy,
Pieślakowie, Łabuciowie, Szostakowie, Romankiewiczowie, Jacewiczowie,
Kiersnowscy.
Z
reguły charakteryzowała ich duża dynamika życiowa, energia twórcza, wysoki
poziom etyczny i intelektualny, być może, uwarunkowane genetycznie. Często
nawet córki tego rodu wykazywały odwagę i siłę ducha, o czym świadczyć może np.
fakt, iż szlachcianki powiatu lepelskiego Grasylda, Kamilla i Zofia Malinowskie
przez długie lata w okresie 1863/68 znajdowały się pod tajnym rosyjskim
nadzorem policyjnym ze względu na swój pod względem politycznym „szkodliwy skład myśli” (Centralne
Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 291).
Zbiory
heroldii wileńskiej zawierają liczne materiały do dziejów kilku gałęzi tego
wielkiego roku. Wywód familii urodzonych
Malinowskich herbu Pobóg z roku 1805 za przodka podaje Hrehorego
Malinowskiego, właściciela folwarku Olechnowszczyzna w województwie mińskim,
który spłodził synów Franciszka i Samuela. Widymus z ksiąg ziemskich powiatu
oszmiańskiego z roku 1748 ukazuje tę rodzinę jako dość szeroko rozgałęzioną
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 203, s. 1-183).
Inny Wywód familii urodzonych Malinowskich tegoż
herbu, zatwierdzony w heroldii wileńskiej 8 czerwca 1812 roku donosi: „Ta familia jest dawna i starożytna,
prerogatywami szlacheckimi i znakomitością urodzenia zaszczycona w Królestwie
Polskim... (W podlaskim województwie i samdomierskim piszą się z Kulnicy.
Aleksander Malinowski, namiestnik podstarostwa łąckiego, 1625 roku; Jan,
Michał, Seweryn, Adam – 1632 roku w
Podlaskiem... Stanisław na Kulnicy i Kazimierz w Sandomierskiem 1674 r.) ...
oraz liczne ziemskich osiadłości majątki posiadała i dobrze w Kraju zasłużona,
z której Jan Malinowski z Podlasia przeniósł się do Litwy na mieszkanie...” Jeden z jego potomków, Samuel, miał
syna Michała, a ten z kolei Jerzego i Szymona, od których poszły dwie duże
osobne gałęzie... W 1812 roku heroldia w Wilnie uznała Jerzego, Gabryela
Wincentego, Tadeusza, Klemensa i Antoniego Malinowskich „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wpisując ich do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni
Litewsko-Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1795).
Drzewo
genealogiczne rodu Malinowskich herbu Pobóg z 1829 roku bierze za protoplastę
linii Jana Malinowskiego, który miał synów Michała i Stefana; wnuka Daniela;
prawnuków Pawła, Stanisława, Józefa, Marcina; praprawnuków Michała, Teofila,
Ignacego, Karola, Franciszka. Wykres przedstawia osiem pokoleń (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1775a, s. 144). Jak wynika z innego dokumentu,
wymieniony powyżej Jan Malinowski miał otrzymać jeszcze od króla Zygmunta III
pustosze Stadaniszki, Kluczyszki, Surmaniszki i Smiechowszczyznę; jego syn
Stefan był w służbie kozackiej, a wnuk Daniel posiadał majątek Kołbowszczyzna w
województwie połockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1835, s. 31-32).
Liczną
grupę Malinowskich, siedzących m.in. w powiecie drohickim na dobrach Kłopoty
Bujne, Korzeniówka Wielka, Wiercień Wielki i Mały, Zaremby, Malinowo, Brzeziny
Janowięta, potwierdziła w 1835 roku w szlachectwie heroldia grodzieńska (CPAH
Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 4, nr 1, s. 119-122).
Leopold von Ledebur (Adelslexicon der Preussischen Monarchie, t. 2, s. 71) pisze: „Malinowski (Wappen Pobog). Diesem
Geschlechte gehoert Franz von Malinowski an, Hauptmann im 3. Artillerie – Regiment
und Vorsteher der Artillerie –Werkstatte zu Berlin; ein Sohn des im Jahre 1824
verstorbenen ehemaligen Platzmajors von Magdeburg Leopold Ignatz von
Malinowski, dessen Vater am 25 August 1778 als Leutnant bei den Bosniaken starb”.
l
wreszcie jeszcze jeden Wywód
Malinowskich, tym razem z roku 1837, dotyczący kolejnej linii rodu, podaje, że „familia Malinowskich używająca herbu Pobóg,
wedle świadectwa wielu dziejopisarzów polskich, jest dawna i starożytna w
Królestwie Polskim, a mianowicie w województwie podlaskim i sandomierskim
(...), a z nich rozmnożone w czas późniejszy po różnych Królestwa Polskiego
prowincyach porozsiedlali się i powiatach, zawsze z zaszczytem prerogatyw
szlacheckich, z znakomitością swej starożytności, mianowicie zaś w Księstwie
Litewskim w powiecie wiłkomierskim (...) używali...” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1059, s. 12-16). Za
protoplastę tej gałęzi wzięty został Andrzej Malinowski, właściciel dóbr Kurkle
w powiecie wiłkomierskim. Miał on syna Adama oraz wnuków Kazimierza, Franciszka
i Bartłomieja, z których wyrosły z kolei potężne odgałęzienia na całe Wielkie
Księstwo Litewskie.
Wypada
podkreślić, że ród Malinowskich w ciągu stuleci wykazał na ziemiach
Rzeczypospolitej i poza jej granicami niepospolitą żywotność i dynamikę,
popisał się wielkimi osiągnięciami swych utalentowanych synów. Dał on Polsce
licznych znakomitych artystów (malarzy, kompozytorów, rzeźbiarzy), uczonych,
nauczycieli akademickich, lekarzy, działaczy politycznych, powstańców,
duchownych (w tym biskupów), pisarzy, inżynierów, oficerów, publicystów. Bardzo
istotny jest ich wkład do skarbnic kultur narodowych Rosji (Malinowskij), Ukrainy
(Malinovskyj), Białorusi (Malinouski) i Litwy (Malinauskas).
Z
dokumentów genealogicznych, przechowywanych w zbiorach Archiwum Historycznego
Obwodu Kijowskiego (f. 782, z. 2, nr 446, s. 351-352) wynika, że Kijowskie
Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich 27 listopada 1902 roku zatwierdziło (a
Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu 28 kwietnia 1903 roku
potwierdził) rodowitość szlachecką Leona Mateusza, Leonarda i Bronisława
Malinowskich. Przedtem toż zgromadzenie potwierdziło szlacheckość Aleksandra,
Jana, dwóch Józefów, Izaaka, Paulina oraz Józefa Walentego Malinowskich.
Na
początku XX w. w Mińsku działał „najzacniejszy
pod słońcem doktor Malinowski”. Jak
pisał we wspomnieniach Józef Godlewski (Na
przełomie epok, Londyn 1978), „ten
ofiarny lekarz – społecznik leczył biedotę za darmo i z własnych pieniędzy
kupował leki...”
* * *
Z
mołdawskiego odgałęzienia tej rodziny wywodził się właśnie Rodion Malinowski,
jeden ze słynnych dowódców wojskowych XX wieku. Urodził się w drobnej
miejscowości niedaleko Odessy 11 listopada 1898 roku. Po szeregu wywłaszczeń
jego ojciec, Jakub, został doprowadzony do skrajnej nędzy, przeniósł się w
poszukiwaniu pracy do portowego miasta Odessy, gdzie też pracował w charakterze
niewykwalifikowanego robotnika. Razem z pauperyzacją rodzina uległa też
rusyfikacji. Niektóre źródła podają, że ojciec Rodiona był nieznany, a nazwisko
wziął on po matce jako „niezakonnorożdionnyj” czyli dziecko nieślubne. Ukończył
trzy klasy szkółki parafialnej i na tym skończyło się formalne kształcenie tego
w przyszłości wybitnego dowódcy wojskowego, erudyty świetnie posługującego się
nie tylko językiem rosyjskim, ale też polskim, francuskim, hiszpańskim i
włoskim. W wieku 14 lat, gdy matka wyszła za mąż, nie było już mu miejsca w
domu matczynym, uciekł tedy z niego i udał się do pobliskiej Odessy. Z pomoca
wuja i ciotki znalazł skromne lokum i zatrudnienie w drobnej firmie handlowej i
rozpoczął życie samodzielne. Dzięki żelaznej samodyscyplinie, pracowitości i
ambicji potrafił stawiać czoło nad wyraz trudnym okolicznościom życiowym, część
skromnego wynagrodzenia oddawał na zakup książek, jako że był nałogowym
amatorem samokształcenia, oraz na spłatę należności za kurs języka francuskiego
Ponieważ
zawód kupca zupełnie mu nie odpowiadał jego usposobieniu, po wybuchu pierwszej
wojny światowej 16-letni młodzieniec zaciągnął się na ochotnika do wojska
rosyjskiego, walczył na froncie, został awansowany na plutonowego, miał
wyróżnienia za odwagę. W lutym 1916 roku został skierowany do Francji w
składzie 45-tysięcznego rosyjskiego korpusu ekspedycyjnego. Jako podoficer
zamanifestował na polu walki z Niemcami błyskotliwy talent dowódczy oraz iście
bohaterską odwagę, tak iż został dwukrotnym kawalerem rosyjskiego Krzyża Św.
Jerzego oraz trzykrotnym – francuskiego Krzyża z Mieczami. Po trzech latach
wrócił do zrewoltowanej Rosji i w składzie 27 Dywizji Strzeleckiej Armii
Czerwonej brał udział w walkach przeciwko Białej Gwardii. Był świetnym dowódcą
polowym i szybko awansował na kolejne, coraz wyższe stopnie, rewolucja bowiem
umożliwiała zawrotne kariery młodym talentom także w sferze wojskowości.
W 1924
roku Malinowski był już dowódcą korpusu Armii Czerwonej. Miał wówczas skończone
25 lat! W 1930 roku ukończył w trybie przyspieszonym i raczej fikcyjnym
Akademię Wojskową im. M. W. Frunze i początkowo pełnił odpowiedzialne funkcje
kierownicze na terenie ZSRR. W 1937 roku, jako jeden z 3000 „ochotników”, czyli
instruktorów wojskowych, został oddelegowany do Hiszpanii, gdzie kolejno (jako
rzekomy „colonel Malino”) przez trzy lata pełnił obowiązki doradcy Centralnego
Frontu Madryckiego, doradcy dowódcy II Korpusu Madryckiego, doradcy Korpusu
Armii Manewrowej.
Podczas
wojny domowej w Hiszpanii 1936-1939 działały tam nie tylko 3 tysiące
radzieckich oficerów-doradców; walczyło 160 lotników; jak też, na marginesie
zaznaczając, 5 tysięcy polskich ochotników. Związek Radziecki dostarczył
stronie komunistycznej: 648 samolotów, 347 czołgów, 60 pojazdów opancerzonych,
1186 armat, 20.436 karabinów maszynowych, 500 tysięcy karabinów, ogromne ilości
paliwa, umundurowania, żywności. Marszałek Malinowski był jednym z nadzorców i
dowódców tej interwencji. Do wielkich jego „zasług” w owym okresie należało wywiezienie
z Hiszpanii do ZSRR złotego funduszu rządu hiszpańskiego czyli kilkudziesięciu ton
słonecznego kruszcu, który nigdy nie został przez Kreml zwrócony prawowitym właścicielom,
czyli Hiszpanom, a dokumentacja odzwierciedlająca tę aferę dotychczas jest ściśle
tajna i nie udostępniana badaczom historii.
* * *
W
okresie 1939-1941 był Malinowski wykładowcą Akademii Wojskowej im. M. W. Frunze
w Moskwie. W czerwcu 1941 rozpoczął, początkowo niezbyt udaną, karierę frontową
jako dowódca 48 Korpusu Strzeleckiego, od sierpnia 1941 – 6 Armii, stawiającej
czoła Niemcom w regionie Dniepropietrowska i Donca Północnego. W ciągu
pierwszej połowy 1942 roku pełnił funkcje dowódcy Frontu Południowego, później
– dowódcy Dońskiego Ugrupowania Armii. Tutaj, na południu Rosji i na Ukrainie,
R. Malinowski stoczył w 1941-1942 r. krwawy pojedynek z najwybitniejszym
strategiem niemieckim Erichem von Mansteinem (Lewinskim). Ten ostatni opisywał
w Straconych zwycięstwach przebieg
zdarzeń jak następuje: „Już w dniu 21
września zaznaczyła się zmiana sytuacji na froncie wschodnim armii, podczas gdy
do dnia 24 września wskutek trudności zaopatrzeniowych i wspomnianego
przegrupowania sił przeciągnęły się przygotowania do wykonania uderzenia na
przesmyku perekopskim. Przeciwnik zdołał utworzyć już front na rozbudowanej
rubieży, rozciągającej się na zachód od Melitopola – zakole Dniepru na południe
od Zaporoża. Musiano wstrzymać pościg. Dowództwo armii stało na stanowisku
rozwiązania niemieckiego korpusu górskiego. W celu utrzymania niewielkiego
ryzyka zarządzono nasycenie rumuńskich oddziałów 3. Armii pozostałymi jednostkami
niemieckimi. Rumuński korpus kawalerii, znajdujący się na południowym odcinku
tego frontu, został włączony w skład niemieckiego XXX KA, zaś rumuńska 3.
Armia, znajdująca się na odcinku północnym, przejęła niemiecką 170. DP w
postaci „gorsetu” dla rumuńskiego korpusu górskiego...
Mimo silnych kontrataków przeciwnika
korpusowi udało się jednak zająć w dniu 26 września Perekop i przekroczyć Wał
Turecki. W trzech kolejnych ciężkich dniach natarcia powiodło się przełamanie
tyłowej rubieży obrony nieprzyjaciela i uzyskano wolną przestrzeń po zajęciu
silnie rozbudowanej miejscowości Armiańsk. Rozbite jednostki nieprzyjaciela
wycofały się na przesmyki iszuńskie. Poniósł on duże straty, w nasze ręce
dostało się do niewoli ponad 10 000 jeńców, 112 czołgów i 135 dział.
Owoc tego ciężko wywalczonego
zwycięstwa, ostateczne przebicie się na Krym, nie mógł jeszcze zostać zebrany.
Mimo ciężkich strat poniesionych przez nieprzyjaciela, ilość jego dywizji,
znajdujących się przed naszym korpusem armijnym, wzrosła w tym okresie do
sześciu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa próba zajęcia także przesmyków
iszuńskich w wyniku przeprowadzenia natychmiastowego szturmu, przy
uwzględnieniu stosunku sił i znacznej ofiary ze strony korpusu niemieckiego,
przewyższała siły naszych jednostek. Zamiar dowództwa armii uzyskania w tym
okresie już nowych sił – korpusu górskiego i „Leibstandarte” – został
pokrzyżowany przez nieprzyjaciela. Oczywiście nieprzyjaciel, licząc na
niemiecką próbę szybkiego zdobycia Krymu, wprowadził nowe siły na front między
Morzem Azowskim a Dnieprem.
W dniu 26 września rzucił on na front
wschodni naszej armii dwie nowe armie, 18. i 9., liczące łącznie 12 dywizji w
dużej części nowo sformowane bądź uzupełnione. Wprawdzie nieprzyjaciel w
pierwszym szturmie przeciwko naszemu XXX KA nie uzyskał sukcesu, ale
doprowadził tam do zaostrzenia sytuacji. Zwinął on na odcinku rumuńskiej 3.
Armii jej 4. BGórs. i dokonał wyłomu w ugrupowaniu naszej armii o szerokości 15 km . Powyższa brygada
straciła prawie całą artylerię i wydawała się być u kresu swojej zdolności
bojowej. Dwie pozostałe rumuńskie brygady górskie doznały także znacznych
strat.
Wydział Dowodzenia dowództwa armii
rozpoczął już w dniu 21 września zbliżanie się do obu frontów armii, zajmując
stanowiska bojowe na stepach nogajskich w Askanii Nowej. Askania Nowa była we
wcześniejszym posiadaniu niemieckiej rodziny Falzfein.
Kiedyś w całej Rosji było to jedno ze
znanych wzorcowych gospodarstw, później w okresie rządów bolszewików zostało
kołchozem. Wszystkie maszyny zostały zniszczone przez wycofujące się wojska
sowieckie, a całą górę wymłóconego zboża, znajdującą się na wolnym powietrzu,
polano benzyną i podpalono. Pęczniało i tliło się całymi tygodniami i nie było
żadnego sposobu na jego ugaszenie.
Askania Nowa, wywodziła swoją pierwotną
nazwę od księcia von Anhalt, który uzyskał tutaj koncesję na posiadanie dużego
obszaru ziemi, później przeszła w ręce rodziny Falzfein i dzięki istnieniu
sławnego ogrodu zoologicznego stała się znana w całej Rosji. W środku stepu
wznosił się rozległy park z potokami i stawami, w których żyły setki różnego
rodzaju gatunków ptaków wodnych, od kaczek czarno-biało-czerwonych do czapli i
flemingów. Ten park był rzeczywiście małym rajem, którego nie naruszyli nawet
bolszewicy. Do niego przyłączono rozległy rezerwat stepowy ciągnący się wiele
km2. W nim pasły się wszystkie gatunki zwierząt. Była to zwierzyna
płowa, daniele, antylopy, zebry, muflony, bizony, jaki, antylopy gnu, godnie
kroczące wielbłądy, i wiele pozostałych gatunków, które zgodnie tutaj się
pasły. Jedynie niewielka ilość groźnych zwierząt trzymana była w otwartych
boksach wybiegowych. Pełną osobliwej rozkoszy w tym rezerwacie była jazda konno
między tymi wszystkim zwierzętami. Prawdopodobnie istniała tutaj także hodowla
węży. Ponoć Sowieci przed wycofaniem się wypuścili z rezerwatu węże. Jednak
nasze poszukiwania jadowitych węży pozostały bez rezultatu. Później okazało
się, że kilka z nich pozostało. Pewnego dnia ogłoszono alarm lotniczy. Szef
sztabu, płk Wöhler, przezornie wcześnie nakazał wykopanie w pobliżu budynku
biura Wydziału Dowodzenia rowu plot. i rozkazał sztabowi udawanie się do niego
w przypadku ogłoszenia alarmów. Kiedy pojawił się pierwszy nieprzyjacielski
samolot szturmowy, wszyscy zdążali do tego rowu po drabinie. Płk Wöhler,
znajdujący się na samym czele, stanął jak wryty na najniższym szczeblu. Za nim
z szeregu rozległ się głos szefa wyszkolenia: „panie pułkowniku, proszę
posłusznie posunąć się trochę dalej. Wszyscy jeszcze stoimy na dworze”. Wöhler,
odwracając się wściekły, nie czyniąc żadnego kroku dalej, zawołał: „człowieku,
co to znaczy dalej? Nie mogę. Przede mną jest wąż!” Rzeczywiście! Wszyscy
wychylając głowy ujrzeli na dnie rowu widok najbardziej nieprzyjemnego węża.
Był zwinięty w pół, szalenie bujając swoją głową we wszystkie strony i z jego
gardzieli wydobywało się złowrogie syczenie.
Wybór pomiędzy samolotami a wężem
wypadł na korzyść tych pierwszych, które na szczęście także nic nie upolowały.
Naturalnie to komiczne zdarzenie stanowiło temat rozmów podczas kolacji.
Naszemu szefowi saperów nakazano wprowadzenie do programu szkolenia, obok
wykrywania min, także wykrywanie węży. Jeden z naszych oficerów sztabu
zaproponował poinformowanie OKH o stosowaniu tej nowej tajnej broni przez
przeciwnika, która miała rzekomo być stosowana wyłącznie przeciwko sztabom
wyższych związków. Zresztą musiano wówczas przeszukać pomieszczenia sztabowe i
pozostałe budynki w poszukiwaniu min z zapalnikiem czasowym, kiedy okazało się,
że ofiarą takich min padł w Kijowie jeden ze sztabów niemieckich, a w Odessie
rumuński.
Jeszcze raz farma zwierząt stanowiła
podstawę do śmiechu. Pewnego dnia nasz szef wydziału operacyjnego, pochłonięty
swoją pracą, siedział nad stosem map. W parterowym budynku zabłądziła oswojona
łania i przypatrywała się ciekawskim spojrzeniem bijącym z jej spokojnych oczu
mapom wiszącym na ścianie. Na początku zmagała się z chlebakiem płk. Busse'a,
który tak łatwo nie pozwalał zakłócać sobie pracy. Następnie ubodła go trochę
za boleśnie w krzyż. Podskoczył wysoko krzycząc: „to ... to zaszło już za
daleko ... to niesłychane ...” i spojrzał w wierne, melancholijne oczy łani!
Następnie wyprowadził uprzejmie za drzwi tego osobliwego gościa. Kiedy
opuszczaliśmy Askanię Nową, zabrał on z ptaszarni dwie papużki faliste,
nazywając je, jedną Askania, a drugą Nowa, które od tej pory zawsze radośnie
fruwały w pokoju naszego szefa wydziału operacyjnego. Zresztą przeszkadzały one
tam w mniejszym stopniu aniżeli niezliczone muchy, mające zamiłowanie do koloru
czerwonego, z takim skutkiem, że nieprzyjaciel, zakreślany na czerwono na
mapach wiszących dłużej na ścianie, stawał się coraz bardziej mniejszy.
Niestety w rzeczywistości było odwrotnie!
Jeszcze jedna mała historia,
ujawniająca stosunki panujące wewnątrz naszego sztabu, zrelacjonowana przez
jednego oficera:
„My młodzi oficerowie sztabowi,
znajdowaliśmy się pod surowymi rządami szefa wydziału operacyjnego, płk.
Busse'a. Nazywał nas krótko i zwięźle: „chłopcami operacyjnymi”. Naturalnie
żadne jeszcze tak surowe rządy nie mogły poskromić naszej młodzieńczej swawoli.
I tak pewnego wieczoru zorganizowaliśmy poufnie wewnętrzną uroczystość
zakrapianą wódką. Odbyła się w pokoju szefa wydziału operacyjnego. Właściwie
wszyscy w piątkę spaliśmy w tej kwaterze, część na łóżkach polowych, część na
stołach sztabowych, ciasno jeden obok drugiego. Po północy, kiedy spłynęły
ostatnie meldunki, nasza impreza osiągnęła punkt kulminacyjny. Na korytarzu,
gdzie mieściły się zarówno nasze biura oraz pokoje dowódcy i szefa sztabu,
zorganizowaliśmy naukę marszu w nocnych koszulach. Rozpoczęto pojedyncze
marsze, lecz wkrótce wyniknęły znaczne różnice między piechurami a
kawalerzystami. Komendy i krytyka odbijały się od gołych ścian. Nagle
zdrętwieliśmy jak słupy soli. Powoli otworzyły się drzwi i pojawił się gen. von
Manstein. Zlustrował nas zimnymi oczami, grzecznie mówiąc półgłosem: „moi
panowie, czy nie możecie załatwiać tych spraw trochę ciszej? Obudzicie jeszcze
szefa sztabu i Busse'a!” I drzwi się zamknęły.
Zaostrzająca się sytuacja na froncie armii
skłoniła nas do przeniesienia w dniu 29 września małego sztabu bojowego tuż nad
zagrożony odcinek frontu. Takie postępowanie jest zawsze celowe w sytuacjach
krytycznych, kiedy chce się zapobiec przedwczesnemu wycofywaniu podległych
sztabów na tyły i wyeliminowaniu złego wrażenia na wojskach. Tutaj takie
przedsięwzięcie było szczególnie przydatne w obliczu skłonności niektórych
sztabów rumuńskich do przedwczesnej zmiany pozycji na tyły.
Tego samego dnia niemiecki
korpus górski i „Leibstandarte” przystąpiły do wykonywania uderzenia na flankę
południową, gdzie nieprzyjaciel przełamał wcześniej pozycje rumuńskiej 3. Armii
i nie w pełni zrozumiał wykorzystanie swojego początkowego sukcesu. Podczas gdy
tutaj udało się ponownie uspokoić sytuację, drogę torował sobie nowy kryzys na
skrzydle północnym XXX KA. Jedna rumuńska brygada kawalerii na tym odcinku
wymagała na miejscu mojej energicznej interwencji, aby zapobiec jej
przyśpieszonemu odwrotowi. W wyniku gwałtownego przerzucenia „Leibstandarte”
udało się wkrótce zapobiec groźbie przełamania.
Tak napięta sytuacja na froncie
wschodnim na podstawie wyżej opisanych wydarzeń niosła z sobą jednocześnie dużą
szansę. Dwie armie nieprzyjacielskie w wyniku coraz to ponawianych uderzeń
wgryzały się frontalnie w celu pokrzyżowania naszych zamiarów w stosunku do
Krymu. Oczywiście obecnie nie dysponował on już rezerwami do osłony przepraw na
Dnieprze pod Zaporożem i Dniepropietrowskiem, z których mogła uderzyć 1. GPanc.
gen. von Kleista na północne skrzydło nieprzyjaciela. Kiedy w następnych dniach
interweniowałem w GA „Południe” w sprawie wykonania takiego uderzenia,
odpowiedni rozkaz wyszedł w dniu 1 października. Podczas gdy 11. Armia
powstrzymywała wciąż atakującego nieprzyjaciela, odczuwalny od północy stawał
się nacisk grupy pancernej. Nieprzyjaciel wycofał się. W dniu 1 października
dowództwo armii mogło wydać rozkaz o przystąpieniu do wykonania natarcia
względnie pościgu dla XXX KA i rumuńskiej 3. Armii. W następnych dniach we
współdziałaniu z 1. GPanc. udało się okrążyć przeważające siły dwóch armii
nieprzyjacielskich w rejonie Bolszoj Tokmak – Mariupol – Berdiańsk czy
zniszczyć w szybkim pościgu. Przy tym w ręce niemieckie wpadło około 65 000
jeńców, 125 czołgów i ponad 500 dział. (...)
Zgodnie z przewidywaniami nieprzyjaciel
po załamaniu się jego obrony na przesmykach iszuńskich wycofał się wraz z
przybyłą z Odessy „Armią Nadmorską” (pięć dywizji strzeleckich i dwie
kawalerii) na południe do stolicy Krymu, Symferopola. Miasto stanowiło kluczowy
punkt dla jedynych stałych dróg ciągnących się wzdłuż północnego pasma gór
Jaila do Sewastopola względnie do Płw. Kerczeńskiego i przez góry do wybrzeża
południowego wraz z jego portami. Inna grupa (9. Korpus Piechoty z czterema
dywizjami piechoty i dwoma dywizjami kawalerii) wycofywała się na południowy
wschód, a więc zamierzała ujść w kierunku Płw. Kerczeńskiego. Prawdopodobnie
trzy dywizje, jako rezerwa, znajdowały się już wokół Symferopola – Sewastopola (...).
11. Armia zdobywając Krym z wyjątkiem
rejonu twierdzy Sewastopol zyskała, że tak powiem, swój własny teatr wojny.
Chociaż czekały ją jeszcze ciężkie czasy, chociaż niezbędne będzie domaganie
się jeszcze od wojsk wzniesienia się na najwyższy szczyt ich możliwości, to
urok krajobrazu i łagodny klimat stwarzały możliwość pewnej rekompensaty.
Chociaż północna część Krymu była monotonnym stepem, godne uwagi były tutaj
duże zakłady wydobycia soli. Do olbrzymich basenów wpuszczano wodę z Siwasza w
celu odparowania i w ten sposób pozyskiwano sól, zresztą rzadko występujący minerał
w Rosji. Zabudowania w tym rejonie robiły wrażenie ubogich, składały się
przeważnie z nędznych lepianek. Szczególnie w oczy rzucała się tutaj jedyna
wioska żydowska, w której bolszewicy przymusowo osiedlili Żydów (...)
Obok uroku krajobrazu naszą uwagę na
każdym kroku przykuwała także przeszłość. Miasta portowe Eupatoria, Sewastopol,
Teodozja zostały założone w okresie starohelleńskim. Po zdobyciu Sewastopola
znaleźliśmy na Płw. Chersones ruiny świątyni Gotów. Goci utworzyli tu królestwo
rozciągające się na wschód od Sewastopola w górach skalistych. Utrzymywali się
tutaj przez wiele wieków, później porty zajęli częściowo Genueńczycy, a na
końcu na Krymie pojawili się Tatarzy, którzy bronili się przed Rosjanami do
XVIII w. Jednocześnie Tatarzy stanęli po naszej stronie. Widzieli w nas
wyzwolicieli z bolszewickiego jarzma, zwłaszcza, że poważnie szanowaliśmy ich
zwyczaje religijne. Ich delegacja zjawiła się u mnie, by przekazać mi owoce i
piękne ręcznie tkane materiały dla swojego wyzwoliciela, „Adolfa Effendi”.
Wschodni kraniec Krymu, stanowi
rozciągnięty Płw. Kerczeński, ponownie ukazywał całkiem inne oblicze. Jest on
częściowo tylko pofałdowaną równiną, która jedynie nad wybrzeżem morskim, nad
wąską odnogą morską rozdzielającą Krym od Kubania, przechodzi w wysokie nagie
szczyty. Na półwyspie znajdowały się pokłady węgla, rudy żelaza oraz niewielkie
ropy naftowej. Wokół miasta portowego położonego nad zatoką powstały duże
zakłady przemysłowe. W pobliżu położonych górach znajdowały znaczne jaskinie
skalne stanowiące kryjówkę dla partyzantów a później dla niedobitków
zniszczonej armii inwazyjnej.
Podczas gdy nasz Wydział
Nadkwatermistrzowski wprowadził się do stolicy, Symferopola, leżącego już na
północnym skraju gór Jaila i w znacznym stopniu zrusyfikowanego, nasz sztab
dowodzenia udał się do Sarabusa, dużej wioski położonej na północ od
Symferopola. Znaleźliśmy tam nowo wybudowaną szkołę, które to Sowieci tworzyli
w prawie każdej większej wsi, praktyczną kwaterę dla naszych biur. Ja wraz z
szefem i kilkoma oficerami zamieszkałem w małym budynku kierownictwa kołchozu
sadowniczego, gdzie każdy z nas miał osobny pokój. Moje umeblowanie składało
się z łóżka, stołu, krzesła, taboretu, na którym stała miska do mycia i pary
wieszaków na ubrania. Z pewnością mogliśmy sprowadzić z Symferopola meble, ale
w mentalności naszego sztabu nie funkcjonowało pojęcie tworzenia sobie
komfortu, którego brak odczuwali nasi wojacy.
Chciałbym w tym miejscu dotknąć jednego
problemu, który – jeżeli został nawet pominięty z powodu trudnych kłopotów,
które wystąpiły w zimie 1941/42 r. pod względem operacyjnym – poruszył mnie
szczególnie. Będąc dowódcą armii jest się także jej najwyższym sędzią.
Najtrudniejsze jest zatwierdzanie wyroków śmierci. Z jednej strony jest to jego
nieunikniony obowiązek utrzymania karności i surowe karanie w interesie wojska
wszelkich przypadków odmowy udziału w walce. Z drugiej strony ciężka jest myśl,
że w wyniku własnego podpisu gaśnie czyjeś życie! Z pewnością podczas wojny
śmierć pochłania setki czy tysiące ofiar i każdy żołnierz jest przygotowany do
tego, że musi oddać swoje życie. Ale co innego jest paść niespodziewanie z
honorem w walce od nieprzyjacielskiej kuli czy zostać nieoczekiwanie
zaskoczonym, aniżeli stanąć przed lufami karabinów towarzyszy walki i haniebnie
opuścić szeregi żyjących.
Naturalnie, jeżeli żołnierz swoim
nikczemnym występkiem zhańbi honor armii, jeżeli jego postępowanie spowoduje
śmieć towarzysza broni, wówczas nie można i nie wolno okazywać litości. Lecz
zawsze są przypadki, w których istnieje wytłumaczalna po ludzku odmowa, nie
tkwiąca w podłości charakteru. Mimo to według prawa i ustaw sąd wojenny
zmuszony jest wydać wyrok śmierci.
Ja w żadnym przypadku, w którym
chodziło o wyrok śmierci, nie zadowalałem się sprawozdaniem mojego, zresztą
znakomitego, sędziego armijnego, lecz zawsze osobiście bardzo dokładnie
studiowałem akta. Nawet wtedy, jeżeli wyrok był słuszny i sprawiedliwy, tak jak
było to w przypadku dwóch żołnierzy z mojego korpusu, którzy zaraz na początku
wojny zostali skazani na śmierć za zgwałcenie i zamordowanie starszej kobiety.
Inaczej rzecz się przedstawiała w przypadku żołnierza odznaczonego za kampanię
polską Krzyżem Żelaznym, który ocalał w walce i uciekł z pola walki. Pierwszego
dnia zginął jego dowódca drużyny i pozostali koledzy z obsługi km, po czym w
walce stracił nerwy i uciekł. Wprawdzie według prawa zasłużył na śmierć. Ale
był to przypadek, w którym – mimo dopuszczenia się tchórzostwa – należało
zastosować inną skalę. Nie zważając na nic mogłem uchylić wyrok sądu wojennego.
W tym i podobnych przypadkach po rozmowach z dowódcami pułków pomogłem sobie w
taki sposób, iż zatwierdzenia wyroku śmierci zawieszałem na cztery tygodnie.
Wyrok uchylałem, jeżeli żołnierz sprawdził się w tym okresie w walce. Jeśli
nie, wyrok wchodził w życie. Z tych, którym w ten sposób zagwarantowano
odroczenie wyroku, tylko jeden zbiegł do nieprzyjaciela. Wszyscy pozostali albo
zachowali życie albo padli w ciężkich walkach jako żołnierze wierni swoim
obowiązkom. (...)
Desant sił sowieckich na Płw.
Kerczeński, podjęty w momencie, kiedy bliskie było rozstrzygnięcie walk
toczonych przez 11. Armię na froncie północnym pod Sewastopolem, okazał się
wkrótce jedynie nieprzyjacielskim manewrem pozoracyjnym. Sowieckie rozgłośnie
obwieściły, że chodzi o rozstrzygającą ofensywę, wykonywaną na rozkaz i według
planów Stalina, mającą na celu odzyskanie Krymu. Walka ta – jak zostało to
ogłoszone – znajdzie swój finał dopiero w zniszczeniu 11. Armii na Krymie. Ta
groźba nie była żadnym pustosłowiem, kiedy okazało się wkrótce, że za dużymi
siłami nieprzyjaciela i jednocześnie najbardziej bezwzględnym zużyciem sił,
wyczuwało się brutalną wolę Stalina.
W dniu 26 grudnia nieprzyjaciel
przekroczył Cieśninę Kerczeńską i wylądował na razie przy pomocy dwóch dywizji
po obu stronach Kercza. Mniejsze desanty nastąpiły na wybrzeżu północnym
półwyspu...(...)
Szczególne obciążenie psychiczne w tych
dniach stanowił fakt przebywania w szpitalach wojskowych w Symferopolu 10 000
rannych, których nie można było odtransportować. W Teodozji bolszewicy zabili
naszych rannych w tamtejszych szpitalach wojskowych, częściowo wywlekli naszych
rannych żołnierzy, znajdujących się w wyciągach, na brzeg morza i polali wodą,
którzy zamarzli podczas panującego wówczas przenikliwego zimna. Nie chcieliśmy
myśleć, co działoby się, gdyby nieprzyjaciel przerwał cienką linię
zabezpieczenia na zachód od Teodozji i skierował się na Symferopol?
Zresztą wydawało się, że wszystko
sprzysięgło się przeciwko nam. Silne mrozy panujące na lotniskach wokół Symferopola
i Eupatorii, z których mogły startować nasze Stukasy i bombowce, często nie
pozwalały na start wczesnym rankiem do wykonania uderzeń na nieprzyjacielskie
desanty w Teodozji. Wspomniano już o tym, że nieprzyjaciel mógł przekroczyć po
lodzie drogę z Kerczu. Z drugiej strony także eskadry naszych bombowców,
rozlokowane na lotniskach wokół Chersonia i Nikołajewa, nie mogły startować z
powodu panujących warunków atmosferycznych.
Wskutek trudnej sytuacji
zaopatrzeniowej, panującej od wielu tygodni, nie było możliwe sprowadzenie obok
owsa także paszy dla koni. Te braki wśród jednostek, mających na stanie konie i
znajdujących się na południowym wybrzeżu Krymu, gdzie nie było żadnej paszy,
doprowadziły do całkowitego wyczerpania zwierząt i wysokiego ubytku. I tak cała
artyleria zaprzęgowa 170. dywizji mogła przekroczyć góry między Ałusztą i
Symferopolem jedynie bez dział. Armaty musiały być przetransportowane za pomocą
samochodów ciężarowych(...).
Istnienie od początku silnego ruchu
partyzanckiego na Krymie, sprawiającego nam wiele kłopotów, wynikało z tego, że
ludność Krymu obok Tatarów składała się z pozostałych grup narodowościowych, w
tym z dużej liczby Rosjan. Przeważnie z nich i z żołnierzy wielu rozbitych
oddziałów w pierwszych walkach w górach rekrutowali się partyzanci.
Funkcjonowanie ruchu partyzanckiego na Krymie było przygotowywane od dawna. W
niedostępnych górach Jaila partyzanci znajdowali kryjówki oraz przygotowane
magazyny żywnościowe i składy amunicji, do których dostęp był niezwykle
utrudniony. Usiłowali oni blokować niewielką ilość dróg. Właśnie w tej opisanej
napiętej sytuacji, kiedy musiano użyć na froncie także wszystkie rumuńskie
jednostki górskie, partyzanci stanowili znaczne niebezpieczeństwo. Częściowo
ruch na drogach mógł być utrzymany jedynie w formie konwojowania. Zresztą
partyzanci walczyli, jak wszędzie na wschodzie, z największą przebiegłością i
okrucieństwem. Nie przestrzegali żadnych zasad prawa międzynarodowego...
Walki końcowe toczyły się jeszcze na
Półwyspie Chersones do dnia 4 lipca. 72. dywizja wzięła do niewoli kilka
tysięcy żołnierzy broniącego się fortu pancernego „Maxim Gorki II”. Pozostałe
dywizje wypierały nieprzyjaciela coraz bardziej na najdalszy kraniec Półwyspu
Chersones. Nieprzyjaciel podejmował systematyczne próby przebicia się na
wschód, chyba w nadziei przyłączenia się do partyzantów w górach Jaila. W
zwartych grupach, dosłownie biorąc pod rękę pojedynczych żołnierzy, przez co
nikt nie mógł pozostać w tyle, szturmowali oni nasze linie. Często na samym
przodzie występowały kobiety i dziewczyny z młodzieży komunistycznej, które
uzbrojone osobiście, zagrzewały do walki pozostałych uczestników. Było
oczywiste, że przy tego rodzaju próbach przełamania straty musiały być
nadzwyczaj wysokie.
W końcu niedobitki Armii Nadmorskiej
usiłowały znaleźć schronienie w dużych jaskiniach, znajdujących się w stromych
brzegach Półwyspu Chersones, oczekując na próżno na odtransportowanie. Kiedy
poddali się w dniu 4 lipca, tylko z najdalej wysuniętego odcinka półwyspu
ujawniło się jeszcze 30 000 osób.
W całości liczbawziętych do niewoli z
rejonu twierdzy przekroczyła 90 000 jeńców. Krwawe straty przeciwnika były
wielokrotnie wyższe niż nasze. Tymczasem w nasze ręce wpadła nieprzejrzana
ilość sprzętu. Padła twierdza bogato wyposażona przez naturę i rozbudowana za
pomocą wszystkich środków i broniona przez jedną armię. Armia ta została
zniszczona, a cały Krym znalazł się obecnie w rękach niemieckich. 11. Armia
jeszcze w porę – pod względem operacyjnym – została zwolniona do użycia w ramach
wielkiej ofensywy niemieckiej na skrzydle południowym frontu wschodniego.(...)”
To
przejściowe zwycięstwo na Południu stanowiło w zasadzie zaledwie jeden z
epizodów w długoletniej morderczej wojnie dwóch tytanów, Niemiec i Rosji, oraz
dwóch stylów myślenia strategicznego. W pierwszej połowie tych zmagań
inicjatywa należała do Niemców, później, gdy Rosjanie wielu rzeczy od nich na
polu walki się nauczyli i jęli się używać broni przeciwnika przeciwko niemuż,
role się odwróciły, a koleje losu odmieniły. Na razie jednak R. Malinowski
przegrywał pojedynek z E. von Mansteinem, a wojska sowieckie doznawały
kolejnych porażek, ponosząc trudne do wyobrażenia straty w sprzęcie i żywej
sile.
Mijały
miesiące i wyroki losu odwracały się w odmiennym kierunku. [Nawiasem mówiąc,
zacięta walka trwała nie tylko na froncie. W 1942 roku Gestapo zdemaskowało
największą działającą w Niemczech w latach II wojny światowej organizację
powiązaną z wywiadem radzieckim. Gestapo nadało jej kryptonim Rote Kapelle
(Czerwona Orkiestra). Organizacja ta została stworzona w 1938 roku przez wywiad
wojskowy GRU (Główny Zarząd Wywiadowczy Armii Czerwonej) w Europie Zachodniej
przez liczącego wówczas zaledwie 34 lata pułkownika Leopolda Treppera,
pochodzącego z żydowskiej rodziny rzemieślniczej z Nowego Targu. Działała ona w
Belgii, Holandii i Francji.
W tym
czasie w Niemczech powstała liczna grupa antyfaszystów i intelektualistów, osób
na ważnych stanowiskach cywilnych i wojskowych, której część skupiona wokół
Harro Schulze-Boysena i Arvida Harnacka (starszego radcy w Ministerstwie
Gospodarki) szukała zagranicznych sprzymierzeńców. Nawiązała kontakt z
radzieckim wywiadem, z tym że nie był to wojskowy GRU, lecz utworzony na bazie
NKWD wywiad NKGB – Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego. Grupa ta
przesłała do radzieckiej centrali 1500 meldunków o najważniejszych tajemnicach
III Rzeszy: plany kolejnych operacji ofensywnych, stanu zbrojeń (np. plany
czołgu „Tygrys”) i kłopotów paliwowo-energetycznych, a nawet rozmieszczenia
miejsc pobytu Hitlera. W lipcu 1942 roku gestapo powołało Sonderkommando Rote
Kapelle do rozszyfrowania przecieków z najwyższych kręgów
polityczno-wojskowych. Latem 1942 roku aresztowano ponad 100 osób, którym
wytoczono proces o zdradę stanu. 21.12.1942 skazano większość z nich na śmierć,
a Hitler osobiście wybierał formę egzekucji: powieszenie lub ścięcie toporem].
Jesienią
1942 roku R. Malinowski dowodził 66 Armią na północ od Stalingradu, nieco
później – 2 Armią Gwardii, która uczestniczyła w rozgromieniu ugrupowania
Ericha von Mansteina, dążącego do odblokowania ćwierćmilionowego wojska
Friedricha Paulusa, zamkniętego w „kotle” przez oddziały radzieckie.
Bitwa
Stalingradzka zaczęła się od okresu działań zaczepnych, które trwały od 17
lipca do 18 listopada 1942 roku. Po stronie niemieckiej Grupą Armii „A” (43
dywizje) dowodził feldmarszałek W. List, zaś Grupą Armii „B” (71 dywizji)
feldmarszałek Franz von Bock. Następnie po obu stronach do walki wciągały się
coraz to nowe jednostki bojowe. Całość kampanii skończyła się straszliwą klęską
wojsk niemieckich 2 lutego 1943 roku. Według źródeł rosyjskich, całkowicie
zostały zniszczone 32 dywizje niemieckie, czyli w sumie około 800 tys.
żołnierzy, 2.000 czołgów, 3.000 samolotów, 10.000 dział, 70.000 samochodów,
olbrzymie ilości broni strzeleckiej. Do niewoli trafiło 92 tys. Niemców, w tym
20 generałów i feldmarszałek F. Paulus. Po tej klęsce Niemcy już nie potrafili
dojść do siebie, był to przełom w II wojnie światowej.
Nawiasem
mówiąc, także dowódcy niemieccy uznają wagę tej bitwy. Feldmarszałek W. Keitel
później czuł się zmuszony wyznać:
„Walki w Stalingradzie przyciągały niczym
magnes jedną dywizję za drugą. Wycofywanie ich z frontu sprzymierzonych, dla
którego stanowiły kręgosłup i podporę, wzmagało zagrożenie. Chociaż osiągnięto Wołgę
na północy, na południu i w Stalingradzie, od października 1942 r. trwały w
mieście zacięte walki uliczne o poszczególne domy i olbrzymie zakłady
przemysłowe. Z trudem osiągano postępy, uporczywa obrona na północy miasta,
pomiędzy Wołgą i pętlą Donu, wzmagała upór i fanatyczną wolę zdobycia ostatnich
dzielnic z nadzieją na ostateczne osiągnięcie wytyczonego celu, jakim było
zwycięstwo nad Stalingradem. Zapewne ambicją tak dowództwa jak i jednostek
armii Paulusa było ukoronowanie bitwy pełnym sukcesem; pozostawiam na
przyszłość rozstrzygnięcie, jak dalece najwyższe dowództwo przyczyniło się do
późniejszej katastrofy. Kiedy prawidłowo pod względem operacyjnym rozpoczęta
przez stronę rosyjską w grudniu 1942 r. ofensywa odciążająca rozbiła w pył
armię rumuńską, i tym samym otworzyła głębokie skrzydło 6 armii i groziła
okrążeniem armii Paulusa w Stalingradzie, jedna tylko decyzja mogła zapobiec
katastrofie: rezygnacja ze Stalingradu i natarcie całej (niemieckiej) armii
stalingradzkiej na zachód, po to, żeby albo uderzyć we wschodnie skrzydło
rosyjskiej ofensywy i pokonać przeciwnika trafiając w jego najsłabszy punkt,
albo dla odzyskania swobody operacyjnej zaryzykować przebicie się przez
pierścień okrążenia grożący całkowitym zamknięciem. Nie wątpię, że udałoby się
wówczas uratować 6 armię i prawdopodobnie pokonać Rosjan – oczywiście za cenę
zrezygnowania ze Stalingradu i brzegu Wołgi.
Wszystkie te okropności, które
wydarzyły się w styczniu 1943 r. wskutek okrążenia armii Paulusa w
Stalingradzie, zakaz wyrwania się (z kotła), na co już i tak było za późno,
daremne próby zaopatrzenia z powietrza, spóźniona i podjęta zbyt słabymi siłami
kontrofensywa w celu uwolnienia 6 armii, należą do moich najstraszliwszych
wspomnień. Nie jestem w stanie oddać potworności tego dramatu. Brak mi do tego
dokumentów. Mogę jednak powiedzieć, że nawet największe wysiłki i największa
ofiarność oraz poświęcenie wszystkich uczestników nie mogły naprawić
operacyjnego błędu, który jako zawinione zaniedbanie obciąża najwyższe
dowództwo. Rezygnacja ze Stalingradu na pewno oznaczałaby utratę prestiżu.
Jednakże utrata armii i powstała w wyniku tego sytuacja operacyjna była
równoznaczna z przegraniem kampanii 1942/1943 r. Nic dziwnego, że krytycy
uaktywnili się, a Rosjanie otrzymali potężny bodziec do kontynuowania wojny. My
straciliśmy ostatni atut i przegraliśmy”.
Było to jednak
złudzenie, w obliczu wzrastającej potęgi materialnej, ducha bojowego i
świetnego dowodzenia wojskami rosyjskimi Niemcy już nie mieli żadnych szans na
powstrzymanie przeciwnika. I choć zaniżane dane niemieckie znacznie odbiegają
od przytaczanych przez Rosjan, to i tak się uznaje, że Bitwa Stalingradzka,
która toczyła się na froncie długości 320 kilometrów ,
doprowadziła do wyeliminowania z walki około miliona żołnierzy niemieckich i
ich sojuszników. Straty radzieckie ocenia się również na ok. milion żołnierzy.
Zagładzie uległa cała 6 armia niemiecka, znaczna część 4 armii pancernej, 3 i 4
armia rumuńska, 2 armia węgierska i 8 armia włoska (liczyła ok. 220 000 żołnierzy, z których zginęło ok. 60 procent), a
także 1 pułk piechoty chorwackiej. Do niewoli radzieckiej oddał się nie tylko
po raz pierwszy w tej wojnie feldmarszałek, ale także 23 innych generałów
Wehrmachtu oraz 5 rumuńskich.
Armia
Czerwona zniszczyła całkowicie 32 dywizje nieprzyjaciela a 16 rozgromiła;
Niemcy stracili ponad 500 samolotów. Bitwa Stalingradzka zapoczątkowała
rozważania satelitów – Węgier, Rumunii i Włoch (ci ostami dodatkowo po klęsce w
Afryce Północnej) nad wycofaniem się z wojny u boku Hitlera.
* * *
O ile
jednak Operacja Stalingradzka była dziełem kilku genialnych dowódców, w tym
Konstantego Rokossowskiego, o tyle późniejsza operacja Jasso-Kiszyniowska
została zaplanowana i zrealizowana przede wszystkim przez R. Malinowskiego,
jako dowódcę II Frontu Ukraińskiego. Strona radziecka dysponowała w tym miejscu
1250 tys. żołnierzy, 16 tys. dział, 1870 czołgami, 2200 samolotami. Na
kierunkach głównych uderzeń, w celu zdruzgotania linii obrony niemieckiej nad
rzeką Prut, osiągnięto koncentrację 240 dział i 56 czołgów na 1 kilometr frontu.
Precyzyjnie zaplanowane uderzenie zostało dokładnie przeprowadzone i w ciągu
tygodnia linia umocnień niemieckich przestała istnieć. A przecież
generał-pułkownik Hans Friesner dysponował tu przed uderzeniem Malinowskiego Grupą
Armii „Południowa Ukraina” (900 tys. żołnierzy, 7600 dział, 400 czołgów, 810
samolotów), a potężne umocnienia ułożone w 3-4 linie uchodziły za niemożliwe do
zdobycia szturmem.
Ta
operacja została zrealizowana w dniach od 20 do 29 sierpnia 1944 roku, a na jej
skutek przestały istnieć 22 dywizje niemieckie oraz 3 Armia Rumunii; rzeka Prut
została przekroczona i wojska radzieckie zaczęły forsownie zajmować terytorium
Rumunii, która też niebawem zerwała sojusz z Niemcami i opowiedziała się po
stronie aliantów.
O
działaniach frontowych z przełomu 1943/1944 roku marszałek polny Heinz Guderian
notował: „Podczas gdy front zachodni
został odrzucony z wału atlantyckiego na wał zachodni, na froncie wschodnim
nadal bez przerwy toczyły się ciężkie walki; na jego południu już nie udało się
powstrzymać nieprzyjaciela. Nacierające z krótkimi przerwami wojska rosyjskie
zajęły całą Rumunię, Bułgarię, w końcu zaś także znaczną część Węgier. Na
Węgrzech walczyła dowodzona przez generała pułkownika Friessnera Grupa Armii „Południowa
Ukraina”, która 25 września zmieniła swą zdezaktualizowaną nazwę na Grupę Armii
„Południe”. W październiku, po zaciętych walkach w rejonie Debreczyna, gdzie
niemieckie przeciwuderzenia przejściowo powstrzymały przeciwnika, w ręce Rosjan
wpadł cały Siedmiogród.(...).
29 października Rosjanie podeszli pod
sam Budapeszt, a 24 listopada sforsowali Dunaj pod Mochaczem. Tak więc w czasie
gdy wojska niemieckie stały jeszcze w Salonikach i Durazzo, dolina Morawy
znajdowała się już w ręku wroga. Wskutek wojny partyzanckiej na Bałkanach
ewakuacja tych obszarów napotykała coraz większe trudności. 30 listopada
Rosjanie przełamali front wojsk niemieckich „Południowy Wschód” pod
miejscowością Pecz, na północ od Drawy, wyszli na Jezioro Balatońskie i
zrolowali front obrony Grupy Armii „Południe” nad Dunajem. 5 grudnia podeszli
do Budapesztu od południa. Tego samego dnia przeciwnik sforsował Dunaj również
na północ od Budapesztu, osiągnął miasto Vacz, po czym z trudem zdołaliśmy go
zatrzymać na wschód od rzeki Grań. Dalej na północny wschód Rosjanie zajęli
Miskolc i doszli do rejonu na południe od Koszyc. Na Bałkanach nasze ewakuujące
się wojska odeszły na linię Podgorice, Użice i dalej na północ.
Natarcie rozpoczęte przez przeciwnika
21 grudnia doprowadziło w dzień Bożego Narodzenia 1944 roku do okrążenia
Budapesztu. Nieprzyjaciel wyszedł na linię jeziora Balaton, Székesfehérvar,
rejon na zachód od Komarom, jak również na północ od Dunaju do rzeki Gron. Od
tego miejsca front przebiegał mniej więcej wzdłuż granicy państwowej Węgier.
Walki z obu stron prowadzone były z wielką zaciekłością. Ponieśliśmy ciężkie
straty.(...).
Prócz własnych kłopotów poważnie
trapił nas wtedy niepokój o zdolność bojową i wierność sojuszniczą Węgrów.
Wspomniałem już o postawie, jaką regent Horthy zajmował wobec Hitlera. Postawa
ta, choć z węgierskiego punktu widzenia mogła być jak najbardziej zrozumiała,
dla nas, z niemieckiego punktu widzenia, była niepewna. Regent Węgier pokładał
swe nadzieje we współpracy z mocarstwami anglosaskimi. Pragnął nawiązać z nimi
łączność lotniczą. Czy próbował zamiar ten zrealizować i czy Anglicy i
Amerykanie skłonni byli zgodzić się na to – tego nie wiem. Ale wiem, że wielu
wyższych oficerów węgierskich przeszło na stronę wroga, jak na przykład uczynił
to 15 października generał Miklas, którego poznałem w Berlinie, gdy był
węgierskim attache wojskowym. Tak samo postąpił szef węgierskiego Sztabu
Generalnego Vörös, który na kilka tygodni przedtem odwiedził mnie w Prusach
Wschodnich, zapewniał o swej wierności sojuszniczej i przyjął ode mnie w
prezencie samochód, a w kilka dni później tymże właśnie samochodem, moim
własnym Mercedesem, pojechał do Rosjan. Na Węgrach nie można już było polegać.
Hitler obalił więc rząd Horthyego i na jego miejsce postawił Salaszyego, węgierskiego
faszystę, człowieka małych zdolności i jeszcze mniejszej energii. Zmiana ta
nastąpiła 16 października 1944 roku. Stosunków na Węgrzech bynajmniej nie
poprawiła, za to unicestwiła ostatnie resztki obopólnego zaufania i sympatii.
W Słowacji, która początkowo
stała całkowicie po stronie Niemiec, już od dłuższego czasu prowadzona była
ożywiona działalność partyzancka. Ruch kolejowy stawał się coraz bardziej
niepewny. Partyzanci zatrzymywali pociągi pospieszne, rewidowali pasażerów,
zabijali niemieckich żołnierzy, zwłaszcza oficerów. To z kolei wywoływało
surowe represje. W kraju panowała nienawiść, mnożyły się zabójstwa. To samo,
niestety, w coraz większym stopniu działo się także w innych krajach.
Partyzantka, zainicjowana i podsycana przez walczące z nami wielkie mocarstwa,
swymi sprzecznymi z prawem międzynarodowym metodami walki zmuszała nas do
obrony. Później oskarżyciele i sędziowie w Norymberdze zarzucili nam tę obronę
jako sprzeczną z normami prawa międzynarodowego, aczkolwiek alianci, wkraczając
do Niemiec, wydali w tym względzie przepisy karne znacznie surowsze od
przepisów wydanych kiedykolwiek przez Niemców. Że rozbrojona i wycieńczona
Rzesza nie dawała im już okazji do stosowania tych sankcji, to już sprawa
zupełnie innego rodzaju.
Aby uzupełnić ten obraz,
spójrzmy jeszcze na Włochy. 4 czerwca 1944 roku alianci wkroczyli do Rzymu.
Dowódca Grupy Armii „Południe” feldmarszałek Kesselring toczył w Apeninach, na
północ od Wiecznego Miasta, zacięte walki obronne przeciw przeważającym siłom
nieprzyjacielskim. Walki te wiązały ponad dwadzieścia niemieckich dywizji. Na
Włochach, którzy pozostali wierni Mussoliniemu, z uwagi na ich małą zdolność
bojową nie można było polegać; użyto ich tylko do służby na Riwierze. Na tyłach
frontu niemieckiego prowadzona była zaciekła wojna partyzancka. Rozpoczęła się
ona od aktów okrucieństwa popełnionych przez Włochów, co zmusiło nas do
zastosowania surowych represji, w przeciwnym bowiem razie grupie armii groziło
całkowite sparaliżowanie zaopatrzenia i łączności. Niestety, po zawieszeniu
broni sądy wojenne mocarstw zachodnich, rozpatrując te sprawy, nie kierowały
się sprawiedliwością i wydawały bardzo osobliwe wyroki.”
To ostatnie zdanie feldmarszałka Guderiana jest dość dziwne,
gdyż wychodzi spod pióra człowieka o niepospolitej inteligencji i kulturze
umysłowej, który powinien był wiedzieć, że jeszcze w XVIII wieku Adam Smith
wyznawał w dziele Teoria uczuć moralnych”:
„Podczas wojen i pertraktacji obserwuje
się rzadko reguły sprawiedliwości. Nieomal całkowicie lekceważy się prawdę i
uczciwe postępowanie. Łamie się traktaty, a zerwanie ich, jeśli sprowadza
jakieś korzyści, na ogół nie przynosi ujmy dla gwałciciela”... Wojnę
prowadzi się dla zwycięstwa, a nie dla sprawiedliwości. Zwycięzca zaś zawsze „ma
rację” i dyktuje warunki zwyciężonemu.
* * *
W 1944 roku R. Malinowskiemu nadano rangę marszałka Związku
Radzieckiego; w 1945 – tytuł Bohatera Związku Radzieckiego za wybitne zasługi w
pokonaniu wojsk niemieckich. Od lipca 1945 roku R. Malinowski dowodził wojskami
Frontu Zabajkalskiego, pod którego ciosami padła Armia Kwantuńska Japonii.
Po wojnie dowodził Dalekowschodnim Okręgiem Wojskowym, a od
1957 do 1967 był ministrem obrony ZSRR. W 1958 roku nadano mu powtórnie tytuł
Bohatera Związku Radzieckiego, tym razem za wybitne osiągnięcia w umacnianiu
potęgi wojskowej ZSRR i wdrażanie broni rakietowo-kosmicznej.
Rodion Malinowski był człowiekiem o wybitnej energii i
rzadko spotykanych walorach intelektualnych, autorem m.in. książek Sołdaty Rossii (1969), Finał (1969), Jassko-Kiszyniowskije Kanny (1964). Za zasługi dla państwa rząd
radziecki w różnych latach nagrodził go 5 orderami Lenina, 3 orderami
Czerwonego Sztandaru, orderem Zwycięstwa, orderem Kutuzowa I stopnia, orderem
Suworowa I stopnia, szeregiem medali. Prócz tego R. Malinowski był kawalerem 16
orderów innych państw, w tym Francji, Wielkiej Brytanii, Rumunii,
Czechosłowacji, Polski, NRD, Włoch, Jugosławii.
Należy jednak zaznaczyć, że w Rosji nie cieszy się on
jednoznacznie pozytywną opinią. Często przypisuje się mu, jako „przeklętemu
Polakowi”, wydanie rozkazu o krwawym spacyfikowaniu buntu robotników w
Nowoczerkasku na południu kraju w dniach 1-2 czerwca 1962 roku, kiedy to
zastrzelono setki osób, w tym mnóstwo ciekawskich dzieci, przyglądających się
na ulicy demonstracjom robotników przeciwko podniesieniu o 30% cen na żywność.
Ponoć to na rozkaz Malinowskiego ciała ofiar załadowano na ciężarówki,
wywieziono w nieznanym kierunku i wrzucono gdzieś do sztolni jednej z
zamkniętych kopalń węgla kamiennego, a krew z ulic Nowoczerkaska spłukiwały do
kanalizacji ciężarowe wodowozy.
Dosłownie do ostatniego dnia swego życia marszałek
Malinowski pełnił obowiązki ministra obrony narodowej ZSRR i pracował nad
ukończeniem powieści autobiograficznej. Zmarł 31 marca 1967 roku i został
pochowany na Placu Czerwonym w Moskwie przy Murze Kremlowskim. Na drugi dzień
po pogrzebie w mieszkaniu marszałka zjawili się oficerowie KGB i bez słowa
komentarza skonfiskowali obszerne archiwum osobiste oraz część biblioteki
rodzinnej i do dziś niewiadomo, gdzie się one znajdują. Córka R. Malinowskiego
Natalia została wybitnym uczonym w zakresie filologii i historii hiszpańskiej,
tłumaczką literatury tego kraju na język rosyjski, nauczycielem akademickim.
Stanisław Popławski
Pochodził z rodziny
szlacheckiej, Popławscy bowiem byli ongiś szeroko rozgałęzieni na ziemiach
Litwy, Białorusi i Polski, a pieczętowali się m.in. takimi herbami jak:
Drzewica, Jastrzębiec, Jelita, Leliwa, Rogala, Rola, Ślepowron, Trzaska. (Por.
K. Niesiecki, Korona Polska, t. 3, s.
651-651; M. Paszkiewicz i J. Kulczycki, Herby
rodów polskich, s. 451, Londyn 1990).
O Popławskich
herbu Drzewica Bartosz Paprocki pisał w 1584 roku: „W krakowskim województwie dom Popławskich, z którego wieku mego był N.
Popławski mężem uczonym na dworze cesarskim, nauk wyzwolonych w postronnych
krajach dokonawszy, czas długi się potem bawił u arcyksiążęcia; był mąż godny i
w rzeczach biegły, które należały”...
O nichże Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa
Polskiego (cz. I, s. 183, Warszawa 1853) donosi: „Popławscy, w dawnej Ziemi Łomżyńskiej. Andrzej w roku 1775 dobra
Zambrzyce-Stare i Minoty posiadał”.
O Popławskich zaś
herbu Jastrzębiec Herbarz rodzin
szlacheckich Królestwa Polskiego z roku 1853 (cz. II, s. 173) pisze: „Popławscy. Jerzy Zygmunt z Popław Rudy
Popławski w roku 1667 dobra Łącki w Ziemi Lwowskiej posiadał. Wojciech, syn
Wojciecha, nabył dobra Gołąbki z częściami na wsiach Mory i Niecki w Ziemi
Warszawskiej leżące”.
Od bardzo dawna
znani też na ziemiach Litwy, po różnych województwach i powiatach. W latach
1573-1577 figuruje w księgach magistratu brzeskiego Jan Popławski, miejscowy
szlachcic. (Akty izdawajemyje..., t.
3, s. 12). W roku 1577 woźny magistratu brzeskiego Jan Popławski zarejestrował
w księgach grodzkich skargę niejakiej Maryny Pryputniewicz o tym, iż Żydzi
brzescy niewinnie zbili i zamordowali jej męża Kuryłę. (Akty izdawajemyje..., t. 5, s. 3). Krzysztof Popławski wymieniany
jest w księgach sądowych Grodna w 1604 roku. (Akty izdawajemyje..., t. 1, s. 12, 16), a Gabryel w księgach
grodzkich Brześcia w 1609 roku. Jan Popławski był około 1642 roku kanonikiem
chełmskim. (Akty izdawajemyje..., t.
23, s. 196, 200). W 1661 roku wiele spraw w Brześciu badał i rozsądzał pan
Wojciech Popławski, „jenerał jego
królewskiey mości województwa brzeskiego” (Akty izdawajemyje..., t. 17, s. 413, 433 i in.).
W szlacheckiej wsi
Popławy powiatu mielnickiego według Regiestru
wsiów parafiey Łosickiey w roku Pańskim 1662 spisanym mieszkało obok
Ostrowskich, Rozwadowskich, Zgliczewskich, Łukawskich, Wyrzykowskich, Bolestów,
Sawickich, Nowosielskich także kilkunastu Popławskich z rodzinami: Symon,
Mateusz, Kazimierz, Baltazar, Andrzej, Wojciech, Adam, Paweł, Jędrzej, Błażej i
in. (Akty izdawajemyje..., t. 33, s.
409-410).
Andrzej
Malczewski, pisarz kancelaryi aktów trybunalskich, wniósł do ksiąg grodzkiego
urzędu w Wilnie następujący zapis: „Lata
ot Narożenia Syna Bożeho Tysiecza Szestsott Diewietdiesiatoho miesiaca Awgusta
Trytsat Pierwoho Dnia –
Piered nami sudiami hołownymi na Trybunał w Wielikom
Kniastwie Litowskom z województw, zieml y powietow, na rok tepiereszni 1690
obranymi, postanowiwszy się oczywisto u sudu pan Jan Wróblewski opowiedał,
pokładał y do aktt Knih Hołownych Trybunalnych spraw wieczystych listt cessyjny
od Jeho Miłosty Pana Martyna Popławskoho na recz niżey mienienuju, Jeho Miłosti
Panu Kazimieru Popławskomu dany y należaczy podał. Kotory to list cessyjny
podajuczy do aktt prosił, aby był do Knih Hołownych Trybunalnych spraw
wieczystych pryniat i wpisan. Jakoż pryniawszy, a upisujuczy u knihi słowo do
słowa, tak się w sobie majet: Ja, Marcin Popławski, ziemianin Jego Królewskiey
Mości Województwa Wileńskiego, czynię wiadomo y zeznawam tym moim dobrowolnym
cessyjnym listem, każdemu, komu by o tym wiedzieć należało: Iż mając ja z łaski
Nayjaśnieyszych Królów Ichmościów gruntu włok sześć Halina Popławszczyzna
nazwanego, w Województwie Wileńskim nad rzeką Haliną leżącego, przywilejami
sobie nadane y konferowane, jako o tym szerzey te same przywileje w sobie
wyrażają, które te włok sześć gruntu, z lasami, sianożeciami, jako się w sobie
z dawnych czasów w prawnym ograniczeniu miał y teraz mając, z afektu mego, a za
konsensem Jego Królewskiey Mości, Pana Mego Miłościwego, będąc już sam w
leciech podeszłych, jegomości panu Janowi Kazimierzowi Popławskiemu, synowcowi
memu, tym listem moim cessyjnym wiecznemi czasy ustępuję. Ma tedy y wolen
będzie od daty tego listu mego cessyjnego pomieniony jegomość pan Popławski te
włok sześć obiąwszy na się, spokojnie, bez żadney ni od kogo przeszkody trzymać,
wladać y na nich budynki wszelkie ku najlepszemu pożytkowi swemu stawić y
wszelkich pożytków z nich przymnażać, tak jakom ja sam trzymał y na tom dał
pomienionemu jegomość panu Popławskiemu ten list cessyjny z podpisem ręki na
mieyscu moim, jako pisma nieumiejętnym, tudzież z podpisaniem rąk ichmościów
panów pieczętarzów, ode mnie ustnie y oczewisto uproszonych, niżey wyrażonych.
Pisan w Halinie roku 1689 miesiąca Nowembra 5 dnia”. U toho listu cesyjnoho
zapisu pry pieczaty podpis ruk (...)”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr
2302, s. 1-3).
Około roku 1696
ksiądz Adam Popławski byl kanonikiem katedralnym łuckim.
Najwięcej
materiałów archiwalnych, dotyczących tej rodziny lub wzmiankujących jej
członków pochodzi z województwa brzeskiego. W jednym z tamtejszych dokumentów
czytamy: „Przed nami urzędem maydeburskim
Brzeskim imieniem wielmożnego pana Wawrzyńca Stanisława na Taykurach y Melsku
Popławskiego – woyskiego y pisarza grodzkiego Łuckiego, imć pan Jan Pruchnicki
– szyper pomienionego wielmożnego iegomości żałował y solleniter protestował
się na żydów starszych, całą synagogę Brzeską y na wszystkie pospólstwo żydów
Brzeskich, w iednostayney radzie y namowie z sobą będących, iż gdy Marca
wturego dnia, w roku teraźnieyszym 1703, imć pan Gabryel Horn – oberszterleytnant
z ludem pieszym szwedzkim do miasta iego królewskiey mści Brześcia przybył,
tedy obżałowani żydzi starsi kahału Brzeskiego, wiedząc dobrze, że szkuta z
pszenicą wielmożnego imć pana Wawrzyńca Stanisława Popławskiego w Brześciu iest
lokowana, dla szczupłości wody w Bugu, w spichlerzu pana Jana Nesterowicza – podstolego
w-wa Brzeskiego, z tych racyi, że nie mógł dalej do Gdańska żałuiący szyper
płynąć y zaraz oznaymili imć panu oberszter-leytnantowi o tey pszenicy y
subordynowali imści, aby zabrały... zapłatę pewną deklarowawszy”...
Na sugestię Żydów
oficer szwedzki posłał swych ludzi z wozami po zboże pana Popławskiego, „przy których wozach niemało y żydów z wozami
było Brzeskich. Tamże szpichlerz odbiwszy, pszenicę w wozy nasypuiąc, do wozów
kładli y do Brześcia prowadzili. Wartę do szpichlerza przydali y samego
żałuiącego imć pana Pruchnickiego pod wartę wzięli, a potem unikaiąc swego
złego uczynku żydzi wymogli na Pruchnickim kartę taką, iż oni z przymuszenia
pszenicę od Szwedów muszą brać. Do którey karty, w niewoli będąc pan
Pruchnicki, iaką sobie żydzi napisali, musiał się podpisać do niey. Y tak
począwszy od dnia czwartego aż do dnia dwudziestego ośmego miesiąca Marca
praesentis anni pszenicę Szwedzkiemi podwodami żydzi zabierali. Jakoż beczek
cztyrysta z szpichlerza wzięli y między sobą ku pożytkowi swemu rozdzielili i
przedawali. Szkutę, z namowy żydów, Szwedzi byli wzięli, most na Bugu rozbili.
Wniwecz szkutę podziurawiono, poświdrowano, żagiel nowy podziurawili. Którą to
szkutę ledwo pan Pruchnicki odzyskał z niemałą spezą... Panu Wawrzyńcowi
Stanisławowi na Taykurach y Melsku Popławskiemu – woyskiemu y pisarzowi
grodzkiemu łuckiemu, tak znaczna szkoda stanęła ieno przez obżałowanych żydów
Brzeskich”... (Akty izdawajemyje...,
t. 6, s. 478-479).
Rozprzężenie i
chaos sięgnęły takiego stopnia, że nawet księża częstokroć nie stronili od
rozboju i otwartego bandytyzmu. 28 lutego 1713 roku w księgach grodzkich
grodzieńskich odnotowano, iż: „w Bogu
wielebny imć xiądz Michał Popławski y sama ieymość pani Teresa Strawińska
Michałowa Popławska... przeciwko ichmościom panom w Bogu wielebnym imści xiędzu
Adamowi Rokickiemu, dziekanowi dekanatu Grodzieńskiego, tudzież w Bogu
wielebnemu xiędzu Krzysztofowi Borowskiemu, komendarzowi Szudziłowskiemu, imści
xiędzu Janowi Kobylińskiemu, plebanowi Sokolańskiemu” skargę zanieśli... W świadectwie tym wymownym czytamy, że „od niemałego czasu różnych lat, miesięcy y
dni, nie uważaiąc na prawo pospolite y na charakter kapłański, dotykaiąc słowy
uszczypliwemi xiędza Michała Popławskiego, swieszczennika Samohrudzkiego... W
roku teraźnieyszym 1713, miesiąca Januarii 11 dnia naiechawszy w Bogu wielebny
imć xiądz Krzysztoph Borowski pierwszego razu z czeladzią y pomocnikami swemi
na fundusz ichmościów panów Mościckich, na plebanię Samohrudzką, który kapłan
nikomu w niczym nie był winnym, oskoczywszy z czeladzią wkoło plebanii, który
nie spodziewał się ni od kogo żadnego naiazdu, w tym tedy obżałowany imć xiądz
Borowski wpadszy obcesem z czeladzią do izby, zaraz porwali za łeb żałuiącego y
wywlekli na podwórze. Tamże go bili, męczyli, iako sami chcieli; potym
żałuiącego żona poczęła gwałtu wołać, oni tedy y samą poczęli lżyć, bić y
łaiać. Usłyszawszy, sąsiedzi na ten hałas przybiegli y odratowali, co żywego, a
ciepłego żałuiącego y samą. Jeszcze odieżdżaiąc srogą odpowiedź y pochwałkę
uczynili, mówiąc: „Tak, chłopi-popi, ale nie iesteście wy popi, ale bambizowie!”.
Jeszcze tak mówił: „Ponieważ nie ucieszylem się nad tobą teraz, ale wybiorę
taki czas, że cię przyiechawszy wezmę nie iako kapłana, ale iako bombizę, y
bedę cię wiązał y krępował iako sam chciał”.
Ksiądz Popławski pytał: „Com ia tobie, mości xięże,
winien, co mię naieżdżasz, biiesz, morduiesz, iako sam chcesz, y ieszce
pochwałki czynisz?”. Ksiądz zaś Borowski odparł: „Wtedy dowiesz się, kiedy
będziesz w kaydanach siedział”...
Nie dość na tym,
po pewnym czasie ksiądz Borowski ponownie zebrał niemałą grupę swych
zwolenników (w tym szlachciców Sebastiana Wołkowyckiego i Andrzeja
Popławskiego, najwidoczniej krewniaka księdza unickiego) „gromadą wielką”
najechali plebanię Samohrudzką. Oto jak opisuje dokument archiwalny te
wydarzenia: „gwałtownym sposobem, armata
manu, oskoczywszy wkoło plebanii, żeby nie uciekł, w Bogu wielebny imć xiądz
Krzysztof Borowski wrota kazał wyłamać. Wylamawszy wrota do budynku drzwi
wybili. Samego swieszczennika porwawszy z łóżka iako iakiego złoczyńcę w samą
północ tegoż roku, miesiąca Februarii 21, nie uważaiąc na charakter kapłański,
w iednych chustach, iako iakiego hultaia, wziowszy, bili, mordowali, ile
chcieli, tak się nad nim pastwili kanczukami, kiiami, płazami, czym kto mógł,
męczyli. Nie dość tego, wsadziwszy na konia oklep w iednych chustach nogi pod
konia podwiązali i popędzili przed sobą, plagi niemiłosierne daiąc. Ręce nazad
zawiązali, i tak przez całą drogę kanczukowali. Przyprowadziwszy do Kamionki do
wóyta, publice na górze sto kiiów kazali dać, zwoławszy całey wsi, żeby na to
patrzali. Potym ukontentowawszy się wóyt, widząc, że w iednych chustach, a do
tego bosego, z miłosierdzia przyodział...
Potym nie dość tego, przyprowadziwszy do Sokółki,
do xiędza dziekana dali znać, żeśmy tego bombizę przyprowadzili. W tym razie
wyszedszy w Bogu przewielebny iegomość xiądz Rokicki – dziekan Grodzieński,
kazał sobie trzcinę przynieść, potym tą trzciną, iak wzioł bić po głowie, aż
krew się z żałuiącego poczęła lać iak z wieprza. Y ieszcze nie dość tego, na
cmentarzu położywszy załuiącego okrwawionego kazali sto kiiów wyliczyć y do
więzienia wsadzić. Zaraz kaydany na nogi rozkazał włożyć, potym na dobrydzień y
na dobranoc po czterdzieści kiiów kazał dawać”.
To jeszcze
wszelako nie było kresem cierpień nieszczęsnego księdza Michała Popławskiego,
ówczesny zapis informuje o dalszych jego przeżyciach: „Na rynek wyprowadziwszy w miescie Sokółce kazał (ksiądz K.
Borowski) żałuiacego u słupa bić, żeby
krewni nie odprosili, pewnie by go tam o śmierć (przyprawił)”. Potem
rzucili do więzienia „gdzie psy zapędzali”.
Żonę Popławskiego „zbili, zmordowali, za
nieżywą porzucili, Pan Bóg wie, ieżeli żywa będzie, a do tego ciężarną
niewiastę”...
Motywacja tych
okrutnych działań pozostała niejasna, gdyż księża Borowski, Rokicki i
Kobyliński na wszystkie zapytania, dotyczące Popławskiego, odpowiadali „krótko
i węzłowato”: „Tak tych bambizów, którego
spotkawszy gdziekolwiek, iako psów będziem zabijali”. (Akty izdawajemyje..., t. 7, s. 478-480). I kropka.
W piętnaście lat
później jeden z uczestników tej mordęgi Andrzej Popławski, który na ten czas i
sam został księdzem unickim, prezbiterem kościoła w Olekszycach, sam z kolei
stał się ofiarą podobnych działań. Mianowicie miejscowy szlachcic Michał Cydzik
wraz ze swą żoną Felicjanną z Eysymontów ukradli Popławskiemu klacz. Gdy zaś on
przez znajomych upomniał się o swą własność, Cydzik z koleżkami „naiechawszy na plebanię Olekszycką, usiłuiąc
samego żałuiącego imć zbić, skaleczyć, czyli też o śmierć przyprawić, którego
nie zastawszy na ów czas w plebanii nie pohamowanemi słowy skomatycznemi,
uszczypliwemi, honorowi kapłańskiemu zbyt szkodzącemi, tamże napadszy na
niewinną niewiastę samą żałuiącą ieymość panią prezbiterową Olekszycką obcesem
z konia spadszy, z biciem y fulminowaniem za warkocze porwawszy, niemiłosiernie
targaiąc, po podwórzu włócząc, kolanami, nogami, podkówkami biiąc, zbił, karku
nadwerędził, warkoczów mało co na głowie zostało y ledwo co żywą porzucił.
Uczyniwszy dalsze na zdrowie obóyga delatorów pochwałki, sam odiechał do
karczmy.
Na ostatek posypawszy sobie dobrze głowę w karczmie
trunkiem różnym” zabrał pasącego się na łące „źrebca”, należacego do Popławskich i
uprowadził go do swych majętności Misiewicz. (Tamże, s. 505-507).
4 października
1765 roku do pospolitego ruszenia obywateli powiatu grodzieńskiego między
innymi stanęli „pan Aleksander Popławski
– porucznik jego królewskiej mości, na koniu gniadym, do woyny zgodnym, z
szablą, pistoletami”... oraz „jegomość
pan Fabian Popławski na koniu myszatym z szablą; jegomość pan Jan Popławski na
koniu białym przy szabli; jegomość pan Kazimierz Popławski z szablą, pieszy;
jegomość pan Bartłomiey Popławski bez broni, pieszy” (Akty izdawajemyje..., t. 7, s. 399, 424).
W pierwszej
połowie XVIII wieku Popławscy władali majątkiem Mickuny pod Wilnem, który w
1790 roku Tadeusz Popławski sprzedał Sawickiemu. Następnie rodzina ta
przesiedliła się do Wieliża na Witebszczyźnie. Oficjalnie zaaprobowana
genealogia z 1874 roku wymienia kolejnych przedstawicieli tego rodu:
protoplasta Adam Popławski, jego syn Tadeusz, wnuk Józef oraz prawnukowie
Bronisław Michał i Juliusz Józef (1845) (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
328).
Adwokat z Brześcia
Jan Popławski znajdował się w 1828 roku pod nadzorem policji (CPAH Białorusi w
Grodnie, f. 1, z. 2, nr 1469).
W 1829 roku
Uniwersytet Wileński wydał następujące zaświadczenie: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum
Autocratoris etc. etc. etc. (...) Cum nobilis Leopoldus Michaelis filius Popławski
hujus Caesareae Universitatis Litterarum Vilnensis Studiosus actualis, in
Ordine Professorum scientiarum Physico-mathematicarum examen rigorosum ex
Physica, Chemia, Zoologia, Botanica, Mineralogia, Mathesi sublimiori pura et
applicata, Geometria descriptiva, Mechanica practica, Agronomia et Logica,
subierit, atque in hoc examine diligentiam suam et processus Praeceptoribus
suis adeo probaverit, ut ad formulam legis de conferendorum honorum
academicorum ratione modogue die XXIII Junii Anni MDCCCXXVIII suffragiis
Professorum Ordinis scientiarum Physico-mathematicarum Candidati gradum et
honorem meruisse, judicaretur; Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate,
eumdem ornatissimum Leopoldum Popławski Candidatum in Ordine
Physico-mathematico renuntiamus ac declaramus; atque X-ae Civium Classi
adscriptum, cunctis juribus atgue commodis huic loco et ordini propriis eumdem
gandere testamur. In cuius rei fidem Diploma hoc publicum manu nostra
subscriptum sigilloque Universitatis munitum eidem dedimus.
Vilnae in Aedibus
academicis A. MDCCCXXIX die XVII mensis Junii. N.
2019”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 836, s. 69).
15 września 1841
roku Wileńska Deputacja Wywodowa uznała szlachectwo Szymona i Kaspra
Popławskich herbu Trzaska, mieszkańców powiatu szawelskiego. (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 5, nr 526). Rodowód swój ta gałąź rodu wyprowadzała od
Marcina Popławskiego, od 1690 roku właściciela gruntów Halina; genealogia
wylicza jedenaście członków rodziny, należących do sześciu pokoleń.
Znajdujący się w
tychże zbiorach wywód genealogiczny trocko-wiłkomierskiej gałęzi rodu (z lipca
1842 roku) przedstawia 23 reprezentantów siedmiu pokoleń rodziny Popławskich,
pochodzących od Jana, właściciela Talkun w Ziemi Trockiej.
* * *
Sam generał Armii
Radzieckiej i Ludowego Wojska Polskiego w następujący sposób wspominał o swym
pochodzeniu i dzieciństwie: „Nie wiem,
jakie losy rzuciły polską rodzinę Poplawskich na Ukrainę. Być może, kiedyś moi
przodkowie uciekli przed prześladowaniami jakiegoś feudała na wolne stepy
ukraińskie, a może znaleźli się tu przed wiekami, podczas najazdów polskiej
szlachty na ziemie ukraińskie? Niewykluczone również, że trafiwszy do niewoli
kozackiej, zadomowili się z czasem i na obcej ziemi znaleźli drugą ojczyznę.
Fornale, jak wiadomo, nie przejmują się zbytnio swym drzewem genealogicznym,
wobec czego nie usiłuję dać miarodajnej odpowiedzi na postawione na wstępie
pytanie. Wiem tylko, że od wczesnego dzieciństwa czułem się Polakiem, przy czym
nie była to wcale zasługa kościoła, w którym zgodnie z surowo przestrzeganym w
mojej rodzinie obyczajem musiałem odbyć pierwszą spowiedź. Prawdę mówiąc –
pierwszą i ostatnią w życiu.
Chociaż ojciec pracował od świtu do późnej nocy,
bardzo trudno było mu wyżywić liczną rodzinę. Pamiętam go zawsze posępnego –
uśmiech rzadko gościł na jego twarzy. Na pewno niełatwe było życie fornala. Dla
dzieci ojciec był bardzo surowy, a czasem nawet wydawało mi się, że
niesprawiedliwy. Było nas ośmioro. Najstarsza była siostra Zuzanna, drugie
dziecko to ja, a potem kolejno: Janina, Helena, Maria, Tadeusz, Stefan i
Kazimierz.
W pokoju nad drzwiami zawsze wisiała rózga. Nieraz
miałem okazję poczuć jej piekące jak ogień uderzenia. Najczęściej bowiem mnie
się obrywało. Być może dlatego, że byłem niespokojnym, krnąbrnym dzieckiem.
Wydawało mi się wtedy, że ojciec jest dla mnie wyjątkowo srogi.
Dopiero później zrozumiałem rzeczywiste przyczyny
jego surowości, spowodowanej nadmiernym ciężarem tułaczego życia oraz na wpół
niewolniczą zależnością od obszarników, u których pracował.
Nie znalazłszy szczęścia podczas długiej tułaczki
po Podolu, ojciec przed wybuchem pierwszej wojny światowej przeniósł się wraz z
całą rodziną w Kijowskie i przyjął służbę u bogatego ziemianina Dachowskiego,
właściciela ogromnych folwarków w powiecie lipowieckim. Mieszkaliśmy wtedy we
wsi Chejłowo, w jednym z trzech folwarków Dachowskiego. Oprócz Chejłowa
posiadał on majątek z obszernym parkiem i pałacem w Leskowie oraz dobra
ziemskie w małej, niepozornej wsi Matwieicha, słynącej jedynie z lasu, który
rokrocznie dostarczał wiele metrów sześciennych dębowego i grabowego drzewa na
chłopskie sanie.
W samym Chejłowie miał Dachowski cztery tysiące
dziesięcin ziemi, a jego posiadłości ciągnęły się dziesiątki wiorst.
Opowiadania o ogromnych bogactwach dziedzica zmusiły mnie po raz pierwszy do
zastanowienia się nad ciężkim życiem naszej rodziny. Surowość ojca zaczęła
stawać się dla mnie bardziej zrozumiała.
Wkrótce miałem skończyć piętnaście lat. Byłem
chudy, wysoki, ale wydawałem się młodszy, może z powodu wypłowiałych na słońcu
włosów, przypominających kolorem suchą słomę. Nosiłem krótkie spodnie,
sięgające nieco poniżej kolan, takie jak polscy chłopcy, w odróżnieniu od
ukraińskich, których łatwo było poznać po długich portkach.
Chociaż miałem już tyle lat, byłem prawie
analfabetą. Polskie dzieci mogły się uczyć tylko w wiejskich szkołach
parafialnych – innych zresztą tu nie było – i to pod warunkiem, że będą
chodziły na lekcje katechizmu, którego uczył miejscowy pop.
– Niedoczekanie, żeby moje dzieci uczyły się u
popa! – irytował się ojciec, gdy rozmowy zahaczały o sprawę nauki. – Nigdy na
to nie pozwolę!
Ojciec był człowiekiem religijnym. Mimo przepracowania,
każdej niedzieli wybierał się do odległego o osiem wiorst kościoła. Nie
pamiętam, żeby kiedykolwiek opuścił niedzielne nabożeństwo.
Matka, w przeciwieństwie do ojca, nie należała do
najbardziej pobożnych, aczkolwiek przestrzegała wszystkich tradycji, świętowała
wszystkie uroczystości kościelne. Rozmawiała z nami po polsku. Była kobietą o
łagodnym usposobieniu, dobrą, bardzo czułą. Pamiętam ją zawsze czymś zajętą,
najczęściej przy plecionej z prętów wierzbowych kołysce, w której darł się
wniebogłosy kolejny dzieciak. Kołysząc go cichutko nuciła:
Lulaj, mój sokole,
Jasne oczka zmruż,
Śpią już ptaszki, śpi już myszka,
Zaśnij, mój pieszczoszku, śpijże już.
W długie zimowe wieczory, często do północy, matka
w słabym świetle kaganka ślęczała nad igłą. Wciąż coś szyła, cerowała. Nie
tylko obszywała własną, liczną rodzinę, ale szyła także dla innych, dorabiając
w ten sposób parę groszy. Nieraz zasypiała nucąc polską piosenkę:
Rosła kalina z liściem szerokim,
Nad modrym w gaju rosła potokiem,
Drobny deszcz piła, rosę zbierała,
W majowym słońcu liście kąpała...
Miłość matki wspominam jako coś najjaśniejszego w
mym niełatwym dzieciństwie. Mocno tuliłem się do niej, gdy spracowaną, szorstką
ręką głaskała moją rozwichrzoną czuprynę. Najczęściej zdarzało się to po oberwaniu
od ojca kolejnego lania. Milcząco uspokajała mnie szlochającego, pieściła, nie
wypowiadając przy tym ani jednego przykrego słowa pod adresem ojca. Później
przynosiła jajko dopiero co wyjęte spod kury i dawała mi je, jak gdyby to był
największy przysmak.
Czasem wychodziłem z matką do ogródka przed domem.
Nasz dom, podobnie jak wszystkie sąsiednie, stanowił własność obszarnika. Nasze
były tylko kwiaty, troskliwie pielęgnowane przez matkę. Piękne,
jaskrawoczerwone i jasnoniebieskie, rosły wzdłuż ogrodzenia, przyciągając wzrok
przechodniów. Po kolorowych rabatkach rozpoznawano nasz dom.
– Pytacie o dom Popławskich? Niedaleko karczmy, tam
gdzie pełno kwiatów...
Po matce odziedziczyłem sentyment do kwiatów. Nawet
w trudne lata wojny na przeoranej pociskami ziemi zbierałem na wpół spalone
polne kwiaty i przyozdabiałem nimi frontową ziemiankę, zawsze wspominając przy
tym staruszkę matkę...
Nadarzyła mi się jednak okazja poznania pisma.
Nauczył mnie tej sztuki mój najlepszy przyjaciel – Nestor Stieżko. Był o kilka
lat starszy ode mnie i uczył się w podstawowej szkole w pobliskim miasteczku
Monastyryszcze.
Nestor był chłopakiem chorowitym i może dlatego nad
wiek poważnym i niezwykle „uczonym”. Stał się moim pierwszym w życiu
nauczycielem. Tak się zapaliłem do nauki, że nieraz całymi godzinami
przesiadywałem pod domem Nestora, czekając na jego powrót ze szkoły. Po kilka
godzin dziennie ślęczałem nad podręcznikami. Przynosił mi różne książki, które
dosłownie połykałem.
Książki i serdeczne rozmowy z Nestorem odkrywały
przede mną nowy, nieoczekiwanie bogaty świat. Zacząłem uważnie przyglądać się
wszystkiemu, co mnie otaczało.
Kilka lat później uczestniczyłem w pogrzebie
Nestora. Umarł na galopujące suchoty. Niosłem na cmentarz trumnę. Nad jego
grobem po raz pierwszy jako dorosły człowiek płakałem. Po powrocie z cmentarza
czułem się w pewnym sensie osierocony.
Moim uniwersytetem było życie. Chociaż po rewolucji
lutowej uczyłem się w szkole ludowej, otwartej w tych samych Monastyryszczach,
czytanie ulubionych książek, a także samo życie dało mi znacznie więcej niż
dwie klasy, które zdążyłem ukończyć.
Chejłowo – to duża wieś położona na wzgórzu, skąd
roztaczał się piękny widok na pański staw (w którym nie tylko nie wolno było
łowić ryb, lecz nawet kąpać się), na rosnące równym rzędem topole, niby
uszykowane do defilady wojsko, na rozpływające się za horyzontem soczyście
zielone łąki...
Pod wieczór, gdy ostatnie promienie zachodzącego
słońca złociły czubki jesionowych koron, a na granatowiejącym niebie
pozostawały tylko czerwonopomarańczowe smugi, ponad wiejskimi sadami płynęły
skoczne i tęskne ukraińskie i polskie piosenki. W jednym końcu wsi zbierali się
chłopcy. Stamtąd dolatywały słowa:
Zakukowała ta sywa zozula
Rano w ranci na zori,
Zapłakały chłopci-mołodci
Hej, hej w turećkij
newoli-tiurmi...
Na drugim zaś końcu dziewczęta śpiewały swą
ulubioną piosenkę: Oj, chmelu mij, chmelu, chmełu zełeneńkyj... Wieczorem
rozbrzmiewały we wsi pełne zadumy pieśni o ciężkiej doli kobiecej, o nie
odwzajemnionej miłości...
Niebawem jednak chłopcy i dziewczęta zbierali się
razem i wtedy nad zasypiającą już, cichą wsią niosło się echo wspólnie
śpiewanych piosenek.
Do tej rozśpiewanej młodzieży przyłączali się także
młodsi spośród jeńców austriackich, którzy znaleźli się w Chejłowie. Wykorzystywano
ich tutaj jako siłę roboczą do uprawiania ziemi obszarniczej. Mieszkali w
jednym specjalnie dla nich wydzielonym czworaku fornalskim i mogli się poruszać
swobodnie, bez nadzoru.
Dom jeńców stał tuż obok naszej chałupy, toteż
razem z wieloma kolegami spędzałem u nich prawie cały wolny czas. Jeńcy umieli
grać na organkach, bałałajkach i mandolinach. Byli to prości, wiejscy chłopcy.
Zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego nazywano ich wrogami. Fornale pracowali
w zgodzie z jeńcami na polu, w podwórzu, w stajni.
W tym czasie również i mnie zaprzęgnięto w
obszarnicze jarzmo.
– Staszek, pójdziesz orać pod buraki cukrowe.
Założysz do pługa siedem koni i będziesz je popędzać.
– A kto za pługiem? – zapytałem.
– Ten jeniec, Polak...
W ten sposób zawarłem znajomość z Janem Nowakiem,
Polakiem, żołnierzem armii austriackiej, który wkrótce stał się moim oddanym
przyjacielem i nauczycielem. Zastąpił mi zmarłego Nestora.
Dobrze mi się pracowało z Janem. Znał się świetnie
na roli; można się było od niego wiele nauczyć. – Co robiliście w domu? –
zapytałem go kiedyś. Rozmawialiśmy po polsku.
– To samo co tutaj – odpowiedział. – Różnica polega
tylko na tym, że tam pracowałem na pana hrabiego Potockiego, a tu na pana
Dachowskiego. Na jedno wychodzi.
– I tam także są panowie?
– Są, chłopcze. Panowie są wszędzie.
Od tej pory Jan był ze mną bardziej szczery.
Dowiedziałem się od niego o rozbiorach Polski, o tym, jak kajzerowskie Niemcy,
Austria i carska Rosja uciskają naród polski. Opowiadał mi o uroku polskich
miast, najwięcej o Krakowie, gdzie się urodził. Głęboko zastanawiałem się nad
jego słowami, nie mogłem jednak w żaden sposób pojąć, jak to jest, że Polacy,
ludzie jednej narodowości, noszą mundury różnych armii i walczą jedni przeciw
drugim.
– Janie – pytałem – czy pan Dachowski wie, że
jesteście Polakiem? Czy pomaga wam? Przecież on także jest Polakiem!
– Pan jest przede wszystkim panem, a my obaj
chłopi. Pan zawsze będzie popierał pana.
– Czy Kraków to piękne miasto? – wypytywałem
swojego przyjaciela.
– Piękne, ale i tam prostym ludziom nie jest
lepiej. Fornalom wszędzie jednakowo źle. Tutaj, w niewoli, żyję niewiele gorzej
niż u swego Potockiego...
Nowak chwilę myślał, a później zniżył głos:
– Tylko nie powtarzaj tego nikomu. Przyjdzie czas,
że i naród polski będzie gospodarzem na swojej ziemi.
Rozmowy z Janem to pierwsze lekcje mojej edukacji
politycznej.
Złote ręce miał ten człowiek – wszystko potrafił
zrobić. I piec postawić, i miednicę zalutować, i pług lub bronę naprawić.
Wkrótce stał się ulubieńcem całej wsi. Był po prostu rozchwytywany. Wszystko
robił chętnie i z humorem; żartując potrafił wyrażać swoje wolnomyślne poglądy,
które znajdowały żywy oddźwięk wśród chłopów.
Pośrodku Chejłowa, na małym placyku, stały obok
siebie cerkiew i karczma, a w sąsiednim Leskowie pałac obszarnika Dachowskiego.
W przededniu wojny dziedzic znalazł się w Austrii i
tam został internowany. Lecz po upływie roku, nie wiem, jakimi drogami,
powrócił do swego majątku. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że ciężary wojny
ponosi przede wszystkim prosty lud, a panowie – choć z przeciwnych stron linii
frontu – zawsze znajdą wspólny język.
Wkrótce stary pałac ożywił się. Stajnie zapełniły
się wierzchowcami. Dachowski był namiętnym wielbicielem koni i jego stajnie
wysoko ceniono na zagranicznych torach wyścigowych.
Z dziecinnym zachwytem patrzyłem na harcujące
konie, na dżokejów ubranych w jaskrawe wdzianka, i wtedy krystalizowały się
moje marzenia. Kiedyś marzyłem o tym, by służyć zawodowo w wojsku. Pragnienie
to zrodziło się we mnie jeszcze wówczas, kiedy przyjechał do nas w gościnę brat
matki – artylerzysta – ubrany w cudowny, jak mi się wydawało, mundur carskiego
żołnierza. Ale gdy zobaczyłem pana i jego gości galopujących na długonogich
ogierach, chciałem za wszelką cenę zostać dżokejem.
Kawalkada jeźdźców szybko jednak znikała z oczu,
pozostawiając za sobą tumany kurzu. Bosonodzy chłopcy odprowadzali ich chciwym
wzrokiem. Otwierała się żelazna brama i wszystko znikało za wysokim murem z
czerwonej cegły.
Niezwykle tajemniczy wydawał mi się ten piętrowy
pałac z wieżyczkami wystającymi ponad murem. Ogromnie pragnąłem znaleźć się tam
kiedyś i choć przez chwilę popatrzeć na nieznany świat bogactwa. Pewnego dnia
los uśmiechnął się do mnie.
Zdarzyło się to podczas polowania na przepiórki.
Zbliżał się koniec żniw, koszono ostatnie łany żyta. Przepiórki zwykle kryją
się na zagonach niezebranego zboża. Polowanie odbywa się bardzo prosto. Myśliwi
zajmują dogodne stanowiska, a dzieciarnia z krzykiem i gwizdem biega między
zbożem, płosząc ptaki. Myśliwi strzelają i skoszone śrutem przepiórki spadają,
poruszając nieporadnie skrzydełkami.
Dachowski przyjechał z licznymi gośćmi. Kilkunastu
myśliwych podniosło dubeltówki. Dziedzic skinął ręką. Malcy skoczyli w zagony.
Upolowane ptaki składano u stóp dziedzica.
– Co to za chłopak? – zapytał Dachowski
wskazując ręką na mnie. – Dobrze biega.
– Przecież to syn Hilarego Popławskiego,
proszę pana – usłużnie odpowiedział ekonom.
– Za to, że tak szybko biega, wziąć go do
biura. Niech biega jako goniec.
Pańska wola została spełniona przy radosnej
aprobacie moich rodziców; za tę służbę miałem otrzymywać skromniutkie
wynagrodzenie. Zacząłem więc biegać po całym folwarku, przekazując codziennie
wiele różnych poleceń i zarządzeń. Posługiwał się mną każdy, kto miał na to
ochotę, do lokajów włącznie.
– Staszek, leć do stajni!
– Biegiem, Staszek, do młyna!
– Migiem odszukaj pana rządcę!
Wieczorem dokuczał mi ostry ból w nogach, piekła
skóra na plecach, posiniaczona od ciągłych klapsów, których nie szczędził mi
sam Dachowski i jego liczna służba.
Teraz rzadko kiedy miałem okazję widywać
przyjaciela, rozmawiać z nim o Polsce, o ciężkim życiu fornala. Podczas
krótkich, przypadkowych spotkań Jan dodawał mi otuchy, obdarowywał jabłkami,
którymi częstowały go wdzięczne za pomoc gospodynie.
Pewnego razu udało mi się wśliznąć do wciąż dla
mnie niedostępnego, a otoczonego tajemnicą pańskiego pałacu. Był piękny letni
wieczór, nad wsią płynęły dźwięczne melodie dziewczęcych piosenek, gdy do biura
nadeszła depesza z wiadomością, że koń ze stajni Dachowskiego zwyciężył w
zawodach hipicznych w Jelizawetgradzie. Księgowy, przeczytawszy depeszę,
krzyknął:
– Hej, Staszek, gdzie jesteś, psiakrew! Piorunem
leć do pałacu z depeszą! Pański koń zwyciężył w Jelizawetgradzie!
Polecenia nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Co
sił w nogach rzuciłem się w kierunku żelaznej furtki, która tym razem otworzyła
się przede mną. Znalazłem się we wspaniałym parku. W dole błyszczał duży staw z
zieloną wysepką pośrodku. Ileż tam było różnych kwiatów! Gazony i klomby najrozmaitszych
kształtów okalały wejście do pałacu. Oszołomiony rozglądałem się dokoła,
wchłaniając woń kwitnących roślin.
Nie wiem, jak długo stałem w miejscu, napawając
wzrok niecodziennym widokiem. Wyprowadziło mnie z osłupienia szczekanie psów.
Kiedy ochłonąłem, zobaczyłem pana Dachowskiego idącego alejką, otoczonego sforą
psów. Miał na sobie jedwabny szlafrok, przepasany złotym sznurem. Rzucał do
góry kawałki cukru, zabawiając się zręcznością swoich ulubieńców. Pomyślałem
sobie wtedy, że u nas w domu nie zawsze bywa cukier do herbaty, że ojciec nigdy
nie pozwala sobie na wrzucanie go do filiżanki i nawet w najlepszych czasach
pije gorzką herbatę, trzymając tylko w ustach odrobinę cukru.
– Czego tu szukasz? – huknął na mnie towarzyszący
panu lokaj.
– Depesza do jaśnie wielmożnego pana –
odpowiedziałem.
– Daj ją! – wyciągnął rękę Dachowski.
Przeczytał, uśmiechnął się zadowolony. Spojrzał na
mnie i krzyknął:
– Marsz stąd! Biegiem, psiakrew!
Od tego czasu nic mnie już nie
ciągnęło do pańskiego pałacu. Wiedziałem, że mieszka tam zły człowiek. Pojęcie „bogacz”
stało się dla mnie synonimem słowa „okrutny”.
– Ucz się, Stasiu. Wiele jeszcze się dowiesz –
mówił Jan Nowak, kiedy zwierzałem mu się ze swych przeżyć.”
Niebawem w Rosji
nastąpiła zmiana reżymu z kapitalistycznego na socjalistyczny.
Choć ziemię
poobszarniczą po 1917 roku przydzielono wielu biedniejszym rodzinom, w tym
Popławskim, uprawa jej nie była rzeczą prostą. Brakowało koni, inwentarza,
wreszcie też rąk do pracy. W tej nieznośnej sytuacji Stanisław Popławski
postanowił zaciągnąć się do wojska, by zarobić przynajmniej na własne
utrzymanie i odciążyć ojca. W końcu zapisał się ochotniczo na szeregowca do
Armii Czerwonej. We wspomnieniach o tym ciekawym okresie swego życia napisze:
„Był niezapomniany rok dziewiętnasty. Z
naszego Chejłowa dopiero co wyniosła się jedna z licznych band grasujących na
Ukrainie, tzw. tiutiunnikowcy. Tu i ówdzie fruwało jeszcze pierze oskubanych
kur, roznosił się zapach przypalonej szczeciny zakłutych świń, słychać było
zawodzenie lamentujących bab. Koło karczmy chłopi rozprawiali o niedawnym
napadzie, przeklinali swój nieszczęsny los.
Tylko dzieci, które szybko zapominają o przeżytym
strachu i niepokoju, bawiły się przy grobli nad stawem. Głodne i bose biegały
po polu, bawiąc się w wojnę z bandytami. Pamiętam, że nikt nie chciał być
bandytą. Wszyscy chcieli być „czerwonymi” i to wywoływało więcej sporów i bójek
niż sama zabawa.
Nagle ktoś krzyknął:
– Patrzcie!
Na wzgórzu ukazał się jeździec. Później drugi,
trzeci. Było ich kilkudziesięciu. Stali w miejscu, jakby się naradzali.
– Leć, powiedz ludziom, żeby się chowali! –
krzyknąłem do jednego z chłopców. – Reszta do rowu! – rozkazałem chyba po raz
pierwszy w życiu. Nie spuszczaliśmy jeźdźców z oka. Niedobrze... Ruszyli w
kierunku naszej wsi. Za chwilę byli już przy nas. Siedzieliśmy cicho, bardzo
wystraszeni. Ale co to? Czyżby mi się przewidziało? Czyżby naprawdę na ich
czapkach widniały czerwone gwiazdy? Tak! Dostrzegłem też czerwone naszywki na
wyłogach kołnierzy.
– Czołem, chłopcy! – krzyknął wesoło pierwszy z
jeźdźców. – Czego tu siedzicie?
– Patrzymy... – odpowiedział któryś z naszych
chłopaków.
– A wy kto? – ośmielił się drugi.
– My Armia Czerwona!
– E tam... – mruknął chłopak niedowierzająco.
– Nie wierzycie? – żołnierze roześmieli się. –
Pewnie niemało bandziorów przeszło przez waszą wieś. Proszę, jacy oberwani!...
A banda Tiutiunnika także była?
– Poszli już... Czy wy na pewno jesteście czerwoni?
– Popatrzcie – żołnierz wskazał na wzgórze, na
którym pojawiła się kolumna piechoty. – Pułk idzie.
Nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji oglądać całego
pułku Armii Czerwonej. Przechodziły wprawdzie tędy pojedyncze pododdziały i
grupki czerwonoarmistów, ale nigdy cały pułk.
Zapominając o naszym naiwnym maskowaniu się,
wybiegliśmy na drogę. Naprzeciwko jechał powóz na ogumionych kołach. Na koźle
siedział młody żołnierz z karabinem na plecach. Z trudem utrzymywał rwącą
naprzód parę pięknych, dobrze odkarmionych karych koni. Z tyłu siedział
mężczyzna o okrągłej, pogodnej twarzy. Miał na sobie ciemne ubranie
półwojskowego kroju i buty z cholewami. Jego zgrabną postać przecinały mocno
ściągnięte pasy. Na jednym zwisała torba polowa, na drugim rewolwer w
drewnianym futerale. Powóz zatrzymał się koło kawalerzystów. Słyszeliśmy, jak
jeden z żołnierzy mówił do siedzącego w powozie: „Towarzyszu dowódco pułku!”.
To jeszcze bardziej spotęgowało naszą ciekawość.
Nagle dowódca zwrócił się do nas:
– Podejdźcie tutaj – a widząc, że nikt nie rusza
się z miejsca, wskazał palcem na mnie i dodał: – Chodź no tu, blondasie.
Przezwyciężając nieśmiałość zrobiłem kilka kroków.
– Coś ty za jeden?
– Tutejszy.
– A gdzie mieszkasz?
– Tam – wskazałem ręką w kierunku wsi.
– A tatulo gdzie? W bandzie?
– Nie... w domu. Ojciec jest fornalem. –
Wiedziałem już, że czerwoni są po stronie biednych.
– No, to zawieź, chłopcze, gości do domu!
Wdrapałem się na siedzenie obok
czerwonoarmisty.
– Jedziemy, Piotrze Aleksiejewiczu! –
powiedział dowódca.
Czyżbym się przesłyszał? Dowódca pułku zwracał się
do woźnicy, jak do równego sobie. Zdawałoby się, że to drobiazg, ale to dało mi
pierwsze pojęcie o stosunkach panujących w armii, która walczyła o nowy
porządek na świecie.
– Podobają ci się konie? – zapytał Piotr
Aleksiejewicz.
Byłem tak przejęty tym, co zobaczyłem i usłyszałem,
że nawet nie odpowiedziałem. Ocknąłem się dopiero, kiedy Piotr Aleksiejewicz
podał mi lejce. Popędziłem konie i w jednej chwili znaleźliśmy się przed naszą
chatą. Na widok wojskowego mama zbladła.
– Mamo, nie bój się – szepnąłem. – To czerwony, on
nam nic nie zrobi. To dowódca pułku – dodałem, ale wątpię, czy zrozumiała, co
to znaczy.
– Dzień dobry, gospodyni! – powiedział dowódca i
wyciągnął na powitanie rękę. – Nie będę przeszkadzał? – zapytał uprzejmie.
– Prosimy bardzo – odparła matka czerwieniąc się,
bo nie przywykła do takiego traktowania przez wojskowych, którzy przedtem u nas
stacjonowali.
Dowódca pułku nazywał się Taran. Pamiętam dobrze.
Tak nazywali go żołnierze, dowódcy, łącznicy. Imię natomiast wyleciało mi z
pamięci.
Wieczorem zebrał się u nas tłum ludzi. Taran
chętnie rozmawiał z chłopami. Mówili ciągle o tym samym: o ziemi, o władzy
radzieckiej, o bandach kułackich grasujących w okolicy.
Nie odrywałem oczu od naszego gościa, chwytałem
każde jego słowo. Zauważyłem, że nawet ojciec uważnie przysłuchuje się rozmowom
o władzy radzieckiej, o bolszewikach. Wiedziałem, że nie jest przeciwny władzy
radzieckiej, ale też nie opowiada się za nią zdecydowanie. Jego największym
pragnieniem było posiadanie własnego gospodarstwa, własnej ziemi. Bolszewicy
mówili wprawdzie, że ziemię oddadzą chłopom, ale czy rzeczywiście tak będzie?
W końcu ojciec zdecydował się i zadał Taranowi
pytanie:
– Powiedzcie, towarzyszu, jak będziemy żyć bez
obszarników?
W odpowiedzi usłyszał: „Kto nie pracuje, ten nie je”.
Widziałem, że ojciec był bardzo poruszony. Przez
całe swoje życie – miał już pod sześćdziesiątkę – przyzwyczaił się do odwrotnej
sytuacji: pan nie pracował i jadł, chłop natomiast pracował, ale nie jadł.
Do późnej nocy dowódca pułku rozmawiał z chłopami.
Odtąd wiele ludzi zaczęło zastanawiać się nad swym dotychczasowym życiem. W
przyszłości wielu z nich wzięło aktywny udział w tworzeniu władzy radzieckiej.
Po raz pierwszy moje rodzinne Chejłowo uznało
człowieka z karabinem za swego obrońcę.
Co tu ukrywać, większą część wolnego czasu spędzałem
z Piotrem Aleksiejewiczem, którego wszyscy nazywali Pietrucha. Wyręczałem go w
pracy przy koniach: sam je czyściłem, karmiłem i poiłem. Miałem w tym ukryty
cel. Kiedy przekonałem się, że grunt został odpowiednio przygotowany,
przystąpiłem do realizacji swego planu.
– Pietrucha – zacząłem go błagać – weź mnie ze
sobą.
– Ojciec cię nie puści.
– Ucieknę.
– Tak nie można – uciął dyskusję.
Niebawem pułk odszedł w kierunku Monastyryszcz.
Z żalem słuchałem dochodzącej stamtąd
artyleryjskiej kanonady i wspominałem ludzi z czerwonymi gwiazdkami, którzy
stali mi się tak bliscy. Cała wieś wspominała ich ciepło i serdecznie.
Mijały dni żołnierskiej służby, pełne kłopotów,
radości, smutków i niebezpieczeństw.
W 1924 roku, po ukończeniu szkoły pułkowej,
pełniłem służbę nadterminową. Zostałem wówczas mianowany szefem szkoły pułkowej
295 pułku piechoty 99 dywizji.
Stacjonowaliśmy wówczas w Czerkasach, pięknym,
zielonym mieście nad Dnieprem. Mieszkaliśmy w koszarach. Cały czas poświęcałem
służbie, dużo czytałem, najchętniej książki o tematyce historycznej, zwłaszcza
o wojnie domowej, a także te, które mówiły o ojczyźnie moich przodków, o
Polsce, do której miłość obudził we mnie austriacki jeniec, Jan Nowak.
Cofając się myślą w przeszłość, musze przyznać, że
los był dla mnie łaskawy. Już w pierwszych
latach służby wojskowej spotkałem wielu wybitnych i ciekawych ludzi –
uczciwych, szlachetnych, szczerze oddanych sprawie socjalizmu. Szanowałem ich i
starałem się naśladować, i to, być może, odegrało pewną rolę w mym życiu i
wpłynęło na dalsze moje losy.
Jednym z nich był dowódca 99 dywizji, Kazimierz
Kwiatek. Cóż może łączyć wchodzącego w życie chłopca z zahartowanym w walce
klasowej warszawskim proletariuszem? A jednak Kazimierz Kwiatek stał się moim
przyjacielem i nauczycielem; przyjaźń ta napełniała mnie dumą, żywiłem podziw
dla tego nieustraszonego rewolucjonisty, mądrego dowódcy, taktownego i
serdecznego człowieka.
Koszary szkoły pułkowej znajdowały się w pobliżu
sztabu dywizji. Kazimierz Kwiatek bywał u nas często zarówno w godzinach zajęć,
jak i w czasie odpoczynku.
W tych latach oficerowie sztabu – członkowie partii
– nie tworzyli odrębnej organizacji i należeli do podstawowej organizacji
partyjnej poszczególnych pododdziałów. Dowódca dywizji był członkiem organizacji
partyjnej przy szkole pułkowej. Dzięki temu nie tylko znał każdego słuchacza z
nazwiska, ale wiedział, jakie maja oni osiągnięcia w nauce, w czym się
wyróżniają, kim chcą zostać. Przy każdym spotkaniu z dowódcą poznawaliśmy nowe
szczegóły z jego niezwykle bogatej przeszłości. Przychodził czasem wieczorem do
świetlicy, gdzie zbieraliśmy się, aby poczytać, pograć w szachy i domino,
pośpiewać. Siadał na krześle pod oknem, dawał znak ręką, żeby nie wstawać, i
zaczynał mówić o ostatnim strzelaniu albo manewrach. Ale to był tylko wstęp.
Później można go było pytać o wszystko.
Wiedzieliśmy, że urodził się w Warszawie w 1888
roku i że ma trzydzieści sześć lat. Był średniego wzrostu, krępy, barczysty i
sądząc z tego, co przeżył, chyba niebywale silny. Z wyrazistych rysów jego
twarzy przebijała jakaś duma. Badawcze spojrzenie ciemnych oczu i rudawe, lekko
obwisłe wąsy potęgowały to wrażenie. Ale skoro tylko Kwiatek zaczynał z kimś
szczerą rozmowę, rysy twarzy łagodniały, oczy patrzyły ciepło, po ojcowsku.
Kochał nas jak synów i widać było, że rozmowa z nami sprawia mu przyjemność.
Łączyło nas i to, że dowódca był synem polskiego robotnika, poznał biedę i
krzywdę ludzką, pracował w niejednej kopalni i fabryce.
– A ty, szefie, skąd jesteś? – spytał mnie któregoś
dnia Kwiatek. – Też z Polski?
– Ja z Ukrainy. Ojciec był fornalem w majątku
Dachowskich.
– Mówisz po polsku?
– Mówię.
– A ja powoli zapominam. Zamyślił się chwilę i
mówił dalej:
– Niedługo minie dwadzieścia lat, jak wywieźli mnie
żandarmi z Warszawy zakutego w kajdany.
– W kajdany? – nie mogliśmy ukryć zdumienia.
Kwiatek nie zwracał uwagi na naszą dość naiwną reakcję i ciągnął dalej:
– Wy będziecie szczęśliwsi od nas, chłopcy! Przed
wami staną otworem wszystkie drogi. Przyjmijcie dobrą radę: uczcie się. To,
czego mnie nie udało się zdobyć w młodości, powinniście osiągnąć wy. Nie mogłem
skończyć szkoły, wyrzucili mnie. Za co? Nie zdjąłem czapki przed księdzem. Na
lekcji przypomniał mi o tym: złapał za włosy i tak szarpnął, że gwiazdy stanęły
mi przed oczami. Nie wytrzymałem i rąbnąłem go w brzuch. Za to mnie wyrzucili.
– A gdzie uczyliście się potem, towarzyszu dowódco?
– W więzieniu...
Z ogromnym zainteresowaniem i wzruszeniem
słuchaliśmy opowiadań naszego dowódcy, jakbyśmy czytali porywającą opowieść o
rewolucyjnej walce klasy robotniczej z carskim despotyzmem.
Pamiętam, opowiadał nam kiedyś o próbie zamachu na
ówczesnego warszawskiego generała gubernatora Maksymowicza 6 maja 1906 roku
(według starego kalendarza).
– Nasza dziesiątka – mówił Kwiatek – stała
niedaleko miejsca zamachu. Osłanialiśmy ucieczkę towarzysza Dzierzbickiego,
który miał rzucić bombę. Ale nie udało się. Wyśledzili go szpicle i chcieli
aresztować. Wówczas rzucił sobie bombę pod nogi i bohatersko zginął.
Ostrzeliwując się, wycofaliśmy się.
– Ile lat siedzieliście w więzieniach? – zapytał go
kiedyś jeden ze słuchaczy.
– Prawie jedenaście.
– A w kajdanach?
– Sześć.
Opowiadanie dowódcy rozbudzało w nas myśli o
bohaterstwie rewolucjonistów, o ofiarach ponoszonych przez klasę robotniczą w
krwawej walce z caratem i kapitalizmem, o tym, jak wierni synowie proletariatu
stali się dowódcami Armii Czerwonej.
Byłem dobrym szefem kompanii, bodaj najlepszym w
dywizji. Często na różnych zebraniach zasiadałem w prezydium obok Kwiatka.
Byłem z tego dumny i nie spuszczałem oczu z ukochanego dowódcy. Na jego piersi
błyszczał Order Czerwonego Sztandaru. W tym czasie niewielu dowódców miało tak
wysokie odznaczenie...
Marzyłem o kontynuowaniu nauki i pragnąłem wstąpić
do Szkoły Czerwonych Dowódców w Charkowie. Jednakże za mało umiałem i komisja,
ku mojej wielkiej rozpaczy, nie zatwierdziła złożonego raportu. (...).
W 1929 roku poznałem Maję, córkę agronoma – Polaka.
Pokochaliśmy się i wkrótce została moją żoną. O wiele łatwiej było mi teraz
przezwyciężać piętrzące się trudności. Któż ich nie miał w czasie długich lat
służby i któż nie wie, jak cenna jest pomoc i rada bliskiej osoby. Maja,
opanowana i rzeczowa, potrafiła dodać mi otuchy w najcięższych chwilach,
nierzadko łagodziła moją porywczość. Już ponad czterdzieści lat idę przez życie
z moim wiernym przyjacielem, towarzyszem i doradcą. (...).
Ukończyłem akademię w 1938 roku, w pierwszej
dziesiątce najlepszych, i zostałem na uczelni wykładowcą taktyki ogólnej oraz
języka polskiego. Początkowo nie byłem zachwycony tą decyzją; bardzo chciałem
znaleźć się w jednostce liniowej. Dopiero po kilku latach zrozumiałem, jak
wiele dała mi praca w akademii. Pogłębiłem zdobyte wiadomości, przyswoiłem
sobie sztukę podejmowania szybkich i trafnych decyzji, nauczyłem się też cenić
pracę sztabów i ich doniosły wpływ na rozwój sytuacji na polu walki. Wszystko
to uświadomiłem sobie w pełni, dopiero kiedy znalazłem się w jednostce.
Nauczanie jeżyka polskiego pomogło mi lepiej
opanować język moich przodków, poznać polską literaturę klasyczną. Jeszcze w
Chejłowie czytałem powieści Sienkiewicza, ale w przekładzie rosyjskim. Teraz
mogłem je czytać w oryginale, poznać piękno mowy polskiej, a co najważniejsze,
zapoznać się z burzliwymi dziejami bohaterskiego narodu. Rozczytywałem się w „Potopie”,
w „Ogniem i mieczem”, „Panu Wołodyjowskim”, „Krzyżakach” i innych dziełach
Sienkiewicza”...
Po ukończeniu
Akademii Wojskowej im. M. W. Frunze S. Popławski pozostał na tejże renomowanej
uczelni w charakterze wykładowcy, gdyż jego znakomite uzdolnienia, pracowitość,
erudycja i szczere usposobienie budziły szacunek we wszystkich ludziach, którzy
go poznali. Rokował wielkie nadzieje jako przyszły nauczyciel akademicki.
Okres 1940-1941
spędził na stanowisku szefa działu operacyjnego dywizji. Wojnę ZSRR z Niemcami
rozpoczął w charakterze dowódcy pułku, później szefa sztabu i dowódcy dywizji w
składzie frontów: Zachodniego, Kalinińskiego oraz 3 i 1 Białoruskiego, w latach
1943-1944 był dowódcą korpusu armijnego.
W 1944 roku
generał S. Popławski został odkomenderowany przez władze ZSRR do Wojska
Polskiego, powstałego na terenie tego kraju. We wrześniu-grudniu 1944 dowodził
2 Armią WP, następnie, do września 1945, 1 Armią WP.
Przeszedł długi i
bohaterski szlak bojowy od Rosji do Niemiec, przez Litwę i Polskę, a w jego
znakomitej książce wspomnień pt. Towarzysze
frontowych dróg znalazł się również opis tego, jak wojska sowieckie
zajmowały w 1944 roku polską Wileńszczyznę.
„Po rozgromieniu
nieprzyjaciela na Białorusi wojska 3 Frontu Białoruskiego otrzymały nowe
zadanie: wykonać uderzenia na Wilno i Lidę, opanować te miasta, a następnie
sforsować Niemen i uchwycić przyczółek na jego zachodnim brzegu.
Nasza 5 armia działała na kierunku
głównego uderzenia. Tempo natarcia było wyjątkowo wysokie. Nieprzyjaciel
stawiał słaby i niezbyt zorganizowany opór rozproszonymi siłami nadciągających
nowych dywizji i resztkami cofających się zdziesiątkowanych sił, czepiając się
wszystkich dogodnych rubieży, rzek, jezior i większych miejscowości. W związku
z tym już pod koniec dnia 7 lipca oddziały przydzielonego 5 armii 3 korpusu
zmechanizowanego gwardii, którym dowodził generał lejtnant W. Obuchow, zbliżyły
się do Wilna od północnego wschodu. Jednocześnie wojska 5 armii pancernej
gwardii pod dowództwem marszałka wojsk pancernych P. Rotmistrowa dotarły do
południowego odcinka zewnętrznej rubieży obrony miasta. Od wschodu nadciągnął
65 korpus piechoty generała majora G. Pieriekriestowa. Od północnego zachodu
Wilno było oskrzydlone przez oddziały 72 korpusu piechoty generała majora A.
Kazancewa.
Do chwili rozpoczęcia walk o Wilno 45
korpus piechoty, nacierający w drugim rzucie armii, wspólnie z litewskimi,
polskimi i białoruskimi partyzantami oczyszczał teren z wałęsających się na
tyłach rozproszonych grup nieprzyjaciela. Przy aktywnej pomocy partyzantów i
ludności zadanie to było wykonywane pomyślnie. Litwini bardzo gościnnie witali
naszych żołnierzy, dzielili się żywnością, z własnej inicjatywy naprawiali
drogi i mosty, podejmowali się roli przewodników, dawali podwody do przewożenia
różnych ładunków.
W ciągu trzech lat „gospodarowania” na
ziemi litewskiej hitlerowcy dopuścili się licznych zbrodni. Realizując
barbarzyński plan „Ost”, okupant uśmiercił ponad 700 tysięcy ludzi, co
stanowiło około jednej czwartej całej ludności tej republiki. W późniejszym
okresie niedaleko Wilna, w miasteczku Ponary, znaleziono groby masowe przeszło
100 tysięcy ludzi. W jednym z fortów w Kownie hitlerowcy uśmiercili ponad 80
tysięcy ludzi radzieckich.
Kierowany przez komunistów miłujący
wolność naród litewski stanął do walki z najeźdźcą hitlerowskim. W 1944 roku na
terytorium Litwy działało 67 oddziałów i grup partyzanckich o różnej
liczebności.”
Ostatnie
dwa akapity spośród przytoczonych powyżej wspomnień Popławskiego niewiele mają
wspólnego z rzeczywistością. Po pierwsze, bowiem to nie „hitlerowcy”, lecz
Litwini wymordowali w Ponarach ponad 120 tysięcy cywilów, nie żadnych „ludzi
radzieckich”, lecz obywateli Polski, około 100 tysięcy Żydów, 20 tysięcy
Polaków (w tym około tysiąca młodzieży gimnazjalnej Wilna). Po drugie, żaden „naród
litewski” nie stanął „do walki z najeźdźcą hitlerowskim”, Litwa bowiem
wystawiła po stronie Trzeciej Rzeszy 120-tysięczną armię ochotniczą, której co
prawda Niemcy na front nie skierowali, uważając, że do tego się nie nadaje
(generał Oeler uważał, że – cytujemy – „Bałtowie
to najbardziej tępa i prymitywna rasa Europy”, i dlatego marni żołnierze),
ale na całego używano do walki z ludnością pokojową na terenach okupowanej
Europy Wschodniej w akcjach pacyfikacyjnych, masowych mordach na Żydach,
Polakach, Białorusinach. Antyniemiecki ruch partyzancki na Litwie organizowali
Polacy, Żydzi, Rosjanie i Białorusini, m.in. w odpowiedzi na bestialstwa
litewskich oddziałów specjalnych. Nie dziwi więc, że jeden z dokumentów AK z
1943 roku stwierdzał, że Lietuvisi to „niezdrowy
i nieliczny naród, lecz barbarzyński i zdemoralizowany lud, który jest
nieświadomą zabawką w rękach wrogów Polski.”
* * *
W dalszym ciągu
swych żołnierskich wspomnień generał Stanisław Popławski pisał: „Walki o Wilno
przybrały na zaciętości. Dowództwo hitlerowskie przywiązywało do tego miasta
wielką wagę, toteż przekształciło je w potężny węzeł obrony, osłaniający
podejścia do Prus Wschodnich. W rejonie miasta znajdowały się poważne siły.
Wycofywały się tu również resztki dywizji rozgromionych na Białorusi,
przerzucano także wojska z innych odcinków frontu.
Jak wynikało z zeznań jeńców i
zdobytych dokumentów, w obronie miasta uczestniczyły oddziały i pododdziały
dziesięciu dywizji piechoty, trzech dywizji ochrony i dywizji pancernej, trzech
samodzielnych pułków piechoty i dwóch pułków policji, szturmowy batalion SS,
cztery samodzielne bataliony piechoty, trzy bataliony saperów oraz pewne
pododdziały specjalne. Siły te liczyły co najmniej 12-15 tysięcy żołnierzy,
ponad 300 dział i moździerzy, około 50-60 czołgów i dział pancernych. Garnizon
był zaopatrzony w amunicję i żywność wystarczającą na dłuższy czas.
Jeszcze przed nadejściem wojsk
radzieckich nieprzyjaciel zatrudnił przy budowie urządzeń obronnych swoje
wojska oraz wszystkich zdolnych do pracy mieszkańców miasta, przekształcając je
w twierdzę. Od strony wschodniej, w pagórkowatym terenie, przygotowane zostały
rowy o pełnym profilu, osłonięte zaporami z drutu kolczastego i polami
minowymi. Poważną przeszkodą dla nacierających wojsk radzieckich była tu
również rzeka Wilejka. Od północy i zachodu miasto osłaniała rzeka Wilia. Jej
strome brzegi, zwłaszcza w części północnej, były trudne do pokonania nie tylko
dla czołgów i artylerii, lecz nawet dla piechoty. Klasztory i kościoły znajdujące
się na lewym brzegu rzeki, zbudowane z kamienia i cegły, stanowiły doskonałą
osłonę dla broniących się w nich hitlerowców. W samym mieście wszystkie większe
budynki murowane przekształcone zostały w punkty oporu; wszystkie ulice
znajdowały się pod ogniem krzyżowym i skrzydłowym. W centrum miasta urządzono
stanowiska ogniowe dla artylerii i moździerzy, które mogły prowadzić ogień w
dowolnym kierunku i ześrodkowywać go na zagrożonych odcinkach. Innymi słowy,
był to „twardy orzech”. 7 lipca przybył tu samolotem generał leutnant Stachel z
rozkazem Hitlera: „Utrzymać Wilno za wszelką cenę”.
Ale dla żołnierzy radzieckich nie
istniały przeszkody nie do pokonania. Wojska 3 korpusu zmechanizowanego gwardii
wdarły się na północno-wschodnie przedmieścia. Nacierające od czoła oddziały 65
korpusu piechoty rozpoczęły szturm przedmieść wschodnich. 72 korpus piechoty
zakończył okrążenie Wilna od północnego zachodu, i zachodu, odcinając
hitlerowcom drogi odwrotu.
Wojska 45 korpusu piechoty, po
forsownym marszu, w godzinach rannych 8 lipca ześrodkowały się mniej więcej w
odległości 60
kilometrów na południowy wschód od Wilna. W tym dniu
zamierzano dać żołnierzom zasłużony odpoczynek, uzupełnić zapasy amunicji i
materiałów pędnych, podciągnąć tyły. Jednak w połowie dnia ze sztabu armii
nadszedł rozkaz: ogłosić alarm i natychmiast maszerować w kierunku Wilna.
Korpus przypominał poruszone mrowisko.
Mimo zmęczenia ludzie robili wszystko w wielkim pośpiechu. Wszystkim dodawała
energii wiadomość, że idziemy wyzwalać stolicę Litwy. Trzeba podkreślić, że
aparat polityczny dywizji i korpusu, organizacje partyjne i komsomolskie
poinformowały żołnierzy o bestialstwach hitlerowców, jakich dopuścili się oni
na Litwie i w samym Wilnie. Żołnierze byli wzburzeni. Wszyscy pałali chęcią niezwłocznego
uwolnienia ludzi radzieckich z hitlerowskiej niewoli.
W celu szybkiego przerzucenia korpusu
wykorzystano nie tylko etatowe środki transportu, lecz również zdobyczne
samochody. Miejscowi chłopi proponowali użycie przechowanych przez nich koni, sami
ładowali na wozy amunicję, żywność, różne mienie wojskowe. Miedzy innymi dzięki
ich pomocy znaleźliśmy się w wyznaczonym rejonie przed czasem.
Już w drodze otrzymałem rozkaz, aby z
marszu zaatakować wileńskie zgrupowanie Niemców od południowego wschodu i rano
9 lipca wziąć udział w szturmie miasta.
Czołowa 159 dywizja piechoty w tym
samym dniu nawiązała styczność bojowa z nieprzyjacielem i późnym wieczorem
wszczęła walkę na południe od Wilna. O świcie nadeszły oddziały 338 i 184
dywizji piechoty. Wkrótce wyjaśniło się, że nieprzyjaciel wykorzystując
pozostawanie w tyle wojsk nacierających na prawo od 5 armii, utworzył dość
silne zgrupowanie i przeszedł do natarcia od północy, usiłując odblokować
garnizon wileński. Stanowiło to poważne niebezpieczeństwo, ponieważ na prawym
skrzydle 3 korpus zmechanizowany gwardii był całkowicie zaangażowany w walkach w samym mieście.
Dowódca armii zdecydował zawrócić na
północ 251 i 277 dywizję piechoty, które miały zająć obronę i odeprzeć natarcie
nieprzyjaciela. W celu wzmocnienia 72 korpusu piechoty miałem przekazać mu 338
dywizję piechoty. Dywizja ta siłami jednego pułku prowadziła walkę o
południowo-zachodnie przedmieście Wilna, a pozostałe pułki przeprawiła w nocy
przez Wilię i wyszła na rubież Orany, Rowy.
Nasze rozpoznanie lotnicze nagle
wykryło ruch kolumn piechoty i czołgów nieprzyjaciela od północnego zachodu, od
stacji Koszedary na Iwje, śpieszących z odsieczą garnizonowi wileńskiemu.
Zgodnie z rozkazem dowódcy armii rzucono przeciwko nim naszą 184 dywizję piechoty,
wzmocnioną pułkiem 97 dywizji oraz liczną artylerią przeciwpancerną. W rejonie
zagajników na północ i północny zachód od Buchty i Dolnej jej oddziały
zagrodziły drogę nieprzyjacielowi i zadały mu ciężkie straty w sile żywej i
czołgach. Tak więc hitlerowcom nie udało się przebić do Wilna również od
północy.
W mieście nadal trwały zacięte walki
uliczne. W zasadzie walczyły tu 144, 371 i 97 dywizja piechoty, 3 korpus
zmechanizowany gwardii, pułk 184 dywizji piechoty i większa część artylerii 45
korpusu piechoty, ustawiona do strzelania na wprost, w tym również działa
wielkich kalibrów.
Hitlerowcy bronili się rozpaczliwie.
Wszystkie budynki przekształcili w punkty oporu przystosowane do obrony
okrężnej. Miasto było zasnute dymem palących się zabudowań i czołgów.
Wstrząsały nim ogłuszające wybuchy pocisków, granatów moździerzowych i bomb
lotniczych. Bez przerwy ujadały karabiny i pistolety maszynowe, wybuchały
ręczne granaty.
Chcąc uniknąć wielkich strat i
zniszczeń, dowództwo 5 armii jeszcze 10 lipca zaproponowało hitlerowcom
poddanie się. Jednak nie złożyli oni broni nawet wówczas, gdy radzieckie
oddziały przedarły się do centrum miasta, a próby odblokowania okrążonego
garnizonu zakończyły się niepowodzeniem. Lotnictwo dostarczało otoczonym
wojskom amunicję i żywność. W rejonie zagajnika na południe od Pogrundasu
zrzucono nawet desant, liczący około 600 żołnierzy. Ale desant ten w zasadzie
został unieszkodliwiony jeszcze w powietrzu, resztę zaś ujęły pododdziały 371 i
184 dywizji piechoty.
11 lipca wileńskie zgrupowanie
hitlerowców zostało rozcięty na dwie części, z ośrodkami oporu w rejonie
wiezienia i obserwatorium astronomicznego. Ataki grup szturmowych wzmocnionych
artylerią i miotaczami płomieni nieprzyjaciel wciąż odpierał. Pomogli nam
lotnicy. W ciągu jednego dnia wykonali 370 lotów, zrzucając tylko w rejonie
więzienia około 90 ton bomb, w tym 18 jednotonowych. W nocy z 12 na 13 lipca
zdemoralizowany nieprzyjaciel skapitulował. Natomiast z rejonu obserwatorium
trzema grupami, liczącymi w sumie około 1000 ludzi, przedarł się do
południowo-zachodniego przedmieścia i ukrył w lesie na północny wschód od
Nerowa. Ale tam hitlerowcy zostali ponownie okrążeni i niemal wszyscy zginęli.
Po sześciodniowych zaciętych walkach
nad Wilnem załopotały zwycięskie flagi. W czasie walk wojska 5 armii
zlikwidowały ponad 7000 hitlerowców, a 5200 wzięły do niewoli. Zdobyły przy tym
156 sprawnych dział, 48 moździerzy, 291 karabinów maszynowych, 7000 karabinów i
pistoletów maszynowych, 28 czołgów i dział pancernych, 1100 samochodów, 100
motocykli, 8 radiostacji, 500 koni, wiele składów z amunicją, żywnością i
różnym mieniem wojskowym.
W czasie walk o Wilno znów zetknąłem
się z Polakami.
Rankiem 10 lipca wracałem ze 184
dywizji do sztabu korpusu. Musiałem się zorientować, jak dojechać do chutoru,
do którego miał się w tym czasie przenieść sztab. Nikogo z miejscowych
mieszkańców po drodze nie spotkałem, nie miałem więc się kogo zapytać.
Nagle zobaczyłem w przydrożnym lasku
liczną grupę uzbrojonych ludzi. Żołnierze siedzieli w grupkach pod drzewami.
Wartownicy z pistoletami maszynowymi przechadzali się wzdłuż szosy. Zwróciłem
uwagę, że niektórzy z nich byli ubrani po cywilnemu, choć nosili pasy wojskowe.
Na głowie mieli rogatywki. Początkowo myślałem, że to jakaś jednostka z Armii
Polskiej generała Berlinga, ale wygląd żołnierzy nie wskazywał na to.
Wezwałem jednego z wartowników.
Podszedł, stanął na baczność, zasalutował. Zapytałem go, jak można dojechać do
wsi, której szukałem.
– Nie wiem, panie generale –
powiedział po polsku. – Nie jestem tutejszy.
Zbliżyło się jeszcze dwóch żołnierzy.
Jeden z nich był w polskim mundurze z dystynkcjami kapitana i w rogatywce.
Przedstawił się.
Powtórzyłem pytanie i otrzymałem
wyczerpującą odpowiedź. Widać było, że doskonale zna swój rejon.
– Co to za jednostka? – zapytałem.
– Dwudziesta dywizja Armii Krajowej.
– A wy kim jesteście?
– Dowódcą batalionu.
Rozmawialiśmy po polsku. Wzbudziło to
zainteresowanie żołnierzy, którzy zaczęli gromadzić się wokół samochodu i
przysłuchiwać naszej rozmowie.
– Co tu robicie?
– To jest rejon ześrodkowania naszej
dywizji.
– A gdzie walczyliście?
– Do czasu okrążenia Wilna przez Armię
Czerwoną działaliśmy na tyłach Niemców.
– A teraz?
– Otrzymaliśmy rozkaz zaprzestania
działań bojowych.
– Czyj to rozkaz? Od kogo?
– Od rządu.
– Jakiego rządu?
– Rządu londyńskiego.
– To przecież nonsens! Teraz,
kiedy zwycięstwo jest już blisko, wy składacie broń?
Popatrzyłem na stojących wokół nas
żołnierzy, na ich przygnębione twarze i spuszczone oczy.
– Czekamy na rozkazy, panie
generale... – głos kapitana brzmiał niepewnie.
Później dowiedziałem się, że w ramach
realizacji planu „Burza” okręgi AK Wilno i Nowogródek wystawiły 1, 19 i 20
dywizję piechoty AK. W ostatnich dniach czerwca 1944 roku dowódca połączonych
sił AK okręgu wileńskiego i nowogródzkiego, pułkownik Aleksander Krzyżanowski,
pseudonim „Wilk”, dał rozkaz skoncentrowania głównych sił AK na południe od
Wilna, w rejonie: Turgiele, Dziewieniszki, Ejszyszki. Z przybyłych oddziałów
utworzono trzy zgrupowania: „Jaremy”, „Pohoreckiego” i „Węgielnego”. Ale na
rozkaz polskiego rządu emigracyjnego wojska te nie angażowały, się do walki. Na
co liczono? Najwidoczniej chodziło tu wyłącznie o demonstrowanie roszczeń do
obszarów teraz należących do ZSRR. Zaniechano aktywnej walki z hitlerowcami,
ściągano wojska na tereny wyzwolone już przez Armię Czerwoną, uważając je za
własne.
Po przybyciu do chutoru spotkała mnie
miła niespodzianka. Sztab korpusu rozlokował się w domu polskiej rodziny.
Słońce już zachodziło, złocąc
promieniami wierzchołki drzew i dachy rozsianych aż po sam horyzont chałup.
Były to chutory chłopskie, powstałe jeszcze za czasów caratu, chyba w okresie
reakcji stołypinowskiej.
Dom, w którym mieścił się sztab, był
tak mały, że większość moich oficerów ulokowała się w namiotach, łącznościowcy
zaś zainstalowali swoje aparaty w rowach. Wchodząc do mieszkania usłyszałem
polską mowę. Przywitała mnie starsza kobieta o bardzo bladej, wychudzonej
twarzy.
– Prosimy, panie generale – powiedziała
po polsku, dowiedziawszy się widocznie od oficerów sztabu, że jestem Polakiem.
– Dobry wieczór – odpowiedziałem.
Niech się pan poczęstuje... Czym
chata bogata – gospodyni wniosła na dużej patelni jajecznicę oraz dzban zimnego
mleka.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że od
rana nic nie jadłem. Poczęstunek spożyłem więc z wielkim apetytem.
– Smakowało? – zapytała gospodyni,
zabierając wytartą do czysta patelnię i pusty dzban.
– Bardzo. Dziękuję.
Z rozmowy dowiedziałem się, że
gospodyni mieszka w chutorze z dwiema córkami i maleńkim synkiem.
– A gdzie mąż? – zapytałem.
– Niemcy rozstrzelali – kobieta nie
mogła powstrzymać łez. – Był nauczycielem... Polakiem.
Prawdopodobnie pogłoski o generale
mówiącym po polsku dotarły do miejscowej ludności polskiej, wkrótce bowiem
wokół naszego domu zaczęli się gromadzić mieszkańcy sąsiednich chutorów.
Usiedliśmy na ganku. Wywiązała się
ożywiona rozmowa, wywołując, oczywiście, ogromne zainteresowanie wśród
żołnierzy ochrony sztabu, łącznościowców i kierowców. Rozpoczęła się ona od
skargi pewnego staruszka, który żalił się na akowców, że zarekwirowali mu
konia.
– Niech pan rozkaże, żeby mi go
zwrócili – domagał się staruszek.
Kiedy powiedziałem mu, że AK nie
podlega Armii Radzieckiej, uporczywie powtarzał:
– Przecież jest pan generałem i
pana rozkaz muszą wykonać.
Zacząłem opowiadać zebranym o Armii
Polskiej, która formowała się w ZSRR. Chłopi coś niecoś słyszeli, ale mieli o
niej fałszywe zdanie. – To przecież Sowieci – odpowiadali – a nie Polacy.
– A górnik Aleksander Zawadzki? Czy to
nie Polak?
– Słyszeliśmy... Tylko że to jest
wojsko niepolskie...
– Kto wam takich głupstw naopowiadał?
– Słuchaliśmy radia londyńskiego.
Zrozumiałem, że propaganda rządu
londyńskiego i tutaj posiała swe zatrute ziarno. Podległe mu ekspozytury
krajowe nie tylko nie myślały o aktywnej walce z wycofującymi się Niemcami,
lecz starały się ludzi od niej odciągnąć i wzniecić nienawiść do Związku
Radzieckiego i odrodzonego Wojska Polskiego.
Próbowałem wyjaśnić swoim rozmówcom te
sprawy. Pod koniec rozmowy wydawało mi się, że sporo z tego zrozumieli.
Natarcie 5 armii trwało. W zasadzie
rozwijało się ono w najgorętszym okresie walk o Wilno. Prowadzono je przede
wszystkim siłami 45 korpusu piechoty – 338 i 159 dywizji piechoty, wspartych
958 pułkiem dział pancernych oraz oddziałami artylerii przeciwpancernej. Po
udaremnieniu prób odblokowania garnizonu wileńskiego, podejmowanych przez
niemiecką piechotę i czołgi na północny zachód od miasta, wojska radzieckie w
zaciętej walce posuwały się na zachód – w kierunku Niemna, w pasie Jeznas,
Punia, Alitus, na południowy wschód od Kowna. W miarę zbliżania się do Niemna
opór nieprzyjaciela wzrastał. Po kontratakach poszczególnych grup, wzmocnionych
czołgami i działami pancernymi, zaczął on wprowadzać do walki świeże jednostki,
przerzucane z Niemiec i mniej aktywnych odcinków frontu. Dowództwo hitlerowskie
podejmowało rozpaczliwe kroki w celu umocnienia rubieży Niemna i Szeszupy –
ostatnich przeszkód wodnych na drodze do Prus Wschodnich. Na zachodnim brzegu
Niemna przeciwko wojskom 3 Frontu Białoruskiego hitlerowcy ześrodkowali ponad
10 dywizji piechoty i dywizji pancernych oraz kilka samodzielnych brygad. W
skład tego zgrupowania wchodziła również dywizja pancerna SS „Totenkopf”,
przerzucona tu z rejonu Jass, oddziały 19 dywizji pancernej ściągnięte z
Holandii, 242 i 174 dywizja piechoty sprowadzone z Niemiec, 260, 57, 299 i 214
dywizja piechoty oraz inne związki taktyczne odtworzone po rozgromieniu ich
przez wojska radzieckie w poprzednich walkach.
Znaczne siły przeciwstawiały się
również 45 korpusowi piechoty, zwłaszcza nad Niemnem. Ciężka artyleria niemiecka
zamykała dostęp do rzeki. Lotnictwo, działając grupami po 15-20 samolotów,
bombardowało kolumny naszych wojsk i ostrzeliwało je z broni pokładowej. Jednak
338 i 159 dywizje piechoty mimo wszystko posuwały się do przodu. W nocy z 13 na
14 lipca dotarły do Niemna i korzystając z ciemności czołowymi oddziałami
sforsowały rzekę w rejonie Puni. 184 dywizja, po rozgromieniu nieprzyjaciela na
północny zachód od Wilna, pod koniec dnia forsownym marszem dotarła do rejonu walk
o Niemen i ześrodkowała się w rejonie Junczyonisa. Rozpoczęły się ciężkie walki
o utrzymanie i poszerzenie przyczółków na zachodnim brzegu Niemna.
Sukcesy bojowe 45 korpusu piechoty
wysoko oceniła Kwatera Główna Naczelnego Dowództwa, nadając mu zaszczytne miano
„Niemeńskiego”. Wszystkie dywizje przedstawione zostały do odznaczenia
orderami. Wielu oficerów, podoficerów i szeregowców za męstwo i odwagę wykazane
w walkach o Witebsk i Wilno także przedstawiono do odznaczeń.
W połowie sierpnia korpus znów przeszedł
do natarcia z zadaniem osiągnięcia rubieży rzeki Szeszupy i granicy pruskiej.
Działania zaczepne poprzedzone zostały rozległymi przygotowaniami natury
materiałowo-technicznej i politycznej. Podciągano tyły, wojska otrzymywały
amunicję, przeprowadzano remont sprzętu, rozpoznawano nieprzyjaciela. Wykonując
zadania oddziału politycznego korpusu, wydziały polityczne dywizji rozwinęły
odpowiednią pracę polityczną. We wszystkich organach dowodzenia, oddziałach i
związkach taktycznych odbyły się narady aktywu partyjnego, zebrania organizacji
partyjnych i komsomolskich, wiece. Ich celem było przygotowanie stanów
osobowych do przełamania silnej obrony nieprzyjaciela i jak najszybszego
dotarcia do granicy Niemiec. „Wpędzić faszystowską bestię do jej legowiska!” –
takie było gorące pragnienie żołnierzy, dowódców i pracowników politycznych.
Dobrze zapamiętałem przebieg narady
aktywu partyjnego w 184 Duchowszczyńskiej Dywizji Piechoty, odznaczonej
Orderem Czerwonego Sztandaru i Orderem Suworowa II stopnia, w której
uczestniczyłem wraz z zastępcą szefa oddziału politycznego korpusu, majorem
Leonidowem. „Z nową siłą uderzymy na wroga całą potęgą naszego oręża, zadamy
mu druzgocący cios” – mówili występujący na naradzie. (...).
15 sierpnia o godzinie 12.00 rozpoczęło
się potężne przygotowanie artyleryjskie. Po zrzuceniu bomb przez nasze
lotnictwo 184 i 159 dywizje 45 Niemeńskiego Korpusu Piechoty przeszły do
natarcia. Jako pierwszy ruszył do przodu 1 batalion 262 pułku piechoty, na
czele ze swoim dowódcą kapitanem Koczniewem i jego zastępcą do spraw
politycznych kapitanem Kostenką. Żołnierze jednym skokiem pokonali strefę ognia
zaporowego, wdarli się do okopów i opanowali je. Szczególnie wyróżniła się
kompania starszego lejtnanta Dudkina. Jeden z jej plutonów oczyszczał transzeję
z hitlerowców, inne zaś podążyły do przodu, nie dając pozostałym możliwości
umocnienia się w drugiej transzei. Nieprzyjaciel w popłochu pierzchnął,
porzucając karabiny maszynowe i baterię sprawnych dział. Szef artylerii pułku,
kapitan Łoskutow, niezwłocznie odwrócił jedno z dział i otworzył z niego ogień
do uciekających hitlerowców. Równie pomyślnie nacierały oddziały 338 dywizji
piechoty. Jednakże w miarę posuwania się w głąb obrony nieprzyjaciela jego opór
wzrastał. Hitlerowcy bez przerwy kontratakowali. Z meldunków dowódców dywizji
można było wywnioskować, że nieprzyjaciel podciąga odwody, wprowadza do walki
czołgi i działa pancerne, w tym również najnowsze – „Tygrysy”, „Pantery” i „Ferdynandy”.
Mimo to wojska radzieckie, odpierając liczne kontrataki, niepowstrzymanie parły
ku granicy państwowej.(...).
Jako pierwsze stanęły nad graniczną
rzeka Szeszupą pododdziały 294 i 297 pułku piechoty – bataliony kapitanów
Jurgina i Gubkina. W walce na granicy szczególnie wyróżniły się kompanie starszego
lejtnanta Jewdokimowa i starszego lejtnanta gwardii Zajcewa. Dzielni żołnierze
tych kompanii, którzy pierwsi stanęli na granicy i utrzymywali tę rubież do
chwili nadejścia sił głównych ich pułków, zostali przedstawieni do odznaczeń.
Należeli do nich: z 297 pułku – lejtnant Ałybajew, starsi sierżanci Postnikow i
Kapłun, sierżanci Kostin i Anjaman, szeregowcy Mawrin, Kasjanienko, Timoszenko,
Kozyriew; z 294 pułku piechoty – starszy sierżant Pietrow, szeregowcy Alimow,
Duchowski i Pietrowski. Dowódca batalionu, kapitan Gieorgij Gubkin, oraz
dowódca kompanii, starszy lejtnant Wasyl Zajcew, którzy wykazali szczególne
męstwo w walce o uchwycenie rubieży granicy państwowej, zostali przedstawieni
do nadania im tytułu Bohatera Związku Radzieckiego. Za przełamanie silnie
umocnionej nadgranicznej rubieży obrony tytuł ten otrzymało również wielu
innych oficerów, podoficerów i szeregowców. Ponad 1200 osób odznaczono orderami
i medalami.
Rozwijając powodzenie wojska korpusu na
kilku odcinkach sforsowały Szeszupę i uchwyciły przyczółki na jej zachodnim
brzegu, już na terenie Prus Wschodnich. Wkrótce – zgodnie z rozkazem –
przeszliśmy na przyczółkach do obrony; budowano przeprawy w celu podciągnięcia
ciężkiego sprzętu. Żołnierze korzystali z wypoczynku, który im się bardzo
przydał, od chwili bowiem rozpoczęcia operacji białoruskiej przebyli w
nieustannych walkach ponad 700 kilometrów . Zaczęliśmy przygotowywać
rubieże wyjściowe, z których korpus przeszedł potem do natarcia, uczestnicząc w
operacji wschodniopruskiej.
Aby uniknąć strat od ognia dalekonośnej
artylerii i lotnictwa nieprzyjaciela, pułki okopywały się, podciągały tyły,
przyjmowały uzupełnienie i sprzęt bojowy, uzupełniały zapasy amunicji.
W chłodny, wrześniowy poranek w czasie
inspekcji dywizji wszedłem do schronu dowódcy 184 dywizji piechoty, generała
majora Basana Gorodowikowa, i serdecznie się z nim przywitałem. Wysoki,
zgrabny, z czarną czupryną i pysznymi wąsami, energiczny, zawsze się wesoło
uśmiechał, ukazując dwa rzędy olśniewająco białych zębów, kontrastujących z
jego opaloną twarzą. Nieco skośne, mądre oczy błyszczały taką nie ukrywaną
radością życia, że zarażały entuzjazmem każdego, kto się z nim zetknął.
– Witaj, wodzu – zażartowałem. – Co
słychać?
– U Gorodowikowych zawsze wszystko w
porządku – odpowiedział wpadając w wesoły ton.
Była to aluzja do bojowych tradycji
jego rodziny, a równocześnie uzasadniona duma ze swojej dywizji, która
wyróżniła się w czasie odpierania ostatniego przeciwuderzenia nieprzyjaciela.
Usiedliśmy nad mapą i sprecyzowaliśmy
zadania dywizji, która w systemie obrony korpusu zajmowała bardzo ważny
kierunek.
Ze wzgórza, gdzie znajdował się punkt
obserwacyjny, dobrze było widać cały odcinek obrony. Zamierzaliśmy właśnie
wyjść ze schronu, aby pewne sprawy ustalić bezpośrednio w terenie, gdy
niespodziewanie telefonista zameldował, że sztab armii wzywa mnie do aparatu.
Podniosłem słuchawkę i usłyszałem głos
dowódcy armii, Kryłowa:
– Przekażcie natychmiast dowództwo
korpusu swojemu zastępcy i zameldujcie się na stanowisku dowodzenia sztabu armii.
Następnie udacie się do Moskwy, do Głównego Zarządu Kadr.
– Rozkaz! – to było wszystko, co mogłem
odpowiedzieć.
To nagłe wezwanie było dla mnie
zagadką. Snułem różne przypuszczenia. Możliwość skierowania, do szeregów Wojska
Polskiego zajmowała wśród nich nieostatnie miejsce.
W warunkach frontowych przekazanie
dowództwa nie zabiera wiele czasu, toteż jeszcze tego samego dnia zameldowałem
się na stanowisku dowodzenia armii. Ziemianka dowódcy armii przypominała
tysiące innych ziemianek dowódców pułków i dywizji. Nikołaj Iwanowicz, człowiek
z natury skromny, nie budował sobie podziemnych apartamentów, tym bardziej że
obrona nad rzeką Szeszupą nie mogła być długotrwała.
– Tak więc, Stanisławie Hilarowiczu –
powiedział dowódca armii – rozstajemy się. Jesteście Polakiem, a więc będziecie
służyć w Wojsku Polskim. Wiem, że spodziewaliście się tego.
Przypomniałem sobie, jak jeszcze w
październiku 1943 roku do mojego schronu wszedł szef sztabu korpusu i
zameldował:
– Dzwonili z armii, prosili o
podanie nazwisk oficerów polskiej narodowości.
– To o co chodzi? Przekażcie!
Spojrzał na mnie pytająco.
– Czy podać mnie?... Oczywiście.
I oto stało się.
Zjedliśmy razem z Nikołajem Iwanowiczem
obiad, wypiliśmy po kieliszku za przyszłe sukcesy bojowe Wojska Polskiego, po przyjacielsku
wspominając minione dni i wspólne bitwy z wrogiem. Na pożegnanie życzyliśmy
sobie wzajemnie wszystkiego najlepszego.
Po wyjściu z ziemianki odetchnąłem
pełną piersią i rozejrzałem się dokoła. Zrobiło mi się jakoś bardzo smutno na
myśl, że już nigdy nie ujrzę frontowych przyjaciół i że zamknął się jeszcze
jeden rozdział mego życia. Jak potoczą się dalsze moje losy?...
Na lotnisku czekał już samolot i po
pięciu godzinach wylądowałem w Moskwie, gdzie oczekiwał mnie oficer z Głównego
Zarządu Kadr. Sprawa jest widocznie pilna, pomyślałem. I rzeczywiście. Od razu
pojechaliśmy do zarządu.
– Przeczytajcie – powiedziano mi tam,
podając jakiś dokument.
Był to rozkaz Naczelnego Dowódcy
Radzieckich Sił Zbrojnych, marszałka Stalina, o skierowaniu mnie, na prośbę
PKWN, do Wojska Polskiego. Rozkaz polecał „udać się niezwłocznie na miejsce
służby”.
Wieczorem przyjął mnie szef Sztabu
Generalnego, generał armii Antonow.
– Obejmiecie stanowisko w jednej z
armii Wojska Polskiego...
– Jednej z armii? – przerwałem mimo
woli.
– Tak. W miarę wyzwalania terytorium
Polski formują się tam polskie siły zbrojne... O piątej rano odlecicie do
Lublina. Życzę powodzenia.
A więc stało się!
Owładnęły mną sprzeczne uczucia:
smuciłem się i cieszyłem równocześnie. Smuciłem się, ponieważ opuszczałem Armię
Radziecką i ludzi bliskich mi i drogich. Jednocześnie zaś cieszyłem się, że
powierzono mnie – komuniście i Polakowi – zaszczytne zadanie uwalniania od
faszystów ziemi polskiej, na której żyli niegdyś moi przodkowie.
Spotkanie z rodziną, która w tym czasie
wróciła już do Moskwy, było krótkie, o wiele krótsze, niż bym sobie tego
życzył. O świcie znalazłem się już na lotnisku. Padał ulewny deszcz. Chmury
wisiały nisko, zdawało się, że tuż nad samą ziemią.
– Lecimy? – zapytałem pilota.
– Tak jest, towarzyszu generale.
Samolot wzniósł się w powietrze
i skierował na zachód.”
* * *
W
ciągu dalszych walk z hitlerowcami i ich sojusznikami Stanisław Popławski brał
udział w wielu decydujących starciach między wojskami radzieckimi i polskimi z
jednej strony, a niemieckimi, holenderskimi i innymi z drugiej, w których
uczestniczyły gigantyczne masy siły żywej i techniki, niespotykane nigdy na
taką skalę w dziejach ludzkości. Druga wojna była zresztą pod tym względem
zjawiskiem wyjątkowym, Tylko np. bitwa powietrzna o Anglię trwała od 15
sierpnia do 31 października 1940 roku. Niemiecka Luftwaffe miała do dyspozycji
2355 samolotów, a tym około 900 myśliwców. Na skutek bombardowań zniszczono
około 20 proc. powierzchni mieszkalnej Londynu, zabito 42 tys. jego
mieszkańców, a 111000 odniosło rany. W tej bitwie Niemcy stracili 1733 samoloty
(247 z nich zestrzelili piloci polscy), a lotnictwo brytyjskie – tylko 733. Są
to liczby imponujące, a przecież na Froncie Wschodnim, gdzie z Niemcami walczył
wspólnie żołnierz polski i radziecki, zarówno masa siły żywej, jak i techniki
była wielokrotnie większa niż na Zachodzie. I tutaj też rozstrzygały się losy
drugiej wojny światowej – także dzięki męstwu żołnierzy i mądrości ich
dowódców.
Do
najdonioślejszych zdarzeń II wojny światowej należały walki o przełamanie Wału
Pomorskiego, potężnego systemu obronnego stworzonego przez Niemców na terenie
Polski północnej. O tych walkach Stanisław Popławski opowiedział w rozdziale
pt. Przez bunkry i pola minowe swej
książki:
„W bitwie o Wał Pomorski armia nasza zdawała swój
najtrudniejszy egzamin w tej wojnie. Trzech Polaków ze Związku Radzieckiego –
generałów Wojska Polskiego – spędziło tu wiele bezsennych nocy: szef sztabu
armii, generał brygady Wsiewołod Strażewski, mój zastępca, generał brygady
Marek Karakoz, no i ja – dowódca 1 armii Wojska Polskiego. Pochyleni nad mapami
operacyjnymi bądź ze słuchawką telefoniczną przy uchu przeżywaliśmy tu chwile
radości i niepowodzeń.
Zanim przejdę do opisu przebiegu bitwy,
muszę zaznaczyć, że przełamanie Wału Pomorskiego przez 1 armię rozpoczęło się
wtedy, gdy armie radzieckie wchodzące w skład 1 Frontu Białoruskiego i
działające bardziej na południe znajdowały się już nad Odrą. Fakt ten,
oczywiście, nie mógł nie mieć wpływu na zdolność obronną wojsk nieprzyjaciela.
Jednocześnie muszę podkreślić, że umocnienia Wału Pomorskiego stanowiły bardzo
trudną przeszkodę do pokonania.
Niemieckie dowództwo rozpoczęło budowę
potężnie ufortyfikowanego pasa obrony na granicy wschodniej jeszcze w 1934 roku.
W owym czasie niemiecki sztab generalny gorączkowo przygotowywał plany wojenne
i rozbudowywał silne umocnienia na granicy z Polską. Wtedy też powstawał Wał
Pomorski, powiązany od południa z międzyrzeckim rejonem umocnionym.
Dzisiaj, po upływie przeszło ćwierć
wieku od chwili zakończenia wojny, można dokładnie określić cele, do których
dążyło dowództwo hitlerowskie. Wał Pomorski stanowił ważne ogniwo w całym
systemie ufortyfikowanego pasa obrony na wschodzie hitlerowskich Niemiec.
Spełniał on zadanie osłony koncentracji wojsk hitlerowskich przeznaczonych do
agresywnych działań na wschodzie. Jednocześnie Wał Pomorski pełnił funkcję
rubieży obronnej na kierunku berlińskim. Dlatego też, gdy wojska radzieckie
zbliżyły się do terenów niemieckich, dowództwo faszystowskie przystąpiło do
modernizowania i doskonalenia urządzeń obronnych na wale oraz do budowy
dodatkowych umocnień.
Dokładne usytuowanie wszystkich
urządzeń obronnych mogliśmy szczegółowo poznać dopiero po przełamaniu tej
pozycji. Do tego momentu Wał Pomorski był dla nas całkowitą zagadką. Nawet
sztab 1 Frontu Białoruskiego nie dysponował dokładniejszymi danymi. Wszystkie
potrzebne informacje trzeba było zdobywać w czasie walk – przez wszechstronne
rozpoznanie i z zeznań jeńców.
Wał Pomorski składał się z trzech
rubieży obrony.(...)
Bitwa rozpoczęła się 5 lutego 1945 roku....
Moje pododdziały uderzały w tym
rejonie, który generał Kieniewicz wskazał na mapie. O godzinie 16.00 podeszły
do szosy na północ od folwarku Dobrzyca. Ich atak stanowił dla nieprzyjaciela
całkowite zaskoczenie. W związku z tym do niedostatecznie obsadzonego folwarku
skierował on dodatkowe oddziały, odsłaniając tym samym centrum i prawe skrzydło
swego ugrupowania. Niestety, generał Kieniewicz spóźnił się trochę z
wprowadzeniem do walki drugiego rzutu, co Niemcy skwapliwie wykorzystali. Dwie
kompanie hitlerowskie wykonały gwałtowny kontratak na odcinku przełamania
batalionów i odcięły je od głównych sił 4 dywizji. W tym krytycznym momencie
walki major Murawicki stracił łączność radiową z dowódcą pułku.
Tymczasem dowódca 11 pułku piechoty,
pułkownik Kondratowicz, nie orientując się, co się stało z jego dwoma
batalionami, postanowił w południe wprowadzić swój drugi rzut – 1 batalion pod
dowództwem porucznika Sergiusza Grucy. Jednakże działanie batalionu również
było spóźnione. Nieprzyjaciel spodziewał się, że będziemy dążyli do połączenia
z odciętymi batalionami, i powitał nacierających ogniem broni maszynowej i
moździerzy. Natarcie załamało się. Powstała bardzo trudna sytuacja.
W tym czasie generał Kieniewicz
przyjechał na stanowisko dowodzenia pułkownika Kondratowicza. Po zapoznaniu się
z sytuacją podjął decyzję natychmiastowego uderzenia w celu połączenia się z
odciętymi batalionami 11 pułku. Po 15-minutowej nawale ogniowej artylerii 10 pułk
piechoty, dowodzony przez pułkownika Wincentego Potapowicza, wspólnie z
batalionem porucznika Sergiusza Grucy i 2 batalionem 12 pułku piechoty pod
dowództwem kapitana Kazimierza Otwinowskiego wykonały silne uderzenie w
kierunku Leżenicy.
Żołnierze i oficerowie dobrze znali
ciężką sytuację okrążonych batalionów, toteż wzmogli tempo natarcia. Opór
niemiecki zaczął słabnąć. Wkrótce nacierający przerwali pierścień okrążenia i
połączyli się z odciętymi batalionami. 6 lutego o godzinie 5.00 rano 10 pułk
piechoty wyszedł na rubież rzeki Dobrzyca w rejonie folwarku o tej samej nazwie
i połączył się z batalionami 11 pułku piechoty.
Należy podkreślić, że noc spędzona w
okrążeniu była dla żołnierzy wyjątkowo ciężka. Gdyby pomoc nadeszła kilka
godzin później, epilog byłby tragiczny.
Oczywiście, dla ostrzelanych i
zahartowanych w walkach wojsk walka w okrążeniu w owym czasie nie była czymś
wyjątkowym, potrafiły one twardo bronić się w takich warunkach, ale dla
młodych, niedoświadczonych jeszcze żołnierzy polskich było to nie lada
przeżycie. Zdali oni pomyślnie swój trudny egzamin bojowy, mimo że przeważające
siły wroga atakowały ze wszystkich stron. Oto niektóre epizody tej walki.
Jedna z kompanii 2 batalionu
natknęła się na zamaskowany betonowy schron bojowy. Początkowo żaden z naszych
żołnierzy nie mógł się zorientować, skąd prowadzony jest ogień. Wydawało się,
że pociski wylatują spod ziemi. Polacy zalegli. Padli pierwsi ranni. Żołnierze
nie znali jeszcze sposobów zdobywania BSB. Jednakże trzeba było rozwiązać i tę
zagadkę bojową. Dowódca plutonu, chorąży Seretny, zaczął czołgać się w kierunku
podejrzanego wzgórza. Kiedy zorientował się, skąd strzela nieprzyjacielski
karabin maszynowy, minął wzgórze, przedostał się na tyły schronu i zaległ,
zastanawiając się, co dalej robić. Jednocześnie przygotował granat. Nagle
spostrzegł, że hermetyczne drzwi BSB otwierają się. Wychyliła się z nich głowa
w hełmie. Nie namyślając się długo, rzucił granat prosto w otwarte drzwi.
Wewnątrz schronu nastąpił wybuch. Chorąży oddał w tym samym kierunku serię z
pistoletu maszynowego. Nieprzyjacielski karabin maszynowy zwalił go z nóg.
Nadbiegli koledzy, otoczyli schron i zmusili Niemców do poddania się.
Żołnierze pochylili się nad ciężko
rannym, chorążym. Ledwie dosłyszalnym głosem zapytał:
– Milczy?
– Milczy, milczy – uspokajali go
domyślając się, o co pyta.
Wtedy chorąży, tracąc już przytomność,
wyszeptał:
– Naprzód, przyjaciele, za naszą
Polskę...
Nieprzyjaciel zaciekle atakował,
pragnąc zniszczyć odcięte bataliony. O zmierzchu na drodze z Wałcza rozległ się
warkot silników i pojawiła się kolumna samochodów. Wozy podjechały bliżej i
zatrzymały się. Zaczęli z nich wyskakiwać hitlerowscy żołnierze.
– Znowu kontratak – zorientował się
Murawicki wyglądając z okopu i rzucił komendę: – Przygotować się! Bagnet na
broń!
Żołnierze zrozumieli: jeśli nie starczy
amunicji, będą walczyć wręcz, na bagnety. Tak się też stało. Nieprzyjacielski
pocisk zniszczył ostatni moździerz. Zginął dowódca kompanii moździerzy.
Kończyła się amunicja.
– Na bagnety! – rzucił rozkaz
Murawicki. Żołnierze wybiegli z okopu. Odwaga czyniła cuda.
W pobliżu folwarku Dobrzyca Niemcy
pozostawili stosy trupów. Niewielu uszło z życiem przed bagnetem polskich
żołnierzy.
Wróg nie dawał jednak za wygraną.
Nacierał ze wszystkich stron. Atak następował za atakiem – z przodu, ze
skrzydła, z tyłu. Nikt zresztą nie mógł rozróżnić, gdzie front, a gdzie tyły.
Ale bataliony polskie nie cofnęły się ani o krok. W najbardziej krytycznym
momencie, kiedy wydawało się, że sytuacja jest już bez wyjścia, a triumf
nieprzyjaciela bliski, zupełnie nieoczekiwanie nadeszła pomoc.
– Trzymaliśmy się do ostatka –
powiedział Murawicki i wyczerpany osunął się na ziemię.
Hitlerowcy wykonali jeszcze kilka
nieudanych kontrataków. Z godziny na godzinę nasza sytuacja się poprawiała.
Przełamanie zostało dokonane. Nadeszła chwila decydujących działań całej armii.
Jednakże sytuacja 4 dywizji wciąż
jeszcze była niewyjaśniona. Wprawdzie włamała się ona w głąb obrony
nieprzyjaciela na głębokość 5 kilometrów , ale jej skrzydła pozostały
odsłonięte. A to zawsze grozi niebezpieczeństwem. I wtedy z pomocą piechurom
przyszli artylerzyści. W ślad za piechotą ruszyła 5 brygada artylerii ciężkiej,
która wspierała walczące oddziały piechoty ze stanowisk w rejonie Szwecji.
Traktory, ciężko sapiąc, ciągnęły po grząskim błocie potężne 152-milimetrowe
działa. Saperzy i piechurzy pomagali artylerzystom, rzucając pod gąsienice
kawałki drzewa, deski, gałęzie.
– Ej, rrrup! – okrzyk ten brzmiał
jednakowo po polsku i po rosyjsku. – Jeszcze raz, rrrup!
Dowódca brygady, generał Włodzimierz
Kierp, nie pozostawał na uboczu. Brnął razem z żołnierzami w grząskim błocie,
podpierał ramieniem działa, wołał z innymi: „Ej, rrrup!”
Wreszcie błotnista nizina skończyła
się. Ciągniki szybko ruszyły naprzód po twardym gruncie. Pierwsza podeszła pod
Dobrzycę bateria porucznika Mateusza Łaczina i otworzyła ogień na wprost. To
samo uczynił celowniczy Kuten. Już po pierwszym wystrzale nad schronem wykwitł
pióropusz kurzu. Jeden pocisk trafił w stalową kopułę, drugi w otwór
strzelniczy. Po trzecim wystrzale ze schronu zaczął wydobywać się dym, a potem
nastąpił wybuch. Schron został rozbity.
Na wschód od Dobrzycy zajęła stanowisko
ogniowe bateria porucznika Fiłatowa. Artylerzyści polscy lubili swego dowódcę
za odwagę i pogodne usposobienie.
– Ognia, ognia! – prosili piechurzy.
– Zaraz damy Niemcom przypalić –
uspokajał ich Fiłatow. – Podajemy właśnie ogień.
Bateria strzelała celnie i skutecznie i
nieprzyjaciel postanowił ją zniszczyć. Obsługi naszych dział ujrzały nagle przed
sobą hitlerowskich żołnierzy. Byli to artylerzyści, których działa zostały
przez nas zniszczone. Szli do ataku, ale nie strzelali. Groźnie krzycząc,
zbliżali się do naszych stanowisk. Wtedy Fiłatow zwrócił się do żołnierzy i
zawołał:
– Bracia! Dajmy bobu faszystowskim
gadom, niech się nie pchają na polską baterię! Za mną, żołnierze!
Polscy artylerzyści ruszyli za nim.
Walczyli kolbą, bagnetem, nożem, pistoletem. Wkrótce na polu walki pozostały
tylko ciała niemieckich artylerzystów. Bateria znów otworzyła ogień.
Pod Dobrzycą faszyści niemieccy
popełnili kolejną potworną zbrodnię.
Z dywizjonu artylerii ciężkiej wysłano
zwiadowców w kierunku Golców w celu przygotowania punktów obserwacyjnych.
Zwiadowcy zaginęli. Na poszukiwanie ich udała się grupa żołnierzy. I oto w
gęstym lesie znaleziono zwłoki naszych kanonierów. Widocznie trafili na
nieprzyjacielską zasadzkę. Hitlerowcy w nieludzki sposób musieli znęcać się nad
zwiadowcami. Podporucznik Gardziel miał połamane ręce i nogi, a w klatce
piersiowej ogromną ranę od noża. Szesnaście ran zadanych w głowę i pierś
naliczyli żołnierze na zwłokach chorążego Marcina Olesiuka. Zginął męczeńską
śmiercią plutonowy Antoni Wandycz. Podobny los spotkał kaprala Sadę i kanoniera
Kazimierza Urbana.
Następnego dnia zaginęła grupa
artylerzystów, którzy prowadzili obserwację i kierowali ogniem artylerii. W
toku przesuwania się dywizjonu na nowe stanowiska ogniowe żołnierze znaleźli
rozbity samochód zaginionych zwiadowców. W pobliżu leżały ich zmasakrowane
ciała.
Pomordowani mieli wykłute oczy,
poobcinane uszy, połamane ręce i nogi. Artylerzyści z trudem rozpoznali wśród
ofiar swych towarzyszy broni: podporucznika Eugeniusza Olesiuka (brata
zamęczonego Marcina Olesiuka), podporucznika Edwarda Ostrzyńskiego i
pozostałych dwudziestu czterech żołnierzy...
Generał Kieniewicz trafnie przewidział,
że na głównym kierunku uderzenia Niemcy będą usiłowali odzyskać utracone
pozycje, i przezornie przesunął artylerię bliżej piechoty.
Przewidywania generała Kieniewicza
rzeczywiście się sprawdziły. Nieprzyjaciel podciągnął świeże siły, stawiał
coraz bardziej zacięty opór i rozpoczął gwałtowne kontrataki. Wywiązały się
ciężkie walki. Nasi żołnierze twardo jednak utrzymywali zdobyte rubieże. O
gwałtowności niemieckich kontrataków świadczy chociażby fakt, że 10 pułk
piechoty w ciągu pięciu godzin był kontratakowany dziewięć razy. Mimo to nie
udało się nieprzyjacielowi złamać oporu polskich żołnierzy, którzy nie tylko
mężnie się bronili, ale wykorzystując każdą okazję wciąż posuwali się do
przodu. W ten sposób 11 pułkowi piechoty udało się opanować skrzyżowanie dróg
na północ od folwarku Dobrzyca, a 3 batalionowi 12 pułku piechoty pod
dowództwem kapitana Stanisława Piotrowskiego włamać się w obronę nieprzyjaciela
między jeziorami Zdbiczno i Smolno.(...).
Nieprzyjaciel nie spodziewał się
natarcia o tej porze. Najwidoczniej uważał, że nasze oddziały prowadzą
działania ograniczone z zamiarem poprawienia ogólnego położenia. Dzięki temu
zaskoczeniu Niemcy nie zdążyli podjąć zorganizowanego przeciwdziałania, jedynie
artyleria otworzyła silny ogień. Piechota polska, wspierana ogniem artylerii,
zdecydowanie posuwała się naprzód. Do końca dnia 2 dywizja opanowała
miejscowość Kłosowo, a 1 dywizja zdobyła Dębołękę i podeszła do Górnicy.
Jednocześnie 4 dywizja piechoty przesunęła się na południe, do rubieży Kolno,
Karsibór. Jej lewoskrzydłowe pododdziały sforsowały rzekę Dobrzycę i podeszły
do miejscowości Bobrowo.
W ten sposób zarysowała się sprzyjająca
sytuacja do wykonania decydującego uderzenia w celu ostatecznego przełamania
Wału Pomorskiego.
Wieczorem szef oddziału rozpoznawczego
armii, podpułkownik Stanisław Domaradzki, przyprowadził wziętego do niewoli
niemieckiego oficera. Przede mną stał oberleutnant, dowódca kompanii pułku „Deutsch
Krone”. Nie zapamiętałem jego nazwiska. Nie ma to zresztą większego znaczenia.
Wspominam o nim z zupełnie innych powodów.
– Gdzie pełniliście służbę? – spytałem
oficera.
– Jestem artylerzystą. Byłem wykładowcą
w szkole artyleryjskiej w Bornem.
– Członek partii nazistowskiej?
– Tak jest – wykrztusił, a potem
poprawił się. – Tak jest, panie generale.
– Proszę wskazać umocnienia w rejonie
Mirosławca – zażądałem, podsuwając mu mapę.
– Panie generale... – zawahał się. Ale
gdy napotkał mój gniewny wzrok, pokazał część umocnień na mapie.
– O tych wiemy. Gdzie jeszcze?
– To wszystkie.
– A jeszcze gdzie? – powtórzyłem
pytanie podniesionym głosem.
– Bardziej na południe, o tu... jeszcze
jeden schron bojowy...
– Dobra – machnąłem ręką. – A kto
dowodzi dywizją „Märkisch Friedland”?
– Pułkownik Lehmann. – Niemiec nie
czekając na dodatkowe pytanie, scharakteryzował Lehmanna jako odważnego i
twardego dowódcę.
– Co rozumiecie przez pojecie „twardy
dowódca”?
– Wydał rozkaz, żeby bronić się do
ostatniego żołnierza. Żadnej litości dla wroga ani dla rannych, ani dla
jeńców...
– Uważacie ten rozkaz za słuszny?
– Tak jest. – Spostrzegł się jednak i
dodał: – Jestem żołnierzem, panie generale.
– A co możecie powiedzieć o dowódcy
dziesiątego korpusu armijnego, generale von Krappe?
Jeniec drgnął, usłyszawszy to nazwisko.
– Nie mam zaszczytu znać go osobiście.
Ale to jest znakomity taktyk. Potrafi obronić honor wielkich Niemiec... to jest
swojej ojczyzny, chciałem powiedzieć... Generał Krappe pochodzi z Pomorza i w
ostatnim okresie został przydzielony do Grupy Armii „Wisła”. Wiem o tym z
rozkazu, który nam odczytano w związku z objęciem przez niego obowiązków
dowódcy korpusu.
– O czym jeszcze mówił ten rozkaz?
– Rozkaz żądał bezgranicznego oddania
führerowi... nieustępliwej walki z wrogiem, zwłaszcza z Polakami, którzy
czyhają na nasze ziemie, chcą zabrać Pomorze.
Postanowiłem poprosić swego zastępcę do
spraw polityczno-wychowawczych. Niech jeniec powtórzy przy nim, czego żąda od
swoich żołnierzy Krappe.
– Generał Krappe wymaga, żeby w
stosunku do Polaków być bezlitosnym, ponieważ chcą zagarnąć Pomorze –
stwierdził powtórnie jeniec.
– Bezlitosnym? Co to znaczy?
– Nie oszczędzać ani jeńców, ani
rannych...
Oberleutnanta wyprowadzono.
– Te słowa generała von Krappe
powinien znać każdy żołnierz i oficer polski. Nie ulega przecież, wątpliwości,
że nasi pomordowani artylerzyści to pierwsze ofiary tego bestialskiego rozkazu.
– Żołnierze i oficerowie o tym
wiedzieli – odparł Jaroszewicz i szybko wyszedł z pokoju.
Początkowo uderzenie na punkt oporu
Mirosławiec planowane było na godzinę 9.00 rano. Wszystko zasnuła jednak gęsta
mgła, zwiastun ochłodzenia. Powiał zimny wiatr. Kałuże ściął lód. Mgła dla
artylerzystów to prawdziwy dopust boży. Bez wsparcia artylerii piechocie ciężko
nacierać. Dlatego początek ataku przesunęliśmy na godzinę 11.00. (...)
* * *
Piotr Jaroszewicz,
uczestnik tych zdarzeń, („Przerywam milczenie”,
Warszawa 1991) wspominał: „Niemcy czynili
wiele, aby zniszczyć odrodzone wojsko polskie, wojsko, od starć z którym rozpoczęli
wojnę. Klasycznym przykładem specjalnego rzucenia najsprawniejszych sił niemieckich
dla rozgromienia Polaków było skierowanie wypoczętych dywizji sprowadzonych ze Skandynawii
wprost na I Armię na Pomorzu Zachodnim. Z jaką zawziętością prowadzony był atak
na Polaków świadczy fakt, że spalono wtedy żywcem polskich żołnierzy i oficerów,
których grupę podstępnie wzięto do niewoli. Dywizje hitlerowskie próbowały włamać
się w głąb naszej obrony, ale zostały zdruzgotane, a ich niedobitki Niemcy skierowali
za Odrę. Podobna próba totalnego ataku na Polaków powtórzyła się nawet w ostatniej
fazie wojny, nad Kanałem Hohenzollernów, na północ od Berlina... Dopiero po 10 dniach
walk, 7 lutego 1945 roku, nastąpiło przełamanie Wału Pomorskiego. Nasze wojska wdarły
się na głębokość 30 kilometrów w głąb obrony przeciwnika. Był to ogromny sukces
w skali całej operacji, która doprowadziła wojska radzieckie od Wisły do Odry, na
przedpola Berlina. Kosztowało to nas jednak ponad 6 tysięcy rannych, zabitych i
zaginionych w czasie ciężkich walk. Poległo 1780 żołnierzy. Straty hitlerowskie
sięgnęły 8 tysięcy ludzi. Ponadto Polacy wzięli do niewoli około 1500 żołnierzy
i oficerów”...
Skoro jesteśmy
przy wspomnieniach premiera Piotra Jaroszewicza, to zaznaczmy na marginesie, że
on niezbyt pochlebnie oceniał swego byłego towarzysza broni i notował: „Dowódca 1 Armii, generał Stanisław Popławski,
człowiek wzrostu słusznego, był oficerem niższej klasy i inteligencji niż generał
Strażewski... Nałogowy alkoholik, nader często bywał niezdolny przez kilka dni z
rzędu do kierowania armią”...
Pozostawiając
na uboczu te niezbyt wytworne, lecz jakże „polskie”, uszczypliwości, powróćmy znów
do wspomnień generała Popławskiego.
„ 11 lutego 1945 roku
Naczelne Dowództwo Radzieckich Sił Zbrojnych ogłosiło w rozkazie podziękowanie
wojskom 1 Frontu Białoruskiego. Wymieniono w nim również związki taktyczne 1
armii Wojska Polskiego. W Moskwie oddano na cześć zwycięzców dwanaście salw ze
stu dwudziestu czterech dział.
Ogólne straty poniesione przez 1 armię
w walkach o przełamanie Wału Pomorskiego były znaczne. W niektórych batalionach
pozostało nie więcej niż stu żołnierzy. Wydawało się, że nadszedł czas
zasłużonego wytchnienia. Jednakże sytuacja, jaka ukształtowała się w wyniku
rozegranej bitwy, nie pozwalała na odpoczynek.
Lewe skrzydło l armii przesunęło się
znacznie na zachód. W związku z tym linia frontu wygięła się na północny wschód
i przebiegała przez Wielboki do Nadarzyc. 3 i 6 dywizja piechoty oraz 1 brygada
kawalerii podeszły do pozycji ryglowej Wału Pomorskiego. Tu, opierając się o silne
umocnienia, nieprzyjaciel zatrzymał polskie oddziały. Szczególnie niebezpieczna
sytuacja wytworzyła się na prawym skrzydle 2 dywizji. Jej pułki zostały bardzo
przerzedzone. Dywizja była ugrupowana frontem na północ. Właśnie z tego
kierunku oczekiwano przeciwuderzenia nieprzyjaciela. Rozpoznanie nasze wykryło
tu dwa nowo przybyłe pułki 5 lekkiej dywizji niemieckiej.
Niepokoiła mnie także luka, jaka
powstała między zgrupowaniem uderzeniowym działającym na kierunku Mirosławca a
wojskami, które przeszły do obrony na prawym skrzydle armii. Należało ją za
wszelką cenę zlikwidować. Wydaję więc kolejny rozkaz: 2 dywizja piechoty uderzy
rankiem 11 lutego w kierunku północnym na Będlino, Żabin; 1 dywizja piechoty
wykona uderzenie swoim prawym skrzydłem w kierunku na Borujsko i opanuje Łowicz
Wałecki.
Przez dwa następne dni toczyły się
zacięte walki. Wreszcie 13 lutego w godzinach rannych zadanie zostało wykonane.
2 i 1 dywizja podeszły do pozycji ryglowej Wału Pomorskiego i w ten sposób
zlikwidowały lukę w centrum ugrupowania armii. W tym czasie 4 dywizja piechoty
współdziałała z 47 armią, która ostatecznie zniszczyła okrążonego
nieprzyjaciela w rejonie Wałcza. Po wykonaniu tego zadania dywizja przeszła do
odwodu armii. Zmienił się również nasz lewy sąsiad. Była nim teraz 61 armia,
dowodzona przez generała P. Biełowa.
W ciągu najbliższych pięciu dni 1 armia
WP prowadziła działania bojowe na kierunku Czaplinka w celu zajęcia dogodnych
rubieży i związania sił przeciwnika. Były to walki pełne napięcia, choć
komunikaty prasowe kwitowały je lakoniczną wzmianką: „Nic szczególnego nie
zaszło”.
W składzie sił nieprzyjaciela,
znajdujących się w pasie działania naszej armii, również nastąpiły pewne
zmiany. W obawie przed przełamaniem pozycji ryglowej Niemcy przegrupowali tu 163
dywizję piechoty, która zluzowała wykrwawione pododdziały i zajęła obronę.
W tym okresie 2 Front Białoruski, po
nieudanej próbie natarcia w dniu 10 lutego, przygotowywał się do nowej
operacji. Natarcie wojsk tego frontu miało nastąpić 24 lutego. Na naszym
odcinku mieliśmy wiązać siły nieprzyjaciela, by uniemożliwić ich użycie
przeciwko wojskom 2 Frontu Białoruskiego. 1 armia otrzymała w związku z tym
zadanie częściowego włamania się w pozycję ryglową. Natarcie miało nastąpić na
odcinku 35 kilometrów
i rozwijać się na głębokość około 25 kilometrów . W ten sposób mieliśmy
jednocześnie poprawić ogólne położenie naszych wojsk. (...).
W tym czasie sztab 1 armii podsumował
wyniki walk o przełamanie Wału Pomorskiego. Nasze związki taktyczne
zlikwidowały około 8000 żołnierzy i oficerów nieprzyjaciela, zniszczyły 14
czołgów i 16 dział pancernych, około 100 dział polowych, 630 samochodów,
opanowały 24 betonowe schrony bojowe i 52 drewniane schrony bojowe. Ponadto
zniszczono 22 samoloty, z tego 20 w czasie zdobywania lotniska w Borujsku.
Zdobyto także 20 magazynów ze sprzętem wojskowym i amunicją.
W rejonie miejscowości Rudki 2 pułk
piechoty zdobył sztandar oficerskiej szkoły artylerii w Bornem.”
Także
w ciągu dalszych walk Stanisław Popławski wykazał się jako znakomity strateg i
dowódca wojskowy. W 1945 roku rząd ZSRR nadał mu tytuł honorowy Bohatera
Związku Radzieckiego za wybitne osiągnięcia w skutecznym dowodzeniu wojskami
sprzymierzonymi.
* * *
Po
wojnie generał Stanisław Popławski pełnił szereg funkcji na terenie PRL.
Dowodził wojskami okręgu wojskowego, wojskami lądowymi Polski. Był też zastępcą
Ministra Obrony Narodowej PRL.
W 1955
roku został odwołany do Moskwy, gdzie awansowano go na generała broni.
Widocznie rząd sowiecki nie do końca ufał tak wybitnym dowódcom, polskiego bądź
co bądź pochodzenia, i uważał za bezpieczniejszą sytuację, gdy będą oni
przebywać w Moskwie. Bardziej ufano raczej Bermanom, Szechterom, Lichtom,
Zambrowskim, Mincom, Tykocińskim i im podobnym szumowinom, pozbawionym
jakiejkolwiek przyzwoitości, a zaślepionym przez nienawiść rasową do Polski i
katolicyzmu.
Przez
dwa lata generał pełnił funkcje pierwszego zastępcy Ministra Obrony ZSRR, a
później przez dłuższy okres inspektora generalnego w Inspektoracie Wyszkolenia
Bojowego Sił Zbrojnych ZSRR. W 1965 roku ukazała się książka wspomnień
Stanisława Popławskiego pt. Towarzysze
frontowych dróg, utrzymana w duchu polsko-radzieckiego braterstwa broni i
przyjaźni między narodem polskim a rosyjskim. Zmarł w 1973 roku.
Konstanty Rokossowski
Był
jednym z najwybitniejszych dowódców w całych dziejach wojskowości powszechnej,
wysoko ocenianym zarówno przez sojuszników, jak i przez przeciwników. Generał
armii Paweł Batow jeden ze swoich tekstów wspomnieniowych o marszałku K.
Rokossowskim zaopatrzył w motto W. Lenina: „Historia
dawno już dowiodła, że wielkie rewolucje wyłaniają wielkich ludzi i rozwijają
takie talenty, jakich poprzednio nawet sobie nie wyobrażano”. Jednym z
takich talentów był niewątpliwie pogromca Niemców pod Stalingradem z 1943 roku...
Wypada zaznaczyć,
że nazwisko swe panowie Rokossowscy wzięli od miejscowości Rokossowo w Ziemi
Leszczyńskiej. O przodkach marszałka heraldyk Seweryn
Uruski w dziele Rodzina (t. 15, s.
231) stwierdza lapidarnie: „Dawna
wielkopolska rodzina”. I słusznie, Rokossowscy bowiem pieczętowali się
herbami Glaubicz, Prus I i Oksza, a wzmianki archiwalne o nich spotyka się w
zapisach od wieku XVI zaczynając.
Jacobus
Rokossowski wspominany jest w latach 1574-1576 przez źródła archiwalne jako „castellanus Szremensis, capitaneus
Ostrzeszoviensis, praefectus teloneorum regni per utramque Poloniam”.
Później został podskarbim koronnym; był wielkim przyjacielem i pomocnikiem
króla Stefana Batorego w jego zmaganiach z Moskwą (Biblioteka Ordynacji Krasińskich, t. 5-6, s. 118, Warszawa 1881).
W korespondencji
między hrabiowskimi domami Zamoyskich i Opalińskich roku 1582 wyczytać możemy
następujące zdania: „Iż mu pan
Międzyrzecki Szczebrzezin przedać obiecuje a tanio, gdziebyśmy mu opiekunowie
pana Rokossowskiego przedać Szamotuły chcieli, które są dziedziczne pana
Rokossowskiego pupilli, i prosił, aby pan Marszałek do tego przywiódł rzeczy,
aby opiekunowie to przedali, gdyż to in rem pupilli, bo barzo wiele dłużen
pupillus, a tak tym by się to wypłacić mogło”...
Na ten list przyszła
odpowiedź: „Ad primum pozwoleł tego,
rozmówiwszy się z drugimi opiekuny, ale tak, żeby po pupillum Rokossowskiego
posłał, który żeby to sam uczynił”... (Archiw
Jugo-Zapadnoj Rusi, t. 3, s. 452-453).
T. Święcki w
dziele Historyczne pamiątki znamienitych
rodzin i osób dawnej Polski (t. 2, s. 27) krótko odnotował: „Rokosowski Jakub herbu Glaubicz, z Wielkiej
Polski, podsędek poznański, poseł ziemski na Sejm Lubelski 1569 roku, potem
kasztelan śremski i podskarbi wielki koronny”.
O Rokossowskich
herbu Prus I wzmiankuje Bolesław Starzyński w swym niewydanym herbarzu,
przechowywanym w oddziale rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie. Jerzy
i Piotr Rokossowscy „za Wisłą we wsi
Jaślanach die 23 octobris anno Domini 1621” podpisali uchwałę zjazdu tutejszej
szlachty. (Akta sejmikowe woj.
poznańskiego i kaliskiego, cz. 2, s. 116, Poznań 1962).
Jan, Maciej i
Kazimierz z Rokossowa Rokossowscy podpisali od województwa poznańskiego w 1697
roku akt elekcji króla Augusta II. (Volumina
Legum, t. 5, s. 422). Rokossowski, starościc bachtyński, w 1790 roku był
dowódcą chorągwi w Brygadzie Drugiej tzw. Ukraińskiej (a szóstej w numeracji
ogólnej) Kawalerii Narodowej Wojska Koronnego. (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 1, s.
28, Buenos Aires – Paryż, 1963).
Jezuita K.
Niesiecki (Herbarz polski, t. 8, s.
131) podaje: „Rokossowski herbu Glaubicz,
w Wielkiej-Polszcze. Jakub Rokossowski, najprzód podsędek Poznański, poseł na
sejm Lubelski 1569, potem kasztelan szremski, podskarbi koronny, starosta
ostrzeszowski, umarł w roku 1580. Z Reginy Kościeleckiej, wojewodzianki
łęczyckiej, generałówny wielkopolskiej, zostawił syna jednego i córki, z
których jedna była za Łukaszem Radzymińskim, druga za Piotrowskim, podkomorzym
lwowskim. Stanisław z sejmu 1641 komisarz do granic od Szląska. Maryanna, Pawła
Grabskiego herbu Wczele, małżonka 1700. Marcin 1710, Krzysztof w zakonie
naszym, kollegium poznańskiemu część fortuny swojej zapisawszy, gorąco się na
missyą do Indyi prosił, atoli w roku 1600, młodo, dojrzały jednak w cnoty,
przeszedł w wieczność w Poznaniu. N. Chryzostoma Marszewskiego małżonka. N.
miał za sobą Annę Mycielską. Józef Rokossowski w roku 1778 kanonik gnieźnieński
i poznański. Franciszek stolnik wschowski. Tomasz wojski gnieźnieński”.
Teodor Żychliński
w 1 tomie (s. 199) Złotej księgi szlachty
polskiej (Poznań 1889) podaje: „Jakób
Rokossowski (herbu Glaubicz) był kasztelanem śremskim, podskarbim koronnym i
starostą ostrzeszowskim (um. 1580); z Reginy Kościeleckiej, wojewodzianki
łęczyckiej, jenerałówny wielkopolskiej, miał syna, którego córką była
prawdopodobnie Katarzyna z Rokossowskich Mielżyńska”.
O Rokossowskich
herbu Glaubicz („W polu niebieskim ryba
złota w lewo. W szczycie hełmu pięć piór strusich”) Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego z roku 1853 (cz. 2,
s. 46) podaje: „Rokossowscy, w dawnem
Województwie Poznańskiem. Z tych Kazimierz Rokossowski w roku 1700 nabył dobra
Gembice Nowe i Stare. Maciej zaś w roku 1762 wieś Strzałkowo w Województwie
Kaliskiem posiadał”.
Baltisches Wappenbuch Carla Arvida von
Klingspora określa Rokossowskich jako „alter
polnischer Adel” – „dawną szlachtę polską”. (s. 87 komentarza, Stockholm
1882). Węgierscy zaś genealodzy odnotowują: „Rokossowski lub Rokosowski herbu Glaubicz. Od 1400 w Poznaniu. Od 1855
roku baronowie rosyjscy. Jeden senator”. (Stefan Graf von Szydlow
Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky, Der
polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 81).
Od dawna wpływowi
byli także w Cesarstwie Rosyjskim, gdzie posiadali tytuł baronów. „Familia Rokossowskich proischodit iz
polskogo szlachiectwa” – podaje A. Bobrinskij (t. 2, s. 515). „Ród baronów Rokasowskich pochodzi od
podpułkownika rosyjskiego Jana Rokasowskiego, uszlachconego 16 marca 1786 roku
przez cesarza rzymskiego Józefa II. Od 1855 roku należeli do pocztu baronów
Wielkiego Księstwa Finlandzkiego”. (Siergiej Wasiljewicz, Titułowannyje rody Rossijskoj Impierii,
t. 2, s. 36-37, Petersburg 1910).
* * *
Z tej rodziny
pochodził wybitny dowódca wojskowy, marszałek ZSRR i PRL Konstanty Rokossowski
(1896-1968), którego rodzice mieszkali początkowo na wsi niedaleko Brześcia Litewskiego
(według innej wersji – w Grójcu na Mazowszu). Później jego
ojciec był pracownikiem kolei, a utalentowany chłopak przyszedł na świat w
pociągu, – jak głosi jedna z wersji – którym rodzice zmierzali z Moskwy do
Wielkich Łuk 21 grudnia 1896 roku. Dlatego jako miejsce urodzenia Konstantego
Rokossowskiego jest z reguły wskazywane to drugie miasto. W moskiewskim Ośrodku
Przechowywania Współczesnej Dokumentacji (Centr Chranienija Sowpiemiennoj Dokumentacji)
znajdują się dwie karty osobowe marszałka Rokossowskiego, jedna z roku 1940, druga
z 1948. W pierwszej czytamy: „Miejsce urodzenia
– Warszawa. Narodowość – Polak”; w drugiej: „Miejsce urodzenia – Wielkie Łuki. Narodowość – Rosjanin”. Z reguły
jednak podkreśla się polskie pochodzenie tego wybitnego dowódcy. Tak np.
socjalistyczny niemiecki Lexikon
(Leipzig 1954, s. 845) określa Rokossowskiego jako „hervorragender Feldherr des 2. Weltkriegs” i zaznacza następnie: „Sohn eines Warschauer Arbeiters”.
Gdy
wybuchła pierwsza wojna światowa, został powołany pod broń do armii Cesarstwa
Rosyjskiego i cztery lata spędził na froncie w randze podoficera. Był obdarzony
niepospolitą odwagą osobistą, w boju wykazywał lekceważenie dla przeciwnika i
dla niebezpieczeństw, co mu zyskało dużą popularność wśród żołnierzy. Zawsze
łączył tę odwagę z wiedzą wojskową i jej umiejętnym stosowaniem, jakby idąc za
myślą Tukidydesa: „Poczucie przewagi przy
równych szansach wzmaga odwagę; człowiek taki mniej się opiera na nadziei,
której siła objawia się w sytuacjach niepewnych, a bardziej na znajomości
rzeczy, która pozwala mu raczej z pewnością niż z nadzieją patrzeć w przyszłość”.
Taką postawę Rokossowski zachowywał w ciągu całej swej wieloletniej kariery
wojskowej. Bywał też wybuchowy, gdy stykał się z przejawami słabości lub
niezdecydowania, a już nie daj Boże – tchórzostwa.
„Charaktery silne z natury wydają z siebie
skłonność do gniewu, a ponieważ same są ogniste i kipiące energią, nie mogą
ścierpieć niczego delikatnego ani słabego”. (Seneka, O gniewie, ks. II, r. XV). Wydaje się, że tego rodzaju usposobienie
stanowi jedną z cech konstytutywnych charakteru żołnierskiego, od którego nie
sposób oczekiwać potulności, łagodności czy miękkości.
Jak
powiadał Napoleon Bonaparte, „armia
baranów, której przewodzi lew, jest silniejsza od armii lwów, prowadzonej przez
barana”. Lew bowiem potrafi utrzymać baranów w porządku, baran lwów –
nigdy.
Wybitny
socjolog amerykański Pitirim Sorokin słusznie tedy zauważał: „Aby wojsko było siłą i mogło skutecznie
bronić kraju, – pierwszym i podstawowym warunkiem tego celu jest istnienie
bezwzględnej dyscypliny. Bez tej ostatniej wojsko staje się bezsilnym stadem.
Armia bez karności – to chaotyczna masa, nie zdolna do obrony, nie zdatna do
tego, by być siłą, i na dodatek, masa niesłychanie groźna, łatwo ulegająca
różnym manipulacjom i nieuporządkowanym działaniom”. Czyli, że jest tak,
jak pisał Tukidydes w Wojnie
Peloponeskiej: „Najpiękniejsza rzecz
i zarazem najbardziej zapewniająca bezpieczeństwo – to liczna armia,
podporządkowana jednolitej dyscyplinie”...
O
Rokossowskim jednak powiadano, że obok surowości, zdecydowania i nieugiętej
siły woli przejawiał też – w na pozór paradoksalny sposób – naprawdę ludzki i
troskliwy stosunek do podległych sobie żołnierzy, a to zarówno jako podoficer
podczas pierwszej wojny światowej, jak też jako generał i marszałek podczas
drugiej.
W
październiku 1917 roku K. Rokossowski wstąpił do szeregów Gwardii Czerwonej, a
następnie Armii Czerwonej, w której również służył w randze podoficera. W 1918
został dowódcą eskadronu kawaleryjskiego, następnie wydzielonego dywizjonu i
wreszcie pułku kawalerii. W tym właśnie okresie wojny domowej 1918-1920 ujawnił
się po raz pierwszy jego niepospolity talent organizacyjno-dowódczy.
Od
1919 roku Rokossowski należał do Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego,
zwanej wówczas jeszcze Wszechrosyjską Komunistyczną Partią Bolszewików. Był to
zresztą wymóg, którego nie dało się obejść: każdy oficer Armii Czerwonej, który
chciał coś w życiu osiągnąć, musiał formalnie zostać komunistą, choć na własny
użytek mógł mieć dowolne poglądy, z którymi wszelako nie bardzo się wypadało
wynurzać, gdyż byle donos mógł spowodować nie tylko załamanie się kariery, ale
i zsyłkę „na białe niedźwiedzie”. Rokossowski miał tego zresztą doświadczyć na
własnej skórze. Ale stało się to znacznie później. Na razie zaś młody oficer
robił zawrotną karierę zawodową. W 1925 roku ukończył Kursy Doskonalenia
Dowódców, a w 1929 Akademię Wojskową im. M. Frunze. Później był dowódcą
Kubańskiej Brygady Kawalerii i innych jednostek bojowych.
W 1940
roku generał K. Rokossowski dowodził oddziałami sowieckimi dokonującymi inwazji
na Finlandię. Nie odniósł żadnych spektakularnych zwycięstw, a straty wojsk
radzieckich były ogromne, sięgały 1 mln osób wyeliminowanych z walki. Józef
Stalin kazał dowódcę aresztować. Komisja śledcza ustaliła, że Rokossowski
świadomie dopuścił się uchybień strategicznych i taktycznych, że był „polskim
szpiegiem” i zdeklarowanym wrogiem Związku Radzieckiego, choć jednak sam
delikwent do niczego się nie przyznawał. Nie pomogło nawet wybicie przednich
zębów, ani zdruzgotanie młotkami palców nóg, ani przygniatanie butami
genitaliów do podłogi, ani pozbawianie snu, ani pogróżki rozstrzelania całej
rodziny. Nie złamało go też skazanie na karę śmierci, czy dwukrotnie pozorowana
egzekucja przez rozstrzelanie. [Mimo woli przypominamy w tej chwili słowa św.
Jana Chryzostoma: „Widzieć człowieka
wtrąconego do więzienia, który godzien jest największych zaszczytów i który nie
ugiął się pod brzemieniem kajdan – to widowisko nie ziemskie, ale godne nieba”.]
Gdy jeden
z oficerów śledczych podczas nocnego przesłuchania w kazamatach NKWD ironicznie
zapytał posiniaczonego i krwawiącego generała, czy jest Polakiem, ów, choć miał
spuchnięte usta i powybijane zęby, odparł: „Da,
ja Polak i gorżuś etim!” – „Tak, jestem Polakiem i jestem z tego dumny!”...
Zaczęto więc go ponownie bić żelaznymi prętami, potem kopać leżącego we krwi butami,
aż wreszcie wywleczono za nogi nieprzytomnego na korytarz, a następnie do chłodnej,
ciemnej celi bez okna. W obliczu chociażby tego jednego szczegółu widać, jak piramidalną
bzdurą jest zdanie historyka Oskara Haleckiego z jego książki „A History of Poland” (New York 1992), że
„marszałek Rokossowski to symbol sowieckiej
dominacji w Polsce”. Dla stronniczych, agresywnych ciemniaków, nienawidzących
wszystkiego, co nie pasuje do ich stereotypowych szablonów ich głupoty, być może
rzeczywiście tak jest, ale nie dla osób znających się na faktach i nie dyszących
nienawiścią do wszystkiego, co wielkie.
Do tej
kwestii wrócimy jeszcze w naszym tekście. W tym miejscu odnotujmy tylko fakt, że
Rokossowski nigdy nie zrzekł się polskości i mężnie wytrwał całe lata tortur w kazamatach
NKWD. Nawiasem mówiąc, „kaukascy” oficerowie stalinowskiej bezpieki wybili temu
znakomitemu dowódcy 9 zębów, złamali 6 żeber, rozdrobili młotkiem wszystkie palce
nóg, które to rany nie były nawet leczone. Trzeba było mieć zaiste niezwykłe zdrowie,
aby organizm potrafił sam z takich opresji wychodzić. Talmudyczni czekiści bili
Polaka zawsze we troje, gdyż pojedynczo nie mogli dać rady temu dobrodusznemu siłaczowi.
(W późniejszym okresie, także wówczas gdy marszałek rezydował w Warszawie, bez przerwy
trzymali go na oku przez podstawionych agentów z „polskiego” UB, którzy pisywali
na niego donosy do Moskwy, że jest „polskim nacjonalistą” i nie chce z nikim
rozmawiać po rosyjsku. Rokossowski nieraz pomyśliwał o tym, jakby tę sforę niegodziwców
unieszkodliwić, ale stać go było tylko na wydalenie z Wojska Polskiego około
tysiąca żydowskich oficerów, którzy w żadnej mierze nie identyfikowali się z
Państwem Polskim, a na lewo i na prawo sprzedawali tajemnice wojskowe za
granicę. Jedynej zaś szansy na wprowadzenie narodowej dyktatury wojskowej w 1953,
po otruciu Stalina przez siostrę Kahanowicza i po zastrzeleniu Berii przez Żukowa,
obaj marszałkowie nie wykorzystali; pełnia zaś władzy faktycznie nadal pozostała
w ręku tejże bandy). Talmudyczni faryzeusze wykombinowali już w Judei, a potem
udoskonalili w diasporze system wszechobecnych, aczkolwiek niewidzialnych,
rządów opartych na wzajemnej nieufności, podejrzliwości i obawie obywateli.
Szpiegowanie wszystkich przez wszystkich, donoszenie wszystkich na wszystkich stanowiło
podstawę ustroju rabinicznego w gettach. Później na tej zasadzie funkcjonowała
inkwizycja hiszpańska (na czele z maranem Torquemadą) i włoska (na czele z „nawróconym”
talmudystą Savonarolą), a jeszcze później – wszystkie partie, służby specjalne
i armie krajów _ pożal się Boże! – „demokracji ludowej” z ich instytucją
politruków, czyli oficerów politycznych, oplatających siecią donosicieli całą
strukturę wojska od szczebli najniższych po najwyższe. To oni i ich wnukowie do
dziś nie potrafią wybaczyć Rokossowskiemu jego „antysemityzmu” i wciąż
spotwarzają to wielkie imię. Ten system wszechobecnej nikczemności stał w
rażącej sprzeczności z zasadami honoru oficerskiego, powodował oburzenie i
protest korpusu dowódczego, w tym bardzo często – wówczas jeszcze generała
Konstantego Rokossowskiego.
Siepacze
z NKWD usiłowali przez wiele miesięcy torturami złamać Rokossowskiego moralnie
i zmusić go do samooczerniania się i przyznania do niepopełnionych zbrodni. Z
wieloma innymi wybitnymi osobami takie postępowanie skutkowało, z
psychologicznego bowiem punktu widzenia: „Tortury
niszczą władze umysłowe, łamią wolę jednostki i odbierają jej świadomość. Ich
stosowanie prowadzi do takiego momentu, w którym ofiara, aby tylko uniknąć
doznawania bólu lub uzyskania przywileju szybkiej i lekkiej śmierci, gotowa
jest przyznać się do wszystkiego (...)”. Prócz tego, „tortury zawsze schlebiają czyjejś próżności, ci bowiem, którzy je
zadają, posiadają władzę. Zdegradować czy poniżyć, ograbić, zadać cierpienie
swemu wrogowi, to wielki luksus. Żądza krwi jest straszliwym demonem, jeśli raz
zostanie rozbudzona”... (G.W. Sumner).
Katom
z NKWD jednak tym razem się nie upiekło. Rokossowski nie dał się złamać i
zeszmacić. Tragiczny finał tej zabawy byłby jednak nie do uniknięcia, gdyby nie
atak Niemiec na ZSRR 22 czerwca 1941 roku i straszliwe klęski wojsk radzieckich
w pierwszych tygodniach wojny.
* * *
Generalissimus
Stalin kazał uwolnić Rokossowskiego z więzienia NKWD i osobiście go mianował na
dowódcę 9 Korpusu Zmechanizowanego, od sierpnia zaś 1941 dowódcą 16 Armii na
Froncie Zachodnim. I się nie pomylił: w walkach pod Moskwą oddziały dowodzone
przez Rokossowskiego nie tylko zadały Niemcom ciężkie straty i zastopowały ich
posuwanie się na wschód, lecz już w grudniu 1941 roku zmusiły do odwrotu, co
miało ogromne znaczenie psychologiczne, gdyż rozwiało mit o niezwyciężoności
wojsk hitlerowskich.
Marszałek
I. Jakubowski, który przez pewien czas był na froncie podwładnym Rokossowskiego
w 1975 roku pisał: „Podobnie jak inni
oficerowie i generałowie byłem zachwycony dążeniem generała Rokossowskiego do
jak najgłębszego zrozumienia istoty przebiegających wydarzeń, umiejętnością
ujmowania ich we wzajemnym związku, troską o precyzyjne i ciągłe dowodzenie
wojskami oraz wysokim opanowaniem i wiarą w podwładnych. Swoim spokojem i
zrównoważeniem generał Rokossowski wszczepiał w otaczających go ludzi poczucie
naszej wspólnej siły”...
Marszałek
dążył do tego, aby każdy żołnierz szedł do walki z przekonania, a nie tylko na rozkaz
dowódcy. Był świadom prawdy psychologicznej, sformułowanej jeszcze przez Senekę,
która głosi: „Kto chętnie wypełnia rozkazy,
unika najgorszej niewoli – czynienia tego, czego czynić nie chce... Nie ten jest
nieszczęśliwy, kto robi coś na rozkaz, lecz ten, kto robi to niechętnie. Zły to
żołnierz, który idzie za wodzem jęcząc”. Do boju powinno się iść z podniesioną
głową i sercem wypełnionym uczuciem oddania ojczyźnie i wodzowi, a nie lękiem przed
nim. „Kto budzi lęk w innych, sam się ich boi. Nikt nigdy nie mógł być postrachem
bez obawy”. Stąd dobry dowódca powinien potrafić nie tylko precyzyjnie zaplanować
akcję, ale i sprawić, by żołnierze byli przekonani o słuszności walki, jak też bezgranicznie
ufali swemu dowódcy. „Żołnierz ma być obywatelem,
a nie tylko ślepym narzędziem lub jestestwem samolubnym” (Tadeusz Kościuszko).
* * *
W
lipcu-wrześniu 1942 K. Rokossowski dowodził wojskami Frontu Briańskiego, od
września 1942 do lutego 1943 – Frontem Dońskim. Kierował odcinkiem zamykającym
pierścień okrążenia armii niemieckiej pod Stalingradem w styczniu-lutym 1943
roku. Na skutek utraty inicjatywy strategicznej w obozie niemieckim zaczął się
wzmagać bałagan organizacyjny i moralny. Gdy cudem wydostały z kotła pod
Stalingradem major Coelestin von Zietzewitz (widocznie Celestyn Cycewicz)
opowiedział w Berlinie generałowi-pułkownikowi Zeitzlerowi, jakie potworności
dzieją się na froncie i błagał o odsiecz lub przynajmniej o rozkaz do cofnięcia
się, ów cynicznie odparł: „Der Mensch
regeneriert sich schnell”. Uparcie też trwano na pozycjach, a setki tysięcy
żołnierzy niemieckich bohatersko trwało na straconych pozycjach, przymierając
głodem i zamarzając na śmierć w 30-stopniowym mrozie.
Sam
marszałek K. Rokossowski w książce Żołnierski
obowiązek, spisanej ewidentnie na zlecenie władz sowieckich przez
dyspozycyjnego dziennikarza, ale na podstawie ustnych wspomnień dowódcy i przez
niego autoryzowanych, opowiada o tym okresie w rozdziale Pod Stalingradem, jak następuje:
„Lot Li-2 odbył się pomyślnie. Lecieliśmy
przez cały czas nisko, tuż nad ziemią. Nauczyła nas tego wojna. Trzeba
zaznaczyć, że nieprzyjacielowi rzadko udawało się strącać samoloty, które szły
lotem koszącym.
Natychmiast
po lądowaniu pojechaliśmy wraz z Żukowem oczekującymi nas samochodami na punkt
obserwacyjny dowódcy Frontu Stalingradzkiego, znajdujący się w rejonie na
wschód od Jeżowki. Toczyły się tu zacięte walki. Związki taktyczne lewego
skrzydła Frontu nacierały na przeciwnika, który przedarł się do Wołgi na
północnym skraju Stalingradu, na odcinku Rynok– Akatowka.
Walki trwały już trzeci dzień, ale nie udawało się
wyprzeć nieprzyjaciela. Jego pozycje położone były wyżej, czyli używając języka
wojskowego – panowały nad okolicą. Przeciwnik miał doskonały wgląd na
rozmieszczenie naszych oddziałów i nie szczędził nam ani pocisków, ani granatów
moździerzowych. Wzdłuż całego frontu – jak tylko okiem sięgnąć – widać było
gęste fontanny wybuchów. Pośród zalegającej piechoty dymiły nasze uszkodzone
czołgi. Wystarczyło tylko, by czołg wspiął się na grzbiet stoku, a natychmiast
stawał w płomieniach trafiony bezpośrednio pociskiem nieprzyjacielskim:
najwidoczniej niemiecka artyleria wstrzelała się dobrze.
Na tym odcinku działały związki taktyczne
niemieckiego XIV korpusu pancernego – 60 i 3 dywizja zmotoryzowana, zwrócone
frontem na północ, oraz 16 dywizja pancerna i 389 dywizja piechoty – frontem na
południe. Walczyły one o utrzymanie przebitego przez siebie korytarza, który
dochodził do Wołgi. Szerokość korytarza miała nie więcej niż dziesięć
kilometrów. Ponieważ jednak przebiegał on wzdłuż wzniesienia, nie mieliśmy –
znajdując się niżej – wglądu w pozycje nieprzyjaciela.
W powietrzu wisiało nieprzyjacielskie lotnictwo.
Bez przerwy bombardowało nasze wojska, a jeszcze bardziej – miasto. Po każdym
nalocie nad Stalingradem wznosiły się słupy dymu. Wróg dążył do całkowitego
zniszczenia nadwołżańskiej twierdzy.
Z naszej strony w natarciu brały udział oddziały 1
armii gwardii i 66 armii, które usiłowały połączyć się z 62 armią, walczącą w
samym mieście.
Na punkcie obserwacyjnym zapoznałem się z zastępcą
dowódcy Frontu, W. Gordowem, którego dotąd nie znałem. Wyraźnie denerwował się,
beształ przez telefon dowódców armii, przy czym nie bardzo przebierał w słowach
(już słyszałem, że żołnierze określali to trafnie „dowodzeniem za pomocą
wyzwisk”). Żukow nie wytrzymał.
– Krzykiem i wyzwiskami nic tu nie wskórasz –
powiedział Gordowowi – należy umiejętnie organizować walkę.
Oceniając obiektywnie sytuację na tym odcinku,
muszę stwierdzić, że istota rzeczy polegała nie na nieudolnym dowodzeniu, lecz
na niedostatecznej ilości sił i środków do pomyślnego wykonania zadania. Ujemny
wpływ miał również pośpiech. Od dowódcy Frontu uporczywie żądano, by
doprowadził do przełomu w działaniach bojowych, ale nie brano pod uwagę, że
przeciwnik miał w tym czasie znaczną przewagę w siłach. Życzenia znów nie były
zgodne z możliwościami wojsk.
Pod wieczór stało się oczywiste, że natarcie i tym
razem nie da rezultatu. Wojska ponosiły straty, lecz nigdzie nie były w stanie
przełamać obrony nieprzyjaciela.
Żukow polecił Gordowowi zastanowić się nad tym, jak
działać dalej, po czym zaproponował, byśmy udali się na stanowisko dowodzenia
Frontu, skąd miał połączyć się z Wasilewskim, który przebywał we Froncie
Południowo-Wschodnim.
Z wielkim zdumieniem stwierdziłem, że dowództwo i
sztab Frontu Południowo-Wschodniego przeprawiły się na wschodni brzeg Wołgi. W
tych warunkach wyglądało to raczej dziwnie: wojska Frontu toczą ciężkie walki z
gwałtownie atakującym przeciwnikiem, a dowództwo i sztab oddzielone są od nich
szeroką rzeką.
Zawsze uważałem, że dowódca powinien znajdować się
tam, gdzie walczą jego wojska: i dowodzić łatwiej, i ludzie biją się z większym
przekonaniem. W tym konkretnym wypadku byłoby wskazane mieć na wschodnim brzegu
Wołgi zapasowe stanowisko dowodzenia w celu utrzymania kontaktu z 62 armią,
która broniła się w samym mieście.
Nad brzegiem wielkiej rosyjskiej rzeki toczyła się
bitwa, jakiej dotąd historia nie znała. Nieprzyjaciel wdarł się głęboko w nasze
terytorium. Ale wszystkie jego plany kończyły się fiaskiem. Siła oporu narodu i
jego armii nie tylko nie malała, lecz przeciwnie – wzrastała z każdym dniem.
Ludność przejściowo okupowanych rejonów pałała nienawiścią do zaborców.
Wszędzie na tyłach niemieckich wojsk rozwijał się ruch partyzancki. Ciężkie
niepowodzenia na froncie nie zachwiały wiary narodu radzieckiego w wyższość
socjalistycznego ustroju nad kapitalistycznym. Naród i jego armia otaczały
miłością swoją władzę, ofiarnie broniły wolności i niezawisłości ojczyzny i nie
szczędziły sił, aby wojna zakończyła się całkowitym zwycięstwem nad wrogiem.
Po klęsce pod Moskwą hitlerowskie kierownictwo
przekonało się, że wojna nabrała przewlekłego charakteru. Mimo iż nadal dążyło
do całkowitego rozbicia Armii Czerwonej i zakończenia w ten sposób wojny ze
Związkiem Radzieckim, nie mogło już prowadzić natarcia jednocześnie na
wszystkich kierunkach strategicznych jak w roku 1941. Latem 1942 roku
postawiono niemieckim wojskom jako główne zadanie: zniszczyć nasze wojska na
południowym odcinku frontu i opanować rejon Kaukazu i dolnego biegu Wołgi.
Podstępny plan! Jego zrealizowanie postawiłoby nasz kraj w niezwykle ciężkim
położeniu (...).
Pod koniec września nieprzyjaciel rzucił do bitwy
wszystkie siły, ale celu, jaki sobie postawił, nie osiągnął. Grupa Armii „A”
toczyła ciężkie walki u podnóży głównego grzbietu Kaukazu, gdzie ugrzęzła na
skutek silnego oporu naszych wojsk. A do tego trzeba było jeszcze związki
taktyczne 4 armii pancernej skierować na wzmocnienie Grupy Armii „B”, która
utknęła w międzyrzeczu Wołgi i Donu, wciągnięta w ciężkie walki narzucone jej
przez radzieckie dowództwo. Tak więc hitlerowcom nie udało się ani zdobyć
Kaukazu, ani wyjść nad Wołgę na całym odcinku między Stalingradem a
Astrachaniem. Dowództwo hitlerowskie przeliczyło się, podobnie jak w roku 1941,
nie doceniając siły i możliwości Związku Radzieckiego. Nadszedł moment, kiedy
powinno było ono, przy prawidłowej ocenie sytuacji, raczej pomyśleć o tym, jak
wydostać się z krytycznego położenia. Nie uczyniło tego jednak. Natomiast nasza
Kwatera Główna i Sztab Generalny, tak jak w decydującym momencie bitwy pod
Moskwą, oceniły w sposób właściwy nadarzającą się okazję wykonania druzgocącego
uderzenia na nieprzyjaciela, który zanadto się zagalopował. (...).
Pomimo ciężkich przejść w wojskach panował bojowy nastrój.
Dowódcy, aparat polityczny, organizacje partyjne i komsomolskie umiejętnie
popularyzowały wśród żołnierzy przykłady bohaterstwa, które w walkach o
Stalingrad przybrało niespotykane rozmiary. Pracą partyjno-polityczną we
Froncie kierowali członek rady wojennej, generał A. Żełtow, i szef zarządu
politycznego, generał S. Gaładżew. Doskonałym, wszechstronnie wykształconym
pracownikiem politycznym i wspaniałym towarzyszem okazał się Gaładżew.
Rozsadzała go energia i godna pozazdroszczenia radość życia, które są
szczególnie cennymi cechami, zwłaszcza w ciężkich chwilach. A trzeba przyznać,
że takich chwil w owym okresie było więcej niż radosnych. Z Żełtowem
współpracowaliśmy bardzo krótko. Został on skierowany do nowo tworzonego Frontu
Południowo-Zachodniego, ale pozostawił po sobie jak najlepsze wspomnienia.
Pracowało się z nim niesłychanie łatwo.
W 4 armii pancernej znów przekonałem się, jakie
straty w ludziach i sprzęcie bojowym powoduje wprowadzanie związków taktycznych
do walki częściami, w sposób niezorganizowany i bez należytego zabezpieczenia
artyleryjskiego. Pozostały w tej armii (która co prawda odegrała istotną rolę w
udaremnieniu zamysłów nieprzyjaciela, mających na celu okrążenie naszej 62 i 64
armii w wielkim łuku Donu) tylko cztery czołgi. Jeden z oprowadzających mnie
oficerów zapytał żartobliwie: czy nie dlatego właśnie nazywa się ona 4 armią
pancerną? Żołnierze wnieśli poprawkę: swoją armię z gorzką ironią nazywali
czteroczołgową (czetyriechtankowaja). Dowódcę armii, generała W. Kriuczenkina,
odwołano do Moskwy. Znałem go ze służby w okresie pokojowym – dowodził 14
dywizją w 5 korpusie kawalerii. Był to dobry, odważny rębacz; szczególnie
odznaczył się w walkach z basmaczami. Widać i jemu nieraz się dostało, bowiem
zarówno głowę, jak i twarz miał pooraną wieloma bliznami po cięciach szablą.
Na jego miejsce wyznaczono generała Batowa,
mającego bogate doświadczenie bojowe na stanowiskach dowódczych i wykazującego
wiele inicjatywy. Pawła Iwanowicza znałem ze wspólnej służby we Froncie
Briańskim. Wierzyłem, że potrafi wyciągnąć armię z tej sytuacji. Została ona
niebawem przekształcona w 65 armię ogólnowojskową. Jej związki taktyczne
obsadzały szczególnie ważny odcinek – duży przyczółek na zachodnim brzegu Donu,
który trzeba było utrzymać za wszelką cenę. Właśnie tutaj nasze oddziały
atakowały nieprzyjaciela za każdym razem, gdy tylko rozpoczynał szturm miasta.
Pomagały w ten sposób 62 i 64 armii Frontu Stalingradzkiego...
Podczas pobytu w 24 armii przekonałem się, że tymi
siłami i środkami, którymi dysponował Gałanin, trudno było osiągnąć choćby
tylko niewiele znaczący sukces. Przeciwnik był silny, miał dużą zdolność
manewrową, zajmował dogodną rubież, którą swego czasu przygotowały nasze
wojska. Związki taktyczne armii poniosły w długotrwałych i zażartych walkach
znaczne straty. Jednak mimo przemęczenia i poniesionych strat, mimo że armia
nie odniosła poważniejszego sukcesu, wśród szeregowców i dowódców panował duch
bojowy. Świadomość tego, że swoimi aktywnymi działaniami udzielają pomocy
towarzyszom walczącym bezpośrednio w Stalingradzie, dodawała im wszystkim sił i
otuchy.
Pozostało mi jeszcze tylko zapoznanie się z 66
armią, znajdującą się – podobnie jak 24 armia – w międzyrzeczu; opierała się
ona swoim lewym skrzydłem o Wołgę i nawisała nad Stalingradem od północy. Ze
względu na dogodne położenie armia musiała prawie bez przerwy prowadzić
działania zaczepne, mające na celu likwidację utworzonego przez nieprzyjaciela
korytarza, który odcinał oddziały 62 armii Frontu Stalingradzkiego od
pozostałych wojsk. Siłami i środkami, jakimi dysponowała 66 armia, zadania tego
nie można było wykonać. Nieprzyjaciel, po przedarciu się nad Wołgę, obsadził
umocnienia tak zwanego pierścienia stalingradzkiego, zbudowanego w swoim czasie
przez nasze wojska. Dysponował on dostateczną ilością sił, by utrzymać te
pozycje. Niemniej jednak 66 armia aktywnymi działaniami przyczyniła się do
ulżenia doli obrońców miasta, ściągając na siebie uwagę i siły nieprzyjaciela.
Za przeciwnika miała niemieckie związki taktyczne (XIV korpus pancerny).
Dowódcy 66 armii nie zastałem na stanowisku
dowodzenia. Udał się on do oddziałów, jak zameldował mi szef sztabu armii,
generał F. Korżeniewicz – mój znajomy z okresu służby w 1930 roku w 3 korpusie
kawalerii, gdzie dowodziłem 7 Samarską Dywizją Kawalerii, a on pełnił obowiązki
szefa oddziału operacyjnego sztabu korpusu. Był to doskonale wyszkolony oficer
sztabowy. Zdziwiłem się nieco, że dowódca armii wyjechał do oddziałów, nie
czekając na mnie. Został przecież zawiadomiony, że jadę do niego. Korżeniewicz
chciał go wezwać na stanowisko dowodzenia, lecz powiedziałem mu, że sam
odszukam dowódcę, a przy okazji poznam związki taktyczne.
Odwiedziłem stanowiska dowodzenia dywizji, a
następnie pułków. Wreszcie znalazłem się na stanowisku dowodzenia batalionu.
Ale i tutaj nie udało mi się spotkać dowódcy armii. Wyjaśniono mi, że znajduje
się w jednej z kompanii.
Trzeba zaznaczyć, że w tym dniu toczył się dość
ożywiony pojedynek artylerii i moździerzy, a wszystko wskazywało na to, że
przeciwnik przygotowuje wypad, w odpowiedzi na atak, który przeprowadziły w
dniu poprzednim oddziały 66 armii. Postanowiłem przedostać się tam, ciekawy,
czym może zajmować się w tej chwili dowódca armii? Jak się dało – okopami o
pełnym profilu, a gdzieniegdzie, pochylony aż do ziemi, okopami mocno
zasypanymi – dobrnąłem do przedniego skraju. Dopiero tutaj ujrzałem generała,
średniego wzrostu, krępego. Po oficjalnym przedstawieniu się i krótkiej
rozmowie napomknąłem dowódcy armii, czy jest sens, żeby wędrował po kompanijnej
pozycji, i poradziłem mu wybrać bardziej dogodne miejsce, skąd będzie lepiej
dowodzić wojskami. Rodion Malinowski wysłuchał mnie z uwagą. Jego posępna twarz
rozjaśniła się.
– Sam to rozumiem – uśmiechnął się. – Ale bardzo
trudno wytrzymać, przełożeni naciskają. Więc pojechałem jak najdalej od
przełożonych.
Rozstaliśmy się jako przyjaciele, doskonale się
nawzajem rozumiejąc. Oczywiście, armii powierzono odpowiedzialne zadanie, jej
dowódca rozumiał to i obiecał uczynić wszystko, co będzie mógł, aby wzmocnić
uderzenia na nieprzyjaciela.
Z pewnych odcinków naszej obrony można było
doskonale obserwować pozycje przeciwnika. Pozostało tam po zaciętych walkach
mnóstwo wraków czołgów – i niemieckich, i naszych. Żołnierze taką rubież
nazywali polem czołgowym. Był to twardy orzech. Pod spalonymi wozami hitlerowcy
wykopali okopy. Wraki czołgów przekształciły się w trudne do zniszczenia punkty
ogniowe. Drogo nas kosztował szturm takich pozycji....
Stalingrad przypominał „młyn pod Verdun” z okresu
pierwszej wojny światowej. Nieprzyjaciel dążył za wszelką cenę do opanowania
ruin miasta, dlatego rzucał tu wciąż nowe oddziały, nie licząc się ze stratami.
Dowództwo Frontu Stalingradzkiego czyniło wszystko,
aby wzmocnić 62 armię. Kwatera Główna kierowała pod Stalingrad oddziały piechoty,
czołgów i artylerii. Większość z nich natychmiast przeprawiano przez Wołgę do
miasta. Pewne uzupełnienia otrzymywał także Front Doński. Były one jednak
niewspółmierne do strat, jakie ponosiliśmy w kontratakach.(...).
Ponieważ główna rola w przygotowywanej operacji
przypadła 66 armii, omówiłem tę sprawę z Malinowskim, który prosił, by siedmiu
nowych dywizji nie kierować do walki.
– Tylko nadaremnie je stracimy.
Na nasze szczęście w terminie wyznaczonym przez
Kwaterę Główną z siedmiu dywizji otrzymaliśmy tylko dwie. Zostały one
przydzielone 66 armii. Pozostałe spóźniły się i pozostawiliśmy je w odwodzie
Frontu. Później odegrały ogromną rolę.
Jak należało oczekiwać, natarcie nie miało
powodzenia. Wojska Frontu Dońskiego nie zdołały przełamać obrony przeciwnika.
Natarcie Frontu Stalingradzkiego również nie osiągnęło zamierzonego celu. Mimo
to jednak nieprzyjaciel był zmuszony utrzymywać nadal swoje zgrupowanie w
międzyrzeczu, co wywierało ogromny wpływ na bieg wydarzeń w rejonie
Stalingradu.
Wojska hitlerowskie musiały dreptać w miejscu. Nie
były w stanie posuwać się naprzód ani nad Wołgą, ani na Kaukazie. Niezmiernie
rozciągnięte komunikacje sprawiały nieprzyjacielowi ogromny kłopot, ponieważ
wzmogły się akty dywersji ze strony partyzantów.(...).
Zbliżała się chwila długo przez nas oczekiwana. O
mającym nastąpić przeciwuderzeniu ja i Jeremienko wiedzieliśmy już w
październiku; pokrótce poinformował nas o tym Żukow. Lecz dotychczas nie podał
przypuszczalnego terminu rozpoczęcia operacji. A jednak jego informacja
umożliwiła nam przystąpienie do określonych przygotowań, oczywiście z
zachowaniem w absolutnej tajemnicy celu tych przedsięwzięć. Wszelkimi sposobami
starano się wprowadzić nieprzyjaciela w błąd. Usiłowaliśmy upewnić go o tym, że
zamierzamy nacierać w międzyrzeczu. Dlatego w tym rejonie prowadzono
najbardziej aktywne działania. A na pozostałych odcinkach pozorowano wzmożone
roboty – kopanie transzei, budowę umocnień itp. Wszelki ruch wojsk do tych
rejonów, z których miały się rozpocząć działania, odbywał się tylko nocą, przy
zachowaniu wszelkich środków maskowania.
16 armii lotniczej, którą dowodził doświadczony i
energiczny generał S. Rudenko, polecono, by równocześnie z wykonywaniem zadań
na polu walki nieustannie obserwowała zachowanie się nieprzyjaciela. Nie wolno
było przegapić przegrupowania jego wojsk w pasie Frontu i na stykach z
sąsiadami.
Jak na złość, właśnie w tym okresie, kiedy lotnicy
mieli do spełnienia tak ważne zadania, wielu z nich zachorowało na tularemię,
której nosicielami były myszy. Stały się one istną plagą i trzeba było stosować
rozmaite środki, aby nie tylko uchronić ludzi przed zachorowaniem, lecz także
samoloty przed pogryzieniem; gryzonie cięły gumową izolację wszędzie, gdzie
tylko się im udawało przedostać (...)”.
* * *
Aby niejako
zrównoważyć ten opis zdarzeń, warto go skonfrontować z odnośnymi wspomnieniami
strony przeciwnej, którą może reprezentować wybitny niemiecki dowódca Erich von
Manstein (Lewiński), który był uważnym obserwatorem wydarzeń na froncie i w
rozdziale Tragedia Stalingradu swej
słynnej książki Stracone zwycięstwa
notował:
„Przechodniu,
powiedz Sparcie – tu leżą jej syny,
prawom
jej do ostatka swej wierni godziny”.
Nigdy ten wiersz obwieszczający nam wiadomość o
bohaterstwie obrońców Termopil i uważany od tamtej pory za pieśń waleczności,
wierności i posłuszeństwa, nie został wyryty w kamieniu pod Stalingradem, w
mieście nad Wołgą, na pamiątkę złożonej tam ofiary przez poległą niemiecką 6.
Armię.
Na zatartych tam śladach po poległych,
zagłodzonych, zamarzniętych żołnierzach niemieckich chyba nigdy nie wzniesie
się krzyża, kamienia pamiątkowego.
Wspomnienie o ich niezmiernych cierpieniach i
śmierci, o bezprzykładnej waleczności, wierności i wypełnieniu obowiązku
przetrwa czasy, jeżeli niedługo ucichnie okrzyk triumfu zwycięzców, jeżeli
umilknie żal cierpienia, gniew zawodu i rozgoryczenia.
Może ta waleczność była daremna, może tę wierność
poświęcono dla jednego człowieka, który ani tego nie rozumiał ani się nie
odwzajemnił i także nie zasłużył na to, by doprowadzić to spełnienia obowiązku
do śmierci czy do pójścia do niewoli, to ta waleczność, ta wierność, to
spełnienie obowiązku pozostanie pieśnią żołnierza niemieckiego! Etos żołnierza,
który dzisiaj wprawdzie już minął i który wydaje się przeżywać w epoce, w której
może zostać pogrążone wszelkie życie przez bomby atomowe wystrzelone z
bezpiecznej odległości. Bohaterstwo żołnierza mimo upadku jego etosu wydaje się
równie godne jak tych, którym niegdyś poświęcono powyższy wiersz. Ofiara może
wydawać się daremna, jeśli poświęcona została straconej sprawie, wierność może
być bezsensowna, jeśli podarowana została reżimowi, który jej nie szanował.
Posłuszeństwo może okazać się chybione, jeżeli warunki, na których się opiera,
okazały się zwodnicze. Wartość etyczna lojalności nakazująca żołnierzom 6.
Armii złożenie ofiary została utrzymana do końca.
Przedstawienie bohaterstwa żołnierzy 6. Armii
raczej powinno dokonać się przy pomocy pióra poety. Cierpienia i śmierć
żołnierzy niemieckich powinny zostać uświęcone, aby z tego nie uczynić sensację
zgrozy, źródło wątpliwych odkryć czy okazję do kontrowersji politycznych. Jeśli
ktoś chce wnieść coś do historii z tej tragedii, jego pióro powinno żywić
szacunek a nie nienawiść! Ktoś, taki jak ja, który przeżył walkę o Stalingrad
na odpowiedzialnym stanowisku jako współtowarzysz, a nawet ci, którzy nie mieli
żadnego wpływu na jej przebieg, w piersiach których bije serce żołnierza, nie
będą profanowali oklepanymi frazesami śmierci żołnierzy pod Stalingradem.
Tragizm tego wydarzenia nie odpowiada ani szumnym frazesom ani fałszywej
nienawiści. Należy się zdecydować, w jaki rzeczowy sposób można te wydarzenia
przedstawić, co można powiedzieć z własnego punktu widzenia, w jaki sposób
obiektywnie je ocenić? Ostateczną ocenę należy pozostawić historii i
jednocześnie należy żywić nadzieję, że odda ona sprawiedliwość tym, którzy z
wiarą spełniając swój żołnierski obowiązek, przebyli krwawą drogę. Z pewnością
historia oceni chyba także nieporozumienia, błędy i zaniedbania i dokona
wyroku, gdzie naruszony został nakaz wierności, także u tego, który jej
wymagał.
Nie zamierzam opisywać walk i cierpień żołnierzy 6.
Armii, w których uczestniczyłem, a przeszkadza mi w tym pełnione stanowisko.
Nie powinno się tutaj poruszać ludzkiej strony tragedii, cierpień, rozpaczy czy
rozgoryczenia, śmierci tych osób, obaw i trosk w tamtych dniach ze strony ich
najbliższych, ich smutku. Może także nie, ponieważ to wszystko w swojej
okropności w pełni i na trwale pozostało w mojej świadomości i moich
współpracowników, oraz u wszystkich tych, którzy walczyli wówczas o uratowanie
6. Armii. Może dlatego też, że nikt poza nami z pewnością nie doświadczył
głębiej tego ludzkiego oblicza tragedii naszych żołnierzy poległych pod
Stalingradem, oddających życie za ojczyznę, a także dlatego, że zrozpaczeni
usiłowaliśmy chwytać się ostatniej możliwości przyjścia z pomocą naszym
towarzyszom broni. Ale to ludzkie oblicze tej tragedii obejmuje w swoim
wymiarze największe, prawie niewyobrażalne cierpienia oraz także największe i daremne
bohaterstwo i my, którzy wszystko to przeżyliśmy, nie zachowalibyśmy
odpowiedniego dystansu do opisywanych wydarzeń. Nie uśmierzylibyśmy bólu tych,
którzy tak bardzo wycierpieli, lecz ponownie rozdrapalibyśmy jedynie stare
rany. Nie chcemy wywoływać nienawiści i w mniejszym stopniu służylibyśmy
poznaniu prawdy.
Z tego powodu spróbuję rzeczowo i bezstronnie
opisać przebieg tej tragedii. Wierzę, że powinienem milczeć przed rozmiarami
bohaterstwa, jak i cierpieniami tych żołnierzy niemieckich. Spróbuję spojrzeć
na los 6. Armii z perspektywy mojego stanowiska, w ramach większych wydarzeń,
gdzie Stalingrad był jedynie ich częścią, co prawda najtragiczniejszą.
Czytelnik chyba zrozumie, że nie zostanie wprowadzony we wrzawę bitwy, na
zaśnieżone stepy wokół Stalingradu czy w wir walk o wąwozy i bloki mieszkalne,
lecz w dziedzinę dowodzenia wyższego szczebla. Nie będzie otoczony gorącem
walki czy zabójczym zimnem stepów, lecz atmosferą rozważań i odpowiedzialności.
Może być pewien, że także podczas tego biły gorące serca, które towarzyszyły
tym, którzy walczyli, cierpieli i umierali za Stalingrad.
Bitwa o Stalingrad z punktu widzenia Sowietów w
zrozumiały sposób określana jest za decydujący przełom w wojnie. Anglicy
przypisują podobne znaczenie rezultatowi „battle of Britain”, tj. obronie wyspy
brytyjskiej w 1940 r. przed niemiecką ofensywą lotniczą. Amerykanie skłonni są
przypisywać swojemu uczestnictwu w wojnie osiągnięcie rozstrzygającego sukcesu
przez państwa sprzymierzone.
Także w Niemczech reprezentowany jest
niejednokrotnie pogląd o przypisywaniu Stalingradowi znaczenia tej „rozstrzygającej
bitwy”.
Natomiast należy stwierdzić, że chyba żadnemu z
tych czy innych pojedynczych zdarzeń nie powinno przypisywać się czynnika
rozstrzygającego. Wynikał on raczej z wielu czynników, z których najważniejszym
będzie prawdopodobnie fakt, że Niemcy ostatecznie dzięki polityce i strategii
Hitlera znaleźli się w beznadziejnej niższości w stosunku do swoich wrogów.
Z pewnością Stalingrad jest tak dalece punktem
zwrotnym w historii II wojny światowej, gdyż wówczas nad Wołgą załamała się
niemiecka fala uderzeniowa, by cofnąć się jak łamacz przyboju. Wprawdzie strata
6. Armii była dotkliwa, lecz wojna na Wschodzie – i tym samym wojna w ogóle –
nie wydawała się być jeszcze przegraną. Wciąż pozostawała jeszcze możliwość
uzyskania remisowego rozwiązania, gdyby na to nastawiła się polityka niemiecka
i kierownictwo Wehrmachtu.”
Nie od rzeczy
byłoby w tym miejscu przypomnieć, że widząc tragiczne i absolutnie beznadziejne
położenie wojsk niemieckich, marszałek Rokossowski wystosował osobisty list
oficjalny do dowództwa niemieckiego, proponując mu honorowe poddanie się całego
ugrupowania i dając oficerskie słowo honoru, że jeńcy zostaną potraktowani z
całym szacunkiem, a po zakończeniu wojny będą mogli wrócic do ojczyzny.
Niemieckie dowództwo, mimo iż to memorandum otrzymało, nie raczyło nawet
udzielić na nie odpowiedzi i tym przypieczętowało swój los.
Mannstein w
dalszym ciągu swych wspomnień notuje: „Przyczyn
zagłady 6. Armii należy szukać oczywiście w tym, że Hitler –niewątpliwie ze
względów prestiżowych – wzbraniał się przed dobrowolnym oddaniem Stalingradu.
To, że jednak 6. Armia w ogóle mogła
znaleźć się w takim położeniu, tkwi w udokumentowanych błędach operacyjnych
popełnionych przez naczelne dowództwo niemieckie zarówno wcześniej podczas
planowania i wykonywania ofensywy niemieckiej w 1942 r., a zwłaszcza podczas
jej zakończenia...
Ofensywa niemiecka w 1942 r., wskutek założonego
celu Hitlera, przeważnie zdeterminowanego jego punktem widzenia z perspektywy
gospodarki wojennej, skierowała się na dwa rozbieżne kierunki – Kaukaz i
Stalingrad. Wskutek tego podczas osłabienia natarcia niemieckiego utworzył się
front, dla utrzymania którego istniejące siły niemieckie okazały się niewystarczające.
Dowództwo niemieckie nie dysponowało rezerwą operacyjną na tym skrzydle całości
owego frontu, skoro rozproszyło zwolnioną na Krymie 11. Armię na najróżniejsze
kierunki.
W ten sposób Grupa Armii „A” – skierowana frontem
na południe – znajdowała się w północnej części Kaukazu między Morzem Czarnym i
Morzem Kaspijskim. Grupa Armii „B” utrzymywała front skierowany na wschód
względnie północy wschód, osadzający się na Wołdze na południe od Stalingradu,
skręcający na północ od Stalingradu w kierunku środkowego Donu i przebiegający
następnie wzdłuż tej rzeki w kierunku północnym do Woroneża. Obie grupy armii
trzymały rozciągnięty front, mając do dyspozycji za słabe siły. Należy
uwzględnić jeszcze szczególny fakt, że nieprzyjacielskie skrzydło południowe
nie zostało w rzeczywistości rozgromione, lecz cofnęło się i uniknęło
zniszczenia ponosząc przy tym znaczne straty. Oprócz tego przeciwnik dysponował
jeszcze bardzo dużymi rezerwami operacyjnymi na pozostałych odcinkach frontu
oraz na dalekich tyłach. W końcu między dwoma niemieckimi grupami armii na
stepach kałmuckich otworzyła się luka o szerokości 300 km , zabezpieczana w
stopniu niewystarczającym jedynie przez jedną dywizję (16. DZmot.) stacjonującą
pod Elistą.
Próba utrzymania na dłuższą metę znacznie rozciągającego
się frontu stanowiła pierwszy błąd – całkowicie pomijając błędy popełnione
podczas planowania i wykonywania letniej ofensywy, w wyniku którego 6. Armia
znalazła się w końcu listopada 1942 r. w rozpaczliwym położeniu.
Drugim, jeszcze donioślejszym w skutkach, błędem
było zmuszenie przez Hitlera Grupy Armii „B” do rzucenia jej zasadniczej siły
uderzeniowej, 6. Armii i 4. APanc., do walki w i o Stalingrad. Zabezpieczenie
głębokiej północnej flanki tej grupy nad Donem pozostawiono rumuńskiej 3.,
jednej włoskiej i węgierskiej armii oraz na odcinku Woroneża słabej niemieckiej
2. Armii. Hitler musiał wiedzieć, że sojusznicze armie nie sprostają silnemu
uderzeniu sowieckiemu także za Donem. To odnosiło się w podobnym stopniu do
rumuńskiej 4. Armii, której powierzył osłonę prawej nieosłoniętej flanki 4.
Armii Pancernej.
Próba zajęcia Stalingradu mogła być dopuszczalna na
wszelki wypadek w wyniku krótkotrwałego zaplanowanego uderzenia i uzyskanie tym
samym panowania nad Wołgą, nawet, kiedy pierwszy rozmach natarcia w celu
zajęcia miasta przyniósł jedynie częściowe powodzenie. Jednak decydującym
błędem było pozostawienie na całe tygodnie głównych sił Grupy Armii „B” pod
Stalingradem bez wystarczającego zabezpieczenia skrzydeł. Właśnie w wyniku tego
stworzono przesłanki dla przejęcia inicjatywy przez przeciwnika, który mocno
usadawiając się pod Stalingradem naciskał na całe skrzydło południowe.
Formalnie zaproszono go do tego, aby pochwycił nadarzającą się szansę i okrążył
6. Armię.
Trzecim błędem była groteskowa struktura dowodzenia
na niemieckim skrzydle południowym.
Grupa Armii „A” w ogóle nie miała własnego dowódcy.
Nawiasem mówiąc była ona dowodzona przez Hitlera (...). Każdy naczelny wódz,
jeżeli chce osiągnąć sukces, jest zmuszony do wzięcia na siebie ryzyka. Ryzyko
podjęte przez naczelne dowództwo niemieckie późną jesienią 1942 r. nie polegało
prawdopodobnie na tym, aby związać na dłuższy okres pierwszorzutowe związki GA „B”
pod Stalingradem i zadowolić się utrzymaniem nazbyt długiej osłony tak łatwej
do zerwania na froncie nad Donem. Nie chciano takiego całkowitego niespisania
się armii sojuszniczych, które dokonało się później w sposób nieoczekiwany.
Bądź co bądź jednostki rumuńskie, będące wciąż naszymi najlepszymi
sprzymierzeńcami, biły się tak dokładnie, jak było to do przewidzenia po
doświadczeniach w kampanii krymskiej. Odnośnie siły bojowej Włochów pozbyto się
wszelkiej iluzji.
Ryzyko, które mogłoby podjąć wówczas dowództwo
niemieckie, kiedy okazało się, że ofensywa letnia doprowadziła wprawdzie do zdobycia
kolejnych obszarów, lecz nie do decydującej klęski nieprzyjacielskiego skrzydła
południowego, było inne niż to wymienione wyżej. Jego istota polegałaby na
wykorzystaniu możliwości operacyjnych wielkiego łuku Donu między Kaukazem a
środkowym Donem do ponownego przejścia do prowadzenia operacji manewrowych i
nie przekazaniu inicjatywy przeciwnikowi. Taka zamiana ryzyka nie tkwiła w
mentalności Hitlera. Nie wyciągnął on konsekwencji z faktu, że jego ofensywa
utknęła nie przynosząc ostatecznego rozstrzygnięcia i tym samym przygotowała
tragedię Stalingradu! (...)
Rano 19 listopada nieprzyjaciel po gwałtownym i
silnym przygotowaniu artyleryjskim przystąpił do ataku z przyczółka dońskiego
pod Kremieńskaja oraz z rejonu położonego dalej na zachód przez Don przeciwko
lewemu skrzydłu 6. Armii oraz rumuńskiej 3. Armii. Jednocześnie duże siły
nieprzyjacielskie, znajdujące się na południe od Stalingradu, przebiły się
przez ugrupowanie 4. APanc. (d-ca – gen. płk Hoth), które dublowane było przez
ugrupowanie rumuńskiej 4. Armii. Z jednej strony zdołano utrzymać lewe skrzydło
6. Armii, zaś z drugiej nieprzyjaciel mógł całkowicie rozbić Rumunów na dwóch
frontach. Silne sowieckie związki pancerne natychmiast po włamaniu się w dwóch
miejscach frontu, naśladując nasz sposób działania, kontynuowały natarcie w
głębi operacyjnej. Już rano w dniu 21 listopada osiągnęli oni Don pod Kałaczem,
gdzie w ich ręce dostał się niezniszczony most, ważny dla funkcjonowania
zaopatrzenia dla 6. Armii. Przed południem w dniu 21 listopada zamknął się
pierścień wokół 6. Armii i kocioł w rejonie na południe od Stalingradu, w
którym znalazły się jednostki niemieckie i rumuńskie należące do 4. APanc. W
kotle tym znalazło się pięć korpusów niemieckich, łącznie dwadzieścia dywizji,
w tym dwa korpusy rumuńskie, przeważająca część niemieckiej artylerii wojsk
lądowych (pozostała część znajdowała się na froncie leningradzkim) i bardzo
duże siły saperów. Było to duże zgrupowanie sił i później także nie było
możliwe uzyskanie dokładnych danych o ogólnej liczbie okrążonych żołnierzy
niemieckich w kotle. Zestawione dane o 6. Armii wahały się między 200 000 – 270
000 żołnierzami, przy czym należy uwzględnić, że podana „ilość żołnierzy
pozostających na zaopatrzeniu” uwzględniała obok jednostek rumuńskich jeszcze
wiele tysięcy żołnierzy z „jednostek pomocniczych innych narodowości” oraz
jeńców wojennych. Przeważnie podawana ilość przekraczająca 300 000 osób była
niewątpliwie przesadzona. Część służb tyłowych armii znalazła się poza kotłem,
jak również część taborów, rannych i urlopowiczów. Ta reszta stała się później
kadrą dla nowo tworzonych większości dywizji 6. Armii. Ich liczebność wahała
się przeważnie między 1 500 – 3 000 żołnierzy na każdą dywizję. Jeśli uwzględni
się, że stany osobowe dywizji 6. Armii znacznie zmalały już w listopadzie 1942
r., to ilość 200 000 do 220 000 żołnierzy mimo dużego przydziału jednostek
artyleryjskich i saperów, którzy znaleźli się w kotle, wydaje się chyba
właściwa...
Z danych o nieprzyjacielu wynikał obraz, że
przeciwnik w sile około dwudziestu czterech związków (dywizje, brygady
zmechanizowane względnie pancerne) przebił się przez wytworzoną lukę na froncie
na południe od Stalingradu i dokonał zwrotu na północ przeciwko skrzydłu
południowemu 6. Armii oraz przystąpił do gwałtownego uderzenia.
Nieprzyjaciel w sile około dwudziestu czterech
związków przebił się z rejonu przełamania przez ugrupowanie rumuńskiej 3. Armii
na tyły 6. Armii w kierunku na Kałacz. Ponadto zameldowano o dalszych
dwudziestu trzech związkach kierujących się dalej w kierunku na zachód z
zamiarem wykonania zwrotu na południe względnie południowy zachód w kierunku
rzeki Czyr. Poza tym w Stalingradzie znajdowały się jeszcze siły, które
utrzymały się tam aż do ostatnich szturmów 6. Armii i otrzymały wzmocnienie przez
Wołgę. W dalszym ciągu między Wołgą a Donem znajdowały się przeważające siły
nieprzyjacielskie przed frontem północnym 6. Armii. W końcu nie było żadnej
wątpliwości co do wykorzystywania kolei przez nieprzyjaciela dla bieżącego
wzmacniania swoich sił. W rzeczywistości stwierdzono już w dniu 28 listopada
sto czterdzieści trzy duże związki nieprzyjacielskie (dywizje, brygady pancerne
itd.) w rejonie działania nowej Grupy Armii „Don”.
Oznaczało to dla tworzonej pod moim rozkazem Grupy
Armii „Don” prawie trzykrotną przewagę posiadaną przez nieprzyjaciela nad 6.
Armią okrążoną wokół Stalingradu liczącą dwadzieścia dywizji niemieckich i dwie
rumuńskie, znajdujących się w stanie znacznego wyczerpania, bez wystarczających
zapasów amunicji, benzyny i żywności, bez ciągłego zaopatrzenia. Zresztą
pomijając także fakt okrążenia i nieposiadania jakiejkolwiek swobody
operacyjnej z uwagi na surowy rozkaz Hitlera utrzymania „twierdzy Stalingrad”.
Dalej niedobitki 4. Armii Pancernej i dwóch armii rumuńskich. Obecnie grupa
armii w najlepszym razie dysponowała jedyną dotychczas nienaruszoną dywizją
niemiecką (16. DZmot.), której nie wolno było wycofać z jej linii
zabezpieczenia w stepie, gdzie tworzyła ona pojedynczą osłonę tyłową Grupy
Armii „A”, i czterema jeszcze nienaruszonymi dywizjami rumuńskimi, których
niewielka wartość bojowa nie mogła budzić żadnej wątpliwości u nieprzyjaciela (...).
Ostatecznie
armia Paulusa została zniszczona. Był to straszliwy dramat nie tylko wojska,
ale i całego narodu niemieckiego. Jak wiadomo, wszystkie wysiłki Wehrmachtu, by
przełamać fatalny rozwój wydarzeń, spaliły na panewce.
Oficer niemiecki
Hans Doerr plastycznie opisał obraz walk pod Stalingradem na przełomie lat
1942/1943: „Aus der Weite der Steppe
sickerte der Krieg ein in die durchfurchten Berghänge der Wolga mit ihren
Schluchten, Waldstücken und Balkas, in den porösen, unterhöhlten,
zerschnittenen, von Eisen, Beton und Stein überbauten Stadt – und Fabrikbereich
von Stalingrad. Der Kilometer als Maseinheit wich dem Meter, die
Generalstabskarte dem Stadtplan. Um jedes Haus, jede Fabrikhalle, um
Wassertürme, Bahneinschnitte, Mauern, Keller und schliesslich um jeden
Trümmerhaufen tobte ein Kampf, wie man ihn in dieser Konzentration selbst in
den Materialschlachten des ersten Weltkrieges kaum erlebt hatte. Entfernungen
gab es nicht, nur Nähe! Trotz wiederholter Masseneinsätze von Luftwaffe und
Artillerie konnten die Fesseln des Nahkampfes nicht gesprengt werden. Der
Russe, dem Deutschen in Bezug auf Ausnutzung des Geländes und Tarnung überlegen
und erfahren im Barrikaden – und Häuserkampf, sass fest”.
Rokossowski
skwapliwie skorzystał z powstałej sytuacji i coraz bardziej zaciskał żelazną
obręcz na gardle armii niemieckiej, doprowadzając do najstraszliwszej
katastrofy nie tylko wojsk, ale i narodu niemieckiego: według danych Berlina
zginęło wówczas, w ciągu zaledwie czterech miesięcy, 300 tys. żołnierzy
niemieckich, a 100 tys. dostało się do niewoli. – Dane Moskwy głosiły, że
straty Niemców, dowodzonych przez Friedricha Paulusa, wyniosły 900 tysięcy
osób. Po tej klęsce w elitach i w społeczeństwie Trzeciej Rzeszy dominowało –
zupełnie skądinąd słuszne – przekonanie, że „Stalingrad einen Wendepunkt des Krieges bedeutete.”
W perspektywie już
się rysowała klęska narodowa Niemiec 1945 roku. A przecież psycholog Carl
Gustav Jung w jednym z wywiadów, udzielonych w 1939 roku ostrzegał Niemców: „Niemand hat je in Russland hineingebissen,
ohne es zu bedauern. Russland ist keine sehr schmackhafte Speise”. Takich
nauk raczej się nie uwzględnia a priori... Ze znanym wszelako skutkiem.
[Niejako na
marginesie przypomnijmy podstawowe dane o głównym przegranym Bitwy
Stalingradzkiej. Friedrich Paulus (1890-1957), feldmarszałek, w kampanii
przeciwko Polsce generał major i szef sztabu 10 armii, w maju 1940 r. I zastępca
szefa Sztabu Generalnego Sił Lądowych, współautor planu „Barbarossa”, w 1942 r.
dowódca 6 armii nacierającej w ofensywie „Blau” na Stalingrad, od listopada w
okrążeniu, respektuje rozkazy Hitlera o konieczności wytrwania za wszelką cenę.
31.01.1943 r. mianowany feldmarszałkiem w oczekiwaniu, że wybierze wraz z armią
„bohaterską śmierć”, ale tego samego dnia kapituluje. Do niewoli poszły setki
tysięcy niemieckich żołnierzy i generałów; po wojnie wróciło do Niemiec tylko
6000.
Latem
1944 r. Paulus przystępuje do Komitetu „Wolne Niemcy” i do Związku Oficerów
Niemieckich, który nawołuje żołnierzy Wehrmachtu do obalenia Hitlera i do
zawarcia pokoju. W lutym 1946 r. zeznawał jako świadek przed Międzynarodowym
Trybunałem Wojskowym w Norymberdze i oskarżał Keitla, Jodla i Göringa jako
głównych twórców planu napaści na ZSRR. W 1953 r., po śmierci Stalina,
zwolniony z niewoli zamieszkał w Dreźnie i uczestniczył, jak niektórzy inni
generałowie i oficerowie Wehrmachtu, w życiu społecznym NRD. Wygłaszał prelekcje
w Narodowej Akademii Wojskowej Armii Ludowej, krytykował wejście RFN do NATO].
Od
lutego do października 1943 Rokossowski dowodził najważniejszym Frontem
Centralnym, powodując powoli lecz konsekwentnie („langsam aber sicher”)
załamanie się strategicznej ofensywy niemieckiej, przełom w wojnie i
definitywne przejęcie inicjatywy przez Armię Radziecką.
Tebańczyk
Epaminondas był wynalazcą strategii, (którą później przypisano Napoleonowi I, a
którą pomyślnie wykorzystywali Niemcy w pierwszej połowie II wojny światowej, a
Rosjanie, przede wszystkim Rokossowski i Jakubowski, w drugiej jej połowie).
Polegała ona na idei, że należy stwarzać taką sytuację, by górować nad siłami
przeciwnika w określonym momencie i miejscu, zadając mu tu i teraz druzgocące
ciosy, a nie rozpoczynać batalię na całym froncie jednocześnie. Gdy się
odniesie bowiem zwycięstwo w punkcie newralgicznym, cały system wojskowy
przeciwnika zaczyna się chwiać, a nawet rozsypywać.
W
trudnych, krytycznych chwilach, których nie brak przecież w każdej wojnie,
generał Rokossowski potrafił zawsze zachować zimne wyrachowanie, nigdy się nie
załamywał, intuicyjnie znajdując optymalne w danej sytuacji rozstrzygnięcia i
posunięcia taktyczne. Wiadomo, że wojna nigdy nie toczy się według z góry
przyjętych reguł, lecz sama z siebie, zależnie od okoliczności, wyłania nowe
sytuacje i nowe metody walki. Kto zachowuje spokój, może liczyć na zwycięstwo,
kto rzuca się w nią na oślep, naraża się na klęskę. Ale też sam zimny rozsądek
tu nie wystarcza.
W
momentach wielkiego napięcia, gdy potrzebne są szybkie decyzje, śmiałe
działania, błyskawiczna i mocna ingerencja, rozum jest wprawdzie potrzebny, ale
może łatwo wszystko zepsuć, jeśli zdobywa przewagę i przeszkadza znalezieniu, a
zarazem uchwyceniu tego co słuszne w sposób intuicyjny, bezpośredni. Czysty
intelektualizm wprowadzałby wówczas zamęt i niezdecydowanie. Dlatego
powszechnie ceni się dowódców wojskowych obdarzonych wrodzonym talentem i
intuicją, za które to cechy bardzo wysoko cenili Rokossowskiego zarówno Stalin,
jak i Hitler.
To
właśnie wrodzona intuicja umożliwiała Rokossowskiemu nie tylko przewidywanie
prawdopodobnych posunięć wroga, ale i zadawanie mu ciosów tam, gdzie najmniej
tego oczekiwał. Jakby w myśl zdań Machiavelli’ego: „Dobry dowódca dwie powinien mieć troski. Po pierwsze, niechaj stara się
o to, aby przy użyciu jakiegoś wybiegu wywołać przestrach w szeregach
nieprzyjaciela. Po drugie, niechaj zawsze będzie gotów do wykrycia i
unieszkodliwienia podstępów, które wróg zastosuje przeciwko niemu”.
Ten jego wielki
dar znalazł szczególny wyraz w przełomowej bitwie pod Kurskiem.
Odpowiedzialnością
ogólną za utworzenie systemu obronnego na Łuku Kurskim obarczono marszałka ZSRR
G. Żukowa. Sztab generalny opracował wszelkie obliczenia i plany, dotyczące
defensywy oraz ewentualnego kontruderzenia. 5 lipca wywiad 13 Armii generała N.
Puchowa wziął do niewoli sapera niemieckiej 6 Dywizji Piechoty, który
potwierdził, że wojska niemieckie rozpoczną atak o godzinie trzeciej nad ranem.
W tej sytuacji dowódca Frontu Centralnego Konstanty Rokossowski podjął
błyskawiczną decyzję o zadaniu przeciwnikowi natychmiastowego uderzenia
artyleryjskiego. Telefonicznie decyzję zaaprobował marszałek Żukow i dziesiątki
tysięcy armat oraz urządzeń rakietowych na komendę Rokossowskiego otworzyło
jednocześnie huraganowy ogień na pozycje i zaplecze wroga, krusząc i łamiąc
jego konstrukcje organizacyjne, żywą siłę, technikę, zadając tak poważne
straty, że od miesięcy planowane i świetnie przygotowane natarcie niemieckie
ruszyło z ponad dwu i pół godzinnym opóźnieniem, a przy tym bez wielu ważnych
ogniw po prostu wyeliminowanych przez artylerię Rokossowskiego, a duch bojowy
jednostek został tak dotkliwie nadwerężony, iż – aby dodać żołnierzom animuszu
– dowództwo niemieckie wydało rozkaz o wydaniu im dodatkowej porcji wódki.
Niewiele to zresztą pomogło, główne uderzenie w kierunku Olchówki i Ponyr
zostało po kilkudobowych zażartych starciach nie tylko powstrzymane, ale i
odrzucone na pozycje wyjściowe. Według źródeł niemieckich, zginęło wówczas ponad
20 tysięcy żołnierzy i oficerów Wehrmachtu. Ostatecznie Niemcom nie tylko nie
udało się wsadzić Rosjan „do worka”, lecz – dzięki m.in. znakomitemu dowództwu
generała Rokossowskiego – okazali się w bardzo trudnym położeniu. Było to jedno
z głównych uderzeń, druzgocących stos pacierzowy niemieckiej potęgi militarnej
i zbliżającej ostateczną klęskę tego wojowniczego narodu w II wojnie światowej.
* * *
Walki
na Froncie Centralnym w 1943 roku polegały na powolnym, lecz bezwzględnym,
spychaniu wojsk niemieckich do defensywy i do ich cofania się coraz bardziej na
Zachód. Rokossowski okazał się na wysokości zadania i nie dając przeciwnikowi
chwili wytchnienia nieubłaganie gnał go do punktu wyjścia, w kierunku na
Berlin, stosując na masową skalę taktykę rozbijania linii obrony przeciwnika
potężnymi uderzeniami wojsk pancernych.
W
okresie od października 1943 do lutego 1944 generał Rokossowski dowodził
Frontem Białoruskim, od lutego do listopada 1944 – Pierwszym Frontem
Białoruskim, a potem, aż do końca wojny, Drugim Frontem Białoruskim. Był jednym
z głównych współtwórców zwycięstwa wojsk radzieckich w gigantycznej bitwie
pancernej na Łuku Kurskim, które ostatecznie przeważyło szalę wojny na
niekorzyść armii Hitlera.
O
sytuacji na froncie latem 1944 roku feldmarszałek Heinz Guderian zaznaczał:
„Sytuacja na froncie Grupy Armii „Środek”
przybrała rozmiary najgorszej katastrofy, jaką można sobie było wyobrazić. W
okresie od 22 czerwca do 3 lipca 1944 roku Rosjanie, przeszedłszy do natarcia,
przełamali front niemiecki między Prypecią i Berezyną, pod Rohaczewem, pod
Czausami, na północ od Orszy i po obu stronach Witebska. Grupa Armii „Środek”,
straciwszy około 25 dywizji, została odrzucona na linię: Dawidgródek,
Baranowicze, Mołodeczno, Koziany, rzeka Dźwina na północ od Połocka. W ciągu
następnych dni Rosjanie energicznie wykorzystując ten nadspodziewanie wielki
sukces zajęli Pińsk i wyszli na linię: Prużana, Wołkowysk, Niemen na wschód od
Grodna, Kowno, Dźwina na wschód od Dyneburga, Idrica. W ten sposób nie tylko
Grupa Armii „Środek”, ale i Grupa Armii „Północ” wciągnięte zostały w wir
katastrofy. Do 21 lipca Rosjanie, których marszu zdawało się nic już nie mogło
powstrzymać, parli do przodu ku linii Wisły między Sandomierzem i Warszawą oraz
przez Siedlce, Bielsk Podlaski, Białystok, Grodno, Kowno i – co najgorsza –
przez Poniewież na Szawle i Mitawę. Na północ od Mitawy wyszli na wybrzeże
Zatoki Ryskiej, odcinając Grupę Armii „Północ” od reszty frontu.(...).
W wyniku przeciwuderzenia wojsk
niemieckich, przeprowadzonego w czasie od 16 do 26 września 1944 roku, łączność
między obydwiema grupami armii została przywrócona. Osiągnięcie to przypisać
należy walecznej postawie pułkownika Strachwitza i jego kombinowanej dywizji
pancernej. Wszystko zależało teraz od niezwłocznego wyzyskania powstałej
wskutek tego pomyślnej sytuacji. Zawód jednak sprawiła Grupa Armii „Północ”.
Schoerner nie wierzył w nowe uderzenie Rosjan na zachód od Szawli. Przewidywał,
że nastąpi ono pod Mitawą i dlatego – wbrew dyrektywie opatrzonej podpisem Hitlera
– tu właśnie, pod Mitawą, trzymał swe oddziały pancerne. Moje prośby o
zastosowanie się do dyrektywy nie odniosły skutku. Czy Schoerner potajemnie
otrzymał na to zezwolenie Hitlera, tego nigdy nie udało mi się wyjaśnić. W
każdym razie utrzymywał z nim bezpośrednie kontakty. Rezultat był taki, że
słabo obsadzony front niemiecki na zachód od Szawli został ponownie przełamany.
Między Kłajpedą i Lipawą Rosjanie wyszli nad Bałtyk. Grupa Armii „Północ”, po
jeszcze jednej nieudanej próbie nawiązania z nią łączności wzdłuż wybrzeża,
pozostała odcięta od reszty frontu wschodniego; zaopatrywanie jej odbywać się
musiało drogą morską.
Odtąd prowadziłem zaciekłą walkę z
Hitlerem o wycofanie tych cennych wojsk, niezbędnych dla obrony Niemiec. Spór
zatruwał tylko atmosferę, nie dał jednak żadnego pozytywnego rezultatu.” Rokossowski
pokrzyżował wszystkie plany Niemców.
W 1944
roku nadano mu rangę wojskową marszałka ZSRR oraz tytuł honorowy Bohatera
Związku Radzieckiego – na znak uznania ogromnych jego zasług w gromieniu wojsk
niemieckich pod Moskwą, Stalingradem, Kurskiem oraz na terenie Białorusi.
Gdy
wojska radzieckie stanęły nad prawym brzegiem Wisły, niektóre oddziały
rosyjskie, a także polskie ze składu I Armii Wojska Polskiego usiłowały z
marszu sforsować rzekę, by odbić z rąk Niemców stolicę Polski. Mimo iż pozycje
niemieckie były tu starannie umocnione, Rokossowski skłaniał się ku decyzji o
natychmiastowym uderzeniu, tym bardziej, że 1 sierpnia w mieście wybuchło
powstanie. Został jednak nieoczekiwanie odwołany do Moskwy pilnym telegramem
podpisanym osobiście przez Stalina i był tam przetrzymywany pod pozorem
konsultacji, aż Powstanie Warszawskie zostało przez oddziały
niemiecko-łotewsko-ukraińsko-litewskie zduszone. Jest nieprawdą, jakoby to
Rokossowski zatrzymał ofensywę radziecką na Warszawę, by umożliwić hitlerowcom
rozprawę z powstańcami. Jest też nieprawdą, że uniemożliwił samolotom
alianckim, wysyłanym z misją niesienia pomocy zaopatrzeniowej dla powstańców,
lądowania na obszarze wolnym od Niemców. Choć te oszczercze zarzuty od lat
lansuje prasa wychodząca w Polsce i na Zachodzie, prawdą jest, że oba rozkazy w
powyżej wymienionych sprawach wydał osobiście głównodowodzący Armią Radziecką
generalissimus Józef Stalin. Marszałek Rokossowski musiał więc do tych nadesłanych
z Moskwy dyspozycji stosować się. Pośrednio potwierdzają to źródła niemieckie,
choć sowieckie i rosyjskie spychają odpowiedzialność na Polaka Rokossowskiego.
Cytowany już powyżej Heinz Guderian o tym okresie pisze jak następuje: „Podczas gdy na lewym skrzydle naszego
rozległego frontu dokonywały się ważne przegrupowania i toczyły zacięte boje, a
w rejonie na wschód od Warszawy feldmarszałek Model, osobiście biorąc udział w
walkach, zatrzymał cofający się front Grupy Armii „Środek”, w Warszawie 1 sierpnia
1944 roku wybuchło pod dowództwem generała Bora-Komorowskiego powstanie
Polaków, które stworzyło bezpośrednio za naszym frontem ognisko wielu niezwykle
groźnych dla nas niebezpieczeństw. Łączność z frontem 9 armii generała Vormanna
została przerwana. Nie można było wykluczać ewentualności rychłego dojścia do
współdziałania między wojskami rosyjskimi i polskimi powstańcami. Wystąpiłem z
wnioskiem o włączenie Warszawy do obszaru operacyjnego armii. Powodowani jednak
ambicją generalny gubernator Frank i reichsfuehrer SS Himmler zdołali wymóc na
Hitlerze, że Warszawa – chociaż położona tuż za frontem, a potem nawet na samej
linii frontu – nie została zaliczona do strefy działań bojowych wojsk lądowych,
lecz nadal podlegała władzy generalnego gubernatora.
Zadanie stłumienia powstania otrzymał
Reichsfuehrer SS Himmler, który ze swej strony wyznaczył w tym celu
gruppenfuehrera SS von dem Bacha Zelewskiego i pewną liczbę oddziałów SS oraz
policji. Walkę z powstańcami, która ciągnęła się długie tygodnie, prowadzono z
wielką surowością. Dyscyplina w związkach esesowskich – które zresztą nie
wchodziły w skład wojsk SS – nie była wolna od zarzutów. Brygada Kamińskiego
składała się z byłych jeńców wojennych, po większej części Rosjan nieżyczliwie
usposobionych do Polaków, brygada Dirlewangera – z warunkowo wypuszczonych z
więzień niemieckich przestępców kryminalnych. Gdy te wątpliwe elementy zostały
uwikłane w walki toczone o każdą ulicę i dom, w nieubłagany bój na śmierć i
życie, odpadły dla nich ostatnie hamulce moralne. Von dem Bach, składając mi
któregoś dnia raport dotyczący spraw uzbrojenia, sam opowiadał o ekscesach
swoich podwładnych, których nie był w stanie opanować. To, co usłyszałem od
niego, było tak okropne, że postanowiłem jeszcze tego samego wieczora złożyć o
tym raport Hitlerowi i zażądać zabrania tych dwóch brygad z frontu wschodniego.
Fuehrer początkowo nie chciał się na to zgodzić, ale gdy nawet dowódca brygady
SS Fegelein, przebywający przy Hitlerze oficer łącznikowy Himmlera, musiał
potwierdzić me słowa mówiąc: „Tak jest, mój Fuehrerze, to są szumowiny!” – nie
pozostało mu nic innego, jak uczynić zadość memu żądaniu. Von dem Bach z
przezorności kazał jeszcze rozstrzelać Kamińskiego, usuwając w ten sposób
niepewnego świadka.
Powstanie upadło dopiero 2 października
1944 roku. Już wcześniej, biorąc pod uwagę, iż powstańcy byli skłonni
skapitulować, radziłem Hitlerowi, aby im zagwarantować, że będą traktowani jako
jeńcy wojenni zgodnie z przepisami prawa międzynarodowego, i przez to szybciej
położyć kres tej bezsensownej walce. Hitler usłuchał tej rady. Generał
pułkownik Reinhardt, mianowany 15 sierpnia na miejsce Modela dowódcą Grupy
Armii „Środek”, otrzymał odpowiednie instrukcje; były one podstawą dalszego
postępowania wojska.
W walkach w Warszawie, tak jak zawsze w
walkach z powstańcami, trudno było odróżnić zorganizowanych bojowników od nie
biorących udziału w powstaniu cywilów. Sam generał Bór-Komorowski pisze o tym: „Podczas
walk nasi dowódcy z trudem mogli odróżnić żołnierzy od cywilów. Nasi ludzie nie
mieli mundurów, nie mogliśmy zaś przeszkodzić cywilom w noszeniu na ramieniu
takich samych biało-czerwonych opasek. Cywile, tak jak żołnierze Armii
Krajowej, posługiwali się zdobyczną bronią niemiecką i marnowali amunicję, na
jednego bowiem niemieckiego żołnierza zużywali całą masę nabojów i granatów
ręcznych. Na początku powstania każdy otrzymany przeze mnie meldunek zawierał
skargi na wielkie marnotrawstwo amunicji”. Poza tym fakt, że Polacy wkładali
niemieckie mundury ze zdobytych magazynów wojskowych, jeszcze bardziej
potęgował po stronie niemieckiej uczucie niepewności, a więc i skłonność do
bezwzględnych metod walki. Nic dziwnego, że i Hitler, któremu Fegelein lub sam
Himmler regularnie składali raporty o przebiegu wydarzeń w Warszawie, wybuchnął
gniewem i wydał surowe rozkazy tak co do sposobu prowadzenia walk w Warszawie,
jak i co do sposobu traktowania miasta i jego ludności.
Znalazło to wyraz w dyrektywie oddziału
informacji głównego komisarza SS i policji okręgu Wschód (Nachrichtenstelle des
Hoeheren SS – und Polizeifuehrers Ost), przekazanej generalnemu gubernatorowi,
doktorowi Frankowi w Krakowie 11 października 1944 roku. „Dotyczy nowej
polityki wobec Polaków. – Obergruppenfuehrer von dem Bach otrzymał rozkaz
przeprowadzenia pacyfikacji Warszawy, tzn. rozkaz, aby jeszcze w czasie wojny
zrównać Warszawę z ziemią – w granicach, w jakich nie sprzeciwiają się temu
wojskowe plany fortyfikacyjne. Przed zburzeniem należy wywieźć z Warszawy
wszystkie surowce, tekstylia i meble. Zadanie to przypada przede wszystkim
administracji cywilnej”.
O tym rozkazie wydanym w trybie
wewnętrznym SS nic wtedy nie wiedziałem. Czytałem go po raz pierwszy w 1946
roku w więzieniu w Norymberdze. Niemniej jednak krążące w kwaterze głównej
pogłoski o zamiarze całkowitego zburzenia Warszawy, jak również w mojej
obecności wybuch gniewu Hitlera w związku z wydarzeniami w Warszawie skłoniły
mnie do tego, aby podczas jednego z kolejnych raportów wskazać na konieczność
zachowania miasta, które przecież na jego własny rozkaz uznane zostało za
twierdzę i wskutek tego musi udzielić schronienia wojskom niemieckim.
Zachowanie budynków było tym bardziej konieczne, że w owym czasie Wisła
stanowiła już pierwszą linię frontu, który przebiegał więc przez samo miasto.
Już wcześniej ponawiające się w latach
1943 i 1944 powstania w Warszawie przyczyniły się do znacznych zniszczeń. Walki
od jesieni 1944 roku aż do rozpoczęcia rosyjskiego natarcia w styczniu 1945
roku zadały temu nieszczęśliwemu miastu ostatni cios.
Po kapitulacji wzięci do niewoli
powstańcy zostali oddani pod dozór organów SS. Bór-Komorowski był znajomym
Fegeleina, z którym niejednokrotnie spotykał się na międzynarodowych zawodach.
Fegelein zajął się jego losem.
Niejednokrotnie stawiano pytanie,
dlaczego Rosjanie, wiedząc przecież o wybuchu powstania w Warszawie, nie
zrobili czegoś więcej, aby je wesprzeć od zewnątrz, mało tego – zatrzymali swe
natarcie nad Wisłą. Powstańcy niewątpliwie należeli do obozu tzw. emigracji,
której rząd przebywał w Londynie, i stamtąd otrzymywali dyrektywy.
Reprezentowali koła polskie o orientacji zachodniej. Można więc przypuścić, że
Związek Radziecki nie był zainteresowany w tym, by koła te wzmocniły się dzięki
zwycięskiemu powstaniu i zdobyciu miasta. Prawdopodobnie chciał te atrakcyjne
atuty zachować dla swych zwolenników z obozu lubelskiego. Ale to niechaj byli
sojusznicy załatwią sami między sobą. Dla nas ważne było to, że natarcie
rosyjskie nie przekroczyło wtedy Wisły i że uzyskaliśmy krótką chwilę
wytchnienia.
25 lipca 1944 roku próba podjęta przez
rosyjski XVI korpus pancerny przekroczenia Wisły przez most kolejowy pod
Dęblinem nie powiodła się; Rosjanie stracili 30 czołgów. Most zdołaliśmy
zawczasu wysadzić w powietrze. Inne rosyjskie oddziały pancerne zostały
zatrzymane na północ od Warszawy. My, Niemcy, mieliśmy wrażenie, że to nie
zamiar Rosjan sabotowania polskiego powstania, lecz nasza obrona zatrzymała ich
natarcie.
2 sierpnia 1 armia Wojska Polskiego
przystąpiła siłami trzech dywizji do sforsowania Wisły na odcinku Puławy,
Dęblin. Poniosła przy tym ciężkie straty, zdołała jednak uchwycić przyczółek i
utrzymać go do nadejścia posiłków radzieckich.
Pod Magnuszewem przeciwnikowi również
udało się zdobyć przyczółek nad Wisłą. Oddziały, które sforsowały rzekę na tym
odcinku, miały zadanie posuwać się wzdłuż szosy przybrzeżnej na Warszawę;
zdołano je zatrzymać nad Pilicą.
Dowództwo 9 armii niemieckiej w każdym
razie miało 8 sierpnia wrażenie, że próba Rosjan zdobycia Warszawy nagłym
atakiem w pościgu, prowadzonym dotąd niemal bez przeszkód mimo trwającego
powstania, rozbiła się o jej obronę i że samo powstanie – widziane oczyma
przeciwnika – rozpoczęło się przedwcześnie. Sztab 9 armii zameldował, że w
okresie od 26 lipca do 8 sierpnia 1944 roku wzięto 603 jeńców i 41 żołnierzy
nieprzyjacielskich, którzy przeszli na naszą stronę, zniszczono 337 czołgów i
zdobyto 70 dział, 80 armat przeciwpancernych, 27 moździerzy i 116 karabinów
maszynowych – po miesiącu nieprzerwanych walk odwrotowych bądź co bądź poważny
rezultat.
Jak dotąd ani na Wschodzie, ani na
Zachodzie nic nie zrobiono w zakresie umocnień lądowych. Na Zachodzie dlatego,
że Hitler uważał, iż może polegać na wale atlantyckim, na Wschodzie zaś
dlatego, iż stale powracał do tego argumentu, że jeżeli zbuduje umocnienia, to
generałowie będą mniej energicznie bronili swych odcinków frontu, a bardziej
będą skłonni przedwcześnie wycofywać się na tyłowe linie obrony. Teraz
jednakże, po doznanych niepowodzeniach, które pozbawiły nas większej części
posiadanych dotąd obszarów na Wschodzie i w groźny sposób przybliżały front do
granic Rzeszy, należało za wszelką cenę coś przedsięwziąć w tym kierunku, w
przeciwnym bowiem razie najmniejsze niepowodzenie mogło od razu odbić się na
sytuacji całego frontu. Według mego przekonania, o czym mówiłem Hitlerowi już w
styczniu, należało przede wszystkim odbudować nasze dawne umocnione rejony na
Wschodzie, a następnie umocnić linie łączące te rejony oraz linie wielkich
rzek.
Wspólnie z generałem Jacobem, szefem
wojsk inżynieryjnych przy Naczelnym Dowództwie Wojsk Lądowych, opracowałem plan
budowy umocnień. Do opracowywania zagadnień fortyfikacyjnych rozkazałem
przywrócić zlikwidowany przez mego poprzednika oddział fortyfikacyjny Sztabu
Generalnego i powołałem na jego szefa podpułkownika Thilo. Opracowany z
generałem Jacobem plan przekazałem na własną odpowiedzialność jako rozkaz
wszystkim właściwym sztabom i władzom wojskowym i dopiero potem przedłożyłem go
Hitlerowi meldując, iż sprawę uważałem za tak ważną i pilną, że zmuszony jestem
prosić o zatwierdzenie tego planu ex post. Hitler zgodził się na to bardzo
niechętnie; często metody tej stosować nie mogłem (...).
Jeżeli chodzi o zapasy, to wydano
zarządzenie, aby fortyfikacje zaopatrzyć na okres trzymiesięczny. Zbudowano
radiostację, założono magazyny paliwa. Korzystałem z każdego wyjazdu, aby na
miejscu kontrolować stan robót. We wszystkich tych wysiłkach ofiarnie wspierało
mnie wielu kolegów, w szczególności generał pułkownik Strauss. Oddali się do
mej dyspozycji nie zważając na swe dawne stanowiska, które musieli opuścić z
powodu choroby lub na skutek arbitralnej decyzji Hitlera. Energicznie pomagało
mi także kilku gauleiterów i chociaż na tle ich nadgorliwości dochodziło
niekiedy do tarć, to jednak ich dobre chęci zasługują na uznanie.”
* * *
Obarczanie
marszałka Rokossowskiego winą za niepowodzenie Powstania Warszawskiego 1944
roku jest co najmniej nieporozumieniem, a właściwie podłym i niegodziwym pomówieniem.
Jak podaje Piotr Jaroszewicz („Przerywam milczenie”,
Warszawa 1991) to marszałek Żukow i Chruszczow (druga po Stalinie co do ważności
osoba w ZSRR) uniemożliwili Rokossowskiemu uderzenie na Warszawę, jak też fakt koncentracji
i kontruderzenia na Pierwszy Front Białoruski potężnej pięści pancernej Niemców
na południe od miasta. „Nie nastąpiło też
jakieś znaczące oddziaływanie przywódców zachodnich na Stalina, nie zrobiono nic
godnego uwagi, by skłonić go do zdecydowanej i skutecznej pomocy dla walczącej bohatersko
Warszawy”. Co więcej, Winston Churchill wyparł się jakiejkolwiek odpowiedzialności
za powstanie, ogłaszając je w rozmowie ze Stalinem za kolejną „lekkomyślną
awanturę” Polaków i zakazał zrzucenia na odsiecz Warszawie Samodzielnej Brygady
Spadochronowej generała Sosabowskiego, choć przedtem obiecał ją tam wysłać, co
niewątpliwie zachęcało powstańców do zrywu zbrojnego i rzeczywiście uratowałoby
los powstania. Wiadomo zresztą, że polski „rząd londyński” podjął decyzję o
powstaniu po uzgodnieniu i zaakceptowaniu przez Anglików, którzy jednak, jak
widać, chcieli tylko pchnąć do walki i wykrwawić „dokuczliwych” Polaków. I tym
razem sprawdziły się słowa o tym, że jest tylko jedna rzecz gorsza od tego, by
mieć Anglików za wrogów, to – mieć ich za przyjaciół.
Za dyskretnym przyzwoleniem
Rokossowskiego generał Berling podjął kilka „samowolnych” desperackich prób przyjścia
z pomocą powstańcom, co jednak spowodowało duże straty w ludziach i skończyło się
niepowodzeniem w obliczu znacznej materialnej i taktycznej przewagi Niemców na tym
odcinku frontu. Pod ogniem przeciwnika zginęło wówczas ponad cztery tysiące „kościuszkowców”,
usiłujących przebić się do płonącej Warszawy, jak też ponad dwa tysiące Rosjan.
Nawiasem mówiąc, gdy na przełomie sierpnia i września 1944 w rejonie Bańskiej
Bystrzycy wybuchło antyfaszystowskie powstanie (około 20 tys. Słowaków
przeciwko 50 tys. Niemców) wojska radzieckie usiłowały je wspierać, ale
powstanie zostało w końcu października zduszone. W wojnie nigdy nie ma pewności
zwycięstwa, a walka kosztuje zwykle wiele krwi. Nie zaskakuje więc, że w
sierpniowym (1944) Powstaniu Warszawskim zginęło ponad 240 tysięcy mieszkańców
stolicy, a 600 tys. deportowano z miasta, przystępując do realizacji rozkazu
Hitlera, by „zrównać Warszawę z ziemią”. Do pełnej realizacji tego planu
zresztą nie doszło wyłącznie dlatego, że marszałek Rokossowski odbił miasto z
rąk hitlerowców zanim dokonali dzieła ostatecznego zniszczenia polskiej
stolicy.
W
końcowej fazie drugiej wojny światowej marszałek Rokossowski odegrał decydującą
rolę w operacjach Wschodnio-Pruskiej, Wschodnio-Pomorskiej i Berlińskiej.
Niemców dobijał już na ich własnym terenie. W swych wspomnieniach o wiośnie
1945 roku mówił: „Na drogach Niemiec
spotykało się nie tylko pełznące, ponure kolumny jeńców. Na tych drogach
kipiała również prawdziwa ludzka radość. Z zachwytem witały nas we wszystkich
językach świata tłumy ludzi. Serce zamierało, gdy się patrzyło na to
różnojęzyczne ludzkie morze. Odziani w łachmany, wycieńczeni do ostatka. Wielu
z nich nogi odmawiały posłuszeństwa, podtrzymywali się nawzajem, aby nie upaść.
A w oczach – szczęście.
To wczorajsi więźniowie faszystowskich
obozów koncentracyjnych. Ludzie, których czekała śmierć. My, radzieccy
żołnierze, wyzwoliliśmy ich, uratowaliśmy im życie.
Ludzi tych spędzono ze wszystkich
krajów Europy. Jak wyjęci spod prawa niewolnicy musieli pracować na swych
ciemięzców, dopóki nie zginęliby z głodu, chorób i wycieńczenia. Teraz znów
stali się wolnymi ludźmi. Powracali do domów, do swych rodzin. Dziękowali za to
nam – radzieckim żołnierzom.
Kogo tu nie było: Polacy, Czesi,
Serbowie, Czarnogórcy, Francuzi, Belgowie. Wszystkich nie wyliczy. Trudno
opisać ich zachwyt, radość, bezgraniczną wdzięczność wyrażaną słowami, gestami,
spojrzeniem, obfitymi łzami szczęścia. Witali nas pieśnią w swojej ojczystej
mowie, flagami, tabliczkami, na których wypisywali swoją narodowość. Okrzyki na
cześć żołnierzy radzieckich, na cześć Kraju Rad rozbrzmiewały we wszystkich
językach. Te wzruszające momenty zachowaliśmy w swej pamięci na całe życie.
Spotkaliśmy tu wielu francuskich,
angielskich, amerykańskich, belgijskich, holenderskich szeregowców, podoficerów
i oficerów, którzy w różnych okolicznościach trafili do hitlerowskiej niewoli.
Znajdowało się wśród nich szczególnie dużo byłych lotników. Między innymi
wyzwoliliśmy szefa Sztabu Generalnego armii belgijskiej wraz z liczną grupą
generałów i oficerów.
Prócz spraw bieżących rada wojenna
Frontu musiała teraz załatwiać sporo dodatkowych. Trzeba było zaopiekować się
dziesiątkami tysięcy ludzi wyzwolonych z katorgi hitlerowskiej. Otrzymywaliśmy
później od rządów oraz rozmaitych organizacji dziesiątki i setki listów z
wyrazami gorącego podziękowania za wyzwolenie i otoczenie opieką ich rodaków.
8 maja podpisany został akt
bezwarunkowej kapitulacji hitlerowskich sił zbrojnych.
Któż zdoła opisać entuzjazm żołnierzy.
Nie milkną strzały na wiwat. Strzelają ze wszystkich rodzajów broni i nasi, i
sojusznicy. Biją w niebo, wyrażając swoją radość. W nocy przyjeżdżamy do
miasta, w którym rozlokował się nasz sztab. Niespodzianie ulice zalało jaskrawe
światło. Zapaliły się latarnie uliczne, rozbłysły światła w oknach domów. Stało
się to tak nagle, że zaskoczyło mnie. Nie od razu uświadomiłem sobie, że to już
koniec z zaciemnianiem. Koniec wojny! Dopiero wówczas pojąłem sens nie
milknących wystrzałów. Trzeba położyć kres temu żywiołowemu salutowi. Wydałem
zarządzenie w sprawie zaprzestania strzelaniny.
Dowódca 3 korpusu pancernego gwardii,
generał Panfiłow, którego oddziały pierwsze zetknęły się z wojskami
brytyjskimi, wręczył mi zaproszenie od marszałka Montgomery'ego. Nazajutrz wraz
z grupą generałów i oficerów udaliśmy się do Wismaru. Przed wjazdem do miasta
witają nas brytyjscy oficerowie w zwykłych ubiorach polowych, ale już bez
hełmów, w beretach. Po krótkiej ceremonii powitalnej towarzyszą nam w drodze do
rezydencji swego dowódcy. Daje się odczuć, że Anglicy starają się nadać temu
spotkaniu charakter jak najbardziej przyjazny. Odpowiadamy tym samym.
I oto marszałek Montgomery. Wymieniamy
mocny uścisk dłoni i gratulacje z okazji zwycięstwa. Anglicy ściśle
przestrzegają rytuału. Grzmi salut artyleryjski, zastygły szeregi kompanii
honorowej. Po tych ceremoniach rozpoczęła się ożywiona rozmowa. Zarówno nasi,
jak i brytyjscy generałowie i oficerowie włączają się do ogólnej pogawędki.
Prowadzimy ją za pośrednictwem tłumaczy i bez nich. Montgomery zachowuje się
swobodnie, widocznie jemu również udzielił się ogólny nastrój.
Oczywiście, nie obeszło się bez
fotografów, malarzy, dziennikarzy. Powiedziałbym nawet, że było ich zbyt wielu.
Ale chyba nie ma się czemu dziwić. Przecież było to pierwsze spotkanie dowódców
dwóch sojuszniczych armii po czteroletniej krwawej wojnie przeciwko wspólnemu
wrogowi – faszystowskim Niemcom.
Kiedy się już wszyscy zapoznali,
marszałek poprosił nas na salę. Na stołach – poczęstunek. Ale my wszyscy
byliśmy pochłonięci rozmową.
Sfotografowano mnie z marszałkiem
Montgomerym na tle mapy rozwieszonej na ścianie. Robiliśmy sobie zdjęcia
wszyscy razem, pojedynczo i grupami.
Spotkanie upłynęło w przyjacielskiej
atmosferze. Wynieśliśmy dobre wrażenie. Angielskich oficerów, jak również samego
Montgornery'ego cechowała prostota, byli towarzyscy – inni niż to sobie
wyobrażaliśmy. Pożegnaliśmy się serdecznie. Odprowadzili nas ci sami oficerowie
na czele z generałem Bowlesem, dowódcą dywizji powietrznodesantowej.
Na uprzejmość odpowiedzieliśmy
uprzejmością i zaprosiliśmy do siebie marszałka Montgomery'ego wraz z jego
najbliższym otoczeniem. Postanowiliśmy urządzić przyjęcie z iście rosyjska
gościnnością.
Jako kompanię honorową wystawiono
kubańskich Kozaków 3 korpusu kawalerii gwardii generała Oslikowskiego – w szyku
konnym, w kompletnym kozackim umundurowaniu. Na Montgomerym i jego oficerach
wywarli oni ogromne wrażenie. Anglicy spojrzeniami pełnymi zachwytu
odprowadzali oddalającą się dziarską konnicę. Po ceremoniach powitalnych
zaprosiliśmy ich do wielkiej sali, w której kunsztownie, ze smakiem podano
obiad. Siedząc przy suto zastawionym stole (Anglicy gościli nas na stojąco),
nasi goście poczuli się jeszcze lepiej. Rozmowa przebiegała w ciepłym tonie.
Sam Montgomery, który początkowo w bardzo taktowny sposób usiłował ograniczyć
czas swojej wizyty, przestał spoglądać co chwila na zegarek i włączył się do
ogólnej rozmowy.
Na zakończenie wystąpił nasz frontowy
zespół pieśni i tańca. A trzeba powiedzieć, że mieliśmy doskonały zespół. Tym
ostatecznie podbiliśmy Anglików. Każdy numer programu kwitowali takimi
burzliwymi owacjami, że aż ściany drżały. Montgomery długo szukał słów, aby
wyrazić swój zachwyt.
Późnym wieczorem marszałek i jego
oficerowie pożegnali się z nami.
Spotkanie to utwierdziło nas w
przekonaniu, że obywatele różnych państw, mówiący różnymi językami, a nawet
stojący na gruncie różnych ideologii mogą przy dobrych chęciach żyć w przyjaźni
i odnosić się do siebie z wzajemnym szacunkiem.
Radość żołnierzy nie miała granic.
Patrząc na ich rozentuzjazmowane twarze, cieszyłem się wraz z nimi.
Zwycięstwo! Największe szczęście
żołnierza – świadomość tego, że pomógł swemu narodowi zwyciężyć wroga, obronić
wolność ojczyzny, przywrócić jej pokój. Świadomość, że spełnił swój żołnierski
obowiązek – ciężki i wzniosły, który nie ma sobie równych na świecie!”
Gdy
wojska radzieckie pod dowództwem marszałków Rokossowskiego, Koniewa i Żukowa
rozpoczynały 16 kwietnia 1945 roku ofensywę na Berlin, liczyły 2,5 mln
żołnierzy, w tym ponad 200 tys. Polaków w składzie 1 i 2 Armii Wojska
Polskiego.
Ugrupowanie
niemieckie wzdłuż Odry i Nysy, które broniło dostępu do Berlina, leżało w pasie
działania Grupy Armii „Wisła”: dowodzona przez Himmlera została pobita na
Pomorzu Zachodnim w marcu 1945 r., ale odbudowana pod dowództwem (od 21.03.)
generała pułkownika Heinrici; w jej skład wchodziła na północy 3 armia pancerna
generała Hasso von Manteuffla, w centrum działała 9 armia ogólnowojskowa
generała Theodora Busse (liczyła 14 dywizji, łącznie ok. 400 000 żołnierzy i ponad
500 czołgów). a na południu od niej 4 armia pancerna Grupy Armii „Środek”
generała pułkownika (od 4 kwietnia feldmarszałka) Ferdinanda Schörnera.
Do
obrony Berlina przygotowano ponad milion żołnierzy, 10 000 dział i moździerzy,
1500 czołgów i dział pancernych, 3000 samolotów. W centrum Berlina utworzono na
mocy specjalnego rozkazu Hitlera rdzeń obrony „Zitadelle” (Cytadela),
obejmujący dzielnicę rządową, zwłaszcza Kancelarią Rzeszy, Reichstag i inne
ważne obiekty. Komendantem „Zitadelle” został generał major SS Wilhelm Mohnke,
najbardziej zaufany oficer osobistej ochrony Hitlera. Miał do dyspozycji kilka
tysięcy żołnierzy elitarnych jednostek SS, w tym francuskich i skandynawskich
ochotników, którzy okazali się najbardziej fanatycznymi obrońcami führera. Zadali
też ogromne straty nacierającym.
Walki
o Berlin były niesłychanie zacięte, a więc i krwawe. Tylko 1 Armia Wojska
Polskiego, wchodząca pod komendą generała Stanisława Popławskiego w skład 1
Frontu Białoruskiego marszałka ZSRR G. Żukowa, poniosła w okresie między 16
kwietnia a 6 maja 1945 straty wynoszące łącznie 10.444 żołnierzy, w tym 2.326
zabitych, 7.035 rannych i 116 zaginionych.
Tylko
1 Front Ukraiński marszałka Koniewa, jak pisze w pamiętnikach, stracił w
Berlinie 800 czołgów, marszałek Żukow ocenia, że straty radzieckie w operacji
berlińskiej wyniosły 300 000 zabitych i rannych (nie odbiegają od szacunków
generałów Eisenhowera i Bradleya z marca 1945 r. dotyczących ewentualnych strat
sojuszniczych w wypadku bitwy o Berlin!).
Do
strat sojuszniczych trzeba jednak dodać straty polskie. W operacji berlińskiej
uczestniczyły dwie armie Wojska Polskiego liczące, jak zaznaczyliśmy, ok. 200
000 żołnierzy. Część 1 Armii WP brała bezpośredni udział w szturmie na centrum
Berlina (uczestniczyło 13 000 żołnierzy). Polskie straty wyniosły tam 550
żołnierzy. Łączne straty 1 i 2 Armii WP w operacji berlińskiej wyniosły 32 400
żołnierzy.
Straty
niemieckie wyniosły 100 000 zabitych, drugie tyle rannych, a 130 000 żołnierzy
Wehrmachtu poszło do niewoli. Życie straciło ponad 50 000 cywilnych mieszkańców
dumnej stolicy Niemiec, której centrum zostało zniszczone.
* * *
Ostatnie
tygodnie wojny na przełomie kwietnia i maja 1945 roku stanowiły oczywiście
wielką tragedię osobistą przywódców Trzeciej Rzeszy. W swych więziennych
wspomnieniach feldmarszałek W. Keitel pisał: „Jako jeden z nielicznych, którzy przeżyli ten dramat w Kancelarii
Rzeszy i poza nią pragnę skreślić tu kilka wspomnień rozpoczynając od 20
kwietnia 1945 r., dnia ostatnich urodzin Hitlera.
Berlin i jego wschodnie dzielnice
znajdowały się już pod pojedynczym ogniem rosyjskich lżejszych dział dalekiego
zasięgu. Nad wschodnią częścią miasta krążyły nieprzyjacielskie samoloty
bombowe i rozpoznawcze, w szczególności tuż przed i po zapadnięciu zmroku;
trzymały się jednak w pełnej szacunku odległości od naszych baterii
przeciwlotniczych. Te ostatnie zwalczały – oprócz celów powietrznych –
rozpoznane radzieckie baterie dalekiego zasięgu i szybko zmuszały je do
milczenia. W położonych najdalej na wschodzie peryferyjnych dzielnicach Berlina
toczyły się już walki, po tym jak koło Frankfurtu nad Odrą i Kostrzynia
nastąpiło przerwanie frontu 9 armii generała Busse i upadła obrona Odry.
Naczelne Dowództwo (OKW) i szef Sztabu
Dowodzenia Wehrmachtu pracowali na stanowisku dowodzenia zbudowanym jeszcze
przez generała i ministra wojny von Blomberga w 1936 r. w Dahlem, przy
Föhrenweg, podczas gdy pozostały Sztab Dowodzenia Wehrmachtu, po oddaniu
położonego w pobliżu dowództwa okręgu lotniczego przy Kronprinzenallee,
połączono ze Sztabem Generalnym Sił Lądowych w siedzibie Naczelnego Dowództwa
Sił Lądowych w bunkrach w Wünsdorf (Zossen). Ja i Jodl zamieszkaliśmy
tymczasowo w Dahlem. Ja w domu mistrza boksu Maxa Schmelinga, przy Föhrenweg.
20 kwietnia, koło południa, nastąpił
ostatni szeroko zakrojony atak lotniczy amerykańskich i brytyjskich flot
powietrznych na centrum Berlina (dzielnicę rządową). Wraz z żoną, panem i panią
Dönitz i adiutantami obserwowaliśmy to potężne, potworne widowisko z małego
wzniesienia w ogrodzie służbowego mieszkania wielkiego admirała, który
poprzedniej nocy wrócił do Berlina ze swego stanowiska dowodzenia Koralle (koło
Eberswalde), z powodu jego zagrożenia przez Rosjan. Nasze własne pułki
myśliwców wyznaczone do obrony nie przystąpiły nad Berlinem do walki, a
artyleria przeciwlotnicza była nieskuteczna z powodu wysokości, na jakiej
krążyły nieprzyjacielskie maszyny. Blisko dwugodzinny nalot przebiegał niczym
na ćwiczeniach w okresie pokoju, samoloty leciały równymi formacjami, zrzucając
bomby na komendę. Już wcześniej poważnie uszkodzona Kancelaria Rzeszy nie
została podczas tego ostatniego, wielkiego bombardowania ponownie trafiona.
Na godzinę 4 po południu wezwano mnie
do Kancelarii Rzeszy (bunkra Führera) na omawianie sytuacji; Jodl i ja
weszliśmy do bunkra. Zobaczyliśmy Führera w towarzystwie Goebbelsa i Himmlera
wchodzących do dziennych pomieszczeń Kancelarii Rzeszy; nie zareagowałem na
wezwanie jednego z adiutantów, żeby dołączyć do nich, ponieważ wcześniej nie
miałem okazji przywitać się z Führerem. Powiedziano mi, że na górze w
Kancelarii Rzeszy zebrano grupę członków młodzieży hitlerowskiej
(Hitler-Jugend), którym miano wręczyć odznaczenia bojowe, w tym wiele Krzyży
Żelaznych, za znakomitą postawę i odwagę podczas nieprzyjacielskich nalotów i w
obronie przeciwlotniczej.
Po powrocie Führera do bunkra wzywano
kolejno do jego małego pomieszczenia mieszkalnego obok sali konferencyjnej:
Göringa, Dönitza, mnie i Jodla, byśmy mogli złożyć mu życzenia urodzinowe.
Wszystkich pozostałych uczestników narady Führer pozdrawiał przy wejściu do
sali uściskiem dłoni, nie nawiązywano już jednak do rocznicy urodzin. Stanąwszy
samotnie naprzeciw Führera nie byłem w stanie życzyć mu szczęścia. Powiedziałem
coś w tym rodzaju: że opatrzność łaskawie ocaliła go podczas zamachu 20 lipca
1944 r. i że dziś, w rocznicę jego urodzin, w tych jak dotąd najcięższych
dniach, kiedy zagrożone jest istnienie stworzonej przez niego Rzeszy, dzierży w
swych rękach dowództwo, co daje nam pewność, że podejmie nieodzowne decyzje.
Jestem zdania, że musi działać, zanim stolica Rzeszy stanie się terenem walk.
(Były to ostatnie, 56 urodziny Adolfa Hitlera urodzonego 20.04.1889 r. w
Braunau w Austrii. Od 1921 r. był führerem (wodzem) NSDAP, od 1933 r.
kanclerzem, a od 1934 führerem i kanclerzem Rzeszy oraz Naczelnym Dowódcą,
Wehrmachtu, od grudnia 1941 r. także głównodowodzącym Sił Lądowych.)
Chciałem mówić dalej, ale nie pozwolił
mi przerywając słowami: „Keitel, wiem czego chcę i będę się bił przed Berlinem,
w nim lub poza nim”. Najwyraźniej był świadom tego, że próbuję się sprzeciwić
koncepcji, którą uważałem za efektowne hasło. Wyciągnął do mnie rękę i odesłał
ze słowami: „Dziękuję panu, proszę wezwać do mnie Jodla, jeszcze pomówimy ze
sobą później”. Nigdy nie dowiedziałem się o czym rozmawiał z Jodlem.
Wygłaszanie referatów na temat sytuacji
(militarnej) w imieniu Naczelnego Dowództwa Sił Lądowych, przez generała Krebsa
dla frontu wschodniego, przez Jodla dla pozostałych teatrów wojennych, odbywało
się zwykle w przytłaczającej ciasnocie bunkrowego pomieszczenia. Tymczasem
Göring poprosił mnie do pomieszczenia mieszkalnego, aby omówić zamiar
przeniesienia swego stanowiska do Berchtesgaden, ponieważ Karinhall był
poważnie zagrożony, a Kurfürst – stanowisko bojowe Sztabu Dowodzenia Luftwaffe
pozbawione chwilowo środków łączności. Göring chciał jechać samochodem. Był po
temu najwyższy czas, ponieważ tylko jedna autostrada na południe, pomiędzy
Halle i Lipskiem, na pewno nie była jeszcze zajęta przez wroga. Doradziłem to
Göringowi i poprosiłem, żeby wolno mi było zaproponować Führerowi, by przeniósł
swoje stanowisko dowodzenia do Berchtesgaden.
Mimo krytycznego położenia – obecnie na
włoskim teatrze działań wojennych – narada przebiegała spokojnie, bez częstych
zazwyczaj wybuchów gniewu. Führer podejmował jasne i rzeczowe decyzje i panował
nad swymi emocjami. Kiedy wysunąłem propozycję, żeby wysłać Göringa na
południe, zanim dojdzie do ewentualnego przerwania połączenia, zgodził się i
sam zaproponował to Göringowi.
Moja propozycja była zgodna z moim
ówczesnym absolutnym przekonaniem, że również – jak to zgodnie z rozkazem
przewidziano – Naczelne Dowództwo (a więc Hitler i Sztab Dowodzenia Wehrmachtu)
zostanie przeniesione do Berchtesgaden; wprawdzie dopiero wtedy, gdy sytuacja
pod Berlinem ustabilizuje się i w razie potrzeby nocnym lotem. W tym celu
trzymaliśmy samoloty w stałej gotowości. Wszystko, co w Berlinie nie było
absolutnie niezbędne, zostało z Głównej Kwatery Hitlera przewiezione koleją
(specjalnym i pociągami) i samochodami do Berchtesgaden, podobnie z OKW i z
Naczelnego Dowództwa Sił Lądowych, które zostały podzielone na zespoły dowódcze
Północ (dla Dönitza) i Południe (w Berchtesgaden). Na północy Dönitz miał
dowodzić wszystkimi częściami Wehrmachtu od chwili, kiedy i środkowe, i
południowe Niemcy zostaną oddzielone od północnych, w wyniku współdziałania
Amerykanów i Rosjan na południe od Berlina. Hitler osobiście wydał stosowne
rozkazy, w związku z zamiarem udania się na południe i utrzymywania stamtąd
radiowego kontaktu z Dönitzem.
W drodze powrotnej z bunkra Führera do
Dahlem powiedziałem Jodlowi o swojej decyzji, że następnego dnia, 21 kwietnia,
zamierzam wszystko, co jeszcze zbędne, wysłać do Berchtesgaden samolotami,
ponieważ 18 kwietnia odjechał już mój pociąg specjalny. Moja osobista maszyna
zabrała między innymi generała Wintera, doktora Lehmanna, panią Jodl i moją
żonę do Pragi, skąd podstawionymi samochodami pojechali do Berchtesgaden.
Wieczorem samolot znów był do mojej dyspozycji stojąc na lotnisku
Berlin-Tempelhof. Wszystko to zrobiono po to, żeby ułatwić i przygotować
zbliżające się przeniesienie Głównej Kwatery Führera do Berchtesgaden, co
wówczas nie ulegało najmniejszej wątpliwości.” Ale to wszystko nie miało już
sensu.
Ciekawe, że ludzie
często nie tracą złudnych nadziei nawet w sytuacjach zupełnie beznadziejnych.
W nocy 28 kwietnia
1945 w podziemiach Kancelarii Rzeszy wstrząsanej bombami i pociskami
radzieckimi, odbyła się ceremonia zaślubin 56-letniego Adolfa Hitlera z jego
długoletnią przyjaciółką 32-letnią Ewą Braun. Świadkami państwa młodych byli
Bormann i Goebbels. 30 kwietnia nowo upieczone małżeństwo popełniło samobójstwo
przez zażycie śmiertelnej dawki cyjanku potasu. W dziewięć dni później Trzecia
Rzesza bezwarunkowo skapitulowała.
* * *
Pierwszego
czerwca 1945 roku K. Rokossowski otrzymał po raz drugi tytuł Bohatera Związku
Radzieckiego, a 24 czerwca tegoż roku dowodził gigantyczną Defiladą Zwycięstwa
na Placu Czerwonym w Moskwie. Brało w niej udział 15 tysięcy dobranych żołnierzy
radzieckich, którzy m.in. rzucili pod mury Kremla 200 najokazalszych zdobycznych
sztandarów niemieckich (spośród 900 zagarniętych przez Rosjan). Defiladą dowodził,
jak zaznaczyliśmy, marszałek Rokossowski na koniu Polus, a odbierał ją marszałek
Żukow na koniu Kumir. W dowodzonej przez Rokossowskiego moskiewskiej defiladzie
uczestniczyło wielu innych generałów i oficerów polskiego pochodzenia, jak również
pododdziały 1 Armii Wojska Polskiego.
Dla porównania
przypomnijmy, że w rok po zakończeniu II wojny światowej w Londynie odbyła się także
imponująca Defilada Zwycięstwa. Maszerowali w niej przedstawiciele 30 sprzymierzonych
krajów, które wraz z Wielką Brytanią pokonały Trzecią Rzeszę. Szli nawet reprezentanci
Fidżi, która to wysepka przekazała była do dyspozycji aliantów kilkanaście pielęgniarek.
W tych uroczystościach nie było jednak miejsca dla Polaków, którzy przecież podczas
wojny stanowili czwartą co do znaczenie (po ZSRR, USA i UK) siłe zbrojną koalicji
antyniemieckiej! Anglia wykorzystała Polaków jako mięso armatnie, a gdy stali się
niepotrzebni, z dnia na dzień zapomniała o długu wdzięczności. To była bulwersująca
niegodziwość, z której zresztą Anglicy słyną od dawna w całym szerokim świecie.
[To przecież ich „służby” zgładziły generała Władysława Sikorskiego, do czego dotychczas
brakuje im uczciwości, by się przyznać]. Gdy polscy oficerowie skoszarowani na terenie
Zjednoczonego Królestwa spróbowali zaprotestować, puszczono na nich uzbrojoną po
zęby ciemnoskórą żandarmerię kolonialną, która zmasakrowała Polaków, nie mających
broni i nie spodziewających się takiego barbarzyństwa po sojusznikach. Kilkanaście
oficerów zamordowano w bestialski sposób, kilkuset ciężko pokaleczono, a tysiącom
kazano w trybie natychmiastowym wynosić się (póki czas!) za ocean, do Australii
i innych brytyjskich kolonii.
Ci, którym
udało się pozostać na wyspach mglistego Albionu, zostali zepchnięci na samo dno
życia, na poziom marginesu społecznego, do funkcji hydraulików i stróżów klozetowych
(dokładnie tak, jak teraz). Bohaterski generał, dowódca polskich spadochroniarzy
na Zachodzie, Stanisław Sosabowski wspominał: „Przez 17 lat pracowałem w fabryce, prowadząc żywot podwójny (...) przez
5 dni w tygodniu szeregowca fabrycznego, a prze dwa – dostojnego generała, poniekąd
„ojca” polskich spadochroniarzy, znanego wśród swoich i Brytyjczyków, Amerykanów
i Holendrów”...
Działalnością
„artystyczną” musiał zająć się legendarny generał Tadeusz Komorowski: razem z żoną,
aby zarobić na kawałek chleba, wyrabiał ręcznie abażury. Brytyjczycy odesłali go
do cywila, dając na pożegnanie 300 funtów szterlingów jednorazowej zapomogi i ani
grosza emerytury czy renty. Miał wówczas 57 lat. Początkowo zresztą próbował trudnić
się stolarką, potem tapicerką, a wreszcie został magazynierem w fabryce urządzeń
elektrycznych, i to z tak marnym wynagrodzeniem, ze musiął dorabiać wyżej wspomnianą
działalnością „artystyczną”. O swojej pracy opowiadał: „Nie była to praca ani dobra, ani też lekka, gdyż materiały były przeważnie
z miedzi lub mosiądzu. Gdy jest się cały czas pracy na nogach, gdy trzeba dźwigać
ciężkie skrzynki, wspinać się po drabinie lub nawet bez niej włazić na górne półki,
by ustawić lub zdjąć z nich ciężkie materiały i znieść je na dół – w końcu jest
się zupełnie wyniszczonym”... Bohaterski generał nigdy nie uzyskał praw do emerytury
i zakończył życie w nędzy i zapomnieniu w 1967 roku. Socjalistyczna Polska ani bogata
Polonia brytyjska nigdy w niczym nie pomogły dzielnemu żołnierzowi.
Zachód
traktował Polaków jak psów, jak bydło, a jednocześnie w Polsce Ludowej rzesze „baranów”
marzyły o tym, by na Zachód się przedostać, klękały przed nim, modliły się do niego
i o niego. Głupota bowiem jest absolutną władczynią tego swiata, a złudzenia w polityce
to nic innego jak zbrodnia zdrady stanu. Zbigniew Herbert zresztą zaznaczał: „Stuprocentowy Polak to stuprocentowy idiota”...
* * *
Rosjanie
po II wojnie światowej nie traktowali swoich polskich sojuszników w tak nikczemny
i niehonorowy sposób. Marszałek Rokossowski cieszył się wielkim autorytetem i
sławą w społeczeństwie radzieckim, był powszechnie szanowany i ceniony. W
latach 1945-1949 pełnił funkcje dowódcy tzw. Północnej Grupy Wojsk ZSRR. Od
października 1949 przebywał oficjalnie w Polsce, pełniąc funkcje ministra
obrony narodowej i wicepremiera PRL. W Warszawie otrzymał rangę marszałka Polski,
był wybierany do Sejmu oraz do Biura Politycznego KC PZPR, zorganizował i umocnił
Wojsko Polskie, którego kadry dowódcze usiłował dość skutecznie aryizować,
dymisjonując prymitywną, nieprzygotowaną pod względem merytorycznym kadrę
żydowską, narzuconą ongiś z awansu ideologicznego. Zwalniani oficerowie
żydowscy jeździli ze skargami do Moskwy, że Rokossowski to polski nacjonalista
i antysemita, który się niebawem zbuntuje przeciwko ZSRR. Tam jednak
marszałkowie Żukow i Koniew neutralizowali usiłowania żydowarszawskich
komunistów.
Nie
był jednak ten pogromca niemieckich generałów, mimo propolskiego nastawienia,
popularny w kraju nad Wisłą. Trudno się temu dziwić, gdyż sowieccy
oswobodziciele, jak się rychło okazało, stali się po prostu nowymi okupantami Polski,
a wpływowe siły antypolskie w samej Polsce i poza nią polewały marszałka
propagandowymi pomyjami na falach agenturalnych rozgłośni, któremu to ujadaniu
niewyrobiony słuchacz krajowy łatwo dawał posłuch. „Nie ten, kto sam ujarzmia, lecz ten, kto mógłby temu zapobiec, a nie
zapobiega – ten jest właściwie zaborcą, choćby się nawet chlubił zaszczytnym
mianem oswobodziciela” (Tukidydes). Właśnie w tej postaci był w Polsce w
okresie 1949-1956 postrzegany marszałek Rokossowski, choć zupełnie niesłusznie.
W 1956
roku był tu już nadzwyczaj niepopularny, a to zarówno w społeczeństwie, w
wojsku, jak i w gronie elit komunistycznych – szczególnie wśród bardziej
patriotycznie i liberalnie usposobionych zwolenników Władysława Gomułki. Co
prawda, na słynnym VIII Plenum KC PZPR z 1956 roku za ponownym wejściem
marszałka do Biura Politycznego przegłosowało aż 38 z 75 członków KC
uczestniczących w wyborach, to jednak na rozkaz Gomułki wyniki sfałszowano i
podano do wiadomości publicznej, że Rokossowski uzyskał tylko 23 głosy. Tak też
uważano aż do roku 2001, kiedy to badacze wykryli fałszerstwo i zdemaskowali je.
W 1956 roku jednak uważano podane liczby za oficjalne i słuszne, a Rokossowski
nie stał się jednym z dziewięciu członków Biura Politycznego KC PZPR.
Zamierzano go jednak początkowo pozostawić na stanowisku ministra obrony
narodowej. O jego odejściu zadecydował nacisk społeczny i szemrana propaganda
talmudyczna. Osoba Rokossowskiego była w oczach wielu, choć niekoniecznie zgodnie
z faktami, jaskrawym symbolem rosyjskiej dominacji nad Polską. Jednym z
najczęstszych żądań masowo odbywających się po VIII Plenum wieców i
manifestacji było jego usunięcie. Pojawiały się hasła: „Precz z Rokossowskim”, „Rokossowski
do Moskwy”, „Rokossowski na Sybir”, „Kostek do Nikity”. Przesądzającą okazała
się postawa wojska, które również zdecydowanie domagało się zmiany swego
dowódcy. W związku z „zachwianiem autorytetu” Rokossowskiego 24 X Biuro
Polityczne udzieliło mu urlopu, a 10 XI postanowiło przychylić się do prośby
tow. Rokossowskiego o zwolnienie go ze stanowiska ministra obrony narodowej (co
nastąpiło 13 XI). W połowie lsitopada Rokossowski zaopatrzony w list
dziękczynny oraz dożywotnią rentę w wysokości ministerialnej pensji wyjechał do
Moskwy.
W ZSRR
marszałek K. Rokossowski od 1956 roku pełnił m.in. funkcje zastępcy ministra
obrony kraju, głównego inspektora wojennego, dowódcy Zakaukaskiego Okręgu
Wojskowego i in. Był członkiem parlamentu radzieckiego. Wśród licznych
odznaczeń, które mu nadano, znajdowało się siedem Orderów Lenina, sześć Orderów
Czerwonego Sztandaru, Order Rewolucji Październikowej, Order „Pobieda”, Ordery
Suworowa i Kutuzowa pierwszego stopnia, a także liczne ordery i medale
kilkunastu innych krajów, w tym PRL, NRD, CzSSR, Rumunii i in. Międzynarodową
karierę zrobiła jego cytowana powyżej książka wspomnień pt. Sołdatskij dołg (1968), przetłumaczona
na liczne języki obce, choć bardzo sztuczna w swej warstwie ideowej.
Marszałek
Konstanty Rokossowski zmarł 3 sierpnia 1968 roku i został pochowany na Placu
Czerwonym w Moskwie przy Kremlu.
* * *
W
Rosji, na Ukrainie i Białorusi legenda Rokossowskiego jest wciąż żywotna, a
obraz tego bądź co bądź wyjątkowego, ale też złożonego i kontrowersyjnego,
człowieka ulega tam daleko posuniętej idealizacji. Widocznie zachodzi tu
zjawisko psychospołeczne plastycznie ongiś opisane przez jednego z myślicieli
włoskich: „Jak prawie wszystkie kobiety,
tak też bardzo często i mężczyzn, a zwłaszcza najpyszniejszych, jedna się i
zachowuje obojętnością i lekceważeniem, lub, w miarę potrzeby, udając, że na
nich nam nie zależy, lub, że ich nie szanujemy. Albowiem ta sama pycha, wskutek
której nieskończona ilość mężczyzn zachowuje się wyniośle wobec pokornych i
tych wszystkich, co ich czczą, czyni ich zapobiegliwymi i dbałymi o cześć,
łaknącymi jej i spojrzeń tych ludzi, co o nich nie dbają, lub udają, że ich nie
zauważyli (...)
Wobec ludzi wielkich, a zwłaszcza wobec
tych, w których jaśnieje wyjątkowa dzielność, świat zachowuje się jak kobieta.
Nie tylko podziwia ich, lecz i kocha, albowiem owa siła budzi w nich miłość.
Często, jak w kobietach, miłość ku takim jest większa z powodu i w miarę
lekceważenia, które oni okazują, złego obchodzenia się, którym darzą i samego
strachu, którym napełniają ludzi. Tak Napoleon był najbardziej kochany przez
Francję i stał się przedmiotem, żeby tak rzec, czci żołnierzy, których zwał
mięsem armatnim, i za takich uważał. W tenże sposób liczni dowódcy, którzy
ludzi tak samo oceniali i za takich uważali, byli bardzo drodzy swym wojskom za
życia, a dziś w książkach historycznych zdobywają serca czytelników. Także
pewien rodzaj brutalności i przesady podoba się w takich niemało, jak kobietom
w kochankach. Dlatego [dość bezwzględny] Achilles jest najzupełniej miły; podczas gdy
dobroć Eneasza i Gotfryda, mądrość ich i Ulissesa, budzą prawie nienawiść”.
(Giaccomo Leopardi).
W
Polsce, jak prawie każdy wybitny człowiek, marszałek K. Rokossowski został „odbrązowiony”,
czyli zachlapany stekiem pomówień, zmyśleń, oszczerstw – zgodnie z tradycją „kulturalną”
tego nieużytego i zawistnego kraju. W Niemczech historycy wojskowości uznają tego
żołnierza za jednego z najbardziej genialnych dowódców wojskowych okresu II wojny
światowej, choć przecież to uznanie przychodzi Berlinowi wyartykułować z wielkimi
oporami.
ZAKOŃCZENIE
Konrad Lorentz twierdził,
że w ludziach „istnieje wrodzona wewnętrzna
potrzeba walki. Indywiduum czeka, że go sprowokują, a jeśli atak w ciągu określonego
czasu jest niemożliwy, zaczyna ono szukać odpowiedniego pretekstu, by wszcząć konflikt”.
Przy czym dla człowieka jest charakterystyczne, że wewnątrzgatunkową walkę skłonny
bywa prowadzić aż do zupełnego unicestwienia przeciwnika. Dlatego krwawe zbrodnie
stanowią nieodłączną część składową każdej niemal walki zbrojnej. Jednak jest to
tylko jedna strona medalu. Z drugiej zaś strony, jak zauważał Max Scheler w dziele
„Istota i formy sympatii”: „Stan wojny – abstrahując
od tego, jak i z czyjej tzw. „winy” wyniknął – pozwala wyłonić się wszelkim „wspólnotom
życiowym” jako potężnym jednolitym realnością, tzn. wszelkim grupom i ludziom, którzy
czują się „zjednoczeni” w swym niepodzielnym procesie życia. Stan ten heroizuje
jednostkę, lecz zarazem w znacznym stopniu usypia wszelką duchową indywidualność”.
W dużym stopniu też niejako odczłowiecza życie społeczne.
Dlatego ludzie zawsze
marzyli o tym, by przekuć miecze na pługi. Herodot np. zauważał: „Nikt nie jest tak głupi, żeby przenosić nad
pokój wojnę, w pokoju bowiem układają ojcowie swych synów do spoczynku, a podczas
wojen składają ich do mogił”.
Staropolski poeta zaś
wywodził:
„O miły,
wdzięczny niebieski pokoju!
Toż ty
nie myślisz nigdy nic o boju.
W pokoju
ludzie prawie ożywiają,
Bogactwa,
skarby z nim się rozmnażają.
Walka
bogactwa, walka skarby niszczy;
Uporny
skacze, a niewinny piszczy.
*
Walka
uporna a niesprawiedliwa
Nigdy
fortunna ni dobra nie bywa.
*
Jakaż
to nędzna świecka sprawiedliwość,
Lać niewinną
krew przez uporną chciwość!
*
Jakąż
to walkę pobożną zwać mają,
Dla której
łzy się ludzkie wylewają?
*
Przodkowie
nasi, co rozum miewali,
Wieczną
rozkoszą wdzięczny pokój zwali”
U Wacława Potockiego,
gloryfikującego nieraz bohaterstwo i odwagę żołnierza polskiego, znajdziemy jednak
też szereg wierszy o jawnie pacyfistycznym nastroju:
„Uważajcie,
królowie, najprzód chrześcijanie,
Pierwej
niźli do bitwy wojsko w szyku stanie,
Jako
wiele tysięcy dusz ludzkich w żelezie
Na śmierć
się waszej k’woli odważa imprezie.
*
Płakał
Kserkses zgarnąwszy Wschód cały na Greki,
Że za
sto lat (dosyć czas zamierzył daleki)
Żaden
się z tych na świecie żywo nie ostoi;
Aż w
kilka dni, o których za sto lat się boi,
Wszystkich
do szczętu zgubił.
*
Więc
precz stąd wojna, precz miecz i łuk krzywy,
Sierp
mój rynsztunek i kosa na niwy,
Dojrzałe
kłosy to nieprzyjaciele,
Snopy
wiązać, bić cepami mendele!”
*
Wojny, co prawda,
nie są czymś godnym zachwytu, lecz stanowią stałą, odwieczną rzeczywistość
świata nie tylko ludzkiego. Są faktem, a z faktami trzeba się liczyć, nie zaś
na nie się obrażać, jak to czyni zjadliwie Erazm z Rotterdamu w „Pochwale Głupoty”: „Czyż nie wojna jest źródłem i najobszerniejszym polem wszystkich tak
uwielbianych czynów bohaterskich? A czyż jest coś głupszego, jak nie wiem dla
jakich tam wymarzonych przyczyn i pozorów, toczyć bój morderczy?... Skoro z obu
stron zbrojne wystąpią szeregi i ozwie się straszne hasło do boju, jakaż tam
korzyść z tych mędrców, co to zwiędnęli nad księgą, snują się jak cienie i
ledwie dają oznaki życia? Nie, do tej sprawy trzeba sążnistych jak dęby,
grubych i wytuczonych ludzi, którzy by zuchwalstwa mieli jak najwięcej, rozumu
jak najmniej... Lecz może ktoś powie, że rozum rozstrzyga los wojny. Nie
przeczę, że dla wodza jest on potrzebny, wszakże i to nie filozoficzny, lecz
tylko rozum żołnierski, bo gdy rzecz przyjdzie do boju, któż go poprowadzi? Czy
zawołani mędrcy? Bynajmniej! Owszem, hultaje, pijacy, wszetecznicy, zbójcy,
złodzieje, łajdacy, kanalie, chamy, bydlaki, głupcy, bankruci, słowem, wyrzutki
rodzaju ludzkiego. Biją się więc, kaleczą i zarzynają nawzajem, już to
otwarcie, już to częściej podstępem, a im nikczemniejszym, tym lepszym.
Oszukaństwa, szpiegostwo, zdrady, wszystko im na rękę, wszystko dla nich
godziwe. Słowem, bohaterskich dokonują czynów, które uroczystym obchodzą
tryumfem, po całym rozrabiają świecie, wspaniałymi, ze spiżu lanymi pomnikami
uwieczniają ich pamięć i przekazują potomności... Sprawia to wszystko
nienasycona żądza panowania, rozboju i grabieży, tygrysie pragnienie krwi
przelewu i pastwienia się nad ujętymi ofiarami; często owo urojone widmo
honoru, a najwięcej próżnej sławy, czasem tylko zachcianka pozyskać nowy dla
siebie tytuł, lub zmienić na inny, księcia na króla, króla na cesarza, oraz
próżność upstrzenia się i świecenia dziecinnymi cackami. Bo za te krwawe mordy
i rzezie, za te pożogi i zniszczenia obwieszają się wzdłuż i w poprzek, na
szyi, na piersiach, ramionach i brzuchu, z tyłu i z przodu, w prostych i
krzyżowych liniach, różnobarwnymi, mozaikowymi, że tak powiemy, szmatami z
uczepionymi do nich różnokształtnymi wyobrażeniami, zacząwszy od. Św. Trójcy,
Chrystusa, św. Ducha i wszystkich świętych, aż do barana i całego zwierząt
orszaku, a nawet gwiazd niebieskich, owszem podwiązek, a niemal pantofli i
szlafmyc. Dźwigając więc słonie i barany, jednego tylko brakuje, a którego nie
powinni byli przede wszystkim pominąć – osła. (...) Nic nie ma okropniejszego
nad wojnę, tak dalece, że prowadzić ją przystało bardziej drapieżnym zwierzętom
niż ludziom; nic głupszego, gdyż ją i sami poeci przypisują natchnieniom jędz
piekielnych; nic zgubniejszego, bo pociąga za sobą powszechne skażenie
obyczajów; nic bardziej niesprawiedliwego, bo najdzielniejszymi żołnierzami są
najwięksi zbójcy; nic bardziej bezbożnego i obmierzłego w oczach Chrystusa, bo
się wręcz sprzeciwiającego się Jego duchowi”.
Zupełnie to
słuszne i nie mijające się z prawdą słowa, aczkolwiek prawdy nie wyczerpujące
do konca. Odwieczne bowiem moralne oburzanie się na wojnę nie spowodowalo jej
zaniku. Była ona, jest i będzie odwiecznym i jedynie rozstrzygającym środkiem
prowadzącym albo do życia i wolności, albo do zagłady i zniewolenia. Jeśli ktoś
ma co do tego wątpliwości, jest naiwnym idealistą. Tak więc warto być wytrwałym
na wojnie choćby po to, by nie przegrać, nie stracić wolności, godności, a
wręcz i swego życia.
* * *
Później Adam Mickiewicz
m.in. zabrał głos w tym temacie i pisał: „Albowiem
porty, i morza, i lądy są dziedzictwem ludów wolnych. Alboż kłóci się Litwin z Polakiem
o granice Niemna, i o Grodno, i o Białystok? Przetoż powiadam wam, iż Francuz, i
Niemiec, i Moskal muszą być jak Polak i Litwin.
Wszedł do domu opustoszałego człowiek dziki, z żoną,
i z dziećmi. A widząc okna, rzekł: przez to okno będzie patrzeć żona moja, a przez
drugie ja sam, a przez trzecie mój syn. Patrzyli więc, a kiedy odchodzili od okien,
zasłaniali się obyczajem ludzi dzikich, aby światło, do nich należące, innym nie
dostało się. A reszta rodziny okien nie miała.
I rzekł człowiek dziki: przy tym piecu ja sam tylko
grzać się będę, bo jeden tylko piec był. A inni niech sobie zrobią każdy po jednym
piecu. I rzekł potem: wybijmy w domu drzwi dla każdego oddzielnie; przetoż popsuli
dom, i bili się często o światło, ciepło i granice izby.
Otóż tak robią narody europejskie; zazdroszczą sobie
handlu książek, i handlu wina, i bawełny, nie wiedząc, iż nauka i dostatek do jednego
domu należą, do wolnych ludów należą”. Narody wolne nie powinny nawzajem się wyniszczać,
lecz raczej współpracować ku powszechnemu pożytkowi, uważał Wieszcz narodu polskiego.
Przyznając, że istnieje
wrodzony potężny instynkt wojny w psychice wszystkich ludzi, jednocześnie G. F.
Nikolai w książce „Biologia wojny” (Leningrad
1926) twierdził: „Powszechne braterstwo ludzi
jest bardziej dawne i pierwotne niż ich wzajemna walka, którą ludzkość poznała o
wiele później”. Ten fakt wynika ze społecznej natury człowieka i z powszechnych
praw biologii. Prawdziwe wojny wewnątrzgatunkowe prowadzą tylko jelenie, mrówki,
pszczoły i niektóre ptaki. Reszta świata ożywionego miewa tylko sporadyczne starcia
między poszczególnymi osobnikami i jest to zgodne z celem zachowania gatunku. Podobnież
wśród normalnych ludzi i narodów o wiele żywszy oddźwięk wywołują idee braterstwa,
przyjaźni, życzliwości niż wrogości i nienawiści. Jak powiada tenże autor: „Godność człowieka polega na szanowaniu innych
ludzi. Godność narodu polega na szacunku do innych narodów”.
Również baron de Holbach
zaznaczał, że „naród sprawiedliwy będzie zawsze
uważał podboje za nieopłacalne kradzieże, które mogą mu przysporzyć jedynie niezliczonych
wrogów”. Ale kto, gdzie i kiedy widział ludzi do końca sprawiedliwych? Przecież
za sprawiedliwe uważamy to, co jest dla nas korzystne; co zaś jest korzystne dla
nas, bywa często ze szkodą dla innych. Interesy, a nie idee etyczne, poruszają czynami
ludzi.
* * *
Z każdym nowym wynalazkiem
w dziedzinie techniki wojskowej twierdzono, że teraz wojna już będzie niemożliwa,
bo wszyscy wszystkich zniszczą. Tak było, gdy wynaleziono zabijającą na odległość
kuszę, a kościół katolicki zakazał jej stosowania w 1139 roku jako zupełnie nieludzką
broń. Minęło jednak paręset lat, a kapłani już błogosławili oddziały kuszników,
wyruszających na linię ognia. Z kolei wynalezienie broni palnej zdawało się czynić
wojnę krwawą jatką, w której ludzie będą zabijani na odległość zupełnie niezależnie
od swych indywidualnych umiejętności i właściwości. Miało to uniemożliwiać wojnę
ze względu na niebywale okrutne skutki, lecz raczej stworzyło pokusę do coraz to
częstszego ich wszczynania.
Jan Chryzostom Pasek,
bitny żołnierz i świetny pisarz, ubolewał nad tym, że na skutek zastosowania nowinek
technicznych w walce coraz to mniej znaczą osobiste męstwo i dzielność, bo najgorszy
tchórz może z bezpiecznej odległości razić ogniem rycerza przewyższającego go odwagą
i siłą. „Insza to bywało owych lat, że kamykami
a oszczepami do siebie ciskali, taranami mury tłukąc, a insza teraz, kiedy to granaty
i bomby kartacze wypuszczą, kiedy wyrzucą ognie, okrutnymi fetorami lud zarażając,
kiedy poślą insze żywioły korumpujące i wody ad usum potrzebne trujące; kiedy na
ostatek rozumiesz, że bezpiecznie stoisz na ziemi od Boga i natury mocno ugruntowanej,
a nie wiesz, co się pod tobą dzieje, że w tej minucie z miejscem, na którym stoisz,
i z belnardzami, i z kamienicami potężnie wymurowanymi, jako mucha wylecisz w powietrze
pod obłoki.”
Postęp techniczny w
dziedzinie wojskowości miał – w wyobraźni wielu pisarzy – uniemożliwić prowadzenie
wojen. Na początku XX wieku polski finansista Jan Bloch w sześciotomowym dziele
pt. „Przyszła wojna” (przetłumaczonym
na siedem języków obcych) matematycznie dowodził, że wojna nowoczesna odbyć się
nie może; a to zarówno ze względu na obciążenia gospodarcze, które ściągną na siebie
kraje wojujące, jak i z powodu zbyt niszczycielskiego charakteru ówczesnej broni.
„Jakże tu wojować, – przekonywał Bloch
– skoro w 1870 roku granat rozpryskiwał się
na 19 – 30 odłamków, a w 1893 rozpryskuje się na 240; w roku 1870 70-funtowa bomba
rozpryskiwała się na 42 odłamki, a w 1893 na 1200, niszcząc wszystko w promieniu
dwustu metrów”... W pięć lat po ukończeniu ostatniego tomu tego dzieła, wydanego
także po niemiecku, francusku, rosyjsku, angielsku, wybuchła I wojna światowa, która
pochłonęła ponad 15 milionów istnień ludzkich; po 18 latach – II wojna światowa,
która kosztowała życie 55 milionom osób; a w nadchodzącej III wielkiej wojnie liczba
ofiar sięgnie setek milionów czy nawet kilku miliardów.
Arnold Toynbee, wybitny
intelektualista angielski, nazywał wojnę „najbardziej diaboliczną” ze wszystkich
tradycyjnych form aktywności ludzkiej. Jest ona istotnie czymś takim ze względu
na śmierć zadawaną mnóstwu ludzi, na cierpienia i krew, na kłamstwo i demoralizację
jej towarzyszące. „Nigdy ludzie nie kłamią
tak dużo, jak po polowaniu i przed wojną” – powiedział polityk niemiecki.
Jednak ryzyko wojny
było i będzie nadal podejmowane z rozmaitych pobudek: finansowych, prestiżowych,
politycznych, moralnych, religijnych, osobistych itd. Wojna to po prostu – obok
pokoju – jedna z podstawowych form istnienia wszystkiego, co żyje.
* * *
W przemówieniu do
korpusu dyplomatycznego akredytowanego przy Stolicy Apostolskiej Jan Paweł II
13 stycznia 2003 roku mówił: „Wojna nigdy
nie jest nieuchronna! Wojna zawsze jest porażką ludzkości! Prawo
międzynarodowe, uczciwy dialog, solidarność między państwami, szlachetna sztuka
dyplomacji – oto środki rozwiązywania sporów odpowiadające godności człowieka i
narodów. Mówię to z myślą o tych, którzy wciąż jeszcze pokładają ufność w broni
atomowej, oraz o zbyt licznych konfliktach, które nadal nękają naszych braci w
człowieczeństwie”.
W ustach głowy
Kościoła i autentycznego autorytetu moralnego są to słowa słuszne i piękne. Gdy
jednak spojrzymy na dzieje ludzkości z punktu widzenia historiozofii,
filozofii, psychologii społecznej i historii, dostrzeżemy też inne prawdy i
inne niuanse. Z reguły głównym argumentem przeciwko wojnom jest okoliczność, że
podczas jej trwania giną ludzie.
A czy nie giną i
nie umierają w czasie pokoju? Poeta niemiecki Novalis nie bez racji uważał, że
cały świat jest potworną maszynerią zabijania: „die Natur – furchtbare Mühle
des Todes”. Śmierć jest nieoddzielna od życia, wszystko bowiem, co raz się
urodziło, musi też kiedyś umrzeć. Na wojnie, czy w pokoju – nie ma znaczenia.
Śmierć jest momentem życia, jest czynnikiem jego odnowy i rozwoju. Jest też
powszechna i wszechobecna – zawsze i wszędzie, czy to zauważamy, czy nie.
Bardzo trafnie zauważał
w Dzienniku Witold Gombrowicz: „Rewolucje, wojny, kataklizmy – cóż znaczy ta
pianka w porównaniu z fundamentalną grozą istnienia? Mówicie, że dotychczas
czegoś podobnego nie było? Zapominacie, że w najbliższym szpitalu dzieją się
nie mniejsze okrucieństwa. Mówicie, że giną miliony? Zapominacie, że miliony
giną bez chwili wytchnienia, przerwy, od początku świata. Przeraża was i
zdumiewa tamta groza, ponieważ wyobraźnia wasza zasnęła i zapominacie, że o
piekło ocieramy się na każdym kroku.”
Trzeba więc być
dość mężnym i przenikliwym, by ten fakt nie tylko stwierdzić, ale też go
odważnie, a nawet z radosnym sercem, zaakceptować. „Walka jest bowiem ojcem wszystkich rzeczy, wszystkich rzeczy królem”
(Heraklit). Nie ma bez niej życia, nie ma rozwoju i postępu przez zwycięstwo
tego co jest zdrowsze i silniejsze, a wyeliminowanie tego, co ułomne i nie dość
mocne, by pokonać rywala w walce o miejsce pod słońcem. Jak zauważył Thomas
Carlyle, „cywilizacja ma dwóch
promotorów: druk i proch strzelniczy”. Jest to twierdzenie niepodważalne.
„Najlepszym sprawdzianem żywotności narodu
jest wojna. W czasie wojny naród działa jak jeden człowiek – walczy o życie...
Kiedy naród walczy, obywatele muszą zdobyć się na liczne i wielkie poświęcenia.
Otóż przypuszczenie, że wielka liczba ludzi jest skłonna poddać się takim
wymaganiom, dowodzi nieznajomości rodzaju ludzkiego.
Dlatego wszystkie narody, które angażowały się w
wielkie wojny, doprowadziły, być może wcale nieumyślnie, do wzmocnienia
własnego rządu. Narody, którym to się nie udało, zostały podbite. Długotrwała
wojna prawie zawsze zmusza narody do smutnego wyboru pomiędzy klęską,
przynoszącą ruinę, a zwycięstwem, przynoszącym despotyzm”. (Alexis de
Tocqueville).
Ten ostatni
zresztą też miewa swoje zalety i, gdy trzeba, spełnia swą odpowiedzialną
funkcję dziejową, – z reguły za pośrednictwem sił zbrojnych, które zarówno
bronią kraju, jak i stabilizują sytuację społeczną. Bardzo trafnie więc
powiedział Clausewitz: „naród, który nie
szanuje własnego wojska, będzie karmił obce”. Tak też bywa nierzadko,
dlatego najlepiej jest tępić pacyfistów we własnym kraju, a popierać w
sąsiednim. Często dzieje się bowiem tak, że sprawcą wojny nie jest napadający,
lecz napadnięty, który biernym okazywaniem swej obawy i słabości zachęcił napastnika
do podjęcia działań zaczepnych.
Stąd wypływa
prawda, iż dla stworzenia potężnego mocarstwa ważne jest, aby wojskowość stała
się dla ludności główną jej troską i sprawą honoru.
Tak znakomity
umysł jak Franciszek Bacon twierdził, że żadne państwo nie może stać się
wielkim, jeśli nie jest gotowe uzbroić się przy byle potrzebie. „Nie ma zdrowia bez ćwiczenia. Domaga się
tego zarówno organizm ludzki, jak i polityczny. A najlepszym ćwiczeniem dla
państwa jest sprawiedliwa i honorowa wojna. Wojna domowa naprawdę przypomina
gorączkę, ale wojna z obcokrajowcami, jeśli i rozgrzewa, czyni to jak ćwiczenie
sprzyjające zdrowiu. A okresy pokojowego lenistwa niosą ze sobą utratę męstwa i
zepsucie obyczajów”.
Nie przypadkiem
wyjątkowo przenikliwy umysł N. Machiavelli’ego stwierdzał: „przyczyną niezgody w republikach bywa
zazwyczaj trwająca w czasie pokoju bezczynność, a zgodę przywraca strach
wywołany wojną”.
Ludy wychodzą z
wojen nieraz wzmocnione; nawet narody, w których panuje niezgoda, osiągają
dzięki zewnętrznej wojnie spokój wewnętrzny... Podobnie jak ruch wiatru chroni
jezioro przed gniciem, do którego doprowadziłaby je jakaś trwała cisza, tak
trwały czy nawet wieczny pokój doprowadziłby do tegoż gnicia całe narody... Jak
napisał niemiecki filozof Georg Friedrich Wilhelm Hegel: „Szczęśliwe wojny hamowały wybuchy wewnętrznych niepokojów i umacniały
wewnętrzną władzę państwa”.
Również francuski
historyk Pierre Chaunu pisał w dziele Cywilizacja
wieku Oświecenia: „Szansą Europy,
jednym ze źródeł gwałtownego i stałego wzrostu, jak niegdyś szansą Grecji, jest
podział i, bez wątpienia, rodzące się z niego wojny. Gdyby Europa nie dzieliła
się na zazdrosne, bojaźliwe i konkurujące ze sobą państwa, nie starano by się
nadrabiać zacofania. W sposób paradoksalny podział polityczny Europy
skuteczniej wzmógł uniformizującą siłę przemiany, a więc wzrost przez zawsze na
próżno dokonywane próby nadrobienia braków. Odrabianie zaległości, cel
narzucony przez państwo, zapewnia wzrost słabo rozwiniętej peryferii,
przeciwdziała tendencji „zachowania dystansu”, jaka cechuje środkową oś
wielkich osiągnięć. Doścignięcie i wyprzedzenie, nieufność, ekspansja i
szukanie chwiejnej równowagi zmuszają państwo do działań dogłębnie
przeobrażających.”
Natomiast poeta i
eseista żydowski Osip Mandelsztam w tekście Pszenica
człowiecza skłonny był interpretować zjawisko wojny po prostu jako część i
manifestację procesów geologiczno-biologicznych. „Polityczne szaleństwo Europy, jej niezmordowana chęć do przekrajania
wciąż na nowo swych granic można rozpatrywać jako ciąg dalszy procesu
geologicznego, jako potrzebę kontynuowania w dziejach ery katastrof
geologicznych, wahań, potrzebę charakteryzującą najbardziej młody, najbardziej
delikatny kontynent historyczny, czyja potylica jeszcze nie okrzepła, jak
potylica dziecka. Lecz życie polityczne jest katastroficzne z samej swej
istoty.”
Także wiele innych
tęgich głów było dalekie od tego, by potępiać wojnę. Usiłowano raczej ją
zrozumieć i poprawnie zinterpretować. Toteż Zaratustra
Fryderyka Nietzschego powiada: „Mówicie,
iż słuszna sprawa uświęca nawet wojnę? Ja wam mówię: dobra wojna uświęca każdą
sprawę. Wojna i męstwo uczyniły więcej wielkich rzeczy, niżli miłość bliźniego.”
Także wybitny
żołnierz Helmuth von Moltke uważał, że „podczas
wojny dochodzą do głosu najszlachetniejsze ludzkie cechy: odwaga i
bezinteresowność, wierność obowiązkowi i ofiarność, nie cofająca się nawet
przed poświęceniem własnego życia”.
Według Maxa
Schelera wojna budzi ludzi ze snu, oczyszcza wewnętrznie.
Nie przypadkiem
napisał generał pruski Häseler: „Trzeba,
by cała nasza cywilizacja zbudowała swoje świątynie na górach trupów, na
oceanie łez i na rzężeniu nieskończonej liczby ginących”. Za wielu bowiem
jest słabych i nic nie wartych. A i w ogóle potrzeba walki, chęć sprawdzenia
siebie i odniesienia zwycięstwa, stanowią konstytutywną cechę natury ludzkiej.
Toteż „pokój bardziej ciąży ludziom
niewolnym, niż wojna ludziom wolnym” (Liwiusz).
Jako jeden z
argumentów przeciwko wojnie wysuwa się niepozbawione podstaw twierdzenie, że
podczas wojen często są popełniane grabieże, zdzierstwa i inne nadużycia. Ale
przecież potrzeba ich dokonywania, jak potrzeba zabijania, stanowi jedną z
fundamentalnych cech natury ludzkiej. „Grabież
zawsze istniała w społeczeństwach ludzkich; można mieć nadzieję na znaczne jej
ograniczenie, ale nie można być pewnym, że kiedykolwiek zupełnie zniknie”
(Vilfredo Pareto). Ba, grabi się nie tylko podczas wojen, lecz bodaj niemniej
też w czasie pokoju, gdy ludzie nawzajem się wyzyskują i wyniszczają. Wówczas
też może się stać, że wojna staje się narzędziem sprawiedliwości. Jak napisał
Juvenalis: „ludziom pozbawionym
wszystkiego pozostaje oręż” – „spoliatis
arma supersunt”.
„Dla tych, którym się dobrze powodzi, wojna
jest najwyższym szaleństwem...” (Tukidydes); ale: „sprawiedliwa jest wojna tych, którzy są do niej zmuszeni, i
błogosławiony jest oręż, jeśli tylko w nim cała spoczywa nadzieja”
(Liwiusz).
Czasy się
zmieniają. Ale niezmienna pozostaje natura ludzka. Nie ma więc racji socjolog
amerykański R. Jennings, gdy pisze w książce An Anatomy of Leadership (Nowy Jork 1980), iż nastąpił obecnie
wiek, gdy na zmianę bohaterom wojny i produkcji przyszli bohaterowie
konsumpcji. Sama bowiem Ameryka pokazuje raz po raz, że w celu zaspokojenia
wygórowanych potrzeb konsumpcyjnych własnego społeczeństwa nie wzdraga się
przed rozpętywaniem grabieżczych wojen, sławiąc swych zdzierców i morderców
jako bohaterów narodowych. Wszystko więc wskazuje na to, że wojny były, są i
pozostaną integralną częścią dziejów ludzkich. Nie da się ich uniknąć chociażby
z tego względu, że „wielkie zagadnienia w
życiu narodów rozstrzyga tylko siła” (Włodzimierz Lenin). I nie ma sensu
udawać, że jest czy kiedykolwiek będzie inaczej, człowiek bowiem to nie tylko „homo
cogitans”, „homo faber” czy „homo ludens”, ale też – i być może przede
wszystkim – „homo militans”.
N. Machiavelli
pisał, iż „żądza podbojów jest rzeczą
bardzo naturalną i powszechną i zawsze, gdy je ludzie czynią z powodzeniem,
zyskują pochwały, a nie naganę”. Trudno zaprzeczyć temu spostrzeżeniu.
Według zaś Arthura
Schopenhauera (Parerga i paralipomena):
„Bezstronne spojrzenie na naturę
człowieka poucza, że bić się jest dla niego rzeczą równie naturalną, jak dla
drapieżników gryźć, a dla bydła rogatego bość: człowiek jest mianowicie
zwierzęciem, które się bije”. Tak było ongiś, tak jest teraz, tak będzie w
przyszłości. Za pośrednictwem zaś wojny Bóg (Przyroda? Historia?) feruje swe
wyroki nad narodami. „Ten naród, – powiada
Dante Alighieri w „Monarchii” – który wyszedł zwycięsko ze
zmagań ze wszystkimi innymi ludami o władzę nad światem, uzyskuje przewagę
dzięki pomocy Boga. Pan Bóg troszczy się bowiem bardziej o rozstrzyganie sporów
globalnych niż partykularnych. W niektórych szczególnych przypadkach Bóg jest
proszony o interwencję przez samych zawodników wedle utartego przysłowia: „Komu
Bóg zezwala, temu i Piotr pomaga”. Bez wątpienia zatem przewaga w zapasach o
rządy nad światem jest wynikiem decyzji Bożej... To zaś, co się osiąga w
szlachetnej walce, uzyskuje się więc w sposób zgodny z prawem”. Dlatego
zwycięzców się nie sądzi, a zwyciężonych unicestwia. Jedem das Seine.
Subskrybuj:
Posty (Atom)