Dr Jan
Ciechanowicz
„Socjalne schorzenia osobowości” w Polsce (próba
diagnozy)
Po II
wojnie światowej grupa wybitnych żydowskich psychologów społecznych i
filozofów, skupiająca w swym gronie takie osobistości, jak Max Horkheimer,
Theodor Wiesengrund Adorno, Herbert Marcuse, Erich Fromm, Jürgen Habermas,
podjęła próbę ustalenia cech tzw. „osobowości autorytarnej”, po drodze wnosząc
niezwykle istotny wkład w opracowanie zagadnień, dotyczących „społecznych
schorzeń” osoby ludzkiej, schorzeń wpływających na stereotypy zachowań
obywateli, na funkcjonowanie instytucji państwowych i determinujących sam
ustrój państwa. W kolejnych dziesięcioleciach ten temat „drążyli” liczni
reprezentanci nauk humanistycznych w USA, Francji, Polsce, Niemczech, Izraelu,
Białorusi, Węgrzech, Jugosławii. W swoim czasie także autor niniejszego tekstu
obronił rozprawę doktorską poświęconą analizie metodologii, doktryny i sugestii
socjalno-pedagogicznych tzw. „krytycznej teorii społeczeństwa”, opracowanej
przez Frankfurcką Szkołę filozoficzną. Pomijając niektóre tendencyjne i nie do
końca trafne postulaty owej doktryny należy uznać słuszność jej tezy
podstawowej: „socjalne schorzenia”, czyli wykoślawienia charakterologiczne
dominującego typu osobowości w danym społeczeństwie, wywierają istotny, a
często przemożny wpływ na procesy kulturowe, moralne, gospodarcze, polityczne,
duchowe, w tymże socjum zachodzące. Bez zdiagnozowania, które jest jednocześnie
swego rodzaju procesem terapeutycznym, opartym na zasadzie samopoznania, w którego
trakcie społeczność (np. naród) poznaje własną kondycję duchowo-mentalną,
niemożliwe jest pozbycie się ujemnych cech charakteru i uleczenie z nieraz
głęboko zakorzenionych wad, utrudniających rozwój państwa i udział w
cywilizacyjnej rywalizacji międzynarodowej. Poniżej publikowany tekst stanowi
próbę spojrzenia na usposobienie charakterologiczne Polaków z perspektywy
historycznej i socjalno-psychiatrycznej.
***
W czasach
dawnych, jak i w obecnych, wypowiadano i się wypowiada o Polakach opinie bardzo
różne, nieraz biegunowo przeciwstawne. Oto Jan Długosz w „Rocznikach czyli Kronice sławnego Królestwa Polskiego” z lat około 1455 – 1480 notuje: „Szlachta polska jest pożądliwa sławy, łupów wojennych, chciwa,
gardząca niebezpieczeństwem i śmiercią, przyrzeczeń nie dotrzymująca, ciężka
dla poddanych i ludzi niższego stanu, w mowie nierozważna, do wydatków ponad
stan wzwyczajona, monarsze swojemu wierna, oddana rolnictwu i hodowli bydła,
dla obcych i gości ludzka i uprzejma, w gościnności rozmiłowana i przodująca w
niej nad innymi narodami. Lud wiejski zaś jest skłonny do pijaństwa, kłótni,
wyzwisk i zabójstw, i niełatwo znajdziesz inny naród tak skalany rodzinnymi
zabójstwami i okaleczeniami. Nie wzdryga się on przed żadną pracą czy ciężarem,
na mróz i głód jednako wytrzymały, postępujący w myśl zabobonów i przesądów, na
zdobycz również łasy, kierujący się złośliwością, chciwy nowinek, gwałtowny i
cudzego łakomy… Odwagi ani zuchwałości im nie brak, umysły mają przebiegłe i
nieufne, ruchy i postawy piękne, górują nad innymi siłą fizyczną, wzrostu są
rosłego i wyniosłego, ciała zdrowego, o członkach zręcznych, o barwie włosów
mieszanej: jasnej i ciemnej. Powietrze tu dokuczliwe, prądy powietrzne surowe,
niebo mroźne, wichry bezlitosne, śniegi długotrwałe, wierzchołki gór stale
zamarzające: wszystko to kształtuje naturę i umysły Polaków”. Nie jest to
wizerunek zbyt sympatyczny, ale
widocznie prawdziwy; nie dziw tedy, że gdy Wielkie Księstwo Litewskie
połączyło się z Królestwem Polskim, w parę wieków zostało zdemoralizowane, rozpijaczone, ogołocone i
osłabione do takiego stopnia, że zatraciło zdolność do samoobrony i w koncu
przestało istnieć – jak to nie bez przesady diagnozują liczni historycy litewscy,
rosyjscy, białoruscy i ukraińscy.
Stulecie
po Długoszu inny znakomity dziejopisarz Marcin Kromer w dziele „Polska, czyli o położeniu, ludności,
obyczajach, urzędach i sprawach publicznych Królestwa Polskiego” (1577)
skreślił odmienny (niewątpliwie nieco wyidealizowany, ale też dość realistyczny) wizerunek psychomoralny
statystycznego Polaka, pisząc m.in.: „Polacy
mają usposobienie otwarte i szczere, raczej sami dadzą się oszukać, aniżeli
kogoś w błąd wprowadzą. Są nie tyle skorzy do kłótni, co do zgody; nie widać u
nich bezczelności i arogancji, przeciwnie – są nawet ulegli, byleby tylko
odnosić się uprzejmie i łagodnie. Działa na nich przede wszystkim przykład
osobisty i na ogół słuchają swych władców i urzędników. Skłonni są do
świadczenia zewnętrznej uprzejmości, grzeczności, życzliwości i gościnności do
tego stopnia, że ludzi sobie nieznanych i przybyszów ze stron obcych nie tylko
goszczą chętnie u siebie i podejmują, ale jeszcze zapraszają ich i służą im
wszelką pomocą. Łatwo nawiązują z każdym stosunki towarzyskie i przyjaźń, a co
więcej, chętnie naśladują obyczaje tych, z którymi obcują, zwłaszcza wzory
cudzoziemskie. Umysł mają Polacy pojętny i zdolny do pokonania każdej
trudności, ale nastawiają się raczej na dokładne poznanie obcych pomysłów,
zamiast się zdobyc na samodzielne wymyślenie czegoś nowego i osiągnąć w jakimś
zakresie zdecydowaną wyższość”…
Także i
Jan Rybiński w rozprawce „De linguarum in
genere, tum Polonicae aeorsim praestantia et utilitatae oratio” około roku
1600 w stylu niezwykle uroczystym wywodził: „Niemało
znaczącym dowodem starożytnego i sławnego pochodzenia Polaków jest wyraźne
podobieństwo [do wielkich narodów starożytnych] pięknych obyczajów i zamiłowań. Bardzo się bowiem różni od sąsiednich
barbarzyńców charakter i kultura narodu polskiego, na co można by przytoczyć
ogromną ilość dowodów. Wszakże i rządy w kraju mają Polacy wspaniale
zabezpieczone prawami i sprawiedliwymi sądami; mają na swą obronę dobrze
uzbrojone wojska konne i piesze, a żołnierzy szczególnie dzielnych i
wojowniczych, i nie umiejących przeciwnikowi ulegać. Gdy zaś chodzi o obyczaje,
to każdy z nich jest niezwykle uprzejmy i grzeczny. Domy zaś szlachty polskiej
w podejmowaniu przybywających do nich ludzi tak są gościnne i hojne, u
młodzieży szlacheckiej taki zapał do przedsiębrania dalekich podróży dla
kształcenia umysłu, że gdyby nawet o tym milczano, to by sami ich potomkowie
pokazali, że są godni tak wielkich przodków. Skoro bowiem w Azji z plemieniem
jońskim, które ponad wszelką wątpliwość celowało wówczas w całym świecie swoją
wszechstronną kulturą, zmieszali się Wenetowie, a potem w Europie z Grekami, to
jak najbardziej trzeba się zgodzić na to, że zarówno dzięki łagodności klimatu
i okolicy, jak i stałemu stykaniu się z najkulturalniejszymi narodami, byli
zawsze z natury skłonni do cnoty i szlachetności i starannie przestrzegali
powinności obywatelskich. O charakterze zaś wrodzonych zdolności najlepiej
sądzić na podstawie zamiłowania do nauk, których dziedzictwa z wielką chwałą
strzeże dzisiaj Akademia Krakowska, będąca przez długi czas znakomitą siedzibą
wszechstronnie uprawianej filozofii. Otóż to zaszczytne zajmowanie się tymi
rzeczami i tę wytworność w pisaniu, dla której nie bez słuszności wszędzie
słyną Polacy, czy może osiągnąć naród barbarzyński?”
Jeden z
obcych podróżników XVI wieku po krótkim, a więc uniemożliwiającym adekwatne
poznanie, pobycie w Polsce pisał o jej mieszkańcach, że są to „ludzie godni i zacni, otworzystego serca, k
temuż dziwnie ludzcy” (Dział
rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego, F. 3 – 2512, s. 1 -2). Nie
zawsze wszelako ta „otworzystość serca” – tak, jak w przypadku Rosjan i innych
Słowian - jest wyrazem moralnej czystości i młodzieńczej, bezpośredniej ufności
w dobroć ludzi i świata. Nierzadko stanowi ona emanację braku samodyscypliny,
samokontroli i panowania nad sobą czy zwykłej powściągliwości. W
przeciwieństwie do Niemców, których zasadą jest „mehr sein als scheinen”,
większość spośród nas chce „mehr scheinen
als sein”, bo to łatwiejsze i nie wymaga poważnego wysiłku. Polacy bardzo
lubią „robić dobre wrażenie”. Na początku. Później bywa, że nawet na to ich już
nie stać. Mają też skłonność do „pokazywania”, do udawania bycia kimś, kim nie
są, do wszelakiego rodzaju naiwnych mistyfikacji. Kochają władzę, gotowi są
nawzajem się pozabijać do niej dążąc, a gdy się załapią, wpadają w buńczuczne
zadęcie i manifestują kompletny brak umiejętności merytorycznego rządzenia,
preferując rytualne uroczystości, imprezy, pompatyczne akademie, obchody
rocznic i tym podobne błazenady. A słabości tej ulegają organa władzy od
sołtysa po prezydenta i premiera kraju.
Duma
narodowa stanowiła cechę charakterystyczną dawnych Polaków. Stanisław
Orzechowski (1564) był pewny, „iż
Królestwo Polskie, z ludu wybranego zbudowane, święte jest”. Wojciech
Dębołęcki znowuż pisał w 1633 roku o „jedynowładnym
a najstarodawniejszym w Europie Królestwie Polskim”, które powinno ze
względu na swe zalety objąć panowanie polityczne nad całym światem: „Pewna rzecz jest, że biały orzeł niedługo
znowu przez wszystek świat skrzydła swe rozciągnie”. Jak stwierdza etnolog Jan
Stanisław Bystroń, wówczas w kraju ogół był przekonany, że tylko język polski
jest „prawdziwy” i że w niebie „tylko po
polsku się mówi”… [Zaznaczmy na marginesie, że obecnie w seminariach się
naucza innej bzdury, mianowicie, że w raju z Matką Bożą się rozmawia „po
żydowsku”, choć ona przecie ani hebrajskiego, ani tym bardziej jidysz nie
znała, a mówiła z Synem w ojczystym języku aramejskim]. Zabawne, że obok
zapyziałej pychy szlachta nasza manifestowała jednocześnie uniżony serwilizm
wobec zachodniej obczyzny – ksenomanię, która, oczywiście, nie stanowiła tylko
polskiej przywary. Bo przecie nawet dzielni Rzymianie ubolewali: „Miramur exotica, cum interdum domi habemus
meliora”. – „Podziwiamy obce, choć we własnym domu mamy dużo lepsze”… Jest
to po prostu przywara ludzka. „Homines
sua parvi pendere, aliena cupere solent” („Ludzie swoje nisko cenią, a cudzego
pragną” – Salustiusz); lub inaczej u Publiliusza Sirusa: „Aliena nobis, nostra plus aliis placent” –
„cudzym nasze, a nam cudze się podoba”.
***
Przez
całe ostatnie tysiąclecie Naród Polski i Państwo Polskie, jako wcielona forma
samoorganizacji tegoż narodu, cechowała chętnie okazywana wiara chrześcijańska
i wierność Kościołowi Katolickiemu; cała kultura tego kraju, z wyjątkiem
wąskiego marginesu, była i jest przesiąknięta wartościami i ideałami etyki
chrystianizmu. Może też dlatego Szatan obrał sobie zacnych mieszkańców tej
ziemi za przedmiot swych szczególnie perfidnych igrzysk, usiłując zasiewać
kąkol na tych złocistych łanach, wprowadzać zamęt i zawirowania wszelakiego
rodzaju w ludzkich duszach, umysłach i postępowaniu. Czemu zdecydowanie
przeciwstawiły się elity umysłowe Polski, demaskując przewrotne zabiegi Złego i
dlatego padły ofiarą niemiecko-rosyjskiego ludobójstwa na inteligencji polskiej
podczas II wojny światowej i po jej zakończeniu.
Nie
dziwi, że w różnych okresach dziejów pisarze rodzimi, choć nadal bardzo patriotyczni,
wykazywali też niemało zdrowego i uzdrawiającego samokrytycyzmu. Należy bowiem
pamiętać, że to pycha przed upadkiem chadza, stojąc na przeszkodzie
samopoznaniu, a więc i samodoskonaleniu ludzi.
Maciej
Kazimierz Sarbiewski, wybitny profesor Świętojańskiej Akademii Wileńskiej, był np. nie lada obserwatorem i ciętym
analitykiem psychologii ludzkiej. O rodakach swych pisał: „Umysł mają chłonny na wszystko, co ich otacza, i w zdolnościach
potrzebnych do zdobywania ogólnego wykształcenia nie ustępują nikomu.
Umysłowość to jednak o ile podatna na wpływy, o tyle mało wytrwała, o ile
posiadająca wielkie możliwości, o tyle nie lubiąca wysiłków. Są jak pioruny,
które gdy raz uderzą, leżą tak jak każdy inny krzemień. Lepsi jesteśmy w
pierwszym zapędzie niż w stałym dążeniu. Wiele rzeczy w nas natura rozpoczyna,
lecz niewiele doprowadza do końca. Żaden naród łatwiej nie popada w gniew i
łatwiej nie daje się uspokoić (...) Nad Hiszpanami górują pobudliwością, nad
Francuzami wytrwałością, nad Niemcami wielkodusznością, nad Portugalczykami
zwinnością, nad Włochami siłą. Kawalerzyści z nich lepsi od wszystkich innych,
gardzący śmiercią, mężni, wytrzymali niebywale na głód, upał i mróz. Gdyby tak
zabrali się naprawdę do robienia tego, o czym tylko przy stole przy okazji
rozmawiają, odebraliby Włochom pierwszeństwo w zachowaniu porządku, Niemcom w
gospodarowaniu, Anglikom i Belgom w bogactwie, Francuzom w ustroju państwa, a
Hiszpanom w panowaniu nad światem i szczęściu. Ale jak lubią długo o wszystkim
mówić, tak powoli zabierają się da czynu”. I wszystko się kończy na
gadaniu, dość rzadko bowiem Polak ma wolę silną i charakter wytrwały.
„Zbytne zamiłowanie i
skłonność do krasomówstwa prowadzi ich często – stwierdza Sarbiewski – do dziecinnej niemal gadatliwości. Przy
kołysce i przy katafalku, przy stole i przy ślubie, zawsze wygłaszają mowy”.
No i, logiczną rzeczy koleją, jak mówi angielskie przysłowie, „good talkers are bad doers”. Kto mocny w gębie, jest z reguły słaby w
działaniu, a kto wiele mówi, niechybnie strzeli głupstwo. Jak bowiem zauważył
Michajło Łomonosow, „kto mało myśli,
wiele mówi”.
Psychospołeczne obserwacje i spostrzeżenia Długosza, Kromera,
Dębołeckiego, Sarbiewskiego stanowiły niejako wstęp do późniejszych
systematycznych badań nad polskim charakterem narodowym i były jakby
„przeczuciem” ich ustaleń. Psycholog Eugeniusz Brzezicki np. uważa, że 25%
Polaków należy do tzw. typu skirtotymicznego, a dalszych 30 posiada pewne cechy
skirtotymików. Skirtotymika cechuje zaś, po pierwsze, tzw. „słomiany ogień”
uczuciowy, który wybucha gwałtownie i głośno, ale jest krótkotrwały,
rozproszony, chwiejny i zmienny. Cecha druga to próżność i lekkomyślność,
przejawiająca się w geście i fantazji oraz indywidualizm prowadzący do
pozerstwa, chęci imponowania, prób wywyższenia się przez plotkarskie
obgadywanie innych, do zewnętrznego blichtru i nierozumnej samowoli. I
„podwójna” cecha trzecia to, z jednej strony, wytrwałość, cierpliwość,
nieustępliwość i altruistyczna zwartość w trudnych sytuacjach oraz, z drugiej
strony, w okresach pomyślności – egotyczna beztroska, miękkość, rozlazłość i
krańcowa lekkomyślność. Polacy to ludzie ruchliwi, mający dużo dobrych chęci i
pięknych zamiarów, lecz jest to przeważnie bujanie w obłokach, marzycielskie
fantazjowanie – w obliczu faktu, że skirtotymicy pozbawieni są mocy działania,
produktywności i wytrwałości. Każda praca męczy, a skirtotymik nie życzy sobie
wysilać się i męczyć, jest wygodnisiem, gdy np. jest kupcem, a towar idzie źle,
zamiast obniżyć cenę i zdynamizować produkcję, w ten sposób zwiększając zyski
przez przyśpieszenie wytwórczości i wymiany, postąpi zupełnie inaczej:
podniesie cenę i będzie z założonymi rękami czekał na, coraz rzadszych,
klientów. – Tacy ludzie prowadzą zarówno do upadania wytwórczości, jak i wymiany,
co daje się zawsze zaobserwować w Polsce w okresach wolności. Leniwe niechluje
nie tylko nie potrafią wykorzystać wolności z pożytkiem dla siebie, lecz wręcz
nadużywają jej ze szkodą. Widzimy tu jednak odok ideowych młodzieńców gotowych
poświęcić życie za magiczną, jakkolwiek rozumianą lub zgoła nierozumianą,
wolność, na drugim biegunie człekokształtne ameby bez jedynej chocby molekuły
sumienia, rozumu, godności czy wstydu: urodzonych alfonsów i sutenerów, męskie
prostytutki o mongoloidalnych twarzach meksykańskich rzeźników.
Polacy też lubią wałęsać się po świecie, nie przypadkiem wybrali
ongiś na prezydenta osobnika o nazwisku Wałęsa. I lubia pytać siebie nawzajem,
„a czy pan był np. w Australii?”…I są niezwykle dumni, że gdzieś „byli”. Zapominając, że „i zza morza szara kaczka wraca jako głupia kwaczka”. Są też
niezwykle obraźliwi i strasznie lubią, by ich przepraszano. A przecie nie
trzeba być Gustawem Flaubertem, by spostrzec, że „głupca rozpoznaje się z obraźliwości”.
„Styl życia skirtotymików
– pisze profesor Eugeniusz Brzezicki – wypływa
bardziej z chęci użycia niż pracy i obowiązku, które uważane są tylko za
przykrą konieczność życiową”. Ich myślenie jest raczej płytkie, a
inteligencja ma połysk tylko powierzchowny. Z lubością udzielają rad, politykują,
snują dywagacje, wygłaszają patetyczne, aczkolwiek banalne, oracje. Są
kłamliwi, niepunktualni, niesłowni i złodziejaszkowaci. Zapyziała napuszoność i
formalna uprzejmość ukrywają najczęściej brak kultury osobistej, porządności,
uczciwości, a nawet czystości. Brzezicki pisze: „Higiena osobista nie leży w naturze skirtotymików. Dlatego
skirtotymiczka będzie wyżej cenić zwierzchnią suknię od czystej koszuli i
szminkę wyżej od gąbki, a w wannie skirtotymika będzie można znaleźć skład
starych rzeczy, choć salon będzie u niego jak najpiękniejszy. Dom i ognisko
domowe będą dla skirtotymika mniej ważną instytucją, gdyż ulica, kawiarnia,
cukiernia, restauracja lub klub będą jego drugim domem – sceną, gdzie się
będzie mógł lepiej i weselej zabawić i pokazać, zabłysnąć i wzbudzić zazdrość u
innych”. Zaobserwowano też pewną słabość umysłową polskich mężczyzn: na
widok kobiety Polak zaraz zaczyna się niepokoić, podskakiwać, chaotycznie gadać
i chichotać, rzucać się i głupieć jeszcze bardziej niż zwykle.
Profesor Brzezicki twierdził, że Polacy, będący w większości
nosicielami skirtotymicznych cech, sprawdzają się w okresach ciężkich, kiedy
stają się zdolni do solidarności, bohaterstwa, najwyższych poświęceń. Ale gdy
się im powodzi nieco lepiej, stają się natychmiast przesadnie
indywidualistyczni, nieodpowiedzialnymi, zakochani w sobie, tracą poczucie
rzeczywistości, robią z życia wieczny – i to najgorszego gatunku, bo głupi –
teatr. Może stąd i w USA Anglosasi uważają Polaków za zbiorowość jeszcze
głupszą niż murzyńska. I chętnie
opowiadają „polish jokes”… Jak pisał profesor Antoni Kępiński: „Piękne słowa, piękne stroje, piękne formy, a
pod spodem często pustka”.
Od dawna cechowała wielu przeciętnych Polaków serdeczna niechęć do
pracy, do wysiłku. Pisał o tym jeszcze Jan Długosz w XV wieku, a Sarbiewski w
XVII. Natomiast profesor Edmund Lewandowski w książce „Charakter narodowy Polaków i innych” (Londyn-Warszawa 1995)
zaznacza: „Panowie szlacheccy pogardzali
wszystkimi ludźmi, których podstawą utrzymania była praca. O rzemieślniku można
było powiedzieć, że „mitręgą sprośną żyje, zacnemu człowiekowi nieprzystojną”.
Na temat handlu pisano, że „grzech i sromota kupczyć” – niech tym zajmują się
Żydzi! Nawet inteligenci to tylko „mędrki piśmienne, wszystkie głodne literaty,
cała tłuszcza uliczna zza karet usiłująca przesiąść się do karet, wszystkie
spekulanty na grosz prywatny i publiczny, wszystkie zapaleńcy ubiegający się za
dziwaczną równością i wolnością”. Ta głęboka pogarda dla pracy i ludzi z
niej żyjących utrzymywała się później mimo upadku Rzeczypospolitej
szlacheckiej. Arcybiskup warszawski Zygmunt Szczęsny Feliński tak pisał w
swoich pamiętnikach: „Podupadły obywatel
prędzej zgodziłby się pójść do bogatego sąsiada na rezydenta niż wziąć się do
rzemiosła, handlu lub przemysłu. Nawet i medycyna, i adwokatura za poniżający
dla ziemianina stan były uważane”.
Podobne cechy przejawiał i stan rolniczy, snobistycznie
naśladujący najgorsze cechy pustych szlachetków, których Hieronim Florian
Radziwiłł nazywał „gnojstwy pachnącym
kolegstwem”.
Chłop polski, zdaniem historyków, jest leniwy, bierny, apatyczny i
rozmiłowany w pijaństwie. Profesor Jan Borkowski w dziele „Chłopi polscy w dobie kapitalizmu” (Warszawa 1981, s. 28) pisze: „Przez całe wieki próżniaczyli się panowie, dziedzice
i ich urzędnicy; sterany i gnany batem do pracy chłop im zazdrościł, pomstował
w duchu na niesprawiedliwość, marzył, by wylegiwać się tak jak oni. Uwłaszczony
mógł robić z sobą i z czasem to, co chciał, przynajmniej w jakimś stopniu. Nie
do dobrego jadła tęsknił najmocniej, nie do wygód, których nie znał, nie do
kultury, o której nic nie wiedział, lecz do słodkiej bezczynności. Marzenie
chłopów spełniło się częściowo: pracowali jak najmniej, tyle, aby żyć na bardzo
niskiej stopie, do której przywykli od kolebki”. Emancypując się, powoli
też zapożyczali najgorsze cechy szlachty, a gdy prostactwo zdominowało życie
społeczne na skutek globalnego procesu europejskiej demokratyzacji, który
zaszedł w wieku XIX-XX, sytuacja stała się nieznośna; nie ma wszak nic bardziej
gorszącego niż „z chama pan”.
***
Klasycy
myśli rodzimej XIX wieku odnotowywali nieraz z bólem, iż rodacy zbyt często
bywają pyszałkowaci, chciwi, zawistni,
sprzedajni i kłótliwi, a miłość własna i ambicje osobiste stają im na
przeszkodzie ku zgodzie narodowej. Adam Mickiewicz ubolewał, iż wszędzie tam,
gdzie obok siebie znajdą się Polacy, zaraz słychać odgłosy walki, przysłowiowe
„stuk i huk”, warcholskie sprzeczki,
okrzyki i obelgi, krótko mówiąc – smród. W mądrych zaś „Księgach Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego” apelował: „Nie wyszukujcie ustawicznie w przeszłości
błędów i grzechów. Wiecie, że ksiądz na spowiedzi zakazuje ludziom o przeszłych
grzechach myśleć, a tym bardziej z drugimi gadać, bo takie mysli i gadania
znowu do grzechu prowadzą… Nie krzyczcie: oto na tym człowieku taka plama jest,
muszę ją pokazać; oto ten człowiek popełnił taki a taki występek. Bądźcie
pewni, iż znajdą się ludzie, których obowiązkiem będzie te brudy wygrzebywać; i
sędziowie, do których należeć będzie sąd; i kat, który ukarze.
Jeśli idziecie przez miasto, a wszakże nie
czyścicie bruku, widząc śmiecie; a jeśli spotkacie złodzieja złowionego, nie
śpieszycie się ciągnąć go na szubienicę. Są inni ludzie, do których to należy.
A na tych ludziach nigdy nie zabraknie; bo gdy zabrakło niedawno kata w jednym
mieście francuskim, tedy podało się zaraz trzystu sześćdziesięciu sześciu
kandydatów… Łatwo widzieć niedostatki, a trudno zalety… Ludzie dobrzy sądzą,
zaczynając od dobrej strony… Pamiętajcie, że jesteście wśród cudzoziemców jako
trzoda wśród wilków i jako obóz w kraju nieprzyjacielskim…
Ci, co niezgodni, są jak barany, które się
odłączają od trzody, bo nie znają wilka; albo jak żołnierze, którzy odłączają
się od obozu, bo nie widzą nieprzyjaciela; a gdyby czuli i widzieli, byliby w
kupie… Nie wszyscy jesteście równie dobrzy, ale gorszy z was lepszy jest niż dobry cudzoziemiec” –
zauważa nie bez pedagogicznego zacięcia Wieszcz. Naród bowiem – o ile pozostaje narodem, a nie
stadem baranów – złączony jest wewnętrzną jednością ducha, solidarnością,
świadomością wspólnych celów, losów i przeznaczeń dziejowych, co w życiu
codziennym przejawia się w cierpliwości, życzliwości, pomocy wzajemnej.
Wacław Berent
miał słuszność wyznając, iż „nikt tak
namiętnie nie szkaluje stosunków swego kraju jak Polacy”, a Bolesław Prus,
że „umiemy się kochać lub nienawidzić,
lecz nie umiemy się różnić mocno a pięknie”. Toteż i Stanisław Jerzy Lec
ironizował: „Nie należy szczuć psami, gdy
możemy zagryźć sami”. Karol Wojtyła w 1993 roku mówił w wywiadzie dla
gazety „La Stampa ”:
„Jest to typowo polska przywara, rodzaj
atawistycznej przywary: przesadny indywidualizm, który prowadzi do podziałów i
rozdrobnienia na scenie politycznej. Mocną stroną Polaków jest opozycyjność, a
nie umiejętność wysuwania konstruktywnych propozycji, które prowadziłyby do
efektywnego rządzenia”. Rzecz w tym wszelako, iż, aby wysuwać konstruktywne
propozycje, musi się posiadać rozum, a gdy go brak, kończy się na nieustającej
pustej „opozycyjności”.
Każdy
wielki Polak – od A. Mickiewicza, C. K. Norwida, J. Słowackiego do J.
Piłsudskiego, R. Dmowskiego, W. Witosa, a nawet Karola Wojtyły – został przez
rodaków wyśmiany, oczerniony, opluty, od głów do nóg ochlapany błotem,
obsmarowany oszczerstwami na łamach prasy przez osobników, których trafnie na
jednym z kanałów telewizji określono jako „brudne
dziennikarskie gnidy”. Ale, jak wiadomo, „Szczuropolakami” bywają nie tylko dziennikarze. Dlatego i
Czesław Miłosz powie: „Polak musi być
świnią, ponieważ świnią się urodził” – tak nobliście rodacy zarówno w
kraju, jak i na emigracji dopiekli i dali się we znaki, aż musiał przyzwoitych
ludzi wśród Żydów szukać, bo wśród Polaków nie znalazł. Że już nie wspomnimy o
makabrycznym losie bohaterów walki o niepodległą Polskę z lat 1914 - 1920, jak
generał Zagórski, generał Rozwadowski, Wojciech Korfanty i szereg innych
znakomitości, ciąganych po sanacyjnych więzieniach i obozach koncentracyjnych,
a w końcu bestialsko zmaltretowanych w polskich
celach więziennych. Dotychczas zdarzają
się w Polsce rzeczy w świecie cywilizowanym niewyobrażalne. Tak np. 01.08.2017
roku kanał TVP 1 w programie „Obserwator” podał, że w tym kraju nadal
funkcjonuje psychiatria karna: Krystian Broll 8 lat, a Jan Kossakowski 20 lat -
zupełnie zdrowi i Bogu ducha winni ludzi - spędzili zamknięci w zakładzie
psychiatrycznym w Rybniku, codziennie faszerowani preparatami psychotropowymi.
Na mocy wyroków sądowych dostali za zmarnowane życie żałosne rekompensaty
pieniężne. A ile takich przypadków zbrodniczego traktowania ludzi nie zostaje
ujawnionych i tragedia trwa do ich śmierci? Tu nikt tak naprawdę nie jest niczyim
przyjacielem. Czy tylko tu wszelako? Oto pewien spostrzegawczy Niemiec powie: „Jest tylko jedna rzecz gorsza od tego, by
mieć Anglików za wrogów – mieć ich za przyjaciół”…
A
jednocześnie nieużyta, obłudna masa tu i tam nie tylko żywi niezachwiane
przekonanie, że „my kulturnyj narod”.
Ważymy się nawet – jeśli idzie o nas -
nazywać siebie „narodem katolickim”,
o którym, nawiasem mówiąc, Ojciec Święty Jan Paweł II pod koniec życia
wielokrotnie powiadał, że Polska – dosłownie – „wymaga powtórnej ewangelizacj” … Co jest rzeczą skazaną na
niepowodzenie, nic bowiem nie potrafi zneutralizować ponad 700-letniej
obecności na ziemiach Polski pewnego ludu wędrownego (również dalekiego od
cnoty wstrzemięźliwości), którego geny głęboko wżarły się w genotyp polski, na
zawsze upośledzając stereotypy jego zachowań, a na twarzach pozostawiając rysy azjatyzmu.
Na marginesie zaznaczmy, że powszechnym niemal złudzeniem Polaków co do swej
kondycji jest nie tylko przekonanie
(żywione zarówno przez bezdomnych włóczęgów, złodziei, stręczycieli,
hydraulików, jak i profesorów, prostytutek, dziennikarzy i prezydentów tego
kraju), że Polacy są – za przeproszeniem – „narodem szlacheckim”, czyli też w
jakiś sposób „wybranym” (tak naprawdę są ludem robotniczo-chłopskim), jak i
mniemanie, iż są znakomitymi znawcami m.in. Rosji, podczas gdy trudno byłoby w
Europie znaleźć elitę polityczną nacechowaną taką ignorancją w tym względzie
jak pseudoelita krakowsko-warszawska, często postępująca jakby wedle obserwacji
biblijnej: „Idzie głupiec swoją drogą i o każdym spotkanym powiada:
„To głupiec!”
[Gdyby
ktoś wszelako chciał twierdzić, że wzajemna wrogość, zaślepiona nietolerancja,
bezduszność, niewdzięczność, moralny bestializm stanowią wyłącznie cechy
niektórych Polaków, bardzo by się pomylił. Weźmiemy oto naród nad wyraz
solidarny, rozgarnięty, nacjonalistyczny, mający mnóstwo bardzo wartościowych
ludzi i wysoko ich ceniący, jakim sa Żydzi. Theodor Herzl (1860 – 1904), autor
kultowej książki „Der Judenstaat”
(Wien 1896), w której jako pierwszy wysunął ideę wskrzeszenia Państwa
Żydowskiego, twórca Światowej Organizacji Syjonistycznej, wybitny działacz,
dzięki któremu król W. Brytanii, prezydent USA, sułtan Turcji, premier Francji
i inni możni tego świata musieli zaaprobować pomysł odrodzenia Państwa
Żydowskiego, po wielu latach ofiarnych wysiłków na rzecz swego narodu został
otoczony wrogością Żydów rosyjskich, zaatakowany i sponiewierany przez prasę
żydowską, zmarł nieoczekiwanie w wieku zaledwie 44 lat– jak pisały gazety – „w tajemniczych
okolicznościach”, która to formułka
stanowi eufemizm wskazujący na prawdopodobieństwo otrucia.
Nieciekawy
los spotkał najbliższego współpracownika Herzla, znakomitego mówcę, dyplomatę,
organizatora, pisarza Maxa Nordau’a (Maxa-Simona Südfelda, 1849 - 1923), autora
m.in. wydanej ponad sto razy w wielu krajach książki pt. „Conventionelle
Lügen der Kulturmenschheit” oraz
„Paradoxen”, „Degeneration” i innych dzieł. Znienawidzony i zaszczuty przez
rodaków Nordau w podeszłym wieku popełnił samobójstwo. Takiż los dosięgnął
Edwarda Mandella House’a, również niezwykle zasłużonego działacza politycznego
syjonizmu, jak też wielu innych żydowskich pisarzy, uczonych, artystów,
działaczy społecznych.
A cóż można powiedzieć o Icchaku Rabinie (1922
– 1995), wybitnym mężu stanu, w młodości działaczu „Hagany”, generale, w latach
1964/68 szefie Sztabu Generalnego Sił Obrony Izraela, ministrze obrony
1984/1990, premierze tego państwa w latach 1974/77 i 1993/95, laureacie
Pokojowej Nagrody Nobla z roku 1994? Za prowadzenie pokojowych rozmów z
Palestyńczykami został przez fanatycznych ortodoksów napiętnowany jako „żmija”
i „zdrajca” i zabity zdradzieckim strzałem w plecy przez ogłupionego studenta
na podstawie prawa „Din Radef”: „Jeśli
ktoś powstaje, by cię zabić, zabij go
pierwszy”.
W roku
1948 bojówkarze żydowscy zamordowali nawet hrabiego Folke Bernadotte, szwedzkiego
dyplomatę, który podczas II wojny światowej uratował życie tysięcy europejskich
Żydów. A Raoul Wallenberg (ur. 1912), który ponoć również uratował z rąk
Niemców wielu Żydów (Attyla Lajos temu zaprzecza)? Aresztowany 1944 w
Budapeszcie przez żydomoskiewskie NKWD
zaginął gdzieś bez śladu w tajemniczych okolicznościach.
Sprawdza
się tedy twierdzenie Arthura Schopenhauera, iż ogromna większość ludzi to
idioci w pełnym i dokładnym znaczeniu tego słowa – i to niezależnie od
narodowości. I cóż zostaje czynić w tej rozpaczliwej sytuacji? To, co
powiedział Max Brod: „Es ist unmöglich
Mensch zu sein. Dennoch bleibt uns nichts
anderes übrig”].
***
Wyniosły stosunek poszczególnych
Polaków do Białorusinów, Litwinów, Ukraińców czy Rosjan jest wart jeszcze mniej
niż takiż stosunek Niemców i Anglików do Polaków, a Włochów i Francuzów do
Niemców. To stereotypowy przejaw pyszałkowatej ciemnoty. [Psychologia „z chama
pan”: konecznie musi komuś całować w tyłek, a komuś pluć w twarz]. Idąc
za XIX-wiecznymi szablonami etnicznymi także i dziś niektórzy uważają, iż
element polski we wschodniej części Europy rzekomo „posiadał, dzięki swemu skupieniu i wyższości kulturalnej (? – J.C.), zdecydowaną przewagę wobec otoczenia” (Wł.
Wielhorski). Cóż za dziwactwo! Nie sposób w tym miejscu uniknąć postawienia
ironicznego pytania: Któż to taki w Koronie Polskiej był „wyższy” pod względem
kulturalnym od białorusko-litewsko-uktaińskich panów Ostrogskich,
Czartoryskich, Sanguszków, Tyszkiewiczów, Kisielów, Terleckich, Potockich,
Ogińskich, Chrapowickich, Bystrzyckich, Jakuszewskich, Radziwiłłów,
Chodkiewiczów, Gosiewskich, Chreptowiczów, Koreckich, Żółkiewskich, Hurków,
Romejkow, Żylińskich, Karłowiczów, Połubińskich, Sapiehów, Wiśniowieckich,
Korsaków, Puzynów, Wołłowiczów, Nehrebeckich, Rudominów i całej plejady
światłej szlachty tutejszej: Wysockich, Ostrowskich, Kiersnowskich,
Wańkowiczów, Wiercińskich, Malewiczów, Chruckich, Fiedorowiczów, Krupskich,
Skorynów, Birulów-Białynickich, Adamowiczów, Przewalskich, Sienkiewiczów,
Korniłowiczów, Newelskich, Jundziłłów, Dostojewskich, Karpowiczów,
Jaroszyńskich, Wojdyłów, Strawińskich, Witkiewiczów, Wojnów, Pusłowskich,
Czajkowskich, Petrażyckich, Giniatowiczów-Piłsudskich, Kapiców, Mickiewiczów,
Oleszów, Tarkowskich, Chodasiewiczów, Wyszyńskich, Arcimowiczów, Moniuszków
itd., itd? Przecież to dopiero ci synowie Litwy historycznej po zjednoczeniu
naszych państw nadali kulturze polskiej piętno wielkości i „wyższości”. Nadęta
tedy pyszałkowatość i narcystyczna miłość własna to jeszcze nie wyższość, nie
warto więc przesadzać w notorycznym mówieniu o rzekomej, nigdy nie istniejącej,
polskiej „wyższości kulturalnej” – już bowiem samo takie gadanie świadczy o
braku kultury.
Narody zresztą miewają o
sobie nawzajem zdania przeważnie krytyczne, że wspomnimy w tym kontekście o
powszechnie znanych antysemickich stereotypach gojów czy o antygojskich
zabobonach Żydów, albo o słowach z pewnej powieści Sergiusza Dowłatowa: „Gruzini z definicji nie mogą być ludźmi
przyzwoitymi”… Tego rodzaju pochopne wyroki należy zawsze traktować z
głęboką rezerwą.
Aleksander Bocheński
zaproponował ongiś podział zjawiska kultury na trzy podstawowe aspekty: kultura
obyczajów (współżycia, stosunków międzyludzkich), kultura rzeczy (poziom
materialny), kultura literacko-artystyczna (dorobek twórczy narodu, oświata,
oczytanie). Jeśli idzie o aspekt pierwszy, to Polaków od wschodnich sąsiadów
różni zewnętrzna uprzejmość, połączona wszelako z wewnętrzną bezdusznością,
zawiścią i złośliwością, jak też wybujała wszeteczność i złodziejstwo, a łączy
patologiczne pijaństwo. Gdy idzie o kulturę rzeczy, to tutaj różnice istnieją
nie między narodowościami, lecz między klasami społecznymi; najbogatszymi we
wszystkich tych krajach są wszelako oligarchowie o bliskowschodnich korzeniach.
***
Niestety, pod względem higieny i czystości też
nie wyglądamy imponująco, co widać natychmiast po przekroczeniu granicy między
Słowacją, Czechami, Białorusią a Polską – jakby się wyszło z czystego pokoju i
trafiło na wysypisko śmieci; a brak kultury u podróżujących Polaków w krajach
bałtyckich rozpoznaje się po tym, że wchodząc do salonu autobusu czy wagonu,
zaczynają niebawem wyciągać z toreb i spożywać jakieś jadło czy nawet popijać
wódę, budząc odruch torsji wśród podróżujących Litwinów, Estończyków, Łotyszów,
Niemców czy Białorusinów, którzy od najmłodszych lat – w przeciwieństwie do nas
– wiedzą (nie tylko od rodziców, ale i od nauczycieli w szkole), że wagon czy
bus nie są jadalniami i że do elementarnych wymogów dobrego wychowania należy,
iż nie wolno w środkach lokomocji spożywać posiłków, ani zalewać się piwskiem.
Patrzą na nas tedy i myślą: cóż za głodomory, chyba ze sto lat nic nie jedli!
Gdy mowa o kulturze
literacko-artystycznej, wszystkie są bogate i piękne, pod względem dorobku
porównywalne, z tym jednak, iż cały legion twórców, pochodzących choćby z
obecnych terenów białoruskich, zasilał przez wieki kulturę polską i rosyjską;
choć używali oni języka polskiego czy rosyjskiego, są obecnie uznawani za
reprezentantów także kultury białoruskiej. A są to m.in.: król Stanisław August
Poniatowski, Franciszek Skoryna, Konstanty Ostrogski, Tadeusz Kościuszko,
marszałek Francji Józef Poniatowski, Stanisław Moniuszko, Adam Mickiewicz,
Michał Kleofas i Michał Kazimierz
Ogińscy, Antoni Gołubiew, Tadeusz Rejtan, Ignacy Domeyko, Ferdynand
Antoni Ossendowski, Witold Gombrowicz, Lucjan
Żeligowski, Ignacy Jan Paderewski, Kazimierz Malewicz, Napoleon Orda,
Leon Petrażycki, Ludwik Kondratowicz, Czesław Miłosz, Melchior Wańkowicz, Józef
Mackiewicz, Władysław Tatarkiewicz, Jerzy Popiełuszko, Czesław Niemen, Teodor
Dostojewski etc., etc.
Pyszałkowatość wszelako
nie jest cechą wyłącznie polską, wszelkie rekordy bije w tym zakresie pycha
Żydów, ogłaszających samych siebie za „naród wybrany”, a niewiele ustępuje im
duma narodowa Anglików, Niemców, Japończyków, Rosjan, Chińczyków, jak też
mnóstwa ludów „małych” i podrzędnych.
***
Jako
przykład urozmaicenia i niejednolitości charakteru narodowego oraz sądów o
nim można wziąć właśnie polski
charakter narodowy i wypowiedzi o nim różnych rodzimych i obcych autorów. I tak
np. nieraz pisano o tym, że Polacy jakoby są gościnni i towarzyscy; ale
natychmiast zaprzeczano tym słowom twierdzeniem, że po prostu - spożywający w
nadmiarze napoje alkoholowe, powodujące pijacką gadatliwość i wylewność, brane
mylnie za gościnność i towarzyskość.
Statystyczny Polak tylko ze źródeł rządowych wypija rocznie 13,3 litrów
stuprocentowego spirytusu, i to najpośledniejszej jakości. A wskaźnik ten
należałoby podwoić, uwzględniając nielegalny obrót alkoholem podrobionym, nie rejestrowanym
w statystykach.
Od wieków
plaga pijaństwa niszczyła i nadal niszczy społeczeństwo polskie. Nawet na
sejmach posłowie, zacietrzewieni w sporach i na trzeźwo, gdy sobie tęgo popili,
sięgali po szable i w ferworze walki porozsiekali nie tylko jeden drugiego,
lecz nawet tego i owego biskupa, nie mówiąc o księżach proboszczach, niewiadomo
dlaczego także pchających się do polityki. Na skutek tej pijackiej demokracji
na każdym sejmie zarąbano od kilku do kilkudziesięciu osób. A oto obrazek
opisany przez gazety polskie 7 stycznia 2018 roku w artykule pod nazwą „Pijany komendant snuł się boso po ulicy”: „W
dolnośląskiej policji skandal goni skandal. Tym razem nabroił komendant miejski
policji we Wrocławiu Zbigniew Raczak (54 l .). Miał być wzorem cnót, a przedwczoraj
świętował tak intensywnie, że wieczór zakończył na trawniku bez butów i z
rozbitą głową. Był pijany (…) Eskapada komendanta rozpoczęła się w środę około
godziny 20. Spotkał się ze znajomymi w barze na piwku. Atmosfera jednak była
tak doskonała, że nie skończyło się na jednym… Po wszystkim około północy
wstawiony Raczak opuścił lokal i miał iść do domu. Tam jednak nie trafił, bo po
kilkuset metrach wylądował na trawniku tuż przy markecie spożywczym. Przewrócił
się i rozbił głowę, a także zgubił buty. W takiej pozycji przeleżał kilkanaście
minut, zanim nadeszła pomoc… Leżącego nieprzytomnego mężczyznę znaleźli
strażnicy kolejowi. To oni zadzwonili po pogotowie i policję. Ratownicy
zapakowali pijanego i bosego szefa do karetki i zawieźli do szpitala”…
Do plagi
pijaństwa dochodzi też wielopokoleniowy nikotynizm kobiet, co powoduje, że jest
to – na skutek osłabienia sił umysłowych – najmniej wykształcony kraj Europy,
którego żaden obywatel nie zdobył naukowej nagrody Nobla, ani nie dokonał
epokowego odkrycia. Przeciętny Polak zasypia nad książką po przeczytaniu
jednego akapitu, a książki tu czytają z musu niemal wyłącznie uczniowie i
studenci. I to pobieżnie. [Podczas oficjalnej wizyty w Wielkiej Brytanii
urzędujący prezydent Lech Wałęsa w odpowiedzi na pytanie dziennikarza, kto jest
jego ulubionym pisarzem, z trybuny pochwalił się, iż nie przeczytał w życiu ani
jednej książki, a przecie został prezydentem Polski! Przebywając zresztą w
Stanach Zjednoczonych z wizytą państwową, zachęcał żydowskich przedsiębiorców
dosłownie: „Przyjeżdżajcie do Polski, na polskiej głupocie można dobrze
zarobić”!]. Z niewiedzy samych siebie płynie nasze wygórowane mniemanie o sobie
i odrażająca pycha. Ale i tak „sardi vena
es”…Na marginesie zaznaczmy, iż według oficjalnych danych ONZ w 2018 roku
najbardziej czytającymi narodami są Chińczycy, Hiszpanie i Rosjanie, a tuż za
nimi plasują się Niemcy, Francuzi, Izraelczycy, Japończycy, Koreańczycy.
[Jeśli
natomiast idzie o wynalazczość, to przodują pod tym względem Amerykanie,
pozyskujący rocznie około 50 tysięcy międzynarodowych licencji, oraz niemieccy
– ponad 25 tysięcy patentów, rosyjscy – 500, polscy kilkanaście. Niemcy są
autorami mnóstwa „drobnych”, lecz niezwykle praktycznych wynalazków. Tak np.
zapałki zostały wynalezione w 1833 roku przez niemieckiego inżyniera Johanna
Kammerera, który też jako pierwszy zaczął je produkować i sprzedawać. Były to
jednak jeszcze nie „siarczyki”, lecz „fosforki”, produkowane z użyciem białego
(bardzo trującego) fosforu. W 1848 roku mieszkaniec Niemiec Böttcher
wyprodukował zapałki, które się zapalały od tarcia główek z bezpiecznego
czerwonego fosforu. Główki zaś współczesnych zapałek składają się z soli
Bertholeta, siarki i kleju; na bokach pudełka znajduje się mieszanina
czerwonego fosforu, kostnego kleju i sulfidu surmy. Dalej np. szampon do włosów
został wynaleziony w Hamburgu około 1898 roku przez Hansa Schwarzkopfa,
tamtejszego aptekarza, chemika z wykształcenia, który poszukiwał i
zsyntetyzował cały szereg środków myjących i piorących. Dziś założona przez
niego słynna firma sprzedaje swe wyroby do ponad 110 krajów]… My, Polacy,
niestety, nie mamy niczym specjalnie w tej materii szczycić.
Każdy
prawdziwy talent musi tu być utopiony w bagnie agresywnej i kąśliwej ciemnoty,
a dopiero na obczyźnie – jeśli się poszczęści – rozkwitnie (jak Mickiewicz,
Słowacki, Krasiński, Miłosz, czy szereg
Polaków, laureatów naukowych nagród Nobla we Francji, USA, Niemczech, Rosji,
Izraelu). Oto czystej krwi rodowici Polacy (Polacy „z krwi i kości”, jak to się
powiada) na obczyźnie, którzy zdobyli tę, ongiś prestiżową, nagrodę naukową:
Maria Skłodowska (Francja, 1903 – fizyka, 1911 – chemia); Andrew Schally (USA,
1977 – medycyna); Piotr Kapica (Związek Radziecki, 1978 – fizyka); Frank
Anthony Wilczek (USA, 2004 – fizyka); Jack Szostak (USA, 2009 – medycyna). Byli
też nobliści częściowo polskiego pochodzenia, jak Irene Joliot-Curie (1935,
chemia), Andrej Sacharow, pół-Polak z matki Domuchowskiej, co prawda, noblista
„pokojowy” (1975), ale przecie wybitny fizyk i twórca sowieckiej bomby
wodorowej; Jaures (Schores, Żores) Alferow (ZSRR, szlachcic polskiego
pochodzenia herbu własnego, urodzony jednak na Białorusi z matki Rozenblum,
2000 – fizyka); Brian Kobilka (USA, 2012 – chemia). Znakomity fizyko-chemik
Karol Olszewski był dwukrotnie mianowany do tej nagrody, a medyk Oskar
Minkowski - siedmiokrotnie. Według danych ONZ na rok 2018 najwięcej laureatów
nagrody Nobla mają Stany Zjednoczone, prawie 370, na drugim miejscu uplasowali
się Brytyjczycy.
Szczególną
klasę geniuszy naukowych tworzą osobistości pochodzenia przeważnie żydowskiego,
rzadziej niemieckiego, ale urodzeni na ziemiach polskich i z pewnością nieobcy
genetycznej polskości, jak np. fizycy Otto Stern, Albert Abraham Michelson,
Marie Goeppert-Mayer, Isidor Isaac Rabi, Georges Charłak, Józef Rotblat, Johannes
Georg Bednorz; chemicy i biochemicy
Konrad Bloch, Tadeusz Reichstein, Roald Hoffmann, Aaron Ciechanower, Robert
Lefkowitz czy noblista z zakresu ekonomii (2007) Leonid Gurvitch (Hurwicz).
Nie
powinno się też zapominać o szeregu wybitnych uczonych Polaków pracujących w
obcych krajach, których po wielokroć wysuwano do tej prestiżowej nagrody,
którym jednak jej nie nadano na skutek intryg niemieckich i żydowskich, a są to
np. tylko w zakresie medycyny: Kazimierz Funk (1914, 1925), Leon Marchlewski (1913,
1914), Napoleon Cybulski (1911, 1914, 1918), Józef Babiński (1914, 1924, 1928,
1932), Oskar Minkowski (1912, 1914, 1924, 1925, 1928, 1929, 1932).
Można z
absolutną pewnością twierdzić, że gdyby ci wybitni ludzie mieszkali na terenie
Polski i wśród Polaków, nigdy by im otoczenie nie pozwoliło „rozwinąć
skrzydła”, dokonać epokowych odkryć, opublikować znakomite dzieła –
zasyczanoby, zachichotano, opluto, odarto z dobrego imienia, zarechotano,
zwolniono z pracy, wdeptano brudnymi buciorami we wszeteczne, pijane, zawistne,
złośliwe i nikczemne bagienko. Przykład? Proszę bardzo: najwybitniejszy
radioastronom i astrofizyk XX wieku Aleksander Wolszczan, związany z
Uniwersytetem Adama Mickiewicza w Toruniu, dokonał doniosłych odkryć w swej
gałęzi wiedzy i Paryska Akademia Nauk wysunęła była jego kandydaturę do Nobla w
zakresie fizyki (zdaje się około roku 2002?). Cóż za piekło rozpętało się w
środowisku polskich habilitowanych miernot: specjalne delegacje „uczonych” z
PAN i Uniwersytetu Warszawskiego (nagłaśniane w telewizji!) udało się do
Stockholmu z petycjami, aby nie nadawać honorowej nagrody Wolszczanowi, bo on
na nią „nie zasługuje”, jest „amoralny”, „pije” etc, etc. Wywleczono i
rozdmuchano do potwornych rozmiarów jakąś notatkę z archiwów służb specjalnych
PRL, świadczących o tym, że dwudziestoletni student Aleksander Wolszczan musiał
ongiś odbyć jakieś kilka rozmów z jakimś oficerkiem bezpieki, co rzekomo miało
go dyskredytować jako domniemanego „agenta”. Tylko w Polsce jest możliwa taka
patologiczna podłość. W końcu Aleksander Wolszczan został – jako
niezaprzeczalna znakomitość naukowa – zaproszony do pracy w USA na Santa
Barbara State University w Pensylwanii, kieruje tam laboratorium naukowym,
dokonuje kolejnych odkryć w zakresie astrofizyki, dostaje wynagrodzenie
kilkadziesiąt razy wyższe niż w Polsce i chyba nie bez obrzydzenia wspomina to,
jak go potraktowali ongiś rodacy. Polska, jeśli wziąć pod uwagę stosunek liczby
ludności do liczby naukowych nagród noblowskich (0 do 38 mln mieszkańców!)
zajmuje ostatnie miejsce w Europie i na świecie. I nie jest sprawą przypadku,
że to, co mądre, szlachetne, pełne dobrej energii, pracowite i uczciwe, ucieka
stąd tam, gdzie pieprz rośnie. O czym my
mówimy! Jeśli któremuś z księży czy biskupów zdarzy się – co nie daj Boże! –
wygłosić nieco mądrzejsze kazanie, zaraz zostanie on i ono obessane i oblizane
ze wszystkich stron, wydziwione, skrytykowane, ba, nawet potępione i zaskarżone
do Sił Wyższych. Korzeniem zaś tego zła jest prawdopodobnie wrodzona zawiść i
przesadnie wysokie mniemanie o sobie każdego polskiego zera, które zabiera głos
w każdej sprawie, nie mając pojęcia o żadnej.
***
Wielu polskich
intelektualistów bardzo boleśnie reaguje na rzeczywistość duchową swej
ojczyzny. Witold
Gombrowicz, pisarz pochodzący z Kresów Wschodnich, notował o rodakach: „Naród jest ciemny, zadzierzysty, chamski, leniwy, czupurny i
niedowarzony, „zytkowaty” i „milusiński”. To kraj szczególnie obfitujący w
istoty niewyrobione, poślednie, przejściowe, gdzie na nikim żaden kołnierzyk
nie leży, gdzie nie tyle Smęt i Dola,
ile Niezguła i Niedojda po polach snują się i jęczą”. O typowym zaś Polaku:
„Był przede wszystkim przysadkowaty i
pośladkowaty – ale był także paluchowaty i pucołowaty – i żyrty, krępy,
krwisty, wychrapany w betach z babą i jakby
z wychodka. Mówię „z wychodka”, bo w nim pośladek silniejszy od gęby;
cały był jak osadzony na pośladku. Niewiarygodnie silne parcie w chamstwo
znamionowało całość, rozmiłowany w tym, rozfiglowany, zatwardziały, a także
straszliwie w tym pracowity i aktywny, przerabiający na chamstwo cały świat”…A
jednocześnie przekonany o swej urojonej „kulturze”. Uniżony i upodlający się w
stosunku do pederastycznego Zachodu i po chamsku wyniosły do tzw. „Wschodu”,
czyli Białorusi, Litwy, Rosji, Ukrainy. A na tym „Wschodzie” Ukraińcy uważają,
że „Żyd, lach ta sobaka – wiara jednaka”
(podczas powstań kozackich Zaporoscy nagminnie wieszali na wieżach kościelnych
„trójcę przenajświętszą”: polskiego szlachcica, Żyda i psa). Białorusini powiadają: „Palak - łajdak!”, „Palak – bydlak!”,
„Nie wier sabaku, ani Palaku”; dla Litwinów Polacy to nie więcej niż „lenkiškos ropušes”, czyli nadęte, jadowite ropuchy polskie, jak i
„pachołki żydowskie”, które po
spotkaniu Żyda zaraz wszczynają między sobą bójkę o pierwszeństwo pocałowania
go w tyłek, a i „pusżmones” - „półludzie”
też. Dla niektórych zaś Rosjan jest pewniakiem, że każdy Polak to „durak”. Zauważyli również, iż w tym
nieszczęśliwym kraju nawet Żydzi bywają durniami. No i mamy odpłacone dobrym za
nadobne.
Jedną z
najpospolitszych i charakterystycznych form polskiego zacofaństwa stanowi
pokrętna głupota i kłamliwa zwodniczość, manifestujące się m.in. w solennym
przyrzekaniu czegoś i notorycznym niedotrzymywaniu danego słowa, czyli
„honorowym” przyrzekaniu i podłym pokazywaniu figi w kieszeni (jest tylko jeden
wyjątek z tej reguły, Polakowi mianowicie można wierzyć wtedy, gdy przyrzeka,
że będzie przyrzekać), w „społecznych protestach” polegających na blokowaniu
dróg i utrudnianiu w ten sposób życia niewinnym ludziom, w zaciąganiu długów i
ich niespłacaniu. Ohyda. Na Litwie funkcjonuje nawet idiom „lenkiškas biznis”
czyli „polski biznes”, polegający właśnie na pożyczaniu i niezwracaniu
należności. Tę przywarę zresztą – jakże nieznośną w oczach m.in. Litwinów,
Rosjan czy Azjatów – niejeden „cwany Polak” przypłacił nie tylko zdrowiem, ale
i życiem własnym i swej rodziny, jak ów amator militariów z Gdańska, co to
postanowił nie zwrócić należności Czeczenowi,
czy dość liczni Polacy z Wileńszczyzny. Ta cecha jest odpowiedzią na
pytanie tak boleśnie niektórych dotykające: „Dlaczego Litwini (Niemcy, Czesi,
Ukraińcy itd.) tak nie lubią Polaków?”. Zresztą wyraz „nie lubią” jest w tym
kontekście zbyt łagodny. Brzydzą się. Nawet dobre i szlachetne cechy wyradzają
się tu w jakieś niedorzeczności, jak np. łagodna życzliwość, spolegliwa dobroć i ludzkie współczucie
przekształcają się w kult kalectwa, niedołęstwa, potworkowatości, upośledzenia
oraz w otaczanie tego, co ułomne i bezwartościowe, szczególnym mirem i
socjalnymi przywilejami. Chyba „czysto polską” wadą jest świadomy brak
punktualności, skłonność do ostentacyjnego spóźniania się – nieomylna oznaka
chamstwa i braku wychowania.
***
Wielu
autorów rodzimych ubolewało nad domniemaną „polską” złodziejaszkowatością. Jan
Sztaudynger we fraszce „Chciwość i
złodziejstwo” wołał:
„Złodziej na złodzieju,
Złodziejem pogania,
Dosyć, moja Polsko,
Tego rozkradania!”
Na nic
apele, chciwości bowiem nie da się poskromić kazaniami, lecz jedynie
odrąbywaniem złodziejskich łap. A w „Modlitwie
Polaków” tenże satyryk ironizował:
„Przed twe ołtarze zanosim błaganie,
Niech każda dycha patykiem się stanie!”
Agresywny
merkantylizm (skwapliwie nawiasem mówiąc odnotowywany i zarzucany nam przez
wszystkich sąsiadów), nagminnie przybierający kształt sprytnego „kombinowania”,
myszkowania, złodziejstwa, węszenia wszędzie korzyści materialnych (od
ulicznych „poproszajek” do oficerów policji okradających prywatne mieszkania,
do panów ministrów i posłów, inkasujących łapówki i wypisujących sobie
wielomilionowe premie, do urzędników warszawskiego ratusza prywatyzujących
nienależne im mieszkania w stolicy na miliardy dolarów itd., itd.), lenistwo i
niedbałość w pełnieniu pracy i obowiązków zawodowych, zastąpione przez szczurzą
ruchliwość w poszukiwaniu „pokarmu” dla
siebie i rodzinki, powodują, że prawie nikt nie umie tu myśleć w kategoriach Państwa
i Narodu. Kto zaś umie, jest wydrwiwany i izolowany jako „dziwak”, „faszysta”,
„komuch” i niespełna rozumu „półgłówek”. Jakże tedy może być sprawne, zamożne i
silne państwo, którego mieszkańcy zrodzili taką oto „mądrość ludową”:
„Trzeba żyć i kombinować,
Dobrze jeść i nie pracować”…
Jakże w
ogóle zbiorowość dotknięta takim trądem moralnym, gdy i rządzący i rządzeni są
zajęci tylko kombinowaniem, kradzieżą i wzajemnymi oszustwami, może istnieć? Musi żywcem zgnić, rozpaść się
na kawałki i być pożarta przez drapieżnych padlinożerców.
Niektórzy
politycy od czasu do czasu się wygrażają, że oto uczynią z Polski „drugą
Japonię”, „drugą Szwajcarię” czy „drugie
Chiny”. Otóż nigdy nie uczynią. A to dla jednej prostej przyczyny – dlatego
mianowicie, że w Japonii mieszkaja Japończycy, w Chinach – Chińczycy, w
Szwajcarii – Szwajcarzy, a w Polsce – Polacy. Samych tylko włamań do mieszkań
rejestruje policja rok rocznie w tym niezbyt ludnym kraju ponad sto tysięcy!
Ale i tak
złodziejaszkowatość poniektórych Polaków to przysłowiowy pikuś w porównaniu ze
zbrodniczym złodziejstwem Niemców i Rosjan, grabiących sąsiednie narody i
państwa, z międzynarodowym bandytyzmem Hiszpanów, Belgów, Portugalczyków,
Anglików przez całe stulecia wywożących z kolonii olbrzymie nagrabione tam
bogactwa i mordujących bez skrupułów miliony rdzennej ludności Afryki,
Australii, Oceanii, obu Ameryk, czy z bankowym wampiryzmem Stanów Zjednoczonych,
wysysających krew i siły życiowe z całej niemal ludzkości. Skłonność do
złodziejstwa (ewidentna zresztą we wszystkich krajach posowieckich!) to w dużym
stopniu skutek 120-letniej niewoli okresu zaborów i półwieku trwających rządów
komunistycznych, narzuconych Polsce przez ZSRR, kiedy to realna sytuacja była
taka, jak ją opisuje ówczesny „frazeologizm”: „Nie ukradiosz, nie prożywiosz” - „Nie ukradniesz, nie przeżyjesz”.
***
Z kolei
kłótliwość stanowi poza wszelką wątpliwością jedną z najgorszych wad polskich.
Ku uciesze wrogów. Książę Konstanty Ostrogski, apelując na początku XVI wieku
do sułtana tureckiego o atak na Polskę, podkreślał, że podbić ją nie będzie
trudno, ponieważ „Polacy, jako psy, sami
się jedzą”. Minęły wieki, a Jan Sztaudynger poczuł się zmuszony we fraszce „Plujmy sobie” napisać:
„Plujmy sobie nawzajem w kaszę!
To takie polskie, to takie nasze”…
Z
rozmaitych wypowiedzi o Polsce wyłania się dziwaczny obraz paradoksalnego kraju
ludzi łączących w sobie cechy nie do pogodzenia: religijnych i wszetecznych,
romantycznych i wyrachowanych, pracowitych i leniwych, szlachetnych i
złodziejskich, konserwatywnych i buntowniczych, uczynnych i podłych,
inteligentnych i głupich, uczciwych i niegodziwych. – Jednocześnie! Pisano
nieraz krytycznie o polskiej „ambicji bez amunicji”, o rozmiłowaniu w byciu
„panem dyrektorem” przy jednoczesnej indolencji i potwornym niedołęstwie w
zakresie sprawowania funkcji kierowniczych, o polskiej niesłowności i o braku
punktualności, choć przecie wiadomo, że „punktualność
to uprzejmość królów”. Ale nie prostaków, wciąż się uśmiechających, jak
głupi do sera, i przez spóźnianie się „pokazujących” wszystkim, że mają ich w
dupie... Melchior Wańkowicz drwił z
polskiego „kundlizmu” i „organicznej głupoty”. Nie tylko on zresztą, ale i
Stefan Żeromski, Bolesław Prus, Władysław Reymont, Maria Dąbrowska, Józef
Kossecki, Zbigniew Załuski, Krzysztof Kąkolewski, Józef Kozielecki. Wystarczy
nadmienić w roli wymownego przykładu organicznej głupoty polskiej, jak to pod
koniec XVIII wieku, w dobie rozbiorów politykierzy i dziennikarze warszawscy z aplombem rozprawiali o tym, iż
należy zdemobilizować resztki nic już niewartego wojska polskiego, bo to
przecie „nikt nie napadnie na kraj, który nie ma wojska!”…
Nieraz
wskazywano na alogiczność nawet myślenia historycznego polskich – pożal się
Boże! - „katolików”, mających za jednego z „naszych” bohaterów narodowych
Napoleona Bonaparte’go, ateusza, masona, klienta domu Rothschildów,
prześladowcę Kościoła Katolickiego, i szczycących się sławetnym, a raczej
haniebnym, atakiem naszych szwoleżerów pod Somosierrą, po którym inwazyjne
wojska francuskie okupowały część Hiszpanii i wymordowały w niej m.in. tysiące księży i zakonników, jak też
splądrowały, spaliły i zrujnowały setki kościołów. Także na terenie obecnych
Włoch ofiarą ulubieńca polskich katolików padły setki świątyń, w tym w samej
tylko Wenecji 40 pereł architektury sakralnej. Ba, nawet niewierną żonę
kresowego arystokraty, która porzuciła męża i dzieci po to, by zostać jedną ze
szmat kurduplowatego Korsykańczyka, uznaje się w tym nieszczęśliwym kraju za wielką
patriotkę, która jakoby ze względów ideowych – „dla Polski” - wlazła do cudzego
łóżka… A owo przechwalanie się do dziś durniów ze wszystkich obozów
politycznych, że oto „Polska przygarnęła Żydów, gdy byli oni zewsząd wypędzani”
– do nich wciąż nie dociera, ani to, że byli wypędzani z bardzo poważnych
powodów, ani, że ci „przygarnięci” po I i w przededniu II wojny światowej
otwarcie walczyli o oddanie Wilna, Grodna i Lwowa sowietom, a Śląska i Pomorza
Niemcom, ani że w XXI wieku wymuszają na Polsce 300 000 000 000
dolarów bandyckiego haraczu jako rzekomą restytucję „mienia żydowskiego”,
zniszczonego przecie przez Niemców i Sowietów podczas działań wojennych. Polska
głupota jest straszliwa i nieuleczalna.
Nie dziw
tedy, że
Józef Piłsudski z trybuny publicznej (we Lwowie w 1923 roku) rzekł,
iż Polacy to „nie naród, a stado baranów”;
przy innej okazji: „naród wspaniały,
ale ludzie kurwy”, czy „Polska jest jak obwarzanek, wszystko, co
wartościowe, na obrzeżach, a w środku pustka”… Do oficerów zaś sztabu generalnego
zniecierpliwiony ich tępotą najczęściej się odzywał: „Milcz, durniu!” Uważał, że
politycy i generałowie polscy „potrafią
tylko kury szczać wodzić”…
Z kolei
Zbigniew Herbert w wywiadzie wyemitowanym przez program drugi Radia Polskiego
28 kwietnia 2008 roku, mówił dosłownie: „Stuprocentowy
Polak jest stuprocentowym idiotą… Warszawa to dno mazowieckie, to dziura
śmierdząca, głupia, nic nie warta… Język polski jest prymitywny i niewyrazisty,
nadaje się tylko do opisywania bigosu”…Ileż bólu w tych słowach zacnego
Polaka i wybitnego poety!
***
„My, Polacy, - pisał
jeden z autorów tygodnika „Angora”
(nr 14, 2014) – bardzo lubimy krytycznie
patrzeć na innych, wszystko i wszystkich krytykować, zwłaszcza tych, którzy w
naszych oczach wyrządzili nam krzywdę. Wszyscy są winni naszemu losowi, tylko
nie my sami. Lubimy patrzeć na siebie bardzo pozytywnie, my jesteśmy najlepsi
na świecie, najmądrzejsi i najbardziej cwani, a inni to banda skończonych
głupków, których trzeba znosić, a co gorsza, jeszcze na nich pracować. Nic,
tylko mity i kontrasty na tle rzekomo mocno u nas zakorzenionej wiary. Bardzo
często zapominamy, że nasz kryształowy wizerunek własny nie odpowiada
rzeczywistości. Że sami jesteśmy winni naszemu losowi, obojętnie w jakiej epoce
historycznej”…Zarzucamy słusznie sąsiadom, że w końcu XVIII wieku znieśli
nasze państwo, ale jakoś nie chcemy pamiętać, że zanim oni to uczynili, przez
wiele lat bardzo liczni przedstawiciele polskich elit politycznych obijali
progi władz w Petersburgu, Berlinie i Wiedniu, błagając o „pomoc”, o
interwencję zbrojną, o „obronę wolności”, jakoby ograniczanej przez władze
warszawskie. W końcu uprosili. Potem warszawscy komuniści błagali Moskwę
(jeszcze jedną, pożal się Boże, gwarantkę naszej niepodległości!) o dalszą
okupację kraju nad Wisłą, a po nich o to samo błagają Amerykanów tzw. – za
przeproszeniem - „demokraci”. Sytuacja międzynarodowa się zmienia, a serwilizm
pozostaje. Wciąż też pielęgnujemy m.in. martyrologię narodową i płaczemy nad
swym losem, co po naszym udziale w agresji Sowietów na Czechosłowację w 1968 i
w krwawym najeździe USA, UK i Izraela na Irak, Syrię i Afganistan zakrawa na
jakąś obłudną komedię.
Rozdzieramy
szaty nad klęską września 1939 i winimy Niemców i Rosjan, że nas zaatakowali,
Francuzów i Anglików, że nie chcieli umierać za Gdańsk. I nie dopuszczamy do
świadomości faktu, że już w pierwszym dniu wojny – jak czytamy w biuletynach
IPN - z ponad milionowej armii polskiej zdezerterowało trzech generałów i
kilkudziesięciu oficerów, a z biegiem czasu ten haniebny proceder się nasilał z
każdym dniem (czy raczej z każdą nocą, ponieważ niektórzy panowie oficerowie
porzucali swe oddziały i młodych żołnierzy na pastwę losu pod przykryciem nocy,
nie zapominając wszelako o zabraniu ze sobą kasy pułkowej). Zresztą cóż miano
czynić po 17 września, po otrzymaniu rozkazu „z Sowietami nie walczyć, stać z karabinem u nogi” – równie
idiotycznego rozkazu nie otrzymywało bodaj żadne wojsko w całych dziejach ludzkości.
[W żołnierskiej piosence niemieckiej z okresu II wojny światowej Polska
figuruje jako „weiches Land”, „miękki kraj”, którego mężczyźni,
nieskorzy do wysiłku pracowniczego i militarnego, są rozmiłowani w tym, by
popijać wódę oraz tańczyć z cudzymi żonam. Dla porównania: w 1940 roku armia
fińska, licząca zaledwie 200 tysięcy żołnierzy i oficerów, tak dała się we
znaki najeźdźcy sowieckiemu, że na zawsze odbiła mu chęć do wojaczki z
północnym sąsiadem, a Niemcy hitlerowskie nie odważyły się napaść na Suomię,
choć sąsiednią Norwegię zajęli bez wysiłku. Jedyną elitarną grupą społeczną w Polsce, która wówczas nie stchórzyła,
nie ratowała swej skóry i nie upodliła się, okazał się kler katolicki, księża i
biskupi, którzy nie uciekali za granicę, jak to uczynili panowie posłowie,
ministrowie, oficerowie, generałowie, lotnicy etc, etc., lecz pozostali na
posterunku i z honorem trwali do końca z milionowymi rzeszami powierzonego im
przez Boga ludu, płacąc niewyobrażalną daninę krwi i do końca honorowo spełniając
swój święty obowiązek! Podczas II wojny światowej na terenie kraju
działała, a raczej istniała, 360-tysięczna Armia Krajowa, która jednak nie
tylko nie zapobiegła wymordowaniu 250 tysięcy Polaków na Wołyniu przez UPA, ale
nawet nie przeszkodziła litewskim szaulisom na Wileńszczyźnie w unicestwieniu
tylko w Ponarach ponad 20 000 polskiej młodzieży i 80 000 Żydów.
Natomiast – jak wynika m.in. ze wstrząsających wyznań St. Dębskiego w książce
wspomnieniowej „Egzekutor”, jak też z
publikacji w biuletynach Instytutu Pamięci Narodowej, wojnę niektórzy Polacy
wykorzystali w celu załatwiania porachunków między sobą i wyżywania się we
wzajemnym mordowaniu. Sam tylko ten „egzekutor”, w okresie, gdy miał od 16 do
19 lat, zarówno na podstawie wyroków pseudosądowych, jak i z własnego
postanowienia zastrzelił (przeważnie strzałem w plecy lub „strzałem akowskim”,
czyli stawiając ofiarę na kolana i z bliska waląc w tył głowy) ponad 300
(trzysta!) osób! Rodaków! Takich zaś „egzekutorów”, czyli psychopatycznych
morderców, AK i GL miały setki. Później wszystkie te ofiary zapisano na karb
Niemców, Litwinów, Ukraińców, Rosjan, a nawet Żydów. Zresztą St. Dębski po
wojnie zamieszkał w USA jako „uchodźca polityczny” i dopiero w 1993 roku sam
się zastrzelił. Podobny obraz Polaków, jako „narodu idiotów”, psychopatów, zaślepionych
szaleńców – chyba wbrew zamierzeniom autorów – wyłania się również z serialu
telewizyjnego „Czas honoru” (2015). [Jeszcze
w 1992 roku z Warszawy do Wilna nasłano jednego z tych zawodowych morderców
(Icek W. zdechł dopiero w listopadzie 2018), aby zabił w Wilnie pewnego
patriotycznego aktywistę polskiego, którego mafia perfidnie ogłosiła przedtem,
tak jak resztę wileńskich Polaków na łamach „GW”, za rzekomych „promoskiewskich komunistów”]. Zresztą pisarz niemiecki
Johannes Bobrowski, podczas II wojny światowej szeregowy Wehrmachtu, pisał, że
szczególnym bestialstwem wyróżniali się na froncie i na zapleczu esesmani
mający polskie nazwiska.
Nie dziw
tedy, że w mediach polskich aż się roi od ostro krytycznych diagnoz Polaków
dotyczących własnej kondycji moralnej i umysłowej. Gdzież bowiem jeszcze jest
możliwe, aby urzędujący minister spraw wewnętrznych (Bartłomiej Sienkiewicz,
2014) na pytanie, czym jest jego państwo, w tym przypadku Państwo Polskie,
odpowiedział dosłownie, że jest to: „Chuj,
dupa i gówna kupa!”… Polacy są niewątpliwie zbiorowością trudną do
kierowania, alogiczną i emocjonalną. Trudno rządzić krajem, w którym w byle
sklepiku wiejskim stoi na półkach 66
gatunków alkoholi, najbardziej tutaj chodliwego towaru, sprzedawanego
przez 24 godziny na dobę... [W Kanadzie, USA, Rosji, Izraelu to księgarnie są
czynne w takim trybie].
W
jednym z wywiadów prasowych („Rzeczpospolita”
nr 74, 1997) Zbigniew Preisner,
kompozytor, wyznawał: „Myślałem,
że po 1989 roku ten kraj stanie na nogach. Że w Polsce dojdą do władzy ludzie,
którzy poza własnym interesem będą mieli coś do powiedzenia i zechcą zrobić
coś, o czym przez lata marzyliśmy. Teraz ze zdumieniem przecieram oczy. Czytam
gazety, rozmawiam z ludźmi i widzę tę szaloną niemożność. (...) Nie potrafię tu
żyć. W kraju kłamstwa, głupoty i paranoi. Nic z tego kraju nie będzie.” W
podobny sposób wypowiedział się też
reżyser filmowy Krzysztof Zanussi na łamach tegoż dziennika („Rzeczpospolita” nr 75, 1997): „Coś się dzieje z naszym narodowym poczuciem
smaku... Dziś mamy czas najlepszy dla średnich ludzi. Kochamy tę średniość,
mało kto chce się wybić”.
Lecz bodaj
najostrzej zdiagnozował ten stan
„choroby polskiej” Jerzy Andrzejewski, pisząc o „miazdze”: „Straszny świat, straszni ludzie, przed
którymi, aby całkiem nie stracić twarzy, trzeba twarz skrywać poza maski i
grymasy. Parszywe knajpy, wódka, kac, bełkot i kwiki, głupie wredne dziwki,
zdebilowani przyjaciele, świńskie ryła redaktorów srających w portki kupione na
ciuchach, i ci, wyżej, ważniejsi, którym zawsze gówno musi śmierdzieć, pływacy,
zawsze pływacy, nawet przy żarciu i pieprzeniu pływający w mętnej wodzie,
tłuste tyłki wycierające wnętrza mercedesów i wołg, zawistni grafomani z
kontami wzdętymi jak brzuchy topielców, wapniaki, sprzedajne, wyorderowane i
utytułowane kurwy, zawsze gotowe dupę usłużnie podstawić, gnój, gnój, kupa
gnoju”... Ohydnie trafne.
W XIX wieku nie sposób
było używać w języku pisanym tak drastycznych sformułowań, lecz, jeśli chodzi o
istotę rzeczy, to smutne dywagacje na ten temat, czynione przez A. Mickiewicza
czy J. I. Kraszewskiego są zbieżne z ostrymi zdaniami J. Andrzejewskiego czy W.
Gombrowicza, pisanymi 150 lat później.
***
Jak zaznaczyliśmy powyżej, Polacy wolą raczej
obwiniać innych niż poprawiać siebie. W powieści „Żyd” (1866) Kraszewski twierdził, że Powstanie Styczniowe było w
dużym stopniu skutkiem prowokacji żydomasońskiej. W tej powieści jej czołowy bohater
rozumuje m.in. w następujący sposób: „W
powietrzu czuć proch, ale dla nas to nic złego. Skorzystajmy z dobrej okazji!
Zamiast bawić się w patriotyzm, asymilację i tym podobne mrzonki, myślmy przede
wszystkim o sobie. Chłop polski nie lubi nas, ale chłop jest głupi – nie boimy
się go. O szlachtę głównie nam idzie. Wmiesza się ona przez sam punkt honoru w
awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pole, za co ją rząd ukarze, zniszczy,
wytępi, wydusi, wywłaszczy. A wówczas dla nas droga otwarta. (...)
W każdym narodzie musi się wyrobić ponad masy jakaś inteligencja i
rodzaj arystokracji. My jesteśmy materiałem gotowym, my zawładniemy krajem, a
panujemy już teraz przez giełdy i przez wielką część prasy nad połową Europy.
Ale naszym właściwym królestwem, naszą stolicą, naszym Jeruzalem będzie Polska.
My będziemy jej arystokracją, my tu rządzić będziemy. Kraj ten należy do nas,
jest nasz”... I stało się. Na nieszczęście tego kraju polska inteligencja
szlachecka wyginęła w beznadziejnych powstaniach, wyjechała na obczyznę (robiła
świetne kariery m.in. w Rosji), spiła się, spokrewniła się z obcą rasowo
oligarchią, skundliła i się sama zmarginalizowała. A bez własnej elity
genetycznej każdy naród ciężko choruje i w końcu umiera. Staje się jednak
przedtem bezpłodny pod względem kulturotwórczym: tak jak muł, będący końsko-oślą
hybrydą.
Znakomity bądź co bądź
intelektualista Kraszewski przypisywał w tej powieści Żydom wielce antypatyczne
cechy, takie jak arogancja, chciwość na cudze dobra, nieuczciwość, pyszałkowata
mania wielkości, sprzedajność i polakożerstwo. Wydaje się, że jednak nie
dostrzegał, iż część Żydów w Polsce stanowiła tylko narzędzie w ręku imperium
zarówno rosyjskiego, jak też austriackiego, oraz Królestwa Prus. To przecież
Austria zaledwie paręnaście lat przed Powstaniem Styczniowym (1863) podczas
rzezi galicyjskiej (1848), którą Wiedeń zainspirował, wypłacała tamtejszym
chłopom pieniądze (10 talarów z pokwitowaniem!) za przynoszone w workach do
urzędów odcięte głowy Polaków i członków ich rodzin, za palenie zaścianków i
pałaców szlacheckich i mordowanie patriotycznych księży (sprzedawczyków zaborcy
chronili). Minęło trochę czasu, a dyplomacja austriacka zwerbowała także w
zaborze rosyjskim mnóstwo płatnych agentów (zarówno Żydów, jak i Polaków) i
przez nich podgrzewała nastroje antyrosyjskie, przekazywała pewne sumy (skromne
zresztą) na cele rewolucyjne, wysyłała przestarzałą broń i składała ofertę
„współpracy”, mającej jakoby na celu
„uwolnienie” zaboru rosyjskiego i jego konsolidację w skład
hipotetycznego „imperium austriacko-węgiersko-polskiego”. Wielu powstańców
styczniowych brało tę zwodniczą i cyniczną grę za wyraz dobrej woli Wiednia,
podczas gdy Austriakom od początku do końca chodziło wyłącznie o to, by
sprowokować naiwnych Polaków do antyrosyjskiego buntu i o to, by wyniszczyć ich
rosyjskimi rękami, tak jak to uczynili w Galicji wykorzystując dzikie chłopstwo
w 1848 roku, a jednocześnie polskimi rękami „nasmrodzić” Rosji. I udało się:
gdy powstanie w zaborze rosyjskim wybuchło, Austria po cichu z wszelkich rozmów
z Polakami się wycofała, porzucając tych nierozgarniętych, ciemnych, a skorych
do podskakiwania ludzi na pastwę losu. W walkach z oddziałami rosyjskimi
wyginął kwiat niedorosłej młodzieży szlacheckiej – prawie tyle samo, ile
wymordowano wcześniej w rzezi galicyjskiej. (Na Mazowszu i Podlasiu polscy
chłopi zresztą sami wyłapywali powstańców, przebijali ich widłami, cięli
siekierami, a następnie – jeszcze żyjących i przytomnych – zakopywali do ziemi).
I o to właśnie Austrii chodziło, by we wszystkich zaborach Polaków wytępić,
osłabić, a resztki uzależnić od siebie.
Lecz co symptomatyczne, iż również w okresie
pierwszej wojny światowej dyplomacja austriacka skutecznie zastosowała tę samą
metodę szkodzenia Rosji polskimi rękoma. Józef Piłsudski został agentem tajnej
policji austriackiej, za austriackie pieniądze zorganizował Pierwszą Brygadę i
Polacy „austriaccy” ruszyli na wojnę z Polakami walczącymi w składzie armii
rosyjskiej – o interesy Cesarstwa Austro-Węgierskiego, z czego nie zdawali
sobie sprawy młodzi żołnierze, z których uczyniono pionki w wielkiej grze
geopolitycznej supermocarstw. Piorunował na to Henryk Sienkiewicz. A przecież
nawet dziś w Małopolsce i na Podkarpaciu pokutuje godne politowania wyobrażenie
o „dobrym” cesarzu Franciszku Józefie, o tym, że jakoby zabór austriacki był
najbardziej liberalny, choć przecie tzw. „autonomia galicyjska” (na której
czele postawieni zostali wyłącznie płatni agenci tajnej policji politycznej Wiednia) nie mogła się nawet
równać z sytuacją prawną i kulturalną Polaków w tzw. Królestwie Polskim pod
berłem cesarza Rosji sprzed Powstania Listopadowego, co zresztą Austrię
strasznie bolało i niepokoiło. A któż dziś wspomina o polskich batalionach i
pułkach z okresu pierwszej wojny światowej, walczących (przecież też o Polskę!)
w składzie armii rosyjskiej? Przeszkadza, że Rosja była prawosławna? Cóż, Adolf
Hitler, z którego woli wymordowano 3,5 mln etnicznych Polaków, był też
Austriakiem i katolikiem! Podobnie jak katolikiem był Włodzimierz Lenin,
nawiasem mówiąc przez polską żonę wręcz podziwiający Polaków!
Żaden zabór nie był
dobry dla podbitego narodu, lecz jeśli już mielibyśmy wprowadzać jakąś gradację
ucisku i okrucieństw, to okupanci austriaccy i pruscy żadną miarą nie byli
łagodniejsi od moskiewskich, a nieraz prześcigali ich w perfidii, okrucieństwie
i zbrodniczości. To Austriacy, a nie Rosjanie płacili gotówką chłopom za
odcjęte głowy powstańców i nadawali tymże chłopom tak „piękne” nazwiska, jak
Bzdyl, But, Pierdoł, Jajo, Kutas, Śmierdziel (Smerdel), Pupa, Fiut, Pinda,
Pezda, Menda, Stopa, Pięta, Paluch, Kolano, Depa, Łokieć, Oko, Głowa, Szyja,
Kiełbasa, Sadło, Wychodek, Padlina, Piz(d)ło, Dura, Wyrzutek, Pluskwa, Szczur,
Sroka, Jaskuła, Wrona, Sowa, Bocian, Zając, Żuraw, Szpak, Tchórz, Niedźwiedź,
Wszoła, Pchełka, Kluska, Pierog, Pączek, Zacierka, Perdeus, Guz, Jobek, Koc (od
niem. Kotz – brud), Parszywka czy Siorek. Drugich zaś chłopów i Żydów „nobilitowali” takimi nazwiskami, jak
Potocki, Lubomirski, Wiszniowiecki, Tyzenhauz, Branicki, Zamojski, Ossoliński,
Sapieha itp. Dokładnie tak, jak podczas II wojny światowej „kulturalne”
bestialstwo niemieckie w stosunku do narodu polskiego było zaiste
„niezrównane”, no i „zachodnie”, co tu mówić, czyli jakby i usprawiedliwione w
oczach prowincjonalnego, durnego, beznadziejnie zakompleksionego ciemnogrodu …
Jeśli zaś idzie o tzw. „uczucia narodowe”, to najbardziej gardzili Polakami
Prusacy, nieco mniej Austriacy, a najmniej Rosjanie, którzy często naiwnie dostrzegali
w Polakach „braci Słowian”… Gdyby nie postawa ZSRR, Polska nie miałaby dziś ani
Gdańska, ani Wrocławia, ani Szczecina, ani Zielonej czy Jeleniej Góry itd. A że
pozostała bez Wilna, Lwowa czy Grodna – to skutek nacisków na rząd sowiecki
komunistycznych szowinistów litewskich, ukraińskich i białoruskich. Gdyby poszło po myśli Winstona
Churchilla, to Polska nie posiadałaby żadnego z powyżej wymienionych ośmiu
miast.
Żydzi zaś nieraz byli
wykorzystywani przez wszystkich zaborców jako narzędzie walki przeciwko Polakom
i naszym aspiracjom niepodległościowym, a jednocześnie wykorzystywali
wszystkich we własnym interesie finansowym.
Stąd „antysemityzm” m.in. J.I. Kraszewskiego. Później zresztą tę
okoliczność dostrzegali i ten punkt
widzenia podzielali m.in. Bolesław Prus, Eliza Orzeszkowa, Henryk Sienkiewicz,
Stefan Żeromski, Jan Dobraczyński. I
dlatego ich dzieła wyrugowano z lektur szkolnych, zastępując degeneratami,
pedałami i syfilitykami w rodzaju Schulza, Witkacego, Przybyszewskiego,
Gombrowicza…
Niekiedy się twierdzi,
że wszyscy bez wyjątku Żydzi byli w okresie Powstania Styczniowego na usługach
zaborców (to znaczy na własnych usługach, jako że im się to opłacało). Nawiasem
mówiąc, jak można mieć komuś za złe, że dba o interes swój, a nie cudzy, i to
taki, o którym z góry wiadomo, że przegrany. Jakżeby rezydujący w Wiedniu i
kierujący światowym żydostwem Rothschildowie mieli trzymać z garstką polskiej
młodzieży, uzbrojonej w rdzawe karabiny i kosy (co za niedołęstwo i głupota,
podobnie jak w powstaniu warszawskim 1944 – co dziesiąty ma broń, a jednak idą
na rzeź!), a nie z dworem cesarskim Austrii? Kazali tedy rodakom swym na
polskich terenach zabranych prowadzić propagandę antyrosyjską, organizować
demonstracje antyrosyjskie, finansować drukarstwo antyrosyjskie, by rzucić
Polaków na stracenie i w ten sposób dokuczyć Rosji zgodnie z austriacko-pruskim
interesem narodowym, a Polakom przy okazji nieco upuścić krwi rosyjskimi
rękami.
A że był chlubny wyjątek
w postaci Berka Josielewicza i garstki jego żydowskich zwolenników, to przecie
po jego śmierci rabin nie pozwolił pogrzebać go na kockim kirkucie, lecz
kazał zakopać do ziemi w szczerym polu,
jak, za przeproszeniem, „psa” czy samobójcę.
Polacy zaś dopiero po 50 latach odważyli się na jaką taką w stosunku do
tego szlachetnego człowieka wdzięczność.
O jakoby „propolskiej”
postawie Żydów podczas Powstania Styczniowego bardzo sugestywnie opowiedział we
wspomnieniach pewien rabin z Nowego Sącza. Oto na święto Paschy wprosili się do
jego domu polscy oficerowie, zawsze
chętni do tego, by „na darmochę” wypić i
przekąsić. Nie można było tym
uzbrojonym gojom powiedzieć, że jako „niekoszerni” samą swą obecnością zepsują,
uprzykrzą i uczynią „trefną” całą uroczystość. Toteż na prędce uradzono, że
przynajmniej rytualne kielichy z winem należy przed „nieczystym” (!)
spojrzeniem gości jakoś zabezpieczyć.
Owinięto tedy kielichy i butelki z napojem, tak bardzo przez Polaków lubianym,
biało-czerwoną bibułką. I tak obie strony raczyły się winem: Żydzi własnym, Polacy
cudzym. Ci drudzy ponoć potem przez dłuższy czas rozpowiadali wszem i wobec,
jacy to bardzo propolscy i patriotyczni (w stosunku do Polski!) są „nasi”
Żydzi. Nie rozumieli w swej głupocie
tych alegorycznych zachowań.
Trudno się tedy dziwić, że bardzo
małego zdania o możliwościach umysłowych i kwalifikacjach moralnych
Polaków są Żydzi zamieszkujący Polskę.
A. Rozenfeld np., przez kilka lat doradca prezydenta A. Kwaśniewskiego, pisał:
„Dziwny narodek – ani to się uśmiechnie,
I cały w pretensjach, jak gdyby się
należało:
Wieczne pamiętanie, zdrowaśki i intencje,
Do żadnej roboty się nie nadaje,
Wszystko wie najlepiej,
Choć w dupie byli,
Gówna nie zobaczyli”…
Z kolei w
tekstach wywiadów i publikacjach autorskich, podobnie jak i w filmach słynnej
żydowskiej kinoreżyserki Agnieszki Holland, aż się roi od sarkastycznych (i
nierzadko trafnych) uwag o „nienawidzących
się nawzajem Polakach”, jako o narodzie niedojrzałym, antysemickim,
ksenofobicznym, tępym, przesyconym płytką, obłudną religijnością, chamskim, rozpijaczonym,
złodziejskim, niemoralnym, w zasadzie barbarzyńskim. Oto garść jej
autentycznych wypowiedzi na łamach „Gazety
Wyborczej”, „Rzeczypospolitej”, „Tygodnika Kulturalnego”, „Super-Expressu”,
„Tygodnika Powszechnego”: „Mieszkam i pracuję poza Polską. Kiedy przyjeżdżam,
uderza mnie fala niedobrego powietrza, coś takiego, jakby w zamkniętym
pomieszczeniu ktoś bez przerwy puszczał bąki. Jest coś takiego, że jest tu
duszno… Mi się nie podobają tutaj różne rzeczy coraz bardziej (…), sposób, w jaki
funkcjonuje polityka, sposób, w jaki funkcjonują stosunki międzyludzkie, jak
kościół sobie poczyna, ale najbardziej mi się nie podoba taka wysoka
konformizacja społeczeństwa (…), sądząc przynajmniej z ankiet (…), widać, że żyjemy w takim
zakłamaniu, znaczy, ludzie co innego mówią, deklarują, a co innego tak naprawdę
robią. I muszę powiedzieć, że ta konformizacja w jakimś sensie jest większa niż
za komuny”… „W katolicyzmie, w jego często bezmyślnej obrzędowości (…) człowiek
czuje się zwolniony z zadawania sobie pytań o sens własnego działania… Nie mam
specjalnych sympatii ani dla katolicyzmu, ani dla kościoła, ani tym bardziej
dla kleru… Polski katolicyzm był zawsze filozoficznie szalenie płytki,
patriotyczno-polityczny, a nie teologiczny czy mistyczny”… „Wskaźnik wzajemnego
zaufania jest w Polsce najniższy w Europie”… „W Polsce pejzaż mentalny jest
okropny. Wprowadza się do życia publicznego język nienawiści, pomówień i
kłamstw, jakiego nigdy przedtem tu nie było. I nie ma nigdzie w cywilizowanym
świecie. Kiedy przyjeżdżam do Warszawy, włączam telewizor i słucham debat
polskich polityków, to włosy mi się na głowie jeżą. Brutalne ataki, całkowity
brak odpowiedzialności za słowo, straszna forma. We Francji debaty polityków
odbywają się na innym poziomie. W Stanach też”… „Każda kolejna ekipa neguje
wszystko, co było przedtem. Na takiej podstawie nie da się zbudować niczego
mocnego”… „Przeszkadza mi antysemityzm oraz głupota, cynizm i korupcja
polityków”… „Polacy zawsze mieli skłonność do zrzucania winy na innych i
nieprzyjmowania odpowiedzialności za własne decyzje… Irytuje mnie w polskiej
kulturze łatwość, z jaką przychodzi jej eksteryrioryzacja zła, jej skłonność do
obarczania odpowiedzialnością za zło
zawsze kogoś z zewnątrz… Polacy tak się zżyli z myślą, że winni są INNI –
Rosja, komuniści, dziejowe fatum – że stali się niemal niezdolni do
stwierdzenia, że robią coś źle i że powinni robić to lepiej. (…) Myślę, że
jeśli brać pod uwagę tę specyficznie polską ucieczkę przed odpowiedzialnością i
kompletną ruinę etosu pracy, to można powiedzieć, że Polska nie jest Europą”…
„Polacy mają pewną skłonność do niedojrzałości… Łatwo ich zmanipulować
ideologicznie… Nigdy nie mieli siły, by skonfrontować się ze złem w sobie”… Także
w filmach tej utalentowanej reżyserki Polak zawsze występuje w roli brudasa,
chama o mentalności drobnego kieszonkowca, antysemity, szmalcownika, durnia,
politycznej i obyczajowej szmaty. Może właśnie dlatego władze Polski nadały jej
m.in. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski (2001), Order Zasłużony Kulturze
Gloria Artis (2008), Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski
(2011) itd. W podobnie lokajski sposób władze tego kraju potraktowały Jana
Tomasza Grosa, autora szeregu książek oczerniających Polskę i Polaków,
wydawanych przez „katolickie” oficyny „Więź” i „Znak”; jego też wyróżniono
Orderem Orła Białego itd. Jest to jedyny kraj nagradzający swoich wrogów. Autor
zaś tej książki może się pochwalić, że był przez Agnieszkę Holland, „polskiego
papieża” Adama Michnika, ambasadora Jana Widackiego, ministra Bronisława
Geremka, konsula Mariusza Maszkiewicza i innych tejże maści i tejże narodowości
„autorytetów moralnych” po wielokroć ostro i kłamliwie oczerniany na łamach „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika
Powszechnego”, „Gazety Polskiej”, „Nie”, Życia Warszawy”, „Nowego Dziennika” i
nie tylko. A swoją koleją to stanowi jakiś paradoks, iż polonofobiczni Żydzi
polscy, niemieccy, angielscy i amerykańscy uważają Polaków za zagorzałych
antysemitów, podczas gdy doskonale nas znający sąsiedzi, jak Litwini,
Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie czy Niemcy mają nas za „żydowskich pachołków”,
a nawet za „żydopolaków”.
***
Często
podkreślano domniemane umiłowanie przez Polaków tzw. „wolności”:
„Wolę się źle mieć na woli,
Niźli najlepiej w niewoli”
– wyznawał
na przykład Adam Władysławiusz. Istotnie, „system
parlamentarny szesnastowiecznej Polski był porównywalny z takimże systemem
Anglii w dziewiętnastym stuleciu” (Benjamin Chapinski: „The Road to Tomorrow’s Poland”. In: „The Central European Forum” vol. 2,
nr. 5, p. 59. Fall 1989). Także wolność sumienia ceniono w tym
kraju wysoko, choć w praktyce wcale jej nie zapewniano. To przecie nie gdzie
indziej jak w Rzeczypospolitej w 1689 roku porąbano na kawałki i spalono
filozofa Kazimierza Łyszczyńskiego, a w 1775 roku w wielkopolskim Doruchowie,
także na mocy wyroku sądu, spalono na
stosie (po poprzednim podtapianiu i bestialskich torturach) 14 (czternaście!)
bezbronnych kobiet oskarżonych o uprawianiu czarów. Ten bezbożny akt
ciemnoty, okrucieństwa i „nieugiętego
trwania” przy zasadach średniowiecznej inkwizycji nie tylko ośmieszył Polskę w
oczach oświeconej Europy jako ostatni na kontynencie bastion nieuleczalnej głupoty,
ale i stał się jednym z powodów do pierwszego rozbioru kraju, zarówno bowiem
cesarz Austrii, król Prus, jak i cesarzowa Rosji byli oburzeni okolicznością,
iż w ich sąsiedztwie smaży się na powolnym ogniu żywych ludzi. Doruchów zaś
razem z amerykańskim miasteczkiem Salem, gdzie w 1692 roku powieszono za czary
18 niewiast, stał się ostatnim symbolem ciemnoty i moralnego zdziczenia w
obrębie cywilizacji euroamerykańskiej.
To
prawda, Wacław Potocki pisał, niestety jednak nie bez przesady, że nikt, nawet
najpotężniejszy, nie ma prawa „przywłaszczać
do sumienia człowieczego klucze”, gdyż „z
przyniewolnego sługi nie chce Bóg ofiary”. Darów i błogosławieństw nie daje
się wbrew woli: „Szkoda by się ludziom o
to kusic, gdy, co Bóg z łaski daje, człek w człeka chce wmusić”. Masońska
Konstytucja Księstwa Warszawskiego z 22 lipca 1807 roku głosiła: „Znosi się niewola. Wszyscy obywatele są
równi przed obliczem prawa”. Ale i tak wystarczała drobna różnica w
poglądach politycznych czy filozoficznych, by Polak na Polaka patrzał spode
łba, jak wilk, i gotów był mu gardło przegryźć czy w łyżce wody utopić.
Byłoby
również uproszczeniem twierdzić, iż wszyscy Polacy byli lub są rozmilowani w
wolności. Gdyby tak było, nie byłoby ponad 123-letniej niewoli rozbiorowej.
Wielu wyżej sobie ceniło własną kieszeń
niż wolność ojczyzny. Dlatego np. w Powstaniu Styczniowym 1863 roku wzięło
udział zaledwie pięć procent populacji męskiej kraju. Stąd upadek wszystkich „powstań narodowych”,
w których nigdy nie brało udziału więcej niż kilka procent Polaków. Margrabia
Aleksander Wielopolski, polityk o głębokiej i silnej umysłowości, czynny
uczestnik Powstania Listopadowego, który parędziesiąt lat swego życia strawił
na knowaniu spisków antyrosyjskich i podejmowaniu inicjatyw dyplomatycznych
oraz organizacyjnych, mających na celu odrodzenie niezawisłej Polski, w końcu
doszedł do wnisoku, iż „dla Polaków da
się coś zrobić, z Polakami – nic”, rozczarował się co do postawy rodaków i
przeciwstawił dążeniom powstańczym w sposób dość szczególny. Wysunął mianowicie
tezę swego rodzaju „wewnętrznej ekspansji” i pokojowego podboju Rosji przez
ludność polską. Tam, w rozległym a jadem zachodniego wszeteczeństwa nie przeżartym imperium ujrzał pole
nieskrępowanego działania dla rzutkiej, przedsiębiorczej, ambitnej i
inteligentnej szlachty polskiej, mającej swe oparcie ekonomiczne, moralne i
polityczne w autonomicznym Królestwie Polskim, będącym częścią Cesarstwa
Rosyjskiego. W ten sposób Polacy mieliby zdominować pod każdym względem ów
gigantyczny kraj, czyniąc z niego coś w rodzaju polskiej kolonii, i mogliby w
razie potrzeby (tylko po co?) ogłosić niepodległą Polskę. Tym łatwiej by to
poszło, ponieważ Rosja w ogóle nie stawiała żadnych sztucznych barier przed
Polakami robiącymi karierę; aż się roiło tam od polskich profesorów, generałów,
senatorów, gubernatorów, admirałów. Historyk Stanisław Koźmian wyraził głębokie
uznanie dla tej koncepcji Wielopolskiego i napisał krytycznie o tendencjach
powstańczych: „W Polsce porozbiorowej
nikt nie uchylił się od tego ogólnego prawa, iż każdy, nawet najmądrzejszy,
brać musiał udział co najmniej w jednym szaleństwie, aby nauczyć się rozsądku i
nauczać go innych”. Nawiasem mówiąc Władysław Czartoryski zanotował w 1863
roku: „Persigny, w gruncie rzeczy dobry
człowiek, ale nieco wariat, był pod wpływem Rosji, a dla nas odkrył sposób
odbudowania Polski, który mi ciagle wyłuszczał, że naszą drogą pewną dojścia do
celu było zająć wszystkie posady w Cesarstwie, co utrzymywał, że łatwo dla nas
z powodu naszej cywilizacji większej i wtedy byśmy byli panami Rosji i mogli
odbudować Polskę”…
Feliks
Koneczny w książce „Polskie Logos a Ethos” zanotował: „Pomiędzy Moskwą a dążącą do unii z nią Polską zaszło głębokie
nieporozumienie: chcąc unii, chcieliśmy czegoś, czego oni nie mogli żadną miarą
zrozumieć, bo leżało to poza umysłowościa moskiewska. (sic!) Tendencje polskie zrozumiano w sposób taki,
jakoby Litwa i Polska pragnęły poddać się carowi i być wcielonymi do państwa
moskiewskiego. Takie rozumienie rzeczy wypływało zaś wcale nie ze złośliwości
politycznej, ani z jakiegoś wyrachowania politycznego na sposób wschodni, lecz
przez prostą konsekwencję pewnego sposobu widzenia rzeczy w obrębie kultury
słowiańsko – turańskiej. Kultura owa nie pojmuje rozmaitości w życiu zbiorowym
(w tym wypadku autonomii, federacji, unii); nie pojmuje organizacji życia
społecznego inaczej, jak poprzez jednostajność, w czym podobna jest do kultur
bizantyńskich”. Trudno o bardziej ryzykowne twierdzenia, przybrane w
płaszczyk pseudonaukowy, bo to przecież i Polska z Litwą niewątpliwie dążyły do
podboju Rosji, Rosja do upokorzenia Litwy i Polski, a tzw. „kultury
bizantyńskie” wyrastały bezpośrednio z podłoza gigantycznego dziedzictwa
kulturowego antycznej Grecji, niemającego sobie równych, a nacechowanego
niespotykanym urozmaiceniem poglądów filozoficznych i ustrojów państwowych.
Zupełnym nieporozumieniem jest też twierdzenie o przynależności Polski do
cywilizacji łacińskiej czy teza o tym, że w tejże cywilizacji na pierwszym
miejscu stała jakoby osoba ludzka, a dalej dopiero dobro wspólne, gdyż było
dokładnie odwrotnie: „solus respublicae –
suprema lex” itd.
Walka ze
stereotypami myślowymi jako z manifestacjami bezmyślności jest jednak zajęciem
nie dającym widoków na sukces.
Pomijając
kliniczną wręcz rusofobię wielu Polaków, łatwo spostrzec mnóstwo cech zbieżnych
w usposobieniu obu tych etnosów, jak np. pogardę do obowiązującego prawa, anarchizm
moralny i polityczny, rozmiłowanie w środkach odurzających czy przesadne dbanie
o to, „co o nas powie Europa” i zabieganie o to, by robić na tejże Europie, a
nawet na tzw. „opinii światowej”, „dobre wrażenie”. Etniczny kompleks
niższości, zupełnie obcy np. dojrzałym narodom, jak Anglicy, Żydzi czy
Amerykanie! Baron de Custine pisał w XIX wieku: „Zdumiony jestem przesadnym niepokojem Rosjan o opinię cudzoziemców.
Cóż za niezwykły brak niezależności! Cały czas są pochłonięci wrażeniem, jakie
kraj ich może wywrzeć na podróżnym… Są lekarstwa przeciw prymitywnej dzikości,
nie ma ich przeciw manii wydawania się tym, czym się nie jest”… Dokładnie
to samo można rzec i o Polakach, którzy nawet straszliwą rzeź młodzieży i
mieszkańców Warszawy w 1944 roku zwaną Powstaniem Warszawskim sprowokowali, aby
„pokazać światu, że”… Mimo iż „świat” miał i ma to pokazywanie i tych, którzy
„pokazują”, głęboko „gdzieś”… Nawiasem mówiąc, pozerstwo, kabaretowość, chęć
pokazania się to cecha ogólnoludzka. Nie przypadkiem Fryderyk Nietzsche w
jednym ze swych aforyzmów zauważył: „Skacze
się za człowiekiem, który wpada do wody, z podwójną chęcią, jeśli są obecni
ludzie, którzy do tego nie mają odwagi” i na nas patrzą. Rosjan różni
jednak od nas to, że oni potrafili wyrobić potężną władzę państwową, która
ukraca głupotę i zdziczenie obywateli, a my nie potrafiliśmy.
Mówiąc o
stosunkach polsko-rosyjskich wypada zaznaczyć, że w sferze psychologicznej są
one rażąco asymetryczne: o ile naukowcy i pisarze, a szczególnie
publicyści, polscy prześcigają się w
manifestowaniu swej rusofobii [w obliczu tego w 2013 roku episkopat kościoła
katolickiego w Polsce poczuł się zmuszony do zaapelowania do narodu polskiego o
pojednanie z narodem rosyjskim (w obliczu wspólnego zagrożenia), aczkolwiek bez
żadnego oddźwięku], o tyle wszyscy znaczni pisarze rosyjscy nigdy nie ukrywali
swego szacunku, a nawet głębokiej sympatii dla Polaków. Sergiusz Jesienin, wielki
liryk kultury europejskiej, w 1915 roku napisał wypełniony tajemniczymi sensami
wiersz pt. „Polska”.
„Nad Polszej obłako krowawoje powisło,
I kapli krasnyje sżigajut goroda.
No swietit w zariewie byłych wiekow
zwiezda,
Pod rozowoj wołnoj, wzdymajaś, płacziet Wisła.
W kolce wriemion s odnim ottienkom smysła
K wiesam wojny podchodiat wsie goda.
I pobieditielu za stiag jego truda
Sam wrag kładiot cwiety na czaszki
koromysła.
O Polsza, swietłyj son w syroj tiurmie Kostiuszki,
Niewolnica w oskołkach orieoła,
Ja wiżu: twój Mickiewicz zariażajet
puszki.
Ty moszcznoju rukoj sieć plena rasporoła.
Puskaj goriat rodnych krajow opuszki,
No słyszen zwon pobied k molebstwiju
kostioła”.
*
* *
Nad wyraz
wysoko cenili Polaków marksistowscy komuniści. Brali za „wrodzony temperament
rewolucyjny” niespożytą zdolność Polaków do oburzania się na wszystko, do
skarg, utyskiwań, wylewania żalów, protestów, donosów, burd, intryg – skłonność
płynącą wcale nie z umiłowania wolności, lecz
z drastycznie zawyżonej samooceny, z miłości własnej, nie mającej
pokrycia w uzdolnieniach, pracy, talentach, jakichkolwiek rzetelnych
osiągnięciach.
Karol Marks w „Inauguracyjnym Manifeście Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników”
wskazywał na doniosłe, jego zdaniem, znaczenie moralne polskich ruchów
wolnościowych XIX wieku: „Bezwstydna
aprobata, obłudna sympatia lub idiotyczna obojętność, z jaką wyższe klasy
Europy patrzyły na zdobywanie przez Rosję górskich warowni Kaukazu i mordowanie
bohaterskiej Polski, olbrzymie i nie powstrzymane podboje owego barbarzyńskiego
mocarstwa, którego głowa znajduje się w Petersburgu, a ręce we wszystkich
gabinetach Europy, uświadomiły klasie robotniczej obowiązek opanowania tajników
polityki międzynarodowej, śledzenia działalności dyplomatycznej swych rządów,
przeciwdziałania jej w razie potrzeby wszelkimi rozporządzalnymi środkami;
obowiązek walki o to, aby proste zasady moralności i sprawiedliwości, które
powinny określać stosunki między osobami prywatnymi, obowiązywały jako
najwyższe prawa w stosunkach między narodami… Proletariusze wszystkich krajów
łączcie się!... Całość i niepodległość Polski jest niezbędnym warunkiem
istnienia demokratycznej Europy. Dewizą Międzynarodowego Stowarzyszenia
Robotników jest: „Wolna Europa oparta o wolną i niepodległą Polskę”. Wybitny
filozof August Cieszkowski zresztą podkreślał, że powinno się liczyć tylko na
siebie, a nie na czyjąś pomoc: „Narody
ani się utrzymują przy życiu, ani też przychodzą lub wracają do życia przez
obcych, ale tylko przez siebie”.
Powstanie
Listopadowe skończyło się klęską, lecz uchodźcy z Polski byli serdecznie witani
przez Europejczyków. Richard Wagner we wspomnieniach „Mein Leben” notował: „Nadszedł
3 maja 1832. Osiemnastu przebywających jeszcze w Lipsku Polaków zebrało się na
ucztę w jednej z restauracji w okolicy miasta. Tam miano uczcić ten pamięci
polskiej tak drogi dzień ustanowienia konstytucji. Zaproszeni byli tylko
kierownicy komitetu polskiego w Lipsku i dzięki szczególnym względom i milości
– ja. Był to niezapomniany, wzruszający dzień. Zamówiona z miasta dęta
orkiestra grała nieustannie polskie piesni ludowe, w których za przewodem
Litwina Zana uczestniczyło towarzystwo z radością lub smutkiem. Szczególnie
ładna pieśń o trzecim maja wzbudzała ogromny entuzjazm… W namiętnych rozmowach
hasłem było nie wyczerpujące się słowo „ojczyzna”… Sen tej nocy przeistoczył
się we mnie potem w formę kompozycji orkiestralnej w rodzaju uwertury pod
tytułem „Polonia”…
A jednak
zaledwie po paru latach Europa miała dość polskich uciekinierów i ich zachowań,
skandali, pijaństwa, bójek, grabieży, gwałtów, wysługiwania się wywiadowi
rosyjskiemu. Zaczęto ich w portach francuskich, niemieckich, angielskich,
belgijskich masowo ładować na statki i przymusowo wysyłać do różnych odległych
krajów, jak Ameryka, Australia, Chile, Kanada, Haiti, gdzie mogli w sposób
mniej szkodliwy dawać wyraz swemu burzliwemu i nieużytemu temperamentowi. (W
Powstaniu Listopadowym zginęło 11 generałów powstańczych, w tym tylko
czterech z rąk wroga, siedmiu – z rąk
rodaków, ciągle niezadowolonych i ze sobą się użerających!).
Sytuacja
powtórzyła się po 1863 roku, kiedy to Francja przyjęła kilka tysięcy
buntowników z Polski, uciekających przed Rosjanami, i zapewniła im w miarę
znośne warunki bytu. Ci zaś „podziękowali” gościnnemu krajowi w zaiste polski
sposób: zainicjowali i stanęli na czele rzezi 1871 roku, zwanej Komuną Paryską,
kiedy to zagitowany przez żydo-polskich masonów motłoch Paryża wymordował cały aparat administracyjno-rządowy Paryża i
założył „pierwsze w dziejach państwo dyktatury proletariatu”. Wówczas
to legalne władze Francji wydały wojsku rozkaz: każdego spotkanego Polaka
natychmiast i bez sądu rozstrzeliwać na miejscu... Pozostałe przy życiu niedobitki
wyprawiono do Afryki i Oceanii.
Fryderyk
Engels 29 listopada 1847 roku w Londynie na międzynarodowym wiecu poświęconym
17 rocznicy Powstania Listopadowego mówił: My,
niemieccy demokraci, jesteśmy szczególnie zainteresowani w wyzwoleniu Polski.
Wszak to niemieccy monarchowie ciągnęli zyski z rozbiorów Polski, wszak to
żołnierze niemieccy po dziś dzień jeszcze uciskają Galicję i Poznańskie. Nam,
Niemcom, powinno zależeć na tym, by zmyć tę plamę z naszego narodu. Żaden naród
nie może się wyzwolić, a jednocześnie uciskać inne narody. Nie może więc dojść
do wyzwolenia Niemiec, póki nie nastąpi wyzwolenie Polski spod jarzma
niemieckiego”…
Karol
Marks i Fryderyk Engels w 1875 roku opublikowali na łamach periodyku „Der Volksstaat” wspólny artykuł pt. „W obronie Polski”, w którym znalazły się
następujące zdania: „Polaków spotykamy
wszędzie tam, gdzie toczy się walka rewolucyjna… Główna przyczyna sympatii
klasy robotniczej dla Polski jest następująca: Polska jest nie tylko jedynym
plemieniem słowiańskim, ale również jedynym narodem europejskim, który walczył
i nadal walczy jako kosmopolityczny żołnierz rewolucji. Polska przelewała swą
krew w amerykańskiej wojnie o niepodległość; jej legiony walczyły pod
sztandarem pierwszej rewolucji francuskiej; swoją rewolucją w 1830 roku
udaremniła uzgodnioną wówczas między zaborcami inwazję na Francję; w 1846 roku,
w Krakowie, Polska jako pierwsza w Europie zatknęła sztandar rewolucji
socjalnej; w 1848 roku bierze wybitny udział w walkach rewolucyjnych na
Węgrzech, w Niemczech i we Włoszech; wreszcie w 1871 roku Polska daje Komunie
Paryskiej najlepszych generałów i najbardziej bohaterskich żołnierzy”… Cały
artykuł wieńczyło zdanie: „Niech żyje
Polska!”.
Utrzymanych
w tym stylu wypowiedzi teoretyków „komunizmu naukowego” o Polsce jest całe
multum. I nie koniecznie są one nieprawdziwe.
Ciągłe
wysiłki wolnościowe Polaków w XIX wieku nie poszły na marne i w wieku XX
marzenie stało się ciałem. A poeta Marian Piechal napisał:
„Z grobów trzech naszych powstań
tak wielka z roku na rok
emanowała siła
że już w następnym wieku
na wszystkich polach walki
ślad swych zwycięstw
znaczyła”.
Także i
Ojciec Święty Franciszek wystosowując w lipcu 2016 roku przesłanie na Światowe
Dni Młodzieży w Krakowie pt. „ŚDM
pielgrzymką wiary i braterstwa” w jednym z akapitów napisał: „A teraz zwracam się do was, drodzy synowie
i córki narodu polskiego! Czuję, że to wielki dar od Pana, aby stanąć między
wami, bo jesteście narodem, który w swoich dziejach pokonał wiele doświadczeń,
także bardzo ciężkich, i poszedł naprzód z mocą wiary, wspierany macierzyńską
ręką Maryi Dziewicy”. Co prawda, rok później, w końcu września 2018, papież
Franciszek ogłośił podczas wizyty na Litwie wyniki swego epokowego odkrycia
naukowego, stwierdził mianowicie, że podczas II wojny światowej Litwini
okropnie ucierpieli od Polaków i od Niemców (dotąd wszyscy wiedzieli, że to
Litwini wystawili do dyspozycji Hitlera 120-tysięczną armię ochotniczą i w
samych tylko podwileńskich Ponarach wymordowali ponad 100 000 pokojowej
ludności polskiej (przeważnie uczniów szkół polskich Wilna) i żydowskiej,
przedwojennych obywateli Rzeczypospolitej Polskiej, w tym kilkudziesięciu
polskich księży).
* * *
Polakom
przypisuje się także gorący patriotyzm, połączony z głębokim uczuciem
prorodzinnym. Henryk Rzewuski był pewny, że „w
zaciszu domowym, a nie w urzędach zachowuje się narodowość”, a przed nim
Wacław Potocki zauważał:
„Zły to ptak, co od gniazda swojego się
dziczy,
Gdzie ma Polak pieluchy, tam się niechaj
cwiczy”.
Poeta
zachęcał w ten sposób polską młodziez do studiowania i pracy w ojczyźnie, a nie
na obczyźnie. Rozważano też sposoby służenia ojczyźnie. Znany historyk Józef
Szujski uważał, że patriotyzm i duma narodowa wyrażać się powinny w czynach, a
nie słowach. „Pamiętajmy, – pisał – że odziewanie się w świetną przeszłość
historyczną i jej wspomnienia będzie tak długo strojeniem się w cudze piórka,
jak długo pracom przeszłości nie wskażemy prac własnych, wieńcom chwały
przodków nie dorzucimy wieńców chwały własnej, skromniejszych może, ale również
zacnych”… Lubimy bowiem wstrząsać powietrze na uroczystych akademiach
gromkimi frazesami, a rzadko mamy skłonność uczynić dla Polski coś konkretnego.
Toteż i w XX wieku wybitny uczony Kazimierz Dąbrowski zauważy: „Miłość ojczyzny idzie w parze z dbałością o
jej rozwój”… Do Polaków, jak też do innych ludów, można byłoby skierować
słowa, jakie ongiś Tukidydes wypowiedział pod adresem Ateńczyków: „Oceniacie przyszłość na podstawie pięknych
możliwości, jakie malują przed waszymi oczyma mówcy, a przeszłość na podstawie
tego, jak ją zręczni mówcy zganią lub pochwalą, nie tyle dając wiarę oczywistym
faktom, ile słowom”.
Niektórzy
autorzy uważają, iż tradycja nie tyle sprzyja rozwojowi ludzi, ile ich krępuje.
Pisze tedy Marian Piechal:
„Naród ze swą tradycją
jak pies
z budą związany
zacieśnia swego ducha
bo tyle ma ze świata
na ile mu zezwala
długość łańcucha”.
Te słowa
ocierają się niewątpliwie o nihilizm narodowy (często cechujący tzw.
Żydopolaków) i mogą prowadzić do indyferentyzmu moralnego, a poprzez niego i do
zdrady narodowej, jeśli ktoś uzna, że tak dla niego samego będzie wygodniej i
zyskowniej. Wiemy, że nieraz tak bywało. W 1846 roku hrabia Henryk Poniński
szczegółowo poinformował policję pruską w Poznaniu o zamiarze wszczęcia
powstania przez Polaków, podając nazwiska przywódców. Wskutek tej zdrady
aresztowano siedemdziesięciu działaczy patriotycznych, w tym Mierosławskiego,
Libelta, Guttry’ego. – Wymowny przykład „arystokratycznego” draństwa…
Robienie
powstań to wielka i trudna sztuka, a nie bzdurne „pokazywanie się”. Należy je
starannie przygotowywać, zbroić się jak najlepiej, zdrajców rozstrzeliwać,
skutki wszystkich posunięć przewidywać, bo idzie o przejęcie władzy nad
narodem, a nie o głupiutkie podskakiwanie i „pokazywanie”. A gdy się widzi, że
poparcia spodlonych lub zmęczonych mas, ani widoków na zwycięstwo nie ma –
należy rozważyć inne metody postępowania niż walka zbrojna.
Grasylda
Malinowska w „Pamiętnikach” opisywała
stosunek rodaków do tej kobiecej młodzieży, która zaciągnęła się była pod sztandary
Powstania Styczniowgo: „Oj, ciężko nam
było! Wycierpiałyśmy wiele pogróżek, wymyślań i od rodzeństwa oskarżeń,
zażaleń, posądzeń, żeśmy to robili dla swojej przyjemności, a Bóg widział,
żeśmy wszystkie ofiary robiły z miłości Ojczyzny i dla braci cierpiącej. Ciężko
i teraz wspominać, jak opacznie zapatrywano się na nasze czyny. Ludzie złej
woli we wszystkim widzą zło”… Podkreślmy, że chodzi tu o złą wolę Polaków,
nie zaś urzędników czy sołdatów rosyjskich. Sami rodacy wyśmiewali, potępiali i
wydrwiwali tych spośród siebie, którzy przyłączyli się do powstania, a nieraz
pisywali donosy nawet na swych krewnych, nie mówiąc o sąsiadach. Podłość była
powszechna i bezprecedensowa i właśnie to umożliwiało zaborcom tak długie
zniewalanie kraju. Na wiadomość zaś o klęskach powstańców wielu Polaków
reagowało złośliwą radością. Grasylda Malinowska wspominała: „Na wieść z Warszawy, że przy manifestacji 8
kwietnia 1861 roku z racji rozwiązania Towarzystwa Rolniczego zabito 200 osób,
moja chlebodawczyni mówiła, że „Warto, czego leźli? Z ich racji i nam teraz
będzie źle”… I cóż miałam mówić na takie argumenta?” Wręcz zgrozę budzi
fakt, że gdy powstanie dogorywało, a jego uczestnicy tułając się po bezdrożach
docierali do ojczystego domu, właśni ojcowie i bracia nie wpuszczali ich na
rodzinny próg, bojąc się kary ze strony władz rosyjskich. Wymęczeni, głodni,
nieraz ranni i chorzy rozbitkowie tułali się po lasach, żywiąc się liśćmi
drzew, jagodami, korzonkami, niekiedy rzadką jałmużną z ręki spodlonych
rodaków, którzy nie wahali się dawać cynk carskim władzom o tułających się
powstańcach, „bandytach”. A przecież kresowa szlachta była bez porównania
bardziej patriotyczna niż koroniarska. Cóż dopiero mówić o ciemnym i
prymitywnym chłopstwie, które wszędzie, a szczególnie na Mazowszu, moralnie i
czynnie wspierało Moskali wymordowujących najlepszych synów narodu polskiego,
wdeptujących w błoto kwiat patriotycznej młodzieży. Wielu przebitych widłami,
służącymi zwykle do przerzucania gnoju, młodziutkich powstańców żywcem zakopywano
do ziemi. Aż dziw, że tak
niepatriotyczna, małoduszna, nikczemna i tchórzliwa zbiorowość sama siebie
ogłaszała za „pierwszorzędny” naród patriotyczny, szlachetny, odważny, a nawet
inteligentny. I jeszcze Grasylda Malinowska: „Niby patrioci, współczujący rozbitkom, nikt się nimi nie zajął, nikt
nie oszczędzał, nie ukrył u siebie, zawsze (…) odsyłano, aby zrzucić z siebie
ciężar odpowiedzialności. Jeśli tak bardzo dbali o swoje majątki, to mogli
zasilić nas rublem, odzieniem, ale gdzie tam, o wszystkim myśmy same myśleć
musiały, opłacać, a potem cierpieć od rodzeństwa przez całe życie. Za
poświęcenie i ofiary nawet wstęp do Czerepowszczyzny był nam wzbroniony”… Gdyż
sąsiedzi czy chłopi natychmiast by donieśli Rosjanom i cała rodzina – po
skonfiskowaniu mienia - poszłaby etapem na Sybir. „Powstanie nie udało się, tyle ofiar, śmierci, zsyłek. Murawiew wysilał
się, aby tworzyć nowe okrucieństwa, następcy jego mało byli lepsi. Syberię
zapełniano jeńcami, rozdzielano żony od mężów, dzieci od rodziców. Wieszano,
rozstrzeliwano, palono wsie, zabierano na skarb majątki i oddawano Moskalom,
sekwestrowano, jednym słowem, chciano nas zupełnie zgładzić z tego świata,
pozostałych zrusić, zdemoralizować, co im się po trochu udało”…
A jednak
tysiące młodych zapaleńców objętych duchem romantyzmu zdobywało się na
najwyższe przejawy bohaterstwa i poświęcenia. Wydaje się, że moc ich ducha
płynęła z głębokiej, ufilozoficznionej religijności, która kazała widziec w
każdym cierpieniu sens wyższy, przejaw niezbadanych wyroków Opatrzności Bożej,
prowadzącej ludzkość ku nieznanym przeznaczeniom… „Romantycy przejęli hebrajską ideę traktowania historii jako teofanii.
Mircea Eliade, który wskazał na znamienną dla Hebrajczyków waloryzację
historii, nadawanie każdemu jej wydarzeniu „sensu wyższego”, gdyż objawia się w
nim Bóg bezustannie działający w historii, przypisał ogromne znaczenie
wysiłkowi intelektualnemu proroków Izraela. Nazwał nieugiętą ich wolę, „aby
patrzeć historii w twarz i przyjmować ją jako przerażający dialog z Jahwe”,
bohaterskim ich dążenie, „aby klęski wojskowe wydawały owoce moralne i
religijne, by znosić je jako konieczne (…) dla ostatecznego zbawienia”.
Bezustanne obcowanie z Bogiem wymagającym, groźnym, karzącym nakazywało
oczekiwać Jego objawienia w każdej chwili ludzkiego czasu. Teofania ukrywała
się potencjalnie we wszystkim, co historyczne. W przedmowie do „Przedświtu”
(1843) Krasiński z triumfem dowodził: „Kiedyż Bóg opuścił Historię, kiedy
Historia wzniosła ku Niemu ręce i językiem wszystkich ludów ziemi krzyknęła:
„Pokaż się nam, Panie!” (…) Jeśli w bytowaniu historycznym ma się pojawić
Mesjasz, czy, według wierzeń chrześcijańskich, ma powtórnie zejść na ziemię
Chrystus, to i dorastanie ludzkości do Jego przyjścia dokonuje się w historii,
w doświadczaniu jej przez człowieka… Doskonalenie się świata wśród walk i
cierpień to zasada historiozoficzna, w której dokonało się romantyczne
połączenie „historii” z „mitem”… Mesjanizm jest nie tylko swoistą
„racjonalizacją” historii przez narzucenie „wyższego sensu” niesionym przez nią
cierpieniom – można by je nazwać „cierpieniami historycznymi”. Jest on również
manifestacją oporu wobec historii” (Maria Janion, Maria Żmigrodzka, „Romantyzm i historia”. Warszawa 1978).
Tego
rodzaju stan umysłów cechował jednak tylko względnie drobny ułamek społeczności
narodowej, „fizjologiczna” większość daleka była od poszukiwania sensu dziejów,
a „patriotyzm” ograniczała do własnej kieszeni, brzucha i podbrzusza. Tak więc
i Maurycy Mochnacki (1804 – 1834) zmuszony się poczuł wyznać w rozprawie „O terroryzmie
nierozumu i obskurantyzmu politycznego” (1831): „Polacy obawiają się entuzjazmu wyobrażeń, natchnienie filozoficzne
zowią mistycyzmem. Lubią styl potoczysty, gładki, a czego od razu nie
rozumieją, to mają za rzecz niegodną poważniejszego rozmysłu i
zastanowienia…Niecierpliwość jest najistotniejszą cechą naszego charakteru…
Polska nie zginie brakiem obywatelstwa i cnoty, nie zginie brakiem męstwa i
środków materialnych, ale zginie terroryzmem nierozumu. Mistrzował w Polsce po wszystkie czasy,
panował, broił ów terroryzm nazwiska, terroryzm łatwowierności, terroryzm
zaufania nie odpowiadającego zasłudze… Nic łatwiejszego, jak zostać sławnym i
popularnym w Polsce. Mamy wielkich literatów, którzy nigdy nie pisali, wielkich
obywateli, którzy nigdy nic dobrego dla kraju nie zrobili, wielkich dyplomatów,
którzy ledwo czytać umieją. Sławy, reputacji, popularności dostać u nas można
jak lichego na jarmarku towaru.” A zostać prezydentem może tu byle
ciemniak, chwalący się tym, że nigdy w życiu nie trzymał w ręku żadnej książki
prócz oszczędnościowej. Nawet religijność bywa tu jakby udawana:
zewnętrzna, płytka, rytualistyczna, obłudna, ostentacyjnie okazywana (nieomylna
oznaka fałszu), zapominająca o pracy moralnej i życiu zgodnym z zasadami Ewangelii.
„Zobacz! Klękają wprost na ulicy!-
Fanatycy? – Nie, obłudnicy”.
Edward
Dembowski w tekście pt. „Twórczość jako
żywioł samorodnej polskiej filozofii”
usiłował dowodzić, i to nie bez racji, że dziarskość jest konstytutywną cechą
polskiego charakteru narodowego, i dodawał: „a
dziarskość jest tym w dziedzinie żywota, czym w dziedzinie umysłowej
twórczość”. To prawda, że w dziarskości wyraża się jakaś śmiałość, jakaś
pewność siebie, jakieś poczucie własnej siły. Ale też nierozumu,
bezrefleksyjności. To poczucie wcale nie jest synchroniczne do uzdolnień
umysłowych i twórczych, co więcej, najczęściej wynika z głupoty, z braku
wyobraźni, z ograniczoności rozsądku zupełnie niezdolnego do dostrzeżenia
własnej małości i ograniczoności i dlatego manifestującego się w dziarskich,
czyli płytkich, wypowiedziach, gestach, postępkach. Skoro umysłowość polska
jest rzekomo aż tak twórcza, dlaczego żaden naukowiec w tym kraju nigdy nie
zdobył naukowej nagrody Nobla? Ta pusta, jałowa dziarskość nie jest
zsynchronizowana ani z męstwem, ani z twórczym usposobieniem, lecz przede
wszystkim z brakiem samodyscypliny, rozeznania, samokontroli, dobrego
wychowania i rozsądku, z wybujałą miłościa własną i chęcią „pokazania się” za
wszelką cenę. Okazuje się, że nawet Powstanie Warszawskie 1944 roku zrobiono po
to, żeby „świat zobaczył”, iż Polacy są tak idiotyczni, że rozpoczynają walkę
na śmierć i życie, gdy tylko co dziesiąty żołnierz ma broń i gdy nie ma żadnych
szans na powodzenie. To nie „twórczość”, nie odwaga, to kompletny brak
kompetencji i odpowiedzialności.
* * *
Henryk
Sienkiewicz, Adam Mickiewicz, Stefan Żeromski, Janusz Korczak i wielu innych pisarzy
polskich piorunowało na cechę, którą
Melchior Wańkowicz nazywał „organiczną
głupotą” i „kundlizmem”, a o
której Witold Gombrowicz m.in. zauważał: „Polacy
nie są na ogół psychologami. Polak nie jest w stanie, na przykład, właściwie
ocenić człowieka, z którym rozmawia, lub którego książkę czyta”… Ongiś
mawiano, że mądry Polak po szkodzie, czyli poniewczasie, ale później zauważono:
„Nową przypowieść Polak sobie kupi,
Że i przed szkodą i po szkodzie głupi”…
Jedną zaś
z najbardziej spektakularnych postaci polskiej głupoty jest ta, o której
Stanisław Jerzy Lec zauważał: „Jesteśmy
nadal społeczeństwem stanowym – z przewagą stanu pijanego”… i żartował:
„Leżą na progu jak Rejtani.
Protestujący? Nie, pijani”…
Z pism
wielu polskich autorów wyczytujemy, jak organiczna głupota rodzi dalsze wady: niedbalstwo i
niedołęstwo, swarliwość i niegospodarność, małostkowe cwaniactwo (kundlizm) i niesłowność,
lenistwo i pasożytnictwo, brak dyskrecji wreszcie i dobrego wychowania,
nienawiść do każdej wyższej kultury, każdego wyższego typu charakteru. Pisał o
tym m.in. Janusz Korczak w skeczu „Miasto
Metagłupin” [czyli „Przygłupin”] : „Miasto owo znajduje się nad rzeką, ale
nie nad Wisłą… Metagłupin, jak każde miasto wielkie i ludne, posiada
mieszkańców. Metagłupin posiada mieszkańców wielkich i małych, znanych i
nieznanych, zarozumiałych – i takich nawet, którym się wydaje, że Metagłupin
nie jest głupim miastem, że Metagłupin, przeciwnie, jest mądrym miastem… Żal mi
was wszystkich, którzy owego miasta nie znacie. Jak ono stara się, jak zabiega,
jak nos zadziera, na szczudła się drapie, jak czyni wszystko, by tylko w
świecie wiedziano, że jest na świecie Metagłupin, który ma cyrk, operetkę i
reporterów, że jest Metagłupin, który wie, co nauka, i wie, co sztuka, i wie,
co cywilizacja, i wie, co sprawy społeczne…I Metagłupin sprowadza wysortowanych
tenorów, zleżałych kapelmistrzów, używane klisze do pism obrazkowych, wyszłe z
mody hasła, wyblakłe towary z wystaw magazynów paryskich, i płaci hojnie, po
pańsku, jak na Metagłupin przystało, i cieszy się, i pieści, i klapie po
brzuchu, i oblizuje się patrząc na plombę z dziurką, i szepce w upojeniu:
„Zagraniczne, prawdziwe zagraniczne” i nawet na guzikach i pantoflach własnego
wyrobu kładzie napis magiczny: „paris” lub „parie”…
Metagłupin wie, że każde miasto wielkie
musi mieć wielkich ludzi. Cóż robi Metagłupin? Ano, robi tak: zaczyna szukać.
Szuka, szuka, szuka, szuka, szuka, a wreszcie już go ma. Chwyta go za frak i
woła: - „Jesteś wielki!” – Zdziwiony początkowo łup albo zdumiony, albo nawet
przerażony – w pierwszej chwili wyrywa się, szamoce, prosi, zaklina, kryje. Nic
nie pomaga. – Jesteś wielki, i basta! Musisz być wielki, i koniec. I łup,
często niewinnie wcale, staje się wielki i już mu inaczej nie pozwolą. I on
uwierzy, i to tak mocno uwierzy, że potem się gniewa i nawet mocno się gniewa, gdy mu ktoś powie, że to
tylko na żarty, że tak trzeba dla dobra tłumu, że z nimi on może być szczery,
że nie powinien zbyt serio traktować swej wielkości, że to przecie tylko do
czasu. W ten mniej więcej sposób Metagłupin stworzył sobie wielkich muzyków,
finansistów, publicystów, mecenasów sztuki i w ogóle higienistów, filantropów,
powieściopisarzy, i tak bez konca.
I cóż dalej? Potem, proszę was, stała się
rzecz straszna i zgoła nieoczekiwana. Oto wszyscy wielcy zwąchali się między
sobą, porozumieli, zawiązali umowę orzekającą: „My, niżej podpisani,
obowiązujemy się popierać wzajemnie opinią, wpływami, pieniędzmi i szwindlami,
aby nie dopuścić nikogo, kto mógłby nam być niemiły, szkodzić nam, być
prawdziwie utalentowanym, niezależnym lub uczonym. Nie tylko popierać go nie
będziemy, ale starać się będziemy wszelkimi niekaralnymi kryminalnie środkami,
by szkodzić mu skrycie lub jawnie, przemilczać lub szykanować, wypisywać z
naszych towarzystw, stowarzyszeń lub instytucji, nie pozwalać zabierać głosu na
zebraniach lub w prasie, nie dopuszczać do żadnej pracy dochodowej, tym
bardziej synekur, gnębić moralnie i materialnie. Każdy nowy kandydat na
wielkiego musi się zobowiązać pod groźbą najstraszniejszych, najbardziej
wyrafinowanych kar, niekaranych kryminalnie, że będzie szedł z nami ręka w
rękę, że będzie się zginał przed nami w pas przynajmniej, a im niżej, tym
lepiej. Kandydatem na wielkiego może być wyłącznie człowiek umysłowo i moralnie
gorzej niż my od Wszechmądrej Natury obdarzony”.
Powiadam: umowa ta była straszną klęską,
ale dla kogo? Nie dla mieszkańców Metagłupina, bo oni czytywali, wierzyli
prasie pozostającej na usługach tymczasowych wielkich. I nie dla tymczasowych
wielkich i ich licznych kandydatów, i nie dla prasy. Umowa ta była straszną dla
owych rzeczywistych wielkich, którzy nawet w Metagłupinie, nawet w okresie
sprawowania urzędów przez tymczasowych wielkich zaczęli się karygodnie
ukazywać, rozumie się, nielicznie, pojedynczo, na ochotnika.
Zrazu wszystko szło dobrze. Prawdziwi albo
szybko umierali z głodu, albo w
szpitalach dla obłąkanych, albo sami niszczyli swe dzieła, albo uczyli się
powoli zginać do pasa. Megagłupin pęczniał z zadowolenia, bo jemu wszystko
jedno przecież było, czy ma prawdziwych, czy tylko na żarty wielkich, byle mieć
prawo nazywać się miastem, z filharmonia, zdezelowanymi, ale z zagranicy,
tenorami, bez biblioteki publicznej, zgoła zbytecznej, z kawiarniami na wzór
wiedeńskich i z… wielkimi”… Że
słowa te, rzucone na papier grubo ponad sto lat temu, około roku 1908, są nadal
aktualne, dowodzi chociażby fakt, że w ciągu tego, tak długiego, okresu żaden
uczony z Metagłupinu – jak zauważyliśmy powyżej - nie dostał nagrody Nobla w
żadnej dziedzinie nauki. „Wielcy” nadal mają wszystko pod kontrolą. A słowa
Janusza Korczaka z XX wieku nadal są w dużym stopniu aktualne: „Czarne przesądy lęgną się w ciemności jak
gady – i pełzają. Czarna nieufność i nieżyczliwość wzajemna wiją się sycząc
złowrogo. Rzemieślnik pogardza robotnikiem, robotnik – wyrobnikiem; miejski
drwi z chama-wiesniaka, czytelny – z nieczytelnego. Ten niższy szczebel drabiny
społecznej dzieli się na dziesiątki szczebli. Obmowy, intrygi, plotki, żarcie
się wzajemne, z gruba robiona obłuda, pretensje i żale… Zazdrość, gdy się
sąsiadowi powiedzie, nieuczciwość w skradzionym ogórku kiszonym lub ułamku
węgla”… Nie każdy potrafi wytrwać w takim środowisku, a ktoś znakomity
zostanie po prostu zgnojony.
Skwapliwie nasze ujemne cechy zostały odnotowane przez
wszystkich sąsiadów. W języku niemieckim „blau
wie Pole” („pijany jak Polak”)
czy „polnische Wirtschaft” to zwroty na określenie bezrządności i
niegospodarności. Z literatury litewskiej i żydowskiej XX wieku również wyłania
się wielce antypatyczny i złowieszczy stereotyp zbiorowy Polaka:
pretensjonalnego głupca, chama, chciwca, podłej i obłudnej kanalii pytającej
wszystkich „czy pan jest wierzący?”, antysemity, miłośnika zarówno cudzych żon,
jak i cudzego mienia. Także i Winston Churchill w swych pięciotomowych „Pamiętnikach”, za które w 1955 roku
dostał literacką nagrodę Nobla, zanotował: „Polska
to nędzny kraj ludzi głupich rządzonych przez ludzi podłych”, potwierdzając
tym samym zdanie Antoniego Słonimskiego
ze zbioru esejów „Moje walki nad bzdurą”:
„Jeśli ktoś w Polsce liczy na ludzką przyzwoitość, niechybnie się zawiedzie”. Wielki
przyjaciel naszego narodu, Szkot, profesor Norman Davies wskazał na jeszcze
jedną mało zaszczytną cechę: „Polacy są
niezwykle podatni na mity, na demagogię. Zbyt łatwo przyjmują różne nonsensy,
które potem stają się instrumentem politycznym. Konsekwencje są fatalne”. W
kwietniu 2010 roku, tuż po katastrofie smoleńskiej, telewizja polska wiele
uwagi poświęciła tej tragedii. Ale w sposób bardzo „polski”. Do skomentowania
zdarzenia zaproszono, nie, nie fachowca od lotnictwa, nie generała, nie
inżyniera, nie oficera, lecz… aktora! Czyli błazna, półgłówka bez rozumu i wiedzy, indywiduum nie mające
zielonego pojęcia o tym, o czym z wielką pewnością siebie perorował potem przez
całe lata na wszystkich kanałach polskiego radia i telewizji, gromadząc nonsens
na nonsensie, a winiąc za to, co się stało, wszystkich, tylko nie właściwych
winowajców: nie organizatorów lotu, którzy wpakowali na pokład jednego samolotu
2 prezydentów, 11 generałów, 40 posłów, mnóstwo ministrów, polityków i
oficerów; którzy to organizatorzy wybrali na lądowisko zdezolowane, nieczynne
lotnisko wojskowe, którego stanu technicznego nie raczyli nawet przedtem
sprawdzić, którzy zignorowali tuż przed lotem otrzymaną ze Smoleńska
informację, że stan pogodowy wyklucza możliwośc lądowania. Widoczność wynosiła
poniżej 300 metrów ,
podczas gdy dla „TU-154”
musi ona wynosić minimum 500 m .
Wystartowali na zatracenie. A pijany generał poniewierał się w kokpicie
samolotu, w którym w ogóle nie miał prawa przebywać, kazał pilotom lądować
także wówczas, gdy autopilot 5 razy z rzędu uparcie wołał: „Pull up! Pull up! Pull
up! Pull up! Pull up!” Sytuacja typowa,
a nie jakiś dziki wyjątek. I po każdej
takiej wpadce rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania jakiegoś winnego:
„Żyda”, „Niemca” czy „Rosjanina”. A wystarczy tylko stanąć przed lustrem i
spojrzeć na siebie…
***
Gwoli
sprawiedliwości należy przyznać – na co wskazaliśmy już niejednokrotnie powyżej
- iż nieraz wypowiadano się o Polakach również z uznaniem. Fryderyk Nietzsche np. wyznawał: „Polaków uważałem zawsze za najdzielniejszy i najzdolniejszy z ludów
słowiańskich, a Słowian w ogóle poczytuję za bez porównania zdolniejszych od
Niemców; sądzę nawet, że Niemcy tylko dzięki przymieszce krwi słowiańskiej weszli
w poczet narodów wyżej uzdolnionych”. Adolf Hitler z kolei, którego ulubionym
pisarzem był właśnie Fryderyk Nietzsche, a najbliższym przyjacielem inny Polak
Gustaw Kubica, i który w jednym z przemówień w 1939 roku rzekł, iż „Polacy są stworzeni tylko do ciężkiej pracy
fizycznej”, jednak w 1944 roku miał ponoć stwierdzić: „Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi
spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie. Polacy według mojej opinii
oraz na podstawie obserwacji i meldunków z Generalnej Guberni są jedynym narodem
w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Jest
to najzdolniejszy naród w Europie, ponieważ żyjąc ciągle w nad wyraz trudnych
warunkach politycznych, wyrobił w sobie wielki rozsądek życiowy, gdziekolwiek
indziej nie spotykany. Na podstawie ostatnich danych, prowadzonych przez
Reichsrassenamt uczeni niemieccy doszli do przekonania, że Polacy powinni być
asymilowani do społeczności germańskiej jako element rasowo wartościowy, że
połączenie niemieckiej systematyczności z polotem Polaków dałoby wyniki
doskonałe”. Nie wiadomo wszelako, czy jest to wypowiedź autentyczna,
pozostawmy więc ją bez komentarza.
Stykając
się z Polakami (dokładnie tak, jak z reprezentantami innych nacji europejskich)
widzi się obok siebie ludzi życzliwych i złośliwych, szlachetnych i podłych,
uczynnych i bezdusznych, szczodrych i chciwych, mądrych i tępych, fanatycznie pracowitych
i ostentacyjnie pasożytniczych, odważnych i tchórzliwych, szczerych i
podstępnych - krótko mówiąc – całą
paletę barw i odcieni charakterologicznych. To samo widzi się w wypowiedziach o
polskim charakterze zarówno obserwatorów obcych, jak i rodzimych. Tak tedy
niepodobna jest wydać o tym charakterze jakiegokolwiek jednoznacznego sądu,
który nie byłby w najlepszym razie tylko półprawdą. Nie ma żadnej „czysto
polskiej” cechy charakteru, ale oczywiście te same cechy występują w różnych
narodach w różnym natężeniu i w różnej proporcji. I właśnie to stanowi o ich
odrębności. Arthur Schopenhauer tedy miał rację, gdy zauważał: „O charakterze narodowym nigdy nie da się
powiedzieć wiele dobrego, gdyż odnosi się do tłumu. To raczej ludzka
ograniczoność i złość manifestują się w każdym kraju w odmiennej formie i ją
właśnie określa się mianem charakteru narodowego. Zdegustowani jednym z nich,
chwalimy drugi, póki i ten też nam obrzydnie. – Każdy naród kpi z innych i
każdy ma rację”. I w innym miejscu: „Kto
ma wybitne zalety indywidualne, ten raczej najlepiej dostrzeże braki własnego
narodu, ponieważ ma je nieustannie przed oczyma. Każdy jednak żałosny dureń,
który nie posiada nic na świecie, z czego mógłby być dumny, chwyta się
ostatniej deski ratunku, jaką jest akurat duma z przynależności do danego
narodu. Odżywa wtedy i z wdzięczności jest gotów bronić rękami i nogami
wszystkich wad i głupstw, jakie ten naród cechuja”…
Być może
– zauważmy hipotetycznie – polarne zróżnicowanie charakterologiczne Polaków wynika z dwóch istotnych czynników.
Po pierwsze, (na co już zwróciliśmy uwagę powyżej) jest to naród pod względem
rasowo-antropologicznym zhybrydyzowany, złożony z pierwiastka laponoidalnego
(mongolskiego), żydowskiego (semickiego), protosłowiańskiego i nordycznego: zmieszana krew przekłada się na
nieuporządkowane i zmienne postępowanie. Po drugie, krajobraz geograficzny
Polski jest bardzo urozmaicony: od nadmorskiego, poprzez równinny aż do
górskiego. W każdej z tych etnocenoz kształtowały się odmienne stereotypy
myślenia, czucia i zachowań. Bo to przecie „otaczające
nas środowisko wpływa na nasz sposób patrzenia na życie, odczuwania i działania”
(Ojciec Święty Franciszek, Encyklika
„Laudato si”).
Do
Polaków można by odnieść słowa Tomasza Morusa o mieszkańcach jego Utopii: „Naród lekki i wesoły, fantazyjny,
rozmiłowany w zabawach, ale gdy jest to konieczne, dość pilny i wzwyczajony do
pracy”. Niestety, też wścibski, do którego żadną miarą nie pasują słowa
Rene Descartesa o Holandii z trzeciej części jego „Rozprawy o metodzie”: „Tu
również wśród tłumu ludzi bardzo czynnych i dbałych raczej o swe własne
interesy niż zaciekawionych cudzymi, mogłem żyć tak samotny w ukryciu, jak na
najodleglejszej pustyni, nie będąc zarazem pozbawionym żadnych wygód, jakie
znajdujemy w najludniejszych miastach”.
***
Na
zakończenie przytoczmy garść sformułowań z rarytasu bibliofilskiego, jakim jest
wydana w Wilnie w 1909 roku edycja pt. „Zbiór
myśli o wadach naszych narodowych”:
- „Krytyką narody rosną” (Maksymilian
Fredro).
- Krytyka przyczynia się do udoskonalenia
człowieka – narodu – ludzkości. Krytyka zawsze i wszędzie jest rękojmią
postępu” (Stanisław Wańkowicz).
- „Wszystko robimy po dyletancku, bez głębszej
wiedzy, a z wielkim hałasem i zarozumiałością” (Mieczysław Tyczyński).
- „Rodziny polskie są zdolne, ale, niestety,
nie lubią pracować. Ich bożkiem jest zabawa, dla której wszystko poświęcić
gotowi. Naukę traktują jak macochę i nie znają wartości czasu” (Jerzy
Brandes).
- „Podróżomania, politykomania, projektomania,
megalomania, sportomania, żydomania!” (M. Cedroński).
- „Naród ospały i gnuśny, nie ufający własnym
siłom, marzyciele”…(Bolesław Namysłowski).
- „Pięknymi frazesami lubimy czyny zastępować”
(Henryk Sienkiewicz).
- Nie ma na świecie narodu, któryby, jak nasz,
do tego stopnia hołdował temu, co obce, a lekceważył wszystko, co swoje” (Paweł
Rudnicki).
- „Naród nasz odznacza się łatwością
przyswajania sobie obcych języków, co nam, niestety, nie wyszło na dobre, bośmy
przez to zubożyli własną mowę, do której wprowadziliśmy przeszło 6000 wyrazów
obcych, na co żaden inny naród szanujący swój rodowity język nie zdobył się
dotychczas” (Tadeusz Rychlicki).
- „Brak pierwiastka rozumowego” (Cecylia
hr. Zyberk-Plater).
- „U nas nikt nie wie, co się w kraju i dokoła
nas dzieje. Ślepi jesteśmy i obojętnie patrzymy na niebezpieczeństwo żydowskie,
zagrażające naszym najżywotniejszym sprawom kultury i odrodzenia” (A. Słomski).
- „Chorujemy na humanitaryzm i na
pseudopostępowość żydowską” (Jan Bartoszewicki).
- „Bierność jest główną wadą naszą” (Roman
Dmowski).
- „Chorujemy na żydomanię” (Hr. J. Krasicki).
- „Brak poszanowania dla siebie samych” (Zygmunt
Siemiątkowski).
- „Brak zmysłu politycznego Polakom” (Zygmunt
Krasiński).
- „Zazdrość i zawiść jest główną wadą naszą! –
Nie znosimy ludzi wyrastających przymiotami i zdolnościami ponad tłum moralnej
pospolitości i umysłowej miernoty” (Józef Pierożyński).
Minęło
grubo ponad sto lat od ukazania się w Wilnie tej broszury, a jednak – niestety
– wystawione w niej diagnozy wciąż pozostają aktualne. Widocznie nasz
„charakter narodowy” jest przewlekły, a może nawet nieuleczalny.
***
Polskę, od 1944 roku zaczynając, a
dziś nie kończąc, sprowadzają na manowce, sprzedają, zdradzają, opluwają i
rozkradają nie Marsjanie, nie Żydzi, nie
Rosjanie, nie Niemcy, lecz przede wszystkim tzw. „Polacy z krwi i kości” (wyraz
„krew” należałoby tu zastąpić nazwą innej substancji). Świat dokładnie to widzi
i doskonale zdaje sobie sprawę z naszej kondycji umysłowej i etycznej, a raczej
– z braku wszelkiej w tej materii „kondycji”.
Jakże możemy sami tego nie zauważać?
Mocno
więc krytyczne wypowiedzi wybitnych Polaków o swych rodakach dają wyraz nie
złośliwości, jak to skłonne byłyby interpretować osoby umysłowo nierozgarnięte,
lecz w sposób oczywisty – głębokiemu zatroskaniu o losy narodu. Jaki bowiem
ludzie mają charakter, taki też jest ich los. Żadne słowo nie jest tedy zbyt
ostre, gdy idzie o naprawę charakterów. Nawiasem mówiąc, także pisarze i
filozofowie m.in. serbscy, rosyjscy czy
niemieccy implikują swym rodakom nad wyraz gorzkie leki, słowo pisane
bowiem to środek terapeutyczny, a nikt rozsądny nie domaga się od lekarza
specyfiku słodkiego, lecz - skutecznego. Takiego, który zwalczy chorobę,
niechby nawet był bardzo przykry w smaku. Zresztą „prawdziwa cnota krytyk się
nie boi”. Boi się ich cnota fałszywa, udawana na pokaz, wynikająca z
zakłamania, obłudy i głupoty. Jeśli zaś ktoś poczuł się zgorszony tym, cośmy
powiedzieli o naszym charakterze narodowym, cóż, nie bez racji przecie
zauważono, iż „nic tak nie gorszy ludzi,
jak prawda”. Warto nad tym wszystkim
poważnie się zastanowić.
Cokolwiek
jednak (samo)krytycznego da się powiedzieć o naszym narodzie, to nie jest
sprawą ani przypadku, ani kokieterii politycznej okoliczność, iż wybitny polityk
i przedsiębiorca w jednej osobie, czyli prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki
Donald Trump, w przemówieniu wygłoszonym w Warszawie 6 lipca 2017 roku
wypowiedział słowa jako żywo przypominające powyżej cytowane zdania papieża
Franciszka: „Polska stanowi geograficzne
serce Europy, ale – co ważniejsze – w narodzie polskim widać duszę Europy. Wasz
naród jest wielki, ponieważ jest wielki i potężny wasz duch. Przez 200 lat
Polska była przedmiotem nieustannych i brutalnych napaści. Jednak choć Polskę
można było najechać i okupować, a nawet wymazać z mapy jej granice, to nigdy
nie można było wymazać jej ani z historii, ani z waszych serc. W tych mrocznych
czasach utraciliście waszą ziemię, ale nigdy nie pozbyliście się waszej dumy. Z
prawdziwym podziwem mogę dziś powiedzieć, że od wsi i miasteczek do katedr i
placów wielkich miast Polska żyje, Polska kwitnie, Polska triumfuje. Mimo iż
podejmowano wiele prób, aby was zmienić, stosowano ucisk, niszczono,
przetrwaliście i zwyciężyliście. Jesteście dumnym narodem Kopernika, Chopina,
Św. Jana Pawła II.
Polska to ojczyzna wielkich bohaterów.
Jesteście narodem, który zna prawdziwą wartość tego, czego bronicie. Triumf
polskiego ducha na przestrzeni wieków, mimo ciężkich doświadczeń, daje nam
wszystkim nadzieję na przyszłość, w której dobro zwycięża zło, a pokój wygrywa
z wojną. (…) Historia Polski to historia narodu, który nigdy nie stracił
nadziei, nigdy nie dał się złamać i nigdy przenigdy nie zapomniał o swej
tożsamości. To naród o ponad tysiącletniej historii. (…) W charakterze Polaków
są odwaga i siła, których nikt nie jest w stanie zniszczyć. (…) Wasi
prześladowcy usiłowali was złamać, ale Polski złamać nie da się. (…) Wraz z
papieżem Janem Pawłem II Polacy umocnili swoją tożsamość jako naród oddany
Bogu. (…) Silna Polska jest błogosławieństwem dla narodów Europy”.
Nie można
też interpretować wyłącznie jako reweransu dyplomatycznego słów brytyjskiego
następcy tronu, księcia Cambridge Williama podczas jego wizyty w Polsce 17
lipca 2017 roku: „W Wielkiej Brytanii ogromnie
cenimy sobie nasze związki z Polską. Podziwiamy Polskę jako nadzwyczajny
przykład odwagi, hartu ducha i nieugiętości. Przetrwaliście całe stulecia
ataków na Wasz kraj, w tym również zaborów, które miały Was wymazać z mapy
Europy. W XX wieku Polska wykazała się niezwykłym męstwem, dając odpór
brutalnej okupacji nazistowskiej, wzniecając heroiczne powstanie w getcie
warszawskim w 1943 roku i Powstanie Warszawskie w 1944 roku. (…) W 1989 roku
(…) Polska zrzuciła okowy totalitaryzmu i znowu zajęła swoje miejsce pośród
wiodących krajów Europy. Było to niebywałe osiągnięcie, a zarazem świadectwo
odwagi i siły charakteru Polaków”…
***
Zostawiając
na uboczu dyplomatyczne reweranse, za którymi najczęściej kryje się chęć
manipulacji i wykorzystania, przewrotność i egoizm, stwierdźmy na zakończenie,
że wśród Polaków, jak i wśród innych narodów, osobowości wysokiego polotu
stanowią rzadkość, a masa składa się w całej populacji ludzkiej z osobników,
których Robert Musil określił – może zresztą nieco zbyt radykalnie - jako „ludzi
bez właściwości”. Dzieje zaś wszystkich narodów to nie tylko, a nawet nie
przede wszystkim, bohaterska epopeja, lecz znojna praca i codzienne pokonywanie
banalnych trudności życiowych w walce o przetrwanie, jak też nieustająca wojna
z własnymi słabościami i ułomnościami, którą Erich Fromm nazwał „wojną w człowieku”. Oświata, rozwój racjonalnego myślenia na poziomie
indywidualnym i kolektywnym, kształtowanie otwartej, krytycznej i samokrytycznej
postawy życiowej, wytworzenie 6-7-procentowej warstwy inteligencji narodowej,
ustanowienie rozumnych norm prawa niewątpliwie mogłyby się przyczynić do
zminimalizowania takich socjalnych „schorzeń socjalnych osobowości”, jak
nikotynizm, alkoholizm, ciemnota, pycha, zadufanie.
Helleńska
zasada „poznaj samego siebie” otwiera drogę do nie tylko indywidualnego, ale i
do zbiorowego samopoznania i samodoskonalenia człowieka; stanowi coś w rodzaju
samokrytycznego spojrzenia do lustra, gdy zauważając jakąś skazę na swym
obliczu, tym samym już wiemy, co zrobić, by ją spróbować usunąć. W każdym bądź
razie można to spróbować, gdy idzie o „schorzenia socjalne” dziedziczone kulturowo, te zaś, które uparcie
i notorycznie się manifestują przez wiele pokoleń i stuleci (głupota,
wszeteczność, chciwość, sprzedajność, przewrotność), mogą być wyrazem obciążeń organicznych,
biogenetycznych, na które nie poradzi żadne wychowanie i żadne kształcenie.
Natura bowiem zawsze weźmie górę nad kulturą.
***
Dr Jan Ciechanowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz