niedziela, 14 kwietnia 2019

POLSCY PIONIEROWIE NAUKI I TECHNIKI W OBCYCH KRAJACH cz. 1 - W CIENIU RAJSKICH JABŁONI dr Jan Ciechanowicz


                                                        JAN    CIECHANOWICZ








                                              W   CIENIU   RAJSKICH   JABŁONI


   (POLSCY   PIONIEROWIE     NAUKI    I  TECHNIKI  W   OBCYCH   KRAJACH)


  



Warszawa   2018






Copyright  by  Jan  Ciechanowicz





Kto lekce sobie waży mądrość i naukę, jest nędzny. Próżna jest takich nadzieja, a prace daremne i dzieła ich bez pożytku. Kobiety ich są szalone, a dzieci występne i ród ich przeklęty”.
                                                                                       Księga Mądrości (ST)



Przyjemność badacza  -  zadzierać suknię przyrodzie”

                                                                                        Jean   Rostand


 Na niniejszy zbiór  esejów z zakresu historii nauki i techniki składa się kilkadziesiąt sylwetek historyczno-psychologicznych poświęconych wybitnym uczonym polskiego pochodzenia, którzy dokonali znacznego wkładu do rozwoju nauk ścisłych     (fizyki, matematyki, chemii, mineralogii, techniki i in.), działając na terenie Rosji, Francji, Ukrainy, Niemiec, Chile, Litwy, Kanady i innych krajów. Ich dorobek badawczy stanowi część klasycznego dziedzictwa nie tylko odnośnych kultur narodowych, ale też nauki powszechnej. W książce zostały ukazane zarówno dramaty życiowe tych wybitnych osób, jak i fascynująca tematyka tych dziedzin wiedzy, które doznały znacznego impulsu rozwojowego dzięki twórczej pracy utalentowanych Polaków na obczyźnie.  


  
                                                 SPIS    TREŚCI  

                                   WSTĘP.   Niespokojne  duchy. 

                                                         FIZYKA


Georg  Simon  Ohm- Januszowski. Za  zachodnią  rubieżą.

Maria  Salomea  Skłodowska-Curie. Najsłynniejsza  kobieta wszechczasów.

Piotr  Czyrwiński.  Od  atomu  do  śnieżynki.

Leon  Kołowrat-Czerwiński.  Młodość  a  śmierć.

Aleksander  Weryho.  Pasja poznania.

Leon  Arcimowicz.  Na  tropie  plazmy.

Michał  Leontowicz.  Nauka  a  termojądrowe  barbarzyństwo.

Frank Wilczek. Podkarpacki  laureat nagrody Nobla.


                                                        MATEMATYKA

Wiktor  Buniakowski. Między kwadraturą koła a teorią względności.

Michał Ostrogradzki. Znakomity nauczyciel akademicki.

Bolesław Młodziejewski. Prezydent Towarzystwa Matematycznego.

Hipolit Jewniewicz. Od hydrostatyki  do  rachunku  kwaternionowego.

Stanisław  i  Jan  Ptaszyccy.  Dwaj  uczeni  bracia.

Zenon Borewicz. Profesor, filatelista, alpinista, patriota.

Aleksander Iszliński.   Technolog, wynalazca, szachista.

                                                CHEMIA

 Aleksander Butlerow. Klasyk nowoczesnej chemii.

Aleksander Weryho. Pionier lecznictwa borowinowego.

Leon   Pisarzewski. Członek dwu Akademii Nauk.

Jegor Wagner. Współtwórca chemii terpenów.

                                                       GEOLOGIA

Anna Missuna.  Między paleontologią a geologią.

Leonard Jaczewski. Badając Sybir.

Witold Zglenicki. Nad  rzeką  „płynnego  złota”.

Józef  Marian  Morozewicz. O tajemnicach kamieni.

Włodzimierz  Kotulski.  Z  Białegostoku  do  Norylska.

Dymitr  Korżyński.  Parageneza minerałów.

Aleksander  Skoczyński.  Wybitny  inżynier górnictwa.

Leonid  Librowicz.   Geolog  i  paleontolog.

Jerzy  Maksymowicz.  Speleolog  i  hydrogeolog.
Bronisław Grąbczewski. Przez stepy, góry i burze.

                                                                 TECHNIKA

Aleksander  Szpakowski. Inżynier  uniwersalny.

Genadiusz Romanowski. Współkonstruktor  windy.

Paweł  Kuźmiński. Twórca silników okrętowych.

Alfons Rzeszotarski. Zasłużony metalograf.

Paweł Hołubicki. Rywal Aleksandra Bella.

Jan Jarkowski. Konstruktor kolejnictwa.

Michał Kurako. Inżynier hutnictwa.

Wacław Wolski. Nowator nafciarstwa.

Hleb Krzyżanowski.  Elektrotechnik i rewolucjonista.

Michał Boncz- Brujewicz. Rewolucjonista i inżynier.

Włodzimierz  Grumm-Grzymajło.  Kontynuator zacnej tradycji.

 Dymitr  Różański. Radio, plazma, kwanty.

Leonid  Wołczkiewicz. Przeciwko partyjnemu zacofaniu.

                                                         Budownictwo.

Arkadiusz Telakowski.  Mistrz  fortyfikacji.

Kazimierz  Stanisław  Gzowski.  Współtwórca cywilizacji  kanadyjskiej.

Ernest  Malinowski.  Geniusz  sztuki  budowlanej.

Dymitr  Żurawski.  „Mostowniczy”  cesarski.

Ralph  Modjeski (Modrzejewski).  Bohater Ameryki.

Stanisław Kierbiedź. Nestor inżynierów rosyjskich.

Stanisław Janicki. Budowniczy Kanału Sueskiego.

Feliks Jasiński. Mechanik   budowlany.

Gabriel  Narutowicz.  Między nauką  a  polityką.

Konstanty  Wieliczko.  Mistrz  sztuki  oblężniczej.

Andrzej  Pszenicki. Pionier  przyjaznej  architektury.

Stefan  Kryczyński.  Utalentowany architekt.

                                                      ROLNICTWO

Michał  Czyżewski.  Znakomity agrotechnik.

Mikołaj  Czyrwiński.  Zasłużony  zootechnik.

Adam  Doktorowicz – Hrebnicki. W cieniu rajskich jabłoni.


















                                                            WSTĘP

                                               Niespokojne  duchy

             Wpływ wielkich myślicieli, uczonych, odkrywców, konstruktorów, wynalazców na bieg życia ludzkości jest nie do przecenienia. Ludzie ci  bowiem wyzwalają swoim działaniem nie tylko doniosłe skutki celowe, ale i zauważalne konsekwencje uboczne, często odmienne od tych, które się świadomie zakładało, lecz w większości przypadków także niosące mieszkańcom planety Ziemia  więcej korzyści, wolności, wygody życiowej i bezpieczeństwa. Z reguły, nawiasem mówiąc, ci dobroczyńcy ludzkości spędzają własne życie w bardzo skromnych warunkach materialnych, w nieustannej pracy i zapamiętałej walce o swe pomysły i idee. Bywają też „dziwaczni”, ktoś kiedyś powiedział, iż naukowiec to mężczyzna, który wówczas, kiedy zjawia się ładna dziewczyna, obserwuje nie dziewczynę, lecz mężczyzn, którzy ją obserwują. Są to duchy niespokojne, wciąż czegoś poszukujące, badawcze.     
         Współcześni przeważnie ich nie lubią. Znakomity prawodawca, myśliciel i polityk Arystydes (530 – 467 p.n.e.), zwany Sprawiedliwym ze względu na   prawość i nieskazitelność swego usposobienia, został przez współobywateli skazany na dziesięcioletnie wygnanie. Jak wielką uczciwością wyróżniał się ten mąż stanu, najpewniejszym dowodem jest fakt, że chociaż zarządzał olbrzymimi sumami, nic dla siebie z grosza publicznego nie urwał, a umarł w takim ubóstwie, że pieniądze, które pozostawił zaledwie starczyły na jego skromny pochówek. A nie był to przypadek odosobniony. Wielokrotnie najwybitniejsi i najuczeńsi mężowie helleńscy byli skazywani przez sądy skorupkowe jako „szkodliwi” pod tym czy innym pretekstem na ostracyzm czy nawet śmierć.
          Głosowano wypisując na ceramicznych skorupkach  imię odnośnego obywatela i jeśli przynajmniej sześć tysięcy Ateńczyków wypisało jego imię na „ostrakonach”, zapadał wyrok skazujący. Masowy instynkt samozachowawczy miernoty bardzo często nakazywał Grekom „bronienia się” przed swymi najznakomitszymi ziomkami. To przecież żaden inny niż ten niezwykły naród skazywał na wygnanie, więzienie i śmierć największych geniuszy ludzkości Sokratesa, Platona, Arystotelesa i kogo tam jeszcze. Korneliusz Nepos w „Żywotach wybitnych mężów” przytacza szereg wymownych faktów, ukazujących, z jak zawziętą nienawiścią  traktował demos grecki swych wielkich ludzi, i konstatuje, że pod tym względem „jednaki jest charakter wszystkich narodów”. Tak np. zasłużony pogromca Persów pod Maratonem Miltiades  (550 – 489 p.n.e.) został na skutek podłych intryg wtrącony do więzienia i za kratami żywota dokonał. A stało się tak dlatego, że „Ateńczycy bardzo bali się wzrostu znaczenia któregokolwiek ze swych współobywateli”. Z kolei losy Temistoklesa (527 – 459 p.n.e.), w którym „wielkie zalety tak dalece wzięły górę nad błędami jego wczesnej młodości, że nikogo bardziej nie ceniono, a niewielu uchodziło za równych jemu” – dają wiele do myślenia. Ten wybitny mąż stanu (rzecznik demokracji) i dowódca wojskowy (zwycięzca Persów pod Salaminą, twórca portu w Pireusie i organizator wielkiej armady morskiej) został fałszywie oskarżony o zdradę i skazany na wygnanie. Jak pisze Korneliusz Nepos, „nie ominęła Temistoklesa zawiść obywateli”. Gnała go ta zawiść od jednego miasta do drugiego, aż zapędziła wreszcie do króla Persów Artakserksesa, który dopiero właściwie docenił zdolności tego geniusza. Zmarł Temistokles piastując urząd namiestnika króla perskiego w Magnezji, miasta nad rzeką Meandrem. Krążyła pogłoska, iż zażył trucizny. Tukidydes przekazuje wiadomość, że przyjaciele pogrzebali kości Temistoklesa potajemnie w Attyce, „ponieważ prawo nie pozwalało na to wobec tego, że został poprzednio skazany za zdradę stanu”. Okazuje się, że zawiść i złość ludzka nie przebaczają wielkości i gonią za nią z toporem aż poza grób… Słusznie tedy Erazm z Rotterdamu w „Pochwale Głupoty” napisze: „Fortuna wiecznie była nieubłaganym wrogiem ludzi mądrych, a najgorliwszą opiekunką głupców… Szczęście lubi dudków”.  Ludzi zaś rozumnych „widzimy w nędzy, ustawicznym poście, żyjących w kurnej chałupie, w zapomnieniu, pogardzie, a nawet nienawiści”. Los kocha  głupców – „opływających we wszelkie dobra, trzymających ster państwa i wszelakim otoczonych blaskiem”…  Niewiele się zmieniło pod tym względem w wiekach późniejszych i chyba się nie zmieni w przyszłych. Wielkość była i będzie karalna.  
         W Anglii jeszcze za czasów Marii Stuart ustalił się taki styl życia, który automatycznie wydalał ze społeczności osoby zbyt nieszablonowe, buntownicze, nowatorskie, barwne i jaskrawe. Miały one się czuć obco nawet we własnej ojczyźnie. Przewaznie ich nie zabijano, lecz po prostu wyprawiano do Ameryki Północnej, Australii, na bezludne wyspy, gdzie się z biegiem dziesięcioleci wykształcił się Nowy Świat, który zadziwił ludzkość   energią, siłą, prężnością, pracą, dynamizmem, zdolnością  odkrywania i torowania nowych dróg dla całej ludzkości. Należy się więc im w sposób naturalny pamięć i szacunek.
        Oczywiście, ludzie mądrzy i utalentowani – nie tylko w nauce – są mącicielami spokoju społecznego, zakłócają tradycyjny styl myślenia i życia. Jak to znakomicie ujął John C. Squire:
„It did not last: the Devil, howling Ho!
Let Einstein be! restored the status quo”.
          Lecz tego rodzaju osobowości stanowia największe bogactwo każdego narodu. „Ludzie kroczą prawie zawsze drogami ubitymi przez innych i w czynnościach swych naśladują drugich; a ponieważ niepodobna trzymać się dokładnie tych dróg ani dorównać w doskonałości tym, których naśladujesz, przeto rozumny mąż powinien zawsze postępować śladami ludzi wielkich i najbardziej naśladowania godnych, aby jeżeli im nie dorówna, to przynajmniej zbliżył się do nich pod pewnym względem. Podobnie czynią dobrzy łucznicy: ci, widząc bardzo odległy cel, a znając siłę rzutu swego łuku, mierzą nieco wyżej, nie po to, aby dosięgnąć strzałą wysokości, lecz aby mierząc wyżej, trafić w cel” (Niccolo Machiavelli, Książę). I nie idzie tylko o sferę polityki.  Należy więc już w młodości mierzyć wysoko, brać przykład z ludzi twórczych i mądrych, aby w wieku dojrzałym znaleźć się na właściwym poziomie intelektualnym i moralnym. Stąd wynika, iż zaznajomienie się z biegiem życia osobowości  wybitnych może być wielce pożyteczne dla wszystkich, zdolnych do pójścia w ich ślady, do wyciągnięcia dla siebie właściwych nauk z ich dramatycznych doświadczeń.
          Choć należy pamiętać, iż droga naukowa jest wyboista i biegnie stromo w górę. Aby wrodzony talent rozwinął się i rozkwitł, a nie zmarniał przedwcześnie w pustce intelektualnej, potrzebne jest m.in. życzliwe środowisko, sprzyjający zbieg okoliczności życiowych, dobrzy nauczyciele w szkole, a to się zdarza wyjątkowo rzadko. Co prawda, także sprzeciw środowiska może okazać się środkiem stymulującym pracę geniusza, pod warunkiem jednak, że  dyktat przeciętności nie przekracza pewnych granic. W przeciwnym razie talent więdnie i umiera zanim zaowocuje. A nie jest tajemnicą, że każde społeczeństwo usiłuje geniuszy spychać na margines, udaje, że ich nie widzi, a nawet po cichu, lub otwarcie,  zwalcza. Masa pozbawionych mózgu imbecyli, posiadających wysokie rangi wojskowe, wszelkie tytuły naukowe,  piastujących   urzędy państwowe instynktownie traktuje ludzi wybitnych jako przestępców, którzy mają czelność „przestępować” miarę przeciętności i różnić się od tzw. „wszystkich”.
          Genialność to m.in. zdolność do kreowania tego, czego jeszcze nie było, tego, co zakłóca ustalony ład myślenia i wywraca zakorzenione wyobrażenia, wstrząsając tym samym całością socium, które zawsze jest bezmyślne i ociężałe, myślenie bowiem, o ile ma miejsce, pochłania około 25% energii organizmu i jest z czysto biologicznego punktu widzenia szkodliwe. Stąd masy zawsze bywają bezmyślne, a ludzi myślących traktują jako dziwaków, szkodników lub osobników chorych na umyśle. Zresztą Heinrich Heine nazywał każde dzieło będące wynikiem twórczego wysiłku umysłu skutkiem choroby, dokładnie tak, jak perły są skutkiem choroby małży. A to tym bardziej, że geniusze częstokroć naprawdę ulegają nader dziwacznym nastrojom, jak np. Robert Schumann, który po 46 roku życia uciekał i chował się przed „mówiącymi stołami”. Krótko mówiąc, jeśli ktoś chce nawiązać romans z nauką czy jakimś innym rodzajem twórczości, musi pamiętać, że jest to niebezpieczne igranie się z ogniem.
                                                                     ***
         Interesującym z psychologicznego, filozoficznego i praktycznego punktu widzenia jest kwestia twórczości naukowo-technicznej, mianowicie zagadnienie, skąd się biorą, jak się rodzą nowe idee i pomysły naukowe czy konstruktorskie; czy są one generowane przez samego badacza, czy też w pewien sposób istnieją poza nim, niejako ulatując  w eterze, a uczony je tylko wyłapuje z atmosfery i werbalizuje w postaci hipotez,  odkryć i dzieł. W. A. Mozart twierdził, że słyszy melodie swych utworów, które latają wokół niego, a on je po prostu wyczuwa  i przekłada na nuty.
       Indyjski myśliciel Ramachakara w dziele „Filozofia jogi” pisał na ten temat:  „Tym, którzy się zajmowali badaniem dynamiki myśli, znane są zdumiewające możliwości, dostępne ludziom pragnącym skorzystać z zapasu mysli, stworzonych przez mędrców czasu minionego oraz dzisiejszych. Zaras ten jest otwarty przed każdym, kto zapragnie z niego skorzystać i kto wie, jak z niego wyciągnąć pożytek dla siebie… Rzecz polega na tym, że ludzkość ubiegłych stuleci stworzyła mnóstwo mysli w dziedzinie najrozmaitszych zagadnień – i człowiek,  pracujący w jakiejkolwiek specjalności, za naszych czasów może przyciągnąć ku sobie niezmiernie użyteczne myśli, które się stosują do jego umiłowanej dziedziny. I w istocie – niejedno z największych odkryć, niejeden ze zdumiewających wynalazków – wielcy ludzie zyskiwali właśnie na tej drodze, choć sami nawet nie uświadamiali sobie, skąd przychodziły do nich takie myśli. Wielu wynalazców, uparcie myśląc o jakimkolwiek przedmiocie, otwierało tym sposobem swój umysł na zewnętrzne wpływy myślowe, które przenikały w pochłaniający  je umysł i w rezultacie pożądana konstrukcja lub brakujące ogniwo łańcucha myślowego wchodziło w pole świadomości. Myśl, wyrażona w czynie, przy tym nasiąknieta dostateczną siłą pragnienia – wciąż szuka sobie ujścia i wyrazu i łatwo przyciąga ją umysł tego, kto zdolny jest czynnie ją wyrazić. Inaczej mówiąc, jeżeli w jakimś utalentowanym myślicielu występują koncepcje, dla których wyrażenia brak mu należytej energii albo uzdolnień i z których on żadnej korzyści wyprowadzić nie potrafi: to  owe jego mocne myśli całymi latami szukać będą innych umysłów dla swego wyrażenia; i gdy na koniec przyciągnie je ku sobie człowiek należytej energii dla ich wypowiedzenia – myśli te strumieniami lać się będą w jego umysł – będą w nim rozpalać natchnienie. Jeżeli człowiek pracuje nad jakąś kwestią i nie może schwytać rozwiązania, to starczy, że przybierze postawę zupełnie bierna wobec swojej myśli – i bardzo prawdopodobne, że gdy sam przestanie myśleć, rozwiązanie kwestii nagle mu zabłyśnie, jakby za wpływem czarodziejskim. Niektórzy najwięksi myśliciele świata, pisarze, mówcy i wynalazcy, doświadczali na sobie tego prawa, czynnego w świecie myśli, choć tylko niewielu miało świadomość jego przyczyny. Świat astralny jest pełen doskonałych, niewyrażonych myśli, oczekujących człowieka, który je wyrazi i wypowie”. 
         Okazuje się tedy, że nowe idee są jednak generowane przez umysły twórcze i emanowane do świata astralnego, skąd je wychwytują niemal bez żadnego wysiłku inni wybitni ludzie. Gdyby sprawa była wszelako tak prosta, to nie jest jasne, dlaczego licząca tysiące lat kultura indyjska nie wytworzyła cywilizacji technicznej, a stworzył  ją superetnos europejski, z jego kultem pracy, oświaty, mocy i czynnego opanowywania świata.
                                                                            ***
          Potencjał intelektualny stanowi podstawe potęgi każdego narodu, także przejściowo pozbawionego samodzielnego bytu narodowego. Potencjał zaś ten manifestuje się m.in. w wynalazczości technicznej. Wypada jednak zaryzykować stwierdzenie, że postęp techniczny i naukowy nie zawsze jest czymś jednoznacznie i pod każdym względem pozytywnym. Dotyczy to np. wynalazczości w dziedzinie techniki wojskowej czyli w zakresie doskonalenia metod zabijania ludzi. A przeciez, powiedzmy, w ciągu XIX i XX wieku dokonano licznych wynalazków technicznych, mających bezpośrednie ważne znaczenie dla sfery wojskowości. I tak w 1800 roku pozyskano piorunian rtęci, służący później do produkcji spłonki inicjującej zapłon prochu; w 1816  skonstruowano kapiszon, czyli miesznkę piorunianu rtęci z chloranem potasu. W 1812 zastosowano pierwsze karabiny odtylcowe oraz naboje zespolone (pocisk z ładunkiem prochowym), w 1835 – łuski metalowe. W 1819 zainstalowano na okręcie  pierwszą śrubę napędową; w 1825 zaczęły funkcjonować linie kolejowe jako arterie transportowe dla przeżucania wojsk i uzbrojenia; od 1849 – karabiny igiełkowe. W 1850 Niemcy wprowadzili wojskowe mapy topograficzne. W 1866 w USA w zakładach Winchestera powstaje samoprzeładowujący się karabin powtarzalny (konstruktor później postradał zmysły i trafił do domu wariatów, potomkowie popełniali samobójstwa i umierali na alkoholizm „seryjnie”). W tymże roku Szwed Alfred Nobel wynajduje dynamit, stosowany następnie w wojnach na masową  skalę, a jego potomstwo, tak jak potomstwo Winchestera, uległo gwałtownemu zwyrodnieniu i wymarło już w drugim pokoleniu. W 1870 roku Niemcy zastosowali w wojnie z Francuzami stalowe działa, ładowane od tyłu. W 1882 Francuzi wynaleźli proch bezdymny. W 1884 w Wielkiej Brytanii powstaje pierwszy karabin maszynowy. W latach 1885 – 1887 w Europie i Ameryce ukształtowała się klasyczna postać samochodu i motocyklu wojskowego. W 1886 Popow i Marconi niezależnie od siebie konstruują radio, jakze przydatne w łaczności wojskowej. W 1899 powstaje działko automatyczne „Maxi” systemu  „pom-pom”. Przez te genialne wynalazki zabijanie ludzi stawało się coraz bardziej skuteczne, wojny coraz krwawsze, aż w XX wieku zbudowano trzy szatańskie typy broni masowego rażenia lub inaczej – masowej zagłady: atomową,  biologiczną i chemiczną (ABC), które  na oślep zabijają  wszystkich ludzi i spowodują  kiedyś zagładę cywilizacji i rodzaju ludzkiego, a może i wszystkich form życia na Ziemi. Z powyżej przytoczonych faktów widać m.in., że postęp naukowo – techniczny dokonuje się równolegle w wielu krajach, o czym będziemy jeszcze mówili w tym wstępie.
        Istnieje zresztą hipoteza samozagłady cywilizacyjnej, głosząca, że gdy dana cywilizacja uzyskuje taki poziom technologiczny, że możliwe staje się jej samozniszczenie, ona nieuchronnie dokonuje tego aktu kanibalizmu, uniemożliwiając kontynuację życia bądź przez samobójcze wojny, w których wykorzystuje się najskuteczniejsze rodzaje broni masowego rażenia, bądź przez samozatrucie ekologiczne żywnością chemizowaną i zmodyfikowaną genetycznie, lub przez inne tego rodzaju działania. Podobnie jak nie hamowany wzrost zawartości alkoholu we krwi pijaka nieuchronnie prowadzi do momentu, gdy nie może on już dłużej zachowywać poziomu pionowego, tak fantastyczny wzrost techniki i technologii nieuchronnie prowadzi do ich nadużycia na niekorzyść rodzaju ludzkiego, tak iż jego zbiorowe samobójstwo staje się tylko kwestią przypadku, który nieuchronnie następuje. Ponoć już ludzkość wielokrotnie unicestwiała sama siebie, aby po dziesiątkach tysięcy lat ponownie się powoli odrodzić i znów przejść przez cykl owych makabrycznych metamorfoz.
         Kapitalizm, dążąc za wszelką cenę do pomnażania kapitału, wywiera niszczycielski wpływ na przyrodę i człowieka. Karol Kautsky w dziele „Die materialistische Geschichtsauffassung”  podkreślał: „W swoim dążeniu do uzyskania tanich surowców i materiałów pomocniczych kapitał nie tylko powoduje nader szybkie wyczerpanie się złoży węgla, ropy naftowej, rudy żelaznej itd. Pustoszy on rozległe obszary przez bezwzględne trzebienie lasów, zmniejsza źródła wyżywienia przez bezplanowe połowy ryb, tępi cenne zwierzęta futerkowe, foki i wieloryby itd.
          Ta niszczycielska tendencja pojawia się niewątpliwie równocześnie z produkcją towarową, z prywatną produkcją jednostek, przeznaczoną na użytek prywatny, nie zaś na zapotrzebowanie społeczne. Społeczeństwo trwa dłużej niż jednostka, jest w stosunku do niej nieśmiertelne. Jeżeli produkcja odbywa się dla społeczeństwa, to stara się ono o trwałe istnienie sił wytwórczych, zapewnienie przyrostu pożytecznych zwierząt i roślin. Dla poszczególnego wytwórcy towarów, który ma na celu wyłącznie chwilową, osobistą korzyść, względy te nie istnieją. Wytępia on bez wahania, na zawsze, najbardziej cenne gatunki zwierząt i roślin, jeżeli to, co przez to osiąga, może zbyć z korzyścią dla siebie. Robią tak nie tylko liczni wielcy kapitaliści, lecz także zgoła niekapitalistyczni wieśniacy, którzy na przykład wyniszczają rzadkie gatunki roślin alpejskich, jeśli istnieje na nie popyt.
         Ale dopiero kapitał przemysłowy powoduje kolosalny rozwój techniki, która też ze swej strony niesłychanie potęguje ten proces zagłady. Abstrahujemy tu całkowicie od okropności techniki niszczenia, która wojnę czyni coraz potworniejszą i chwilami zagraża istnieniu całej cywilizacji. Jednakże nawet w czasie pokoju niszczycielska siła nowoczesnej techniki daje znać o sobie. Zwłaszcza wchodzi tu w rachubę technika transportu. Trzebienie lasów np. widzimy już w starożytności, ale ogranicza się ono do poszczególnych terenów nadmorskich lub nadrzecznych, skąd łatwy jest transport drzewa. Kolej żelazna pozwala przekroczyć te granice i wytrzebić całkowicie lasy, których dotychczas nie tknęła technika okresów bardziej zacofanych. (…)
         Istniejące w przyrodzie zasoby substancji nieorganicznych, które są nam potrzebne, stają się niewątpliwie wraz z ich eksploatacją coraz mniejsze, niezależnie od sposobu produkcji. A substancje te nie rosną ani nie rozmnażają się. Ilość ich na ziemi jest ograniczona i musi się w końcu wyczerpać. A zatem zarząd tymi bogactwami, który dbałby o przyszłość, musiałby starać się możliwie opóźnić chwilę ich wyczerpania, musiałby obchodzić się z nimi jak najoszczędniej, zamiast forsować eksploatację kopalń oraz marnotrawstwo wydobytych bogactw często dla bezmyślnych, ba, wprost szkodliwych celów, co tak chętnie czynią dzisiejsze rządy i ich kapitaliści.
          Tymczasem i węgiel, i ropa naftowa mogą być – przynajmniej jako siła napędowa – zastąpione siłą wodną, siłą przypływu i odpływu morza, siłą wiatru, energią promieni słonecznych. Żelazo może być zastąpione  innymi metalami, na przykład aluminium. Także drewno jako paliwo i opał oraz materiał budowlany może być zastąpione innym materiałem, natomiast nie można niczym zastąpić lasu w jego tak ważnej funkcji regulatora klimatu.
         (…) Rabunkowa gospodarka kapitału ma fatalny wpływ na rozmaite dziedziny naszego życia. (…) Wręcz jednak fatalnie kapitalizm przemysłowy zagraża tej sile wytwórczej, która jest dla nas najważniejszą ze wszystkich, mianowicie sile wytwórczej człowieka pracującego. Bez niego wszystkie środki produkcji pozostają martwym materiałem, on jeden użycza im duszy i życia.
          A człowiek jest nie tylko głównym środkiem produkcji, lecz jest też głównym celem produkcji… Z punktu widzenia kapitalisty robotnik najemny jest oczywiście tylko środkiem produkcji, niczym bydlę robocze, a celem produkcji jest zysk kapitalisty. Taki system produkcji, który by zapewniał robotnikom trwały dobrobyt i wysoką kulturę, ale nie był rentowny, tj. nie stwarzał dla kapitalisty nadwyżek, wydawałby się zarówno samym kapitalistom, jak i ich teoretykom systemem złym… Jeśli robotnicy ulegają fizycznej degradacji i giną szybciej niż mogą być zastąpieni, to i produkcja kapitalistyczna musi w końcu upaść. Gdy bowiem inne siły wytwórcze, wyniszczone przez gospodarkę rabunkową, można nieraz w jakiś sposób zastąpić, to nie odnosi się to do ludzkiej siły wytwórczej. Siła ta nie może być niczym zastąpione. Poszczególne czynności ludzkie mogą być wprawdzie wykonywane przez maszyny, lecz same maszyny muszą być przez ludzi uruchamiane, kontrolowane i zasilane paliwem oraz surowcami. Nigdy nie nastąpi taka sytuacja, o której mówił Arystoteles, że czółenka tkackie same zaczną tkać, a każde narzędzie na rozkaz wykona swoje zadanie…
         Tak więc metoda wyzysku stosowana przez kapitał przemysłowy grozi w końcu, podobnie jak poprzedzające ją metody wyzysku, ostatecznym upadkiem społeczeństwa, pomimo ogromnego postępu techniki, jaki sama spowodowała. Na cóż się zda rozwój materialnych sił wytwórczych, jeśli zginie ludzka siła wytwórcza?
       Proces  ów musi tym bardziej narazić na niebezpieczeństwo całą społeczność, że kapitalistyczny sposób produkcji dzięki swej górującej technice bądź wypiera całkowicie przedkapitalistyczne sposoby produkcji, bądź je rujnuje, wskutek czego zatrudnieni w nich robotnicy również skazani są na wyniszczenie przez głód i nadmierny wysiłek lub też przez całkowite bezrobocie. Zjawiska te są tym groźniejsze, im bardziej ten sam rozwój ekonomiczny stłacza robotników w okropnych norach mieszkaniowych, mężczyzn doprowadza do chronicznego upijania się, kobiety do prostytucji, co z kolei powoduje masowe zakażenie syfilisem”.
          Karol Kautsky spisał powyższe akapity  w 1927 roku, lecz i dziś nic nie straciły one na aktualności. Ten pesymistyczny  punkt widzenia na rolę wynalazków technicznych i odkryć naukowych w dziejach ludzkości, wynalazków i odkryć tylko doskonalących i potęgujących wyzysk człowieka przez człowieka, nie jest obecnie dominującym. Wielu uważa,  że wzrost roli nauki i techniki  w życiu społecznym zakłada konieczność m. in. rozwoju uzdolnień ludzkich, podnosi ogólny rozwój osoby ludzkiej do rangi warunku postępu w dziedzinie produkcji. Uprzemysłowienie można przecież traktować jako niezbędną bazę powszechnego rozwoju społeczeństwa jako całości oraz każdej jednostki ludzkiej z osobna. Wąską, kalecząca specjalizację może zastępować integracja zawodów, zmuszająca do wszechstronnej wiedzy i kultury umysłowej. Daleko posunięta automatyzacja produkcji umożliwia człowiekowi zwrócenie uwagi na samego siebie, na rozwój dynamicznej, aktywnej, wyemancypowanej osobowości. Choć jest ewidentne, że przesadna technizacja wywiera też destrukcyjny wpływ na psychikę i na procesy mentalne.
        Uczony polski Józef Bańka w okresie 1973 – 1976 ogłosił drukiem szereg publikacji (m.in. książki „Technika a środowisko psychiczne człowieka”, „Humanizacja techniki”), co stało się narodzinami nowej nauki, powstałej na styku nauk technicznych i humanistycznych, a którą uczony nazwał „eutyfroniką” i zaznaczał: „Punktem wyjściowym eutyfroniki jest myśl, że człowiek poszukuje zaspokojenia swych pragnień w sposób jak najbardziej „prosty” (gr. „euthys”) i bezpośredni, gdy tymczasem technika powoduje coraz bardziej pośredni i skomplikowany sposób zachowania się”. To zaś prowadzi do zaistnienia cywilizacji pozbawionej spokoju i równowagi w sferze emocji, do tzw. „entropii uczuć”. Współczesna cywilizacja permisywna dąży do usuwania lub tłumienia bodźców przykrych, do ułatwienia życia za wszelką cenę i eliminowania sytuacji trudnych. Ostatecznie płaci się za to nudą i zniechęceniem, ponieważ przyjemność, po drodze do której nie trzeba zwalczać bodźców przykrych w postaci jakichkolwiek przeszkód, przestaje być wartością  cenioną. Może to brzmieć  paradoksalnie, ale życie przesadnie ułatwione prowadzi do przykrego napięcia psychicznego, do stanu braku sensu życia, celu i zadowolenia z tego, co się dzieje. Współczesny człowiek, podobnie jak Glaukos, jeden z bohaterów mitologii greckiej, może „utonąć w dzbanie miodu”. Jest to symbol życia „przełatwionego”, w którym występuje atrofia uczuciowości, osłabienie więzi  międzyludzkich, ogólna niechęc i obojętność. „Paradoks przełatwienia”, okoliczność, że technika ułatwia życie i przenosi ciężar głównego wysiłku z bardziej uchwytnej pracy fizycznej na mniej wymierny wysiłek psychiczno-umysłowy, pociąga za sobą wielorakie konsekwencje moralne. Technika daje coś jakby za darmo, bez osobistego wysiłku, i przez to może stwarzać skutki ujemne w sferze aksjologicznej. Tymczasem trudy osiągania czegoś służa nie tylko zdobyciu określonych dóbr, lecz także uczą pokonywania trudności, uporu, pracowitości, a nawet przeżywania satysfakcji płynącej z samego procesu walki z przeciwnościami losu i z pokonywania oporu świata zewnętrznego. Ułatwianie zaś życia za wszelką cenę z pomoca techniki podkopuje podstawowe dążenia i motywacje osoby ludzkiej, odbiera procesowi życiowemu charakter rozwojowy.
          Wynikła stąd sytuacja „pozorowanego spokoju” polega na wyparciu potrzeby przeżywania i angażowania się. A przecież  tylko tacy ludzie, którzy dostrzegają problemy i żywo reagują na nieprawidłowości, przemoc, niesprawiedliwość, krzywdę innego człowieka, zdolni są  do odczuć etycznych i estetycznych, nie zamykają się w banalnej przestrzeni fizjologicznej. Gwałtowny rozwój technologii, w tym przede wszystkim technologii komputerowych, może też zagrażać równowadze psychicznej człowieka, który o wiele za wolno przystosowuje się do nowych sytuacji, tworzonych przez cywilizację elektroniczno-informatyczną. W tej sytuacji należałoby wykształcić – jak to nazywa Józef Bańka – „homo euthyphronicus” („człowieka prostomyślnego”), odpornego na alienacyjno-frustacyjny, sresujący, przytłaczający wpływ gwałtownie rozwijającej się techniki. Sztuka życia wewnętrznego, świadome organizowanie nastrojów, mądry dystans do procesów i zdarzeń zewnętrznych – to sprawa syntezy na pograniczy filozofii, psychologii, medycyny, moralistyki, socjologii, aksjologii, innych nauk.
            Polski uczony rozróżnia dwa podstawowe  złudzenia, które towarzyszą zafascynowaniu rewolucją naukowo-techniczną i informatyczną i przeszkadzają ludziom właściwie określić aktualną sytuację i swe w niej położenie. Złudzenie pierwsze to naiwny optymizm, który polega na tym, że entuzjastycznie wierzymy jakoby rozwój cybernetyki, energetyki atomowej, rozmaitych technologii sam przez się automatycznie uszczęśliwi  człowieka. A przecież żadna technika nie udziela odpowiedzi na fundamentalne pytania, dotyczące sensu życia, istoty dobra i zła: „po co żyć?” i „jak żyć?”. Bez sensownych odpowiedzi zaś na te pytania nikt zaznać spokoju i szczęścia nie potrafi. Posiadania dóbr materialnych samo przez się nikogo szczęśliwym nie czyni… Drugie złudzenie, towarzyszące fascynacji nowoczesną techniką , sprowadza się do wizji apokaliptycznych, uwypuklających rozmaite zagrożenia, zawarte implicite w absolutyzowaniu rozmaitych technologii, pozbawiających ludzi zdolności  (i potrzeby!) samodzielnego myślenia, czyniących z nich dodatek do maszyn. To są skrajne, i dlatego fałszywe, punkty widzenia, a eutyfronika, jako nauka o ochronie psychiki ludzkiej przed ujemnymi skutkami cywilizacji, dąży do tego, by „stać się wielostronną teorią o harmonijnym rozwoju człowieka i środowiska, dającą odpowiedź na pytanie, jakżyć, by nie popełnić samobójstwa totalnego”; chce ona „brać w obronę przed technicyzacją osobiste, czysto ludzkie właściwości życia, najbardziej podatne na skrzywienia i okaleczenia,  oraz dążyć do stworzenia dojrzałej, humanistycznej kultury”, w której i dla której osoba ludzka w zestawieniu z maszyną jest stroną bezwzględnie uprzywilejowaną i ważniejszą.
                                                                    ***
            „Technika jest tak dawna jak człowiek. Dowód można wyprowadzać na tej podstawie, że dopiero ze śladów używania narzędzi możemy wnioskować z całą pewnością, iż mamy do czynienia z człowiekiem. Kiedy (…) odnaleziono pierwsze skamieniałości najstarszych znanych form człowiekowatych (…) liczące sobie od trzech do pięciu milionów lat – to można było wątpić, czy rzeczywiście chodzi o hominidów, póki dalsze znaleziska nie dowiodły, że te istoty umiejętnymi uderzeniami rozbijały czaszki wielkich zwierząt (także zresztą osobników własnego gatunku), i póki nie znaleziono śladów wykorzystania ognia. Technika więc zawsze służyła temu, by wspomagać życie i umieranie.
         Podobnie pierwotne są takie cechy techniki, jak pomysłowość, konstruktywnośc i dominowanie nad przyrodą. W swych najwcześniejszych i najpóźniejszych dziełach człowiek postępuje wynalazczo i obywa się bez modeli naturalnych. Odnosi się to też (…) do noża kamiennego. Wywodzi się on z okresu sprzed około pół miliona lat. Ostra tnąca krawędź, która dzieli coś, posuwana przed siebie ruchem prostym lub łukiem, nie ma w przyrodzie żadnego wzoru. Obok dzielenia tego, co jest połączone naturalną więzią, pojawia się łączenie tego, co w przyrodzie występuje oddzielnie: węzły i sznury. Chińczycy np. w poczuciu doniosłości zdarzenia przypisują wynalezienie węzła swemu pierwszemu mitycznemu cesarzowi. I podobnie jak w przyrodzie nie ma rzeczy powiązanych, tak też nie ma ruchu obrotowego wokół osi, zasady koła ani czegoś, co odpowiadałoby strzale wypuszczonej z cięciwy. Ruch wywoływany eksplozją albo w wyniku odrzutu będącego zasadą rakiety – też nie ma w przyrodzie przykładu, przynajmniej nie w powietrzu. Tego bowiem, że mątwy w wodzie przemieszczają się w ten raptowny sposób do przodu, nasi konstruktorzy nie wiedzieli, to nie wiedzieli tego Chińczycy, kiedy około 1000 roku skonstruowali pierwsze pirotechniczne rakiety” (Arnold Gehlen, Antropologia filozoficzna).
          Według tego niemieckiego uczonego pojęcie techniki było zmienne pod względem historycznym, rozumiano je rozmaicie w zależności od epoki cywilizacyjnej. Początkowo tedy oznaczało ono wytwarzanie i wykorzystywanie narzędzi, później obróbkę metali, a od późnego średniowiecza wynalazek druku, broni palnej i nadzwyczajne ulepszenie konstrukcji statków oraz pomocniczych urządzeń nautycznych. Instrumenty służące żegludze, kompas i drukowane mapy morskie pozwoliły oderwać żeglowanie od wybrzeży. W tak miarowym tempie rozwoju osiągnięto jednak zdumiewająco nieodległy dystans. Napoleon I prowadził wojnę na terenie sięgającym od Portugalii po Rosję, dysponując technicznym arsenałem, który, jeżeli nie brać pod uwagę broni palnej, niewiele się różnił od arsenału Cezara. Były to oddziały piesze, wszystkie, jak w czasach pradawnych, z mieczem u boku, tyle że bez tarcz i oszczepów, bo przecież można było strzelać; konna kawaleria, tabory konne. Obydwaj budowali za sobą podobne drogi i rozsyłali pisemne rozkazy doręczane przez galopujących jeźdźców. „Mniej więcej w tym czasie w rozwoju techniki zachodzi jakościowa zmiana od samych podstaw – na przełom XVIII i XIX wieku bowiem przypadają dwa potężne ciągi zdarzeń, które oznaczają zasadniczą cezurę w historii kultury. Po pierwsze, mamy wynalazek, a właściwie ulepszenie maszyny parowej przez Jamesa Watta w latach 1769 – 1790. Wynalazek ten był zresztą finansowany już przez pewnego przedsiębiorcę. Maszyna parowa, a następnie motor spalinowy Benza i Daimlera (1886) pozwoliły ludzkości uniezależnić się od życia organicznego jako źródła energii. Było to wydarzenie kluczowe, po raz pierwszy bowiem kultura ludzka stała się niezależna od tego, co wyrośnie tego roku, nastawiając się całkowicie na nagromadzone w ziemi zasoby węgla i ropy. Nie wymaga to podkreślania, co oznacza zmechanizowana uprawa roli w połączeniu ze sztucznym nawożeniem (zastąpienie materiałów organicznych syntetycznymi) dla wyżywienia roznącej liczby ludności.
       Po drugie, technika jako „system przemysłowy” mechanizuje wszystkie sektory produkcji, wchodząc w systematyczne i planowane wzajemne relacje z naukami przyrodniczymi. Każda maszyna, każdy sprzęt pomiarowy i obserwacyjny, każde urządzenie elektryczne zawiera oczywiście pewien zbiór formuł, pewien zasób naukowych teorii i doświadczenia. I odwrotnie: badania przyrodnicze zostają przyspieszone dzięki coraz to nowym środkom technicznym, technika otwiera nauce drogę do przyrody.(…) Udostępnienie ogromnych rezerw energii ukrytych w ziemi, synteza nauki, techniki i produkcji w nowy, także techniczny kompleks są tymi wielkimi wydarzeniami, które stworzyły fundament nowej epoki. Nowoczesna kultura szerzy się niepowstrzymanie na kuli ziemskiej, w Ameryce, Japonii, Chinach, na Syberii” (Arnold Gehlen,  Antropologia filozoficzna). Ten proces globalnego rozwoju jest posuwany do przodu przez wynalazki wybitnie uzdolnionych jednostek oraz przez codzienną żmudną pracę milionów bezimiennych zwykłych ludzi, zamieszkałych na różnych kontynentach i w różnych krajach, lecz złączonych ze sobą właśnie tym globalnym wysiłkiem twórczo – pracowniczym.
            I wcale nie drugorzędną rolę w tym postępie ludzkości odgrywali i odgrywają naukowcy i wynalazcy polskiego pochodzenia działający poza granicami swego kraju. Np. w IV Zjeździe Techników Polskich, odbytym w dniach 11 – 16 września 1912 roku w Krakowie, uczestniczyło 600 inżynierów, w tym 170 z Imperium Rosyjskiego (Tygodnik Polski, nr 32 1912). Nie sprawiło by trudu przytoczyć długą listę imienną naukowców polskich, należących do elity intelektualnej szeregu przodujących krajów.
          I sytuacja taka utrzymuje się niezmiennie także obecnie. O losach wybitnych uczonych polskich, dla których nie znalazło się miejsca w społeczności naukowej kraju ojczystego, a którzy porobili świetne kariery na obczyźnie, pisała Bożena Kastory na łamach poczytnego tygodnika „Wprost” w styczniu 2003 roku. Oto niektóre ustalenia dziennikarki: „W latach 80 ( XX wieku) wyemigrowało z Polski 50 tysięcy inżynierów i techników, 3,5 tysięcy lekarzy i 4 tysiące pracowników naukowych. (Istny exodus!) Niemal 80% badaczy, którzy opuścili Polskę podczas następnej fali emigracji (na początku lat 90.), znalazło pracę w placówkach naukowych. Co trzeci emigrujący z Polski naukowiec wyjechał do USA, 30% wybrało Europę – Niemcy, Francję, Włochy. Niektórych skusiły Kanada i Australia”, inni trafili na Tasmanię, do Nowej Zelandii, Argentyny, Peru itd. W USA zasłynęli m.in. Włodzimierz Gawroński, pracownik NASA, czołowy specjalista w dziedzinie dynamiki pojazdów kosmicznych i kontroli ich lotów; Mieczysław Bekker, współkonstruktor statków kosmicznych „Apollo” 15, 16, 17;  Bohdan Paczyński, znakomity astrofizyk, odkrywca kilkudziesięciu planet pozasłonecznych, laureat złotych  medali brytyjskiego Royal Society i amerykańskiej Narodowej Akademii Nauk; Jacek Furdyna, wybitny w skali światowej specjalista w zakresie fizyki półprzewodników, współtwórca niebieskiego lasera; Marek Hołyński, wybitny inżynier komputerówy, pracownik firmy Silikon Graphics w Dolinie Krzemowej; Andrzej Targowski, kierownik katedry informatyki w Western Michigan University, autor cenionych dzieł naukowych i wynalazków; Aleksander Wolszczan, wybitny astrofizyk, kierownik katedry na Santa Barbara University; Wacław Szybalski, znakomity onkolog i mikrobiolog, kierownik katedry na Wisconsin University.
           W okresie wcześniejszym i do dziś Polacy robili i robią błyskotliwe kariery naukowe także w Rosji, gdzie znakomitych naukowców polskiego pochodzenia trzeba by liczyć na setki, gdyż tylko ten zaborca nie poddawał ich drastycznym formom dyskryminacji ze względu na narodowość czy wyznanie.
                                                                       ***
           I na koniec podkreślmy jeszcze raz bardzo istotny fakt: postęp naukowo – techniczny jest zbiorowym dziełem bardzo wielu znakomicie uzdolnionych badaczy należących do różnych narodowości i pracujących w różnych krajach, choć sława i zasługa są z reguły przypisywane – i to w sposób nieraz arbitralny, a nawet niesprawiedliwy – poszczególnym osobom, których bezmyślna opinia lub cyniczni kreatorzy opinii wyróżniają, a inne skazuje na medialny niebyt. W Polsce np. pokutuje płynący widocznie z kompleksu niższości stereotyp, jakoby postęp naukowy był dziełem tylko narodów zachodnich. Od XVIII wieku to państwo było jednym z najważniejszych, jeśli chodzi o postęp naukowy. Wybitny uczony i poeta Michajło Łomonosow, którego przodkowie wywodzili się z Wielkiego Księstwa Litewskiego, pisał: „Nauki błagorodniejszymi czełowieczeskimi uprażnienijami sprawiedliwo poczitajutsia i nie tierpiat poraboszczenija… Nauka jest’ jasnoje poznanije istiny, proswieszczenije razuma, nieporocznoje uwiesielenije w żyzni, pochwała junosti, straosti podpora, stroitielnica gorodow, połkow krepost’, w sczastii ukraszenije, wiezdie wiernyj i biezotłucznyj sputnik”…        Nie musi tedy zaskakiwać, że  Rosjanie Jabłoczkow i Łodygin równocześnie z Edisonem skonstruowali żarówkę; Możajski – pierwszy latający samolot; Popow z Marconim – telegraf bezprzewodowy i radio; Sikorski wyprzedził wszystkich w skonstruowaniu bombowca, śmigłowca i aerosani; Prokudin-Gorski wynalazł kolorową fotografikę; Zworykin – telewizor; Kałasznikow - najlepszy karabin maszynowy; Poniatow (przed wyjazdem na Zachód podpułkownik armii carskiej) – wideomagnetofon (AMPEX – Aleksandr Michajłowicz Poniatow + Excellence);       Demichow – pierwsze sztuczne serce; Werygin – „Chanel nr 5” itd.  Wielu też nie chciałoby uznać faktu, że silniki dla firmy Daimler na przełomie XIX – XX wieku (w tym dla sześciocylindrowych wyścigowych „Mercedesów 120 PS”)  projektował Borys Łuckoj; do dziś są one tylko doskonalone, a nie zastępowane lepszymi. Jeszcze innych zaskoczy   okoliczność, że obecnie (rok 2014) i od 20 lat amerykańskie statki kosmiczne są wyprowadzane na orbitę dzięki importowanym z Rosji silnikom, których, nawiasem mówiąc, pierwszym konstruktorem  był w drugiej polowie XX wieku radziecki Polak Iwanowski.  
              Zdarzają się też przypadki innego rodzaju nieuczciwości. Oto w drugiej połowie XVII wieku Christian Huygens, Edmund Halley, Isaac Newton, kilku innych uczonych powoli docierają do sformułowania tzw. „teorii grawitacji”, głoszącej, w pewnym uproszczeniu, że ciała niebieskie przyciągają się do siebie nawzajem z siłą wprost proporcjonalną do swej masy i odwrotnie proporcjonalną do odległości je dzielącej. A Robert Hooke składa w Królewskiej Akademii Nauk w Londynie szczegółowe opracowanie tej koncepcji, zawierające odpowiednie wykresy, obliczenia i wnioski. Royal Society po pewnym czasie przekazuje materiały Hooke’a Isaacowi Newtonowi, prosząc go o ich zaopiniowanie. Pan Isaac zaś zamiast postąpić uczciwie   wywody kolegi nieco podretuszował, przepisał i opublikował pod własnym imieniem, a prawo grawitacji dotychczas zwane jest w literaturze naukowej   „prawem Newtona”! Ten żenujący postępek wywołał skandal, odbył się szereg procesów sądowych; w końcu władze postarały się zatuszować ten hańbiący Brytanię przypadek, a Robert Hooke nie doczekawszy sprawiedliwości zszedł z tego świata; co więcej, był jeszcze szykanowany przez niektóre media za swą „manię prześladowczą”!
          I nie był to odosobniony przypadek zawłaszczania cudzym dorobkiem naukowym. Ponoć Francuz Henri Poincare i Włoch Olinto de Presto na kilka lat przed Einsteinem sformułowali teorię względności: E = mc 2. W 1949 roku amerykański Żyd Eichengrün za pomocą zmasowanej propagandy prasowej usiłował wydrzeć niemieckiemu uczonemu Feliksowi Hoffmanowi pierwszeństwo wynalezienia aspiryny, lecz firma „Bayern” jakimś cudem wyszła z tego starcia obronną ręką. Należy więc pamiętać, iż społeczeństwo okrzykuje jednych za geniuszy i czci jako bohaterów, a innych skazuje na bezimienność dość arbitralnie i nieraz wcale nie na podstawie ich faktycznego dorobku czy zasług.
                                                                      ***



                                                                 FIZYKA




                                 GEORG  SIMON  OHM - JANUSZOWSKI
                                                    Za  zachodnią rubieżą

     
              Stosunki polsko-niemieckie na przestrzeni ponad tysiącletniego sąsiedztwa miały charakter dualistyczny:  wzajemnego wzbogacania się i wzajemnej grabieży, współpracy i walki.  Kazimierz Wyka (Rzecz wyobraźni, Kraków 1977) odnotował:  „W kulturze polskiej istnieje długa lista jakże zasłużonych dla naszej kultury i nauki postaci, które nazwiska nosząc niemieckie i takiegoż będąc pochodzenia, dali naszemu dziedzictwu częstokroć więcej, anizeli zasłużeni o nazwiskach czysto polskich: Linde, Kolberg, Estreicher, Adalberg, Gebethner, Wolff, Orgelbrand, Bruckner, Nitsch, Szober, Lehr, Schafer, Goetel, Staff, Braun w różnych odmianach rodzinnych. Wilhelm Mach, Schafer, Goetel, Staff, Braun w różnych odmianach rodzinnych. Tę listę znakomicie można by pomnożyć. Wilhelm Mach, na przyprzążkę siebie dołączam i metrykalnie wyznaję, że w nazwisku Wyka płynie krew moich niemieckich przodków, chłopskich kolonistów  józefińskich – Weck”… Pomijając nieścisłość kilku szczegółów, bo wśród tych  „Niemców”  znalazło się jednak też kilku Żydów (w tym sam autor) z pochodzenia, wypada tę wypowiedź  uznać jako merytorycznie zgodną z prawdą. Lecz drugą stroną tego przysłowiowego medalu jest okoliczność, że bardzo wielu wybitnych twórców wielkiej kultury niemieckiej stanowili geniusze mający polskie korzenie, że wymienimy tu zupełnie incydentalnie imię Nikolausa Lenau’a (właściwe nazwisko: Nikolaus Nimbsch Edler von Strehlenau), którego dziadkowie pisali się po prostu:  Strzeleccy. Wystarczy sięgnąć do wielotomowych niemieckich słowników biograficznych Dudena, Meyera czy innych, by znaleźć tam mnóstwo nazwisk o jednoznacznie polskim brzmieniu.
           Także  w nauce niemieckiej rozbłysła była ongiś niejedna gwiazda pierwszej wielkości polskiego pochodzenia. Jak wiadomo, postęp dokonuje się tylko drogą stopniowej i przyspieszonej ewolucji, a wyklucza chaos i działania dorywcze.  W sposób szczególny prawda ta dotyczy sfery nauki, gdzie coraz to kolejne znakomite odkrycia jakby organicznie wyrastają z osiągnięć poprzedniego etapu wiedzy, choć jednak trzeba być kimś niepospolitym, swego rodzaju intelektualnym „przestępcą”  czy „rewolucjonistą”, by posunąć  tę czy inną gałąź wiedzy o krok chociażby do przodu, przeciwstawiając się utartym i „niewzruszonym” dotychczas wyobrażeniom.
                                                                  ***
         Ernest Rutherford rzekł ongiś: „Nauki dzielą się na dwie grupy: fizykę i kolekcjonowanie znaczków pocztowych”.  Jako zapalony fizyk nie mógł żywić innego przekonania, z tym, że zbieranie znaczków pocztowych nie koniecznie musi być symbolem banalności i głupoty, czego dowodem zapalony filatelista i genialny fizyk w jednej osobie Albert  Einstein!  W każdym bądź razie przystaniemy na twierdzeniu, iż fizyka stanowi wspaniałą dziedzinę nauki powszechnej o doniosłym znaczeniu dla istnienia ludzkości.
         Znamienity – że użyjemy archaizmu – fizyk niemiecki Georg Simon Ohm urodził się 16 marca 1787 roku w mieście Erlangen w zbiedniałej rodzinie szlacheckiej o polskim rodowodzie. Faktycznym nazwiskiem rodziny było „Januszewski” vel „Januszewski” herbu Bełty i Rola, a siedziała ona przez wieki zarówno na Pomorzu, jak też w Inflantach i na Litwie. W Prusiech używała przydomku „Ohm” i pisała się przeważnie: „Ohm von Januschofsky”. Pieczętowała się własnym godłem zwanym „Ohm”.
           Ojciec Georga Simona Ohma był z zawodu ślusarzem, ale człowiekiem żywo interesującym się poszczególnymi zagadnieniami filozofii i matematyki, oczytanym samoukiem, któremu trudne warunki życiowe uniemożliwiły uzyskanie formalnego wykształcenia akademickiego, lecz nie zgasiły w nim namiętnego pragnienia wiedzy i mądrości. Uczynił też wszystko, aby obaj synowie mogli ukończyć studia uniwersyteckie i zostali ludźmi wykształconymi.  Podejmując zresztą wielokrotnie z dorastającymi chłopcami poważne tematy naukowe w rozmowach rodzinnych, sprzyjał rozbudzeniu w nich pasji poszukiwań naukowych. Georg, jako starszy z dwojga rodzeństwa, w latach 1800 – 1805 ukończył gimnazjum w Erlangen, a następnie przez trzy semestry studiował matematykę i fizykę na tamtejszej wszechnicy. Z powodu jednak braku pieniędzy na spłacanie należności za naukę i konieczność pomagania rodzinie na pewien czas musiał studia przerwać, przeniósł się do Szwajcarii i tam zarobkował w charakterze nauczyciela prywatnego w okresie 1806 – 1811.
            Marzeń i myśli o karierze naukowej jednak nie porzucił, kształcił się samodzielnie, uczęszczał na rozmaite kursy i w końcu osiągnął imponujący poziom wiedzy. Co więcej, prowadził samodzielne badania laboratoryjne na granicy możliwości ówczesnej nauki, dokonując kilku interesujących odkryć w dziedzinie elektryczności i magnetyzmu.
            W 1811 pan Georg, czyli Jerzy, Ohm powrócił do Niemiec i na podstawie własnych ustaleń naukowych pozyskał stopień doktora nauk fizycznych. Zarabiał na życie jako docent prywatny w jednej ze szkół technicznych w  mieście Bamberg, a od roku 1817 pełnił obowiązki starszego nauczyciela matematyki i fizyki w Gimnazjum Ojców Jezuitów w Kolonii. Kontynuował tu także swe doświadczenia laboratoryjne w zakresie tychże nauk, zwłaszcza w dziedzinie elektryczności i elektromagnetyzmu. Na początku XIX wieku nauka o elektryczności  dopiero nabierała rozpędu i to, co dziś wie każdy uczeń gimnazjum, czekało jeszcze na swe odkrycie i opisanie.
          Co prawda, zjawisko elektryczności i magnetyzmu było znane  i wykorzystywane w Starożytnym Egipcie przed około czterema tysiącami lat, a grecki filozof Tales z Miletu był pierwszym uczonym, który w VII  wieku p.n.e. dokładnie i szczegółowo badał przyciąganie się żelaza znajdującego się w rudzie; Chińczycy zaś około 200 roku p.n.e. skonstruowali kompas, który w Europie „nostryfikowano” dopiero prawie półtora tysiąca lat później. W XIX wieku nauka europejska w osobach Duńczyka Hansa Christiana Oersteda (1777 – 1851),  Brytyjczyka Michaela Faraday’a (1791 – 1867),  Włocha Aleksandro Grafa Volty (1745 – 1827), Francuza Andre Marie Ampere’a (1775 – 1836), niemieckiego Polaka Georga Simona Ohma (1787 – 1854), szeregu uczonych  amerykańskich, szwedzkich, rosyjskich zbadała dogłębnie zjawisko elektromagnetyzmu, pola elektrycznego itd., tworząc podstawy do dynamicznego rozwoju cywilizacji.
           W 1817 roku ukazała się w Erlangen pierwsza książka Ohma pt. „Grundlinien zu einer  zweckmäβigem Behandlung der Geometrie als höheren Bildungsmittels an vorbeireitenden Lehranstalten”. W 1825 roku uczony opublikował  wyniki swych badań dotyczących stosunku logarytmicznego między poszczególnymi parametrami prądu elektrycznego w przewodach miedzianych. Jak się później okazało, jego podstawowe wnioski w tej materii były zbyt pochopne. Zważywszy jednak, że nauka rozwija się metoda prób i błędów, także wnioski nieprawdziwe i odkrycia rzekome spełniają w procesie poznawania świata pozytywną rolę, jakby ostrzegając kolejne pokolenia badaczy przed mylnymi rozwiązaniami, pod warunkiem, oczywiście, że nie są sztucznie lansowane i narzucane jako dogmaty.
         Lata 1826 – 1827 G.S.Ohm spędził na delegacji naukowej w Berlinie, przy okazji uzupełniając swą wiedzę jako wolny słuchacz w Połączonej Szkole Artyleryjskiej i Inżynieryjnej  (die Vereinigte Artillerie- und Ingenieurschule). Wówczas (1827) opublikował swe podstawowe dzieło naukowe pt. „Die galvanische Kette, mathematisch bearbeitet”, w którym po raz pierwszy sformułował i przedstawił jedno z fundamentalnych praw fizyki, noszące do dziś jego imię jako  „prawo Ohma”. Treść tego twierdzenia brzmi jak następuje: natężenie prądu elektrycznego, płynącego przez przewodnik, jest wprost proporcjonalne do napięcia między końcami tego przewodnika. W przypadku prądu sinusoidalnie zmiennego o małej częstotliwości oraz prawo wiążące strumień pola magnetycznego i siłę   magnetomotoryczną, mają  postać odpowiednio zmodyfikowaną.  Prawo to stanowi fundamentalną zasadę w nauczaniu  fizyki w szkołach wszystkich poziomów.
          W książce  „Die galvanische Kette” autor przedstawił również szereg innych istotnych spostrzeżeń  m.in. dotyczących przewodników. Jak wiadomo, metale i grafit (odmiana węgla) są dobrymi przewodnikami prądu. Istnieją również substancje, takie jak bursztyn, wosk, olej, szkło, papier, tworzywa sztuczne, które w normalnych warunkach nie przewodzą prądu elektrycznego. Takie substancje nazywa się izolatorami. Załóżmy, na przykład, że mamy metalową kulę naładowaną dodatnio, i drugą, identyczną, ale naładowaną ujemnie. Jeśli obie kule połączymy jakimś przewodnikiem, to elektrony z kuli ujemnie naładowanej będą przepływać do kuli dodatnio naładowanej, aż do wyrównania ładunków tych kul. Jest to możliwe, gdy obie kule są połączone przewodnikiem.
        Wielu naukowców prowadziło eksperymenty z elektrycznością już w XVIII wieku, wykorzystując narzędzia, które poprzez pocieranie materiałów wzajemnie o siebie wytwarzały użyteczny ładunek elektryczny. Gdy jednak przewodniki były połączone, ten ładunek był nagle zobojętniany. Możliwość produkowania dostatecznie silnego prądu była przez dłuższy czas wykorzystywana w eksperymentach. W latach siedemdziesiątych XVIII stulecia włoski uczony Aleksandro Volta wynalazł ogniwa  elektryczne i baterie. Ogniwa, jak wiadomo, zmieniają   energię chemiczną w elektryczną. Są one zwykle połączone w grupy, wytwarzające wspólnie większą energię na końcach połączeń. Takie kombinacje nazwano bateriami. Pojedyncze wszelako ogniwa również nazwano bateriami, ponieważ i one wytwarzają prąd, który może płynąć  przez podłączone przewodniki. Sam zaś prąd bywa nieco płytko i czysto fizycznie określany jako przepływ elektronów przez drut dokładnie podobny do przepływu wody przez rurę wodociągu, choć przecież samo to zjawisko z filozoficznego punktu widzenia jest czymś zgoła niepojętym, na co wskazywał m.in. Nikola Tesla. Tak więc, aby woda w rurze płynęła, musi być poddana określonemu   ciśnieniu; podobnie w przypadku przepływających elektronów również jest konieczne jakieś ciśnienie. To elektryczne ciśnienie, dostarczane np. przez baterie, mierzone jest w woltach (V), a płynący prąd w Amperach (A). Przepływ wody, wywołany przez określone ciśnienie jest zależny od rodzaju rury, w której płynie woda. Długa  cienka rura stawia wodzie większy opór podczas przepływu; długi cienki przewód również stawia większy opór elektronom niż przewód krótki i szeroki, a wykonany z tego samego materiału. Opór elektryczny jest mierzony w jednostkach nazywanych „omami” (). Spośród metali miedź ma dość niski opór elektryczny, jest dobrym przewodnikiem, dlatego też większość kabli elektrycznych wykonuje się z tego właśnie materiału. Srebro jest oczywiście jeszcze lepszym przewodnikiem prądu, lecz wykonywanie z niego przewodów elektrycznych byłoby zbyt drogie. Niektóre materiały wykazujące duży opór elektryczny, tzw. rezystory  czy oporniki, są specjalnie wykorzystywane w urządzeniach elektrycznych i elektronicznych do regulacji przepływającego prądu. I oto właśnie w 1827 roku Georg Simon Ohm sformułował prawo wiążące napięcie (U), prąd (I) i opór elektryczny (R). Prawo Ohma może być przedstawione w różnych formach: U = IR, R = U/I, gdzie U jest napięciem mierzonym w woltach (V), I natężeniem w amperach (A), R oporem w omach (). Jeśli na przykład połączymy 12-woltową baterię przez sześcioomowy opornik, to przepływający prąd będzie wynosił:  I = U/R = 12V / 6 = 2A.
          Sformułowanie „prawa Ohma” zostało dokonane jakby przedwcześnie. Świat ówczesnej nauki przyjął je wrogo, wyśmiał i odrzucił, akceptując dopiero dwadzieścia lat później. Po takim „zimnym prysznicu” niektórzy naukowcy zaczynają czuć się jak przysłowiowy mąż, który zastał swą ukochaną żonę in flagranti i zrozpaczony porzucił ją, szukając pocieszenia w ramionach innej pięknej pani  - zostawiają  badania naukowe i oddają się np. robieniu pieniędzy. Tak się nie stało w przypadku Ohma: dochował wierności mimo wszystko swej pierwszej miłości – fizyce – i wbrew olbrzymim trudnościom materialnym i moralnym kontynuował swe prace na niwie nauki. W październiku 1833 roku dostał posadę profesora fizyki  na Politechnice w Norymberdze, gdzie się   wykazał zarówno jako znakomity naukowiec, jak i nauczyciel akademicki, zostając sześć lat później rektorem tejże uczelni.
           Nauka europejska powoli się też przekonywała co do słuszności szeregu sformułowanych przez niego twierdzeń. W 1839 roku Berlińska Akademia nauk uczyniła Ohma swym członkiem. W 1841 roku to samo uczyniło Turyńskie Towarzystwo Naukowe, a w 1841 londyńskie Royal  Society  nadało mu złoty medal Copley’a. W 1845 roku Monachijskie Towarzystwo Naukowe obrało Ohma na swego członka, lecz dopiero w 1849 roku (czyli w wieku 61 lat) ten znakomity pod każdym względem uczony rozpoczął na wszechnicy w Monachium wykłady w charakterze profesora zwyczajnego fizyki i matematyki.
          W tym okresie zajmował się przeważnie zagadnieniami akustyki; dowodził m.in., że najprostsze wrażenia słuchowe są wywoływane przez drgania harmoniczne, przy czym ucho ludzkie jest zdolne do rozkładania dźwięków złożonych na składowe sinusoidalne. Odkrycie i opisanie tego faktu miało ważne znaczenie  dla akustyki jako nauki oraz dla praktycznej działalności człowieka.  Spod   pióra profesora wyszedł wówczas także  tom pierwszy (i jedyny) dzieła „Beiträge zur Molecular-Physik”  (1849), w którym Ohm samodzielnie docierał do atomistycznej koncepcji procesów fizykalnych.
           Zmarł wybitny uczony w Monachium 6 lipca 1854 roku. W 1892 roku wydawnictwo Eugena Lommela opublikowało po raz pierwszy jego rozprawy zebrane: „Gesammelte Abhandlungen”. Prócz tego teksty Ohma były tłumaczone i wydawane w wielu językach świata, a jego imię jest obecne we wszystkich szanujących się encyklopediach, wydawanych w krajach cywilizowanych.
                                                                  ***
           Rodzony brat tego zasłużonego fizyka Martin Ohm (1792 – 1872) został wybitnym specjalistą w zakresie nauk matematycznych. Profesorował m.in. w Erlangen i Toruniu, a od roku 1829 pełnił funkcje profesora zwyczajnego matematyki na wyższych uczelniach Berlina. W tymże mieście w latach 1822 – 1852 ukazało się jego fundamentalne dziesięciotomowe dzieło pt. „Versuch eines vollkommenen, consequenten Systems der Mathematik”,  jeden z pomnikowych tekstów nauki europejskiej XIX wieku.
                                                                ***

        


                                         MARIA  SALOMEA  SKŁODOWSKA - CURIE  
                                         Najsłynniejsza  kobieta wszechczasów

          Najpotrzebniejsza dla kobiet – powiadał  Teofrast   -  jest nauka czytania i pisania, ale tylko   w granicach tego, co przydaje się w zarządzaniu domem. Nie więcej. Zbytnie bowiem pogłębianie nauki sprawia, że zaczyna paniom brakować rozumu pod innymi względami, stają  się wyniosłe, pedantyczne i gadatliwe, zabierają głos w sprawach, na których się zupełnie nie znają, przez co  stają się zupełnie nieznośne. Uczona kobieta, według filozofa greckiego, to istota,  która nie ma nic wspólnego ani z nauką, ani z kobiecością. Łatwo mógł się  autor  Charakterów” mylić, gdyż nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że późniejszy rozwój kultury ludzkiej obali naiwne zapatrywania jego epoki, a wśród nich również pogląd, iż rzekomo osiągnięcia kobiet w pracy i twórczości bywają odwrotnie proporcjonalne do ich urody.
           To prawda, że czyny kulturotwórcze piękniejszej połowy rodzaju ludzkiego są mniej znane, ale przypomnijmy w tym miejscu, że np. jedna z olbrzymich encyklopedii chińskich wymienia imiona 40 tysięcy kobiet tego wielkiego kraju, które zasłynęły były swego czasu w różnych dziedzinach twórczości i aktywności społecznej, od matematyki i muzyki, poprzez literaturę i malarstwo aż do polityki i wojskowości. Gdybyśmy się pokusili o usystematyzowanie tego rodzaju wiedzy w stosunku do europejskiego obszaru kulturowego, z pewnością Maria Skłodowska znalazłaby się w takiej „encyklopedii wybitnych pań” na najbardziej honorowym miejscu.
          Urodziła się 7 listopada 1867 roku w Warszawie w rodzinie Władysława Skłodowskiego, nauczyciela matematyki i fizyki, człowieka o znakomitych walorach intelektualnych, znawcy m.in. szeregu języków i historii, oraz Bronisławy z Boguskich. Rodzina jednak wywodziła się z innego regionu Polski, z Podlasia, a była też znana na dalszych kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Ten pradawny dom szlachecki używał dwóch form nazwiska: Skłodowski i Składowski, a pieczętował się w różnych odgałęzieniach herbami Dołęga i Jastrzębiec. Nazwisko zaś swe wziął od sioła szlacheckiego Skłody w Ziemi Podlaskiej.
          Źródła archiwalne podają, że np. Aleksander, Andrzej, Grzegorz, Jan Idzi, Leonard, Łukasz, Wojciech i dalsi panowie Skłodowscy w 1697 roku podpisali w imieniu Ziemi Nurskiej akt elekcyjny króla Augusta II; to samo uczynił Jan Skłodowski w imieniu województwa sandomierskiego. Około roku 1700 Seweryn Skłodowski był właścicielem dóbr Rząśnik  pod Płockiem, a Kazimierz dóbr Skłody-Przyrusy na Podlasiu. Wojciech Skłodowski z Ziemi Mielnickiej w 1764 roku podpisał akt elekcji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. W tymże czasie do tej rodziny należały dobra Czaplin, Mince, Barszczówka, Niewodnica, Boragłyniec Lacki.
          W 1785 roku ksiądz jezuita Franciszek Skłodowski poświęcił kościół pod wezwaniem Opieki Najświętszej Maryi Panny w Horsplu na białoruskiej Mohylewszczyźnie. Liczne osoby należące do tego rodu były urzędowo potwierdzane w starożytnej szlacheckości przez heroldię białostocką (1818, 1837), kowieńską (1851, 1865), wileńską (1865), mińską (1866). Władysław Skłodowski był oficerem wojsk powstańczych na terenie Guberni Augustowskiej w roku 1863. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Białorusi w Grodnie, f. 970, z. 2, nr. 15, s. 154).
         Matką Marii Skłodowskiej była Bronisława z Boguskich, też dawnej, znanej od XIV wieku, lecz podupadłej majątkowo rodziny rycerskiej, pieczętującej się w trzech różnych gałęziach godłami Rawicz, Topór i Zagłoba.
                                                                ***
           Zanim piętnastoletnia Marysia ukończyła w 1882 roku gimnazjum warszawskie, musiała niejedno w swym życiu przejść. Ta część Polski, jak wiadomo, znajdowała się ówcześnie pod zaborem rosyjskim, a okupanci złośliwie doskwierali mieszkańcom podbitego, lecz wciąż nie upodlonego, kraju, jak tylko potrafili. A byli w tej sztuce wytrawnymi mistrzami, doprowadzając Polskę do skrajnej nędzy i natrząsając się z niewykorzenialnego  poczucia honoru i godności jej zacnych mieszkańców.  
           W gimnazjum była Maria pierwszą uczennicą, a szczególnie lubiła lekcje z matematyki i przyrodoznawstwa. Nieraz jednak miewała konflikty z nauczycielką Majer,   gorliwą rusyfikatorką polskich dzieci. Ewa Curie, córka Marii Skłodowskiej, pisała później we wspomnieniach o matce: „Ta Majerka, dama klasowa, mała, z czarnymi tłustymi włosami, zawsze w pantoflach na wojłokowej podeszwie, które jej znakomicie pomagają w szpiegowaniu uczennic, jest zdecydowanym wrogiem Marii Skłodowskiej. Wiecznie ma do niej pretensje o wszystko: o niezależny charakter i upór, o  „pogardliwy uśmiech”, którym, wedle jej zdania, dziewczynka odpowiada na uszczypliwe uwagi opiekunki.  – Do Skłodowskiej to w ogóle nie warto mówić – twierdzi Majerka. – z nią to zupełnie tak, jakby człowiek brał groch i rzucał o ścianę! (Wymownym gestem ilustruje, jak się ów groch bierze i rzuca…).
        Szczególnie też ją irytują lekkie, falujące włosy Mani.
- Jak ty znowu wyglądasz – woła do niej – ciągle potargana! To nieporządne i śmieszne!
        Cóż, kiedy nic nie pomaga na te loki, które się w chwili po namiętnym przygładzeniu szczotką przez Majerkę znów się podnoszą, faliste, kapryśne, filuterne. Oczy dziewczątka spoglądają wtedy z jakąś niepokojącą uwagą na gładkie, jakby przylepione do skroni… włosy nauczycielki.
- Nie wolno ci patrzeć na mnie w ten sposób! – krzyczy Majerka. – Nie pozwalam ci spoglądać na mnie z góry!
  - Kiedy niestety nie mogę inaczej – odpowiedziała jej na to raz z wyjątkowo impertynencką uprzejmością Mania, która jest od niej  równo o głowę wyższa.  
        I wojna o każdy drobiazg toczy się dzień po dniu. Zwłaszcza od roku, to jest od chwili, kiedy panna Majer, wszedłszy do klasy swoim zwyczajem niespodzianie i bezszelestnie, ujrzała, jak Mania i Kazia tańczą na ławkach: z radości po zamordowaniu cara Aleksandra II…
          Tak. Straszliwe są skutki moralne ucisku. Straszliwe są zniekształcenia, które on wywołuje nawet w duszach tak czystych, tak szczerze dobrych z natury. Gdzieś w głębi serc tych dziewcząt burzą się uczucia, jakie nie powstaną nigdy w sercach istot wolnych. Ich etyka urabia się podług praw specyficznych. Podług praw niewolników. Nienawiść staje się dla nich cnotą, posłuszeństwo hańbą.
         Ale za to z jaką namiętnością zwracają się wszystkie ich dobre uczucia ku temu, co kochają, co im wolno kochać!”…
           Niewola mimo wszystko nie mogła nie demoralizować ludności kraju nad Wisłą, a wyjątkowo trudne warunki codziennego bytowania powodowały postępujące kundlenie moralne i umysłowe ludzi, atrofię wyższych potrzeb i odruchów duchowych, wzmacniały tendencję do zamykania się wyłącznie w banalnym świecie potrzeb fizjologicznych i materialnych. Warszawa w drugiej połowie XIX była w Europie miastem nie najliczniejszym, lecz mającym największą liczbę domów publicznych i rejestrującym najwięcej przestępstw kryminalnych. To już był kraj bez nadziei i bez perspektyw, w którym nie było miejsca ani dla „ludzi wyższych”, wznoszących się  nad poziom codziennego sprytu i kundlego cwaniactwa, ani dla idei czystej, bezinteresownej nauki i takiejże sztuki. Nie byłoby tu miejsca i dla genialnej dziewczyny, która przez kilka lat po ukończeniu gimnazjum zarabiała na chleb powszedni na posadzie wiejskiej nauczycielki.
           Niejako więc w sposób naturalny i konieczny zaczęła kiełkować myśl o szukaniu ratunku z tej całej beznadziei. Rodzice nie byli przeciwni myśli, aby Mania udała się do wolnej Francji, gdzie zresztą mieszkali bliscy krewni, którzy mogli by pomóc młodej pannie w urządzeniu się na nowym miejscu. Wreszcie decyzja zapadła i dwudziestoczteroletnia Maria Skłodowska wyjechała do Paryża. Po ciężkich latach w Warszawie, po korepetycjach, po posadzie guwernantki u prostackich chlebodawców dziewczyna znalazła się w „stolicy świata”, by tu studiować fizykę, marzenie i pasję swego życia.
          Ale i tu warunki życia były ekstremalne. Niezależna z usposobienia studentka wynajęła maleńką mansardę, sama zarabiała na swe utrzymanie, a głód i chłód były częstymi gośćmi w jej mieszkaniu. Dziewczę jednak hołdowało zasadzie  „nie dać się zwyciężyć ani ludziom, ani okolicznościom”  i zaliczało na Sorbonie egzamin za egzaminem, i to tym skuteczniej, im bardziej doskwierał głód i im bardziej bojowy stawał się na skutek tego nastrój.
           Pewnego razu Maria zemdlała w domu. Zatelefonowano do doktora Dłuskiego, jej szwagra, który zaraz się zorientował, o co chodzi. Pusty rondelek, czyste naczynia, w których od dawna nie widziano jadła i paczuszka herbaty jako jedyny zapas pożywienia  – mówiły same za siebie.  Okazało się, że w ciągu ostatniej doby pani studentka zjadła kilka rzodkiewek i około stu gramów wiśni; pracowała zaś do trzeciej nad ranem, przespała cztery godziny, poszła na wykłady, wróciła, zjadła jeszcze parę rzodkiewek i… zemdlała z wycieńczenia. Taki bowiem tryb życia prowadziła od kilku miesięcy.
           W 1894 roku studia zostały pomyślnie ukończone. Wciąż jednak trzeba było rozpaczliwie walczyć o przetrwanie. Podczas jednego z rzadkich spotkań towarzyskich, w których brała udział, zapoznała się z ujmującym młodym mężczyzną, a wzajemna fascynacja była tak silna, że już w 1895 roku odbył się ślub Marii Skłodowskiej z Piotrem Curie, początkującym naukowcem fizykiem.
          Z małżeństwa tego przyszła na świat córeczka Irena, która w dojrzałym wieku kontynuowała dzieło matki i również została laureatką nagrody Nobla  w dziedzinie fizyki. O tym okresie Ewa Curie, ich druga córka, pisze jak następuje: „Piotr zarabia obecnie w Szkole Fizycznej 500 franków na miesiąc. Ta suma musi wystarczyć młodym małżonkom całkowicie do czasu, kiedy Maria zda egzamin nauczycielski i znajdzie jakąś posadę. Nie byłoby to zresztą aż tak mało, zwłaszcza, że Maria jest nie tylko oszczędna, lecz i o wiele praktyczniejsza niż dawniej. Tylko niezwykle ciężko jest w ciągu ograniczonej, niestety, liczby godzin dnia zrobić wszystko, co w tych warunkach musi być przez nią zrobione. Możliwie najwięcej czasu spędza w laboratorium, gdzie jej się udało dostać miejsce do pracy. To są godziny szczęścia, dla których wszelako nie wolno jej zaniedbać tamtych spraw, domowych. W budżecie 500 franków na miesiąc wydatek na służącą się nie mieści, a trzeba sprzątnąć mieszkanie i posłać łóżka, i ugotować (teraz już prawdziwy) obiad, i dbać o to, aby ubrania męża były utrzymane w porządku… Więc Maria wstaje o świcie, aby zdążyć na targ przed  pójściem do laboratorium, wieczorem zaś, wracając stamtąd z mężem, wstępuje po drobne sprawunki do kupca, do sklepu z nabiałem. Wczesnym rankiem obiera jarzyny, przygotowuje mięso na południowy posiłek. Dawno minęły czasy, kiedy niefrasobliwa panna Skłodowska nie wiedziała, z czego się gotuje rosół. Pani Curie uważa za punkt honoru znać się na kuchni… I skoro tylko małżeństwo jej zostało zdecydowane, zaczęła po cichutku, w wielkiej tajemnicy zgłębiać tę mądrość… Teraz robi dobre i zdrowe obiady mężowi, który zresztą jest pod tym względem tak niewymagający i roztargniony, że nie widzi jej bohaterskich wysiłków”…
           Zarówno Maria, jak i Pierre Curie pracowali w laboratorium profesora Henri Becquerela, który parę lat przedtem opisał zagadkowe zjawisko promieniotwórczości, lecz nie bardzo wiedział, co to właściwie takiego jest i co z tym począć. Odkrywca po prostu zauważył, że owinięte w czarny papier klisze fotograficzne, na które kładł różne minerały, reagowały podobnie jak na światło, jeśli leżały na nich przez jakiś czas związki uranu. Wywnioskował  więc hipotetycznie, że, być może, sole uranowe emanują jakieś tajemnicze promienie. I tyle. Zagadkowe zjawisko zaintrygowało małżeństwo Piotra i Marii Curie, którzy nie omieszkali rodzinnie zabrać się do badań nad nim, zagrzewani do tego wzajemną miłością. A praca ich polegała na tym, że przez ponad rok dusili się w oparach dymu, gotując w kotłach tony blendy smołowej, dostarczanej z czeskiej miejscowości Jachimków. Po przerobieniu kilku ton surowca pani Marii udało się uzyskać kilkaset miligramów uranu. W jednej z książek o niej znajdujemy opis faktów brzmiący jak anegdota: „Piotr Curie otwiera drzwi z klucza. Skrzypnęły, jak skrzypiały co dzień od lat czterech. Uczeni znów się znaleźli w królestwie swych marzeń.
- Nie zapalaj światła – mówi Maria.
W ciemnej szopie, gdzie w szklanych naczyniach na stołach i półkach znajdują się cenne odrobiny radu, ich fosforyzujące, błękitne sylwetki błyszczą, jakby zawieszone w nocnej czerni…
- Proszę, patrz – szepce Maria.
Po omacku znajduje wyplatane kuchenne krzesło, siada na nim w mroku i ciszy. Dwie twarze zwracają się w stronę bladych błysków. Pochylona, wpatrzona czule Maria przybiera postawę taką, jaką miała przed godziną obok łóżeczka swej ślicznej dziewczynki”…
         W 1897 roku ukazuje się pierwsza publikacja naukowa Marii Skłodowskiej, zawiadamiająca o odkryciu pierwiastka promieniotwórczego, nazwanego przez nią na cześć ojczyzny  „polonem”  (od „Polonia” po łacinie Polska). Odkrywczyni tworzy też nazwę badanego przez się zjawiska: radioaktywność czyli promieniowanie. W 1898 r. małżonkowie komunikują o odkryciu pierwiastka radu (od  łacińskiego „radium” – promień), oraz wykazują, że także tor i jego związki są promieniotwórcze. Pani Maria osobiście jeszcze przedtem zaobserwowała, że odpady z rudy uranowej, zwane smołką i chalkolitem, mają jeszcze większą moc promieniotwórczą; domyśliła się więc, że muszą w nich tkwić jakieś inne pierwiastki radioaktywne poza uranem; przypuszczenie okazało się trafne i w ten sposób tak naprawdę zaczęła się epoka fizyki jądrowej.
          Stanisław Majewski w dziele „Duch wśród materii” (Poznań 1927)  odnotował: „Kopernik wzruszył Ziemię, a Skłodowska rozczłonkowała atom i otworzyła przed ludzkością nowe wrota, prowadzące w nieskończoność w małości – w mikrokosmos; ukazała zdumionym umysłom bezkresne a tajemnicze drogi, przyprawiające o zawrót nawet najtęższe głowy, powiększające tajemnicę świata już w dwie nieskończoności, zmuszające bujać myśl ludzką niemal w zupełnie zaczarowanych, bo niewidzialnych krainach. Bo jakże nie poczuć się niemal wytrąconym z równowagi, gdy nauka zamiast cegiełki niepodzielnej, za którą uważała atom, zamiast nieuchwytnie małego pyłku, każe wierzyć, że ten atom sam może jest światem całym – jest czymś podobnym do systemu planetarnego ze swym ciałem centralnym, zbudowanym z elektronów i z niezliczonymi satelitami – także elektronami; - a system ten, w którym szybkość biegu owych elektronów przechodzi wszelkie pojęcie, bo daje się porównać tylko z szybkością światła, jest światem zupełnie tajemniczym i nieznanym, który dopiero badać trzeba na nowo, zagłębiając się coraz dalej i dalej, coraz głębiej i głębiej w nową nieskończoność – nieskończoność w małości, stokroć więcej przejmującą i przerażającą nasz umysł niż nieskończoność w wielkości”… Odkrycie i zbadanie zjawiska promieniotwórczości miało ogromne znaczenie m.in. dla energetyki, a także i dla medycyny, i to w znaczeniu podwójnym, umożliwiło bowiem wykorzystanie radioaktywności w celu leczenia groźnych schorzeń, po drugie zaś, ustalono również, iż promieniowanie radioaktywne może być niesłychanie szkodliwe dla zdrowia i życia ludzi. „Każde możliwe zwiększenie poziomu promieniowania, każde napromieniowanie może o kilka odsetków zwiększyć częstotliwość mutacji… Praktycznie zaś wszystkie aberracje chromosomów i liczne mutacje genów są niekorzystne jak dla jednostek, tak też dla populacji” (F.Vogel, A.G.Motulsky: Human Genetics, Berlin – Heidelberg 1986).
         Oczywiście, dziś wiemy, że promieniotwórczość, jak każde inne wielkie odkrycie, została przez ludzi użyta nie tylko dla dobra człowieka. Ale na tego rodzaju nadużycia nie ma chyba rady i nie wynika z nich, iż powinno się zaprzestać wszelkich badań naukowych, których wyniki nieraz szatan wykorzystuje w celu czynienia zła. Jak słusznie bowiem zauważa wielki socjolog Florian Znaniecki w dziele „Rzeczywistość kulturowa”:  „Rezultaty nauki mogą stać się przedmiotem wszystkich rodzajów działalności praktycznej”… W tym też najbardziej nieludzkiej…
           Prawie cztery lata pracowała Skłodowska nad tym, aby z tony rudy pozyskać 0,1 grama chlorku radu, następnie zaś, prowadząc badania wspólnie z mężem, ustaliła, że promieniowanie nie zależy od warunków środowiska, że intensywnie oddziałuje na tkanki żywych organizmów itd. Rozpoczynała się naprawdę nie tylko nowa epoka w nauce powszechnej, ale i nowa epoka w dziejach cywilizacji ludzkiej. Paul Langevin w 1945 roku pisał o bohaterskim czynie naukowym Piotra i Marii Curie: „Odkrycie to będzie miało dla przyszłości naszej cywilizacji znaczenie dające się porównać ze znaczeniem odkryć, które pozwoliły człowiekowi opanować siłę ognia, a zastosowanie tego odkrycia, które do niedawna ograniczały się jedynie do obszaru medycyny, przewyższą znacznie zastosowanie maszyny parowej oraz silników spalinowych i odrzutowych”. O atmosferze moralnej, w której dokonywał się ten przewrót kopernikański w nauce i cywilizacji XX wieku, Ewa Curie we wspomnieniach o matce odnotowała: „Tymczasem praca wspaniale się rozwijała. W ciągu lat 1989 i 1900 Piotr i Maria ogłaszają komunikat dotyczący odkrycia „elektryczności indukowanej”, którą rad wywołuje, i drugi – o ładunku elektrycznym przenoszonym przez promienie. Poza tym redagują na Kongres Fizyków w roku 1900 sprawozdanie ogólne o ciałach promieniotwórczych, które wznieca wśród europejskich fizyków  niezwykłe zainteresowanie. (…)
         Maria tymczasem w dalszym ciągu przerabia kilogram za kilogramem tony odpadków smółki uranowej, które jej jeszcze parokrotnie dosyłają   z Jachimkowa. Dzięki nadludzkiej cierpliwości jest w ciągu czterech lat jednocześnie fizykiem i chemikiem, inżynierem, majstrem i wyrobnikiem. Dzięki pracy jej mózgu i jej mięsni znajdują się na stołach szopy związki coraz to bardziej aktywne, coraz bogatsze w rad. Zbliża się do celu. Już minął czas, kiedy stojąc w kłębach dymu na podwórzu, pilnowała ciężkich kotłów z wrzącymi masami. Teraz nadchodzi okres oczyszczania i „frakcyjnej krystalizacji” roztworów silnie radioaktywnych. Ale ubóstwo urządzeń więcej niż kiedykolwiek przeszkadza w robocie. Trzeba by mieć koniecznie nadzwyczaj czyste pomieszczenie, aparaty najdokładniej zabezpieczone przed kurzem i zmianami temperatury. W szopie zaś,  otwartej dla wszystkich wiatrów, unoszą się pyłki węgla i żelaza, ku rozpaczy Marii wciąż przedostają się do rozczynów, oczyszczonych z takim staraniem. Serce jej się ściska na widok tych codziennych drobnych nieszczęść, które tyle ją kosztują czasu i siły”…
               W 1903 roku Maria Skłodowska-Curie kończy pracę doktorską i uzyskuje dyplom. Jednocześnie wspólnie z mężem i profesorem Becquerelem staje się laureatką zespołowej nagrody Nobla z dziedziny fizyki. Ma wówczas 36 lat. W 1904 roku przychodzi na świat jej druga córeczka Ewa. Małżonkowie są sławni, przyjmują zaproszenia i biorą udział w przyjęciach towarzyskich w pałacach królewskich, prezydenckich, magnackich. Są m.in. w Londynie obecni na wspaniałym przyjęciu. Na dłoniach Marii, zniszczonych przez kwasy i promieniowanie, nie ma żadnego klejnotu, nawet obrączki, podczas gdy wszędzie dokoła niej połyskują na głębokich dekoltach i wypielęgnowanych palcach najwspanialsze brylanty Zjednoczonego Królestwa.
- Nie wyobrażałam sobie, ze mogą istnieć takie klejnoty – mówi do męża. – To bardzo ładne.
        Piotr uśmiecha się.
- A ja liczę, ile laboratoriów można by wybudować za cenę biżuterii, którą każda z tych pań nosi na sobie.
       W jednym zaś z listów z tego okresu pani Maria wyzna: „Od czasu tej nieszczęsnej nagrody Nobla nic prawie nie możemy robić i zaczynam się sama siebie pytać, czy otrzymane pieniądze nam to wynagrodzą. Bo, ostatecznie, ludzie, u których kupuję mięso, węgiel, cukier itd., są bogatsi ode mnie, a nie doznają  stąd takich udręczeń”… Nigdy jednak nie powinno się uskarżać  na los z powodu tych czy innych, mniejszych lub większych, dolegliwości, gdyż – jak wierzyli Grecy – parki mogą być zazdrosne i złośliwe, jeśli człowiek nie ceni ich dobrych darów losowych, dawanych mu razem z przykrościami, jako swego rodzaju „przyprawami”. I wówczas zsyłają na nas prawdziwe nieszczęścia.
          Mija kolejnych parę lat, dzielonych przez Piotra i Marię Curie między dom rodzinny a pracę naukową. W 1906 roku jednak głowa rodziny ginie tragicznie pod kołami goniącego ulicą zaprzęgu konnego, a jego żona odnotowuje w dzienniku: „Mój Piotrze, byliśmy stworzeni na to, by razem żyć i związek nasz był konieczny”. Jest zrozpaczona. Lecz nikt nie żyje na ziemi samotnie i jej także przychodzą z pomocą inni ludzie. Ministerstwo Oświaty Francji ofiarowuje wdowie katedrę profesorską  na Sorbonie, zajmowaną poprzednio przez jej męża. W ten sposób Skłodowska staje się pierwszą panią profesor na tej renomowanej uczelni. Wbrew pozorom nie łączyło się to tylko z zaszczytami i sławą: do zajęć rodzinnych, do prac naukowych w laboratorium dołączyły obowiązki dydaktyczne na uniwersytecie. To wszystko dzielna Polka potrafi łączyć w harmonijną całość i nie zaniedbuje żadnej ze swych doniosłych misji. Dyplomatka Aleksandra Kołłątaj pisała w tymże czasie: „Kuchnia, rodzina i kościół (Küche, Kinder, Kirche)! – oto trójkąt, który burżuazja przepisała nam, kobietom, jako jedyne pole do popisu. Ile uzdolnień, talentów, znakomitych darów ducha zanikło i przepadło w tym zaklętym trójkącie geometrycznym”… Ale przecież nikt nikomu niczego nie przepisze, jeśli ktoś ma rozum, wolę i odwagę, by dokonać w życiu coś dobrego i znakomitego. Odkrywczyni radu i polonu, dwukrotnej noblistce Skłodowskiej jakoś ani kuchnia, ani dzieci, ani kościół nie przeszkodziły w dokonaniu epokowych odkryć naukowych i zapoczątkowaniu nowej ery cywilizacyjnej, w przeciwieństwie do tysięcy skandalistek, które nie potrafiły ani niczego odkryć czy wynaleźć, ani założyć porządnej rodziny, ani urodzić i wychować na dobrego człowieka dziecka, ani nauczyć się przygotowania obiadu choćby dla siebie samej. Ba, nie potrafiły nawet utrzymać w ładzie i czystości własnego mieszkania, choć miały gęby pełne frazesów o równości i wolności. Macierzyństwo, życie rodzinne i wiara w Boga nie stanowią  przeszkody na drodze ku realizacji pełni swego człowieczeństwa przez kobietę. Taką naukę pani Maria wyniosła z domu rodzinnego.
            W jednym z ówczesnych wywiadów prasowych siostra Marii Skłodowskiej, madame Szałajewa, mówiła: „My wszystkie od lat najmłodszych idziemy przez życie samotne, z trudem torując sobie drogę. Mogłyśmy tedy wyrobić sobie trochę tej energii… I dziś wszystkie pracujemy samodzielnie. Ja prowadzę wielką szkołę w Warszawie, a moja trzecia siostra, dr Dłuska, wraz z mężem zarządza sanatorium w Zakopanem”. Na pytanie o stosunek siostry do kraju odpowiedziała: „Moja siostra interesuje się Polską i jej sprawami bardzo żywo. Nie zdarza się nigdy, aby kiedykolwiek odmówiła komuś, kto zwraca się do niej z prośbą.
- A dzieci?
- Dzieci mówią po polsku doskonale. Od lat sześciu mają tylko polskie nauczycielki. Starsza, Irena, ma nawet niedługo do nas przyjechać, aby poznać nasze stosunki, a zwłaszcza zwyczaje ludowe.
- Czy pani Curie-Skłodowska jest dobrą matką?
- Ach, może za dobrą nawet. Poświęca swoim córkom za wiele czasu; interesuje się nawet ich najdrobniejszymi sprawami. Zresztą, po śmierci ukochanego męża nie pozostało jej nic więcej, prócz dzieci i nauki”.
          Cóż zresztą może być „więcej” niż rodzina i dobra praca zawodowa? Laureat nagrody Nobla Albert Einstein zaznaczał: „Pani Curie była – ze wszystkich ludzi w świecie – jedynym nie zepsutym przez sławę człowiekiem”. Była w ogóle osobą  szlachetną i zacną, świadomie akceptującą  czystość i surowość  obyczajowości staropolskiej, której zasadniczą ideę wyraził bardzo trafnie poeta i filozof Jan Kochanowski: „Dwie rzeczy człowieka szlachcą: dobre obyczaje a rozum. Obyczaje z cnót pochodzą, a rozum z nauk; obiedwie rzeczy w sobie mieć rzecz nieprzepłacona jest człowiekowi. Ale jeśli przy jednej tylko masz zostać, raczej przy cnocie niż przy nauce zostań, bo nauka bez cnoty, jako miecz u szalonego, i sobie i ludziom szkodzi; cnota zaś dobrze sama będzie chwalebna i pożyteczna”… Gdy zaś cnota i mądrość w jedno się łączą – jak w przypadku Marii Skłodowskiej – budzi to podziw w jednych, a złość jadowitą w drugich. Jak pisał Jan Kochanowski: „Jest rzecz niepodobna, wszystkim się podobać”, a już w szczególności ludziom marnym, lecz bardzo mocno kochającym samych siebie, jak to jest w większości przypadków gatunku homo sapiens.  
          Po śmierci męża Maria Curie mimo całej swej dzielności i prawości czuła się jednak zupełnie bezradna w obliczu zła. Tłum nie mógł jej wybaczyć ani genialności, ani zacności. Zawistni współpracownicy, podła prasa wciąż szukała przysłowiowej „dziury w całym”, a gdy to się, mimo „najlepszych chęci” nie udawało, zaczęto tworzyć tzw. „fakty prasowe”. Jakże ostro i bezwzględnie tępiono tę kobietę! Wiadomo, „w kwestiach dotyczących moralności łatwo jest i przyjemnie – jak długo osądza się postępowanie innych lub wyraża się opinie o postępowaniu w ogóle – trwać niezłomnie przy ideale” (Bronisław Malinowski). Zawsze łatwiej jest potępić kogoś za domniemane wykroczenia niż siebie samego za rzeczywiste. Brukowa prasa francuska od pewnego czasu zaczęła zarzucać Marii  domniemany romans z Paulem Langevinem, wybitnym fizykiem, któremu jednak nie wiodło się w życiu rodzinnym, i który niekiedy prosił o radę w sprawach bieżących wdowę po swym nauczycielu i przyjacielu Piotrze Curie. Wrzawa gazeciarskiego łajdactwa sięgnęła szczytu w 1911 roku, kiedy Skłodowska miała otrzymać drugą nagrodę Nobla, tym razem w zakresie chemii (opublikowała bowiem szereg prac, dotyczących chemicznych i fizycznych właściwości polonu i radu oraz metod wyodrębniania, oczyszczania i pomiaru aktywności pierwiastków promieniotwórczych). Niektórzy zawistni, lecz mniej zdolni rywale  znakomitej badaczki posunęli się do takiej nikczemności, iż pisali listy do Komitetu Noblowskiego z oszczerstwami i żądaniem nieprzyznawania jej nagrody za rzekome „niemoralne czyny”. Aż  pani Maria, nie poniżając się do polemiki z prostakami, wystąpiła w prasie z listem, w którym słusznie skądinąd stwierdzała, że „w nauce nie powinniśmy się interesować ludźmi, lecz faktami”. Nawet bowiem gdyby wybitny uczony uległ chwilowo jakiejś ludzkiej słabości, to i tak dla przyszłych pokoleń ważne byłyby wzloty jego myśli, a nie upadki jego uczuć czy poglądów. Profani w ogóle nie powinni zabierać głosu na jego temat, dla lokaja bowiem i tak nie ma bohatera. „Nauka jest wolna od wartościowań nie dlatego, że miałyby jakoby nie istnieć żadne obiektywne wartości, czy też żadne ścisłe, bezpośrednio zrozumiałe hierarchiczne powiązania między nimi, lecz dlatego, że po to, aby zachować swój przedmiot, musi ona abstrahować w sposób arbitralny od wszystkich wartości, tym bardziej zaś od wszystkich szczególnych celów woli Boga, ludzi, grup, partii” (Max Scheler, Teoria światopoglądów).
         W końcu fala „gniewu ludu” opadła, tłum i wyraziciele jego gustów dziennikarze musieli się pogodzić z faktem istnienia obok siebie prawdziwego geniusza, a nawet zaczęli się przymilać do niego. Bądź co bądź ta „rozpustna Polka”, jak ją „szarmancko”  nazywały niektóre gazety paryskie, była dumą Francji przed światem, pozyskując dla tego państwa w ciągu kilku lat dwie nagrody Nobla. Co prawda, nowa fala plotkarstwa i nieokrzesanego zainteresowania życiem prywatnym uczonej ponownie wezbrała w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku, kiedy to opublikowano mnóstwo artykułów, powieści, filmów, dramatów, dorabiających  pani Skłodowskiej „gębę” emancypowanej sufrażystki, zdradzającej rzekomo męża z jego przyjacielem i narzekającej na własne dzieci jako na czynnik utrudniający uprawianie „wolnej miłości”. Trudno o bardziej nikczemne i fałszywe zmyślenia, kłamstwa i przeinaczenia, ale ponieważ takie było w tym czasie „zapotrzebowanie społeczne”, spreparowano szereg najwstrętniejszych, najpodlejszych „dzieł sztuki”, ukazujących Skłodowską w krzywym zwierciadle literackich i filmowych alfonsów, sprzedających za judaszowskie srebrniki godność nie żyjącej już, zacnej i poważnej kobiety. Tego rodzaju skandalizujące publikacje ukazują się zresztą w Polsce do dziś, a „katolicki” czytelnik chętnie łyka te obrzydliwe wydzieliny zapijaczonych dziennikarskich prostytutek.
                                                              ***
               Jako wymowny szczegół sylwetki etycznej Marii Skłodowskiej – Curie przypomnijmy okoliczność, że była ona nie tylko autorką odkryć naukowych, ale też wynalazczynią  szeregu konstrukcji technicznych, z których ani jednej nie opatentowała i za które nie otrzymała żadnego honorarium, przekazując wszystkie swe idee bezinteresownie i nieodpłatnie ludzkości, aby mogły one służyć tejże ludzkości dobru. Uważała, iż myśl Rogera Bacona o tym, że „nauka powinna  uwolnić człowieka od męczącej pracy”, jest jak najbardziej słuszna. Pobieranie zaś pieniędzy za wkład w realizację tej misji wydawało się jej odpychające pod względem moralnym.
           Tak piękna postawa etyczna w przypadku Marii Skłodowskiej była widocznie zjawiskiem pochodnym, logicznie niejako wynikającym z jej światopoglądu chrześcijańskiego. W jej wielkim umyśle harmonijnie współżyły ze sobą głęboka wiara i rozległa wiedza. Wbrew bowiem usilnie krzewionym stereotypom między religią a nauką nie ma sprzeczności; tylko płytka wiara i płytka wiedza przeczą sobie nawzajem; głęboka zaś wiara i głęboka wiedza tworzą nierozerwalną i harmonijną całość światopoglądową. Jak trafnie zauważał Alfred Adler, „nie ma nauki, która nie musiałaby znaleźć ujścia w metafizyce”. Tylko dla pedantów czepiających się słów i pozorów, gdyż nie uświadamiających sobie zasadniczej ubogości mowy ludzkiej, nie mogącej wyrazić najsubtelniejszych tworów ducha, wszędzie przezierają sprzeczności, nie pozwalające im nigdy ujrzeć jasno głębi życia duchowego. Michel Chevreul, współtwórca chemii organicznej, pisał w książce „Historia wiedzy chemicznej”: „Gdyby kiedykolwiek ktoś twierdził, że dzisiejsza wiedza prowadzi do materializmu, to ja spędziwszy długie swoje życie wśród książek i w laboratoriach chemicznych w celu poszukiwania prawdy, uważałbym za obowiązek zaprotestować przeciw takim poglądom… Gdyby ktoś powiedział, że nie ma Boga, czułbym się dotknięty w swoich uczuciach jako człowiek i jako uczony”… Ale oczywiście nie chodzi o to, czy ktoś czuje się dotknięty,   durnie ciągle się czuja „dotknięci” i „obrażeni” przez  świat, choć  to nie inni, lecz  ich własna głupota najbardziej ich „obraża”.
           Wracając wszelako do meritum sprawy powinno się przyznać, iż   szereg  znakomitych ludzi nauki harmonijnie łączył w swych poglądach  na świat wiedzę i rozum pozytywny z filozofią metafizyczną, nie ogłaszając oczywiście adwersarzy materialistycznych za „głupców”, ponieważ, jak wiadomo, mądry idealista ma więcej wspólnego z mądrym materialistą niż z głupim idealistą.  Sir Alexander Fleming (1881-1955), wynalazca penicyliny, pisał: „Fizyka dzisiejsza stwierdza, że świat fizyczny bierze początek w akcie stwórczym i bynajmniej nie jest czymś, co się samo stworzyło i co nie posiada początku”. Twórca genetyki, genialny Czech, ksiądz  Jan Grzegorz Mendel (1822-1884) ułożył ongiś następującą dla siebie modlitwę: „Daj mi poznać, Panie, swoje drogi i okaż mi ścieżkę swoją;  prowadź mnie drogą swojej prawdy i ucz mnie, bo jesteś Bogiem mojego ocalenia i Ciebie codziennie wypatruję”… Jedną  przecież z dróg poznania Boga stanowi poznawanie Go prze Jego stworzenie, czyli przez rzeczywistość naturalną. Franz Dessauer, wybitny astrofizyk, zanotował: „Boże Wszechmogący, wyznajemy dziś przed Tobą, że dotarliśmy do granic ludzkich możliwości i ludzkiego poznania! I oto stajemy pokorni wobec pytań o sens życia, zaczynając od nowa zmagania o poznanie Ciebie – odwieczna i święta tajemnico ziemi, nieba i ludzkiego serca”… Trafnie tedy i głęboko fizyk atomowy Leprinc Riucuert w książce pt. „Równość i cywilizacje” (1958) wyznawał: „Dla nas chrześcijański światopogląd, tak harmonijny i uniwersalny, doskonale się godzi z postępem świata i uczony chrześcijański może świetnie się rozwijać jednocześnie jako uczony i jako chrześcijanin… Nasz wybór jest również rozumny, myślę nawet, że rozumniejszy niż inne możliwe postawy”… Zdania powyższe dokładnie odzwierciedlają także postawę światopoglądową Marii Skłodowskiej-Curie, genialnej uczonej i przekonanej katoliczki.
                W okresie po pierwszej wojnie światowej Maria Skłodowska kontynuowała badania naukowe i wykłady na Sorbonie, brała czynny udział w licznych kongresach naukowych, na których reprezentowała naukę francuską i wypowiadała nieraz idee, które potwierdzał dopiero późniejszy rozwój nauki. Tak np. w 1912 roku wyraziła myśl, że możliwe jest istnienie takich cząsteczek elementarnych, które są pozbawione ładunku elektrycznego i których bieg pozostanie prosty nawet w obecności silnego pola elektromagnetycznego lub magnetycznego. Te słowa wielu renomowanych mężów nauki zaskoczyły, ale minęło parędziesiąt lat i Ernest Rutherford eksperymentalnie odkrył istnienie neutronów.
                                                                       ***
           Maria Curie była w swoim czasie najsłynniejszą kobietą świata. Nie tylko nie była jednak  z tego dumna, lecz czuła się nawet   nieco zakłopotana , ponieważ zdawała sobie sprawę z okoliczności, jak marną rzeczą jest sława i jak krótka bywa ludzka pamięć o ich dobroczyńcach.
        We wspomnieniach Ewy Curie znajdujemy stwierdzenie, że sława w niczym nie zmieniła stosunku Marii do tejże sławy. Nie zdołała nigdy opanować wręcz fizjologicznego lęku przed tłumem, ani nieśmiałości sprawiającej, że lodowaciały jej ręce i zasychało w gardle, gdy stawała w obliczu gromady ludzkiej.  Nigdy też nie uległa zmianie jej całkowita niezdolność do wywyższania się, ani do poniżania kogokolwiek. „Tak jestem daleka od was – pisała do córki Ewy – i tyle mnie spotyka hołdów, których nie mogę ani lubić, ani cenić, bo mnie męczą, - więc też mi dzisiaj trochę smutno. W Berlinie tłum zebrany na peronie dworcowym entuzjastycznie witał boksera Dempsey’a, który wysiadł z tegoż pociągu, co i ja. Wydawał się bardzo rad z tego, a ja się zastanawiałam, czy w gruncie rzeczy jest wielka różnica między entuzjazmem dla Dempsey’a a dla mnie. Myślę, że w ogóle entuzjazm tego rodzaju jest niewłaściwy sam przez się, bez względu na to, do kogo się odnosi. Nie wiem jednak, jak należałoby postępować w takich przypadkach”… Podczas przyjęcia w Pałacu Elizejskim u prezydenta Republiki jakaś pani podchodzi do Marii Skłodowskiej i pyta;
- Czy życzy pani sobie, abym ją przedstawiła królowi Grecji?
- Nie widzę potrzeby – odpowiada uczona spokojnie. Spostrzegła się jednak, że pani, która do niej przemawia, jest żoną prezydenta, więc poczerwieniawszy dodaje szybko:
- Ależ naturalnie, to tylko od pani zależy….
               To nie była świecka dama, głupia i przywiązana jak sroka do blichtru, błyskotek i konwenansów. To był człowiek czynu i myśli, piękne uosobienie prawdziwego człowieczeństwa. Nie mogło być inaczej, praca bowiem i nauka ściśle przynależą do siebie. Ewa Curie pisze: „Niestrudzona, zadziwiająca, przerażająca niemal pracowitość! W „wolnych chwilach” Maria pisze artykuły naukowe, książki. Rozprawę o izotopach, krótką, wzruszającą biografię Piotra Curie, nowe opracowanie cyklu swych wykładów. Te lata płodnej i świetnej pracy są także okresem tragicznych, bohaterskich zmagań. Pani Curie jest zagrożona ślepotą. W roku 1920 lekarze jej oznajmili, że zaćma na obu oczach stopniowo otoczy ją mrokami nocy. Nie dała poznać po sobie rozpaczy. Spokojnie uprzedziła córki o tym nieszczęściu, od razu je pocieszając, że za dwa – trzy lata będzie można dokonać operacji. Do tego czasu – przez wszystkie miesiące strasznego oczekiwania zmętniałe soczewki oczne coraz gęstszą mgłą oddzielać ją będą od świata i od pracy. Powoli, stopniowo Maria przezwyciężyła zły los. Dzięki grubym szkłom okularów widzi prawie normalnie, może się swobodnie poruszać, nawet prowadzić samochód. W laboratorium znów podejmuje najsubtelniejsze pomiary i doświadczenia. Ostatni to cud pełnego cudów życia: Maria zmartwychwstaje z ciemności, odzyskuje dość światła na to, aby pracować, pracować do końca”…
            Przy tak olbrzymim dorobku życiowym Skłodowska była przekonana, że „zmarnowała” swe życie. „Byłam głupia, jestem głupia, będę głupia, lub – żeby wyrazić to innymi słowy – nigdy nie miałam szczęścia, nie mam go i nigdy nie będę miała” – ze szczyptą goryczy wyznawała w jednym z listów. Ale trzeba pamiętać, że gorycz leży na dnie każdego życia ludzkiego, najwięcej zaś jej jest w końcu życia „słodkiego’ i „szczęśliwego”. Nie od dziś bowiem wiadomo, że wszystko jest marnością i wiatrem ulatującym na wietrze.
            Ludzie o wybitnej inteligencji są z reguły niewrażliwi na pospolite przyjemności życiowe i choć niekiedy tychże, jak to  ludzie, pożądają, to jednak jakaś wyższa siła chroni ich przed uleganiem tego rodzaju pokusom. „Człowiekowi wykształconemu niełatwo już zdobyć się na autentyczne współradowanie się przyjemnościami związanymi z obyczajami prostego ludu, np. radością z hałaśliwej muzyki itp.; rodzaje zmysłowej przyjemności i przykrości zwierząt są dla nas przeważnie obce i współodczuwanie nie chce tutaj działać” (Max Scheler, Istota i formy sympatii). Fakt, że Maria Skłodowska nie była, w przeciwieństwie do wielu  innych kobiet, zorientowana na przeżywanie tzw. przygód życiowych, wynikało więc z jej ogromnej inteligencji, ale być może także częściowo z jej lekkiej zamkniętości w sobie, tak obcej i niezrozumiałej dla człowieka stadnego, z natury kolektywistycznego i ludycznego. Wszystkie zdjęcia M.Skłodowskiej ukazują piękną, harmonijną i proporcjonalną twarz o delikatnych, zawsze ściśnionych ustach, a przecież zamkniętość w sobie manifestuje się zawsze właśnie w zaciśniętych wargach. Wypada również zaznaczyć, iż osoby o rozwiniętym intelekcie bywają raczej niezależnie usposobione i instynktownie unikają uczuciowego uzależnienia się od kogokolwiek, a już szczególnie od zdania innego człowieka, nawet najbardziej ukochanego. Polegają najczęściej na własnym prawym sumieniu, rozumie i poczuciu obowiązku, zachowując do świata dość daleki dystans, graniczący z odosobnieniem i osamotnieniem. Można to zrozumieć. „Jeśli bowiem czyjeś poczucie własnej wartości jest zależne od dawania lub otrzymywania miłości, to tym samym jest ono budowane na fundamencie, który jest zbyt mały i zbyt chwiejny. Zbyt mały, ponieważ pomija nazbyt wiele wartości związanych z osobowością, i zbyt chwiejny, ponieważ zależy od zbyt wielu czynników  zewnętrznych, choćby takich, jak znalezienie odpowiedniego partnera. Poza tym prowadzi do emocjonalnej zależności od uczuć i uznania ze strony innych ludzi, czego wynikiem jest poczucie bezwartościowości, jeśli tylko nie jest się kochanym lub docenianym” (Karen Horney, Nowe drogi w psychoanalizie).
                                                                  ***
              Maria Skłodowska nieraz przyjeżdżała do Polski, pomagała zakładać tu podstawy organizacyjne dla rozwoju fizyki atomowej; chętnie dzieliła się swą olbrzymią wiedzą z naukowcami polskimi. Nie zatraciła też polskiego poczucia humoru. Bawiąc w Warszawie z okazji położenia kamienia węgielnego pod Instytut Radu, rozmawiała z ówczesnym prezydentem   Stanisławem Wojciechowskim. Wspominali dawne czasy, kiedy byli jeszcze studentami w Paryżu i wspólnie działali w organizacjach młodzieżowych.
- Pamięta pani jasiek, który mi pani pożyczyła na drogę, gdy jechałem do kraju w tajnej misji politycznej? – pyta prezydent. – Ogromnie mi się wtedy przydał…
- A jakże – odpowiada z uśmiechem wielka uczona. – Nawet pamiętam, że pan zapomniał mi go zwrócić…
            Maria Skłodowska była nie tylko dwukrotną laureatką nagrody Nobla (tę nagrodę otrzymała także jej córka Irena Joliot-Curie), ale również kawalerem kilkunastu złotych medali, najwyższych odznaczeń naukowych Anglii, Niemiec, Belgii, Rosji, Szwajcarii.
                                                                          ***
           Lata jednak mijały i zbliżał się kres podróży ziemskiej także tej mądrej, wspaniałej Polki. We wspomnieniach jej córki Ewy Curie czytamy zdania pełne dramatyzmu: „Tragiczny pośpiech przygotowań. Marii nie wolno już przyjmować nikogo prócz najbliższych. Złamie jednak ten zakaz, w sekrecie wezwie do siebie swą współpracownicę, panią Cotelle: „Proszę starannie przechować aktyn do mego powrotu. Liczę na panią, że wszystko będzie w porządku! Po wakacjach zabierzemy się znów do tej pracy”…
        Gorączka podnosi się powyżej czterdziestu stopni. Nie można tego ukryć przed Marią, która – z dokładnością uczonej – zawsze sama sprawdza termometr. Nie mówi prawie nic, ale strach maluje się wyraźnie w jej pobladłych oczach. Profesor Roch, na gwałt wezwany z Genewy, porównuje wyniki badań krwi z kilku ostatnich dni. Stwierdziwszy, że liczba krwinek zarówno czerwonych, jak białych, zmniejsza się raptownie, stawia rozpoznanie anemii złośliwej o przebiegu piorunującym. (…) Zaczyna się straszliwa, okrutna walka, która się nazywa „łagodną śmiercią”, a która jest dzikim zmaganiem się ciała z przemocą, jakiej ono nie chce ulec. Przy boku matki Ewa inną toczy walkę: do świadomości Marii, ciągle zupełnie przytomnej, myśl o śmierci jeszcze nie dotarła…
          Trzeciego lipca rano pani Curie ma po raz ostatni siłę sama spojrzeć na termometr, trzymany w drżącej, chwiejnej dłoni. Widzi nagły spadek temperatury, który zawsze zwiastuje koniec, i uśmiecha się radośnie, bo Ewa ją zapewnia, że to znak poprawy, że teraz już jej stopniowo będzie coraz lepiej. Z namiętnym akcentem nadziei i chęci do życia mówi, patrząc przez szeroko otwarte okno na góry skąpane w słonecznych blaskach: „To nie lekarstwa mi pomogły, ale te góry – ta przestrzeń – powietrze”…
         Ostatnie jej chwile zdradzają przerażającą odporność i siłę tej kobiety, która tylko na pozór zdawała się wątła. Serce nie przestaje bić i uparcie, niestrudzenie kołacze się w ciele, z którego ciepło odpływa. Przez szesnaście godzin doktor Piotr Lowys i Ewa trzymać będą te lodowate ręce – jeszcze nie martwe, chociaż już nie żywe. Dopiero o świcie dnia następnego, gdy słońce zaróżowi śnieg na górach i rozpocznie swą wędrówkę po cudownie czystym niebie, gdy wspaniały blask poranka rozświetli pokój i łóżko, dotknie zapadłych policzków i szarych oczu, już bez wyrazu, już przez śmierć zeszklonych, zatrzyma się to serce – nareszcie.
         W obliczu tych zwłok nauka raz jeszcze głos zabierze. Nietypowe objawy choroby, badania krwi, dające obraz inny niż w normalnych anemiach złośliwych, wskażą na prawdziwego zabójcę: rad. „Pani Curie może być zaliczona do ofiar długotrwałego działania ciał promieniotwórczych, które odkryła wraz z mężem” – napisze profesor Regaud”.
           W piątek, dnia 6 lipca 1934 roku, w południe, bez żadnych przemówień, bez delegacji, tylko w obecności najbliższych i przyjaciół złożono zwłoki pani Skłodowskiej-Curie w grobie rodzinnym na cmentarzu w Sceaux. Jej trumna stanęła przy trumnie Piotra Curie. Brat i siostra rzucili na nią garść ziemi  przywiezionej z Polski. Na kamiennej płycie umieszczono krótki napis: „Maria Curie-Skłodowska 1867-1934”. Później ciało genialnej uczonej przeniesiono do paryskiego Panteonu, miejsca wiecznego spoczynku najznakomitszych  ludzi Francji. Po latach jej imię zostało uwiecznione jeszcze w ten sposób, że naukowcy rosyjscy nadali je jednemu z kraterów na niewidocznej stronie Księżyca, znajdującemu się w sąsiedztwie krateru Ciołkowskiego, innego polskiego geniusza zasłużonego dla ludzkości.
                                                                     ***




                                                      PIOTR  CZYRWIŃSKI
                                                  Od  atomu  do  śnieżynki

              Był synem znakomitego uczonego w dziedzinie zootechniki Mikołaja Czyrwińskiego (1848 – 1920), o którym opowiemy w ostatnim rozdziale naszej książki. Urodził się w miejscowości Pietrowskoje – Razumowskoje (obecnie w granicach stolicy Rosji) 26 stycznia 1880 roku. W Moskwie ukończył gimnazjum, a następnie (1902) studia w zakresie geologii na Uniwersytecie Św. Włodzimierza w Kijowie. Należał do grona bardzo licznych młodych ludzi polskiego pochodzenia, którzy studiowali w prastarym mieście stołecznym Rusi-Ukrainy. „Głos Młodych” , organ młodzieży filareckiej w Petersburgu, w 1914 roku podawał, iż w Kijowie studiowało wówczas około dwóch tysięcy Polaków: 700 – na uniwersytecie, 450 – na politechnice; 250 – w instytucie handlowym; 98 – na wyższych kursach żeńskich; 50 – w żeńskim instytucie medycznym; 50 – w konserwatorium. Atmosfera duchowa w Kijowie sprzyjała wówczas szybkiemu rozwojowi intelektualnemu i dojrzewaniu młodzieży akademickiej.
           Po studiach Piotr Czyrwiński przez dłuższy czas prowadził geologiczne badania terenowe na terenie Cesarstwa Rosyjskiego, w szczególności zaś na Uralu i Syberii. Wynikiem tych badań były liczne wartościowe rozprawy i sprawozdania z zakresu mineralogii, petrografii, geochemii, paleohydrogeologii. Jako pierwszy w Rosji i jeden z pierwszych na świecie Piotr Czyrwiński ustalił (1909) dokładny skład chemiczny i fizyczny (atomowy) wielu granitów, substancji magmatycznych oraz kuli ziemskiej w całości (1919). Wyjaśnił również pochodzenie wielu pokładów rud żelaznych, fosforytów, tufów, soli potasu. Dokonał pewnego wkładu do atomistyki jako nauki teoretycznej.
                                                                    ***
         Jak wiadomo, teoria, głosząca, że wszystko jest zbudowane z maluśkich, niepodzielnych cząstek  opracowana została w V wieku p.n.e. przez greckich myślicieli Leukipposa i Demokryta. Sam wyraz „atom” jest hellenizmem i znaczy dosłownie „niepodzielny”. Dopiero wszelako w XVII wieku teoria o atomowej strukturze materii doczekała się doświadczalnego potwierdzenia w procesie eksperymentów laboratoryjnych przeprowadzonych przez uczonego angielskiego Johna Daltona, który dowiódł m.in., że każda substancja składa się z atomów, a wszystkie atomy substancji prostej ważą tyle samo. Kiedy dwie substancje proste łączą się, liczba atomów wiążących się ze sobą pozostaje w ustalonej proporcji i tworzą określoną  strukturę. W 1911 roku Ernest Rutherford opracował teorię o tzw. planetarnej strukturze samego atomu, który jest zbudowany w ten sposób, że wokół dodatnio naładowanego jądra krążą elektrony o ujemnym potencjale. Później okazało się, że jądro składa się zarówno z  dodatnio naładowanych protonów, jak i obojętnych neutronów. Proton i neutron charakteryzują się niemal identyczną masą, a każdy z nich jest 1800 razy cięższy od elektronu. Ustalono istnienie 92 naturalnych pierwiastków, zbudowanych z atomów zawierających od jednego do 92 protonów, a liczbę protonów nazwano liczbą atomową danego pierwiastka.
          Niektóre pierwiastki naturalne  występują w przyrodzie tylko w związkach chemicznych; na przykład sód jest metalem, który tak łatwo łączy się z innymi pierwiastkami, że nie sposób go znaleźć w postaci czystej. Występuje więc powszechnie w połączeniu z chlorem w formie chlorku sodowego, czyli soli kuchennej. Atomy danej cząsteczki mogą być ze sobą powiązane na różne sposoby na skutek wymiany bądź dzielenia się wspólnymi elektronami. Do odkrycia tych i wielu innych prawidłowości naukowych sama fizyka dojść nie mogła; dopiero na styku szeregu różnych nauk, takich jak chemia, mineralogia, petrografia, biologia ludzkość powoli, krok po  kroku  poznawała tajemnice świata przyrody, a postęp w tej dziedzinie był skutkiem ogromnego wysiłku i współpracy setek wybitnych badaczy w zakresie różnych nauk przyrodniczych, pracujących w wielu różnych krajach. A badania nad strukturą otaczającego nas świata stanowią jedną z najważniejszych sfer aktywności poznawczej człowieka, i trwają nadal, przy czym nic nie wskazuje na bliskie zakończenie tych prac.
                                                                      ***
          Zauważalny wkład do tych badań wniósł swego czasu Piotr Czyrwiński,  od roku 1909 profesor Uniwersytetu Dońskiego w Nowoczerkasku. Był nie tylko pracowitym działaczem na niwie bezpośrednich badań terenowych, znakomitym analitykiem i teoretykiem, jak również utalentowanym nauczycielem akademickim i autorem doskonałych podręczników akademickich, jak np.  „Uczebnik hydrogeologii” (1922), czy „Kurs miestorożdienij poleznych iskopajemych”  (t.1 – 2, 1926).
         W Nowoczerkasku P. Czyrwiński przepracował z górą trzydzieści lat. Jego zainteresowania naukowe posiadały dość rozległy wachlarz, w każdym bądź razie do dziś zachowują swą merytoryczną wartość teksty z zakresu fizyki i chemii, petrografii i mineralogii, geochemii i paleohydrografii, nauki o kopalinach i historii nauki. Jeszcze będąc młodym uczonym, jak zaznaczyliśmy powyżej, w 1909 roku jako pierwszy w skali powszechnej ustalił  dokładny skład chemiczny, mineralny i atomowy granitów oraz  wielu innych substancji o pochodzeniu magmatycznym, meteorytów, jak również kuli ziemskiej jako całości. Opisał też prawa krystalizacji rozmaitych gatunków minerałów oraz wyjaśnił pochodzenie szeregu pokładów rud żelaza, fosforytów, soli potasowych na terenie Imperium Rosyjskiego. Dzięki jego publikacjom prowincjonalny Uniwersytet Doński wypłynął na szerokie wody i stał się znany w szerokim świecie.
             Od pewnego czasu zauważalna część prac naukowych Czyrwińskiego była poświęcona teorii struktur, mianowicie badaniom nad śniegiem, czego wynikiem była nowatorska monografia wydana w 1931 roku w Rostowie nad Donem pt. „Śnieg i sniegozadierżanije”. Obok zagadnień technicznych i gospodarczych uczony poruszał też kwestie filozoficzno-teoretyczne, a czynił to m.in. zastanawiając się nad procesami krystalizacji, zachodzącymi w przyrodzie nieożywionej, w tym podczas kształtowania się płatków śniegu. Wydaje się, że przepiękny kształt i budowa śnieżynek są determinowane przez krystaliczną strukturę lodu. Tworzące lód molekuły wody składają się z dwóch kationów wodoru H+ oraz jednego anionu tlenu O--. Wodór H+ , oddający tlenowi swój jedyny elektron, staje się przez to  „gołym” jądrem atomowym, a więc cząstką, która jest tysiąc razy mniejszą niż cały atom. Jeśli przedstawić molekuły wody w kształcie ciał okrągłych, kulistych, to można uważać, że każda z nich stanowi jakby nieco zwiększony atom tlenu, do którego zostały na pewną głębokość wciągnięte dwa jądra H+. Dlatego nad powierzchnią kuli zjawiają się nad znajdującymi się kationami dodatnio naładowane odcinki, a para elektronów nabytych przez atom tlenu nadaje dwom innym odcinkom ujemny ładunek elektryczny. Tworząc kryształy lodu molekuły przyciągają się do siebie nawzajem odmiennie naładowanymi „krańcami”, tak iż u każdej z nich zjawiają  się cztery „sąsiadki”. W ten sposób kryształ staje się sześcianem z kątami mierzącymi dokładnie 120 stopni. Cała struktura jest dość pulchna i porowata, dlatego lód pływa na wodzie. W zależności od warunków zewnętrznych (wiatr, elektryzacja powietrza, wilgotność, zanieczyszczenia elektromagnetyczne) śnieżynki nabywają  różnego kształtu.
           Chociaż symetria wszystkich śnieżynek jest zasadniczo podobna, to jednak ich kształt i makrobudowa, nie mówiąc o wymiarach, bywają nad wyraz urozmaicone. Jednym z pierwszych badaczy tych ulotnych obiektów przyrody był słynny francuski filozof, fizyk i matematyk Renatus Cartesius (Rene Descartes 1596 – 1660), który w 1637 roku podał ich dokładny opis. W XIX – XX w. szereg uczonych amerykańskich i japońskich poświęcił swe życie badaniu śnieżnych kryształów. W. Bentley wydał nawet album pt. „Snow crystalls”,  zawierający  2000  cudnych zdjęć śnieżynek.
          W Rosji profesor P. Czyrwiński przez kilka lat usiłował ustalić zasady symetrii śnieżynek, przy czym wyodrębnił i dokładnie opisał 246 ich odmian, które występowały na terenie Leningradu. Natomiast na globalnym biegunie chłodu, na stacji antarktycznej Wostok, występuje kilkanaście unikatowych szczególnych odmian śnieżynek, będących lodowymi krysztalikami w kształcie cieniutkich ostrych igiełek, których długość oscyluje między 0,02 do 2 mm. Każda taka  igiełka  ma kształt sześciokątnego słupka zaostrzonego z obydwu stron. Ale mimo zasadniczej zbieżności form podstawowych także owe polarne śnieżynki są zawsze niepowtarzalne i żadna z nich nie bywa w stu procentach identyczna z innymi.
        Obok harmonijnie ukształtowanych krysztalików spotyka się zresztą nieraz okazy zniekształcone i „okaleczone” na skutek zderzenia się ich ze sobą w procesie spadania na ziemię. Wbrew pozorom badanie symetrycznych struktur śnieżynek wcale nie jest pustym i jałowym zajęciem zwariowanych uczonych, może ono prowadzić do daleko idących wniosków filozoficznych, dotyczących także symetrii, ładu i harmonii zarówno mikroświata, jak i makroświata, w tym układów słonecznych i galaktycznych.
            Woda atmosferyczna, znajdująca się przy temperaturach dodatnich na przedmiotach ziemskich, podczas spadnięcia temperatury poniżej zera zamarza i przekształca się w lód. Niekiedy zamarzają kropelki rosy, stając się kulkami o średnicy od jednego do kilku milimetrów. Częste są przypadki zamarzania kropel wody deszczowej na gałęziach drzew, na przewodach  linii elektrycznych. Pokrewne zjawisko o doniosłym znaczeniu dla energetyki, transportu, rolnictwa, leśnictwa i innych dziedzin gospodarki stanowi zmasowane oblepianie mokrym śniegiem obiektów naturalnych lub technicznych i tegoż śniegu następnie zamarzanie. To zjawisko powoduje nierzadko dewastacje lasów iglastych, jak też drastyczny wzrost awaryjności w transporcie samochodowym z powodu zmniejszenia widoczności zarówno sygnalizacji, jak i podmiotów ruchu drogowego, oraz  nasilenie destrukcji linii energetycznych pod ciężarem oblodzenia, które na przedmiotach ściśle jest powiązane z właściwościami samych przedmiotów, np. cienkie nicie są czułe na przymrozek, ale nie pokrywają się szronem radialnym. Wszystkie te szczegóły powinno się badać i wyciągać z ustaleń teoretycznych wnioski praktyczne.
                                                                   ***
         Niejako na marginesie przypomnijmy o jednej z wielu niesprawiedliwości, popełnianych przez zachodnich historyków w stosunku do nauki słowiańskiej. Pionierem ściśle naukowych i dokładnych badań nad konstrukcją śnieżynek był uczony polskiego pochodzenia Jan Dogiel, który jako pierwszy w 1873 roku ustalił pochodzenie szkieletowych form tych cząsteczek (J. Dogiel: „Ein Mittel die Gestalten der Schneefloecken kuenstlich zu erzeugen”. In „Melanges phys. et chem. de  l’Academie de St. Petersbourgh”, vol. IX, 1873). Dopiero w 1888 roku tego samego odkrycia dokonał Otto Lehman, uczony niemiecki (O. Lehman: Molekularphysik, 1888), któremu też przez nieporozumienie wciąż się przypisuje autorstwo tego odkrycia.
                                                                       ***
              Od roku 1943 Piotr Czyrwiński pełnił obowiązki profesora mineralogii Uniwersytetu Permskiego, kontynuując nadal badania w zakresie fizyki, krystalografii, geologii i nauk pokrewnych. W 1953 wydano w Charkowie jego fundamentalne opracowanie „Srednij chimiczeskij sostaw gławnych minerałow izwierżionnych, metamorficzeskich i osadocznych porod”. W tym też czasie badacz zwrócił uwagę na zagadnienie pochodzenia, struktury i składu chemicznego meteorytów. Nie zdążył jednak doprowadzić tych badań do finału i zakończył pracowite życie w Permie 21 czerwca 1955 roku. Dopiero po dwunastu latach wydano na podstawie rękopisu jego ostatnie kapitalne dzieło  o meteorytach,   dotychczas jedno z najcenniejszych opracowań w tej dziedzinie wiedzy w skali europejskiej.
          Spośród wielu poważnych publikacji profesora Piotra Czyrwińskiego przypomnijmy tu bodaj najważniejsze: „Uczebnik hydrogeologii” (pierwsze wydanie 1922, następnie wielokrotnie wznawiany świetny podręcznik akademicki); „Kurs miestorożdienij poleznych iskopajemych” (1926, dwa tomy, kilkakrotnie wznawiany podręcznik akademicki); „Śnieg i sniegozadierżanije” (1931); „Srednij chimiczeskij sostaw gławnych minerałow izwierżiennych, metamorficzeskich i osadocznych porod” (1953); „Pallasyty, ich mineralno-chimiczeskij sostaw, położenije w riadu drugich meteorytow i woprosy ich proischożdienija” (1967).
                                                                     ***





                                             LEON  KOŁOWRAT - CZERWIŃSKI
                                                  Młodość, talent  i śmierć


              Lew  Stanisławowicz Kołowrat-Czerwiński (1884 – 1921) był wybitnym fizykiem, uczniem Marii Skłodowskiej i Włodzimierza Wernadskiego (patrz o Wernadskim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t.2. Rzeszów 1999). W twórczości naukowej był L. Kołowrat-Czerwiński czynny zaledwie nieco ponad dziesięć lat, lecz dzięki wspaniałemu talentowi badacza, energii, pracowitości i sumienności osiągnął szczyty wiedzy i był uważany za jednego z najwybitniejszych fizyków rosyjskich okresu około 1910 – 1920.
           W sposób dramatyczny na losach tego jakże zdolnego młodego człowieka zaciążyły takie cechy jego usposobienia jak bezwzględna przyzwoitość i bezkompromisowe prawdomówstwo. W połączeniu z wybitna inteligencją były to cechy nie do zniesienia dla miernego otoczenia, prowokujące paroksyzmy nienawiści do ich nosiciela ze strony przede wszystkim reprezentantów władzy, a to zarówno tej monarchicznej, jak i rewolucyjnej, „ludowej”, ustanowionej przez bolszewików w trakcie „rewolucji październikowej”. Los uczonych zresztą, jak zauważył Erazm z Rotterdamu w „Pochwale głupoty”, nigdy nie był łatwy. „Głodują filozofowie, marzną fizycy, pośmiewiskiem są astronomowie, pies kulawy nie baczy na dysputy subtelnie rozumujących mistrzów”. Bo to przecież ani władcy, ani motłoch nie lubią, by im mądrość wkładano do ich delikatnych uszu. A już szczególnie nie znoszą tego nosiciele jedynie słusznych poglądów i ideologii. Komuniści zaś, jak wiadomo, należeli do tej właśnie szczęśliwej odmiany gatunku Homo sapiens. Jak pisał Hans Magnus Enzensberger, byli to pasożyci, którzy wypisali na swych sztandarach hasło „Precz z pasożytami!”:
„der Parasit, der schräg gegenüber
Gross an die Wand malt:
Fort mit den Parasiten!”  
           A i poziom społeczności, w której przyszło Leonowi Kołowrat-Czerwińskiemu żyć, pozistawiał wiele do życzenia, był głęboko zdemoralizowany, choć jej demagodzy chętnie szermowali frazesami o ludzkiej wolności, sprawiedliwości społecznej, równości, braterstwie itp. bzdurnymi sloganami, mającymi służyć do mimikry złodziei i bandytów. „Niektóre pierwotne lub barbarzyńskie społeczności są bardzo uczciwe zarówno w mowie, jak i w składanych obietnicach czy dawanym słowie. Inne społeczności cechuje kompletne lekceważenie uczciwości. Kłamstwo i podstęp uważane są za środki pomyślnej realizacji własnych  interesów… Ludy uczciwe to na ogół ludy izolowane, niewojownicze, proste. Wojowniczość i siła rodzą przebiegłość i chytrość. To tylko na wyższym szczeblu cywilizacji gardzi się podstępem i nie uważa się go za popłatny” (William Graham Sumner). A i we względnie  rozwiniętych   społeczeństwach tylko elita moralna uważa, że uczciwość jest najlepszą postawą życiową; masy tego nie pojmują. Szczególnie dotyczy to większości krajów słowiańskich, które są głęboko skażone takimi schorzeniami społeczno-moralnymi, jak masowa nieuczciwość  i pijaństwo, zawiść i nikczemność, zakłamanie i małostkowy kundlizm, agresywna głupota i podła służalczość. O ile więc w okresie carskim Leon Kołowrat-Czerwiński był sporadycznie szykanowany, o tyle po objęciu władzy przez „lud pracujący” na czele ze znanego autoramentu komisarzami, zaczęło się dla niego pasmo nieustających prześladowań i poniżeń. Aż w końcu został zaszczuty na śmierć…
           Na początku lutego 1922 roku Włodzimierz Wernadski wygłosił przemówienie na posiedzeniu rady naukowej Instytutu Radu (rękopis przechowywany w Archiwum Akademii Nauk Rosji w Petersburgu, f. 518, z. 2, nr 4, s. 317 – 320), w którym m.in. powiedział: „Na zawsze odszedł od nas Leon Kołowrat-Czerwiński, który rozpoczął z nami wspólną pracę w 1912 roku. Bez reszty poświęcał się pracy nad radem, pracował nawet w domu, jako jeden z pierwszych był u pani Curie w Paryżu. Zginął w 1921 roku, nie wytrzymał trudnych warunków życia uczonego rosyjskiego, gdyż musiał jednocześnie wykonywać i delikatną pracę naukową, której nigdy nie porzucił, i pracę niewykwalifikowanego robotnika, w warunkach bardziej uciążliwych niż się gdy wykonuje tę pracę w czasach normalnych… Pan Leon nie wytrzymał w tych warunkach. Przeziębił się i następnie dogorywał przez kilka dni, gdyż stan zdrowotny organizmu był zniszczony. Nie  potrafiliśmy go uratować i zachować.
           Ta strata jest nie do powetowania. Ani jego wiedzy, ani jego doświadczenia nie odnowimy i nie odbudujemy. Jego śmierć zadała naszym wysiłkom tak straszliwy cios, ze długo jeszcze równowaga nie zostanie przywrócona.
           Praca osoby ludzkiej nie może być zastąpiona w sposób mechaniczny. Nauka zawsze się rozwijała dzięki wysiłkom swobodnych indywidualności. Jest ona wytworem wolnej osobowości i może się rozwijać jedynie wówczas, gdy osoba jest wolna od jakichkolwiek więzów zniewolenia. Zastąpić jedną osobowość przez inną nie da się. Gdy na swym posterunku umiera uczony, jego strata nie może być powetowana w żaden sposób”.
           W dalszym ciągu swych wywodów Włodzimierz Wernadski  nieraz powracał do śmierci swego ukochanego ucznia i młodszego kolegi, a w słowach swych wyrażał protest przeciwko barbarzyństwu nowo upieczonych pseudoelit bolszewickich, traktujących ludzi, nie wyłączając naukowców, jako przysłowiowy „nawóz dziejów”. „Uczony nie jest maszyną – mówił profesor – i nie jest żołnierzem armii, który wykonuje rozkazy, nie myśląc i nie rozumiejąc, do czego wykonanie tych rozkazów prowadzi i po co one są  wydawane. Organizacja pracy naukowej powinna ostro się  różnić od organizacji wojskowej, fabrycznej, partyjnej, kościelnej właśnie tym, że znajduje w niej wyraz wolny duch twórczej osoby ludzkiej oraz uświadamianie przez nią każdego kroku działań zbiorowych. Moralne znaczenie pracy naukowej w sposób szczególny powinniśmy sobie uprzytomnić właśnie teraz, gdy świadomość znaczenia moralności dla życia ludzkiego nieraz podawana bywa w wątpliwość.
          Musimy o tym pamiętać także dlatego, że żyjemy w czasach, jakich nigdy nie przeżywało dotąd żadne wykształcone społeczeństwo. Siedzimy oto tutaj i spokojnie omawiamy wielkie zagadnienia wiedzy, - niech nawet w trudnych warunkach, w kaich toczy się obecnie życie człowieka rosyjskiego, który nie pozwolił zdusić w sobie ludzkiej indywidualności. A przecież obecnie głód, ze wszystkimi jego budzącymi zgrozę przejawami łącznie z ludożerstwem, ogarnął miliony ludzi. Dane oficjalne mówią o 30 milionach, być może jest ich ponad 50 mln. Takiego nieszczęścia ludzkość nie doznawała nigdy. Jego skutki, być może, uniemożliwią podniesienie się kiedykolwiek naszego narodu”.
            Na marginesie dodajmy, że gdy w 1921 roku pod kierunkiem W. Korolenki powstał Wszechrosyjski Komitet Pomocy Głodującym, został on przez bolszewików rozpędzony, a jego działacze albo uwięzieni, albo rozstrzelani, albo przymusowo wysłani za granicę. Znany genetyk radziecki J. Filipczenko w książce „Puti ułuczszenija czełowieczeskogo roda. Jewgenika” (Leningrad 1924) pisał o procesach demograficznych w Rosji po rewolucji 1917 roku, mając na myśli skutki terroru i demoralizacji, celowo narzucanej krajowi przez komisarzy przysłanych z USraela: „Wielkim złem jest spadek urodzin, który szczególnie jaskrawie wyraża się obecnie wśród tych grup  ludności, w których można się domyślać koncentracji najbardziej pożądanych ze społecznego punktu widzenia predyspozycji dziedzicznych. Jest sprawą ewidentną, że jeśli sprawy tak będą iść i dalej, jeśli pierwiastki najlepsze będą się prokreować najsłabiej, a o wiele lepiej najgorsze, to proces ten rychło doprowadzi do obniżenia poziomu ogólnego danego narodu”. To przewidywanie się ziściło w całej rozciągłości. Przez wieki wykształcona naturalna elita olbrzymiego imperium została wymordowana, zagłodzona, zaszczuta, doprowadzona do stanu szczątkowego. Przeważnie zaś obca rasowo, bardzo wąska warstwa rządzącego elementu komunistycznego była zbyt nieliczna, by samodzielnie sterować tak ogromnym krajem, dopuściła więc do steru władzy mnóstwo osób spoza swego kręgu, bolszewickich chamów, roboli bez jakiejkolwiek kultury i tradycji, bez rozumu, wstydu i sumienia. Kraj zachwiał się w podstawach, egzystował w stanie ciągłego prowizorium. Mimo to zdrowe siły narodu rosyjskiego żywiołowo jeszcze utrzymywały państwo wbrew głupim i przewrotnym rządom; mimo iż kontynuowano bez przerwy wykorzenianie najlepszych pierwiastków wśród ludności – dokonano wielu osiągnięć w dziedzinie nauki, techniki, kultury, ale powszechna „burbulizacja” (od nazwiska Burbulisa, jednego z czołowych „demokratów” z lat 1989/96, przedtem funkcjonariusza Komsomołu) osiągnęła swe apogeum w latach 1985 – 1999, na skutek czego Rosja upadła i przestała istnieć jako mocarstwo światowe, a jej ludność pogrążono w otchłani krańcowej nędzy, chaosu moralnego, gospodarczego, politycznego. Takie były skutki wieloletniego komunistycznego eksperymentowania socjalnego. Warto zaakcentować, że najbardziej destruktywną, toksyczną, wirulentną rolę w tym rozkładowym procesie odgrywały media, prasa i radio, czyli dziennikarze z ich charakterystyczną agresywną głupotą, lokajstwem wobec swych pracodawców, brakiem wiedzy i wykształcenia, kultury moralnej i przyzwoitości. To prasa w całym okresie tzw. budownictwa komunistycznego była głównym demoralizatorem i ogłupiaczem ludności, to w niej działali najszkodliwsi zbrodniarze przeciwko człowieczeństwu, to oni prowadzili oszczercze kampanie przeciwko najlepszym ludziom kraju i to oni usprawiedliwiali i gloryfikowali każdą zbrodnię reżimu.
          Dodajmy, że Jurij Filipczenko (1882 – 1930), biolog i genetyk, od 1921 roku stał na czele Biura do Spraw Eugeniki w składzie Komisji do badań nad Naturalnymi Siłami Produkcyjnymi Rosji, którą z kolei kierował wybitny uczony Włodzimierz Wernadski. Został, podobnie jak Leon Kołowrat-Czerwiński, zniszczony przez system sowieckiego terroru.
           Wypada podkreślić, iż głównym powodem do zaszczuwania na śmierć L. Kołowrata-Czerwińskiego w prasie i w pracy był fakt krytykowania przez niego nienaukowej, a dotychczas w skali globalnej lansowanej  „teorii względności” Alberta Einsteina, której zakamuflowaną filozoficzną i psychologiczną intencją było schaotyzowanie i zrelatywizowanie wizji świata w umysłach Europejczyków, a w dalszej perspektywie schaotyzowanie i zrelatywizowanie dziedziny etyki i moralności, sprowadzenie człowieka do poziomu nierozumnej bestii, pozbawionej sumienia, wstydu i mądrości.
           W prasie sowieckiej owego okresu Leona Kołowrata-Czerwińskiego codziennie przez wiele miesięcy piętnowano jako „agenta burżuazyjnej Polski”, „antysemity”, „burżuja”, „reprezentanta ciemnogrodu” itp. A wreszcie pozbawiono kartek żywnościowych i prawa do opieki medycznej. W końcu wybitny, wysoce utalentowany młody uczony zmarł z głodu w swej nieogrzewanej kawalerce, do której nikt się nie poważył wejść w atmosferze propagandy nienawiści przeciwko niemu we wszystkich komunistycznych środkach masowego przekazu w Moskwie i Leningradzie.
          Późniejszy rozwój nauki jednak udowodnił, że Leon Kołowrat-Czerwiński miał rację. Ustalono bowiem, że Wszechświat w około 75 do 90 procent składa się z innej materii niż Ziemia i jej otoczenie. Ma ona zupełnie inne właściwości i kierują nią inne prawa niż znana ludziom „zwykła” materia. Pod tym względem zaskakujące okazały się wyniki obserwacji gwiazd supernowych, wybuchających w odległych galaktykach, których wnikliwymi badaczem okazał się genialny współczesny astrofizyk polski, pracujący w Stanach Zjednoczonych Ameryki na Uniwersytecie Santa Barbara  dr  Aleksander Wolszczan. Jego obserwacje, jak też badania innych uczonych wykazały, iż tzw. ekspansja Wszechświata ulega coraz to większemu przyśpieszeniu. Jak to może być możliwe, skoro wzajemne przyciąganie się wszelkich obiektów materialnych  w kosmosie musiałoby to rozszerzanie się spowalniać, dokładnie tak, jak grawitacja ziemska wyhamowuje lot kamienia rzuconego w górę, a potem ściąga go w ogóle na dół? Okazuje się, że istnieje coś takiego, jak „stała kosmologiczna”, zupełnie sprzeczna z teorią Einsteina. Opisuje  ona taki rodzaj energii, która przyspiesza rozszerzanie się Wszechświata. Istota tej energii jest na razie nieznana, choć się sądzi, że jakoś jest związana z próżnią. Materia z tablicy Mendelejewa, tworząca nasz otaczający świat, stanowi zaledwie kilka procent tego, z czym mamy do czynienia w rozleglejszej perspektywie, a co nacechowane jest m.in. przez zjawisko braku grawitacji -  być może na skutek oddziaływania jakichś niezbadanych cząsteczek itp. Przyszły rozwój nauki wyjaśni tę sprawę. Natomiast dziś możemy stwierdzić, że w żadnym razie nie powinno się dyskredytować, dyskryminować i szczuć głupimi dziennikarzami tych uczonych, którzy – jak Leon Kołowrat-Czerwiński czy Włodzimierz Mitkiewicz (1872 – 1951), którzy teoretycznie obalili teorię względności Einsteina na długo przedtem, zanim uczyniła to nauka XXI wieku, pierwszego z nich zagłodzono do śmierci, drugiego jakimś cudem wypuszczono z celi skazańców na Łubiance – wypowiadają myśli „kontrowersyjne” i wysuwają teorie sprzeczne z aktualnie obowiązującymi. Niech sobie myślą i niech sobie polemizują – dzięki nim ludzkość nie tkwi w spetryfikowanych wyobrażeniach, lecz nieustannie kroczy do przodu i coraz lepiej poznaje otaczający ją świat.
                                                                  ***





                                                         ALEKSANDER  WERYHO
                                                            Pasja  poznania

                Aleksander Bronisławowicz Weryho (Weryha) urodził się w Odessie w 1893 roku. Był synem wybitnego chemika i fizjologa Bronisława Fortunatowicza Weryhy. Bardzo wysoko dorobek naukowy pana Aleksandra był ceniony przez genialnego twórcę heliobiologii i szeregu innych nowych nauk , profesora A.Czyżewskiego. [Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t. III.  Rzeszów 1999]. W tomie wspomnień pt. „Na bieriegu Wsielennoj” (Moskwa 1995)  A. Czyżewski nazywa Aleksandra Weryhę „prawdziwą dumą nauki rosyjskiej” i twierdzi, że „w nauce o promieniach kosmicznych jego imię zawsze będzie błyszczało jako gwiazda pierwszej wielkości”.  W tych wspomnieniach Czyżewski opowiada o swych licznych spotkaniach w latach około 1931 – 1938  z profesorem Weryhą w Moskwie „przy kieliszku dobrego czerwonego wina”, referuje szereg jego pomysłów i idei, jak np. o tym, że podobnie jak dorośli nie pozwalają dzieciom igrać się z ogniem, tak też rządy mają moralny obowiązek zakazywania pod groźbą kary śmierci zajmowania się badaniami nad reakcją łańcuchową, rozszczepaniem materiałów promieniotwórczych, konstruowaniem broni atomowej, wymyślaniem nowych form życia, krzyżowaniem ludzi i zwierząt itd. Wiemy, że tak się nie stało, ale też jesteśmy świadomi tego, że ludzkość właśnie dlatego stoi obecnie nad skrajem przepaści, jaką jest wojna z użyciem broni masowego rażenia. Wiemy, iż wcześniej czy później do tej przepaści runie… Profesor A.Weryho uprzedzał o tym jeszcze w roku 1932. Zanim jednak mógł czynić to jako wybitny i szanowany autorytet naukowy, przeszedł długi, pracowity i owocny proces rozwoju i wzrostu swego potencjału intelektualnego.
          Od 1918 roku A.B.Weryho pracował w Instytucie Radu Akademii Nauk ZSRR, a w okresie 1925 – 1937 w Głównym Obserwatorium Geofizycznym do badań nad Promieniami Kosmicznymi i Zjawiskami Radioaktywnymi. Badając wpływ promieniowań kosmicznych na organizm ludzki uczony zorganizował wyprawę naukową na wschodnie stoki Elbrusu (1928 – 1930), odbywał wyprawy podwodne na submarynach Floty Bałtyckiej (1929 – 1930), wziął udział w wyprawqie (1932) na Ziemię Franciszka Józefa, w 1935 zaś odbył lot do stratosfery razem z J.Pryłuckim (musiał z powodu awarii aparatu latającego skakać ze spadochronem z wysokości 17 kilometrów), po czym opublikował interesujący artykuł o oddziaływaniu promieni kosmicznych na organizm ludzki w trakcie lotu stratostatem. Jako jeden z pierwszych w skali światowej A.B.Weryho eksperymentalnie dowiódł, że promienie kosmiczne posiadają olbrzymią moc przenikania oraz ustalił dwa rodzaje tego promieniowania, które nazwał „miękkim” i „twardym”. W latach 1929 – 1931 poważne periodyki specjalistyczne Akademii Nauk ZSRR „Izwiestija Gławnoj Geofiziczeskoj Obserwatorii” oraz  „Trudy Gosudarstwiennogo Radiewogo Instituta”  opublikowały szereg niezwykle interesujących, nowatorskich tekstów A.Weryhy, przygotowujących niejako erę kosmiczną i pionierskie osiągnięcia Związku Radzieckiego w dziedzinie lotów do kosmosu. Jego osiągnięcia z tego okresu zostały wyróżnione przez rząd ZSRR orderem Lenina oraz dwoma orderami Czerwonego Sztandaru Pracy.
           Profesor A.Weryho był obok Aleksandra Czyżewskiego jednym z najgorętszych zwolenników tezy, iż kosmos wywiera przemożny wpływ na procesy biologiczne, chemiczne, fizyczne zachodzące na Ziemi. W ciągu bardzo długiego rozwoju filogenetycznego organizmy żywe na naszej planecie wykształciły w sobie nawet nieświadomą zdolność do reagowania na nadchodzące zmiany pogodowe na danym terenie, które przecież zawsze są skutkiem zmian spowodowanych w atmosferze i biosferze Ziemi przez procesy elektromagnetyczne, które z kolei są pochodne od oddziaływań promieni docierających do nas od Słońca i z otchłani Wszechświata. O ile człowiek reaguje z pewnym opóźnieniem na widoczne oznaki zmian pogodowych, o tyle rośliny i zwierzęta wydają się posiadać umiejętność  bezpośredniego spostrzegania zarówno procesów elektromagnetycznych, jak i promieniowań kosmicznych różnego rodzaju, które w dalszej kolejności warunkują zmiany w procesach meteorologicznych i biologicznych. Przyroda dysponuje olbrzymim materiałem do obserwacji; według indyjskich ksiąg wedyjskich w całym Wszechświecie istnieje  8 400 000 postaci życia, w tym 400 000 form obdarzonych rozumem; nauka zaś   współczesna  uważa, że na naszej planecie żyje około 1 500 000 gatunków zwierząt i 500 000 gatunków roślin. Może zresztą się okazać, że te dane są mocno zaniżone. Nie wiadomo, czy obecnie trwa proces zjawiania się nowych form flory i fauny, wiadomo jednak, iż w ciągu ostatnich 500 lat na skutek zbrodniczej aktywności Homo sapiens wyginęło 845 gatunków zwierząt.
            W każdym bądź razie różne gatunki flory i fauny są same dla siebie synoptykami, posiadają jedyne w swoim rodzaju, ukształtowane w ciągu milionów lat, biomechanizmy, umożliwiające z wielką dokładnością przewidywanie zmian atmosferycznych, klimatycznych, meteorologicznych. Zdolności barometryczne roślin zostały zresztą dawno zauważone przez ludzi i zarejestrowane w tzw. mądrościach ludu i przysłowiach: Jeśli brzozy na wiosnę wydzielają  szczególnie dużo soku, wróży to nadejście deszczowego lata. Jeśli brzoza wypuści listki wcześniej niż olcha, lato będzie słoneczne i pogodne. Jeśli na jesieni liście brzozy żółkną poczynając od góry, wiosna powinna być wczesna. Albo: suchy kwiecień, mokry maj – będzie żyto jako gaj itp. Obecnie badaniem tego rodzaju procesów i prawidłowości zajmuje się bionika, ale na długo przed jej powstaniem np. Jean Henri Fabre postulował stworzenie nauki, „której uczą nas zwierzęta”. Wiadomo, że występujące przed wielkimi burzami zmiany drgań pól elektromagnetycznych oceanu i atmosfery są odczuwane przez meduzy, ptaki morskie, ryby, ale zupełnie niedostrzegalne dla ludzi. Z kolei słonie na kilka dni przed nadejściem deszczowego frontu pogodowego masowo wychodzą z dolin, udając się na tereny położone wyżej; kiedy pies śpi zwinięty w kłębek, zapowiada to ochłodzenie; jeśli kot zaczyna intensywnie wylizywać sierść i ogon oraz drapać ściany, zwiastuje to pogorszenie pogody, a gdy tarza się na grzbiecie, będzie bezchmurnie i ciepło, przed nadejściem zaś mrozów kot szuka w domu najcieplejszego miejsca i cały czas drzemie, oszczędzając energię. Mrówki, pszczoły, ważki i inne owady są zdolne na długo przed burzą, powodzią, trzęsieniem ziemi, ochłodzeniem i innymi kataklizmami wyczuć to, a z ich zachowań także ludzie mogą wnioskować o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Na wiele podobnych zjawisk wskazywał A.Weryho, ze  szczególnym naciskiem uwypuklając fakt wpływu zmiennych promieniowań kosmicznych na zachodzące w atmosferze i w biosferze (w tym wewnątrz organizmów ożywionych) procesy elektromagnetyczne i elektrochemiczne.
         Profesor A.Czyżewski wspominał o swym koledze: „Aleksandra Bronisławowicza Weryhę poznałem w 1931 roku w Leningradzie. Niskiego wzrostu, lekko przytyły, miał niezwykle żywe oczy, bogatą wyobraźnię i szybkie ruchy. Było jasne, że to własnie ten człowiek zanurzał się do oceanu w łodzi podwodnej, wspinał się na szczyt Everestu, brał udział w wyprawie polarnej, dokonał bohaterskiego lotu na aerostacie i nigdy nie rozstawał się z czułymi elektroskopami, badając przenikające promieniowanie przy każdej nadarzającej się okazji i w każdym miejscu. Jako pierwszy na świecie podzielił promieniowanie kosmiczne na dwie komponenty – miękką i twardą. Promieniowanie przenikające było jego konikiem. Pokazywał mi linie krzywych jonizacji powietrza pod wpływem zmiany wysokości, potwierdzając tym samym kosmiczne pochodzenie tej zadziwiającej reakcji… W tamtych latach nieraz odwiedzałem go w pracowni Instytutu Radowego, a on zawsze usiłował zademonstrować przede mną wpływ promieniowań radioaktywnych na wyładowanie  elektrometra…
         A.B.Weryho był człowiekiem nie pamiętającym o sobie, skierowanym w całości na swój cel. Jego mieszkanie, w którym niejednokrotnie bawiłem jako gość, obfitowało w rozmaite urządzenia mechaniczne, warsztaty, przyrządy, jakiś złom metaliczny i w najprzeróżniejsze aparaty elektryczne – woltometry, amperometry, omometry itd. Pan Aleksander lubił sam wszystko wymajstrować. W sposób idealny dopasowywał do siebie śrubki, zakrętki, daszki, uchwyty, cylindry; własnymi rękami sporządzał rozmaite modele elektroskopów, w tym też własnej  konstrukcji, a wszystko po to, by zaraz badać promieniowanie pierwiastków radioaktywnych, szybkości ich rozpadu itd. Na ścianach wisiało kilka obrazów i portretów, w tym też podobizna pewnego kardynała w purpurowym płaszczu, o poważnym obliczu, który też miał nazwisko – Weryho. „To mój krewny” – przedstawiał pan Aleksander tę wyrazistą twarz. Ze zdziwieniem spoglądałem na niego, a on ciągnął: „To jest brat mego dziadka, też Polak. Długo żył w Rosji i Polsce, stał na czele kościoła katolickiego. Zbieram o nim materiały archiwalne. Jest to osobistość historyczna, pozostawił niewydane wspomnienia, które chciałbym jeszcze odnaleźć. Zachował się jego list, w którym o tych pamiętnikach napomyka”.
          Można powiedzieć, żeśmy się z A.B.Weryhą zaprzyjaźnili. Mieliśmy też podobne zainteresowania naukowe… Siedząc przed kieliszkiem czerwonego wina prowadziliśmy nieraz najprzeróżniejsze konwersacje… Pewnego razu popijaliśmy herbatę w jego mieszkaniu. Siedziałem przy stole dokładnie na wprost portretu kardynała i rzeczywiście mogłem porównać ich twarze – Weryhy i kardynała. Rzeczywiście, było między nimi wiele familijnego podobieństwa. Ta sama nieco ciężkawa sylwetka, tenże  owal twarzy, te same brwi, mądre oczy i ta sama linia ust. Lekki uśmiech odważnego mężczyzny, który zna swą wartość.  „Kardynał promieni kosmicznych” – pomyślałem o panu Aleksandrze, który w tym czasie sprawdzał, czy czasem nie zagotowała się woda w imbryku elektrycznym: był zatwardziałym kawalerem i sam gospodarzył w swym domu”…
           Wiadomo, że A,B.Weryho, dokładnie tak, jak A.L.Czyżewski, nieraz stawał się celem wściekłych nagonek i prześladowań ze strony bolszewickich władz, bezpieki i mediów, ale też ze strony mniej utalentowanych kolegów, którzy nie mogli mu wybaczyć pomysłowości, inwencji i twórczego myślenia. „Tylko stękać i wzdychać, gdy czyta się życiorysy sławnych myślicieli i wynalazców. Ilu krzywd doznali od świata, któremu poświęcili całe swe życie. I za co? Za to, że wypełnili go wieloma przecudnymi rzeczami, stanowiącymi owoc ich wytężonej pracy… Każda nowość  razi świat swoja dziwacznością. Jest mu obca. Buntuje się przeciw niej, nie szczędzi jej szyderstw, autora wynalazku zaś miesza z błotem. Później dopiero, gdy nowość staje się już faktem dokonanym, zyskuje prawo obywatelstwa, gdy ponad wszelka wątpliwość jest użyteczna, ludzie garną się do niej, zaczynają z niej korzystać, maja nawet przy tym jakąś satysfakcję. Zapominają jednak o tym, który w trudzie i znoju kosztem wielu wyrzeczeń dokonał wynalazku lub odkrycia. Szczęście, że świat, a należy to zapisać na jego korzyść, przypomina czasami sobie, że wypada odmówić na cześć wynalazcy „wieczne odpoczniecie” i wystawić mu po śmierci pomnik”… (Mendele Mojcher Sforim: Podróże Beniamina Trzeciego). Taki jest los przeważającej większości osób wybitnych, że dopiero po śmierci ludzie częściowo  wybaczają im ich wielkość i zasługi.
           Jak jednak dopiąć tego, by życie znakomicie uzdolnionych, twórczych i pracowitych osobistości jeszcze za życia uczynić chociażby znośnym? Nie jest to zadanie łatwe, a sprawę komplikują same obiektywne prawidłowości, kierujące niejako procesem poznawania świata przez człowieka. Jak bowiem twierdzi Imre  Lakatos w eseju  „Falsyfikacja a metodologia naukowych programów badawczych”: „Uczciwość naukowa polega na wypowiadaniu jedynie teorii wysoce prawdopodobnych; a nawet na określaniu po prostu, dla każdej teorii naukowej, dostępnych danych doświadczalnych i prawdopodobieństwa tej teorii w ich świetle”. Konkretnie to znaczy, że każda nowa koncepcja musiałaby być zgodna z koncepcjami dotychczas ją poprzedzającymi, czyli że nie musi w niej być nic nowego!  A jeśli zgodna nie jest, jest natychmiast atakowana i wyklinana. Trzeba więc mieć dużo odwagi i siły charakteru, a nie tylko inteligencji, aby nową teorie sformułować i ją ogłosić.
         Proces poznania ludzkiego jest najeżony ogromnymi, prawie niemożliwymi do pokonania, trudnościami, które się zaczynają już na poziomie zmysłowego postrzegania, a kończą się w sferze abstrakcyjnego myślenia. Jaakko Hintikka w eseju pt. „Intencje intencjalności” (patrz jego: Eseje logiczno-filozoficzne, Warszawa 1992) zauważa: „Można dojść do wniosku, że kiedy czyjeś mniemania na temat tego, co ten ktoś  postrzega, są trafne, wówczas postrzega on poprawnie. Innymi słowy, złudzenia (niepoprawne postrzeżenia) – to fałszywe mniemania, spowodowane przez zmysły… Bycie zdolnym do uwolnienia się od złudzenia zmysłowego w myśli nie jest bynajmniej tym samym, co bycie zdolnym do uwolnienia się od niej w postrzeganiu. Jest bardzo istotna różnica między widzeniem a niewidzeniem danej powierzchni zakrzywionej jako przedniej ściany danego przedmiotu trójwymiarowego, nawet jeśli wiadomo, że nią nie jest… Powyższe rozróżnienia przekonywająco dowodzą istnienia czegoś w rodzaju prawdy i fałszu, a zatem intencjalności w całkiem rozsądnym sensie, nawet w spontanicznych bezrefleksyjnych wrażeniach, w znacznej mierze niezależnie od mniemań (wspomnień, oczekiwań itp.), jakie w danej chwili z nimi łączymy. Odpowiadają one lub nie odpowiadają faktom niezależnie od naszej wiedzy lub mniemania na temat tych faktów”. To prawda, ale fakty często są jakby niedostrzegalne nie tylko dla zwykłych zjadaczy chleba, ale i dla mężów uczonych. Najczęściej jednak to właśnie osoby wybitne dostrzegają prawdę na długo przedtem, zanim ją odnotują osobnicy mniej spostrzegawczy, którzy też nieraz z całą zajadłością atakują pionierów. Choć w końcu przecież i tak idee nowatorów i odkrywców zwyciężają, ponieważ okazują się bardziej adekwatne niż argumenty wysuwane na dowód ich domniemanego nieistnienia.
           Tak się też stało z dorobkiem naukowym Aleksandra B.Weryhy, który stanowi obecnie po prostu część organiczną nowoczesnej nauki, w szczególności medycyny i fizyki, a zaprojektowane ongiś przez niego modele aparatów aerojonizujących są aktualnie na skalę masową   stosowane w lecznictwie fizjoterapeutycznym Francji, Rosji, USA i innych krajów cywilizowanych.

                                       LEON   ARCIMOWICZ

                                           Na  tropie  plazmy

         Była to dawna rodzina rycerska, używająca herby Śreniawa oraz Dołęga, a notowana w archiwach urzędowych Wielkiego Księstwa Litewskiego od początku XVI wieku. Hrabia Miłoradowicz w szóstej części swego dzieła  „Rodosłownaja kniga Czernihowskogo dworianstwa”  podaje: „Rodzina Arcimowiczów należy do starożytnego rodu szlacheckiego Guberni Mińskiej, powiatu rzeczyckiego, gdzie Arcimowiczowie są wpisani do ksiąg genealogicznych i uznani przez heroldię; Anzelm Kazimirowicz Arcimowicz zaś na skutek posiadania nieruchomości w mieście Czernihowie policzony został do pocztu szlachty Guberni Czernihowskiej. Postanowienie heroldii z 15 lipca 1847 roku”.  Ta rodzina posiadała m.in. wieś Arcimowszczyznę w województwie mińskim oraz Adamówkę na Podolu. W XVI wieku w powiecie brasławskim używali przydomku Pławski. Bazyli i Krzysztof Arcimowiczowie w 1698 roku brali udział w pospolitym ruszeniu. Drzewo genealogiczne jednej z gałęzi tego rodu, pieczętującego się tu godłem Dołęga, zatwierdzone w Mińsku w 1802 roku przynosi opis czterech  pokoleń, od Jerzego, poprzez Teodora, Benedykta Michała do Felicjana, Hilarego i Ksawerego Arcimowiczów (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, e. 319, z. 1, nr 29, s. 7). Byli też wielokrotnie potwierdzani w starożytnym   szlachectwie  polskim przez Wileńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich w latach: 1804, 1840, 1834, 1842, 1848, 1851 i in. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 7; f. 391, z. 1, nr 1542, s. 1-139; f. 391, z. 8, nr 131).  (Obszerne informacje o tym rodzie znajdują się m.in.  w drugim tomie herbarza Jana Ciechanowicza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, Rzeszów  2001, oraz w tomie pierwszym „Herbarza polsko-rosyjskiego” tegoż autora, Warszawa 2006).
             Leon (Lew) Arcimowicz, jeden z najwybitniejszych fizyków atomowych XX wieku, urodził się 12 lutego 1909 roku w Moskwie. Jego siostra Katarzyna w swych wspomnieniach  pt. „Kartki dzieciństwa” wyznawała: „Rodzina Arcimowiczów wywodzi się ze starożytnego rodu polskiego. Nasz dziadek Michał (syn Józefa) Arcimowicz brał udział w Powstaniu Polskim 1863 – 1864 roku i razem z innymi jego uczestnikami został zesłany na Sybir. Tam się ożenił z sybiraczką, naszą babcią Lolą. Po odbyciu kary przeniósł się do Smołeńska, następnie do Moskwy. Ojciec urodził się w Smoleńsku w 1880 roku. Ukończył Uniwersytet Lwowski. Podczas pierwszej wojny  światowej został ciężko ranny na froncie i po szpitalu zajął się działalnością pedagogiczną, wykładał m.in. w Uniwersytecie Ludowym Szaniawskiego aż do roku 1920”… Rodzina mieszkała w centrum Moskwy, na Arbacie, gdzie posiadała niedużą kamienicę. Rodzice dbali o rozwój osobowości dzieci, które wszystkie ukończyły szkoły muzyczne, grały na fortepianie, chętnie uczęszczały na koncerty muzyki P.Czajkowskiego, M.Glinki, A.Alabiewa, M.Rymskiego-Korsakowa.
            W domu była zasobna biblioteka, na którą składały się pełne zbiory dzieł A.Mickiewicza, A.Puszkina, J.Słowackiego, W.Szekspira, Moliere’a, encyklopedia Brockhausa i Efrona w 86 tomach. Itp. Pan Andrzej Arcimowicz chętnie opowiadał dzieciom o szlacheckich przodkach rodu, pokazywał im drzewo genealogiczne, wizerunek herbu rodzinnego, zachowane dokumenty historyczne. Dzieci rosły w dumnym poczuciu swej polskiej rodowitości szlacheckiej i szczyciły się przynależnością do tradycji rycerstwa polskiego.
         W latach 1917/19 na ulicach Moskwy wrzały walki między oddziałami monarchistycznymi, bolszewickimi, eserowskimi, anarchistycznymi, między bandami i szajkami pospolitych bandytów – przysłowiowa wojna wszystkich przeciwko wszystkim – tak iż samo wyjście na ulicę stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo. Aby ratować swą, bądź co bądź szlachecką  rodzinę,  Andrzej Arcimowicz  postanowił razem z nią salwować się ucieczką w kierunku zachodnim, i w 1919 roku wszyscy znaleźli się w Mohylewie na Białorusi. Po paru miesiącach trzeba było jednak wyjechać stąd do krewniaków w miejscowości Klińce, a potem do Homla. Przez pewien okres rodzice i ich sześcioro dzieci zostali rozdzieleni i poniewierali się osobno po krwawiącym kraju, lecz los chciał, by nikt nie zginął i w końcu cała rodzina zamieszkała razem w Homlu, w jednym ciemnym pokoju, o głodzie i chłodzie, w warunkach urągających wszelkim normom higieny. Cieszono się jednak, że się pozostawało przy życiu, podczas gdy dokoła ginęły za nic nie tylko poszczególne inteligenckie rodziny, lecz całe wsie, miasteczka i ulice. Jakoś udało się przetrwać okres rewolucji i wojny domowej, dzikiej, okrutnej i krwawej nad wyraz.
            W 1923 roku Andrzej Arcimowicz został skierowany do stolicy Mińska, gdzie został początkowo docentem, następnie profesorem i wreszcie kierownikiem Katedry Statystyki i Geografii Ekonomicznej Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego. Jego żona, Niemka z pochodzenia, nawiasem mówiąc, była również pedagogiem, świetnie władała językiem angielskim, białoruskim, francuskim, niemieckim, polskim, rosyjskim; doskonale rysowała, grała na fortepianie i śpiewała. Była idealną panią domu, nigdy nie zgłaszała jakichkolwiek pretensji do męża, nie podnosiła głosu na dzieci; atmosfera rodzinna była przesycona nie tylko miłością, lecz też swoistym porządkiem i dyscypliną, pozwalającą racjonalnie organizować czas i zachować logiczne stereotypy zachowań. Na przykład, przy stole, podczas posiłku nie rozmawiano. Omawianie zaś, czy tym bardziej obmawianie, kogokolwiek było w domu kategorycznie zakazane. Głowa rodziny był człowiekiem nader gruntownym i poważnym, a nawet pedantycznym; w końcu każdego dnia obliczał na kartce nie tylko, ile pieniędzy wydał na zakupy, ale też ile czasu poświęcił pracy, ile lekturze gazet, ile zabiegom higienicznym, toalecie, konwersacjom z domownikami, a  ile spacerowi z psem w parku. W końcu każdego tygodnia, miesiąca i roku uogólniał te dane, uzyskując dość interesującą statystykę, która wszystkich zaskakiwała, ale z której zresztą i tak nic nie wynikało. Słowem, był to statystyk z krwi i kości, choć przecież człowiek rozgarnięty pod względem umysłowym, mający rozległą wiedzę ogólną i głębokie zainteresowania naukowe i kulturalne.
            Choć bolszewicy kategorycznie zakazali wszystkim wierzyć w Boga i chodzić do świątyń, a za te „przestępstwa” nie tylko pozbawiano ludzi środków utrzymania, wolności, ale nieraz i samego życia, w domu Arcimowiczów zawsze radośnie obchodzono katolickie święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Było to jakąś szczątkową, lecz piękną życiową pozostałością po dawnej tradycji polsko-szlacheckiej. Przy tej okazji podejmowano gości i się mile bawiono.
                                                                          ***
            Leon Arcimowicz ukończył szkołę średnią w Mińsku, wstąpił na studia, a w 1928 roku ukończył  Białoruski Uniwersytet Państwowy. Podczas trwania studiów zwracał na siebie uwagę zaangażowaniem w pracę studenckich kółek naukowych i zupełnym oddaniem wybranej dziedzinie wiedzy. Widocznie były prawdziwe słowa starożytnego mędrca, który pisał: „Najwyższym dobrem, które jest dostępne dla człowieka dzięki umysłowi czystemu, jest poznanie prawdy i upodobanie w niej. To bowiem, co zostało poznane, zachwyca poznającego, a im bardziej zadziwiające i wspanialsze jest to, co zostało poznane, i zarazem im bystrzejszy jest umysł poznający, tym większa jest rozkosz umysłowa. A ten, kto doświadczył takiej rozkoszy, za nic ma wszelaką rozkosz pośledniejszą, a więc na przykład zmysłową, która w rzeczy samej jest podlejsza i lichsza, a człek, który ją wybiera, jest przez to lichszy niż ten, kto wybiera poprzednią” (Boecjusz z Dacji, O Dobru Najwyższym czyli o życiu filozofa). Leon Arcimowicz wybrał swój los i wzniosłą radość poznania bez wahań, choć prawdopodobnie klarownie zdawał sobie sprawę z tego, jakie trudności i przeszkody, a często i niebezpieczeństwa, piętrzą się na drodze życiowej uczonych, czyli tych, którzy poszukują prawdy.
          W okresie 1930/44 pracował w Instytucie Fizyko – Technicznym Akademii Nauk ZSRR, gdzie prowadził intensywne badania w zakresie fizyki atomowej i jądrowej, szczególnie skupiając się na zagadnieniach szybkich elektronów; jako pierwszy w skali powszechnej eksperymentalnie dowiódł prawo zachowania impulsu przy anihilacji elektronu i pozytronu. Pierwsze dwie publikacje naukowe pana Leona ukazały się w języku niemieckim we współautorstwie z A. Alichanowem w czasopiśmie  „Zeitschrift für Physik” :  „Űber Teilabsorption von Röntgenquanten”  oraz  „Totalreflexion der Röntgenstrahlen von dünnen Schichten”.
          Od 1944 roku Arcimowicz pracował w Instytucie Energii Atomowej AN ZSRR; na początku lat 1950-tych po raz pierwszy zrealizował fizyczną reakcję termojądrową w stałej plazmie quazistacjonarnej. Widział w tym czasie swe powołanie w tym, by rozgrzać dość gęstą plazmę do odpowiedniej temperatury, a potem utrzymywać ją przez jakiś czas w tym stanie. Realnie rzecz biorąc czas utrzymania plazmy w takiej kondycji był determinowany właściwościami tejże plazmy, a były one bardzo niestabilne. Zwalczanie tej niestabilności stawało się wówczas podstawowym celem fizyków plazmy. Prace biegły w kilku kierunkach. L. Arcimowicz już nie żywił złudzeń co do perspektywiczności dla energetyki termojądrowej badań nad impulsami silnych wyładowań. Reaktor tego typu, jak obliczył uczony, byłby opłacalny w użytku tylko wówczas, gdyby poziom wkładanej energii równał się co najmniej energii wybuchu średniej wielkości konwencjonalnej bomby lotniczej; a więc impuls ten nie tylko zniszczyłby całą instalację techniczną, ale i personel ją obsługujący. Należało tedy szukać innych rozwiązań, a można je było znaleźć tylko po dokładniejszym zbadaniu szeregu zjawisk fizycznych, zachodzących na tym poziomie materii.
                                                                        ***
          Po zrealizowaniu wielu doświadczeń laboratoryjnych Arcimowiczowi udało się istotnie pogłębić pojmowanie fizyki szybkich procesów i skonstruować doskonalszą aparaturę do badań właściwości neutronów. Dalsze badania miały prowadzić m.in. także do wykrycia nowych pierwiastków, które znacznie by poszerzyły tablicę okresowego układu pierwiastków, sporządzoną, jak wiadomo, w 1869 roku przez profesora Dymitra Mendelejewa, a następnie uzupełnianą w trakcie rozwoju wiedzy w zakresie chemii i fizyki. Cyferka umieszczana przy pierwiastku na tablicy Mendelejewa oznacza liczbę protonów w jego jądrze. Najlżejszy jest wodór, zajmujący pierwsze miejsce, ponieważ posiada tylko jednego protona w swym jądrze. Za wodorem plasują się kolejne, coraz cięższe, pierwiastki, których jądra są sklejone z coraz większej liczby nukleonów (protonów i neutronów). Na przykład pierwiastek nr 2, czyli hel, ma już dwa protony i na dokładkę dwa neutrony. Protony i neutrony ważą mniej więcej tyle samo, a więc hel jest cztery razy cięższy od wodoru (elektrony, które krążą wokół jądra w atomie, można zupełnie pominąć w takim ważeniu pierwiastków, ponieważ są bardzo lekkie).
         Elektrony są umiejscowione w przestrzeni materialnej bardzo luźnie, jak planety obracające się wokół swych słońc (jąder). Gdyby umieścić elektrony składające się na ciało ludzkie tak, aby dotykały one siebie nawzajem, ciało to miałoby objętość zaledwie kilku milimetrów sześciennych.
         W naturalnym stanie w przyrodzie występują tylko 94 pierwsze pierwiastki  (w tym neptun (nr 93) i pluton (nr 94) w ilościach śladowych w rudach uranu), spośród stu kilkunastu znanych obecnie nauce.  
          Do około połowy XX wieku sądzono, że pierwsze pierwiastki powstały w pewnej określonej chwili po tzw. Wielkim Wybuchu, początku Wszechświata, jeszcze przed zaistnieniem gwiazd. Teraz wiadomo, iż na długo przed gwiazdami powstały tylko dwa pierwsze najlżejsze pierwiastki: wodór i hel. To one posłużyły za budulec w procesie kształtowania się gwiazd i galaktyk. Dopiero w rozżarzonych tyglach wnętrz gwiazd narodziły się i do dziś się rodzą pierwiastki coraz cięższe. Lecz nawet te potworne temperatury nie były w stanie wytworzyć pierwiastków, mających w jądrze więcej niż około 60 protonów. Bardziej ciężkie pierwiastki, aż do uranu i plutonu, mogły powstać tylko w wyniku współdziałania ekstremalnych sił i warunków, towarzyszących eksplozjom gwiazd supernowych. Te katastrofy,  imponujące fajerwerki kosmiczne, którymi kończą życie zbyt ciężkie gwiazdy, rozproszyły pierwiastki po całym Wszechświecie. Trafiły one m.in. do międzygwiezdnych obłoków, z których powstały Słońce i Ziemia. Z dotychczas osiągniętej wiedzy wynika więc, że pierwiastki superciężkie mogą być tworzone tylko przez ludzi  w warunkach laboratoryjnych.
           Od roku 1940 w reaktorach jądrowych i akceleratorach cząstek wyprodukowano kolejne pierwiastki, cięższe od plutonu 94. Twórcy pierwiastków żeglują jednak po niepewnych wodach: te najcięższe pierwiastki żyją  w laboratoriach zaledwie w ciągu ułamku sekundy. Okazuje się, że siły, które trzymają  jądro w całości  przy pewnej konfiguracji neutronów i protonów, okazują się za słabe wobec sił odpychania części składowych jądra. Pierwiastek nr 112 np. trwa zaledwie przez 280 miliardowych części sekundy, a potem rozpada się na lżejsze elementy. Jest niezwykle trudno nawet dokładniej mu się przyjrzeć i poznać jego właściwości chemiczne i fizyczne, a cóż dopiero wykorzystać je w celach praktycznych.
          Tymczasem teoretycy, używając do obliczeń potężne superkomputery, spekulują, że pierwiastek  nr  114 będzie stabilny. Jego jądro będzie swego rodzaju workiem wypełnionym 298 nukleonami (114 protonami i 184 neutronami), a pomimo to ma będzie skutecznie opierać się radioaktywnemu rozpadowi. Czas jego życia sięgnie nawet milionów lat. Taki pierwiastek dałoby się zastosować w praktyce, a jego odkrycie lub stworzenie zrewolucjonizowałoby fizykę jądrową i chemię. Polowanie na ten pierwiastek zaczęło się jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy to po raz pierwszy przypuszczono, że może on być trwały. Niektórzy uważali, iż będzie miał niezwykłe właściwości, doprowadzi do powstania cudownych materiałów, być może nowego ekologicznego paliwa. Inni widzieli w nim tworzywo dla zasadniczo nowej, potężnej broni masowego rażenia. A była to epoka tzw. zimnej wojny.
          Obecnie superciężkie pierwiastki promieniotwórcze są praktycznie wykorzystywane m.in. do produkcji energii; zaledwie kilka miligramów soli kiuru (nr 96) potrafią wprawić w stan wrzenia litr wody. Jądra tego pierwiastka wystrzeliwują z siebie cząstki alfa (zlepek dwu protonów i dwu neutronów), które przy przechodzeniu przez materię szybko się wyhamowują i przekazują jej swą energię. Tabletek, które zawierają kilka gramów tlenku kiuru, nie sposób wziąć do ręki, ponieważ żarzą się mając temperaturę powyżej 1200 stopni Celsjusza. Tego pierwiastka używa się m.in. jako źródła energii dla sond kosmicznych, do ogrzewania skafandrów nurków głębinowych i kosmonautów. Kaliforn  (nr 98)  z kolei bywa stosowany w medycynie do napromieniowywania złośliwych guzów nowotworowych. Jest on silnym źródłem neutronów (jeden gram emituje tyle neutronów, co średniej mocy reaktor jądrowy). Stosuje się go też do prześwietlania części samolotów i reaktorów w celu wykrycia ewentualnych usterek, jak też do szukania przemycanych narkotyków. Takim skupionym, silnym strumieniem neutronów można również analizować skład substancji i materiałów, wykrywając w nich nawet śladowe ilości tych czy innych pierwiastków.
         Jak zauważono, pierwiastki chemiczne cięższe od neptunu i plutonu żyją coraz krócej. Berkel (nr 97) – 1400 lat, nobel (nr 102) – 58 minut, meitner (nr 108) – tylko 70 sekund. To powinno sugerować, że jeszcze cięższe pierwiastki muszą rozpadać się jeszcze szybciej – im cięższa waga atomowa, tym bardziej zanurzamy się w morzu niestabilności, które powoli staje się morzem nieuchwytności.
                                                                     ***
          W takim oto niezwykłym i tajemniczym świecie fenomenów fizycznych trudził się przez kilka dziesięcioleci Leon Arcimowicz. Ciekawe, że historycy nauki zgadzają się zasadniczo co do tego, że nie może on być jednoznacznie i ostatecznie zaszeregowany ani jako teoretyk, ani jako tylko praktyk. Zaczynał swój szlak naukowy jako teoretyk, lecz swe najlepsze prace wykonał w latach trzydziestych XX wieku jako praktyk, jako fizyk eksperymentator. Ta rzadka cecha, zdolność do syntezy różnych rodzajów wiedzy, pozwalała mu nie tylko błyskawicznie i trafnie interpretować idee wypowiadane przez innych uczonych, ale i umożliwiała snucie interesujących rozważań o charakterze parafilozoficznym, wyrastających na styku różnych nauk przyrodniczych. Jak słusznie bowiem twierdził Arthur Schopenhauer:  Fizyka nie może ustać na własnych nogach, lecz wymaga metafizyki, aby się na niej oprzeć, choćby nie wiem jak patrzyła na nią z góry. Objaśnia bowiem zjawiska za pomocą czegoś jeszcze mniej od nich znanego: za pomocą praw natury, opartych na siłach natury, do których należy też siła życiowa. Cały obecny stan wszystkich rzeczy na świecie lub w przyrodzie niewątpliwie muszą tłumaczyć przyczyny czysto fizyczne. Ale jest też równie konieczne, by takie wyjaśnienie – zakładając, że naprawdę posunięto się tak daleko, aby je dać – musiały obarczać dwie wady (niejako dwie plamy lub pięta achillesowa, lub kopyto diabelskie), na skutek których wszystkie takie wyjaśnienia pozostają znów niewyjaśnione. Po pierwsze, mianowicie, ta wada, że początku łańcucha przyczyn i skutków, czyli powiązanych zmian, który miałby wszystko wyjaśnić, nigdy osiągnąć się nie da, gdyż podobnie jak granice świata w przestrzeni i czasie odsuwa on się w nieskończoność; a po wtóre, że wszelkie działające przyczyny, którymi się wszystko tłumaczy, opierają się zawsze na czymś zupełnie niemożliwym do wyjaśnienia, mianowicie na pierwotnych jakościowych właściwościach rzeczy i na przejawiających się w nich siłach natury, dzięki którym działają w określony sposób, np. na ciężarze, twardości, sile mechanicznej, elastyczności, cieple, elektryczności, siłach chemicznych itd., a które pozostają w każdym wyjaśnieniu jak nieznana nieusuwalna wielkość w skądinąd rozwiązanym równaniu algebraicznym, zaś na skutek tego nie ma potem nawet najmniejszej skorupki glinianej, która nie składałaby się z samych nieznanych jakości. (…) Powiadam więc: fizycznie wyjaśnić daje się wprawdzie wszystko, ale też nic. Podobnie jak w przypadku pchnięcia kuli, tak i w przypadku myślenia, które ma miejsce w mózgu, musi się znaleźć ostatecznie jakaś przyczyna fizyczna, ale pierwszego nie da się pojąć dzięki temu bardziej niż drugiego. (…) Ściśle biorąc można by twierdzić, że w gruncie rzeczy żadna nauka przyrodnicza nie osiąga więcej niż botanika, mianowicie zbiera i klasyfikuje rzeczy jednorodne. (…)
         Z drugiej strony jednak trzeba także zauważyć, że możliwie najpełniejsza znajomość przyrody prawidłowo pokazuje problem metafizyki; dlatego niech nikt się nie waży do niej zbliżać, jeśli nie zdobył przedtem wprawdzie ogólnej, ale jednak gruntownej znajomości wszystkich gałęzi przyrodoznawstwa. Problem musi bowiem poprzedzać rozwiązanie. Potem jednak badacz musi skierować wzrok do wewnątrz; albowiem problemy poznawcze i etyczne są w tym samym stopniu ważniejsze od fizycznych, w jakim np. magnetyzm zwierzęcy jest nieporównanie ważniejszym zjawiskiem niż magnetyzm minerałów”. Ostateczne i podstawowe tajemnice trwożą  serce człowieka i tylko w swym sercu może on znaleźć klucz do zagadki świata, sam zaś  intelekt jest w tym przypadku bezsilny.
           Trzeba jednak też umieć pytać przyrodę, a gdy jej odpowiedzi wydają się nam nietrafne, to nie koniecznie myli się przyroda. Uprawianie nauki wymaga istotnych uzdolnień nie tylko umysłowych, ale również etyczno-moralnych. Wydaje się, że także to miał na myśli Johann Wolfgang von Goethe, gdy notował: „Den Unzulänglichen verschmäht się, und nur dem Zulänglichen, Wahren und Reiner ergibt się sich und offenbart ihm ihre Geheimnisse”. Oczywiście, tajemnice natury udaje się odkryć tylko poznając jej „zwyczaje” i stosując się do nich. Jak zauważył ongiś Roger Bacon: „Scientia est potentia, natura parendo cincitur”. – Wiedza jest potęgą, przyrodę pokonuje się słuchając jej”.
                                                                  ***
             Leon Arcimowicz dokonał szeregu istotnych ustaleń i odkryć w dziedzinie fizyki atomowej, w związku z czym w 1953 roku został wyróżniony tzw. Nagrodą Stalinowską, w 1958 Nagrodą Leninowską ZSRR, w 1971 – Nagrodą Państwową  I stopnia. Prócz tego nagradzano go siedmiokrotnie najwyższymi orderami ZSRR (w tym pięcioma orderami Lenina) oraz szeregiem medali.
             Wspólnie z Iwanem Kurczatowem, kierownikiem radzieckiego programu zbrojeń nuklearnych, badał prawidłowości wchłaniania wolnych neutronów przez jądra poszczególnych pierwiastków; wspólnie z A. Alichanowem i A. Alichanianem opracował (1936) teorię anihilacji elektronów i pozytronów.
        Przez szereg lat Arcimowicz  kierował w ZSRR doniosłymi pracami w zakresie fizyki gorącej plazmy w związku z zagadnieniami sterowanej reakcji termojądrowej. Był autorem projektów urządzeń technicznych, wykorzystujących energię plazmy. Uważał, że w przyszłości powstaną silniki plazmowe. W książce pt. „Czwarty stan materii” pisał: „Obszar możliwego zastosowania akceleratorów akceleratorów plazmy odnosi się prawdopodobnje do techniki bardzo dalekich lotów kosmicznych. Aby przyszły statek kosmiczny miał niezbędną zdolność manewrowania i stanowił autonomiczny środek transportowy, a nie obiekt balistyczny wycelowany zawczasu  i pozostawiony później siłom inercji i ciężkości, konieczne jest wyposażenie tego statku w źródła energii i silniki rakietowe, z pomocą których można byłoby  dokonywać złożonych ewolucji w przestrzeni. Jeśli tor lotu wymaga długotrwałego stosowania środków manewrowych, to bardzo istotnym staje się zagadnienie zapasów paliwa dla silnika rakietowego. (…) Możliwość stosowania injektorów plazmowych w celu sterowania statkami kosmicznymi jest związana z opracowaniem źródeł energii o dużej mocy specjalnie dla lotów kosmicznych. Co się tyczy konstrukcji i charakteru pracy plazmowego silnika rakietowego, to mamy tu bardzo szerokie możliwości dla wyobraźni technicznej”.  Profesor Arcimowicz zaproponował również projekt własnego pomysłu dotyczący współosiowego injektora plazmowego, zwanego inaczej „armatką  plazmową”, której funkcjonowanie miało polegać na wyrzucaniu w próżnię osobnych plazmoidów lub strumieni plazmy, mających bardzo dużą prędkość. Ten pomysł został później zastosowany w procesie konstruowania aparatów kosmicznych zarówno w Rosji, jak również w USA, Chinach, Iranie, Izraelu, Brazylii.
          Jedną z najlepszych książęk Leona Arcimowicza była monografia pt. „Uprawlajemyje termojadiernyje reakcji”  (pierwsze wydanie 1961, drugie 1964 itd.). Dzieło to zostało przetłumaczone na wiele języków i ukazało się m.in. we Francji, Izraelu, Ukrainie, Białorusi, Japonii, Niemczech, Kanadzie, USA. Jest to dotychczas jedno z najlepszych opracowań w zakresie  fizyki jądrowej, mające jednocześnie charakter dzieła naukowego i podręcznika akademickiego. W 1963 roku zrealizowano pierwsze wydanie książki „Elementarnaja fizyka plazmy”, która następnie była aktualizowana i wznawiana w latach 1966, 1969 i in. W 1964 roku pod redakcją Arcimowicza wydano tom zbiorowy „Metody izmierenija osnownych wieliczin jadiernoj fizyki”.
           Ciekawe, że jeszcze za swego życia uczony – mimo iż należał do grona osób ściśle strzeżonych i chronionych – cieszył się dużym szacunkiem nie tylko kierownictwa i elit intelektualnych ZSRR, ale i popularnością w środowisku dziennikarskim, jak też wielomilionowej publiczności czytającej tego kraju, która to okoliczność stanowiła niewątpliwie źródło satysfakcji moralnej dla pracowitego i utalentowanego naukowca. Jest bowiem prawdą, że – jak pisze Francis Fukuyama w książce „Ostatni człowiek” – „poczucie własnej wartości musi się opierać na jakichś osiągnięciach, choćby najbardziej znikomych, im trudniejsze zaś osiągnięcie, tym wyższe poczucie własnej wartości… Ale osiągnięcie potrzebuje uznania społecznego… Powszechne uznanie stwarza dalszy problem, który streszcza się w pytaniu: Kto uznaje? Bo czy nie jest tak, że satysfakcja, którą czerpiemy z uznania, w dużej mierze zależy od jakości uznającej osoby? Czyż nie jest znacznie bardziej satysfakcjonujące zostać uznanym przez osobę, której osąd cenimy, niż przez ogół ludzi, których pojęcie o życiu jest przeciętne? Czy nie jest tak, że wyższe, a zatem bardziej satysfakcjonujące formy uznania muszą pochodzić od coraz węższego kręgu osób, ponieważ wybitne osiągnięcia potrafią ocenić tylko ludzie równie wybitni? Fizyk teoretyczny byłby przypuszczalnie znacznie bardziej usatysfakcjonowany, gdyby jego pracę uznali najlepsi spośród fizyków, a nie tygodnik „Time”… Osiągnięcia wszelako Arcimowicza były uznawane powszechnie na całym świecie zarówno w kręgach „wąskich specjalistów”, jak i przez milionowe rzesze zwykłych czytelników pism popularnonaukowych. Chodziło m.in. także o to, że profesor był bardzo ujmujący i sympatyczny w komunikowaniu się z ludźmi – dawało o sobie znać wielopokoleniowe szlachectwo, wrodzona kultura i charyzma. Pełen taktu, powściągliwej wytworności, obdarzony szlachetną powierzchownością potrafił Arcimowicz natychmiast i mimo woli podbijać nie tylko umysły, ale i serca rozmówców, w tym nawet najbardziej sceptycznych dziennikarzy.
         W 1966 roku znakomitego uczonego obrano na członka Amerykańskiej Akademii Nauki i Sztuki, dając tym wyraz szacunku dla jego naprawdę imponujących osiągnięć twórczych. W 1967 pod jego redakcją ukazało się dwutomowe opracowanie „Razwitije fizyki w  SSSR” . W 1969 wydano jego książkę „Zamknutyje płazmiennyje konfiguracji”, przetłumaczoną natychmiast na język angielski, niemiecki, hiszpański i japoński.
         W kwietniu 1972 roku nadano Arcimowiczowi tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego. Reportaż o przebiegu uroczystości nadano w radiu i telewizji polskiej, pisano o tym obszernie w prasie. Po pewnym czasie profesor otrzymał list z Radomia, w którym pani Janina Kamieńska – Kijewska dowodziła, że jej pradziad i pradziad Leona Arcimowicza byli rodzonymi braćmi. Wywiązała się więc ożywiona wymiana listów, a uczony podjął starania, by zaprosić swoją kuzynkę na parę tygodni do Moskwy. Władze radzieckie jednak utrudniały, a w końcu uniemożliwiły tę wizytę, w obawie widocznie przed jakąś  szpiegowską aferą, Arcimowicz bowiem w tym czasie opracowywał zagadnienia „strategiczne” w nauce, mające bezpośrednią styczność z obronnością, bronią kosmiczną itp. Takich ludzi w ZSRR (i nie tylko) chroniono niezwykle starannie, niemal w ogóle izolowano od reszty świata. Porwanie bowiem lub zamordowanie kogoś takiego – to byłby wyczyn dla każdego szanującego się wywiadu, nie wyłączając amerykańskiego, francuskiego czy brytyjskiego, od zawsze mających w Polsce gęstą sieć agenturalną. Dodajmy, że do dziś dotarcie do pełnej autentycznej dokumentacji dotyczącej szczegółów życia i pracy Arcimowicza w Rosji jest niemożliwe.
           Jak wynika z dostępnych przekazów, także pod koniec życia Uczony pracował po osiem godzin na dobę minimum. Łatwiej mu było odmówić sobie wypoczynku czy rozrywki niż pracy w swym Laboratorium Plazmy. Widocznie miał rację poeta Novalis, gdy notował: „Ein wahrer Forscher wird nie alt, jeder ewige  Trieb ist ausser dem Gebiet der Lebenszeit”. Dotyczy to oczywiście w całej rozciągłości także popędu poznawczego. Ale choć sam popęd do wiedzy jest wieczny i niezniszczalny, to jednak życie naukowca jest równie kruche o krótkie („somnium breve”) , jak i życie zwykłego zjadacza chleba.
            Zmarł wielki uczony 1 marca 1973 roku. Jednak jeszcze w ciągu kilku lat po jego zgonie ukazywały się w ZSRR książki przez niego pisane lub redagowane (cykl wydawniczy w kraju dławionym przez drakońską cenzurę trwał wyjątkowo długo). W 1976 roku „Atomizdat” opublikował  popularnonaukową książkę Arcimowicza „Czto każdyj fizyk dołżen znat’ o płazmie” ; w 1978 wydawnictwo   AN ZSRR  „Nauka” udostępniło wybór tekstów uczonego pt. „Izbrannyje trudy”. Rok później ukazała się w oficynie  „Atomizdat” książka „Fizyka plazmy dla fizykow”, dwukrotnie zaś wydano (1981 i 1988) zbiór wspomnień o tym wybitnym badaczu „Wospominanija  ob  akademikie L.A. Arcimowicze”, w którym bardzo pochlebnie i interesująco pisali o swym koledze i przyjacielu tak słynni reprezentanci nauki XX wieku, jak A. Alichanow, A. Aleksandrow, A. Grynberg, Ch. Alven, M. Leontowicz, J. Wielichow, W. Goldanskij, B. Einstein, B. Feld, S. Winter, A. Migdał, S. Kapica, W. Frenkel I in.
           Wraz ze śmiercią znakomitego uczonego nie wygasła jednak sama dynastia panów Arcimowiczów. W XX wieku cieszyła się sławą w Rosji np. doktor habilitowany nauk matematycznych Ludmiła Arcimowicz, córka pana Leona, która pełniła funkcje profesorskie w Instytucie Energii Atomowej im. I.W. Kurczatowa w Moskwie, jak też doktor habilitowany nauk medycznych, profesor   Nela Arcimowicz, kierowniczka laboratorium w Instytucie Immunologii Ministerstwa Ochrony Zdrowia ZSRR.
                                                                      ***

  
                              
                                                    MICHAŁ   LEONTOWICZ
                                          Nauka  a  termojądrowe  barbarzyństwo

              Leontowiczowie to pradawny ród szlachecki na Rusi i Litwie, pieczętujący się godłem Ślepowron, a już w XVI wieku nagminnie odnotowywany w województwach: wileńskim, kijowskim, witebskim, sieradzkim. Później, około roku 1768 Jan Leontowicz pełnił funkcję parocha greckokatolickiego kościoła Trójcy Przenajświętszej w Czudnowie na Kijowszczyźnie. Z tej rodziny pochodził Mikołaj Leonowicz (1877 – 1921), kompozytor ukraiński, zasłużony przede wszystkim w dziedzinie przekładania piesni ludowych na „poematy chóralne”.
           Znajomi i przyjaciele Michała Leontowicza  wspominając o tym znakomitym uczonym zaznaczali, iż współistniały w jego usposobieniu cechy nawzajem się wykluczające: łagodność i nieustępliwość, życzliwość i granicząca  z gburowatością ostrość, samodyscyplina sportowca i przysłowiowe profesorskie roztargnienie, wewnętrzna elegancja duchowa i brak elegancji zewnętrznej, połączony z pogardą dla norm etykiety, pozornej uprzejmości i wytworności w ubiorze. Jednak z domu rodzinnego pan Michał wyniósł autentyczną kulturę intelektualną i moralną, lubił sztukę i literaturę, świetnie orientował się w historii i muzyce, w malarstwie europejskim i architekturze, w filozofii i dziejach wojskowości. Dobrze znał język niemiecki, francuski, a dzieła Cycerona i Cezara nie tylko czytywał w oryginale, lecz i uchodził za ich konesera i znakomitego znawcę, przez co zyskał sobie szczególną sympatię i szacunek uczonych włoskich, którzy go stale zapraszali do słonecznej Italii. Biegle władał także językiem rosyjskim, polskim i ukraińskim. Cechowała go absolutna słowność, punktualność, uczciwość, obowiązkowość i pracowitość, czyli cechy osoby prawdziwie kulturalnej i etycznej. Ta kultura została ukształtowana jeszcze w okresie dzieciństwa pod wpływem najbliższego otoczenia. Ojciec jego bowiem, Aleksander Leontowicz był herbowym szlachcicem i człowiekiem dużej wiedzy; ukończył w 1897 roku Uniwersytet św. Włodzimierza w Kijowie i na nim też pełnił obowiązki profesora fizjologii zwierząt; zapisał na swe konto szereg osiągnięć naukowych, został członkiem rzeczywistym Akademii Nauk Ukrainy. Od roku 1913 piastował posadę profesorską Moskiewskiego Cesarskiego Instytutu Rolnictwa (przemianowanego  1923 na Moskiewską Państwową Akademię Rolniczą imienia K. A. Timiriaziewa); od 1936 kierował jednym z oddziałów Instytutu Fizjologii Klinicznej AN Ukrainy. Był autorem szeregu tekstów naukowych z zakresu histologii, fizjologii układu nerwowego; badał m.in. zagadnienie degeneracji tkanek w procesie starzenia się oraz możliwości ich regeneracji. Matka Michał Leontowicza, z domu Kirpiczewa, również była osobą wykształconą i pracowała w charakterze lekarza okulisty.
                                                                    ***
           W wieku zaledwie dziesięciu lat Michał zaczytywał się książkami z dziedziny przyrodoznawstwa i matematyki, przepadał za rozwiązywaniem trudnych zadań z zakresu algebry, fizyki, chemii i był w tym ponoć nieprześcignionym mistrzem. Nauczyciele gimnazjalni przepowiadali mu wielką karierę naukową i się nie mylili. W 1919 roku niespełna szesnastoletni młodzieniec wstąpił na studia na wydział fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Moskiewskiego i już po roku został zaangażowany przez profesora P. Łazarewa do pracy badawczej w Instytucie Fizyki i Biofizyki tejże uczelni. W 1923 roku, po ukończeniu studiów, prowadził badania geofizyczne w Rosji środkowej, w 1925 zaś został odkomenderowany do doktoranckiej grupy profesora L. Mandelsztama i w ciągu trzech lat opublikował dziesięć prac naukowych,   z których każda wnosiła coś istotnie nowego do mechaniki kwantowej, fizyki atomowej, czy optyki molekularnej. Mając zaledwie 25 lat Michał Leontowicz  uchodził za najlepszego w ZSRR i jednego z najlepszych w skali powszechnej specjalistów w dziedzinie fizyki statystycznej, a jego teksty były doskonale znane m.in. w Niemczech (przodującym ówcześnie mocarstwie naukowym), USA, Włoszech.
          Pod koniec roku 1934 zatrudniono Leontowicza w Instytucie Fizycznym Akademii Nauk ZSRR, w pracowni profesora N. Papaleksi. Młody talent prowadził tu badania w zakresie optyki fizycznej, akustyki molekularnej, termodynamiki, teorii elektromagnetyzmu; dokonał odkrycia kilku prawidłowości i praw w  dziedzinie radiofizyki i radiotechniki, które też nazwano np. „granicznymi warunkami Leontowicza”, „równaniem Leontowicza – Lewina”, czy „metodą równania parabolicznego Leontowicza” itd. W 1944 ukazała się jego książka „Statisticzeskaja fizyka”, w 1949 – „Wwiedienije w termodynamiku”, następnie wielokrotnie wznawiane i tłumaczone na języki obce. 
              Podczas drugiej wojny światowej, w okresie 1940 – 1945 uczony działał w instytutach naukowych pracujących na potrzeby przemysłu zbrojeniowego, konstruując przede wszystkim przyrządy stosowane w radionawigacji i radiolokacji. W 1946 obrano M. Leontowicza na członka rzeczywistego Akademii Nauk ZSRR, a w 1951 postawiono na czele grupy uczonych, która pracowała nad teorią sterowanej reakcji termojądrowej. W sumie uczony poświęcił tej dziedzinie wiedzy trzydzieści lat swego życia i został jednym z najwybitniejszych uczonych atomistów w skali ogólnoświatowej. Szczególnie owocne okazały się jego badania w zakresie fizyki plazmy.
         Jak świadczą notatki pozostawione przez Leontowicza, on się całe życie obawiał, że jego opracowania teoretyczne zostaną wykorzystane nie do celów pokojowych, lecz do tworzenia nowych rodzajów broni masowego rażenia, i nieraz otwarcie te obawy wyrażał, nie bojąc sie sankcji karnych ze strony czujnego NKWD, z którego ramienia pracami nad bronią atomową w tym kraju kierował osobiście syn  Ławrentija Berii Aleksander, wysoce uzdolniony fizyk skądinąd.
            Wypada w tym miejscu przypomnieć, iż  2 grudnia 1942 roku zespołowi naukowców amerykańskich, pracujących w tajnych laboratoriach znajdujących się pod boiskiem piłkarskim Stagg Field w Chicago pod kierownictwem włoskiego Żyda Enrico Fermi (1901 – 1954), udało się przeprowadzić kontrolowaną reakcję łańcuchową. Było to poważne osiągnięcie, a jednocześnie początek epoki, w której samozagłada ludzkości stała się koszmarną realnością. Tym bardziej, że powstanie w Chicago pierwszego reaktora atomowego miało bezpośredni związek z trwającą już od kilku lat drugą wojną światową. Uczeni żydowskiego pochodzenia bowiem, tacy jak Einstein, Taylor, Oppenheimer i inni przekonali rząd USA o konieczności skonstruowania broni masowego rażenia w obliczu faktu, iż naukowcy niemieccy pod kierunkiem Otto Hahna i Fritza S. Strassmanna jeszcze 6 stycznia 1939 roku dokonali jako pierwsi na świecie sztucznego rozszczepienia jądra uranu, a następnie przystąpili do prac nad konstrukcją bomby atomowej. Dziś wiemy dokładnie, iż konstruktorzy tego kraju świadomie sabotowali polecenia Adolfa Hitlera, zwlekali na czasie i ostatecznie nie dopuścili do zrealizowania tego szatańskiego projektu, choć próbne wybuchy prawdopodobnie zostały przeprowadzone. W czerwcu roku 1941 prezydent Roosevelt powołał do życia Office of Scientific Research and Development, powierzając mu m.in. skonstruowanie broni jądrowej pod kryptonimem „Manhattan Project”. Reaktor zbudowany przez zespół Fermiego był odskocznią do powstania kolejnych sześciu, w których produkowano na dużą skalę materiały rozszczepialne, mające posłużyć za ładunek do bomb atomowych.
           16 lipca 1945 roku na pustyni w pobliżu Alamogordo w stanie Nowy Meksyk eksplodowała pierwsza w dziejach ludzkości, próbna na razie, bomba atomowa. Użyto w niej nie uranu, lecz sztucznego pierwiastka pluton 94, otrzymanego na Uniwersytecie Kalifornijskim przez zespół naukowców na czele z Glennem Seaborgiem.  6 sierpnia 1945 roku na katedrę katolicką w japońskim mieście Hiroszima podczas trwania nabożeństwa porannego została zrzucona uranowa bomba atomowa  „Little Boy” , a trzy dni później, 9 sierpnia, na miasto Nagasaki – bomba plutonowa „Fat Man”.  Według danych amerykańskich (prawdopodobnie zaniżonych), pierwsza z tych bomb zmiotła wszystko na przestrzeni 10 km kwadratowych, zabijając natychmiast ponad 80 tysięcy ludzi, a drugie tyleż kalecząc; w Nagasaki miało zginąć natychmiast około 50 tysięcy pokojowej ludności. Był to jeden z największych triumfów tzw. „amerykańskiej demokracji”.
                                                            ***
          W ZSRR trwały również intensywne prace nad konstrukcją broni atomowej, gdyż zdawano sobie sprawę, iż USA nie zawahają się użyć swego potencjału jądrowego, jeśli kraj pozostanie bez możliwości dokonania adekwatnego uderzenia odwetowego. Michałowi Leontowiczowi nie  udało się uniknąć  wzięcia bezpośredniego udziału  w pracach nad stworzeniem radzieckiego potencjału nuklearnego, a jego fundamentalne badania teoretyczne przyczyniły się walnie do postępów w praktycznej realizacji tego zadania. Trudno wszelako byłoby mieć pretensje w tym względzie do Rosjan, bo to przecież nie oni   tę broń stworzyli, ani tym bardziej jej użyli, bo nie użyli przecież nigdy, w przeciwieństwie do USA, który to rzekomo „demokratyczny” kraj nie tylko wymazał z oblicza ziemi pokojowe miasta japońskie, ale też na masową skalę stosował pociski zawierające promieniotwórczy uran podczas agresji na Jugosławię w 1991 oraz na Irak w 1999 roku, powodując śmierć w męczarniach milionów absolutnie niewinnych i bezbronnych ludzi oraz masową bezpłodność pozostałej przy życiu ludności. Przywódcy rosyjscy zresztą (z wyjątkiem ciężkiego alkoholika Jelcyna oraz jawnego zdrajcy Gorbaczowa) nigdy nie żywili złudzeń co do „pokojowych” intencji USraela i dbali o potencjał militarny swego kraju, co zresztą trudno mieć im za złe, gdyż jest to normalna kolej rzeczy, iż należy  się troszczyć  o bezpieczeństwo swego narodu.
           Za wielkie osiągnięcia naukowe profesor Michał Leontowicz został wyróżniony nagrodą leninowską (1958), trzema orderami Lenina, orderem Czerwonego Sztandaru Pracy itd. A jednak nigdy nie był ulubieńcem Kremla. W okresie 1952 – 1953 stał się przedmiotem wściekłej nagonki propagandowej ze strony półanalfabetów z Wydziału Ideologicznego KC KPZR oraz prasy partyjnej. Wypominano mu „potknięcia ideowe”, tzw. „idealizm”, a nawet nieproletariackie pochodzenie, co stanowiło nie lada zarzut w okresie „dyktatury proletariatu”. Szykowano wówczas kolejną drakońską jatkę nad fizykami, podobną do tej jaką nieco wcześniej zgotowano genetykom, rozstrzeliwując kwiat tej nauki. Ławrentij Beria już był przygotował „czarną listę” najwybitniejszych fizyków, przeznaczonych do odstrzału, a znalazł się na niej również Michał Leontowicz. Podniesiony już nad głowami fizyków miecz czerwonej bezpieki nie spadł jednak na głowy uczonych, którzy – nauczeni przez doświadczenie swych poprzedników – zapobiegli swej rzezi w dość  niewyszukany  sposób.
           Był rok 1951. ZSRR, zrujnowany przez niedawną wojnę,  wytężając wszystkie siły pracował nad skonstruowaniem własnej broni  wodorowej (atomową już posiadał). Było to pierwszorzędne zadanie geopolityczne, ponieważ wywiad wiedział, iż w sztabie generalnym armii USA opracowano dokładny plan zadania Związkowi Radzieckiemu ciężkiego uderzenia z zastosowaniem wszystkich rodzajów broni masowej zagłady: chemicznej, biologicznej i atomowej. Wojskowi   czekali jedynie na decyzję prezydenta. W najbliższym otoczeniu Roosevelta działało kilku głęboko zamaskowanych agentów GRU i NKWD, a każda decyzja kierownictwa Ameryki była w tymże dniu znana na Kremlu. Zdawano tu sobie sprawę z okoliczności, że tylko możliwie jak najszybsze skonstruowanie, przetestowanie i przyjęcie na uzbrojenie takiejże broni przez ZSRR może powstrzymać jankiesów przed zrealizowaniem swych zamiarów. Chodziło zatem nie o lata, lecz o miesiące, a nawet tygodnie. Liczna grupa wybitnych uczonych pod kierownictwem profesora Iwana Kurczatowa we dnie i w nocy prowadziła badania i inne prace zmierzające w kierunku Jan najrychlejszego skonstruowania sowieckiej bomby wodorowej. Jednocześnie półgłówki z NKWD szykowali tymże uczonym krwawą łaźnię i rzeź, wstępem i przygrywką do której stała się wściekła nagonka w prasie. Michał Leontowicz pracował w tym czasie  w tzw. Laboratorium Urządzeń Mierniczych AN ZSRR, pod którym to kryptonimem krył się faktycznie Ośrodek Badań Jądrowych (obecnie Instytut Energii Atomowej).
           W powstałej sytuacji trzech czołowych fizyków radzieckich (był wśród nich profesor Leon Arcimowicz) poprosiło o spotkanie z Ł. Berią, szefem NKWD,  któremu bezpośrednio podlegał przemysł atomowy kraju. W gabinecie tego krwawego rzeźnika ludzi naukowcy wypowiedzieli się w sposób maksymalnie jednoznaczny: jeśli rząd jest zainteresowany skuteczną pracą nad skonstruowaniem bomby atomowej (już trwały przygotowania do jej wypróbowania), to należy zaprzestać propagandowej nagonki na nich i pogróżek. Rozstrzelani fizycy bomby nie zrobią. Jak wiadomo obecnie,  Beria (tak jak później Fainsztejn - Andropow) był powiązany z wywiadem USA i perfidnie działał na szkodę państwa sowieckiego, likwidując fizycznie tysiące i tysiące najzdolniejszych reprezentantów elity intelektualnej ZSRR oraz kilkadziesiąt milionów zwykłych Rosjan pod pozorem tzw. „walki klasowej”. Był ogromnie zaskoczony zdecydowaną postawą naukowców, i to do takiego stopnia, że nie kazał ich natychmiast uwięzić i rozstrzelać, jak to było w zwyczaju NKWD, lecz rzekł, iż zreferuje sprawę „gdzie trzeba”, czyli w rezydencji Stalina. Po kilku dniach zaprosił fizyków do siebie i zakomunikował: „Towarzysz Stalin powiedział: „Zostaw ich w spokoju. Rozstrzelać my ich zawsze zdążymy”… Nagonka w prasie urwała się z dnia na dzień, po pewnym   czasie towarzysz Stalin został otruty przez swych „towarzyszy”, towarzysz Beria zastrzelony jak pies przez marszałka Żukowa, a dzieje ZSRR potoczyły się innym torem…
           Jako ciekawostkę można w tym miejscu przypomnieć fakt, że gdy Michał Leontowicz był przeprowadzany (na prośbę akademika I. Tamma oraz A. Sacharowa) do grupy termojądrowej, generał NKWD Machniew podał do biura Berii notatkę służbową, w której wyrażał obawę, iż polsko-szlacheckie pochodzenie oraz niezależna postawa życiowa tego naukowca czynią z niego osobę „niepewną” („niebłagonadiożnyj”). Szef zaś bezpieki po chwili namysłu rzekł: „Niczego, my budiem za nim łuczsze sledit’”…I rzeczywiście, śledzili tak, że żadna chwila życia pana Michała nie stanowiła tajemnicy dla beriowskich szpiegów. Jacob Bronowski w książce „The Origins of Knowledge and Imagination” zauważył: “Science is and can be practiced as a communal activity only. The community of scientists has a special strengh”. Dlatego każdy system totalitarny, czy demokratyczny, usiłuje infiltrować zespoły naukowe przez tajniaków lub w nich  werbować konfidentów, aby w stopniu maksymalnie możliwym kontrolować to „niepewne” środowisko. 
          M. Leontowicz był zarówno wybitnym teoretykiem, jak również utalentowanym naukowcem eksperymentatorem. Uchodził za jednego z najznakomitszych w skali światowej specjalistów w zakresie fizyki molekularnej, optyki, techniki radiowej. Był obdarzony głęboką intuicją, a jednak początkowo nie doceniał np. ani znaczenia lazerów-mazerów, ani teorii kwantów, ani efektu Czerenkowa. Wiele wszelako jego wynalazków zostało wdrożonych do przemysłu i technologii medycznej, radiotelewizyjnej, naukowej.
           Życie zakończył 30 marca 1981 roku. Przez ostatnie tygodnie leżał unieruchomiony w łóżku. Majaczył. Głównym tematem urywanych zdań była nieludzka broń masowej zagłady, do której stworzenia tak walnie się przyczynił. Miał z tego powodu wyrzuty sumienia. Niestety, żył i działał w okresie (trwającym do dziś), którego nadejście proroczo przewidywał Fryderyk Nietzsche w dziele „Wola mocy” pod koniec XIX wieku: „Ein Zeitalter der Barbarei  beginnt, die Wissenschaften werden ihm dienen”. – „Nadchodzi wiek barbarzyństwa, nauki będą mu służyły”. Sprawdziła się ta groźna przepowiednia co do joty, a do tej szatańskiej roboty, do tworzenia coraz to nowych i coraz to straszliwszych rodzajów broni były i są  zmuszane  coraz to kolejne pokolenia uczonych, wśród których jest wielu uczciwych i przyzwoitych ludzi, dla których współudział w tym procederze stanowi źródło dotkliwych rozterek moralnych; człowiek bowiem nie tyle jest panem swego losu, ile jego niewolnikiem.
            Leżący na łożu śmierci profesor M. Leontowicz, pogrążony w mroku nieprzytomności, wciąż na nowo to wyrażał obawę, iż ta broń zostanie użyta, to znów wydawał rozkaz, aby ją natychmiast zniszczyć. To umieranie było jednym wielkim koszmarem. O nim codziennie były poufnie informowane najwyższe władze ZSRR i, kto wie, czy czasem nie wpływało to na nich w kierunku większej powściągliwości i samokontroli na arenie międzynarodowej… Nawiasem mówiąc, szereg współtwórców amerykańskiej broni nuklearnej później popełniło samobójstwo lub postradało zmysły. Zauważono, iż z reguły konstruktorzy nowych rodzajów broni kończą źle,   ich potomstwo najczęściej wpada w tę czy inną formę opętania lub odbiera sobie życie, a ich ród wygasa. Trzeba jednak podkreślić, że teoretyczne badania M. Leontowicza zostały wykorzystane w celu opracowania projektu sowieckiej bomby wodorowej (pod bezpośrednim kierownictwem i czynnym współudziale Andrzeja Sacharowa, późniejszego laureata pokojowej (?) nagrody Nobla, pół Polaka nawiasem mówiąc) wbrew jego woli i zdecydowanym protestom. Dlatego rząd ZSRR, choć wyzyskiwał talent i wiedzę uczonego, nigdy mu nie ufał i zawsze poddawał dyskryminacji. Wystarczy wspomnieć, iż ani na swą 70 , ani na 75 rocznicę urodzin Leontowicz – wbrew tradycji radzieckiej – nie otrzymał żadnego wyróżnienia. Był to ostentacyjny afront ze strony władz w stosunku do sędziwego, cieszącego się autentycznym autorytetem naukowca. Postąpiono tak dlatego, ze profesor M. Leontowicz był człowiekiem   uczciwym i przyzwoitym, durniów w oczy nazywał durniami także jeśli byli to generałowie KGB, darmozjadów – darmozjadami, także gdy byli to sekretarze KC KPZR. Swymi „niewyważonymi” wypowiedziami krytycznymi przyprawiał nieraz nomenklaturę komunistyczną o rozstrój żołądka i migrenę.  Najchętniej by go zatłukli lub zgnoili w łagrze czy lecznicy psychiatrycznej, lecz nawet oni nie mogli na coś  takiego się poważyć, tak wielkim autorytetem i popularnością cieszył  ten „krnąbrny” człowiek. Dlatego, choć ze zgrzytem zębów, nomenklatura przymykała oczy i udawała, że nic nie słyszy, wówczas, gdy Leontowicz   publicznie potępiał więzienie dysydentów i wykorzystywanie psychiatrii jako środka  terroru przeciwko obywatelom samodzielnie myślącym, protestował przeciwko stosowaniu kary śmierci i przeciwko dyktatowi  partii komunistycznej w sferze kultury i nauki. Dzięki wstawiennictwu i protestom tego wybitnego męża nauki udało się w swoim czasie ulżyć losom dysydentów Daniela, Woronela, Gałanskowa i in. Nie przypadkowo więc w kołach inteligencji ówczesnej nazywano Leontowicza „sumieniem Akademii Nauk”. Jedną zaś  z jego zasług była okoliczność, że sprzyjał opublikowaniu nowatorskich prac innego polskiego geniusza w ZSRR, profesora Aleksandra Czyżewskiego  [patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t. 3, Rzeszów 1999], twórcy heliobiologii, heliomedycyny, chronobiologii i dalszych supernowoczesnych nauk, jak też uwolnieniu autora „Kosmicznego  pulsu życia” z obozu syberyjskiego.
                                                                          ***


                                                      FRANK  WILCZEK
                                             Podkarpacki laureat nagrody Nobla

        W październiku 2004 roku nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki otrzymali trzej naukowcy amerykańscy: Frank Wilczek, Henry David Politzer oraz James David Gross. Królewska Akademia Nauk Szwecji przyznała im to zaszczytne wyróżnienie za opublikowane jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku prace   poświęcone  właściwościom  najmniejszych  cząstek elementarnych  czyli kwarków. Pierwszy z laureatów był zatrudniony w Massachusetts  Institute of Technology w amerykańskim Cambridge (o setki lat młodszym od swego angielskiego pierwowzoru). H. D. Politzer pracował w California Institute of Technology w Pasadenie, a J. D. Gross w Kavli Institute for Theoretical Physics na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara. Przy czy Frank Wilczek był uczniem (studentem) tego ostatniego.
         W uzasadnieniu werdyktu członkowie Szwedzkiej Akademii Nauk stwierdzali: „Tegoroczna nagroda Nobla z fizyki dotyczy fundamentalnych zagadnień, które zajmowały fizyków przez cały wiek XX i wciąż są wyzwaniem dla teoretycznych i eksperymentalnych prac w wielkich akceleratorach cząstek elementarnych”. Nagroda w wysokości 1,36 miliona dolarów USA została podzielona na trzy równe części i wręczona laureatom wraz ze złotymi medalami i dyplomami honorowymi.
       Żeby zrozumieć znaczenie odkryć tej trójki uczonych, trzeba przypomnieć, że ludzie od zarania cywilizacji usiłowali dociec, z czego składa się świat, jakie drobne cząsteczki są owym najmniejszym budulcem, „cegiełkami” wszelkich rzeczy. Początkowo nad tym zagadnieniem głowili się przeważnie filozofowie greccy, którzy zresztą z reguły byli wytrawnymi  badaczami przyrody. Warto podkreślić, że filozofia europejska jako taka powstała około VII – VI wieku przed nowa erą właśnie w Helladzie. Jednym zaś z najistotniejszych zagadnień, które myśl grecka usiłowała wyjaśnić, była kwestia dotycząca tego, co jest substratem świata, jaki pierwiastek znajduje się u podstaw wszystkiego, co istnieje, czyli bytu jako takiego.
         Jako pierwsza rozważała to zagadnienie tzw. jońska (milezyjska)  filozofia przyrody, której główny reprezentant Tales z Miletu żył w latach około 625 – 545, to jest za czasów Solona i Krezusa. Był czystej krwi Fenicjaninem, pochodził z rodziny szlacheckiej, ale ze względu na jakieś perturbacje polityczne musiał uchodzić do Grecji, gdzie został cenionym wynalazcą, inżynierem, politykiem, kupcem i podróżnikiem. Teorii swych nie spisał i zachowały się one jedynie w szczątkowych fragmentach w przekazach innych autorów, którzy na niego się powoływali i cytowali. To on sformułował twierdzenie, że dwie proste przecinające się tworzą kąty wierzchołkami styczne, które są sobie równe; i że w trójkącie równoramiennym kąty przylegające do podstawy są sobie równe. On też wynalazł sposób obliczania wysokości piramid czy innych budowli, przyjmując za podstawę cień od słońca w chwili, gdy jest on równy ciału. Tales także obserwował i przepowiadał zaćmienia Słońca. Onże   wysnuł teorię o nieśmiertelności duszy. Powiada się, że to on jako pierwszy w kulturze europejskiej określił pory roku, podzielił rok na 365 dni i wprowadził kalendarz. Za pratworzywo świata ten wielki mędrzec uwazał wodę, bo wszędzie tam, gdzie jest wilgoć, jest też życie… Umarł Tales, jeśli wierzyć legendzie, podczas oglądania zawodów sportowych pod gorącym słoncem, bedąc w sędziwym wieku.
        Kolejnym reprezentantem milezyjskiej szkoły filozoficznej był Anaksymander, o którym wiadomo, że zmarł około roku 547 przed nową erą, uczeń Malesa, matematyk i stronom, wynalazca zegara słonecznego i autor pierwszej w Europie mapy geograficznej; on też urządził w Milecie pierwsze w dziejach nauki planetarium. „Apejron”  -  oto, według niego, substrat świata, czyli ruchomy chaos, bezkres, który emanuje z siebie nieustannie rozmaite przemijające byty, kształty i przedmioty. Anaksymander negował istnienie jakiegokolwiek praelementu, za przyczynę zaś wszystkiego uważał   nieustanny ruch „apejronu”, grę przeciwieństw wewnątrz niego. Mawiał:  „Wszystko, co powstaje, musi też mieć swój kres”, i że „zmienne zjawiska posiadają trwałą naturę”,  czyli że zmienność stanowi fundament Wszechświata.  Anaksymander miał być autorem pierwszej niemitologicznej kosmogonii, twierdził, iż z „apejronu” początkowo wyodrębniły się chłód i ciepło, a przez to wytworzyły się różne stany skupienia, poczynając od ziemi, która jest najgęstsza, poprzez wodę i powietrze, aż po lotny ogień kosmiczny. W dziedzinie biologii wyprowadzał pochodzenie zwierząt lądowych od morskich, a ludzi wywodził ze ssaków.
         Trzecim słynnym reprezentantem szkoły jońskiej był Anaksymenes z Miletu (585 – 528 p.n.e.), uczeń Anaksymandra, meteorolog. Uważał on, że praelementem wszystkiego, co istnieje, jest powietrze w różnym stopniu stężenia. Wszystko z powietrza się tworzy i na powietrze rozkłada. Powietrze to „duch”, dusza, westchnienie życia. Anaksymenes nie negował istnienia sił wyższych, pozamaterialnych, lecz  uważał, że bogowie w sposób naturalny powstali z powietrza.
          Stojący na osobności genialny Heraklit z Efezu (550 – 460 p.n.e.) twierdził z kolei, iż to ogień stanowi ruchomy substrat wszelkiego istnienia. „Świata – pisał – nie stworzył ani nikt z bogów, ani nikt z ludzi, był on, jest i będzie wiecznie żywym ogniem według miary rozpłomieniającym się i według miary gasnącym”. Wszystko stanowi jedność zawierającą w sobie wewnętrzne przeciwieństwa. „Wszystko płynie, wszystko się zmienia i nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki”. Gdyż po chwili płynie już w niej inaczej  inna woda. Heraklitowi przypisuje się szereg pięknych myśli:
- „Bóg dosięgnie tych, co zmyślają kłamstwa i fałszywe świadectwa.
- Istnieje jedna rzecz, którą najlepsi przenoszą ponad wszystko: wieczna sława wśród rzeczy znikomych, chociaż większość  woli się obżerać jak bydło.
         Z kolei Ksenofanes z Kolofonu (ok. 580 – 480 p.n.e.) uważał ziemię  za zasadę wszechrzeczy, a Empedokles z Agragas (ok. 490 – 430 p.n.e.) twierdził, syntetyzując poglądy poprzedników, iż wszystko, co istnieje, złożone jest z czterech substancji: wody, powietrza, ognia i ziemi. Uważał, że materia z natury jest nieruchoma i jałowa, dopiero duch ją ożywia i zapładnia, zmuszając do wyłaniania z siebie coraz to nowych form istnienia. Występował jako zwolennik teorii reinkarnacji (metemsomatozy), gdy pisał: „Byłem już raz chłopcem, dziewczynką, krzakiem, ptakiem i niemą nurkującą rybą”…
         Stojący zupełnie na odosobnieniu geniusz, jakim był Anaksagoras z Klazomen  (ok. 500 – 428 p.n.e.), twierdził, iż to Rozum Kosmiczny (przez filozofię późniejszą zwany Logosem)  stworzył wszechświat i nim rządzi. Na pytanie, czy nic go nie obchodzi ojczyzna, odparł:  „Jakżeby? Bardzo mnie obchodzi moja ojczyzna”  i wskazał prawicą na niebo. Anaksagoras utrzymywał, iż na Księżycu są góry i doliny i że jest on zamieszkiwany przez istoty rozumne. Za elementy podstawowe uważał tzw. „homoiomerie”, czyli jednorodne najmniejsze cząsteczki: jak złoto otrzymuje się z ziarenek, z tzw. złotego piasku, tak też cały Wszechświat złożony jest z drobniutkich identycznych cząsteczek, stanowiących w różnych konfiguracjach budulec każdej rzeczy.
         Leukippos z Abdery (V wiek p.n.e.), autor zagubionego dzieła pt. „O wielkim porządku rzeczy”, jako substancję świata postulował pustkę i pełnię, nic i coś, niebyt i byt; przy  czym byt nazywał „atomem”, czyli niepodzielną cząstkę, będącą składnikiem wszystkich rzeczy materialnych i niematerialnych. Do tego rodzaju wyobrażeń nawiązywał Demokryt z Abdery (ok. 460 – 350 p.n.e.), twórca pojęcia „materii”, obstający przy tezie, iż  wszystko składa się z atomów, czyli wiecznych, niestwarzalnych, niepodzielnych, niezmiennych, najdrobniejszych, ale różniących się między sobą cząsteczek materialnych. Zapoczątkował on tzw. materializm atomistyczny; wysnuł też popularną w następnych tysiącleciach hipotezę o pochodzeniu wiary w siły nadprzyrodzone: „Ludzie w dawnych czasach obserwując zjawiska niebieskie, takie jak grzmoty, błyskawice, spotkania  gwiazd, zaćmienia Słońca i Księżyca, bali się, że sprawcami tego są bogowie”.
         W innym nurcie myśli greckiej Parmenides z Elei (ok. 570 – 470 p.n.e.) dowodził, iż byt jest tożsamy z myśleniem, ze duch, rozum leży u podstawy świata; że byt ten jest wieczny, niepodzielny, ciągły i jedyny i ze zjawiska nie należą  do bytów, ponieważ nie stanowi bytu to, co powstaje, przemija i w końcu przestaje istnieć. Platon (427 – 347 p.n.e.)   twierdził, iż świat bytów duchowych, tzw. idei, jest pierwotny, a zjawiska i przedmioty materialne to jedynie odbicie czy cień owego  prawdziwego, naprawdę rzeczywistego świata duchowego. Kontynuatorem tegoż nurtu idealistycznego był genialny uczeń Platona Arystoteles ze Stagiry  (384 – 322 p.n.e.), autor wielu fundamentalnych dzieł naukowych, stanowiących fundament kultury  intelektualnej Europy i świata arabskiego.
         Wypada zaznaczyć, iż także filozofowie starożytnych Chin, działający równocześnie i niejako równolegle z mędrcami Hellady, zauważyli, iż otaczający nas świat składa się z nieskończenie różnorodnych przedmiotów i zjawisk o niewyobrażalnym bogactwie odmiennych właściwości. Oni też zadawali sobie pytania: czy istnieje coś, co łączy je wszystkie? Czy istnieje wspólna dla wszystkiego podstawa, istota, substancja? I również postulowali, że owym substratem istnienia mogą być:  woda, powietrze, ziemia, ogień, drewno, metal, duch etc… Ale to nie myśl chińska, lecz grecka wytyczyła drogi filozofii i nauki globalnej, a jej kontynuatorami byli w wiekach późniejszych tacy luminarze jak Francis Bacon, Thomas Hobbes, Mikołaj Kopernik, Galileo Galileusz, Giordano Bruno, Isaac Newton, Petrus Gassendi, Denis Diderot, Francois de la Mettrie, Paul de Holbach, Claude Adrien Helvetius.  Późniejszy rozwój nauki wprawdzie wykazał, iż atomy wcale nie są  „podstawą” świata, ze istnieją jeszcze głębsze warstwy materii, a nowoczesna nauka usiłuje drążyć ten temat coraz to skuteczniej.
                                                                        ***
             Powracając po tej wycieczce w historię atomistyki do bohatera naszych rozważań, powinniśmy przypomnieć, iż Wilczkowie to odwieczna małopolska szlachta, w różnych swych odgałęzieniach pieczętująca się godłami rodowymi Poraj i Mądrostki. Stanislaus Wilczek figuruje w zapisach lwowskiego sądu grodzkiego w roku 1460 jako „civis Leopolis”; w tymże okresie znajdujemy wzmianki o Michaelu Wilczku i Bernardzie Wilczku, dziekanie przemyskim; nieco później wzmiankowany jest Derslaus Wilczek de Lubienie Magna. W XX wieku jedna z reprezentantek tego rodu została małżonką władcy Wielkiego Księstwa Liechtenstein i jest matką dziedziców tego miniaturowego państewka europejskiego.
            Sam przyszły noblista urodził się 15 maja 1951 roku w Nowym Jorku. Jego dziadek Jan Wilczek przyjechał do USA w okresie po pierwszej wojnie światowej z Warszawy. Gdy w Nowym Świecie rozglądał się za towarzyszką życia, wpadła mu w oko i podbiła serce inna  imigrantka z  Polski, Franciszka Żybura, także wywodząca się z Małopolski Wschodniej, w której to prowincji dotychczas nagminnie spotyka się mieszkańców o tychże nazwiskach.
        O ile dziadkowie  i rodzice Franka Wilczka ciężko pracowali fizycznie, by stworzyć mocniejsze podstawy bytu materialnego kolejnym  pokoleniom, o tyle dla trzeciej już generacji – zupełnie słusznie – przewidzieli drogę życiową opartą na wykształceniu, nauce i wysiłku intelektualnym. Tak więc Frank Wilczek (ochrzczony tak na cześć babki Franciszki), jako reprezentant trzeciego pokolenia emigracyjnego, już właściwie stuprocentowy Amerykanin, podjął studia na wydziale matematyki University of Chicago. Był zdolnym, sumiennym, pracowitym studentem, marzącym o karierze naukowej. Marzenia zaś, jak wiadomo, mają to do siebie, że stają się rzeczywistością, o ile poprze się je żelazną siłą woli, rzetelną pracą nad sobą, nieustępliwością w dążeniu do realizacji raz powziętego zamiaru. Doktorat z fizyki Frank Wilczek uzyskał w 1974 roku na Princeton University. Tam właśnie jako 21-letni młodzieniec współpracował w laboratorium z J. D. Grossem, swym nauczycielem i starszym kolegą, publikując do spółki z nim kilka ważnych tekstów naukowych, które później stały się powodem do nagrody Nobla. Z Princeton University był związany przez siedem lat, następnie pracował w Institute for Advanced Studies  w tymże mieście aż przeniósł się do Research  Institute w Santa Barbara, skąd zaś (2000) – do Massachusetts Institute of Technology w Cambridge, gdzie pracuje do dziś (2013), uchodząc zresztą za jednego z najwybitniejszych fizyków świata.
        Wilczek jest autorem licznych publikacji naukowych oraz laureatem wielu nagród, m.in. Medalu Lorentza Królewskiej Niderlandzkiej Akademii Nauki i Sztuki (2002) oraz Nagrody Lilienfelda Amerykańskiego Towarzystwa Fizyki (2003). W Polsce po raz pierwszy bawił w 1998 roku, kiedy uczestniczył w konferencji naukowej w Zakopanem zorganizowanej przez Instytut Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego dwie córki, Amity i Miroslava, również są znakomitymi młodymi uczonymi w dziedzinie biologii.
                                                                      ***
            Frank Wilczek przez szereg lat pracował nad teorią kwarków, czyli najdrobniejszych cząsteczek, stanowiących – według poglądów współczesnej nauki – przysłowiowe „cegiełki”, składające się na budulec wszystkich rzeczy świata, na których trop, jak wiemy, bezskutecznie usiłowali wpaść dawni mędrcy Grecji i Chin.
         Istnieje sześć kwarków – górny, dolny, powabny, dziwny, szczytowy i denny. Każdy z nich ma tez swego antybliźniaka w świecie antymaterii. To są najmniejsze klocki, z których są zbudowane inne cząstki, m.in. protony i neutrony. Łączą się one zawsze w pary, trójki lub w piątki. Jak się twierdzi, nazwę kwark  (quark) ukuł fizyk amerykański Murray Gell-Mann.  W swej pracy opublikowanej w lutym 1964 roku z całą powagą odsyła czytelnika do snu oberżysty Humphreya Cimpdena Earwickera  z ksiązki  „Finnegan’s Wake”  Jamesa Joyce’a:  „Pewnego dnia natknąłem się na zdanie „Three quarks for Master Mark”, co – jak to u Joyce’a – można rozmaicie interpretować, np. jak pijacki okrzyk „Trzy kwarty dla Mistrza Marka” – opowiada Gell-Mann.  „Dla mnie najważniejsza była liczba „3”, ponieważ kwarki występują w trypletach. Z trzech kwarków są właśnie zbudowane składniki jądra atomowego: protony i neutrony”.  Zresztą w języku niemieckim wyraz „Quark” znaczy „twaróg”; może więc chodzi o tę intuicję?  Istnienia  kwarków  naukowcy domyślali   się zresztą, a nawet dokładnie ich „zwyczaje” opisali, na długo przed Gell-Mannem, czyli w latach 50 wieku XX, gdy odkrywano szereg coraz to nowych, nieznanych przedtem, cząstek elementarnych; powstawały tak długie ciągi grupujące cząstki, że zaczęło brakować liter greckich do ich oznaczania: delta, ksi, psi, kaon, omega itd. Enrico Fermi nawet zażartował: „Gdybym potrafił je wszystkie spamiętać, to zostałbym botanikiem”. Niebawem się okazało, iż te cząstki można rozdzielić na jeszcze mniejsze cegiełki, które nazwano właśnie kwarkami, choć wielu sądziło wówczas i uważa  dziś, że kwarki nie istnieją w rzeczywistości, stanowią po prostu pomysł intuicyjno-estetyczny,   abstrakcyjny model matematyczny. 
           Jednak w roku 1967, gdy w akceleratorze w Stanford (USA) przeprowadzono eksperyment, podczas którego rozpędzoną wiązkę elektronów skierowano wprost w wodorową tarczę, a elektrony zaczęły się zderzać z protonami i się okazało, że protony zawierają coś  w rodzaju twardych „ziaren”, od których elektrony odbijają się jak od ściany. Te „ziarna” właśnie nazwano „kwarkami”. Nikomu jednak nie udawało się wyłapać pojedynczego kwarka ani w promieniowaniu kosmicznym, ani w mule z dna oceanu, ani we fragmentach meteorytów, ani gdzie indziej, mimo iż te cząstki posiadają przecież własny ładunek elektryczny.
          Okazało się w końcu, że występują one tylko w grupach, są na zawsze ze sobą zespolone i dożywotnio uwięzione w innych, większych, cząstkach. W czerwcu 1973 roku w periodyku „Physical Review Letters” ukazały się dwie prace, jedna autorstwa Grossa i Wilczka, druga – Politzera, które tłumaczyły „uwięzienie” kwarków. Wyszło na jaw, że siła jądrowa, która zespala kwarki, posiada zaskakujące właściwości. O ile wszystkie inne, jakie do tej pory znano, czyli siły grawitacji, magnetyzmu czy elektryczności, słabły wraz z odległością, o tyle wzajemne oddziaływanie kwarków rosło wraz ze wzrostem odległości, która je od siebie dzieliła. Można to porównać do rozciągania sznura gumowego: jeśli odsuwać kwarki od siebie, to ich opór będzie tym większy, im bardziej chcemy je rozdzielić. Rakieta uwalnia się od ziemskiego ciążenia, gdy oddali się od planety  na dostateczną odległość, podobnie elektron ucieka od jądra atomowego, ale kwarki są najbardziej „wolne”, nie oddziałują na siebie, gdy są najbliżej siebie. Wtedy nie działa na nie żadna siła, a ten stan nazywa się „swobodą asymptotyczną”. Było to odkrycie zaskakujące, a obliczenia matematyczne Wilczka okazały się zdumiewające; wyrosła z nich tzw. chromodynamika kwantowa (QCD), opisująca oddziaływanie kwantów i gluonów i wprowadzająca nowy „ładunek”, zwany przez fizyków „kolorem”.  Kwarki są więc „kolorowe”: zwane umownie czerwonymi, niebieskimi lub zielonymi, w zależności od charakteru swego ładunku.  Były to odkrycia radykalnie  zmieniające dotychczasowe podejście do fizyki silnych oddziaływań.   
           Ale proces poznania trwa nadal, a  najdrobniejsze cząstki materii pozostają  nadal nieznane. Może miał rację św. Bernard, który ongiś napisał: „Na próżno filozofowie poszukują materii pierwszej, Bóg nie potrzebował materiału, obył się bez warsztatu i bez rzemieślnika; Sam wszystko uczynił mocą w Sobie”? 
                                                                    ***
            W listopadzie 2007 roku Frank Wilczek razem z małżonką Betsy  Devine  złożył wizytę w Babicach pod Przemyślem, gdzie go gościnnie podejmowali członkowie spokrewnionych rodzin Zawadowiczów, Żyburów, Jurkiewiczów. W tamtejszej szkole istnieje specjalna sala imienia naszego noblisty, w której zgromadzono materiały dotyczące biografii wybitnego uczonego, pośrednio zachęcające młodzież do nauki, do pracy nad sobą, do zdobywania wiedzy i madrości w mysl zasady „tantum possumus quantum scimus” – „tyle potrafimy, ile się nauczymy”.

                                                                ***     

                                             MATEMATYKA


                                   WIKTOR    BUNIAKOWSKI
                     Między kwadraturą koła a teorią względności
   
         Matematykę od dawna uważano  -  chyba nie bez przesady  -  za przysłowiową  „królową  nauk”. W piątej księdze „Praw”  Platon pisał: „Żadna z pewnością spośród tych nauk, które wykłada się młodym, nie ma w gospodarstwie domowym, w życiu państwowym, we wszelkich w ogóle sztukach i umiejętnościach większego znaczenia niż nauka o liczbach. Najważniejsze jest to, że tego nawet, kto jest ospały i tępy z natury, budzi z odrętwienia i podnieca, wyrabia w nim pamięć i spostrzegawczość, tak iż rozwija się taki człowiek ponad własne jak gdyby możliwości dzięki tej boskiej sztuce”.
Natomiast „poznanie geometryczne”  – powiada tenże autor gdzie indziej (Państwo, ks. 7, IX) -  „dotyczy tego, co istnieje wiecznie… Ono pociąga duszę do prawdy i sprawia, że myśl filozofa zaczyna do góry trzymać to, co my dziś mamy niepotrzebnie w dół skierowane”… Nie ulega tedy wątpliwości fakt, iż nauki matematyczne od kilku tysiącleci wyświadczają ludzkości ogromne przysługi, a uprawianie każdej z tych nauk wywiera katartyczny wpływ na dusze tych, którym poszczęściło się zanurzyć  w tej materii. „Nie ma nikogo bardziej szczęśliwego od filozofa, czytającego w wielkiej księdze natury” – powiadał Voltaire. Podkreślmy też z całym naciskiem, że matematyka to również harmonia, ład intelektualny, poezja, sztuka, gra wyobraźni, twórczość. Nie przypadkiem, gdy wielkiego matematyka Dawida Gilberta zapytano kiedyś o losy jednego z jego uczniów, odparł: „Ach, został on poetą. Na matematyka miał zbyt mało wyobraźni”.
                                                               ***
Wiktor Buniakowski pochodził z Podola, urzodził się 16 grudnia 1804 roku w słynnym mieście kresowym bar, znajdującym się ówcześnie w składzie powiatu mohylewskiego guberni podolskiej. Jego ojciec był podpułkownikiem tzw. Pułku Konno-Polskiego, w całości złożonego z przedstawicieli tutejszej szlachty, lecz będącego w służbie rosyjskiej, ponieważ te tereny już od pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej znalazły cię pod berłem cesarza Imperatora Wszechrosji. Zaborcy zresztą dość szybko i sprawnie zaprowadzili na tych terenach ład i porządek, usprawnili administrację, policję, wojsko, służby publiczne, a także pracę urzędów heraldyczno-genealogicznych. Ustrój państwa był hierarchiczno-arystokratyczny, posiadał przejrzystą strukturę i jednoznaczne kryteria doboru kadry kierowniczej. Ukrócono samowolę lokalnych panów i podpanków, zmuszono do pracy hołotę i w ten sposób stworzono szanse normalnego – choć przecież pod względem politycznym niesamodzielnego – życia także rzeszom miejscowej drobnej szlachty, nie zawadzając jej w robieniu nawet najzawrotniejszych karier zawodowych i służbowych również  w tak ekskluzywnych dziedzinach, jak wojskowość, dyplomacja, nauka, polityka.
Niestety, Jakub Buniakowski zmarł młodo, pozostawiając na utrzymaniu wdowy dwóch przedwcześnie osieroconych synów, z których Wiktor był młodszy. Sprawa wyglądała dramatycznie, ponieważ  brakło środków nawet na najbardziej podstawowe potrzeby dnia powszedniego. Kilkoletni chłopczyk został więc po uzgodnieniu z matką zabrany do Moskwy przez generała A. Tormasowa, kolegę i przyjaciela podpułkownika Jakuba Buniakowskiego. Generał miał własnego syna, rówieśnika małego Podolanina, i obaj chłopcy byli nauczani przez tychże guwernerów. Zaprzyjaźnili się też ze sobą, a Tormasow, widząc, ze syn jego zmarłego przyjaciela nie ma żadnych złych wrodzonych skłonności, lecz wręcz przeciwnie, manifestuje szereg pozytywnych predyspozycji, nie tylko tę przyjaźń zaakceptował, lecz zapewnił sytuację, gdy młodzieńcy przez szereg lat żyli razem, wspólnie czytali, uczyli się, dyskutowali na poważne tematy – krótko mówiąc nawzajem się wspierali  w swym rozwoju umysłowym i moralnym, jakby w myśl zdania ze starotestamentowej „Księgi powtórzonego prawa”: „Niech człowiek znajdzie sobie przyjaciela, z którym można wspólnie czytać, uczyć się, jeść i pić, i dzielić się sekretami; we dwoje lepiej niż samemu”.  Chłopcy razem ukończyli gimnazjum moskiewskie i wspólnie udali się w 1820 roku w siedmioletnią podróż po Europie. Mieszkali i kształcili się w niemieckim Koburgu, potem w szwajcarskiej Lozannie, wreszcie przez dwa lata słuchali wykładów z matematyki i mechaniki na paryskiej Sorbonie i w College de France. Obaj wynieśli stamtąd imponujący bagaż wiedzy matematycznej i języków obcych. W 1824 roku W. Buniakowski uzyskał w Paryżu stopień bakalarza oraz zrobił licencjat, a w 1825  obronił rozprawę doktorską, pisaną w języku francuskim, która składała się z dwóch niezależnych od siebie tekstów naukowych, poświęconych aktualnym wówczas zagadnieniom badawczym: 1. „O rozprzestrzenianiu się ciepła wewnątrz ciała twardego” oraz 2. „O ruchu wirowym w stawiającym opór układzie płaskim, mającym stałą grubość i określony kształt”. Obie prace zostały opublikowane we Francji.
W 1826 roku pan Wiktor powrócił do Petersburga i rozpoczął tu intensywną działalność na polu nauki zarówno w charakterze nauczyciela akademickiego, jak i organizatora szkolnictwa wyższego. Choć miał zaledwie dwadzieścia parę lat, został wykładowcą matematyki w Pierwszym Korpusie Kadetów, a od roku 1827 także w Korpusie Morskim, przemianowanym później na Akademię Morską. Tutaj profesorował przez następne 37 lat, a jednocześnie prowadził zajęcia zlecone w Instytucie Górniczym oraz w Instytucie Korpusu Inżynierów   Komunikacji. Od roku 1828 W. Buniakowski był adiunktem,   od 1830 profesorem nadzwyczajnym,   od 1841 profesorem zwyczajnym, zaś od 1864 – wiceprezydentem Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu. W obrębie tej wielkiej, cieszącej się autorytetem międzynarodowym instytucji naukowej nasz rodak dokonał niejednego znakomitego osiągnięcia, do których szeregu należało m.in. zgromadzenie, opracowanie, zaopatrzenie w komentarz i wydanie tekstów Leonharda Eulera, wybitnego szwajcarskiego matematyka, który przez wiele lat pracował w Rosji, pt. „Commentationes arithmeticae collectae” (1849). Jeśli zresztą idzie o ten dział matematyki, to sam Buniakowski dokonał w jego obrębie szeregu interesujących odkryć, tak iż nie może ich pominąć milczeniem żadna solidna encyklopedia matematyczna czy podręcznik akademicki. W 1837 roku uczony wydał obszerny „Leksykon czystoj i prykładnoj matematyki”, stanowiący doskonałą pomoc naukową dla studentów i początkujących badaczy. Inny  ulubiony dział  matematyki stanowiła dla Bunikowskiego teoria względności, której poświęcił on kilkanaście obszernych i poważnych tekstów, w tym monografię „Osnowanija matematiczeskoj teorii wierojatnostiej”, z dużym zainteresowaniem przyjętą w ośrodkach akademickich Niemiec, Francji i Anglii. Przy tym wyniki swych badań w tej dziedzinie uczony usiłował, i to z pomyślnym skutkiem, stosować w obrębie  demografii i statystyki, opublikował szereg opracowań dotyczących prawidłowości statystycznych w dziedzinie np. badania długości życia i umieralności ludności. Opracował i wdrożył do praktyki teorię kas emerytalnych w Rosji.
W wytężonej pracy naukowej i dydaktycznej mijały lata i dziesięciolecia. W 1846 roku Buniakowski został obrany na profesora matematyki Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego, która to uczelnia dzięki niemu stała się niebawem przodującym ośrodkiem pod względem rozwoju nauk matematycznych w całym Imperium. Czterdziestoletni profesor miał już wówczas na swym koncie szereg opublikowanych w różnych krajach i językach tekstów naukowych. Jego zaś wykłady z mechaniki analitycznej, teorii względności, rachunku różniczkowego, teorii liczb stały na bardzo wysokim poziomie i się wyróżniały klarownością i elegancją stylu. Najtrudniejsze, najbardziej złożone i zawikłane zagadnienia nasz profesor potrafił ująć w tak przejrzystą i piękną formę, że przykuwały one do siebie uwagę słuchaczy, wciągały ich do procesu myślenia i rozwiązywania odnośnych kwestii. To z kolei sprawiało satysfakcję i angażowało studentów zarówno intelektualnie, jak i emocjonalnie, powodując w ich duszach przeżycia estetyczne. W 1853 roku Buniakowski opublikował kolejne poważne dzieło pt. Parallelnyje linii”.
Jeśli wierzyć zachowanym w archiwach wspomnieniom  jego wychowanków, jedną z cech usposobienia profesora była powściągliwość i daleko posunięte panowanie nad sobą, które pozwalało uniknąć m.in. gniewu i zatargów, dość częstych i bardzo szkodliwych w procesie dydaktycznym, odbierających bowiem rozumowi funkcję kierowniczą i kontrolę nad postępowaniem. Jak pisał bowiem Pindar w ósmej odzie olimpijskiej, „wzburzenie i mądrego wiedzie na manowce”. Dlatego nieprzerwana samokontrola i panowanie nad sobą stanowią wielką cnotę w zawodzie nauczycielskim. Co prawda, niekiedy się twierdzi, iż ludzie gwałtowni i nieopanowani nie bywają  zazwyczaj przewrotni i chytrzy, gdyż, aby być chytrym, trzeba umieć ukrywać swe uczucia i myśli. Cwaniaka i osobę podstępną poznać nieraz właśnie po przesadnej „poprawności” i po charakterystycznej, jakby zaczajonej, podglądającej i podsłuchującej „cichości”. Łatwo ją jednak odróżnić od poprawnego zachowania, wynikającego z dobrego wychowania, kultury, życzliwego usposobienia i mocnej siły woli, trzymających w cuglach wszelkie wzburzenie. Pewien indyjski traktat teozoficzny zawiera sformułowanie, że jeśli ktoś „unosi się tak silnym i nieprzytomnym gniewem, że traci na chwilę wszystkie ludzkie cechy, staje się podobny do dzikiego zwierzęcia, cofa się do dawno minionego stadium ewolucyjnego”. Również Lucjusz Anneusz Seneka zalecał: „Walcz z gniewem! Jeżeli gniew nie zdołasz pokonać, on pokona ciebie. Zaczniesz go zwyciężać wtedy, kiedy będziesz go tłumił i nie dasz mu wolnego ujścia na zewnątrz… Ale jeżeli mu tylko dozwolimy wydostać się z nas, już stoi nad nami… Twarz więc niech traci wyraz napięcia, głos niech będzie bardziej łagodny, krok bardziej powolny. Równolegle ze zmianą wyglądu zewnętrznego nastąpi stopniowo przeobrażenie wewnętrzne”… Umiejętność panowania nad uczuciami i emocjami Buniakowski nabył jeszcze w dzieciństwie, gdy był starannie chowany przez najlepszych nauczycieli Moskwy w rodzinie generała Tormasowa, oraz w okresie późniejszym, gdy w wieku młodzieńczym zwracał baczną uwagę na samowychowanie i samodoskonalenie, tak modne zawsze wśród młodzieży rosyjskiej. Dzięki temu został w wieku dojrzałym znakomitym nauczycielem akademickim, świecącym młodzieży własnym przykładem, prowadząc zajęcia nie tylko w wyżej wymienionych uczelniach, ale także w elitarnym Korpusie Paziów.
Spod pióra tego uczonego wyszły prócz powyżej wymienionych także cenione podręczniki: „Arytmetyka” (Petersburg 1849), „Program i konspekt geometrii początkowej” (Petersburg 1851), „Program i konspekt z arytmetyki” (Petersburg 1851).
Praca wykładowcy i naukowca jest niezwykle wyniszczająca, toteż W. Buniakowski już w 1859 roku podał się do dymisji, lecz w uznaniu jego zasług senat Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego nadał mu miano profesora honorowego. W tymże roku ukazał się jego obszerny artykuł „O niekotorych nierawienstwach, otnosiaszczichsia k opriedielionnym integrałam ili intergrałam w koniecznych raznostiach”, w którym ustalił ważne zasady analizy matematycznej, a nawet – wyprzedzając swój czas – analizy funkcyjnej.
                                                                     ***
Nie obeszło się wszelako bez pewnego nieporozumienia, jako swoisty paradoks wypada przypomnieć w tym miejscu fakt, że profesor W Buniakowski nie zrozumiał i nie zaakceptował geometrii Mikołaja Łobaczewskiego, co więcej, opublikował kilka polemicznych i nader błędnych tekstów na ten temat. Za swego rodzaju dziwactwo intelektualne tego uczonego wypada też chyba uznać fakt poświęcenia przezeń wielu lat pracy zagadnieniu tzw. kwadratury koła, czyli próbom określenia stosunku obwodu koła do jego średnicy słynnym  „pi”. Tego symbolu w obecnym znaczeniu użył po raz pierwszy w 1706 roku angielski matematyk William Jones, choć jego istota, czyli stałość proporcji obwodu koła do średnicy, była znana matematykom Sumeru, Egiptu, Indii, Chin przed kilkoma tysiącami lat. W zachowanym do dziś papirusowym  staroegipskim  podręczniku szkolnym  w zadaniu nr 50 znajduje się twierdzenie, że powierzchnia koła równa się powierzchni kwadratu, którego bok wynosi   osiem dziewiątych średnicy koła, czyli 3,1606. Wartość ta tylko nieznacznie różni się od rzeczywistej wartości 3,14159 i dopiero po wielu wiekach doprecyzował ją Archimedes (trzy i jedna siódma). Obwód koła jest około trzy razy dłuższy od jego średnicy – tak przyjmowali Chińczycy w swej „Świętej księdze rachunkowej” (Tcheou-pet-swan-king) z około tysiącletniego roku p.n.e.   Dopiero jednak  Antyfon Sofista w piątym wieku przed narodzeniem Chrystusa jako pierwszy w dziejach nauki powszechnej wpisał kwadrat, a potem ośmiobok i szesnastobok  w koło, przyjmując, iż w końcu dojdzie do wieloboku nie różniącego się od koła. Z kolei Bryzon idąc w odwrotnym kierunku, czyli opasując koło kwadratem, potem zmieniał go w wieloboki i zmierzał do granic koła. Tak powstała tzw. „metoda wyczerpywania”.  Pitagorejczycy jednak dowiedli, iż jest to niemożliwe, choć Archimedes w dziele „Kyklou metresis”  pisał: „Obwód koła jest 3 razy tak wielki jak średnica i jeszcze nieco więcej, a mianowicie mniej niż o jedną siódmą, a więcej niż o 10/71 średnicy”. Jeszcze na początku XV wieku Albert z Saksonii, powołany przez cesarza Rudolfa IV na pierwszego rektora i profesora matematyki Uniwersytetu Wiedeńskiego, uważał wartość „pi” = 3 i 1/7 za wartość dokładną, a nie przybliżoną.
Później matematycy wszystkich krajów, jak np. Mikołaj Kopernik, Mikołaj z Kuzy czy Leonardo da Vinci,  usiłowali nadal rozwiązywać kwadraturę koła. Holenderski inżynier Adriaan Anthoniszoon obliczył  „pi” na 3,1415929, a Ludolf van Ceulen w 1596 roku w rozprawie „Van den Circkel” po dziesięciu latach obliczeń dotarł do ilości 35 cyfr dziesiętnych: 3,14159265358979323846264338327950288… i kazał je wyryć na swym nagrobku. Potomność doceniła bohaterski wyczyn i dziś liczba „pi” nazywa się „ludolfiną”. W XIX wieku Niemiec Zachariasz Dase obliczył wartość  „pi” na 200 miejsc, a Anglik William Shanks – na 707 miejsc po przecinku!    W gronie tych matematyków okazał się i Wiktor Buniakowski; przecież dopiero w 1882 roku Lindemann ostatecznie dowiódł, że liczba „pi” jest liczbą niewymierną, a koła nigdy nie uda się ująć w kwadrat. Zagadnienie to jednak do dziś spędza sen z powiek wielu fanatykom matematyki.
                                                              ***
W. Buniakowski był autorem kilku wielce przydatnych wynalazków technicznych w zakresie mechaniki matematycznej i urządzeń obliczeniowych, w sumie zaś opublikował około 130 tekstów naukowych. Zainteresowania miał  wszechstronne, że wspomnimy tu o jego oryginalnej twórczości poetyckiej, jak i o przetłumaczeniu  „Child Harolda”  George’a Gordona Byrona na język rosyjski. W 1875 roku Cesarska Akademia Nauk w Petersburgu uroczyście obchodziła pięćdziesięcioletni jubileusz działalności naukowej Wiktora Buniakowskiego. Wówczas też ustanowiono medal honorowy jego imienia, nadawany do dziś za wybitne osiągnięcia w dziedzinie matematyki. W 1876 ukazało się jego ostatnie fundamentalne dzieło „O samosczetach i o nowom ich primienienii”, poświęcone zagadnieniom techniki obliczeniowej. Profesor Buniakowski był czynny zawodowo do bardzo późnego wieku; dopiero na kilka miesięcy przed zgonem, gdy poczuł, że siły życiowe go opuszczają, zrezygnował z pełnienia obowiązków wiceprezydenta Akademii Nauk i odszedł na emeryturę. Zmarł w wieku osiemdziesięciu czterech lat 12 grudnia 1889 roku.
                                                               ***



                                        MICHAŁ   OSTROGRADZKI
                                      Znakomity nauczyciel akademicki

Znany intelektualista i historyk Mikołaj Karamzin napisał ongiś: „Matematyka nie mogła być nauką człowieka urodzonego dla poezji; liczby i linie nie są impulsem dla wyobraźni”. Okazało się jednak, ze się mylił, matematyka  bowiem – jak każda nauka zresztą – jest niemożliwa bez posiadania poetyckiej wizji świata, bez gry wyobraźni, bez artystycznego polotu myśli i uczuć. Jednym z dowodów tego – życie i prace Michała Ostrogradzkiego, wybitnego matematyka, członka rzeczywistego Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu.
Jego przodkowie wywodzili się z polskiej szlachty kresowej. W „Polskiej encyklopedii szlacheckiej”  (t. 9, s. 202, Warszawa 1937) czytamy tylko jedno zdanie: „Ostrogradzki, herb nieznany, w 1771 porucznik Wojska Polskiego”… Seweryn Uruski jest równie powściągliwy, gdy w swym dziele „Rodzina. Herbarz szlachty polskiej” (t. 13, s. 75) zaznacza: „Ostrogradzki. Grzegorz otrzymał rangę porucznika w wojsku koronnym”… Musiał więc być rodowitym szlachcicem, ponieważ w wojsku Rzeczypospolitej rangi oficerskie nadawano wyłącznie reprezentantom tego stanu społecznego. Heraldycy ukraińscy natomiast podkreślają, że Ostrogradzcy vel Ostrogrodzcy notowani w  Imperium Rosyjskim wywodzili się od szlachcica polskiego Jana, żyjącego w XVIII wieku. (Por. W. Łukomski, W. Modzelewski: Małorossijskij  gerbownik, s. 127, Petersburg 1914). Być może nazwisko pochodzi od staropolskiego imienia Grot i miejscowości Ostrów: Ostrogrocki czyli potomek Grota z Ostrowa. Grot z Ostrowa bowiem, podkomorzy lubelski, około 1468 roku używał herbu rodowego Rawicz. (Por. F. Piekosiński: Heraldyka polska wieków średnich, s. 138, Kraków 1899). Może jednak jest jeszcze inaczej. Ostrogradzcy bowiem, jak podaje J. Fiedosiuk w artykule „Prosławlennyje familii”  (Nauka i Żyzń nr 12 1976, s. 84 – 85) pochodzili z okolic miasta Równe, z miejscowości Ostróg, od której też ponoć mieli wywodzić swe nazwisko. W każdym bądź razie w zapisach do akt sądy ziemskiego we Lwowie  z roku 1448 figuruje Groth de Nowemiasto, a w 1469 Groth de Ostrow, „succamerarius Leopolis”.
Wiadomo, że Michał Ostrogradzki urodził się 12 września 1801 roku we wsi Paszenna guberni połtawskiej w rodzinie ziemiańskiej. Studia odbył w latach 1816 – 1820 na Uniwersytecie Charkowskim, następnie zaś (1822 – 1828) słuchał w Paryżu najznakomitszych ówcześnie uczonych europejskich, a wśród nich P. Laplace’a oraz J. Fouriera. Co prawda, podczas studiów w Charkowie naraził się rosyjskiej zwierzchności, a to odbiło się na jego późniejszej karierze. Gdy bowiem rektor Uniwersytetu Charkowskiego T. Osypowski (także Polak)  zaproponował w pewnym momencie nadanie Ostrogradzkiemu zasłużonego przezeń stopnia kandydata, w radzie uczelnianej doszło do ostrego konfliktu. Jeden z profesorów, niejaki Dudrowicz, złożył na policji donos, w którym twierdził, że zarówno Osypowski, jak i Ostrogradzki, zniechęcają studentów do brania udziału we mszach prawosławnych i że mają nastawienie antyrządowe. Zabrzmiały  się też inne głosy o podobnej treści, a donosy poipłynęły aż do Petersburga.   Skończyło się tym, że Ostrogradzkiemu w ogóle nie wydano żadnego zaświadczenia o ukończeniu kursu nauk, a rektora Osypowskiego zwolniono z pracy. Wówczas też młody człowiek udał się do Paryża.
W 1828 roku powrócił wszelako do Imperium, ponieważ rząd (który zawsze tu cenił ludzi utalentowanych i należycie wykształconych, puszczając w niepamięć grzechy ich młodości) zaproponował mu etat profesora kursów oficerskich w Morskim Korpusie Kadetów. Niebawem okazało się, że decyzja była jak najbardziej trafna. Już wkrótce Ostrogradzki dokonał szeregu odkryć w dziedzinie analizy matematycznej, mechaniki teoretycznej (sformułował teorię uderzeń), fizyki matematycznej. Podał odkryty przez siebie wzór na zamianę całki potrójnej w całkę powierzchniową oraz jego wielowymiarowe uogólnienie, zwane do dziś „wzorem Gaussa – Ostrogradzkiego”. W okresie 1828 – 1858 ukazały się w Rosji liczne podręczniki akademickie, monografie i artykuły naukowe, jak również popularnonaukowe Michała Ostrogradzkiego, dające świadectwo olbrzymiej wiedzy i mądrości ich autora, który został obrany na członka korespondencyjnego szeregu akademii nauk i uniwersytetów w takich krajach jak Niemcy, Austria, Francja, Szwecja, Włochy, Hiszpania, Wielka Brytania i in. Od roku 1830 (gdy miał zaledwie 29 lat!) był członkiem rzeczywistym Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu.
W tym czasie, w pierwszej połowie XIX wieku, Cesarstwo Rosyjskie na dobre nabierało rozpędu, aby w drugiej połowie tegoż stulecia dokonać energicznego skoku cywilizacyjnego, którego skutkiem stało się zrównanie pod względem dorobku intelektualnego z najbardziej rozwiniętymi krajami Europy i Ameryki Północnej. Raz dokonany imponujący awans pozostał później na cały wiek XX, kiedy to naukowcy, konstruktorzy i wynalazcy tego olbrzymiego kraju wielokrotnie zadziwiali świat swymi epokowymi osiągnięciami.   Co prawda, ten rozpęd zaczął się jeszcze w XVIII wieku, a może nawet po części w końcu XVII, to jednak jego skutki klarownie uwidoczniły się dopiero w połowie XIX stulecia, a jednym z najznakomitszych mężów uczonych owej epoki był niewątpliwie profesor Michał Ostrogradzki, od 1828 nauczyciel w Morskim Korpusie Kadetów, od 1831 wykładowca Instytutu Korpusu Inżynierów Kolejnictwa, od 1838 profesor Głównego Instytutu Pedagogicznego, od 1841 profesor Głównej Szkoły Inżynieryjnej oraz Michajłowskiej Szkoły Artylerii.
O tle historycznym i kulturowym tej epoki francuski historyk Piure Chaunu w dziele „Cywilizacja wieku Oświecenia” zaznaczał: „Rosja, wielki miraż Oświecenia… Pomiędzy śmiercią Piotra Wielkiego (1687 – 1725) a wstąpieniem na tron Katarzyny II (1762 – 1796) rządy Katarzyny I (1725 – 1727), Piotra II (1727 – 1730), Anny Iwanowny (1730 – 1741), Elżbiety Pietrowny (1741 – 1761) i Piotra III, księcia Holstein – Gottorp (1761 – 1762), którego żona Niemka rozkazała prewencyjnie zamordować podczas przewrotu pałacowego, tchną zaduchem seraju. W Rosji są dwa światy, które się nie znają: chłopstwo, które pogrąża się coraz bardziej w niewolnictwie i któremu tchnienie „pionierskich kresów” przynosi trochę ulgi, oraz cienka górna warstwa, która żyje życiem Petersburga. W wieku XVII podejmuje się wysiłki, aby z tego archaicznego wschodniego społeczeństwa sfabrykować ex nihilo  państwo w stylu zachodnim; Katarzyna II nie spadła z nieba, działa na terenie ograniczonym, ale dosyć dobrze przygotowanym. Dawną bojarską Dumę, anarchiczną i feudalną, zastąpił nowy organ państwowy, senat, mniej więcej wzorowany na modelu szwedzkim, utworzony w roku 1711, wzmocniony w 1720, zreorganizowany w 1722… Na chłopską strukturę społeczną, będącą wynikiem długiej ewolucji, która odbywała się bez wpływów zachodnich, nałożono gospodarkę wymiany handlowej. Przed wielkimi mutacjami technologicznymi z końca XVIII wieku żelazo z lasów Uralu konkuruje na rynku angielskim z żelazem szwedzkim”… Proces gwałtownego cywilizowania się rozległego mocarstwa nie mógł nie spowodować ożywienia także w sferze badań naukowych, która dopiero zaczynała się w tym kraju kształtować. Co więcej, bez rozwoju sfery nauki skok cywilizacyjny Rosji byłby niemożliwy, co dokładnie rozumieli władcy Imperium.  Cytowany autor francuski więc dalej notuje: „Rosja – jak Prusy, z różnicą w czasie jednego pokolenia – pod egidą państwa uzyskuje rynsztunek kulturalny ograniczony do małej liczby ludzi… Nie, nie można przeskakiwać etapów, a pierwszym etapem musi tu być stworzenie elity. W Rosji,  wyraźniej niż w Prusach, stosunek liczbowy elity do norm elit Zachodu jest śmiesznie mały: przewaga starego Zachodu jest przytłaczająca. Jednakże elity nordyckie i wschodnie, elity okresu nadrabiania opóźnień, przy tworzeniu organów przekazywania korzystać mogły z tego, ze wyboru ich dokonali już najlepsi eksperci. W Rosji, prawie tak samo jak w Prusach, wybór padł na najnowsze, najbardziej dynamiczne składniki nowej cywilizacji; wybór ten wypadł na korzyść wiedzy ścisłej, a szczególnie matematyki.
W Polsce Komisja Edukacji Narodowej w roku 1773, w Rosji wysiłek, jaki nastąpił po okresie działania wielkiej a nieskutecznej komisji lat 1767 – 1768, intelektualny „take off” Europy Słowian północnych doprowadzają do wykształcenia szczupłej elity w dziedzinie wiedzy najbardziej abstrakcyjnej. Zysk skromny, ale bezcenny: pomiędzy rokiem 1770 a 1790 przygotowują się w łonie tej szczupłej elity warunki późniejszego rozwoju nauki w pierwszej połowie XIX wieku. Na Wschodzie objawią się wkrótce prorocy nowej ery, od Mikołaja Łobaczewskiego (1792 – 1856) do Dymitra Mendelejewa (1834 – 1907). Geniusz zakłada przede wszystkim rzetelne przekazywanie zdobyczy. Na tym odcinku, i tylko na tym, wyrównanie opóźnień było zupełne”.
Wydaje się jednak niewątpliwe, że owo „wyrównanie” Rosji w stosunku do cywilizacji Zachodu nastąpiło również na innych płaszczyznach, a ważną rolę w tym wyczynie dziejowym odegrały osoby polskiego pochodzenia, w tym wybitny uczony i nauczyciel akademicki Michał Ostrogradzki, który wykształcił i wychował plejadę znakomitych uczniów, późniejszych badaczy i naukowców, inżynierów górnictwa i oficerów morskich, profesorów i wojskowych.  W ciągu piętnastu lat, 1847 – 1861) M. Ostrogradzki pełnił funkcje głównego inspektora wojskowych szkół wyższych Imperium Rosyjskiego, odpowiedzialnym za treść i poziom wykładania nauk matematycznych i na tym stanowisku położył trudne do przecenienia zasługi w zakresie organizowania szkolnictwa wyższego w tym kraju. W trakcie tej pracy los zetknął go z innymi wybitnymi matematykami i astronomami polskiego pochodzenia: A. Sawiczem, W. Buniakowskim, A. Kuszakiewiczem, N. Jastrzębskim, J. Januszewskim, P. Sobko, T. Osipowskim, N. Buckim – wykładowcami wyższych uczelni o rozgłosie międzynarodowym.
                                                              ***
 Aktywność publicystyczna M. Ostrogradzkiego dobitnie się przyczyniła do upowszechnienia w wielonarodowościowym Cesarstwie umiejętności ścisłego i logicznego myślenia o sprawach także społecznych, światopoglądowych, moralnych, pedagogicznych. Ten bowiem wybitny intelektualista chętnie i często zabierał głos nie tylko na tematy matematyczne, ale również wychowawcze, manifestując w tym zakresie twórcze i rozumne podejście do życia. Już wówczas Ostrogradzki np. zaznaczał, że źródłem szczególnych trudności psychologicznych dla małego ucznia może być abstrakcyjny charakter przekazywanej mu wiedzy i jej przesadnie rozległy zasięg. „Postawcie się na miejscu matki – pisał – która musi przekazać pedagogom swe dziecko, które się zaledwie nauczyło czytać i pisać. Jej się powiada, iż wkrótce syn będzie się uczył geometrii i algebry, chemii i mineralogii itd., itd. Słowa te obiecują niewspółmierne obciążenie. Pierwszym więc jej odruchem będzie pochwycenie dziecka w ramiona, aby obronić  je przed takim obciążeniem. Biedna niewiasta, obawiająca się za rozum swego syna! Byłaby zapewne nie tak jeszcze przerażona, gdyby zdała sobie sprawę z tysięcznej choćby części tych przykrości, niebezpieczeństw, zagrożeń, zmęczenia, jakie na dziecko czekają, chcąc za wszelką cenę uczynić zeń inżyniera wojskowego, dyplomowanego mechanika, artylerzystę itd.”… Owa abstrakcyjność, brak poglądowości, oderwanie procesu nauczania od psychologii dziecięcej prowadzą do tego, iż już na początkowych stopniach szkoły zanika w dzieciach zainteresowanie nauką, którą odbierają bez udziału serca i umysłu, jako coś suchego, formalnego, coś, co musi się wykuć dziś, aby nazajutrz zapomnieć. „Po cóż więc – zapytuje retorycznie Ostrogradzki – męczyć umysł nie kończącymi się i nikomu nie potrzebnymi ćwiczeniami pod pozorem kształcenia rozumu i pamięci? Szczęśliwe będzie dziecko, uwolnione od tego wszystkiego!”…
W pierwszych klasach szkoły powinny tedy dominować zajęcia praktyczne, poglądowe, twórcze, związane z wycinaniem, lepieniem, rysowaniem i innymi tego rodzaju manipulacjami. Dopiero na dalszych etapach nauki można zaczynać wykłady bardziej oderwane. M. Ostrogradzki był zwolennikiem kształcenia elitarnego, uważał, iż jednym z najważniejszych zadań każdej szkoły powinno być odnajdywanie młodzieży szczególnie uzdolnionej, najbardziej utalentowanej i tworzenie dla niej optymalnych warunków rozwoju, to bowiem nie osobnicy mierni lub zgoła cofnięci umysłowo (którymi w tak szczególny sposób opiekuje się współczesne szkolnictwo m.in. w Polsce), są twórcami i nosicielami postępu ludzkości, lecz  osoby obdarzone przez Boga przysłowiową „iskrą Bożą”, dźwigający ciężar rozwoju kulturalnego i cywilizacyjnego. Szczególną uwagę powinien więc każdy nauczyciel poświęcać pracy z dziećmi najbardziej zdolnymi. „Jeśli wśród uczniów znajdzie się taki wybitniejszy, który wymaga szczególnej uwagi nauczyciela, byłoby dobrze podać takiemu uczniowi specjalną literaturę do samokształcenia. Zajęcia takich uzdolnionych wychowanków należy ukierunkowywać, kontrolować, proponować im zagadnienia do samodzielnego zbadania”. Cały proces nauczania ma zresztą za główny cel rozwój samodzielnego myślenia uczniów, ich intelektualnej inicjatywy i niezależności.
Jak więc widzimy, był M. Ostrogradzki wnikliwym filozofem i teoretykiem wychowania, a jego myśl nie została bodaj nigdzie zrealizowana poza USA, Izraelem, Japonią i Niemcami, w których to krajach szczególną uwagę poświęca się właśnie opiece nad młodzieżą znakomicie uzdolnioną.
Zasłużony rosyjski inżynier W. Panajew, który był swego czasu uczniem Ostrogradzkiego, wspominał po latach o okresie studiów w Instytucie Korpusu Inżynierów Komunikacji: „Wszyscy studiujący matematykę młodzi ludzie zawsze oczekiwali wykładów Ostrogradzkiego ze swoistą   gorączkową niecierpliwością, jak jakiejś manny niebieskiej. Przysłuchiwanie się jego wykładom było prawdziwą rozkoszą intelektualną, jakby chodziło o jakieś wzniosłe dzieło poetyckie… Był on nie tylko wielkim matematykiem, lecz także – jeśli się można tak wyrazić – filozofem geometrii, umiejącym podnosić ducha słuchaczy na poziom podziwiania Boskiej harmonii poprzez struktury matematyczne. Jasność i lapidarność jego wykładów były zadziwiające; nie zanudzał słuchaczy drobiazgowymi wyjaśnieniami, lecz utrzymywał ich myśl w stanie ciągłego napięcia i dociekania istoty tego czy innego zagadnienia… M. Ostrogradzki lubił rozwijać w studentach ducha twórczej rywalizacji, a tym samym umiejętność wytężonego myślenia, i umiał nieraz jednym słowem pochwały zachęcić do zapamiętałego poświęcania się studiom”…
I owszem, należy przyznać, że budzenie ducha pozytywnej rywalizacji twórczej w gronie studiującej młodzieży stanowiło zawsze jedno z najważniejszych zadań nauczycieli akademickich, choć przecież dalece nie każdy profesor potrafi tego dopiąć, a wielu nawet nie próbuje.
Nie tylko to jednak stanowiło zasługę tego uczonego męża. Profesor Icchak Maron stwierdza: „Michał Ostrogradzki odegrał w latach 30 – 50 dziewiętnastego wieku wyjątkowo doniosła role także w tworzeniu rosyjskiej literatury w sferze nauk matematycznych, od tablic synoptycznych z arytmetyki i podręczników geometrii elementarnej do oryginalnych podręczników z matematyki wyższej i mechaniki analitycznej. Wiele z tych dzieł napisał on osobiście, inne powstały z jego inicjatywy i pod jego kierownictwem, a wyszły spod pióra tego znakomitego matematyka”.
Jak można wnioskować na podstawie lektury tekstów M. Ostrogradzkiego, matematykę jako naukę ten wybitny uczony traktował jako zupełnie szczególną dziedzinę kultury ogólnoludzkiej,  jako specyficzna sferę duchowości, bardzo ważną także z punktu widzenia humanitaryzmu. Nie był w tym zresztą odosobniony, bo przecież także  Fryderyk Nietzsche interpretował zarówno filozofię, jak też matematykę jako swoistą kulturę myślenia człowieka o człowieku. W 1884 roku autor „Woli mocy” odnotował: „Chcemy dokładność i ścisłość matematyki wprowadzić we wszystkie umiejętności, o ile to tylko jest gdzieś  możliwe; nie żebyśmy przypuszczali, że na tej drodze poznamy istotę rzeczy, lecz by przez to ustalić nasz ludzki do rzeczy stosunek. Matematyka jest tylko środkiem do powszechnej i ostatecznej znajomości ludzi”…
O wciąż trwającej aktualności dziedzictwa twórczego Michała Ostrogradzkiego może świadczyć okoliczność, że poszczególne jego teksty są wciąż na nowo wydawane na Ukrainie i w Rosji, w tych bowiem krajach jest on czczony jako wybitny reprezentant ich kultury narodowej. W latach 1959 – 1961 opublikowano w Kijowie zbiór dzieł profesora w trzech tomach  pt. „Połnoje sobranije soczinienij”.
Michał Ostrogradzki zakończył życie 20 grudnia 1861 roku w Połtawie i tamże został pochowany.
                                                                ***


                                BOLESŁAW    MŁODZIEJEWSKI
                                Prezydent Towarzystwa Matematycznego


Był jednym z najwybitniejszych matematyków na przełomie wieków XIX i XX. Pochodził z rodziny szlacheckiej, której jedna z gałęzi pieczętowała się godłem, o którym – przypomnijmy na marginesie – Mikołaj Rej napisał wiersz pt. „Na herb Korab”, który brzmi jak następuje:
„Gdy Pan Bóg się był na świat tak rozgniewał srodze,
Gdyż swawolnie żywiące zawżdy nędza głodze,
Zatopić je  wodami straszliwemi raczył,
A jako zwykł, wiernych swych przedsię nie przebaczył.
Upatrzywszy Noego w jego stateczności,
Patrz, jaką drogę znalazł uwieść go w srogości.
Kazał mu arche sprawić, nowina to była,
Którejby sroga woda nigdy nie topiła.
Ten bezpiecznie w tej łodzi i z rodem swym pływał,
I tam się był przypławił, gdzie pierwej nie bywał.
Ludzie potem rozumni z onej przykład brali,
Budowali korabie, co też w nich pływali.
Lecz iż się mienią czasy i przezwiska rzeczy,
Także to słowo korab już na małej pieczy.
Potem ludzie rycerscy, co sławy szukali,
Na tych samych korabiach po światu pływali.
Krainy upatrując sławnie posiadali,
A rozlicznych dzielności swoich używali.
Także im też Korabie za herby dawano,
W których cnotę za dzielność w zacnych sprawach znano.
Aż i do naszej Polski ten Korab przypłynął,
Który był wszędy zacny i tu nieźle słynął.
Bo ile Korabczyków tych w Polsce widamy,
Mało ich próżnujących marnie pewnie znamy.
Bo pływają w swych cnotach, zacności szukając,
A co sławie przystoi, to na pieczy mając.
A bychmy w tym przykładu nie mieli inszego,
Jedno ten ślachetny dom narodu lackiego.
Jako ten Korab zacny z tego domy płynie,
A nigdy się na stronę ni w czym nie uchynie,
A daj Boże, by długo w Polsce u nas pływał,
I sławy swej, zaczętej tak z dawna, używał”.
Nie wiemy, czy naprawdę używanie określonego godła rodowego zawsze jest zsynchronizowane z występowaniem odnośnych cech psychomoralnych u jego nosicieli, i dlatego pozostawiamy ten niepewny teren, przechodząc do faktów doświadczalnie weryfikowalnych. Jak wynika z zapisów archiwalnych, Andrzej Młodziejewski 18 września 1773 roku podpisał w Warszawie „Akt konwencji między najjaśniejszym królem Jego Mością y Rzeczpospolitą z jedney strony a między  Nayjaśnieyszym królem jego Mością pruskim z drugiey strony dla ułożenia granic wzajemnych krajów”  (Dział rękopisów Publicznej Biblioteki Miejskiej i Wojewódzkiej w Rzeszowie, Rk – 3, k. 280). Bolesław Starzyński  w jedenastym tomie (s.61) swego herbarza bezpodstawnie twierdzi, iż Młodziejewscy herbu Korab wygaśli zupełnie w XVIII wieku (Dział rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie, 7016 – III).
Walerian Nekanda Trepka  w „Liber generationis plebeanorum” wywodzi z niezmiennie cechującą go zjadliwością: „Młodziejewski co się zwał, był to z Wąchocka miejski syn. Ociec jego był ślusarz, a brat ojca rodzony kowalstwo rabiał. Syn tego kowala Tomasz, a stryjeczny brat tego nazwanego też kowalstwo rabiał, przeniósł się był pod Miechów do wsi Małych Czapl kolegiatów krakowskich od roku 1600 aż do roku 1620, w której umarł. Zostało dwa synów jego w tych Czaplach… Ten tedy nazwany syn ślusarzów pisał nieszpetnie i wziął go był w Wąchocku Symon, proboszcz miechowski, circa annum (…) … Zaś go był oddał do pisania podskarbiemu koronnemu, u którego potem był za pisarza skarbowego. Ten ociec jego ślusarz – powiedano – że pod Wąchockiem u szlachcica służbistą pojął był, którą Młodecką  zwano, od czego ten syn ślusarzów zwał się  pierwej Młodeckim, aż potem po śmierci pana podskarbiego, ze ten był świadom skarbowych sposobów, dał mu król podskarbstwo, które kilkanaście lat do śmierci miał na sobie. Za pożytkiem mu było, iż nakupił majętności w Lubelskiej Ziemi i dla tytułu sobie kupił Młodziejowice pod Krakowem od pana Minockiego, z których zwał się Młodziejowskim. Zostało synów jego kilka. Tego są jeszcze powinni w Wąchocku i siostra rodzona jego żywa była anno 1612. Stara już była, miała dom w Wąchocku na rogu. Ta często wspominała przed gośćmi, co u niej stawali, o Młodziejewskim podskarbim, mówiąc, że jest jej rodzony brat etc”. Trudno dziś byłoby ustalić, czy rzeczywiście Mikołaj, ojciec podskarbiego Jacka Młodziejewskiego, parał się rzemiosłem ślusarskim – nic by w tym zresztą poniżającego nie było, gdyż zbiedniała szlachta nieraz ratowała się przed głodem praktykując rozmaite rzemiosła – faktem wszelako jest, iż pieczętował się godłem rodowym Ślepowron.
Plotkom Waleriana Nekandy Trepki wiary dawać nie warto. Napomknijmy jeszcze, iż Andrzej Stanisław Kostka Młodziejewski w latach 1754 – 1780 był kanonikiem krakowskim, poznańskim i gnieźnieńskim oraz kanclerzem królewskim.
Warto podkreślić, iż na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego gnieździła się niewątpliwa szlachta tego nazwiska. Z niej też pochodził Bolesław Młodziejewski, urodzony 28 czerwca 1858 roku, a zmarł 18 stycznia 1923.
W 1883 roku ukończył Uniwersytet Warszawski, następnie kontynuował studia w Zurychu, Paryżu i Getyndze, a w 1885 rozpoczął na nim działalność  pedagogiczną. W 1886 obronił pracę magisterską, w 1889 doktorską, a w 1892 został mianowany profesorem zwyczajnym. Był wysoko ceniony zarówno jako błyskotliwy lektor, gruntowny erudyta, jak też  jako mądry reformator systemu wykładania nauk matematycznych na Uniwersytecie Moskiewskim. Prócz tego był jednym z organizatorów Wyższych Kursów Żeńskich w Moskwie, przez szesnaście lat pełnił obowiązki wiceprezydenta oraz prezydenta Moskiewskiego Towarzystwa Matematycznego. Jego działalność jest dotychczas bardzo wysoko oceniana przez rosyjskich historyków nauki.
„Wszelki rozwój umysłowy – pisał  socjolog  Pitirim Sorokin – w postaci sumarycznej może być rozłożony na dwa  podstawowe pierwiastki: na nabywanie wiedzy i umiejętności oraz na rozwoju zdolności poprawnego myślenia”. W obu tych dziedzinach Bolesław Młodziejewski,  jako nauczyciel akademicki i jako uczony odkrywający nieznane dotąd prawa naukowe, pozostawił po sobie niebagatelny dorobek. Ze skąpych przekazów wspomnieniowych o nim wyłania się sylwetka osoby oddanej bez reszty swej pracy, nadzwyczaj punktualnej i obowiązkowej, lecz nie apodyktycznej, w przeciwieństwie do większości reprezentantów nauk ścisłych, którym się często wydaje, że – jak w naukach matematycznych – o wszystkim można i należy wypowiadać się zupełnie jednoznacznie i kategorycznie, jak o aksjomatach geometrii. Krytyk literacki Wissarion Bieliński zauważył ongiś, że wszyscy matematycy maja usposobienie posępne i nietowarzyskie, a na domiar złego ponoć bywają usposobieni dogmatycznie i nie lubią myśleć samodzielnie, wtłaczają  natomiast wszystko w stereotypowe formułki. Gdyby było to prawdą, mogłoby być skutkiem okoliczności, iż matematycy spędzają  bardzo wiele czasu na samotniczych dociekaniach naukowych, a mają przecie  do czynienia z niepodważalnymi formułami i ścisłymi aksjomatami, które także ich wypowiedziom dotyczącym innych dziedzin nadaje odcień kategoryczności i niejakiego dogmatyzmu wówczas, gdy wypowiadają  się o kwestiach pozamatematycznych, wymagających elastyczności i rezerwy. Dlatego i Arthur Schopenhauer w dziele „Świat jako wola i przedstawienie” usiłował dowodzić, iż umysły matematyczne są dogmatyczne i niewrażliwe na piękno. „Doświadczenie potwierdziło – powiadał – że wielcy geniusze w sztuce nie mają  żadnych zdolności matematycznych; nigdy żaden człowiek nie wyróżniał się mocno w obu dziedzinach… I na  odwrót, wybitni matematycy odznaczają się niewielką wrażliwością na dzieła sztuk pięknych, co wyraża w szczególnie naiwny sposób anegdota o owym francuskim matematyku, który po przeczytaniu „Ifigenii” Racine’a zapytał wzruszając ramionami: „Czegoż to dowodzi?”…
Nie wydaje się wszelako, że powyższe rozumowanie jest trafne. Matematyka jest bowiem nauką w najwyższym stopniu estetyczną, bliską poezji i muzyki, wymagającej ogromnie rozwiniętego intelektu, fantazji i siły wyobraźni, jak to było m.in. w przypadku Jana Sebastiana Bacha, genialnego kompozytora i uczonego, czy takiegoż geniusza Leonarda da Vinci. Nie było więc sprawą przypadku, że Bolesław Młodziejowski kochał muzykę i malarstwo, należał do stałych bywalców na koncertach w Filharmonii Moskiewskiej. Używał muzyki – zgodnie niejako z zaleceniem Mikołaja Reja – „nie dla wszeteczności, ani na opilstwo, jedno dla otrzeźwienia spracowanej myśli swojej”…
A myśl miał rzeczywiście spracowaną, jak i życie sfatygowane.   W 1911 roku na skutek intryg i nieporozumień został zmuszony do zrezygnowania z pracy na Uniwersytecie Moskiewskim i odtąd zarabiał na utrzymanie jako nauczyciel gimnazjalny i autor podręczników szkolnych. Zawistne krętactwa kolegów często zatruwały życie także tego wybitnego uczonego. Jak pisał bowiem Adolf Nowaczyński: „Tylko zawiść ma najwięcej rezygnacji w sobie. Z ochotą nawet zrzekamy się własnych korzyści, bylebyśmy mieli zagwarantowaną szkodę bliźniego”… Aby od tych przyziemnych spraw uciec, Bolesław Młodziejewski po prostu bez reszty pogrążył się w pracy naukowej, co automatycznie odsuwało na margines marną krzątaninę zawistnych karzełków, których nigdy nie brak w zespołach pedagogicznych i naukowych. Radził tedy i Seweryn Goszczyński w wierszu „Błędy geniuszu”:
„Gdy skrzeczy rozum poziomy,
Gdy szydzi zawiść złośliwa,
Zdaj się na ducha, który cię porywa,
A ten przeniesie nad bezdna i stromy!”
W 1917 roku profesor Młodziejewski został ponownie zaproszony do prowadzenia wykładów z matematyki na Uniwersytecie Moskiewskim i z oferty skorzystał. Miał wszelako w tym czasie cały szereg poważnych publikacji naukowych, które były poświęcone rozmaitym zagadnieniom geometrii różniczkowej i algebraicznej, analizie matematycznej, mechanice, astronomii, fizyki, mineralogii. Duże znaczenie miała m.in. rozprawa „O wychylaniu powierzchni Petersona” (1904). W ostatnich latach życia zajmował się badaniem przekształceń kremonowych. Po rewolucji bolszewickiej profesor Młodziejewski repatriował się do Polski, a życie zakończył w 1923 roku.
O naszym rodaku napisał i wydał monografię profesor S. D. Rosiński: „Bolesław Korneliewicz Młodziejewskij. 1858 – 1923. Biograficzeskij oczerk” (Moskwa 1950).

                                                                  *** 


                                                  HIPOLIT  JEWNIEWICZ
                                    Od hydrostatyki do rachunku kwaternionowego


Rodzina Jewniewiczów od około trzystu lat jest znana na wschodnich połaciach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, mianowicie i przede wszystkim w województwie mohylewskim, jak również w Ziemi Czernihowskiej i Smoleńskiej, o czym pisze m.in. hrabia Miłoradowicz w swym dwutomowym dziele  „Czernihowskoje dworianstwo”  (t. 1, s. 165 – 166). Adam Boniecki w swym herbarzu umie tylko bardzo krótko zauważyć: „Jewniewicz Jan podpisał manifest szlachty litewskiej 1763”. Faktycznie, tenże Jan Jewniewicz również złożył podpis pod aktem konwokacji warszawskiej w 1764 roku (Volumina Legum, t. 7, s. 71). W 1855 roku heroldia wileńska rozpatrywała sprawę o szlacheckim pochodzeniu rodu Jewniewiczów; okazało się wówczas, iż ci zacni szlachcice nadal zamieszkiwali przeważnie Mohylewszczyznę, oraz, że przodkowie ich figurowali w zapisach do ksiąg  Głównego Trybunału Litewskiego w latach 1726 i 1728 (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1198).
Bodaj najsłynniejszym reprezentantem tej rodziny szlacheckiej był urodzony 4 marca  1831 w miescowości Kiemin powiatu seineńskiego  znakomity matematyk, fizyk, technik, i przyrodnik Hipolit Jewniewicz, inżynier szczególnie zasłużony w dziedzinie hydrauliki, matematyki stosowanej i mechaniki. Nauki gimnazjalne pobierał w Pskowie, w 1856 zaś roku ukończył wydział fizyczno – matematyczny Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego. W 1856 roku został zatrudniony jako wykładowca w Petersburskim Instytucie Technologicznym. Lata 1861 i 1862 spędził na wyższych uczelniach Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Belgii, gdzie studiował na koszt rządu i gromadził wiedzę oraz  doświadczenie przede wszystkim w zakresie mechaniki stosowanej i teoretycznej. Po powrocie do stolicy Imperium wykładał tę dyscyplinę zarówno w Petersburskim Instytucie Technologicznym, gdzie w 1868 roku uzyskał tytuł  profesora, jak również w Akademii Morskiej, w Instytucie Inżynierów Cywilnych oraz w Instytucie Elektrotechnicznym.
Podstawowe prace drukowane profesora H. Jewniewicza ukazywały się przede wszystkim w języku rosyjskim. Były to m.in. : „Kurs teorii  wytrzymałości materiałów budowlanych i sprężystości ciał stałych” (1868), „Kurs hydrauliki” (2 tomy, 1874), „Kurs mechaniki stosowanej” (trzecie wydanie 1902), „Główne zasady hydrostatyki”, „Próby wytrzymałości  kotłów parowych”. Niektóre z tych książek ukazały się także w języku polskim. Prócz tego w periodykach  fachowych były regularnie publikowane teksty H. Jewniewicza poświęcone zagadnieniom matematyki stosowanej, fizyki, mechaniki i nauk pokrewnych, które odegrały  istotną rolę w rozwoju tych dziedzin wiedzy na terenie Imperium Rosyjskiego. Warto w tym miejscu wymienić niektóre z tych publikacji: „Nieskolko słow o zakonach dwiżenija podpoczwiennoj wody” („Inżeniernyj Żurnał” 1890, nr 7/8); „Ob. istieczenii kapielnoj żidkosti pri pieriemiennom gorizontie”  („Inżieniernyj Żurnał” 1890, nr 9); „Opyt ustanowlenija naczał kinematyki kapielnoj, prawiono dwiżuszczejsia, żidkosti” („Izwiestija Sanktpietierburgskogo Orakticzeskogo Tiechnołogiczeskogo Instituta” 1890, nr 6).
Inżynier Jewniewicz był, jak wszyscy wybitni ludzie, ponadprzeciętnie pracowity i ruchliwy. Nie wiemy, w jakim stopniu bywa to po prostu skutkiem posiadania genetycznie zdeterminowanych wyższych zasobów energii witalnej, a w jakim zwykłego u osób  pospolitych - dążenia  do pozyskania poklasku ze strony otoczenia. Vilfredo Pareto w  „Traktacie o socjologii ogólnej” (cz. 2) pisał, że „odczuwana przez jednostkę potrzeba bycia dobrze widzianą w zbiorowości, uzyskania akceptacji, jest uczuciem bardzo silnym i jest rzeczywiście fundamentem społeczności ludzkiej. Działa ona jednak po cichu, często nie jest wyrażana; co więcej, ten, kto najbardziej pragnie podziwu zbiorowości i chwały, udaje, że mu na tym nie zależy. Może się również zdarzyć, mimo że wydaje się to dziwne, iż jakiś człowiek rzeczywiście nie dba o poklask, lecz później, nie zauważając tego, pozwala się porwać akceptacji i podziwowi ze strony innych. Obserwujemy to u ascetów, którzy stają  się tacy w dobrej wierze”… W przypadku uczonych, wynalazców, inżynierów, lekarzy, nauczycieli ta tendencja (o ile nie przekształca się w wulgarną zawiść) bywa źródłem wielu imponujących osiągnięć twórczych i zawodowych; tak jak w przypadku profesora Jewniewicza.
Był on uwazany m.in. także za jednego z powaznych teoretyków i konstruktorów w dziedzinie mechaniki budowlanej (Por. S. A. Bernstein, „Oczerki po istorii stroitielnoj mechaniki”,  Moskwa 1957, s. 220 – 221). Zmarł Hipolit Jewniewicz w 1903 roku.   Kilka lat po jego zgonie, w roku 1910, w Warszawie wydano jego „Teorię sprężystości”. Natomiast w rękopisie pozostały inne jego dzieła, jak np. „Teoria elektryczności”, „Matematyczna teoria gazów”, „Rachunek kwaternionowi” i in.
Warto dodać, że córka Hipolita Jewniewicza  Leokadia była utalentowaną pianistką; mieszkała na emigracji we Francji.
                                                                 ***

  
                                  STANISŁAW  I  JAN  PTASZYCCY  
                                                Dwaj  uczeni  bracia  



Panowie Ptaszyccy nie byli ongiś rodziną zbyt znaną, ale urzędy heraldyczne w Małopolsce, Litwie i prowincjach ościennych odnotowywały tam obecność  szlachty tego nazwiska, pieczętującej się herbem rodowym Łabędź. Po rozbiorach Rzeczypospolitej w końcu XVIII wieku rodzina odgałęziła się też na tereny dalsze Cesarstwa Rosyjskiego, gdzie zasłynęła w XIX stuleciu z wybitnych osiągnięć intelektualnych.
Stanisław Ptaszycki urodził się w 1853 roku w Kuzewie pod Moskwą, gdzie jego ojciec Leon pełnił przejściowo funkcje administratora dóbr hrabiów Wittgensteinów. Szkołę średnią ukończył w Wilnie, mając lat 19, następnie wstąpił na studia na wydział medyczny Uniwersytetu Petersburskiego, który po kilku miesiącach porzucił, by ponownie tu w następnym roku powrócić, ale tym razem na wydział historyczno-filologiczny. Po kilku latach zaczął – na wniosek profesorów rosyjskich – specjalizować się w zakresie historii literatury polskiej. Za krytyczną analizę „Wizerunku człowieka poczciwego” Mikołaja Reja, opublikowany w 1876, otrzymał złoty medal Uniwersytetu Petersburskiego. Kurs nauk ukończył już w następnym roku ze stopniem kandydata nauk historyczno-filologicznych i przyjął ofertę pozostania na tejże uczelni w charakterze asystenta przy katedrze filologii słowiańskiej. Od 1818 pełnił równolegle funkcje tłumacza języka polskiego w Departamencie III Senatu Rządzącego. Niebawem rozpoczął również prowadzenie lektoratu języka i literatury rosyjskiej w Seminarium Archidiecezjalnym w Petersburgu, wchodząc do ścisłego grona kierowniczego tej uczelni.
Jeden  z kierunków badawczych Stanisława Ludwika Ptaszyckiego stanowiły poszukiwania archiwalne w zakresie historii kultury polskiej; w tym zakresie przeprowadził nie jeden rekonesans w zbiorach Rosji, Polski, Austrii, Włoch, Niemiec, Francji, a wyniki tych badań były publikowane w   periodykach fachowych w różnych językach, wyrabiając młodemu autorowi imię czołowego rosyjskiego specjalisty w dziedzinie historii literatury polskiej. W 1887 roku ujrzało światło dzienne jego obszerne opracowanie pt. „Opisanije knig i aktow Litowskoj Metryki”, które stało się odskocznią do intensywnych, zakrojonych na szeroką skalę badań nad kulturą byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. W 1893 S. L. Ptaszycki opublikował kolejne dwa ważne teksty: „K istorii litowskogo prawa posle Tretiego Statuta”  oraz  „K woprosu ob  izdanijach i komientarijach Litowskogo Statuta”. Są one do dziś bardzo wysoko cenione m.in. przez historyków Białorusi i Republiki Lietuva.
W 1899 roku S. L. Ptaszycki wydał genealogiczną monografię pt. „Kniazia Puzyny”; w 1893 i 1896 wziął czynny udział w zjazdach archeologicznych w Wilnie i Rydze. Poświęcał się w tym czasie najrozmaitszym obowiązkom naukowym, charytatywnym, organizacyjnym zarówno na płaszczyźnie oficjalno-rządowej, jak i społecznikowskiej. Przez kilkadziesiąt lat, w okresie od 1889 do 1918 roku, pełnił funkcje docenta języka i literatury polskiej na Uniwersytecie Petersburskim (1896 – 1918) oraz w tamtejszej Akademii Duchownej.
W każdym miejscu, w każdej  chwili, na każdej posadzie, w dowolnym środowisku pozostawał zdeklarowanym patriotą polskim, manifestującym ten patriotyzm przy byle okazji i w każdej sytuacji. Publikacje S. L. Ptaszyckiego poświęcone historii kultury, języka, literatury polskiej cieszyły się dużą popularnością w środowisku akademickim, i szerzej – inteligenckich – Cesarstwa Rosyjskiego. Uchodził tam przez wiele lat za jednego z najzdolniejszych reprezentantów humanistyki europejskiej, a jednocześnie położył olbrzymie zasługi dla zachowania i rozwoju ducha narodowego w skupiskach polskich Imperium Rosyjskiego, przede wszystkim zaś   jego stolicy. Doktor Stanisław Zdziarski  pisał jesienią 1906 roku w korespondencji z Petersburga na łamach lwowskiego czasopisma „Świat”: „W salach uniwersytetu stołecznego dozwolono na to, czego nam stale odmawiali nasi najserdeczniejsi! Z katedry pierwszorzędnego zakładu naukowego od miesiąca rozlegają się słowa polskie. Skazane na banicję w Warszawie, rozległy się w mieście, co stanęło na bagnach, „wydartych morzu i Czuchońcom”. Któż to, co za śmiałek, który z katedry uniwersyteckiej pierwszy  poważył się w Rosji przemawiać po polsku?
Cicha, nie szukająca rozgłosu praca obywatelska, zasługi rzetelne dla nauki, działalność wreszcie społeczna na szeroką skalę, ale bezimienna prawie, nie znajdują u ogółu poklasku. Ogół przywykł do reklamy, tej zaś  profesor Ptaszycki nienawidzi. To też nie dziw, iż zna go młodzież petersburska tylko jako wytrwałego swego orędownika, że zna go szczupłe koło uczonych, jakkolwiek imię tego człowieka, co trwa dzielnie na posterunku tylekroć ważnym i poważnym, powinno być wiadome wszystkim bez wyjątku. Posunięta do ostatecznych granic skromność profesora Ptaszyckiego krępuje nawet tych, co o nim i  zasłudze jego chcieliby napisać słów parę. Kiedy zapytałem go o dat kilka z jego życia, podejrzewał mnie w tejże chwili, że chcę o nim cos podać do druku.
- I na co to? – żachnął się. Po co przypisywać jakieś zasługi temu, co spełniał tylko swój obowiązek?
Zupełną słuszność ma szanowny profesor. Tylko ze mało liczymy dziś jednostek, co tak sumiennie, z zaparciem dla siebie spełniały co do joty to, co należało podzielić między innych. Pracę obywatelską postawił sobie ten cichy pracownik a niepospolity uczony za wytyczną życia. Pracy dla narodu. Miłując naród swój nade wszystko, od lat 26-ciu stale prostuje rosyjskie fałsze o naszych dziejach i piśmiennictwie, krzewi znajomość literatury naszej i języka polskiego śród Rosjan słowem z katedry uniwersyteckiej oraz piórem w czasopismach. Prac jego wyliczyć niepodobna; jest ich około dwuchset”… Wiele z nich, rzecz oczywista, opublikowanych zostało w języku rosyjskim, by donieść prawdę do możliwie najszerszych kół czytelniczych. Dalej więc S. Zdziarski w swym reportażu notuje: „Lub jako profesor, pedagog! Jakiż to typ nieporównany! Wykład jasny, ścisły, unikający efektów krasomówczych, ale kształcący głęboko, pobudzający do myślenia, do dalszych prac. Na lekcje jego praktyczne języka polskiego garną się studenci rosyjscy gromadą. Wykład zaś polski „Encyklopedii literatury” skupia prawie całą naszą młodzież nadnewską. Z oblicza poważnego, dobrotliwie uśmiechniętego czerpią studenci nie tylko zapał do pracy. Owszem wiedzą, iż ten profesor biedzi swoją głowę o ich chleb powszedni, oprócz duchowego. Wydział Towarzystwa Dobroczynności pomocy uczącej się młodzieży mógłby wiele powiedzieć o zabiegach profesora Ptaszyckiego, zmierzających do uchronienia od nędzy i niedostatków studentów polskich w Petersburgu… Był dla nich czcigodny profesor doradcą najlepszym, opiekunem troskliwym, uczynnym, jakich mało w czasach dzisiejszych”.
Profesor Stanisław Ptaszycki był prezesem Macierzy Polskiej w Petersburgu i doskonale znał życie wielu pokoleń naszej młodzieży w stolicy imperium. W wypowiedzi dla czasopisma „Świat”  (1912, nr 3) podkreślał, że – jego zdaniem – za mało Polaków osiada w Rosji, co zmniejsza ich wpływy, chociaż i tak oni cech szczerze narodowych nie tracą i w społeczności obcej (przeważnie zresztą życzliwie do Polaków nastawionej) bez śladu nie giną. „Gromadne życie młodzieży polskiej po wielkich miastach uniwersyteckich stwarza na czas rozwojowo najbardziej ważny atmosferę zupełnie swojską. Od tego – własnym życiem żyjącego świata – oderwie niekiedy studenta Polaka miłość Rosjanki; ale i takie sytuacje obecnie, dzięki tolerancji wyznaniowej, przebieg mają pomyślniejszy niż dawniej. Ostatniemi czasy do kraju po ukończeniu studiów wraca więcej różnych inżynierów, prawników i lekarzy… Łatwość ekspatriowania się zarzucano dawniej wszystkim wychowankom zakładów specjalnych. Ale i wśród nich widać zwrot ku lepszemu. W Instytucie Inżynierów Cywilnych w Petersburgu zaszedł fakt charakterystyczny: grupa studentów Polaków, zmuszona robić na dyplom plany cerkwi, zwróciła się do władz z podaniem, by pozwolono im zamiast tego projektować kościoły, chcą bowiem umieć robić to, co będą mogli zastosować wśród swoich. Wypadek to niezmiernie charakterystyczny dla nastrojów obecnych. W Petersburgu i w Moskwie stanowczo, dzięki ogromnej masie studenterii polskiej, każdy przybywający znajduje się od razu w warunkach lepszych nawet niźli za granicą.
Dobrze zorganizowane kolonie polskie w obu tych miastach też na ułożenie się życia młodzieży wpływ mają dodatni, nie mówiąc już o tym, że i walkę o byt uboższym ułatwiają, jak mogą. Student Polak w Petersburgu lub Moskwie, dzięki licznym rodakom, łatwo może sam na siebie zapracować. A to ma duże znaczenie wychowawcze.
Młodzież polska żyje na ogół porządnie i dość systematycznie pracuje. O tym, by się kto rozpił, słychać niezmiernie rzadko, o tym, by upadł moralnie – jeszcze rzadziej”. Że tak się właśnie działo, wynikało nie tylko z okoliczności, iż Rosjanie byli najmniej antypolscy spośród wszystkich zaborców, ale było zasługą także zacnego profesora, jako nauczyciela i wychowawcy, spolegliwego  opiekuna młodzieży akademickiej. Wskazuje Stanisław Ptaszycki również na radykalizację nastrojów, poglądów i aktywności studenterii polskiej w Rosji, lecz nie miota gromów z tego powodu, widzi sprawę w szerszym kontekście i traktuje ją z trochę ironiczną pobłażliwością. Pisze: „Obyczaje pod „innymi” względami może psują się nieco… Ale czyż nie psują się gdzie indziej? Na tle rosyjskim dzieje się to może tylko w zależności od ogólnego uradykalnienia poglądów, do których jednak przesącza się trochę tego codziennego anarchizmu, tak powszechnego w Rosji. Radykalizuje się tu nawet młodzież żeńska, której na różne „kursa” petersburskie przybywa też niemało z ziem polskich”. W końcu, jak wiadomo, radykalizacja nastrojów zakończyła się rewolucją socjalistyczną, zniszczeniem Cesarstwa Rosyjskiego, a jednym ze skutków tego procesu stało się odrodzenie niepodległego Państwa Polskiego.
W 1918 roku Stanisław Ptaszycki, podobnie jak cała plejada innych naukowców Polaków, powrócił do ojczyzny, osiadł w Lublinie, gdzie profesorował w tamtejszym uniwersytecie i pełnił funkcje dyrektora archiwum lubelskiego. Od 1926 był dyrektorem archiwów państwowych w Warszawie; założył pismo „Archeion”, był jego redaktorem naczelnym. Przygotował do druku i wydał szereg tekstów źródłowych, dotyczących przede wszystkim dziejów Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ważne z naukowego punktu widzenia są m.in. takie jego ksiązki, jak „Historia rodów litewskich” czy wspomniany powyżej „Opis Metryki Litewskiej”. Zmarł Stanisław Ptaszycki 20 grudnia 1933 roku.
                                                      ***
Jan Ptaszycki (1854 – 1912), rodzony brat Stanisława, był znakomitym matematykiem, od 1882 roku przez trzydzieści lat profesorem Cesarskiego Uniwersytetu w Petersburgu. Przyszedł na świat w Kuzowie guberni moskiewskiej; jego matka była Elżbieta z Roszczewskich, wywodząca się z zakorzenionego od stuleci na Wileńszczyźnie rodu szlacheckiego, pieczętującego się herbami Jelita oraz Lubicz.
Chłopiec był wychowywany w duchu staroszlacheckim, na zasadach klarownych i jednoznacznych, w obyczajowości surowej, bazującej na poczuciu odpowiedzialności, powagi i samodyscypliny. W 1872 roku ukończył ze4 złotym medalem gimnazjum w Wilnie, następnie studiował matematykę na Uniwersytecie Petersburskim, gdzie jego nauczycielem był m.in. profesor Julian Sochocki. Znakomicie  uzdolniony  wilnianin był zresztą otaczany od samego początku życzliwością także ze strony rosyjskiej profesury, którą cechowała postawa szlachetna i obiektywna, pozbawiona zawiści i chorobliwej ambicjonalności, nakazującej hamować i „wyciszać” co bardziej uzdolnionych studentów. Toteż jeszcze w okresie studiów Janek Ptaszycki napisał oryginalną rozprawę o całkowaniu różniczek algebraicznych w postaci skończonej, która została opublikowana i wyróżniona specjalną nagrodą Towarzystwa Rosyjskich Lekarzy i Przyrodników. Zachęcony i uskrzydlony tym aktem uznania młodzieniec oddał się z jeszcze większym entuzjazmem studiom, stając się jednym z najlepszych studentów czołowej wszechnicy rosyjskiej. Studia ukończył w 1876 roku, pozostał jednak na uniwersytecie jako stażysta, a w okresie 1878 – 1879 kontynuował naukę na paryskiej Sorbonie.
W 1882 roku Jan Ptaszycki obronił rozprawę magisterską w zakresie matematyki czystej i został docentem prywatnym Uniwersytetu Petersburskiego, Prowadził tu cieszące się dużym uznaniem zajęcia z geometrii wykreślnej, teorii funkcji eliptycznych i in. W 1888 doktoryzował się – także w zakresie matematyki czystej. Od 1891 wykładał również w Michajłowskiej Akademii Artylerii, w której prowadził zajęcia m.in. z teorii równań różniczkowych.
W 1894 został członkiem korespondencyjnym Akademii Umiejętności w Krakowie, a od 1897 był profesorem nadzwyczajnym, zaś od 1899 zwyczajnym Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego. Jego, co prawda nieliczne, ale bardzo solidne opracowania naukowe, poświęcone przeważnie zagadnieniom całkowania w postaci skończonej różniczek rozmaitych typów, były układane i ukazywały się w języku rosyjskim, polskim, francuskim, niemieckim w pismach fachowych różnych krajów europejskich.
Zmarł znakomity uczony 30 kwietnia 1912 roku i został pochowany w Petersburgu.
                                                               ***
Jednym z najznakomitszych Ptaszyckich był Jan Szczęsny Ptaszycki (wnuk Leona, syn Jana),  urodzony 1882 w Peterhofie pod Petersburgiem. Ukończył wydział historyczno – filozoficzny tutejszego uniwersytetu i w okresie 1909 – 1919 prowadził zajęcia z rozmaitych przedmiotów humanistycznych w polskich i rzymsko – katolickich zakładach naukowych miasta nad Newą. Od roku 1916 do 1918 profesorował na Wyższych Kursach przy Polskim Towarzystwie Miłośników Historii i Literatury, na kursach A. Jastrzębskiej oraz był członkiem zarządów tychże kursów.
Jak podaje „Polski Słownik Biograficzny” (t.XV), J. Sz. Ptaszycki przybył w 1919 roku do odrodzonej niedawno Polski i objął stanowisko w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. W latach 1919 – 1921 pełnił obowiązki docenta, a następnie profesora literatury polskiej na Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie; wydał kilka książek poświęconych historii literatury i kultury polskiej.
                                                                ***
Jeszcze innym zasłużonym działaczem z rodu panów Ptaszyckich był Adam, brat Jana szczęsnego, urodzony w roku 1884, inżynier elektryk, wicedyrektor fabryki Siemens & Halskie w Petersburgu.  Zginął w rozkwicie sił podczas terroru czerwonego. Z żony Wandy Januszkiewiczówny pozostawił syna Jana (ur. 1914) oraz córkę Halinę (ur. 1916).
                                                               ***



                                           ZENON   BOREWICZ
                              Profesor, filatelista, alpinista, patriota

Matematycy polskiego pochodzenia w ciągu XVIII – XX w. odgrywali pierwszorzędne role na wyższych uczelniach Imperium Rosyjskiego, które było bodaj najbardziej tolerancyjne do pierwiastka polskiego ze wszystkich zaborców i – pod warunkiem nie wichrzenia przeciwko władzom – nie przeszkadzało Polakom w robieniu największych karier we wszystkich dziedzinach życia społecznego na terenie całego państwa. Wystarczy, że wspomnimy tu przykładowo Franciszka Siemaszkę (1811 – 1892), który ukończył w swoim czasie Pawłowski Korpus Kadetów i w 1839 roku został wykładowcą matematyki, a ponad 20 lat pełnił funkcje dyrektora Pietrowsko – Połtawskiego Korpusu Kadetów. Był generał – lejtnantem, jednym z kierowników wykładania matematyki na wszystkich wyższych uczelniach wojskowych. Wydał wiele podręczników tego przedmiotu, spośród których przypomnijmy wielokrotnie wznawiane dzieła: „Trygonometria”  (Petersburg 1849),  „Wykłady z arytmetyki praktycznej” (1852), „Arytmetyka” (1860), „Podstawy  algebry” (1860).  
Inną znakomitością w tej dziedzinie był m.in. Aleksander Kuszakiewicz (1790 – 1865), wykładowca matematyki na kilku wyższych uczelniach Petersburga. Razem z A. Kinderewem wydał pięcioczęściowy  „Kurs czystej matematyki”  dla uczelni wojskowych (Petersburg 1840 – 1847), opublikowany również w Szwecji i Niemczech.
                                                            ***
Kontynuatorem tej chlubnej tradycji był m.in. Zenon Borewicz. Ten wybitny matematyk urodził się 7 listopada 1922 roku w miasteczku Susły powiatu Nowogród-wołyńskiego na Żytomierszczyźnie w rodzinie polskiej o rodowodzie szlachecko – inteligenckim. Borewiczowie byli ongiś dość szeroko rozrodzeni na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej i pieczętowali się w różnych odgałęzieniach godłami rodowymi Ślepowron, Radwan i Prus. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7, 707).
W 1933 roku Zenon Borewicz ukończył szkołę  podstawową  i przymierzał się do dalszej nauki, gdy rodzina padła ofiarą represji antypolskich i została wywieziona w głąb ZSRR, a stamtąd trafiła do miasta Nalczyk na Kaukazie Północnym. Był to typowy los polski z tamtego okresu.
                                                              ***
Być może warto w tym miejscu skrótowo przypomnieć dzieje polonii radzieckiej w latach około 1921 – 1938, aby dokładniej zrozumieć, dlaczego rodzina Borewiczów została obok setek tysięcy  innych rodzin polskich deportowana w głąb Rosji. Otóż politykę narodowościową w ongisiejszym Związku Sowieckim nakreślił X Zjazd partii bolszewickiej, odbyty w roku 1921, gdy w całym olbrzymim kraju stanowiska partyjne i państwowe zaczęto obsadzać przeważnie reprezentantami rozmaitych mniejszości narodowych, aby pomniejszyć znaczenie i wpływy elementu rosyjskiego. Żydowska elita komunistyczna obawiała się bowiem przede wszystkim nacjonalizmu wielkoruskiego, który był ostro atakowany  w   tekstach nie tylko Trockiego, ale również Lenina. Wprowadzono więc języki narodowe do urzędów administracji i aparatu partyjnego, a nawet do wojska. W Białoruskiej SRR np. językami urzędowymi zostały: jidysz, polski, rosyjski, białoruski. Rozwijano tez odnośne kultury narodowe w poszczególnych republikach związkowych. W ramach tej internacjonalistycznej polityki zaczęto tworzyć m.in. „polską kulturę proletariacką” oraz „polska inteligencję radziecką”, jak również „polskie autonomiczne społeczeństwo socjalistyczne”.
W tym celu wyodrębniono dwa regiony gęsto zamieszkane przez Polaków, znajdujące się w pobliżu granicy z Polską. Na Ukrainie był to rejon miasta Dowbysz w obwodzie kijowskim  o powierzchni 650 km kwadratowych, któremu (1925) nadano nazwę Polskiego Rejonu Narodowego imienia Juliana Marchlewskiego (inaczej: Marchlewszczyzny). W 1932 roku w rejonie Kojdanowa na Białorusi zorganizowano Polski Rejon Narodowy imienia Feliksa Dzierżyńskiego (inaczej: Dzierżyńszczyznę) o powierzchni 1000 km kwadratowych. Odpowiednio ośrodkom administracyjnym nadano nazwy: Marchlewsk i Dzierżyńsk. Tutaj Polacy sprawowali władzę, a językiem urzędowym była polszczyzna, która obowiązywała w szkolnictwie, wojskowości, sądownictwie. W Kijowie, Żytomierzu i Odessie funkcjonowały stałe wyższe szkoły  polskie, a w autonomiach 20 dalszych. Widocznie władze ZSRR zamierzały m.in. w ten sposób wyedukować polska kadrę socjalistyczną, którą  by w przyszłości można było ew. obsadzić urzędy w podbitej przez ZSRR Polsce.
Lojalność  na Polakach  Marchlewszczyzny i Dzierżyńszczyzny wymuszano ostrymi represjami; w latach 1929 – 1933 z Białorusi i Ukrainy radzieckiej wywożono do Republiki Komi i Kazachstanu całe wsie polskie. Zniszczono kilkaset kościołów, i to wbrew sprzeciwowi miejscowej ludności i lokalnych władz polskich, komuniści bowiem przywiązywali ogromną wagę do „walki z przesądami religijnymi” i nie chcieli dzielić z kapłanami rządów dusz (w samej tylko Moskwie w latach trzydziestych XX wieku zburzono 7000 cerkwi prawosławnych). Od polowy 1934 rozpoczął się proces likwidacji autonomicznych rejonów polskich. Z konstytucji BSRR usunięto zapis o języku polskim jako jednym z języków urzędowych tego kraju. Formalnie Marchlewszczyzne zlikwidowano w roku 1935, a Dzierżyńszczyznę w 1938. Ludność polską  zaś także „likwidowano” albo rozstrzeliwując na miejscu, albo wysiedlając na Syberie i tereny podbiegunowe. Wówczas to wielu Polaków ratowało się przed kulami NKWD  deklarując jakąkolwiek narodowość niepolska, najczęściej ukraińską  lub  białoruską, jak  też rosyjską.
Chodziło o to, że ludność  polska srodze zawiodła oczekiwania sowieckich komunistów. Okazało się, że agenci warszawskiej defensywy zorganizowali na terenie Marchlewszczyzny i Dzierżyńszczyzny gęstą siec tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej, do której zgłosiło się też mnóstwo lokalnych urzędników, wojskowych, oficerów milicji, studentów, uczniów  itd. Następnie warszawska bezpieka, zamiast tego, by wykorzystać ten potencjał w interesach Państwa Polskiego, przekazała pełne listy imienne członków POW w Białorusi i Ukrainie agentom NKWD w Polsce z podaniem adresów, miejsca pracy itp. Ta informacja z Warszawy dosłownie zszokowała przywództwo sowieckie, przecież  w administracji ZSRR na najwyższych posadach znajdowało się mnóstwo Polaków, a Polacy jako tacy w ogóle byli dotąd uważani za najbardziej ideowych komunistów i rewolucjonistów. Rozczarowanie przemieniło się niebawem we wściekłość i ludzi zaczęto represjonować po prostu ze względu na ich polska narodowość jako domniemanych „polskich szpiegów”, szereg zaś ministrów, generałów, oficerów polskiego pochodzenia rozstrzelano bez śledztwa, ot tak „dla świętego spokoju”, na wszelki wypadek. Tak głupota, podłość  i niegodziwość kierownictwa warszawskiej defensywy spowodowała hekatombę setek tysięcy, a nawet milionów  Polaków w ZSRR w latach 1934 – 1938, a potem 1939 – 1941.
                                                            ***
Zenon Borewicz miał wiele szczęścia, że jego rodzinie cudem udało się uniknąć  rozstrzelania. Młodzian w 1939 roku ukończył szkołę średnią w mieście Nalczyk. Zdawał   sobie sprawę, że w jego sytuacji jedyną drogę  do zrealizowania swych uzdolnień i ambicji stanowi dalsza nauka. Kształcił się więc usilnie samodzielnie i ostatecznie udało mu się wstąpić na pierwszy rok studiów do wydziału matematyczno-mechanicznego Leningradzkiego Uniwersytetu Państwowego. Niebawem wybuch wojny między Trzecią Rzeszą   a ZSRR (22 czerwca 1941) przerwał naukę, a Uniwersytet Leningradzki został ewakuowany do leżącego daleko w głębi Rosji Saratowa. Przywódcy radzieccy przewidywali, że Niemcom uda się przejściowo okupować znaczne tereny na zachodzie ZSRR, dlatego wyższe uczelnie, zakłady przemysłowe i naukowo-badawcze, instytucje administracji państwowej przemieszczano w głąb kraju, dokąd, jak zakładano, Niemcy  dotrzeć nie potrafią. Była to ogromna operacja ewakuacyjna, bezprecedensowa w dziejach ludzkości, a zorganizowana i przeprowadzona znakomicie. Razem ze sprzętem, bibliotekami, pomocami naukowymi jechali pociągami na wschód profesorowie, studenci, pracownicy administracji uczelnianej; potencjał ludzki – przede  wszystkim intelektualny – musiał być uratowany i zabezpieczony, on to bowiem ostatecznie stanowi o możliwościach rozwojowych i potencjale państw.
W czerwcu 1942 roku Zenon Borewicz został powołany pod broń i skierowany w charakterze szeregowca do oddziałów ochrony i budowy kolei. Przez 27 miesięcy pracował na róznych budowach o charakterze wojskowym i cywilnym, a zdemobilizowany został w jesieni 1944 roku, gdy front przesunął się setki kilometrów w kierunku zachodnim, w ślad za wciąż spychanymi do odwrotu wojskami niemieckimi. W tymże roku Z. Borewicz został ponownie studentem Uniwersytetu Leningradzkiego, który ukończył z wyróżnieniem w 1947. Natychmiast jednak postanowił kontynuować naukę i przez trzy następne lata odbywał studia doktoranckie na Leningradzkim Oddziale Instytutu Matematyki Akademii Nauk ZSRR. W 1951 obronił rozprawę doktorską i rozpoczął pracę dydaktyczną na Katedrze Wyższej Algebry Uniwersytetu Leningradzkiego. Pracował tu do końca życia, dosłownie do ostatniego dnia swego życia 26 lutego 1995 roku, to jest w ciągu 44 lat. Początkowo był asystentem, potem adiunktem, a od 1967 roku (po obronie rozprawy habilitacyjnej) pełnił funkcje profesora oraz kierownika Katedry Wyższej Matematyki i Teorii Liczb Uniwersytetu Leningradzkiego.
Zenon Borewicz należał do ścisłego grona najwybitniejszych matematyków europejskich, cieszył się autorytetem międzynarodowym. Wielokrotnie brał udział w międzynarodowych zjazdach i sympozjach naukowych, był autorem szeregu fundamentalnych publikacji z zakresu wyższej matematyki, w szczególności algebry. Rząd ZSRR, w uznaniu znacznych jego osiągnięć na niwie badań naukowych i wychowania licznych zastępów specjalistów z tej dziedziny dla szkół wyższych i instytucji badawczych tego kraju, nagrodził profesora szeregiem medali i innych wyróżnień honorowych.
Jak wynika ze wspomnień osób, które go blisko znały, Z. Borewicz miał wszechstronne zainteresowania kulturalne, potrafił nie tylko rzetelnie i owocnie pracować na niwie naukowej i pedagogicznej, ale też sensownie spędzać czas wolny. Był zapalonym bibliofilem i filatelistą, w ciągu swego życia zgromadził zarówno wspaniałą bibliotekę domową, jak i przebogaty zbiór znaczków pocztowych, które kolekcjonował od wczesnej młodości. Temu szlachetnemu i twórczemu hobby pozostawał wierny przez kilka dziesięcioleci (podobnie, dodajmy, jak Albert Einstein, Benito Mussolini czy cesarz Mikołaj II). Borewicz był też zapalonym sportowcem w dziedzinie alpinistyki, podbił podczas swych wypraw wszystkie szczyty Kaukazu, a także liczne Pamiru i Kamczatki. Miał tytuł „Mistrza sportu ZSRR w turystyce górskiej”. Świadczy to pośrednio o sile ducha  tego znakomitego naukowca, alpinistyka bowiem to sport ludzi mających stalowe nie tylko mięśnie, ale i charaktery. Mimo natłoku obowiązków związanych z kierowaniem Katedrą Wyższej Algebry i Teorii Liczb Uniwersytetu Leningradzkiego oraz z prowadzeniem zajęć dydaktycznych profesor, będąc już w podeszłym wieku, znajdował czas i siły, by się udzielać społecznie w charakterze członka Towarzystwa Kulturalno-Oświatowego „Polonia” w Sankt-Petersburgu, dodając mu wagi i powagi już przez samą w nim obecność wybitnego intelektualisty i uczonego.
                                                         ***
W roku 1999 „Gazeta Petersburska” (nr 9) opublikowała nieduże objętościowo „Wspomnienie o Zenonie Borewiczu”, spisane przez profesora Uniwersytetu Wrocławskiego Witolda Wiesława, który osobiście znał naszego znakomitego matematyka. W tekście tym czytamy: „Profesora Zenona Borewicza poznałem przed ponad dwudziestu laty, w czasie jednej z Jego pierwszych wizyt naukowych w Polsce. Wrocław odwiedził kilka razy w latach 1973 – 1979. Stan wojenny w Polsce wstrzymał Jego wizyty. Przyjechał ponownie jesienią 1988 roku. Każdy Jego pobyt w kraju był związany z jakimś akcentem z historii Polski. Gdy gościł u kolegów z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, zwiedzał Wawel i Kraków. Przebywając w Centrum Banacha z początkiem 1988 r., odwiedził pola Grunwaldu. (…) Marzeniem Profesora była wizyta w kolebce polskości – w Gnieźnie. Chcąc Mu jakoś wypełnić kilkugodzinną podróż z Wrocławia do Gniezna, wręczyłem Mu nowo wydany „Poczet królów polskich” Jana Matejki. Ucieszył się bardzo. Przeglądnął go uważnie, a po chwili wskazał mi błędy – przestawione daty i podobizny królów. W katedrze gnieźnieńskiej spędziliśmy ze dwie godziny. Z ogromnym wzruszeniem obszedł kilka razy wnętrze katedry, czytając uważnie napisy, chłonąc wszystko, co widział. Podobnie było w muzeum katedralnym. Po wyjściu z katedry, jakby się tłumacząc, powiedział mi: „Muszę to wszystko dobrze zapamiętać. Jestem tu po raz pierwszy i ostatni”.
Przejeżdżając przez Gąsawę obok pomnika Leszka Białego, w drodze do Biskupina, opowiedział mi, jak zginął Leszek, zamordowany w łaźni, w Gąsawie. Także w czasie innych wycieczek miałem okazję przekonać się o Jego doskonałej, stale pogłębianej, znajomości historii Polski. Doskonalił ją poprzez swoją pasję filatelisty – zbierał polskie znaczki  pocztowe. (…)
Był człowiekiem prostym i bezpretensjonalnym. Pozostanie w mojej pamięci jako człowiek spokojny, życzliwy dla innych, pełen ciepła, budzący zaufanie. Był bardzo powściągliwy w sądach, o pewnych sprawach nie rozmawiał. Trzeba Go było znać dłużej, aby dowiedzieć się czegoś o Związku Radzieckim, warunkach życia i pracy w tym kraju. Kiedy w czasie jego ostatniej wizyty usiłowałem dowiedzieć się czegoś o nowej Rosji, nic nie powiedział. …
Jesienią 1996, półtora roku po Jego nagłej śmierci 26 lutego 1995, odwiedziłem Petersburg. Żona Zenona Borewicza zwierzyła mi się, że kilka lat przed śmiercią powiedział jej, że jest katolikiem i że pragnie mieć pogrzeb katolicki. Zgodnie z życzeniem miał taki pogrzeb. Pochowany został na cmentarzu prawosławnym. Jest to bodaj czy nie jedyny krzyż katolicki na tym cmentarzu”. 


ALEKSANDER   ISZLIŃSKI
 Technolog, wynalazca, szachista

W dziejach nauki powszechnej ten znakomity specjalista w zakresie matematyki stosowanej, mechaniki, techniki żyroskopowej, fizyku jest znany jako „Aleksandr Yulevich Ishlinsky”, tak bowiem podpisywał swe prace naukowe, publikowane w języku angielskim, francuskim, niemieckim; jako taki też figurował i figuruje w licznych wydawnictwach encyklopedycznych i specjalistycznych, a w Rosji i Ukrainie jest uważany za jednego z najwybitniejszych uczonych XX wieku.
Urodził się jednak 6 sierpnia 1913 roku, choć w Moskwie, to jednak w rodzinie Polaka, Juliusza Edwardowicza Iszlińskiego, szlachcica z pochodzenia (Iszlińscy pieczętowali się herbem rodowym Łabędź, a ich odwieczną siedzibą była Ziemia Kowieńska na Litwie), maszynisty kolejowego z zawodu. Pan Juliusz zresztą został pozbawiony  praw szlacheckich na mocy wyroku sądowego, gdyż w 1906 roku brał udział w rewolucji antymonarchicznej. Gdyby nie ta wpadka, on i jego rodzina mieliby życie znacznie łatwiejsze. Nikt człowiekowi bardziej nie potrafi zaszkodzić bardziej niż on sam. Czyli że, jak pisał Jan Chryzostom, „kto sam sobie nie szkodzi, nikt mu szkodzić nie może”. Lecz któż z ludzi nie szkodzi samemu sobie? Tak i pan Juliusz Iszliński zupełnie niepotrzebnie, idąc za głosem młodzieńczego idealizmu, dał się wciągnąć w antyrządową awanturę, za co przyszło mu słono zapłacić.
W 1921 roku siedmioletni Olo Iszliński został oddany przez rodziców do szkoły. Z zupełnym oddaniem uczył się takich przedmiotów jak matematyka, fizyka, chemia, elektrotechnika, fotografika, radiotechnika. W wieku zaledwie dwunastu lat dokonał swego pierwszego wynalazku technicznego. Gazeta „Nowosti Radio” w 1926 roku opublikowała jego projekt oryginalnego przełącznika odbiornika radiowego z fal długich na krótkie. Po szkole siedmioletniej młodzieniec, w zupełnej zgodnoś1)ci ze swymi zainteresowaniami poznawczymi, wstąpił do Moskiewskiego Technikum Elektromechanicznego, które z wyróżnieniem ukończył w 1930 roku i został tutajże zatrudniony na stanowisku kierownika gabinetu kreślenia technicznego, co tworzyło możliwość codziennego poświęcania się ulubionemu przedmiotowi, jak również możność  prowadzenia, co prawda w skromnym zakresie, poszukiwań naukowo-badawczych i konstruktorskich. Zupełnie jeszcze młody, zaledwie siedemnastoletni, pan Aleksander często zastępował starszych pedagogów, którzy z tych czy innych powodów nie mogli w danej chwili prowadzić zajęć. Kierownictwo technikum uczyniło z początkującego nauczyciela swego rodzaju „korek”, którym zatykano wszelkie „okienka” (zwane w Rosji „furtkami”), powstające w harmonogramie zajęć. Tak właśnie, zastępując starszych kolegów, Olo Iszliński nauczył się wykładać mechanikę teoretyczną, fizykę, matematykę, chemię, wytrzymałość materiałów.
Oczywiście, aby przeprowadzić tę czy inną lekcję zastępczą na przyzwoitym poziomie i się nie ośmieszyć, należało wyjątkowo starannie i dokładnie do tego przyszykować, co z kolei powodowało, iż już po roku doskonale się przygotował także do tego, by zostać studentem wyższej uczelni. Istotnie, w 1931 roku został przyjęty – od razu na drugi rok studiów – na wydział mechaniczno-matematyczny Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego imienia Michała Łomonosowa, wszechnicy, posiadającej znakomicie przygotowaną kadrę naukową i dydaktyczną, kształcącą specjalistów na wysokim poziomie światowym.
Podczas studiów A. Iszliński nie tylko pilnie nabywał wiedzę fachową, ale też grał na skrzypcach w orkiestrze studenckiej, uprawiał sporty, uczęszczał na cotygodniowe koncerty muzyku symfonicznej i organowej do Filharmonii Moskiewskiej, co dobitnie poszerzało zakres funkcjonowania i bogactwo wewnętrzne jego osobowości, a urozmaicona kultura duchowa młodego człowieka czyniła zeń „filozofa”, czyli naukowca o szerokim horyzoncie myślowym, o głębokim poglądzie na świat, na życie, na dziedzinę wiedzy, której się postanowił poświęcić. Zaczął niebawem publikować pierwsze teksty naukowe, a jego prace miały jaskrawo zakreślone ukierunkowanie pozytywne, dążące do rozstrzygania zagadnień praktyki socjalnej, technologicznej i produkcyjnej.    Ongiś Max Scheler w tekście  „O pozytywistycznej filozofii”  notował: „Nauka pozytywna polega na potrzebie kierowania przyrodą, społeczeństwem i psychiką ku celom, które wyodrębniły się jako „dowolne” spośród celów za każdym razem konkretnych, a jakie uwikłany jest pracujący w swym zawodzie człowiek. Dlatego też nauka pozytywna powstała tylko tam, gdzie zwolna wzajemnie przenikały się klasa pracująca – w największym stopniu dotyczy to europejskiego mieszczaństwa – oraz obdarzona wolnością i dysponująca czasem wolnym klasa wyższa. (…) Nauka osiąga swój cel poprzez obserwację, eksperyment, indukcję, dedukcję… Celem nauki pozytywnej jet obraz świata ujęty w symbolach matematycznych, które wskutek świadomego zaniedbania wszystkiego, co „istotowe” w świecie, zawiera w sobie tylko powiązania (stosunki) między zjawiskami, aby wedle nich kierować przyrodą i ją ujarzmiać. (…)
Typem przywódcy w nauce jest badacz, który nie chce nigdy przekazywać jakiejś całości, czegoś gotowego, jakiegoś „systemu”, lecz pragnie jedynie w jakimś punkcie kontynuować nieskończony ze swej istoty proces, jakim jest nauka… Kręgiem społecznym odpowiadającym badaczowi jest aspirująca stale do międzynarodowego charakteru „naukowa rzeczpospolita” z jej organizacjami (np. uniwersytetami, szkołami specjalistycznymi, akademiami, towarzystwami naukowymi”. Cecha ta była charakterystyczna także dla nauki w ZSRR, gdzie od początku stawiano na tzw. „łączność teorii z praktyką”.  . Nie powinno więc dziwić, że natychmiast po ukończeniu studiów w 1935 roku Aleksander Iszliński został przyjęty do uniwersyteckiego studium doktoranckiego, które pomyślnie ukończył, broniąc w 1938 rozprawę doktorską pt. „Trenije kaczenija”. Poziom owego tekstu  był tak wysoki, iż jego autorowi nadano natychmiast stopień docenta i zatrudniono w Katedrze Teorii Prężności.
A. Iszliński wykładał nie tylko w Moskiewskim Uniwersytecie Państwowym im. Michała Łomonosowa (czołowej wszechnicy radzieckiej), ale też prowadził kurs mechaniki analitycznej w Akademii Artylerii imienia Feliksa Dzierżyńskiego.
Pomijając młodzieńczy tekst z 1926 roku, uczony zaczął na dobre publikować swe artykuły naukowe w 1937, kiedy to na łamach czasopisma  „Sielsko-Choziajstwiennaja Maszyna” wydrukowano trzy jego publikacje: „Teoria dwiżenija  prycepki traktora”,  „Zadacza o skorosti kośby złakow”, „O zachwatywajuszczej sposobnosti szpindela”. W następnych latach artykuły naukowe ukazywały się zarówno w rocznikach specjalistycznych Akademii Nauk ZSRR czy Uniwersytetu Moskiewskiego, w tomach zbiorowych, jak też w czasopiśmie „Priborostrojenije”. Pisywał o teoretycznych i praktycznych zagadnieniach techniki morskiej i lądowej, mechaniki, teorii plastyczności, matematyki obliczeniowej, fizyki matematycznej. Przez kilkadziesiąt lat (od 1940) A. Iszliński pracował w instytucjach naukowych ZSRR zajmujących się działalnością badawczą i konstruktorską w zakresie techniki budowy okrętów, ciesząc się sławą czołowego w tej dziedzinie fachowca. W 1944 obronił rozprawę habilitacyjną pt. „Mechanika nie wpołnie uprugich i wiazkich tieł i wiazkopłasticzeskich tieł” i uzyskał tytuł profesora nominowanego.
W 1947 roku uczony rozpoczął działalność naukową w Kijowie, a w 1948 został mianowany dyrektorem Instytutu Matematyki Akademii Nauk Ukrainy oraz obrany na członka rzeczywistego tejże akademii. Pod jego kierunkiem zrealizowano tu szereg  fundamentalnych  programów badawczych nad zagadnieniami fizyki matematycznej, matematyki obliczeniowej, mechaniki i jej stosowania w gospodarce narodowej, a nauka ukraińska stała się odtąd przodującą w skali całego ZSRR. Z  okresu  1947 – 1955 pochodzą liczne publikacje naukowe A. Iszlińskiego w języku ukraińskim. Obok pracy badawczej uczony poświęcał wiele czasu również prowadzeniu zajęć dydaktycznych w Kijowskim Uniwersytecie Państwowym imienia Tarasa Szewczenki.
Latem 1955 profesor wziął udział w morskiej wyprawie do archipelagu Franciszka Józefa, podczas której m.in. sprawdzano szereg jego konstrukcji nawigacyjnych i żyroskopowych, które następnie wdrożono w marynarce wojennej ZSRR, a później także w cywilnej żegludze wielkomorskiej. W tymże roku Iszliński został mianowany na stanowisko dyrektora Instytutu Mechaniki Stosowanej  AN ZSRR w Moskwie, a w rok później również kierownika Katedry Mechaniki Stosowanej Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego. Od 1964 kierował Instytutem Zagadnień Mechaniki AN ZSRR, poświęcając też niemało czasu działalności pedagogicznej na różnych uczelniach Moskwy; ściśle współpracował m.in. z innymi wybitnymi uczonymi polskiego pochodzenia, jak Jan Krahelski, Marek Krasnosielski, Józef Pogrzebyski.
Do najważniejszych publikacji monograficznych tego wybitnego uczonego należą : „Mechanika specjalnych giroskopiczeskich sistiem” (1952); „Mechanika giroskopiczeskich sistiem” (1963); „Inercialnoje uprawlenije ballisticzeskimi rakietami” (1968); „Orientacja, giroskopy i inecrialnaja nawigacja” (1976); „Mechanika otnositielnogo dwiżenija i siła inercji” (1981); „Mechanika: idei, zadaczi, priłożenija” (1985); „Prikładnyje zadaczi mechaniki” (t. 1 – 2, 1986); „Mechanika i nauczno-techniczeskij  progress” (t. 1 – 2, 1987); „Kłassiczeskaja mechanika i siły inercji” (1987). Był Iszliński współautorem i redaktorem naukowym licznych fundamentalnych publikacji oraz podręczników akademickich: „Wraszczenije twierdogo tieła na strunie i smieżnyje zadaczi” (1991); „Lekcji po teorii giroskopow” (1983, 1994); „Mechanika deformirujemogo tieła” (1986)  i in. W sumie profesor opublikował ponad 800 naukowych i popularnonaukowych tekstów przede wszystkim w języku rosyjskim. Liczne jednak jego opracowania były publikowane także w języku angielskim, czeskim, ukraińskim. Poświęcone zaś były różnym aspektom matematyki stosowanej, hydromechaniki, nawigacji inercjalnej, mechaniki układów żyroskopowych, dynamiki gruntów, teorii plastyczności oraz historii nauki i techniki.
Od roku 1987 profesor Aleksander Iszliński pełnił funkcje prezydenta Światowej Federacji Organizacji Inżynieryjnych; w 1996 został laureatem Nagrody Państwowej Federacji Rosyjskiej. Pozanaukowe hobby tego uczonego męża stanowiły szachy, a to do takiego stopnia, iż został w tej dziedzinie międzynarodowym ekspertem, autorem szeregu artykułów o teorii i praktyce gry szachowej.
                                                               ***

                                                   CHEMIA

                                   ALEKSANDER   BUTLEROW
                                             Klasyk nowożytnej chemii
                      

„Kto wie, nie mówi; kto mówi, nie wie” – ta zasada Lao-ce mogłaby służyć za podstawę zachowania dawnych uczonych, poszukujących „kamienia filozoficznego” w zakresie chemii lub dokładniej alchemii średniowiecznej. Hermetyczne osamotnienie obowiązywało poszukiwaczy wiedzy tajemnej, którą  „dzieciom prawdy” przekazywali od czasu do czasu odtrąceni przez Boga aniołowie. Była to wiedza przeznaczona nie dla prymitywnego i głupiego gminu, lecz wyłącznie dla osób oświeconych, rozumnych i godnych. Uważano – być może nie bez racji – że poszukiwania naukowe, podobnie jak twórczość poetycka czy rzeźbiarska, są skutkiem natchnienia zsyłanego przez Boga, natchnienia równie  rzadkiego i nakładającego równie ciężkie brzemię odpowiedzialności, co inne rodzaje twórczości. Dlatego alchemicy nie przekazywali uzyskanej wiedzy innym ludziom i nie spisywali jej w księgach – Bóg darowywał ją tylko poszczególnym wybranym osobom, a to, co jest zbyt ważne i drogocenne, nie może się stawać odkrytym i dostępnym dla wszystkich. Nauka alchemii uchodziła za „ars sacra” – „sztukę świętą”, do której miały dostęp wyłącznie osoby o najwyższym potencjale moralnym i intelektualnym. To wtajemniczenie w najskrytsze mechanizmy funkcjonowania wszechświata stanowiło nagrodę za cnotliwe i mądre życie. Profani, prostacy i grzesznicy byli przez Boga pozbawiani dostępu do najgłębszych tajemnic i do najwyższej mądrości. Po cóż im one zresztą? Zrobiliby z tego jak najgorszy użytek. Prawda to perła. A pereł przed wieprze rzucać nie wolno. Wyda im się bowiem, że to są żołędzie. Aby ukryć przed głupcami prawdę, średniowieczna nauka wypracowała nawet hermetyczny, mglisy, niezrozumiały dla prostych ludzi język. Uczeni zaś, o ile się decydowali na spisywanie swej wiedzy, tak jak np. Albertus Magnus w „Libellus de alchemia””,  zwracali się do ewentualnego czytelnika z prośbą o zachowanie dyskrecji i nierozgłaszanie nauk. „Proszę cię i zaklinam – pisał – abyś taił tę książkę przed nieukami. Tobie odkryję tajemnicę, lecz przed resztą ją utaję, ponieważ nasza szlachetna sztuka może się stać powodem i źródłem  zawiści. Głupcy spoglądają przymilnie, a jednocześnie wyniośle na naszą Wielką Działalność, dlatego że im samym jest ona niedostępna. Dlatego sądzą, że jest ona czymś godnym potępienia. Zżerani przez zawiść  do nas uważają  adeptów naszej sztuki za fałszerzy. Nikomu nie odkrywaj tajemnic naszych wysiłków! Strzeż się ludzi postronnych! Unikaj niewtajemniczonych prostaków! Bądź przezorny!”… Nauka nigdy nie była i nigdy nie będzie zajęciem pospólstwa, poszukiwanie prawdy stanowi przywilej najlepszych.
                                                                  ***
W 1869 roku dwaj wybitni naukowcy, Rosjanin o częściowo polskich korzeniach Dmitrij Mendelejew (1834 – 1907) oraz Niemiec Julius  Lothar Meyer (1830 – 1895) prawdopodobnie niezależnie od siebie odkryli układ okresowy pierwiastków, a pierwszy z nich sformułował prawo okresowości pierwiastków chemicznych, jak też przewidział istnienie i niektóre właściwości nie odkrytych jeszcze wówczas elementów chemicznych, takich jak gal, skand, german, polon, frans. Odtąd ta nauka nabrała charakteru systematycznego i precyzyjnego.
Dość interesujące pod pewnym względem jest nazewnictwo na tablicy pierwiastków Mendelejewa. Daje ono m.in. świadectwo zasług naukowców różnych nacji w dziele postępu w dziedzinie chemii i fizyki. Na cześć Niemiec jeden z pierwiastków nazwano germanium, na cześć Rosji – ruthenium, na cześć Polski – polonium, na cześć Skandynawii – scandium oraz tulium (Tule to dawna nazwa tego regionu geograficznego), na cześc Francji – francium oraz gallium (Gallia to dawna nazwa tego kraju). Także szereg miast zostało uczczonych w ten sposób: magnesium to przecież nazwa upamiętniająca dawne miasto helleńskie Magnesia; lutecium upamiętnia Paryż (starożytna jego nazwa Lutecie); holmium – Stockholm (ongiś Holmia); hafnium -   Kopenhagę (dawna Hafnia); berclium – amerykańskie Berkeley; californium – Kalifornię; strontium – szkocką wieś Strontian (znaną z minerału strontytu); cuprum – wyspę Cypr, na której w pradawnych czasach wydobywano miedź. Nazwa rhenium jest pochodną od prowincji niemieckiej Rheinland oraz od rzeki Ren. Na cześć miasteczka Iterby koło Stockholmu nazwano trzy pierwiastki: itterbium, ittrium, erbium (od minerała itterbitu). Nie wymagają komentarza nazwy ameritium oraz europem.
W podobny sposób uwieczniono nazwiska kilku znakomitych uczonych: Mendelejewa (mendelevium), Samarskiego (samarium), Gadolina (gadolinium), Nobla (nobelium), Lawrence’a (lavrencium), Curie (curium), Einsteina (einsteinium), Kurczatowa (kurchatovium), Fermi’ego (fermium).
Osiem pierwiastków nazwano nawiązując do części składowych naszego Układu Słonecznego: uranium, neptunium, plutonium, palladium, cerium, tellurium, selenium, helium. Ku czci bohaterów mitologii greckiej, rzymskiej i germańskiej „ochrzczono” takie pierwiastki jak titanium, tantalium, niobium, prometium, cobaltum, niclum, wanadium, torium.
Niektóre pierwiastki nawiązują swymi nazwami do minerałów, z których je pierwotnie pozyskano: litium (z litionu), berilium (z berylu), borum (z buru), natrium („natron” to łacińska nazwa zasady), silicium (od sylikonu), calium (od arabskiego „kaljan” czyli popiół), calcium (od łacińskiego „calcs” – wapno), circonium (od minerału cyrkonu odnalezionego na Cejlonie), molibdenum, plumbum, wismutum.
Dziesięć nazw nawiązuje do barw i kolorów: chlorum (zielony), jodum (ciemnoniebieski, fijałkowy), chromum (barwny), rodium (różany), iridium (tęczowy), praseodimum (jasnozielony), rubidium (czerwony), indium (indygo), cesium (niebieski), tallium (kolor młodej gałązki). Do zapachu odwołuje się brom (z grecka „śmierdzący”), osm (z łaciny „cuchnący”). Do innych domniemanych cech odnoszą się takie nazwy jak phtorum („zabójczy”), phosphorum („światłonośny”), argonum („bezwładny”), kryptonum („skrytny”), ksenonum („dziwny, obcy, niezwykły”),  barium („ciężki”), lantanum („ukrywający się”), astatum („niestały”).
Platynę  („platinum” - od hiszpańskiego „plata” – srebro) oraz rtęć („hidrargium” – od greckiego  „płynne srebro”) nazwano właśnie od nazwy „argentum” czyli srebro. Podobnie u podstaw trzech dalszych nazw: radium, radonum i actinium tkwi pojęcie „promień” ( w pierwszych dwu przypadkach z języka łacińskiego, w trzecim – z greckiego).
                                                                *** 

             Aleksander Butlerow urodził się w miejscowości Czystopol, dobrach dziedzicznych swej rodziny położonych na terenie dzisiejszego Tatarstanu, a otrzymanych przez przodków za zasługi na polu bitwy. Rodzina rosyjskich Butlerowów pochodziła od litewskich Butlerów, a ci z kolei, według różnych genealogów, mieli przybyć do Rzeczypospolitej z Wielkiej Brytanii, Irlandii czy z Niemiec; jeszcze zaś inni powiadają, iż byli autochtonami Ziemi Podlaskiej. Używali kilku odmian herbu zwanego Butler.
Dość obszernie informuje o polskim okresie tego rodu Tomasz Święcki w dziele „Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski” (t. 1, str. 28 – 29): „Butler Jakub, szlachcic z Irlandii, herbu tegoż nazwiska, przez ustawę sejmową z roku 1627 w nagrodę odważnych dzieł wojennych otrzymał indygenat, a w r. 1635 wypłacając koszta przez niego łożone 25 000 złotych polskich  ówczesnej  ewaluacji miał sobie wypłacone. Dom ten starożytny dotychczas w Anglii kwitnie. W czasie prześladowań religijnych w Anglii niektórzy z Butlerów przenieśli się do Kurlandii i tam kwitną. 1630 r. – Jerzy Butler, sufragan inflancki. W listach i przywilejach książąt kurlandzkich jest już o Butlerach wzmianka około roku 1579. – Bartłomiej Butler dowodził legią kurlandzką w czasie wyprawy pod Stefanem. (…) – Krzysztof Butler walczył na wyprawach za panowania Zygmunta III (…) – Jakub Butler, waleczny pułkownik gwardii Władysława IV, towarzyszył mu ze swym hufcem na wyprawę przeciw Rosji 1633 roku i przy odsieczy oblężonego Smoleńska, w wycieczce pułkiem swym i walecznością oraz przytomnością  umysłu obskoczonemu królowi życie uratował. Był potem wyznaczony do traktowania z Szeinem o poddanie się jego, które warunki w styczniu 1634 r. podpisane zostały”.  Z biegiem lat zawierając małżeństwa z Polkami i Litwinkami, rozrodzili się panowie Butlerowi po całej Litwie, Żmudzi i Polsce, tak iż dziś do końca nie wiadomo, czy stanowili jedną rodzinę, czy też kilka różnych, ale mających to samo nazwisko.
O Butlerach, hrabiach na Międzylesiu, Stanisław Kazimierz Kossakowski w pierwszym tomie „Monografii historyczno-genealogicznych niektórych rodzin polskich” notuje: „Rodzina hrabiów tego nazwiska z Hessyi najprzód do Inflant, a stamtąd do Polski przybyła i na Podlasiu osiadła. (…) Jan Butler, walcząc pod Stefanem Batorym wsławił się czynami wojennymi”… Profesor Aleksander Włodarski w książce pt. „Ród Jaruzelskich herbu Ślepowron” (Warszawa 1926) pisze o dawnych terenach jaćwieskich: „Podlasie to ziemia bohaterów, znakomitych polityków i z ostatnich czasów męczenników. Dość przejrzeć historię powstałych stąd rodów (Butlerowie, Kossowscy, Moczydłowscy, Rzewuscy, Raczkowie, Saczkowie, Wodzyńscy i inni), aby się przekonać o godności i zacności przedstawicieli tych rodów, a dość zagłębić się w dzieje dawnej przeszłości, aby wyczytać, jacy to synowie i ile razy walczyli w obronie Polski i jak gorąco ją miłowali”.
Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego” z 1853 roku podaje, iż „Butlerowi to rodzina niemiecka  od dawna w Polsce osiadła”… Źródło zaś węgierskie powiada: „Butler vel Butler, herbu własnego. W 1627 polski indygenat w Kurlandii. Od 1651 hrabiowie Świętego Cesarstwa Rzymskiego, od 1800 hrabiowie austriaccy, od 1820 hrabiowie Królestwa Polskiego. Ród senatorski” (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky: Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 27).
W ciągu stuleci polscy Butlerowi brali żony z takich domów szlacheckich jak Wodzyńscy, Jaruzelscy, Drozdowscy, Mierzwińscy, Kurszewscy, Petrulewiczowie, Siesiccy. Obszerne informacje zaczerpnięte ze zbiorów archiwalnych można znaleźć  w herbarzu naszego autorstwa  „Rody rycerskie Wielkiego Ksiestwa Litewskiego” (t. 2, str. 169 – 174, Rzeszów 2001).
O tatarskiej rodzinie tegoż nazwiska pisze Stanisław Dumin w opracowaniu „Herbarz rodzin tatarskich Wielkiego Księstwa Litewskiego”   (Gdańsk 1999), biorąc za protoplastę kniazia Józefa Butlera (1683), towarzysza chorągwi kozackiej, a jego herb opisuje w następujący sposób: „W polu czerwonym koszyk srebrny z kwiatami naturalnymi. Nad hełmem trzy pióra strusie czerwone, na których trąbka myśliwska złota ustnikiem zwrócona w prawo. Labry czerwono-srebrne”.
Rosyjscy naukowcy przeważnie uważają, iż Butlerowowie pochodzą od „niemieckich” Butlerów z Inflant, z gałęzi zasiedziałej w Latgalii od około czterech stuleci. J. Fiedosiuk  (Prosławlennyje familii”, w: „Nauka i Żizń” nr 12 1976) pisze: „Przodkiem wielkiego chemika rosyjskiego był niejaki Jerzy Butler, przybysz z Kurlandii. W gwarze dolnoniemieckiej  „Butler” znaczyło „rozdawca żywności na okręcie” lub „wiejski szynkarz”…
Także w Rosji panowie Butlerowie, zwani tu zgodnie z prawami języka rosyjskiego „Butlerowami”, wyróżniali się energią i gorliwością w służbie tronowi i byli nieraz nagradzani dobrami ziemskimi w różnych prowincjach tego rozległego państwa.
                                                               ***
Najsłynniejszym reprezentantem tej rodziny w Imperium Rosyjskim był niewątpliwie Aleksander Butlerow, wybitny uczony w dziedzinie chemii, który cieszył się w swoim czasie rozgłosem i autorytetem międzynarodowym.
Mający lat siedem chłopiec został oddany na wychowanie do renomowanego pensjonatu szlacheckiego. Podczas pobytu w nim był wielokrotnie przyłapywany przez nauczycieli na prowadzeniu jakichś dziwacznych doświadczeń z rozmaitymi substancjami, proszkami, płynami, po których zmieszaniu w pomieszczeniach internatu unosiły się kłęby dymu i smrodliwe opary, przyprawiające o nudności i zawroty głowy. Prośby, perswazje, morały, zamykanie na noc w karcerze i rękoczyny nie dawały pożądanych wyników – było widać, że jest to nie normalny chłopiec, lecz jakiś genetyczny alchemik. Cierpliwość ciała pedagogicznego definitywnie się wyczerpała, gdy podczas jednego z tajnych eksperymentów nastąpił potężny wybuch, omal nie doszło do pożaru, a część okien  pensjonatu została  pozbawiona  oszklenia.  Sam zaś „eksperymentator” miał spalone brwi i rzęsy,   czarne od sadzy czoło, nos i policzki oraz jakimś cudem zachowane, a błyszczące szatańskimi ognikami, oczy. Tego wszyscy mieli już dość. Delikwenta pojmano, udzielono przykładnej reprymendy i po powieszeniu na piersi tabliczki z napisem  „Wielki Chemik”, początkowo postawiono na kilka godzin do kata, a potem oprowadzano na sznurku po salach wykładowych, aby przez ośmieszenie wykurować młodzieńca „ze złych skłonności”. Bez skutku! Był ponownie przyłapywany na gorącym uczynku (dosłownie!) i ponownie oprowadzany przed szeregami kolegów ze sławetną tabliczką na szyi, a nikt się wówczas nie domyślał, jak proroczym znakiem okaże się to „piętno”.
Po gimnazjum Olo Butlerow bez trudu wstąpił na studia do Uniwersytetu Kazańskiego. Egzaminy wstępne nie sprawiły mu jakichkolwiek trudności. Choć ze strony laika wyglądało to jako dziwactwo, ten chłopak wiele pracował nad  sobą, miał wykrystalizowane zainteresowania naukowe, co więcej, niejako przeczuwał, iż zostanie kimś „wielkim” i świadomie szykował siebie do tej roli, jakby w myśl twierdzenia Pliniusza, że „człowiek największy spośród wszystkich winien być najlepszym ze wszystkich”…
Na Uniwersytecie Kazańskim pod kierunkiem słynnego profesora chemii Mikołaja Zinina zrealizował młody człowiek szereg doświadczeń laboratoryjnych nad kwasem moczowym i jego pochodnymi, nad indygiem; badał właściwości pochodnych „krwi drakona” (czerwonej żywicy pokrywającej owoce niektórych palm na wyspie Borneo) po ich suchej destylacji; zdobywał z innych substancji kwas jabłeczny, galusowy, mrówczany, ślizgowy, szczawiowy i in.
W okresie uniwersyteckim student Butlerow interesował się nie tylko chemią, lecz także botaniką, entomologią, paleontologią; brał udział w kilku wyprawach naukowych w teren. W sumie otrzymał na tej uczelni głębokie i wszechstronne przygotowanie zawodowe, tak iż pozostawiono go przy uczelni, jak to wówczas określano, w celu przygotowania się do pracy wykładowczej. Było to cos w rodzaju dzisiejszej doktorantury i wielu znakomitych młodych ludzi w Imperium Rosyjskim właśnie w ten sposób rozpoczynało swe kariery akademickie. A. Butlerow był tak dobrze przygotowany pod względem zawodowym, że powierzono mu natychmiast prowadzenie wykładów uniwersyteckich, przy tym początkowo – z fizyki i geografii fizycznej, a dopiero później z chemii nieorganicznej i organicznej. Kariera młodego naukowca przebiegała naprawdę błyskawicznie. O ile w 1849 roku ukończył wszechnicę, o tyle w 1851 został adiunktem-profesorem katedry chemii, w 1854 profesorem nadzwyczajnym, w 1857 profesorem zwyczajnym. W 1868, na wniosek Dymitra Mendelejewa, obrano go na profesora Katedry Chemii Organicznej Uniwersytetu Petersburskiego. W 1870 został adiunktem-profesorem Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, a w 1874 ordynaryjnym członkiem tejże akademii. Oczywiście, za tymi suchymi faktami, obrazującymi szybki postęp w poruszaniu się po stopniach drabiny służbowej, stały dni, tygodnie, miesiące i lata bardzo systematycznej, nie ustającej w wysiłku pracy, życie, w którym niewiele pozostawało miejsca na prywatność, na życie osobiste, na zwykłe ludzkie przyjemności, na wytchnienie i rozrywkę.
Pewnego razu przed Bożym Narodzeniem, okresem spotkań rodzinnych i towarzyskich, młody profesor powiesił na drzwiach swego mieszkania kartkę ze słowami: „A. M. Butlerow wizyt nie składa i na nie nie czeka, ale zawsze będzie się cieszył z zobaczenia swych dobrych znajomych”. Odebrano to jako afront sprawiony wszystkim, gdyż odczytano jako złamanie starej tradycji bożonarodzeniowej, nakazującej wzajemne odwiedzanie się, oraz zasad gościnności. Poniekąd nie bez racji. Zaczęto więc na pana Aleksandra  boczyć się i zezować. Ale notatka zjawiała się też na drzwiach przez kilka kolejnych lat. Pan profesor dawał tym wyraźnie do zrozumienia, że jest człowiekiem nie tylko zajętym, ale i niezależnym, i jako taki sam decyduje o swoim czasie: woli go spędzać na pracy, lekturach naukowych, nie zaś w towarzystwie podpitych gaduł  i zmanierowanych pań. Miano mu to za złe, ale i tak nie zwracał na to uwagi; miał przed oczyma cel, miał poczucie sensu życia i bez reszty poświęcał się aktywności naukowej, pozostawiając na resztę życia niewielki margines odmierzonego sobie przez los czasu. Kto nieustannie pyta samego siebie o sens swego istnienia, znajduje się na dobrej drodze do znalezienia go, analogicznie do tego, jak pątnik, stale wypytujący o drogę, z niej nie zboczy; ale też ktoś, kto znalazł już sens swego życia, ryzykuje jego zagubieniem, jeśli zaprzestanie pytania i wciąż na nowo sprawdzania siebie samego i swej drogi. Wielcy uczeni są z reguły filozofami, a odpowiedź na pytanie o sens swego życia znajdują w ofiarnym i niepodzielnym poświęceniu się swemu przeznaczeniu, czyli – poszukiwaniu prawdy. Unikanie zaś towarzystwa nie tyle im nie szkodzi, ile jest na rękę. Jak trafnie bowiem zauważył ongiś Henry David Thoreau: „Człowiek, który bez reszty oddaje się swoim towarzyszom, uważany jest przez nich za nieużytka i samoluba; ten jednak, który poświęca się im tylko częściowo, ma opinię dobroczyńcy i filantropa”. Przesadna towarzyskość prowadzi do utraty wszelkiego towarzystwa.
Pierwsze samodzielne prace badawcze A. Butlerowi dotyczyły syntezy rozmaitych związków organicznych istotnych z medycznego punktu widzenia; udało mu się m.in. zsyntetyzować jodek metylenu, urotropinę, metylenitan zwany później formozą. Na zjeździe lekarzy w Spirze w 1861 roku przedstawił własną teorię budowy związków organicznych, twierdząc, ze własności chemiczne złożonej cząsteczki zależą od właściwości jej elementarnych części składowych, ich ilości i struktury chemicznej. Przytoczone opisy doświadczeń oraz równania chemiczne niezbicie przekonywa…y słuchaczy, że młody uczony rosyjski ma rację. Jego odkrycie wzbudziło ogromne zainteresowanie i stanowiło jeden   z najważniejszych   punktów zwrotnych w całym rozwoju nauki chemicznej. Odtąd uznanie i sława A. Butlerowi nabrały skali międzynarodowej. Uczony jednak nie spoczął na wyżynach, odczuł odniesiony sukces jako zachętę do dalszej wytężonej pracy. Niebawem też dokonał kolejnych odkryć i wynalazków; wykazał m.in. istnienie izomerii wśród związków nienasyconych; zastosował fluorek boru jako katalizator w procesach polimeryzacji; zsyntetyzował trójmetylokarbinal.
W latach 1864 – 1866 ukazało się pierwsze kapitalne dzieło A. Butlerowi w trzech tomach pt. „Wwiedienije k połnomu izuczeniju organiczeskoj chimii”, jedno z klasycznych dzieł nowoczesnej nauki. W pracowniach naukowych A. Butlerowa, początkowo w Kazaniu, potem w Petersburgu, dokonano wielu odkryć w dziedzinie chemii oraz wyszkolono plejadę znakomitych specjalistów, późniejszych profesorów uniwersyteckich w Rosji i poza jej granicami. Jeden z uczniów A. Butlerowa, także zasłużony uczony, G. Gustawson pisał, iż te osiągnięcia stały się możliwe dzięki temu, że w środowisku skupionym dookoła nauczyciela obowiązywała zupełna otwartość poczynań; każdy miał dostęp do wszystkich wyników badań i niczego przed nikim tu nie ukrywano; żadna nowa idea także profesora A. Butlerowa, nie była tajemnicą po jej sformułowaniu; skoro rozpoczynano badania zmierzające w określonym kierunku, obowiązkowo doprowadzano je do końca, do ostatecznej weryfikacji eksperymentalnej. Taka konsekwencja w postępowaniu dawała z reguły wspaniałe wyniki, a kierownik laboratorium cieszył się absolutnym zaufaniem, szacunkiem i miłością podwładnych, których zresztą traktował nie jako podwładnych, lecz wyłącznie jako równorzędnych kolegów. Wszystko to tworzyło niepowtarzalną atmosferę koleżeńskiej współpracy i twórczej przyjaźni, gdy każdy dawał z siebie wszystko, co potrafił, a wyniki badań były coraz to bardziej imponujące.
Każda nauka wyda się fascynująca, o ile potrafi się wczuć w tkwiące w niej tajemnicze piękno, wewnętrzną harmonię i głębię. Dlatego też każda nauka ma swoich bohaterów, zasłużonych na jej polu. Zadanie  zaś dobrego nauczyciela akademickiego stanowi zdolność obudzenia w swych wychowankach owej fascynacji przedmiotem studiów i badań. Jeśli chodzi o wykłady uniwersyteckie A. Butlerowa, to wyróżniały się one starannym wykończeniem, logiką, przejrzystością, a jednocześnie powagą argumentacji połączoną z żywą bezpośredniością. Gdy więc profesor w 1880 roku zdecydował się na przeniesienie do Petersburga, studenci zwrócili się doń z uroczystym pismem, prosząc o pozostanie w Kazaniu, A. Butlerow się rozczulił i pozostał tu na kolejne pięć lat.
Choć był niewątpliwie pionierem teorii o budowie molekuł, to przecież równolegle z nim dużego wkładu do kształtowania tej nowoczesnej nauki dokonali August Kekule, Archibald Cooper, Władimir Markownikow, Marcelin Bertelot. Także w tej dziedzinie postęp był dziełem zbiorowym, sumą i syntezą wspólnego wysiłku wielu utalentowanych i zwykłych badaczy przyrody. Do podstawowych tez tej teorii należały następujące twierdzenia: 1. molekuła posiada budowę chemiczną, to jest określony sposób uporządkowania w niej atomów; 2. właściwości każdej substancji zależą nie tylko od jej składu, ale też od budowy chemicznej jej molekuł; 3. wszystkie atomy (szczególnie te, które są ze sobą bezpośrednio związane) w molekule wywierają na siebie nawzajem określony wpływ; 4. zjawisko izomeryczności można wyjaśnić przez różną budowę chemiczną jednakowego składu; 5. molekuły tejże substancji mają jedyną strukturę chemiczną; 6. molekuły dwu i więcej substancji izomerycznych, mając różną budowę, mogą niekiedy dowolnie się przekształcać w siebie nawzajem i znajdować w stanie równowagi (tautomerii); 7. synteza organiczna, w szczególności przebiegająca w warunkach umiarkowanych, stanowi skuteczne narzędzie pozyskiwania nowych substancji, ale też środek, za którego pośrednictwem można wyjaśniać i dowodzić tej czy innej budowy molekuły; 8. stopniowa destrukcja molekuły złożonej również może stanowić narzędzie badania struktury chemicznej molekuł; 9. atomy się łączą kosztem wartościowych sił chemicznych.
Książki A. Butlerowa, jak tez artykuły, były bardzo wysoko cenione także poza granicami Rosji, szczególnie zaś  w Niemczech, gdzie publikowano  je wielokrotnie. Prócz chemii uczony interesował się zagadnieniami rolnictwa, sadownictwa, pszczelarstwa, hodowlą herbaty na Kaukazie i był autorem szeregu opracowań naukowych w tych dziedzinach. W 1891 roku wydano np. w Petersburgu obszerny tom pt. „Statji po pszczełowodstwu”, poświęcony najrozmaitszym aspektom hodowli i pielęgnacji pszczół.  Był też trochę teozofem, przez ponad ćwierć wieku żywił entuzjastyczne zainteresowanie zagadnieniami spirytyzmu, prowadząc poszukiwania naukowe w jego zakresie.
Nazwisko Butlerowa kojarzy się w nauce światowej przede wszystkim z teorią strukturalnej budowy materii oraz z odkryciem prawidłowości polegającej na tym, że właściwości substancji chemicznych są determinowane przez charakter związków między atomami współtworzącymi molekułę. Uczony cieszył się tak olbrzymim autorytetem międzynarodowym, że jego list polecający lub po prostu pozytywna opinia wystarczały, aby dowolny naukowiec został bez zastrzeżeń zatrudniony na katedrze chemii dowolnego uniwersytetu europejskiego. Na taki autorytet zapracowuje  się oczywiście przez długie lata sumiennym i rzetelnym wysiłkiem. A. Butlerow był członkiem rzeczywistym lub honorowym 26 akademii nauk, uniwersytetów i towarzystw naukowych. Wiele jego dzieł opublikowano w różnych językach, ale w rękopisie pozostało np. „Osnowy organiczeskoj chimii”, jak też duża liczba pomniejszych tekstów, notatek, listów, które bezpowrotnie zginęły w płomieniach. Chodzi o to, że żona jego syna była ciężką psychopatką  (trzykrotnie zamykaną w domu wariatów), strasznie nienawidzącą  swego teścia i niezmiennie mu dokuczającą. Pewnego razu, gdy była w domu sama i nikt nie mógł jej powstrzymać, spaliła w piecu wszystkie papiery profesora, łącznie z wyżej wymienionym dziełem, podsumowującym cały dorobek naukowy jego życia.
Zgon wybitnego uczonego też miał charakter paradoksalny i niby przypadkowy, choć przecież  wiadomo  nie od dziś, że przypadek stanowi formę manifestowania się konieczności (prawidłowości). Zmarł Aleksander Butlerow 5 sierpnia 1886 roku w dobrach dziedzicznych Butlerówka w byłym powiecie aleksiejewskim Tatarstanu. Miał lat 65. Zgon nastąpił na skutek komplikacji po nadwerężeniu nogi, które nastąpiło było na skutek zepchnięcia profesora z krzesła, na którym stanął, by wziąć z wysokiego regału potrzebną książkę. A pchnięcia dokonała dla żartu jedna z jego wnuczek. Żyły się podczas spadania nadwerężyły, a po kilku dniach zatkały i wielki uczony umarł z strasznych męczarniach. Miał zresztą zdrowie już gruntownie nadszarpnięte przez pasmo nieporozumień rodzinnych,  które brał bardzo blisko do serca, zamiast nad dziwnymi zakrętami losu po prostu się politować. Od pewnego czasu miał kłopoty z rytmem serca i nadciśnieniem tętniczym. Koniecznymi warunkami służącymi zachowaniu naczyń krwionośnych i mięśnia sercowego w dobrym stanie są – jak wiadomo – ćwiczenia fizyczne (ruch, sport, praca), niepalenie, dieta z niską  zawartością tłuszczów oraz … poczucie humoru (elastyczne reagowanie na stresowe sytuacje życiowe). Kto nic sobie nie robi z życia i ludzi, a szczególnie z ludzkiej głupoty i nikczemności, zamiast się nimi przejmować, ratuje siebie samego przed przedwczesną śmiercią.  Kto bierze życie zbyt poważnie, może je nie w porę stracić i umrzeć – jak Butlerow – w rozkwicie sił twórczych.
W ciągu XX wieku w Rosji i ZSRR wielokrotnie wznawiano zarówno poszczególne dzieła wybitnego uczonego, jak np. „Izbrannyje raboty po organiczeskoj chimii”, zbiów dzieł w trzech tomach pt. „Soczinienija”. Opublikowano też liczne szkice biograficzne poświęcone jego życiu i pracy. Od roku 1953 przed gmachem Wydziału Chemii Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego stoi spiżowy pomnik A. Butlerowa.
                                                                   ***
                                               



                                         ALEKSANDER   WERYHO
                                 Pionier lecznictwa borowinowego  

Aleksander Andrejewicz Weryho urodził się 23 listopada 1837 roku w województwie witebskim. Był jednym ze słynnych reprezentantów dawnego rodu bojarskiego, już przed wiekami znanego na ziemiach białoruskich Wielkiego Księstwa Litewskiego,  pieczętującego się godłem Śreniawa , a rozgałęzionego w województwie wileńskim, połockim, trockim, witebskim oraz na Żmudzi. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 609, 667, 1130 i in.). Ignacy Weryka w 1420 roku za bohaterstwo nieraz wykazywane w walkach z Krzyżakami otrzymał od władz WKL dobra leżące na trakcie niebieskim. Później wielokrotnie się wyróżniali męstwem w wojnach toczonych z Moskwą. [Patrz o nich: Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. 5, str. 330 – 333.  Rzeszów 2001.]. Na Białorusi są panowie Weryhowie uważani za rodzinę rdzennie białoruską, a wyznania bywali i są zarówno prawosławnego, jak i katolickiego. W czwarty tomie edycji „Biełaruskaja Encykłapiedyja” (Mińsk 1997, str. 399) czytamy: „Wiaryhi (Dareuskija, Wiaryhi-Dareuskija, Wiaryhi-Darouskija), szlachecki rod WKL, Reczy Paspalitaj, Rasijskaj impieryi. Mieu try linii: biełaruska-litouskuju z herbam Szreniawa, ukrainskuju i halickuju. Upaminajucca z 14 – 15 stahoddzia”. Za protoplastę białoruskiej gałęzi rodu uchodzi Ignacy Weryka (1397 – 1470), namiestnik połocki. Jako zaś najbardziej znanych reprezentantów źródła białoruskie podają m.in. Franciszka Weryhę (ok. 1700 – 1761), generała wojsk Rzeczypospolitej i Imperium Rosyjskiego, adiutanta generalissimusa Aleksandra Mienszykowa; Jerzego Weryhę (1734 – 1805), pułkownika, konfederata barskiego, oficera legionów Jana Henryka Dąbrowskiego; Antoniego Weryhę (1774 – 1838), generała pod Tadeuszem Kościuszką i J. H. Dąbrowskim, ministra wojny Księstwa Warszawskiego w 1812 roku.
Należy w tym miejscu dodać, że z tej rodziny wywodził się Arciom (Artemi) Weryho-Darewski (1816 – 1884), pisarz białoruski, autor poezji, dramatów, który pisywał także po polsku w petersburskim „Słowie” i innych pismach polskich. W 1863 został za udział w powstaniu styczniowym aresztowany, sądzony i zesłany na Sybir, gdzie też po dwudziestu latach żywota dokonał.
Jednym z przywódców powstania styczniowego na Litwie, Białorusi  i w Polsce był Edmund Weryha  (ok. 1840 – 1902), który spędził osiem lat na katordze syberyjskiej, następnie zaś pracował w Petersburgu i na Ukrainie…
Jeśli chodzi o tradycję polską, to zapisał  się w niej m.in. Władysław Weryho (1867 – 1916), filozof, eseista i wydawca. Urodzony w Pskowie, kształcił się tamże, a następnie w Petersburgu, Warszawie, Berlinie, Pradze, Bernie. W 1892 roku doktoryzował się w Berlinie na podstawie rozprawy „Historiosophische Ansichten des deutschen Sozialismus”. W Polsce został założycielem i redaktorem „Przeglądu Filozoficznego”, bardzo energicznie udzielał się na niwie organizowania polskiego życia naukowego. Wydał m.in. „Podania białoruskie” (1890) i  „Podania łotewskie” (1895). Jego siostrą była Maria Weryho, działaczka oświatowa, autorka licznych podręczników dla szkół polskich, jak też szeregu artykułów w periodykach  krajowych na tematy wychowawcze.
                                                           ***
Aleksander A. Weryho ukończył w 1860 roku Cesarski Uniwersytet Petersburski, a następnie pracował tutajże naukowo w laboratorium profesora M. Sokołowa. Od 1861 jako eksternista studiował w Michajłowskiej Szkole Artylerii, zamierzając w przyszłości poświęcić się karierze wojskowej w charakterze wynalazcy i konstruktora. Po złożeniu egzaminów został skierowany przez Uniwersytet Petersburski na delegację zagraniczną i przez cztery lata (1862 – 1864) doskonalił się zawodowo w Tybindze i Zurychu, pracując po prostu na tamtejszych wszechnicach. W tym okresie świetnie opanował zarówno arkany chemii, jak i język niemiecki, w którym później powstawały i były publikowane jego pierwsze teksty naukowe w lipskim pismie  „Zeitschrift für  Chemie”. Były to: Űber die Einwirkung von Natriumamalgam auf Nitrotoluol” (1864) oraz w tymże tomie „Zweite vorläufige Mitteilung über die Einwirkung von Natriumamalgam auf die Homologen des Nitrotoluols”. W 1865 roku heidelberski periodyk naukowy „Annalen für Chemie und Pharmacie” opublikował artykuł Aleksandra Weryhi pt. „Ueber die Einwirkung des Natriumamalgams auf Nitrobenzol”.
W 1866 roku młody uczony został zaproszony do pracy na świeżo zorganizowanym Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie, gdzie wspólnie ze swym byłym nauczycielem, profesorem Mikołajem Sokołowem założył laboratorium chemiczne i rozpoczął wykłady z chemii nieorganicznej i technicznej. W 1871 uzyskał rangę profesora, a od 1874 wykładał chemię organiczną. Opublikował w Odessie dwa pionierskie dzieła: „Issledowanije nad azobenzidom i jego homologami” (1866) oraz „O reakcji priamogo prisojedinienija k gruppie azobenzida” (1867). Prócz tego w tymże czasie zostały opublikowane pomniejsze opracowania, jak np. „Die Einwirkung von fünffachem Bromphosphor auf Azoxybenzid” (w: „Zeitschrift für Chemie”, Leipzig 1870); „Issledowanija nad azobenzidom” (w: „Żurnał Russkogo Fizyko-Chimiczeskogo Obszczestwa”, Petersburg 1870); „Diejstwije broma na azonbenzid” (tamże 1871).
Na Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie A. A. Weryho pracował nieprzerwanie aż do roku 1896. Uchodził wówczas za jednego z najwybitniejszych wykładowców tej uczelni, na której skądinąd nie brakło znakomitości, w tym bardzo licznych Polaków. Jeszcze w początkowym okresie swej tutaj pracy uczony zorganizował naukowe  kółko chemiczne dla studentów, którego członkami byli m.in. późniejsi członkowie Cesarskiej Akademii Nauk i profesorowie W. Petriaszwili, P. Melikiszwili, S. Tanatar i szereg innych. Najwybitniejszym uczniem A. A. Weryhy był jednak późniejszy akademik AN ZSRR, wybitny uczony Mikołaj Zieliński. (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Twórcy cudzego światła, str. 266 – 282. Toronto 1996).
Prace naukowe A. A. Weryhy nad azobenzolem, azobenzydem, nitrobenzolem i ich homologami miały doniosłe znaczenie dla przemysłu chemicznego, techniki oraz ochrony środowiska naturalnego. Jako jeden z pierwszych w Europie nasz rodak poddał analizie chemicznej wody niektórych rzek, m.in. Dniestru, zbadał ich skład chemiczny, jakość i przydatność. Był organizatorem służby sanitarnej  w gospodarce wodnej Odessy, gdzie założył pierwsze w Rosji i na Ukrainie laboratorium do badań nad jakościa produktów żywnościowych i do walki z ich fałszowaniem. Od 1877 roku prowadził badania nad właściwościami chemicznymi i leczniczymi limanów i borowin Ukrainy, ustalając m.in. wyjątkowo korzystne oddziaływanie na organizm ludzki borowin zawierających sole siarczyste.  W związku z tym naraził się na zjadliwą krytykę sceptyków, lecz w końcu wszystkich przekonał do swych racji i jest obecnie uważany za jednego z pionierów naukowej balneologii naturalnej  w Rosji, Polsce i na Ukrainie. Ciekawe, że zaledwie parędziesiąt lat wcześniej znany nasz poeta i eseista  Ludwik Kondratowicz (Władysław Syrokomla) musiał sięgać wręcz po argumenty „teologiczne” i odwoływać się do samego pana Boga, aby przekonać nie tyle religijnego, ile ciemnego i zacofanego czytelnika co do konieczności korzystania z leczniczych kąpieli wodnych i borowinowych: „Filozofia – pisał w  „Wycieczkach po Litwie w promieniach od Wilna” (1857) – już się dawno zgodziła na niezbędność zła w moralnym porządku rzeczy. Choroba jako stan anormalny, a więc na oko porządkowi przyrodzonemu przeciwny, w widokach Opatrzności gra swą ważną i nieraz zbawienną dla człowieka rolę. W niej przestroga albo nagroda ulubieńcom Pańskim, których Bóg swym krzyżem nawiedza; w niej kara występnym, w niej zapobieżenie od występku; w niej przypomnienie, że człowiek wyniesiony nad anioły a przybliżony do bóstwa, jest tylko prochem, który w proch się obróci. Z drugiej strony, prawo Boże nakazujące czuwać nad swym życiem, i instynkt zachowawczy, jaki wlał Przedwieczny w każdą żywotną istotę, dobry początek doświadczeniom i naukom lekarskim; a Ten, co cierpieniami ród ludzki dotyka, umieszcza tuż pod ręką zaradcze przeciw nim srodki, oblewa nas zbawczym powietrzem, nasyca uzdrawiającą siłą rośliny i kamienie, wtryska je do wód źródlanych… Umiejętna ręka lekarza zawsze znajdzie w przyrodzie tuż około siebie zaradczy środek na cierpienie, jeśli jeszcze nie wybiła godzina, w której Pan pacjenta przed sąd swój ma powołać”…
A. A. Weryho żył już w nieco innych czasach i w bardziej rozwiniętej społeczności, toteż nie musiał się posługiwać karkołomnymi argumentami, aby przekonać otoczenie co do tego, ze mycie rąk i regularne kąpiele nie są ani wyrazem bezbożnictwa, ani pomysłem szatana.
Znakomity uczony i organizator służby zdrowia zakończył swe poświęcone dobru ludzi życie 13 marca 1905 roku. Jest uważany za jednego z klasyków nauki chemicznej, wodolecznictwa i lecznictwa borowinowego w naszej części kontynentu europejskiego.
                                                               *** 


                                           LEON   PISARZEWSKI
                                      Członek dwu Akademii Nauk

Była to dawna szlachta polska, której różne odgałęzienia pieczętowały się godłami rodowymi: Starykoń, Ślepowron i Topór. Znani byli od wieków na terenie Małopolski, Wielkopolski, Mazowsza, Ukrainy, Mołdawii. Źródła archiwalne przynoszą mnóstwo informacji o poszczególnych przedstawicielach tej szeroko rozgałęzionej rodziny. {Patrz o nich: Jan  Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. IV, str. 352. Rzeszów 2001].
Lew (Leon) Władimirowicz  Pisarzewski urodził się 1 lutego 1874 roku w Kiszyniowie. Jego dziadek Ignacy pełnił w swoim czasie obowiązki marszałka powiatowego szlachty, ojciec zaś praktykował jako notariusz. Wielu krewnych znajdowało się od połowy XIX wieku w cywilnej i wojskowej służbie rosyjskiej. Marzeniem rodziców było: za wszelką cenę dać dzieciom wykształcenie, by mogły sobie radzić samodzielnie w dalszym życiu. Mimo iż ojciec Leona zmarł, gdy chłopiec miał zaledwie dziesięć lat, matka, kobieta dzielna, rozumna i stanowcza – jak to szlachcianka kresowa – uczyniła wszystko, co mogła, by czwórkę dzieci, mimo trudności materialnych, wykształcić i postawić na nogi. Leon ukończył więc słynne odesskie Gimnazjum Richelieu i zaraz po tym wstąpił na Wydział Fizyczno – Matematyczny tutejszego Uniwersytetu Noworosyjskiego.
Podczas studiów młosy człowiek musiał dorabiać zarówno na własne utrzymanie, jak i wspomagać matkę w opiece nad trojgiem młodszego rodzeństwa. Właściwie to od dziewiętnastego roku życia Leon Pisarzewski w zupełności zarabiał na własne utrzymanie – korepetycjami. Duża siła witalna, pracowitość i systematyczność oraz błyskotliwe uzdolnienia sprawiły, że jednocześnie czynił znakomite postępy w nauce. A może zresztą to rozpacz egzystencjalna popychała do tak znacznego nadwysiłku. W 1895 roku pan Leon został pozostawiony w uniwersytecie w celu doskonalenia się w zawodzie i przygotowania do funkcji profesora.  Kolejne spędzone w ten sposób lata      znów były nacechowane dużymi trudnościami materialnymi, ale też wypełnione fascynującą pracą naukową, etosem aktywizmu i poznania. Kształtowanie się jego zainteresowań naukowych w dziedzinie chemii odbywało się początkowo pod przemożnym wpływem idei S. Arrheniusa, D. Mendelejewea, W. Ostwalda, a pod bezpośrednim kierownictwem profesora P. Melikiszwili. Od początku zaś i przez wiele lat podstawowym przedmiotem jego badań naukowych pozostawała chemia nieorganiczna, w szczególności w zastosowaniu do dwutlenków i nadtlenków. Już jako młody naukowiec Pisarzewski ustalił za pomocą doświadczeń laboratoryjnych, ze dwutlenki i nadtlenki pierwiastków przejściowych są pochodnymi dwutlenku wodoru, ustalił odnośne formuły, szczegółowo zbadał i opisał ich właściwości chemiczne. Monografia na ten temat autorstwa profesora Melikowa  (Melikiszwili) i Pisarzewskiego pt. „Issledowanija nad pierekisiami” (1899)  została wyróżniona nagrodą imienia Łomonosowa przez Cesarską Akademię Nauk.
W 1900 roku Leona Pisarzewskiego skierowano na dwa lata stażu do Instytutu  Fizyki i Chemii W. Ostwalda w Lipsku. Uczęszczał tutaj na mnóstwo prelekcji, a w  1901 roku złożył wszystkie wymagane egzaminy i uzyskał świadectwo ukończenia tej słynnej szkoły.
Po powrocie do Odessy młody naukowiec w 1902 roku obronił na Uniwersytecie Noworosyjskim rozprawę magisterską pt. „Pieriekisi i nadkisłoty”, w styczniu zaś 1903 został awansowany na stanowisko docenta prywatnego i rozpoczął wykłady, jak też zajęcia praktyczne ze studentami. W tym czasie poświęcał się przede wszystkim badaniom nad teorią i właściwościami rozpuszczalników i roztworów. Jego opracowanie „Swobodnaja energia chimiczeskoj reakcji i rastworitiel” zawierała dane o stałych równowagi i zmiany wolnej energii dziewięciu reakcji w 47 rozpuszczalnikach, o ich przewodnictwie molekularnym, charakterystykach ciepłotwórczych itp. Szereg ustaleń w zakresie termodynamiki procesów chemicznych, jak też tezy ogólniejsze tej rozprawy (ogłoszonej w 1912 roku) zachowują swą aktualność do dziś; a były pionierskie w skali europejskiej i bardzo wysoko je oceniał m.in. D. Mendelejew. Warto zaznaczyć, że od 1904 roku L. Pisarzewski piastował posadę profesora nadzwyczajnego  w Uniwersytecie Dorpackim, a od kwietnia 1908 kierował Katedrą Chemii Nieorganicznej Politechniki Kijowskiej. W 1912 pracował w Petersburgu, od 1913 – w Jekatierinoisławlu.
Następny etap i kolejny temat jego badań stanowiła chemia elektronów, zastosowanie też fizyki teoretycznej w dziedzinie chemii nieorganicznej. Jako jeden z pierwszych w nauce światowej L. Pisarzewski opracował teorię elektronicznej struktury materii oraz podkreślał fakt, iż reakcje chemiczne są w zasadzie procesami nabywania lub tracenia elektronów przez pierwiastki. Jako pierwszy też dokładnie ustalił podobieństwa i różnice między procesami chemicznymi a elektrochemicznymi. Jego teksty na ten temat, opublikowane w okresie 1919 – 1929 w periodyku  „Biulletień Jekatierinosławskogo Gornogo Instituta”, wywołały szeroki rezonans międzynarodowy i zyskały mu tytuł autora teorii solwatycyjnego potencjału elektronów. Wiele uczynił również jako współtwórca podstaw elektronicznej teorii katalizy metali.
Od 1913 roku L. Pisarzewski – jak zaznaczyliśmy powyżej – pracował w Jekatierinosławlu (obecnie Dniepropietrowsk), gdzie został obrany na stanowisko kierownika Katedry Chemii Ogólnej i Nieorganicznej Jekatierinosławskiego Instytutu Górniczego, jedynej zresztą wyższej uczelni w tym prowincjonalnym mieście, które niebawem stało się słynne właśnie ze względu na pionierską działalność naukową L. Pisarzewskiego. Tutaj też nasz rodak założył rodzinę, zawierając małżeństwo z Malwiną Rosenberg, która także została później znakomitą specjalistką w dziedzinie chemii teoretycznej i często publikowała prace naukowe we współautorstwie z mężem.
Burzliwe lata rewolucji i wojny domowej w Rosji (1917 – 1918) L. Pisarzewski przebył tak, jak większość mieszkańców tego kraju, tj. w biedzie i poniewierce. Cudem uniknął rozstrzelania przez szajki pijanych marynarzy, grasujących po Ukrainie. Te straszne dni nasunęły filozofowi Mikołajowi Bierdiajewowi smutną refleksję: „Człowiekowi w bardzo małej mierze właściwe jest człowieczeństwo. Bóg jest ludzki, człowiek zaś nieludzki… Postulat samowystarczalności człowieka okazuje się negowaniem człowieka, prowadzi do rozkładu pierwiastka czysto ludzkiego na pierwiastek pretendujący do tego, by stanąć ponad człowiekiem („nadczłowiek”) oraz pierwiastek bezwzględnie stojący poniżej tego, co ludzkie. Zamiast bogo-ludzkości utwierdza się bogo-zwierzęcość”… Tak też marksizm, który spostrzegał sam siebie jako najwyższą formę humanizmu, w praktyce okazał się zaprzeczeniem praw i godności człowieka, a zło przezeń zrodzone długo jeszcze będzie przerażało ludzkość. Być może zresztą, że zło pełni jakąś ważną rolę w urzeczywistnianiu planów Bożych w świecie: jest pomstą siebie samego. Czyli że niesprawiedliwość niszcząca niesprawiedliwość staje się narzędziem odwiecznej kosmicznej sprawiedliwości. Jak powiada Księga Mądrości (5, 20 23) o końcu bezbożnych: „A razem z Nim [Bogiem] świat będzie walczył przeciw nierozumnym. Polecą z chmur celne pociski błyskawic, pomkną do celu jak z dobrze napiętego łuku, a gniewne grady wyrzucone zostaną jak z procy. Wzburzą się przeciw nim wody morskie i rzeki nieubłaganie ich zatopią. Podniesie się przeciw nim powiew mocy i jak wichura ich zmiecie. Tak nieprawość spustoszy całą ziemię, a nikczemność obali trony możnowładców”. W ciągu XX wieku wiele znaków na ziemi i na niebie wskazywało umęczonej ludzkości, że coś się dzieje nie tak, jak powinno. Wojny więc i rewolucje, krwawe bunty i krwawa ich pacyfikacja ciągnęły się w nieskończoność i wydawały się ludziom wielką niesprawiedliwością, choć w istocie mogły być manifestacją odwiecznej Opatrzności. Przecież „światem rządzi tak wielka Opatrzność i sprawiedliwość Boża, że nie może nikogo spotkać śmierć niesprawiedliwa, nawet jeśli ją przypadkiem ktoś niesprawiedliwy zada” (Św. Augustyn, O wielkości duszy). Nieodgadnione są te sprawy i może czuć się szczęśliwy ten, kto ujdzie z życiem podczas tak opresyjnych okresów dziejowych… Samych tylko kapłanów prawosławnych komuniści w latach 1917 – 1919 zamordowali około 55 tysięcy, a ludzi o inteligenckim wyglądzie motłoch bolszewicki rozstrzeliwał na ulicy natychmiast. Profesorowi Pisarzewskiemu udało się jakoś tej jatki „walki klasowej” uniknąć.
Był osobowością wszechstronnie uzdolnioną i mającą  rozwinięte zainteresowania estetyczne. Kochał malarstwo i w wolnych chwilach chętnie sam sięgał po pędzel. Lubił poezję, potrafił recytować z pamięci obszerne ustępy w oryginale z dzieł Homera, Puszkina, Słowackiego, Schillera. Codziennie od młodości do podeszłego wieku uprawiał sporty; bieg poranny połączony z ćwiczeniami siłowymi dawał poczucie zdrowia, energii, harmonii ducha i ciała. W niedziele chętnie wyjeżdżał z wędką nad rzekę czy jezioro, co stanowiło doskonały relaks po kilku dniach uciążliwej pracy naukowej. Potrafił też miarkować się w troskach i zmartwieniach, jakby w myśl Nazaretańczyka, który przecież w „Kazaniu na Górze Oliwnej” (6, 25 – 34) uczył: „Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? (…) Nie troszczcie się zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. (…) Nie troszczcie się zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy”. Chrześcijańska filozofia życia łagodzi trud istnienia i pozwala z przymrużeniem oka spoglądać na codzienne troski, kłopoty, zmartwienia, które przecież nie tylko doskwierają, ale i przemijają.  Jest to madra, racjonalna postawa, propagowana zresztą nie tylko przez chrześcijaństwo, ale i przez islam, buddyzm i inne systemy religijno – filozoficzne.
Leon Pisarzewski był średniego wzrostu, ruchliwym, szybkim w reakcjach na bodźce intelektualne człowiekiem. Miał twórcze usposobienie i niedogmatyczne nastawienie  umysłu – cechy wyjątkowo doniosłe w przypadku człowieka nauki. Stąd jego odkrycia i wysnuwanie nowatorskich koncepcji teoretycznych; stąd promowanie utalentowanej młodzieży akademickiej i organiczna odraza do włączania się w jakieś kolesiowskie układy i w nieformalne towarzystwa wzajemnej asekuracji, tworzone przez karierowiczowskie miernoty. Ale też stąd ciągłe nieporozumienia i konflikty z establishmentem naukowym, który czuje się z natury zagrożony przez każdego nowatora, który podważa monopol hierarchii na prawdę, a tym samym i na uprzywilejowaną pozycję socjalną.
W 1922 roku ukazała się książka Leona Pisarzewskiego „Osnowy chimii”,  będąca systematycznym wykładem podstaw chemii z pozycji teorii elektroniczno – jonowej; później we współautorstwie z żoną gruntownie to dzieło przerobił i było ono kilkakrotnie wznawiane. W 1928 wydał „Wwiedienije w chimiju”, w 1933 – „Nieorganiczeskaja chimija”. Szereg swych opracowań naukowych uczony opublikował na  łamach miesięcznika „Priroda”, który w 1912 roku założył wspólnie z W. Wagnerem i A. Tarasiewiczem, a który przez wiele dziesięcioleci był najlepszym rosyjskim pismem popularno-naukowym i ukazuje się dotychczas w kilkusettysięcznym nakładzie. Na marginesie mówiąc, ten periodyk był zawsze bardziej naukowym niż popularnym, a głos na jego łamach zabierali najtęźsi naukowcy z różnych gałęzi wiedzy.
Szczególnie wielkie są zasługi L. Pisarzewskiego przed nauką ukraińską. W 1927 roku założył on w Dniepropietrowsku Ukraiński Instytut Chemii Fizycznej, który po drugiej wojnie światowej przeniesiony został do Kijowa i funkcjonuje do chwili obecnej w składzie Akademii Nauk Ukrainy jako Instytut Chemii Fizycznej imienia L. W. Pisarzewskiego. Był również współorganizatorem Uniwersytetu Dniepropietrowskiego; w 1929 roku założył w stolicy Gruzji Tbilisi Naukowo-Badawczy Instytut Chemii (obecnie Instytut Chemii Fizycznej i Organicznej imienia P. Melikiszwili AN Gruzji).
W 1925 roku L. Pisarzewskiego obrano na rzeczywistego członka AN Ukrainy, a w 1930 – członka  AN ZSRR. W tymże roku otrzymał Nagrodę Stalinowską, a w 1935 Order Lenina za wybitne osiągnięcia naukowe. Zmarł uczony na gruźlicę płuc 23 marca 1938 roku.
                                                                   ***
  


                                                JERZY   WAGNER
                                     Współtwórca  chemii  terpenów  




Był jednym ze współtwórców chemii terpenów, czyli związków organicznych, stanowiących ważną część składową olejków eterycznych; obok A. Butlerowa najwybitniejszym chemikiem organikiem Rosji w XIX wieku.
Urodził się w Kazaniu 29 listopada 1849 roku w rodzinie prawnika, potomka niemiecko-polskiej rodziny szlacheckiej od wieków zasiedziałej w Wielkim Księstwie Litewskim i Inflantach. Panowie Wagnerowie, przeważnie należący do szlachty zagrodowej, ale mający też gałęzie nader zamożne i wpływowe, w różnych prowincjach używająli odmiennych herbów rodowych – Brochwicz III, Lew, Newlin – choć przecież stanowili jeden, złączony więzami krwi dom rycerski. Wydaje się, że pierwotną ojczyzną rodu aryjskich Wagnerów (są też rodziny semickie tego nazwiska) była Saksonia, kraj ongiś słowiański, następnie podbity i zasymilowany przez Germanów, używających tu zresztą dialektu znajdującego się pod istotnym wpływem języków słowiańskich. Kraj ten nie miał zbyt chlubnych dziejów, jak zaznacza Zdenek Niejedly w swej książce „Richard Wagner. Zrozeni romantika”  (Praha 1961). Rodzina zaś Wagnerów już w XVI – XVII wieku rozgałęziła się po różnych krajach, zakładając swe siedziby na ziemiach Litwy, Rusi, Inflant, skąd przenieśli się również do Rosji. Ks. Kasper Niesiecki w dziele „Korona Polska”  (t. 4) notuje: „Wagner. N. Wagner w Wojsku Polskim zasłużony; dla męstwa swego nobilitowany na sejmie 1662… Adam Wagner pojął  Katarzynę Dziewanowską, z której syn Jędrzej”… itd. Ów nobilitowany Karol Wagner miał synów Bogusława i Józefa. Jak wynika z przekazów archiwalnych, z biegiem czasu panowie Wagnerowie spokrewnili się w Rzeczypospolitej poprzez małżeństwa z takimi rodzinami jak Białochowscy, Ciechanowiczowie, Ciecholewscy, Dembińscy, Gołuchowscy, Gralewscy, Pierzchałowie, Krokowscy, Szantyrowie i in. Obfite materiały do dziejów tego rodu znajdują sięw zbiorach Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego  Litwy w Wilnie (f. 391, z.8, nr 2597; f. 391, z. 1, nr 1154; f. 391, z. 8, nr 131; f. 391, z. 6, nr 707, 7, 973; f. 708, z. 2, nr 2157). Karol Wagner za udział w ruchu powstańczym 1862 został zesłany z Wileńszczyzny w głąb Rosji, do guberni kazańskiej.
                                                                    ***
Jerzy Wagner (figurujący w źródłach pisanych także jak Jegor czy Georg) miał zaledwie rok, gdy zmarła jego matka, a wychowaniem chłopczyka zajęły się jego babcia i ciotka. Z pewnością zabrakło mu w tym czasie czułości, pieszczot,  miłości i poczucia bezpieczeństwa, których źródłem może być tylko matka, a które są niezbędne we wczesnym okresie życia, aby później zachować wewnętrzny spokój i harmonię ducha. Gdy minęło kilka lat i chłopak nieco podrósł, oddano go na wychowanie i naukę do prywatnego pensjonatu w Inflantach. Otrzymał tu dość poważny zasób wiedzy w zakresie języków, nauk przyrodniczych i ścisłych, choć był jednak uczniem sprawiającym wiele kłopotów nauczycielom. W końcu zaś tak zaognił z nimi stosunki, że w ostatnim roku nauki uciekł z pensjonatu, na gapę dotarł koleją do Nowogrodu Niżnego, a stamtąd pieszo kilkaset kilometrów do rodzinnego Kazania. Gdy stanął jak cień na progu domu rodzicielskiego, ojciec żachnął się na widok wycieńczonego syna, przytuli l go do serca, wysłuchał dramatycznej opowieści o przygodach nastolatka i wreszcie dobrodusznie, aczkolwiek nie bez domieszki dezaprobaty, rzekł: „No, bracie, jesteś jak ten Łomonosow, z tą wszelako różnicą, że on uciekł z domu do szkół, a ty ze szkoły do domu”… Po paru tygodniach niepewności do Kazania nadszedł list z Inflant informujący, że mimo pewnych trudności usposobienia zbieg wykazał w trakcie nauki w pensjonacie znakomite walory umysłowe, posiada obszerny zasób wiedzy i rokuje bardzo wielkie nadzieje na przyszłość. Jak widać z tego listu,  nauczyciele Wagnera okazali się na poziomie, potrafili zbagatelizować jego przejściowe młodzieńcze wybryki, a dostrzegli, docenili i postarali się w nim rozwinąć to, co najważniejsze – znakomite walory intelektualne. W dalszym swym życiu, jak to bywa z większością wybitnych osób, Jerzy Wagner bardzo często miał nadzwyczaj napiete i skomplikowane stosunki ze swym otoczeniem społecznym. Chodzi tu o niezaprzeczalną prawidłowość psychologiczną: ludzie ponadprzeciętni są źle znoszeni przez przeciętnych i vice versa. Znakomity psycholog Ernst Kretschmer zapytuje w swym świetnym dziele „Ludzie genialni” : „Czy zastanawiano się nad tym, czym jest człowiek genialny i czemu tak często przebija się on przez życie z takim trudem, jakby się przedzierał przez gąszcz leśny; czemu bywa on niezrozumiały przez swoich nauczycieli, odtrącany przez rodzinę, ośmieszany przez ludzi swego cechu; czemu niemal stale popada w zatargi ze swoimi przyjaciółmi; czemu los nieżyczliwy zamyka mu najprostszą drogę do szczęścia, a życie jego upływa wśród kłopotów, gniewów, zgryzot i przygnębienia?”
Odpowiedzi na to pytanie od setek lat szukają zarówno psychologowie, jak też filozofowie, pisarze, historycy, antropologowie. E. Kretschmer widzi dwie podstawowe grupy przyczyn, ze względu na które człowiek wybitny ma prawie zawsze życie utrudnione ponad średnią statystyczną. „Zapewne, - powiada – że duża część winy jest tam, gdzie się jej zawsze doszukiwano, a mianowicie w otoczeniu tych ludzi i w jego niezrozumieniu tego, co wyjątkowe i nadzwyczajne, a także, nazywając rzeczy po imieniu, w prostej powszedniej zawiści ludzi zwykłych, którzy nie chcą być prześcigani przez niczyją niezwykłość. Druga przyczyna typowych trudności życiowych trapiących ludzi genialnych tkwi gdzieindziej. Człowiek normalny  przystosowuje się nawet do warunków i sytuacji najgorszych, przebija się przez życie, ma wytrzymałość i cierpliwość, zachowuje dobry humor, umie brać życie takim, jakim ono jest, i instynktownie potrafi wyczuć, gdzie jest jego miejsce wśród ludzi”… Osoba zaś wybitna nie tylko w latach młodości miewa wiele zatargów i nie potrafi przystosować się do przeciętnego otoczenia. Widzimy tu przez szereg lat nagłe przemiany, powodzenia i niepowodzenia, długi łańcuch zgryzot, rozczarowań, gwałtownych wybuchów. U natur genialnych spotykamy poza tym mnóstwo objawów, które stanowczo nie ułatwiają życia, jak np. skłonność do manii prześladowczej, do psychogennych reakcji afektywnych, nadwrażliwość i zmienność stanów psychicznych. E. Kretschmer tedy kończy swe rozważania nad losami ludzi wybitnych nader plastycznym uogólnieniem: „Z jednej strony mamy otoczenia ludzi normalnych z ich ograniczonością, którzy niczym nie dają się wytrącić z równowagi, a jednocześnie zazdroszczą człowiekowi niezwykłemu tego wszystkiego, co im kłuje w oczy, - z drugiej strony geniusz, człowiek wyjątkowy, ze swoimi przewrażliwionymi nerwami i gwałtownymi reakcjami, z małą zdolnością przystosowawczą, kapryśny, ulegający zmiennym nastrojom i wybuchom złego humoru. Taki wyjątkowy człowiek nie tylko, że traktuje bezwzględnie, wyniośle, z góry i ostro każdego filistra, ale niejednokrotnie bardzo utrudnia życie i tym wszystkim, którzy go szczerze kochają i życzą mu jak najlepiej”.
Gdy wdowa po pewnym uczonym uzyskała audiencję u króla szwedzkiego, a ten ze współczuciem nagabnął  ją o niedawno zmarłego  męża, niewiasta odrzekła mu: „Najjaśniejszy panie, on był nieznośny!”. Gdyby wszyscy biografowie byli równie szczerzy, jak owa wdowa w żałobie, to jej słowa mogłyby być wykute na cokole niejednego pomnika, wzniesionego ku czci wielu geniuszy, takich np., jak słynący z „krnąbrnego i nieznośnego” usposobienia Sokrates, Seneka, A. Mickiewicz, J.Słowacki, C. K. Norwid, F. Schiller,     A. Puszkin, M. Lermontow, I. Strawiński, P. Czajkowski, J. J. Rousseau, Lew Tołstoj i in. Po prostu – jak trafnie spostrzegł Arthur Schopenhauer – „do życia codziennego geniusz jest tak przydatny, jak astronomiczny teleskop do oglądania przedstawienia teatralnego”… Nie zamierzamy tu oczywiście sugerować przewrotnej mysli, izby wystarczyło mieć złe stosunki z otoczeniem, aby zostać policzonym w poczet osób genialnych. Wówczas bodaj co drugi szary zjadacz chleba uważałby się za geniusza. Nieraz zresztą i osoby wybitne, jak np. J. W. von Goethe czy Maria Skłodowska, potrafią nader harmonijnie współżyć z otoczeniem. Są to jednak raczej wyjątki potwierdzające regułę; ludzie, im są barwniejsi, tym mocniej odbijają od szarego, jednostajnego tła społecznego…
Ernst Kretschmer więc odnotowuje: „Istota wszelkiego zdrowia duchowego i cielesnego to stan równowagi i dobrego samopoczucia. Toteż człowiek umysłowo zdrowy, właśnie dlatego, że jest zrównoważony i umie się przystosować, nie robi ani rewolucji, ani wojen, ani poezji, jeśli warunki życiowe są jako tako znośne. Znaczna część wielkich przewrotów umysłowych i politycznych bierze początek wśród ludzi ze złym samopoczuciem, czyli wyrażając się językiem psychiatrów, spośród ludzi psychicznie nienormalnych, nerwicowców, psychopatów, obłąkańców. Im mniej ma bowiem ktoś równowagi wewnętrznej, tym łatwiej bodźce  zewnętrzne wytrącają go z niej, a im gorzej kto się czuje, tym skwapliwiej położenie swoje ocenia jako nieznośne i daje się porwać do czynów wywrotowych, podczas gdy cierpliwość i równowaga człowieka zdrowego jeszcze dalekie są od wyczerpania”. Zastąpmy w tym rozumowaniu wyraz „zdrowy” na „przeciętny”, a „chory” na „ponadprzeciętny” (co byłoby zresztą zgodne z intencjami Kretschmera), a będziemy mieli do czynienia z obserwacją nader wnikliwą i trafną, jak też  dająca wiele do myślenia…
                                                                ***
Po odnotowaniu tejże tendencji w życiorysie Jerzego Wagnera przypomnijmy pokrótce dalsze jego losy. Tak więc po ucieczce z pensjonatu do domu chłopiec nieco ochłonął i na zimno rozważył swe postępowanie. Uświadomił sobie m.in. że ucieczka od trudności i wycofanie się z walki życiowej  dalece nie zawsze licuje z ludzką godnością i nigdy nie prowadzi do zwycięstwa.
Dalsze kształcenie młodzieńca odbywało się w domu z pomocą  korepetytorów i ojca. A w 1867 roku pan Jerzy błyskotliwie złożył egzaminy gimnazjalne i natychmiast, idąc za radą ojca, wstąpił na studia prawnicze do Uniwersytetu Kazańskiego. Na tym wydziale zatrzymał się przez dwa lata, gdy jednak za namową przyjaciół odwiedził kilka prelekcji na wydziale przyrodniczym, uświadomił sobie jednoznacznie, że jego powołaniem byłby właśnie ten drugi kierunek studiów. Przerwał więc naukę jurysprudencji i przeniósł się na pierwszy rok wydziału nauk przyrodniczych. Od trzeciego zaś roku rozpoczął specjalizację w zakresie chemii organicznej w laboratorium profesora A. Zajcewa, wybitnego skądinąd naukowca. W roku 1874 Jerzy Wagner z wyróżnieniem ukończył nauki uniwersyteckie i pozostał w nim „dla prigotowlenija k profiessorskomu zwaniju”.
Talent rasowego badacza młody człowiek ujawnił jeszcze siedząc w ławce studenckiej, gdy na ostatnim roku studiów opublikował wspólnie z A. Zajcewem swój pierwszy artykuł naukowy pt. „Nowyj sintez ałkogolej. Sintez dietiłkarbinoła, nowogo izomiera amilnogo ałkogola”,  który się ukazał w 1874 roku w „Żurnale Russkogo Chimiczeskogo Obszczestwa”. Idąc za przypuszczeniami A. Butlerowa  młody naukowiec dążył do laboratoryjnej syntezy izomerycznych związków alkoholi, których istnienie teoretycznie przewidział  właśnie Butlerow.
Jerzy Wagner zafascynował się badaniami  eksperymentalnymi, poświęcał się im bez reszty i już wkrótce zaczął uzyskiwać wyniki, które zwróciły na siebie uwagę świata nauki, gdyż stanowiły udaną próbę sztucznego pozyskiwania spirytusów ze związków karbonylowych oraz związków metalowoorganicznych. W ten sposób już w pierwszych latach swej pracy naukowej J. Wagner zsyntetyzował kilka z ośmiu izomerów alkoholu, których istnienie teoretycznie przepowiedział A. Butlerow. Wybitny uczony, pracujący ówcześnie w Petersburgu, nie bez satysfakcji dowiedział się o wynikach laboratoryjnych doświadczeń uzyskanych przez młody talent kazański. Niebawem sprawę uzgodniono i Jerzy Wagner udał się do stolicy imperium, gdzie w laboratorium A. Butlerowa podjął dalsze prace nad syntezą wtórnych spirytusów, a jednocześnie został oficjalnie zatrudniony na stanowisku laboranta (odpowiednik współczesnego asystenta) w pracowni chemii analitycznej profesora N. Mienszutkina. Udało mu się tu dokonać syntezy szeregu związków acetaldegidy, akroleiny, opracowana zaś przezeń  metoda hydrolitycznego pozyskiwania spirytusów wtórnych na drodze łączenia aldehydów ze związkami metaloorganicznymi dotychczas jest przedstawiana w podręcznikach chemii organicznej jako jedna z najskuteczniejszych metod w tej dziedzinie.
W 1876 roku Wagner został obrany na członka Niemieckiego Towarzystwa Chemicznego i podjął owocną współpracę z profesorem Wiktorem Meyerem i Emilem Fischerem. W 1881 roku  „Żurnał Russkogo Chimiczeskogo Obszczestwa” opublikował jego pierwszy, mający fundamentalne znaczenie tekst pt. „Ob. obszczem sposobie połuczenija wtoricznych spirtow”; w 1882 tamże ujrzał światło artykuł „O zakonnosti okislenija ketonow”.
W 1882 roku Jerzy Wagner przeniósł się do Nowo-Aleksandrowska (tak zwano wówczas Puławy) i objął tam katedrę technologii chemicznej w działającym od 1869 roku Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa. Cztery lata tutaj spędzone okazały się nad wyraz owocne pod względem naukowym, choć przecież prowincjonalne i małe Puławy nie dysponowały ani odpowiednim wyposażeniem laboratoryjnym, ani środkami na rozwój badań, choć rząd petersburski dość hojnie sypał groszem na te cele. Lecz i w tym przypadku sprawdziły się słowa jednego z niemieckich uczonych: najlepsze prace badawcze zostały zrealizowane w najgorszych laboratoriach. Jerzemu Wagnerowi udało się „wybić” od administracji cesarskiej rolnictwa dwa pokoje pod pracownię chemiczną oraz dobrać sobie ośmiu praktykantów, którzy pełnili  obowiązki laborantów i pomocników. Przez cztery lata uczony pracował w tych spartańskich warunkach. Z pracy odchodził późnym wieczorem, letnie urlopy spędzał ślęcząc nad retortami, chemikaliami, roztworami, notatkami. Swym postępowaniem dowodził, iż żadne warunki dla prowadzenia badań naukowych nie są niedogodne, jeśli się posiada entuzjazm, wewnętrzne zaangażowanie w sprawę, jeśli się bez reszty poświęca pracy. W 1885 roku w Petersburgu ukazała się książka J. Wagnera „Sintez wtoricznych spirtow i ich okislenije”; w 1888 w Warszawie opublikowano rozprawę doktorską „K reakcji okislenija niepriedielnych uglerodistych sojedinienij”. Od roku 1886 zresztą już znany wówczas badacz kierował zorganizowaną przez siebie Katedrą Chemii Organicznej Uniwersytetu Warszawskiego. Co prawda, przyszło mu trudno rozstawać się z Puławskim Instytutem Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa, w którego obrębie stworzył sprawnie funkcjonujące laboratorium, to jednak się w końcu na przenosiny zdecydował. Warszawa to Warszawa, miasto dość ludne, ruchliwe, w którym łatwiej o bardziej rozgarniętych ludzi i o wiele innych czynników ważnych w pracy naukowej. Także tutaj Wagner zorganizował pracownię chemii organicznej; objął też posadę profesora nadzwyczajnego i prowadził z ogromnym powodzeniem zajęcia z chemii organicznej. Podczas wykładów chętnie czynił dygresje, opowiadał anegdoty z życia wybitnych ludzi, aby nieco ubarwić uciążliwy bądź co bądź  proces dydaktyczny. Miał głos silny i czysty, narrację logiczną i przejrzystą, tak charakterystyczną dla mieszkańców W.K.L., czyli styl zupełnie odmienny w stosunku do chrząkliwej, mętnej, chaotycznej i usztucznionej mowy wykładowców z Korony. Z reguły wykład J. Wagnera wieńczyły huczne oklaski studentów, nagradzających w ten sposób nieszablonowość, energię i niezależność w zachowaniu profesora; nie w ostatniej zresztą kolejności – także fascynującą treść jego prelekcji.
W okresie warszawskim Jerzy Wagner dokonał szeregu dalszych odkryć szczegółowych w zakresie chemii terpenów oraz stereochemii, ustalił liczne równania, formuły i struktury. Informacje o jego dokonaniach były znane i odnotowywane  w Polsce i Rosji, Niemczech i Anglii, Szwecji i Francji, Belgii i Szwajcarii. Był uczonym cieszącym się autorytetem międzynarodowym. Kierowany przez niego warszawski ośrodek stereochemii należał do liczby czterech najważniejszych w całym Imperium Rosyjskim, obok odesskiego, ryskiego i kazańskiego.
                                                               ***
W latach 1896 – 1900 w fachowych periodykach Warszawy, Moskwy, Petersburga, Berlina wielokrotnie ukazywały się pionierskie teksty profesora Jerzego Wagnera (nieraz we współautorstwie z młodszymi kolegami polskimi); w sumie opublikowano ich ponad 120. W 1899 r. Rosyjskie Towarzystwo Chemiczne nadało mu za wybitne osiągnięcia naukowe i owocną pracę dydaktyczną wielką nagrodę ze  złotym medalem imienia A. A. Butlerowa.
Życie prywatne wybitnego uczonego układało się niezbyt harmonijnie, od pewnego momentu cechowała  pana Jerzego pewna nieobojętność do napojów gorących, co, niestety, przyczyniło się do rozwoju niebezpiecznej choroby. Cóż, jeśli w Europie i Rosji wówczas już trwała moda na nadużywanie alkoholu jako swoisty „szyk”. Rosjanie zresztą w ciągu kilku stuleci nadużywali biostymulatorów, by odnosić zwycięstwa. Nawet decyzje o rozpoczęciu wojen zapadające na najwyższych stopniach władzy podejmowane były z reguły w stanie upojenia alkoholowego. Wódkę podawano przed bojem zarówno ratnikom Iwana IV Groźnego i Aleksego Michajłowicza, jak i konnikom Siemiona Budionnego czy batalionom karnym  marszałka Żukowa. Ten biostymulator uwalniał psychikę od strachu i hamulców moralnych. Szedli  więc żołnierze zapamiętale do ataku, tworząc przestrzeń życiową dla olbrzymiego imperium. Moda pijacka poraziła w końcu także sfery intelektualne, w szczególności literackie i artystyczne, jak również naukowe. I nie było sprawą przypadku, że mianowicie profesor Moskiewskiego Instytutu Technologicznego Dymitr Mendelejew, niewątpliwy geniusz naukowy oczywiście, w wyniku trwających półtora roku badań laboratoryjnych i degustatorskich doszedł do wniosku, iż idealną proporcją spirytusu do wody w napojach alkoholowych jest 40 do 60. Skutkiem zaś tych badań stało się wyprodukowanie pierwszej w dziejach sztuki kulinarnej wódki „naukowo uzasadnionej”    („Moskowskaja osobaja”), jak też stałe uzależnienie pana profesora i jego kolegów od tego boskiego napoju. Ten bowiem wybitny reprezentant nauki powszechnej każdemu młodemu (lub nie) naukowcowi, który chciał rozpocząć pracę pod jego auspicjami, urządzał tzw. „próbę ogniową”: osoba aspirująca musiała duszkiem wypróżnić stugramową próbówkę wypełnioną czystym spirytusem po słowach Mendelejewa „sanctus spiritus!”. Jeśli kandydat honorowo tę próbę wytrzymał, co miałoby dawać świadectwo temu, iż ma tęgą głowę, miał szansę na bycie zatrudnionym w laboratorium chemicznym Instytutu Technologicznego. Jeśli zaś haniebnie się zakrztusił i stracił oddech – rozmowa wstępna kończyła się natychmiastowym pożegnaniem. No bo po co zatrudniać na odpowiedzialnym stanowisku naukowym słabeuszy? Do dziś w niektórych kołach naukowych Rosji popularna jest sentencja: „Ten, kto nie uprawia miłości ze swą laborantką, nie szcza do zlewu w pracowni, nie pije z próbówki 96-procentowego spirytusu, ten nie jest chemikiem z prawdziwego znaczenia”.
Sam profesor Mendelejew (mający nawiasem mówiąc polskie korzenie) raz w tygodniu, w sobotę,  udawał się do publicznej łaźni, gdzie po porządnym wypoceniu się i umyciu wypijał bez pośpiechu pokaźną karafeczkę dobrej wódki, przekąsując  kiszoną kapustą i gorącymi ziemniakami. Po osiągnięciu zaś  „stanu nieważkości”, prowadzony pod rękę przez policjanta, którego sowicie opłacał, udawał się do domu na zasłużony wypoczynek. Pod względem zamiłowania do wódki wielu nie tylko chemików było bardzo podobnymi do twórcy układu okresowego pierwiastków, a jednym z najwybitniejszych spośród nich – profesor Jerzy Wagner. Niestety w wieku zaledwie czterdziestu lat pojawiły się pierwsze zatrważające oznaki obrzęków i choroby serca. Alkohol, choć stymuluje do nadwysiłku twórczego i pracowniczego, jednocześnie podkopuje fundamenty zdrowia. Lekarze wykryli u profesora Wagnera guz złośliwy, który w ciągu zaledwie pół roku zabił tego, niedawno jeszcze tryskającego zdrowiem, humorem, inteligencją i  witalnością mężczyznę. Na półtora miesiąca przed zgonem uczony uporządkował wszystkie swe sprawy służbowe i zawodowe, usystematyzował notatki naukowe, zwrócił długi i, idąc za radą lekarzy, zgodził się pójść do szpitala. Z odwiedzającymi go przyjaciółmi, kolegami, studentami usiłował jeszcze żartować, snuć plany dalszej współpracy. Lecz zabójcza choroba coraz bardziej wyniszczała organizm, przerzucając metastazy na najważniejsze ogniwa organizmu. 14 lipca 1903 roku szlachetne i niesforne serce wielkiego uczonego bić przestało.
                                                               ***



                                                       GEOLOGIA  

                                                   ANNA   MISSUNA
                                    Między paleontologią a geologią  


Jedna  z pierwszych  w Europie kobieta – geolog urodziła się w dobrach rodzinnych Bykowszczyzna w Ziemi Witebskiej. Missunowie  (pisali się również: Misiuna), byli rodem szlacheckim, pieczętowali się godłem Kotwica, a siedzieli przez wieki na posiadłościach ziemskich prócz Witebszczyzny także na Wileńszczyźnie (Por. Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7). Ojciec panny Anny był prześladowany za udział w powstaniu 1863 roku, jednak szczęśliwie obeszło się bez więzienia i zsyłki. Gimnazjum (pensję prywatną pani Hryniewskiej) dziewczę ukończyło w niedalekiej Rydze i tamże   po ukończeniu kursu uzupełniającego pozostała w charakterze nauczycielki matematyki i języka polskiego. Dużo pracowała nad sobą i marzyła o karierze naukowej. Niestety, los rozporządził inaczej. Nasze życie bowiem, jak to zauważył ongiś Marek Aureliusz, zależy nie od naszej mądrości, lecz od losu.  W 1890 roku zmarł ojciec panny Anny, tak iż musiała niezwłocznie powrócić do rodzinnej Bykowszczyzny, aby prowadzić odziedziczone gospodarstwo. Wydawało się, że jej młodzieńczym marzeniom nigdy nie będzie sądzone się urzeczywistnić, a jednak dzielna dziewczyna potrafiła połączyć prace na gospodarstwie z intensywnym samokształceniem.  Zgromadziła znaczną bibliotekę domową, złożoną z dzieł przyrodniczych w języku niemieckim, polskim, rosyjskim. Regularnie i skrupulatnie je studiowała z ołówkiem w ręku, tak iż już po roku świetnie opanowała naukową terminologię w tych językach z zakresu geologii, botaniki, paleontologii, entomologii. W ciągu trzech lat zgromadziła reprezentacyjny zbiór owadów Ziemi Witebskiej, który następnie nieodpłatnie ofiarowała warszawskiemu Towarzystwu Przyrodniczemu.
Spośród wielu zalet charakteru posiadała jedną, wyjątkowo w jej trudnej sytuacji doniosłą: zupełny brak lenistwa. Psycholog francuski Jules payot twierdził ongiś, że lenistwo „to stan zasadniczy, przyrodzony człowieka”, że „u wszystkich ludzi nieucywilizowanych spostrzega się bezwzględną niezdolność do wysiłku trwałego”. Ten stan bezwładu i niemocy determinuje większość życiowych porażek. Pisze tedy psycholog w dziele „Kształcenie woli” co następuje: „Przyczyna wszystkich prawie naszych niepowodzeń, prawie wszystkich nieszczęść jest jedna, a stanowi ją słabość woli naszej, nasza obawa przed trwałym wysiłkiem. Bierność, lekkomyślność, roztargnienie – wszystko to są nazwy, służące do oznaczania owych zasobów lenistwa, które dla natury ludzkiej jest tym samym, czym siła ciążenia dla materii”. Nawet przyjemności życiowe, nie mówiąc o wyższych osiągnięciach ducha, wymykają się leniuchom z rąk. Święty Hieronim porównuje ich z owymi żołnierzami z obrazka,  które ciągle wznoszą szpadę ku górze, lecz ciosu nie zadają nigdy, to jest: stale mają wielkie marzenia i zamiary, snują projekty i plany, których realizację wciąż przesuwają na jutro. Aż się im życie znienacka jałowo kończy, pozostawiając gorzkie rozczarowanie. Proces bezczynności bywa niekiedy przerywany wybuchami gorączkowej aktywności, lecz po krótkim czasie wszystko znów się pogrąża w stanie błogiej bezczynności. W osobach niecywilizowanych największy wstręt budzi systematyczna i ciągła praca, nie zaś krótkotrwałe momenty wielkiej aktywności. „Leń – pisze Payot – znakomicie znosi walkę, wymagającą gwałtownych wysiłków chwilowych, po których następują długie okresy bezczynnośći. Jeden naród podbija cudze rozległe  państwo, nie utrzymuje go jednak, ponieważ zabrakło mu stałości w wysiłku, stwarzającym zarząd kraju, budującym drogi komunikacji, zakładającym szkoły, tworzącym przemysł itd.”… W życiu szeregu  osób i narodów odrazę budzą właśnie te, powtarzające się w ciągu wielu miesięcy i lat umiarkowane, lecz systematyczne i nieprzerwane wysiłki, zmierzające nieustannie wzwyż, skierowane przeciwko prawu psychicznej grawitacji, spychającemu jednostkę w stan poniżającego zastoju i marazmu.
Natomiast konsekwentność w działaniu, energia i upór w przypadku Anny Missuny umożliwiły przełamanie inercji i oporu życia, dokonanie wielu znakomitych czynów naukowych. W 1893 roku rozpoczęła ona w Moskwie studia na Wyższych Kursach Żeńskich, które stały się swoistym uniwersytetem dla kobiet, a w których wykładali najlepsi naukowcy i nauczyciele Cesarstwa Rosyjskiego. Pod koniec nauki, w 1897 roku, A. Missuna była studentką wielkiego Włodzimierza Wernadskiego, który bardzo ciepło wzmiankował o niej w swych później pisanych wspomnieniach i pozytywnie oceniał jej wydaną w 1898 roku książkę „O kristallizacii siernokisłogo ammonia”…  
W sierpniu 1914 Wernadski zanotował w dzienniku, chyba nie bez satysfakcji: „Anna Missuna nazwała jeden z diatomowych wodorostów moim imieniem”. Ale było to znacznie później, gdy pani Anna  odgrywała już zauważalną rolę w nauce europejskiej i była słynną specjalistką w zakresie paleontologii i botaniki. Na razie zaś mijał rok 1897 i młoda pani geolog wybierała się na wyprawę naukową do Ziemi Nowogródzkiej, gdzie wyjaśniała m.in. zagadnienia dotyczące epok lodowcowych na tym terenie. Dowiodła m.in. , że lody ze Skandynawii wielokrotnie się nasuwały na ten areał i wielokrotnie topniały. Nad tym zagadnieniem Anna Missuna pracowała z przerwami przez dwadzieścia lat, a uwieńczeniem tego niezwykłego wysiłku był m.in. przewodnik po naturalnych materiałach budowlanych okolic Grodna, wydany w 1916 roku. Badaczka opublikowała również szereg własnych obserwacji dotyczących skamielin, resztek pradawnych, pochodzących z zamierzchłych czasów form życia już na kuli ziemskiej nie istniejących.
                                                           ***
Warto w tym miejscu zaznaczyć, iż najstarsze odkryte dotychczas formy życia pochodzą sprzed kilku miliardów lat. Pierwszą erę, która trwała cztery miliardy lat,  zwie się prekambrem, albo, dzieląc go na dwie części, archaikiem i proterozoikiem. Za tym nastała era paleozoiczna, dzielona z kolei na kambr, ordowik, sylur, dewon, karbon, perm, która trwała około 380 milionów lat. Następną była era mezozoiczna, która zakończyła się około 70 milionów lat temu, a bywa dzielona na okresy: trias, jurę i kredę. Ostatnia era – kenozoiczna – złożona z okresów zwanych trzeciorzędem i czwartorzędem, trwa do dziś. Przy czym trzeciorzęd jest dzielony na paleogen i neogen, a czwartorzęd na dwie epoki: plejstocen i holocen.
Przyczyny i mechanizmy powstawania życia nie są dotychczas przez naukę jednoznacznie wyjaśnione, ale wiemy, iż już 3,5 miliardów  lat temu istniały na Ziemi prymitywne glony zwane sinicami, istniejące zresztą do dziś w Oceanie Światowym. Z biegiem czasu organizmy ożywione coraz bardziej się komplikowały i urozmaicały, a nauka badająca dawno wymarłe organizmy, czyli paleontologia (dzielona na paleobotanikę i paleozoologię) należy bodaj do najbardziej interesujących. Po raz pierwszy wyrazu „paleontologia” użył francuski uczony Henri Ducrotay de Blainville (1822), a prawdziwego ufundowania tej gałęzi wiedzy dokonał inny Francuz Georges Cuvier. Od połowy XIX wieku paleoontologia doznała ogromnego rozwoju także w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Rosji, w której to ostatniej, na terenach syberyjskich i w tundrze za kołem polarnym, jak też na amerykańskiej Alasce  znajdowano i do dziś się znajduje doskonale zachowane w wiecznej zmarzlinie całe organizmy dawno wymarłych zwierząt, takich jak mamuty, nosorożce włochate, tygrysy szablozębe itp. W 1938 roku u wybrzeży południowych Afryki złapano latimerię, rybę trzonopłetwą, którą uważano za wymarłą przed 70 milionami lat; drugi jej egzemplarz wyłowiono w roku 1952, potem następne. Ta stalowoniebieska ryba mierzy nieraz ponad dwa metry, waży około 80 kilo i zamieszkuje wody głębokie nawet na 400 metrów.
Szczególny rozwój przyrody ożywionej nastąpił w okresie kambru; w sylurze życie zaczęło wychodzić na ląd, a dewon to okres bardzo intensywnego zasiedlania lądów. W okresie karbonu ziemię pokrywały tropikalne bagna, na których rosły olbrzymie paprocie drzewiaste i skrzypy sięgające trzydziestu metrów wzwyż, pośród których uwijały się m.in. ważki mierzące do 80 centymetrów.  W erze mezozoicznej z gadów powoli wyewoluwują się  istoty ssakokształtne, pojawiają się dinozaury, żółwie, warany  i krokodyle. Właśnie one dominują w okresie jurajskim, kiedy to pojawiają się również pierwsze ptaki.  
                                                             ***
Wiele odkryć w badaniu kopalnych form życia dokonała w swoim czasie właśnie Anna Missuna, publikując m.in. następujące teksty: „Spis roślin zebranych w powiecie dziśnieńskim w roku 1893 i 1894” (1896); „O życiu zwierząt morskich kopalnych” 1898); „Die Jura-Korallen von Sudagh” (1905); Űber eine neue Edestus-Art. aus der Karbon-Ablagerung der Umgebung von Kolomna”   (1907). Nasza rodaczka prowadziła urozmaicone badania geologiczne i paleobotaniczne w różnych regionach Białorusi, Litwy i Rosji. Była członkinią kilku powaznych organizacji naukowych, w tym Polskiego Towarzystwa Przyrodniczego imienia Kopernika. Przez historyków nauki Litwy, Rosji i Białorusi zupełnie słusznie jest uważana za ich pierwszą kobietę – geolog, przy tym o takim poziomie i dorobku naukowym, jakiego by się nie powstydzili nawet najbardziej renomowani reprezentanci płci brzydkiej w tych dziedzinach wiedzy zasłużeni.
W okresie po roku 1917 Anna Missuna pełniła obowiązki profesora geologii na Uniwersytecie Moskiewskim. Zycie zakończyła 2 maja 1922 roku niedaleko Moskwy, podczas kolejnej wyprawy geologicznej. Pochowana została na Cmentarzu Nowodiewiczym.
                                                         ***   


                                       LEONARD   JACZEWSKI
                                               Badając Sybir   

Należał do  grona znakomitych uczonych geologów Cesarstwa Rosyjskiego, był jednym z wielu wybitnych Polaków, którzy walnie się przyczynili do rozwoju nauki, kultury i cywilizacji tego kraju, pracując przede wszystkim na niwie akademickiej oraz w zakresie badań naukowych. Przypomnijmy na przykład, że w Instytucie Górniczym w Petersburgu (czołowej uczelni geologicznej) w latach 1860 – 1880 katedrę górnictwa prowadził Aleksander Karpiński, profesorami zaś byli liczni dalsi Polacy. W „Historii nauki polskiej” pod redakcją Bogdana Suchodolskiego (t.IV, cz. I – II, s. 640, Warszawa 1987) czytamy:  „Popularny wśród Polaków był Instytut Górniczy, najstarsza uczelnia techniczna Petersburga, założona w 1773 roku… Liczba polskich studentów utrzymywała się w latach 1880 – 1914 dość stabilnie na poziomie 17% ogółu studentów. Absolwenci tej uczelni stanowili potem korpus zasadniczy profesury Akademii Górniczej w Krakowie: Karol Bohdanowicz (geologia stosowana), Witold Budryk (mechaniczna przeróbka surowców), Stanisław Czarnocki (geologia stosowana – po Bohdanowiczu), Henryk Czeczott (I górnictwo), Kazimierz Kasiński (II górnictwo), Henryk Korwin - Krukowski (metalurgia żelaza), Adam Ludkiewicz (metalurgia stali), Stanisław Sowiński (metale nieżelazne). Kilku absolwentów Instytutu wybiło się w geologii, paleontologii, zoologii, np. Antoni Kulczycki, Arnold Makowski, Aleksander Michalski, Leonard Jaczewski, Stanisław Kontkiewicz”… Prócz kilku powyżej nazwanych w  Ministerstwie Zasobów Państwowych  pracowali dalsi Polacy: Józef Łukaszewicz, Józef Mroziewicz, Stefan Czarnocki.
Ale przecież do samego Petersburga działalność polskich naukowców i inżynierów się nie ograniczała, na przykład w Instytucie Górniczym w Jekatierinosłwlu geometrię wykreślną wykładał Antoni Rodziewicz-Bielewicz, walcownictwo Ludwik Żarnowski i Cezary Lubiński, geologię i mineralogię także przejściowo Leonard Jaczewski. Jedna z korespondencji prasowych w 1906 roku donosiła: „Profesor Jaczewski należy do niepospolitych mówców.  Mówi nie tylko słowami, ale oczyma i drganiem charakterystycznym muskułów twarzowych znacznie więcej. A ożywić potrafi tak nawet nieponętny przedmiot, jakim jest dla wielu geologia.
Profesor Jaczewski urodził się w roku 1857 w Guberni Kaliskiej. Po ukończeniu Instytutu Górniczego w Petersburgu w roku 1885 został mianowany inżynierem przy generał – gubernatorze Wschodniej Syberii, gdzie badał źródła słone Kraju Zabajkalskiego w Guberni Jenisejskiej, a także pokłady złota. Zaproszony przez Cesarskie Towarzystwo Geograficzne, wziął udział w ekspedycji naukowej do Mongolii. W roku 1888 zbadał kopalnie węgla kamiennego w Syberii Zachodniej, w dwa lata zaś potem w charakterze początkowo pomocnika, potem naczelnika wyprawy prowadził badania geologiczne w Syberii Środkowej”.
Przerywając na chwilę cytat z   czasopisma „Świat”, zaznaczmy, iż rzeczywiście, wraz z wybudowaniem Magistrali Transsyberyjskiej uległy gwałtownemu zintensyfikowaniu prace badawczo – geologiczne w regionach do nici kolejowej przyległych. Zorganizowano kilka poważnych wypraw geologicznych do basenu rzek Jenisej, Lena, Amur, do Kraju Usuryjskiego  i Nadbajkala.   Czynny udział brali w nich znakomici fachowcy: K.Bohdanowicz, M. Wysocki, A. Gierasimow, A. Krasnopolski, W. Kotulski, M. Świtalski, P. Jaworowski.
W dalszym ciągu swego reportażu z Rosji korespondent „Świata” donosił o Jaczewskim:  „Następnie został mianowany profesorem mineralogii w Wyższej Szkole Górniczej w Jekatierinosławlu, z   której to posady ustąpił w roku 1903. Pracę naukową zapoczątkował w „Wędrowcu” i w „Słowniku Geograficznym”. Ogółem ogłosił drukiem w językach: polskim, rosyjskim i niemieckim około 50 prac z zakresu swojej nauki. Do najważniejszych należą: „O wiecznie zamarzłej ziemi”, „Geotermiczne obserwacje dokonane na Syberii” oraz „Ueber termische Regime der Erdoberflaeche”. Na kongresie w roku 1905 w Brukseli zapoczątkował założenie specjalnej komisji międzynarodowej do badań geotermicznych. Przyjmował też udział w wydaniu wielkiego dzieła o „nefrycie” pod redakcją Bischoffa – Kunza w Nowym Jorku, którego odbito wszystkiego sto egzemplarzy. Swój egzemplarz ofiarował bibliotece uniwersyteckiej w Warszawie, a zważyć należy, że egzemplarz kosztuje 1000 dolarów! Profesor Jaczewski jest członkiem wielu towarzystw naukowych, a w roku 1898 otrzymał od Towarzystwa geograficznego za swoje prace medal imienia Przewalskiego”. Tyle warszawski „Świat” w 1906 roku.
                                                                 ***
Istotnie, nazwisko Leonida Antonowicza Jaczewskiego, radcy dworu, kawalera orderu Św. Stanisława 3 stopnia, znajdujemy na 340 pozycji w książce „Spisok gornych inżynierów”, wydanej w 1897 roku w Petersburgu.
Nawiasem mówiąc, na tejże liście inżynierów górnictwa Imperium Rosyjskiego, liczącej 417 stron, znalazły się liczne dalsze nazwiska Polaków, że wymienimy niektóre z nich: Wincenty Choroszewski, Gracjan Jacewicz, Konstanty Jordan, Michał Szostak, Heliodor Urbanowicz,  Mikołaj Ossowski, Paweł Poklewski, Stanisław Podymowski, Aleksander Wyrzykowski, Hieronim Kondratowicz, Aleksander i Paweł Karpińscy, Włodzimierz Urbanowski, Konstanty Miłkowski, Antoni Niezłobiński, Jan i Lucjusz Lebiedzińscy, Zygmunt Wojsław, Mikołaj Nesterowski, Mikołaj Puszkowski, Eugeniusz Różycki, Dominik Stempkowski, Aleksander Krasnopolski, Jakub Tański, Czesław Reutowski,  Witold Brodowicz, Ludwik Kuczyński, Leon Masłowski, Stefan Bukowiecki, Jan Poraziński, Edward Nowicki, Mikołaj Piwiński, Roman, Jan, Antoni i Aleksander Lewiccy, Emanuel Rosiński, Ignacy Świętochowski, Aleksander Czermak, Stanisław Kontkiewicz, Mikołaj Zahorski, Marceli Sędzikowski, Józef Tomaszewski, Piotr Chomiński, Kalikst Czerniewski, Konstanty Szafałowicz, Józef Bill, Stanisław i Władysław Żukowscy, Sylwester Orański, Mikołaj Sokołowski, Czesław Pancerzyński, Lucjan Tęczyński, Henryk Kędzierski, Stanisław Baliński, Bazyli Kwiatkowski, Stanisław i Jan Wolfowie, Władysław Łowicki, Ludwik Pluszczewski, Józef Wnorowski, Aleksander Zborowski, Zbigniew Nehrebecki, Jan Bereśniewicz, Michał Łempicki, Jan Korwaciński, Marcin Szymanowski, Ludwik Wasilewski, Adam Żygałkowski, Klemens Zagajewski, Czesław Mońkowski, Bronisław Chądzyński, Henryk Stępniewski, Ferdynand Godlewski, Mieczysław Grabiński, Klemens Rugiewicz, Kazimierz Strumiłło, Wilhelm Tydelski, Stanisław Chilczycki, Adam, Teodor i Jan Majewscy, Aleksander Bobiatyński, Witold Zglenicki, Józef Szanidecki, Jerzy Ostrowski, Ludwik Podhajecki, Władysław Stokowski, Felicjan Stebelski, Paweł Kłopotowski, Bronisław Jasiński, Włodzimierz Wnukowski, Jan Szostkowski, Ludwik Gąsiorowski, Mikołaj Gan, Henryk Korwin – Krukowski, Wiktor Bronakowski, Włodzimierz Grumm – Grzymajło, Jan Kowalewski, Karol Bohdanowicz, Bronisław Mikoszewski, Aleksander Skowroński, Benedykt Żołkowski, Jerzy Markowski, Zygmunt Basiński, Ludwik Leśniewski, Stanisław Strzeszewski,  Bazyli i Mikołaj Kocowscy, Zygmunt Janczewski, Jan Sygietyński, Witold Sakowicz, Michał Ołtarzewski, Aleksander Żeligowski, Ignacy Ledziński, Dymitr Ornacki, Mikołaj Żak, Józef Krzywicki, Michał Hryncewicz,  Aleksander, Bronisław i Ludwik Sawiccy, Kazimierz Stansler, Włodzimierz Michałowski, Aleksander Sikorski, Ludwik hrabia Songajło, Michał Smidowicz, Mikołaj Przyjemski, Szymon Dębski, Jan i Mikołaj Stawrowscy, Józef Kobecki, Jakub  Polański,  Witold Butrymowicz, Karol i Dymitr Karniccy, Eugeniusz Pęczkowski, Stanisław Sowiński, Piotr Jaworowski, Teodor Grodecki, Jan Chodkiewicz, Józef Krasnosielski, Kazimierz Kasiński, Antoni Wilczyński, Albert Pik, Edmund Wyszomirski, Włodzimierz Baszkiewicz, Mikołaj Iżycki, Władysław Bojanowski, Lucjan Snarski,  Jan Chmielewski, Andrzej Mirecki,  Adam Tyszecki, Felicjan i Stanisław Gadomscy, Józef Wejtko, Bronisław Mórawski, Arystarch Ihnatowicz,  Witold Ciemnołąski, Konstanty Tulczyński, Heliodor Czyżewski,  Aleksander Antonowicz, Piotr Soplica, Adolf Wolski, Mieczysław Bujniewicz, Paweł Kozakiewicz, Władysław Sinołęski, Stanisław Stracilato, Aleksander Dutkiewicz, Dymitr Bogajewski, Stanisław Dobużyński, Konstanty Dobrowolski, Aleksander Bychacki, Leon Krajewski, Walerian Zatorski, Jerzy Liminowicz, Leonid Sadowski, Tomasz Foltański, Lucjan Arct i in.
Jednocześnie członkami instytucji kierujących całokształtem górnictwa w Rosji byli w tym mniej więcej czasie : P. Armaszewski, A. i K. Giedrojciowie, A. Michalski, J. Mroziewicz, W. Kosiński, G. Romanowski, K. Kalicki, A. Karnożycki, E. Kowalewski, A. Iwanicki, W. Kpecki, W. Kotulski, właśnie Leonard Jaczewski i inne osoby polskiego pochodzenia, robiący w Imperium Rosyjskim bez jakichkolwiek przeszkód imponujące kariery zawodowe.
                                                         ***   
Profesor Jaczewski był autorem wielu publikacji naukowych, przeważnie w języku rosyjskim. W numerze dwudziestym gazety „Sibir” za 1886 rok uczony opublikował obszerny artykuł pt. „O geołogiczeskich issledowanijach, proizwiedionnych w konce leta 1886 goda w siewiero – zapadnoj czasti Kanskogo Okruga po rekie Usołkie i Tasiejewoj”.  W 1905 ukazała się w Petersburgu jego książka  „O termiczeskom reżymie powierchnosti Ziemli w swiazi s proischodiaszczymi na niej geołogiczeskimi procesami”, w której przedstawił oryginalną koncepcję rozwoju geologicznego naszej planety. Znakomity uczony poświęcił też kilka publikacji zagadnieniom wulkanologii.
                                                              ***

                                                WITOLD   ZGLENICKI.
                                           Nad  rzeką  „płynnego  złota”  

Ropa naftowa, ta przysłowiowa „krew” współczesnej gospodarki światowej, nie przypadkiem też zwana bywa „czarnym złotem”. Całkowicie uzależnione od jej posiadania są tak ważne gałęzie przemysłu, jak chemiczny, energetyczny, budowy maszyn, transport, rolnictwo i wiele innych, faktycznie – całe życie gospodarcze. Jej złoża są ruchome, przetaczające się pod ziemią razem z gazem ziemnym raz w jednym, to znów w innych kierunkach, są przedmiotem chciwego zainteresowania zarówno ze strony supermocarstw, jak i państw pomniejszych. Od lat trwają i wciąż się wzmagają krwawe konflikty zbrojne o zawłaszczanie pokładami tego surowca maskowane perfidnym gadaniem o „demokracji” i „prawach człowieka”.
Nie jest to jednak nic nowego. Dzieje bowiem wykorzystywania ropy naftowej sięgają swym początkiem szóstego tysiąclecia przed nową erą, kiedy to zaczęto jej używać zarówno jako zewnętrznego, jak i wewnętrznego środka leczniczego. Starożytni Sumerowie potrafili wytwarzać z ropy asfalt, z którego wyrabiano talerze, dzbany, ozdoby, rzeźby, rozmaite materiały budowlane i hydroizolacyjne. W Babilonii znano kilka odmian asfaltu, które wykorzystywano w trakcie wznoszenia pałaców królewskich, murów twierdz, łuków tryumfalnych, domostw, świątyń. W Chinach w tymże czasie wydobywaną z dużych głębokości ropę naftową używano także w celach ogrzewania mieszkań i ich oświetlania. W Starożytnym Egipcie przed pięcioma tysiącami lat obok wielu innych zastosowań służyła ropa po destylacji jako główny środek do balsamowania zwłok. W Cesarstwie Rzymskim potrafiono produkować z ropy benzynę, gudron, mazut, kerosynę, używając je w celach opałowych, oświetleniowych, medycznych, dezynfekujących i in.
W średniowieczu europejskim i azjatyckim materiałów ropopochodnych używano również w celach militarnych. Rzeczpospolita Obojga Narodów należała pod tym względem do krajów przodujących, posiadała bowiem poważne pokłady tego surowca. Kipiączką, olejem skalnym, dziegciem ziemnym nazywał lud w Małopolsce ropę naftową, która nierzadko ukazywała się w głębszych wykopach pod studnie czy pod fundamenty świątyń i pałaców. W XVI wieku Krosno otrzymało przywilej królewski, na mocy którego miasto uzyskało prawo do oświetlania ulic i gmachów olejem lnianym zmieszanym z olejem skalnym, oraz prawo do wyrabiania z ropy smarów i środków do garbowania skór. Stosowano też wówczas ropę do nacierania miejsc bolących przy reumatyzmie, odmrożeniach, trudno gojących się ranach, przedwczesnym wypadaniu włosów. Stefan Falomierz pisał w 1534 roku w dziele „O ziołach i mocy z nich”: „Petroleum  [dosłownie: „olej kamienny”]  jest oley, który idzie z kamienia. Jest subtelny (a zwłaszcza biały), ma moc trawiącą, rozpuszczającą. Petroleum dobre jest, kiedy kogo z przyczyny zimney w uszu boli, y na bielmo na oczu. Też pomaga naprzeciw dychawicy y na kaszel zastarzały. Ma być wypity z ciepłą wodą, ale go ma być niewiele”…
W XIX wieku zasłynął szeroko drugi nasz rodak, aptekarz z zawodu, wynalazca (na początku 1853 roku) lampy naftowej   Ignacy Łada – Łukasiewicz, który też został organizatorem pierwszej na świecie spółki wydobywającej ropę naftową (Krajowego Towarzystwa Naftowego) i założycielem pierwszej kopalni naftowej w Europie w Bóbrce (od 1854). W tymże roku pan Ignacy uruchomił destylarnię ropy w Ułaszowiczach koło Jasła i drugą w Polance. Produkowano tu tzw. „biały olej solarowy” oraz oleje smarowe, których produkcję np. w USA rozpoczęto dopiero w 1871 roku. Z inicjatywy Łukasiewicza powstało pierwsze polskie pismo naftowe „Górnik”, jak też pierwsze na świecie szkolnictwo naftowe, kształcące wiertaczy, inżynierów, wykwalifikowanych robotników w tej dziedzinie itp. Niebawem powstało w Galicji kilkaset spółek zajmujących się wydobyciem i przetwarzaniem   tego surowca. Ponad trzecia część ludności tej prowincji pracowała wówczas w tej branży. W roku 1909 tylko Stany Zjednoczone nieco wyprzedzały Galicję pod względem rozwoju przemysłu naftowego; wydobywano tu bowiem ponad dwa miliony ton surowca rocznie, który był przerabiany w kilkudziesięciu rafineriach. Polacy stali się też pionierami tej gałęzi przemysłu w Cesarstwie Rosyjskim, Ameryce Łacińskiej, niektórych krajach Europy Zachodniej.
Jednym z wybitnych kontynuatorów dzieła Łukasiewicza był Jan Potocki (1879 – 1932), niewidomy inżynier, autor szeregu imponujących zrealizowanych projektów wydobycia ropy naftowej na terenie Azerbejdżanu, znakomity teoretyk i praktyk nafciarstwa.
                                                       ***
Na czele najsłynniejszych nafciarzy polskich stoi jednak  Witold Zglenicki, autor szeregu  fundamentalnych wynalazków w dziedzinie przemysłu  petrochemicznego, m.in. pierwszej na świecie technologii wydobywania ropy naftowej z dna mórz i oceanów. Bywa on niekiedy nazywany „polskim Noblem”, choć nie dokonał – w przeciwieństwie do Szweda – żadnego szatańskiego wynalazku w rodzaju dynamitu, niosącego śmierć i zagładę milionom ludzi. Porównania, nawet robione w dobrej wierze, mogą być wielce ryzykowne. Choć przecież i w nich tkwi jakieś tam racjonalne ziarno…
Witold Zglenicki urodził się 6 stycznia 1850 roku we wsi Wargowa Stara na Mazowszu w rodzinie szlacheckiej, pieczętującej się godłem Wilcze Kosy czyli Prus Drugi. Jego matką była Weronika z domu Załusków. Rodzice byli właścicielami dóbr ziemskich o obszarze około 170 hektarów, dbali o pielęgnowanie tradycji rodzinnych, stanowych i patriotycznych.  Profesor A Chodubski odnotowuje: „Dzieciństwo i młodość Witolda Zglenickiego przypadły na okres wielkich przemian. Był świadkiem powstania styczniowego; doświadczał odwetu za nie; obserwował dokonujące się przewartościowania postaw politycznych i społecznych: walkę pozytywistów z romantykami. W aspekcie życia gospodarczo – społecznego był świadkiem tworzenia się w królestwie polskim i Cesarstwie Rosyjskim zrębów stosunków kapitalistycznych. Poza pięknem epoki, przemożny wpływ na kształtowanie się jego osobowości wywierały: najbliższa rodzina, hołdująca zasadzie uczciwej i rzetelnej pracy, oraz środowiska uczelni, których credo wyrażało się w lansowaniu założenia, że przyszłość świata leży w wytrwałej pracy, w rozwoju rolnictwa, przemysłu, handlu, oświaty, odkryciach i wynalazkach”.
W 1886 roku Witold Zglenicki uzyskał świadectwo dojrzałości po ukończeniu słynnej  „Małachowianki” w Płocku, prastarym grodzie, związanym z losami szeregu wybitnych Polaków, spoczywających wiecznym snem w podziemiach sędziwej katedry. Po tym młody człowiek zapisał się na Wydział Matematyczno – Przyrodniczy Szkoły Głównej w Warszawie. Była to, jak wiadomo, uczelnia o znakomitej renomie, którą ukończyło wielu zasłużonych później działaczy kultury i nauki, m.in. Jan Niecisław Baudouin de Courtenay, Aleksander Świętochowski, Henryk Sienkiewicz. Po zamknięciu tej uczelni w 1869 roku Zglenicki kontynuował studia na nowo utworzonym Uniwersytecie Warszawskim, szkole z rosyjskim językiem wykładowym. Wzrastał, mimo tej ostatniej okoliczności, w atmosferze romantycznych uniesień niepodległościowych, wiążących się z tendencjami pozytywistycznej „pracy organicznej”. Może na tym właśnie polegało wówczas wielkie zadanie polskiej pedagogii narodowej, aby najszlachetniejsze uniesienia duszy ludzkiej skierować na samorealizację w normalnym, systematycznym, twórczym, pracowniczym wysiłku codziennej wytwórczości: kulturowej, przemysłowej, rolniczej, duchowej i in.
Uzyskany dyplom warszawskiej uczelni jeszcze nie gwarantował ani zatrudnienia, ani godziwej egzystencji. Toteż dzięki pomocy finansowej starszego brata Bolesława, mającego solidne gospodarstwo rolne nad Narwią, podjął Witold Zglenicki studia uzupełniające w Cesarskim Instytucie Inżynierów Górnictwa w Petersburgu, by zdobyć prestiżowy dyplom geologa. Spośród kolegów wyróżniał się ten  Polak bardzo gruntowną wiedzą w zakresie matematyki i nauk przyrodniczych, nieco starszym wiekiem oraz skłonnością do samotnego ślęczenia nad uczonymi księgami i dążeniem do maksymalnie racjonalnego wykorzystania każdej chwili w celu doskonalenia się umysłowego i etycznego. Jak trafnie to ongiś wywodził Jean de la Bruyere: „Każda godzina jest sama w sobie i wobec nas – jedyna. Gdy raz upłynie, już przeminęła bezpowrotnie i miliony wieków jej nie wrócą. Dnie, miesiące, lata zapadają i giną na zawsze w czeluści czasów. Sam czas się wreszcie nie ostoi: czyż nie jest   w niezmierzonych otchłaniach wieczności punkcikiem, który zostanie zmazan bez śladu? Owóż istnieją nietrwałe i znikome, wraz z czasem zmieniające się okoliczności, które nazywamy modą, wywyższeniem, pomyślnością, bogactwem, potęgą, władzą, swobodą, rozkoszą, uciechą, zbytkiem. Czymże to będą te mody, gdy sam czas nawet, któremu towarzyszą, przestanie istnieć? Cnota jedynie, choć tak niemodna, przetrwa dłużej niż czas”…Przetrwają też jej owoce: wytwory rozumu, dzielności i pracy ludzkiej.
Młody Zglenicki zdawał sobie sprawę z tych prawd i starł się żyć zgodnie z zasadami sumienia i rozumu, nie zwracając uwagi na drobiazgi i drzazgi codziennego banalnego bytowania. Całą uwagę skupiał na nabywaniu wiedzy i mądrości, toteż przewyższył niebawem pod tym względem nawet swe elitarne środowisko.  W ostatnich latach studiów zaprzyjaźnił się z wybitnym chemikiem Dymitrem Mendelejewem, który, dostrzegając wysokie uzdolnienia, pracowitość, nieposzlakowaną uczciwość  i obowiązkowość Polaka,  zaproponował mu podjęci e pracy w swym, cieszącym się światową sławą, Laboratorium Chemicznym. Jednak z nieznanych względów do tego nie doszło. Lecz echa tej przyjaźni i pamięć o tej propozycji pozostały. Chodzi o to, że Dymitr Mendelejew wielokrotnie wręcz molestował rząd rosyjski pismami zawierającymi apele o rozpoczęcie wreszcie systematycznego zagospodarowania Kaukazu i jego nieprzebranych bogactw naturalnych, rabowanych wówczas przez monopole zachodnie, które uzyskały za łapówki koncesje na gospodarczą grabież tego regionu. Wydaje się, że ten temat był nieraz podnoszony także w rozmowach Mendelejewa ze Zglenickim. Widocznie polak wziął do serca tę sprawę, a los chciał, by został później jej realizatorem. Z drugiej wszelako strony Andrzej Chodurski wskazuje: „W przekonaniu, że powinien zająć się nafciarstwem utwierdziło go również polskie środowisko studenckie Instytutu Górniczego. Opinię tę podzielał jego najserdeczniejszy kolega Zygmunt Wojsław. Zglenicki przyjaźnił się z Wojsławem od pierwszego roku studiów w Szkole Głównej Warszawskiej. Obydwaj ukończyli tę samą sekcję przyrodniczą. Razem rozpoczęli też dalsze studia w Petersburgu. Za tym, by Witold Zglenicki rozpoczął pracę w nafciarstwie Królestwa Polskiego, przemawiała też okoliczność, że wielu wychowanków uczelni, którą ukończył, pracowało tam na naczelnych stanowiskach górniczych. Mógł więc liczyć na większe zrozumienie w realizacji poszukiwawczo – odkrywczych dążeń. Tak np. naczelnikiem rządowych zakładów górniczych w królestwie był Wincenty Choroszewski (1845 – 1901). Instytut ukończył w roku 1866. Był pierwszym Polakiem absolwentem Instytutu Górniczego w Petersburgu. Naczelnikiem Warszawskiego Okręgu Górniczego był Aleksander Wyrzykowski, który ukończył Instytut w 1870 roku.
W roku 1875 Witold Zglenicki został 891 absolwentem Instytutu Górniczego w Petersburgu. Studia ukończył z I lokatą. Uzyskał tytuł inżyniera górnika oraz prawo ubiegania się o tytuł sekretarza kolegialnego. Miał wtedy 25 lat. Służby wojskowej odbywać nie musiał. Wszyscy absolwenci Instytutu Górniczego byli zwolnieni od tego obowiązku”. Natychmiast po studiach nowo upieczony pan inżynier rozpoczął pracę zawodową; został mianowicie skierowany do zakładów przemysłowych, znajdujących się w tzw. Okręgu Wschodnim Królestwa Polskiego. Początkowo był związany z Suchedniowem, ośrodkiem administracyjnym tegoż okręgu, a następnie, od roku 1876, objął kierownictwo zakładów hutniczych w Mroczkach nad Kamienną. Działał tu do roku 1884, kiedy to padł ofiarą intryg i plotek, których przecież nigdy nie brak wśród moralnego pospólstwa, i został zwolniony z zajmowanej dotąd posady. W Polsce nie lubi się ludzi wybitnych, byle hołota żywi tu do nich zawiść, złość i niepohamowaną chęć szkodzenia.
„Trzeba postępować jak inni” – oto wątpliwa zasada oznaczajaca prawie zawsze tyle co „trzeba postępować źle”. Przynajmniej nie powinno się jej rozciagać poza te rzeczy zgoła zewnętrzne, bez znaczenia, którymi rządzi obyczaj, moda lub przyzwyczajenie” (La Bruyere, Charaktery). Ale szkopuł polega na tym, że ludzie znakomici, tacy jak Witold Zglenicki, w ogóle nie zważają  na to, co czyni ogół, i właśnie przez to mu się narażają, stając się nieuchronnie ofiarami niecnych knowań i intryg. „Trzeba mieć sporo rozumu, by umieć być intrygantem. Można jednak mieć go tyle, że się stanie ponad intrygantami, nie wdając się jednocześnie samemu w intrygi. Wówczas inną drogą się zmierza do wielkich dostatków lub sławy” – powiada Jean de La Bruyere. Lecz jest to droga niełatwa i wciąż zagrożona zawiścią i nienawiścia ludzi pospolitych, od których ani uciec, ani ukryć się nie da – tak mściwa bywa ludzka małość w stosunku do tych, którzy nie są „jak wszyscy”…
Na razie młody inżynier zajął się więc prowadzeniem na własną rękę poszukiwań złóż ropy naftowej w Zagłębiu Staropolskim, a wyniki badań publikował w specjalistycznych pismach rosyjskich.
Praca naukowo – badawcza stanowiła w tym okresie dla niego cos w rodzaju ucieczki i wytchnienia po wyjątkowo niemiłych doświadczeniach z kolegami, którym nie przypadł do gustu ani wysoki poziom jego wiedzy, ani entuzjazm, ani pracowitość, ani przyzwoitość moralna. „Załatwili” więc go („zasadzając się na sprawiedliwego”) niszcząc oszczerczymi donosami kierowanymi do Petersburga, a zawierającymi pomówienia, jakoby pan Witold kradł materiały należące do Zakładu Hutniczego w Mroczkowie, następnie je spieniężał, a zgromadzone w tak niecny sposób sumy składał na swe konto bankowe. A jedyny  „dowód”   na to, że Zglenicki  rzekomo był złodziejem stanowiła okoliczność, iż posiadał, skądinąd bardzo skromne, konto prywatne w banku, w przeciwieństwie do kolegów, którzy szybko wydawali swój zarobek na hulanki, pijatyki, karty, kobiety  lekkich obyczajów. Poważny i odpowiedzialny człowiek był w oczach tej zawistnej, głupiej, lecz jakże „ambicjonalnej”, hołoty moralnej nie tylko „dziwakiem”, lecz ostrym cierniem boleśnie raniącym oczy posiadaczom barbarzyńskich dusz. Postanowili więc go wygryźć i zniszczyć, zarzucając centralę petersburską stekiem nikczemnych donosów. Aż w końcu władze rosyjskie poczuły się zmuszone zawiesić Zglenickiego w czynnościach zawodowych, a po roku zwolnić, by nie jątrzyć kłębka syczących żmij w ludzkiej postaci.
Czyli że i w tym przypadku, jak w bardzo wielu innych, wybitny Polak padł ofiarą szykan ze strony karzełków zasklepionych we własnym małym światku, nic nie wartych i dlatego bardzo agresywnych, nadętych, niegodziwych. „Ci, którzy nie znając nas z bliska, maja o nas złe mniemanie – nie krzywdzą nas zgoła, gdyż walczą nie z nami, lecz z własnymi przywidzeniami… Zasada Kartezjusza, żądająca, by nie wydawano sądu o najdrobniejszej prawdzie, zanim się jej jasno i wyraźnie nie pozna, jest dość piękna i sprawiedliwa, by mieć za obowiązek swój rozciągnąć ją i na sądy, które wygłaszamy o osobach” (La Bruyere, Charaktery). Nie odejmując wartości tym słowom, wypada jednak uznać, że potrzeba na to niemałej kultury umysłowej i etycznej, by się nimi kierować w praktyce. Chyba tylko rzadkie, wyborowe jednostki potrafią się zdobyć na bezstronność i sprawiedliwość  w sądach o innych ludziach…
Witold Zglenicki był, oczywiście, wstrząśnięty moralnym okrucieństwem i niegodziwością  rodaków, a cała ta heca wiele kosztowała go nerwów i niepotrzebnych zmartwień. Aż mu w ogóle życie z tego powodu zbrzydło i zarabiał na utrzymanie prowadząc prywatne laboratorium oraz publikując wyniki swych badań naukowych za skromne honoraria. Z życia publicznego zupełnie się wycofał. Lecz nadal był raz po raz podgryzany przez agresywne miernoty prasowe i urzędowe. Wciąż też nie mógł znaleźć zatrudnienia.
                                                             ***
Melchior Wańkowicz pisał: „Nie ma drobnej wady w życiu społecznym. Każda drobna a powszechna wada sublimuje się w styl życia, wypiętrza w narost, pod którym żyć trudno. Jeśli się mieszka koło ogromnie ugrzecznionych przy przechodzeniu przez drzwi Polaków, którzy, kiedy człowiek samotny zachoruje, nie maja zwykłego ludzkiego poczucia, żeby mu pomóc – to się uważa za drobną indywidualną wadę. Ale nie należy zapominać, że ci ugrzecznieni a nieuczynni Polacy, przeniesieni na urząd, tę drobną indywidualną wadę za sobą powleką jako prawidło życia… Ilem razy musiał odwiedzić jakiegoś naszego przedstawiciela dyplomatycznego, niemal z reguły poczynał się cyrk według tych samych wzorów: telefonowanie bez potrzeby w mojej obecności do najbardziej wysoko postawionych cudzoziemców, używanie wszelakich języków, podnoszenie nogi pod nos, żeby pokazać niesłychane w deseniu angielskie skarpetki, (…) wysoce inteligentne rozważania o lakach japońskich, pieskach chińskich i czort wie o jakim jeszcze brekekekście snobistycznym. A kiedy było nie dać się odstraszyć tymi fumami, to wspanialec wypuszczał szybko powietrze, kapiał i mówił głosem żałosnym: - „Proszę pana, cóż my możemy poradzić, w gruncie rzeczy tacy słabi jesteśmy”… Utarł się szablon, styl swoisty, szkoła zakorzeniona – tak urzędować, aby nie napiętrzało się zbyt wiele pracy. Personal na placówkach był „zwarty, silny, gotowy”, aby walczyć z precedensem. Aby, broń Boże, żadnemu rodakowi nie pomóc, bo narośnie precedens i inni zechcą tego samego (…).
Z tego urzędowania zwłaszcza galicyjscy półszlachcice, mający większy dostęp do urzędów, robili misterium wtajemniczonych. To, co było proste, należało niezmiernie skomplikować, bo przecież jedynie na tym mogło się wyżyć poczucie wielkości nic poza tym nie umiejącego robić człowieka… Chłop dochrapujący się stanowiska za okienkiem małpował ten styl, bo biurokratyzm był jedyną formą życiową wyżycia się jako człowieka uprzywilejowanego. Stąd ta niezrozumiała dla normalnego człowieka „przyjdź pan jutro” w naszych urzędach. Czemu jutro? Czy jutro najjaśniej oświecony pan dygnitarz będzie mniej zajęty? Nie, nic podobnego… Bo tak każe system robienia gościa na miękko, wyżywania się w swej władzy. Zaraz załatwić? Nie ma tak dobrze… Każdy by tak chciał”…
Wyniosłość tępego urzędnika, samoponiżanie się i fałszywa słodycz petenta; nikczemne płaszczenie się z chama panów przed zwierzchnikiem, a deptanie podwładnych i petentów; prymitywne i płytkie pojmowanie kultury nie jako autentycznej czynnej życzliwości, lecz jako cieniutkiego pozorowanego ugrzecznienia, spod  którego raz po raz wyziera zadzierzysty cham i burak, całowanie rączek jakimże burakowatym „damom” i „eleganckie” nadskakiwanie przed drzwiami – z jednej strony, a z drugiej – żenujące plotkarstwo i nielojalność, gdy człek tylko się odwróci, lub, co nie daj Boże, podwinie mu się noga. Potworne, nigdzie w takim natężeniu nie występujące niedołęstwo połączone z głupiuteńkim dekownictwem, z nadętą  miłością  własną  półgłówków na wszystkich szczeblach drabiny społecznej, „brak szacunku do cudzej pracy i chamstwo tak przerażające, że aż zimno w kościach się robi” (Melchior Wańkowicz) – czyniły i czynią  z Polski kraj, w którym normalny, nie upośledzony umysłowo i zdrowy pod względem moralnym człowiek nie mógł i nie może wytrzymać, a Polakom wśród wszystkich ich sąsiadów wyrobiły paszport ludzi dwulicowych, nieużytych, głupich, złośliwych, przewrotnych, podłych, leniwych, nieporadnych, słabych, tchórzliwych i zdradzieckich, których należy unikać jak jakiejś  zarazy i morowego powietrza. W oczach Niemców staliśmy się „Untermenschen” (podludźmi), w oczach Litwinów „pusżmones” (półludźmi), a w oczach Ukraińców nawet „psami” itd… Każdemu zdarzy się popełnić w życiu świństwo, ale tylko Polak bywa z tego dumny i cieszy się w głębi serca ze swego świństwa,  widząc w nim powód do dumy oraz  dowód na swą niepospolitą inteligencję… Właśnie to najbardziej zaskakuje w usposobieniu polskim, że będąc takimi, jakimi jesteśmy, mamy tak dobre mniemanie o sobie, dziwimy się, że np. „Litwini nas nie lubią”, a nawet  nadymamy się i z poczuciem – zaiste żałosnej - wyższości usiłujemy spoglądać na niektórych naszych sąsiadów.
Według Melchiora Wańkowicza na polski „kundlizm”, polską małość i karłowatość składają się: korupcja w tej czy innej postaci, pokrętność, złodziejaszkowatość, zakłamanie, kult niekompetencji, klikowość i intryganctwo, bezinteresowna zawiść, rozumienie kariery jako gromadzenia grosza i przywilejów (a nie dokonań), wzajemna nieżyczliwość, merkantylna niegodziwość, brak kwalifikacji i kompetencji we wszystkim. „To manierowanie się – zauważa znakomity pisarz – oddolnej kultury polskiej w spaczonej, wytchłej i zdefigurowanej przez wieki spekulacji, nieróbstwa i przywileju kulturze powoduje bardzo głębokie, wprost tragiczne, rysy w cechach naszej pracy, naszego rządzenia i naszego myślenia. Powstał z tego nieznośny styl życia, to, co bym nazwał „kundlizmem”. Ten kundlizm stworzył zawiść człowieka do człowieka, brak szacunku do pracy, fumy, i ten kundlizm stworzył zły styl myślenia i zły styl pracy”…
Wszystkie te cechy, budzące w ludziach cywilizowanych obrzydzenie, wynikają, być może, z faktu biologicznej degeneracji polskiej populacji, jej coraz to dalej postępującego słabnięcia, z zanikania energii życiowej, wyrodnienia na poziomie witalnym i fizjologicznym. Procesy degeneratywne powodują upadek fizyczny i umysłowy ludności; stąd w Polsce od kilku już wieków obserwuje się nasilanie   pijaństwa i nikotynomanii wśród kobiet, które rodzą chmary dzieci z upośledzonym umysłem, wzrokiem, systemem nerwowym, kostnym i mięśniowym; stąd nigdzie poza Polską nie spotykana „organiczna głupota” i tępy brak wyobraźni i kultury, pchający tych ludzi do nieustannego plwania na siebie nawzajem, do wściekłego rzucania się sobie do gardła, podczas gdy zdrowy rozsądek nakazywałby wzajemną pomoc, współpracę dla wspólnego dobra i solidarność. M. Wańkowicz miał rację, gdy ze smutkiem stwierdzał, iż na zarazki głupoty jeszcze nie wymyślono ani siatki ochronnej, ani lekarstwa. „Z malarią nauczono się walczyć, z głupotą – nie”.   Przez trzy ostatnie stulecia była ta druga niekoronowaną królową Polski, kraju, w którym rodzi się wielu wybitnych, a nawet genialnych ludzi, lecz w którym żaden z nich nie ma szansy na samorealizację.
Jeden z podróżników niemieckich, który w XVIII wieku przybył do Polski z najserdeczniejszymi o niej wyobrażeniami, po przebyciu tego kraju wrócił do swej ojczyzny z przeświadczeniem, że spotkał tu tylko „Menschen von knechtischer, gemeiner, namentlich ungetreuer und hinterlistiger Gesinnung”. Został boleśnie rozczarowany i głęboko dotknięty widokiem ludzkiej nikczemności.  Oczywiście, żaden wybitny człowiek nie miał szans na przetrwanie w takim otoczeniu, nie mówiąc o realizacji swego potencjału. Toteż uchodzili znakomici Polacy tłumnie do Niemiec, Francji, Rosji, byle gdzie, byle jak najdalej od swej ojczyzny. A niektórzy z nich nabierali do swego narodu nawet zajadłej nienawiści. Zresztą Seweryn Boecjusz z Aten (ok. 480 – 525) w swoim czasie zauważył: „Gdy niektórzy widzą, że od najgorszych doznają krzywdy, pałając nienawiścią do swych krzywdzicieli wracają do owoców cnoty i starają się być niepodobni do tych, kogo nienawidzą”. Nie mogą zaś  znieść samego widoku otaczającego ich draństwa, zmieniają nieraz nawet miejsce pobytu. Co też uczynił po kilku latach wahań Witold Zglenicki. Nie powinno się przecież rezygnować z życia i wysiłku twórczego ze względu na to, że się widzi wokół siebie kotłujący się motłoch.
Czas mijał, trzeba było coś ze swym życiem począć i inżynier Zglenicki w roku 1890 podejmuje decyzję o podjęciu pracy w probierstwie, początkowo w łotewskiej Rydze, a potem, od 1892, w azerbejdżańskim baku na stanowisku kierownika probierni. Wypada zresztą na marginesie dodać, że w 1890 roku pan inżynier został na drodze sądowej oficjalnie i definitywnie oczyszczony ze wszystkich stawianych mu przez donosicieli zarzutów i na mocy decyzji Cesarskiego Ministerium Skarbu Państwowego zostało mu przywrócone prawo do ponownego zatrudnienia w służbie państwowej.
Do dalekiego Baku trafił Polak trochę „za karę”, ponieważ przedtem odmówił objęcia, dobrze skądinąd płatnej, posady w Zagłębiu Donieckim. Wydaje się wszelako, że gdyby nie chciał, to by do baku nie pojechał, ale widocznie rozmowy ongisiejsze z Mendelejewem nie minęły bez śladu…
Od pierwszego dnia pracy w Baku wykazał się Polak jako pod każdym względem znakomity, kompetentny, absolutnie uczciwy pracownik i fachman – cechy w Rosji wysoko cenione. Rodaków dookoła było niewielu, wydawało się więc, że można rozkręcać się na całego i pracować „pełną parą”, nie obawiając się zawistnych intryg i niegodziwych „podejść”…
                                                              ***
Zanim przypomnimy o szczegółach pobytu naszego rodaka w Azerbejdżanie, streśćmy w kilku zdaniach  dzieje przemysłu naftowego w tym kaukaskim kraju. Otóż sama nazwa „Azerbejdżan” znaczy Kraina Ognia. Jeden z najsłynniejszych wędrowców europejskich Marco Polo, przemierzając Azję Jedwabnym Szlakiem pisał o dziwnej, oleistej cieczy wydobywającej się z piaszczystego półwyspu Apszeron. Arabscy kupcy karawanami rozwozili to smarowidło do kół w beczkach po całej Azji i połowie Afryki. Do pobliskiej Persji wożono ropę łodziami.
W 1872 roku Cesarstwo Rosyjskie wygrało ostatecznie wojnę z Persami o chanaty azerskie i ogłosiło, iż obce firmy mogą także ubiegać się o koncesje na wydobycie ropy. Długoterminowe dzierżawy i daleko idące ulgi podatkowe przyciągnęły niebawem do Baku wielu zagranicznych i rosyjskich magnatów przemysłowych, którzy inwestowali tu olbrzymie pieniądze, a wyciągali jeszcze większe.  W 1873 roku pracowało w tym regionie 80 zakładów, produkujących 16 tysięcy ton nafty rocznie. W tymże roku miał w Baku miejsce pierwszy wytrysk samoczynnego szybu. Dwa lata później wydobyto już tu 83 tysiące ton ropy, a po kolejnych ośmiu latach – dziesięć milionów ton, czyli połowę całej wydobywanej na świecie ropy. Region Baku zdystansował amerykańskie stany Pensylwania i Teksas, a Baku stało się jednym z wielkich centrów finansowych globu i niekwestionowaną stolicą naftową świata. O ile w 1864 roku mieszkało w nim 14 tysięcy ludzi, to w 1900 – ponad 200 tysięcy. Założyli tu swe siedziby wszędobylscy Rotszyldowie z Francji i Noblowie ze Szwecji; pierwsi z nich połączyli koleją kaspijskie Baku z czarnomorskim portem Batumi i zaczęli wywozić azerbejdżańską ropę na rynki światowe; drudzy wznieśli pierwszą rafinerię, ułożyli ropociąg i zbudowali flotę parostatków, którymi na wodnych szlakach transportowali ropę do całej Rosji i Europy. Kosztem bogactw naturalnych Azerbejdżanu i niewolniczego wyzysku ludności tego kraju zbijali ogromne majątki kapitaliści żydowscy, rosyjscy, ormiańscy i inni.
                                                            ***

Wracając do Witolda Zglenickiego musimy przyznać, że probierstwo wymagało wielkiego nakładu czasu, energii  umysłowej i fizycznej. A jednak w chwilach wolnych od zajęć zawodowych, w niedziele, święta, podczas urlopów inżynier studiuje literaturę geograficzną o Kaukazie, bada i koryguje mapy podróżnicze, czyni notatki o geognozji tych terenów. Już wówczas informacja stawała się najdroższym „towarem” na świecie. Wypada podkreślić, że Zglenicki we współpracy z wynajętymi przez się osobami dokładnie rozpoznał występowanie złóż ropy naftowej nad Morzem Kaspijskim, przede wszystkim na półwyspie Apszeron. To nie w ostatniej kolejności dzięki jego badaniom miasto stołeczne Azerów stawało się w tym czasie jednym z najważniejszych ośrodków wydobycia i sprzedaży ropy na świecie. Naturalne bogactwa olbrzymiego, lecz pod względem gospodarczym mocno nieporadnego Imperium przyciągnęły do niego kapitał międzynarodowy, który tu szukał okazji do powiększenia siebie samego. Przodowały w tym procederze nie tylko wspomniani powyżej Rothschildowie, ale i Wawelbergowie, Rockefellerowie, Lehmanowie etc. Przyjeżdżali tu przedsiębiorcy z całego świata, z Niemiec, Wielkiej Brytanii, USA, Francji, Belgii, Austrii; a zwracali się na progu do Zglenickiego, on bowiem dzierżył w swym ręku  obszerne, a dokładne, informacje, dotyczące rozmieszczenia złóż nie tylko ropy, ale i miedzi, ołowiu, srebra, magnezu, żelaza, innych bogactw naturalnych.

           Jednak pan inżynier chował w zanadrzu także własne plany. W roku 1896 złożył do Bakińskiego Departamentu Górnictwa prośbę o zezwolenie na wiercenie szybów naftowych na dnie Zatoki Bibi – Ejbat Morza Kaspijskiego, załączając do tego pisma projekt techniczny wieży wiertniczej, umożliwiającej wiercenie otworów i następnie eksploatację złóż podwodnych. Odpowiedź urzędu była wszelako negatywna i Zglenicki poczuł się zmuszony do wystąpienia z odwołaniem do władz zwierzchnich w Petersburgu, a pismo stamtąd zawierało m.in. sformułowanie: „Tereny objęte przez morze mogą być udostępniane osobom prywatnym tylko przez nadanie im specjalnego przywileju”.     Polak jednak praktycznie rzecz biorąc nie miał szans na uzyskanie takowego przywileju, ponieważ nie należał ani do „osób zaufanych” reżimu, ani nie posiadał wystarczająco dużo pieniędzy na opłatę skarbową oraz na łapówki dla carskich decydentów. Jednak uparty inżynier nie dawał za wygraną i w 1898 roku zwrócił się do Komisji Technicznej Kaukaskiego Zagłębia Górniczego, która postanowiła, że złoża ropy naftowej znajdujące się pod dnem morza można będzie eksploatować po utworzeniu w tym miejscu sztucznego lądu przez zasypanie zatoki. A to z kolei byłoby przedsięwzięciem tyle drogim, co bezsensownym. Przyszło więc nadal toczyć walkę z nonsensami biurokracji, a Zglenicki przeniósł ją na płaszczyznę publiczną. Opublikował mianowicie w czasopiśmie „Problemy Nafty” wyniki swoich badań pt. „O miejscach na Półwyspie Apszerońskim i pobliskich terenach, na których należałoby przydzielić działki pod wydobywanie ropy naftowej”, wskazując na 165 konkretnych terenów. W tymże czasie (1896) Zglenicki opublikował w periodyku rosyjskojęzycznym „Nieftianoje Dieło” pierwszy na świecie projekt techniczny eksploatacji złóż ropy z dna morza. Stwierdził też, iż najbogatsze zapasy ropy na Kaukazie znajdują się właśnie na terenach nadkaspijskich i pod dnem tego morza. Zaproponował wiercenie szybów bezpośrednio w dnie zbiorników wodnych.
            Pionierski pomysł – jak to z reguły bywa – spowodował burzliwą dyskusję, sprzeciwy, protesty, polemiki. Rozpętano złośliwą kampanię prasową, ośmieszającą w sposób wyjątkowo agresywny zarówno osobę Zglenickiego, jak i jego „utopijny” projekt. Ponieważ zaś wybitny inżynier po wielu gorzkich doświadczeniach z ludźmi prowadził nieco samotniczy tryb życia, ogłoszono go za odludka, dziwaka i pomyleńca. W tym przypadku chodziło jednak i o to, że stawka tych rozgrywek była bardzo wysoka. Szło o grube miliony i miliardy dolarów. A przecież, jak zauważał filozof: „Ludzie tak niełatwo porozumiewają się w interesach, są tak nieużyci, gdi idzie o najdrobniejszy zysk, są tak nastroszeni trudnościami, tak żądni sami są oszukać innych, choć nie chcą być oszukanymi, a tak nisko ceniąc cudzą własność, tak wysoko się noszą ze swoją, że nie wiadomo  właściwie, jakim cudem dają się zawierać małżeństwa, umowy, nabytki, pokój, zawieszenie broni, przymierza i sojusze” (Jean de La Bruyere). 
                                                                    ***
           W 1900 roku oficjalnie uznano projekty   Zglenickiego za „nierealne”. Inna rzecz, że po kilkudziesięciu latach, a mówiąc dokładnie od roku 1923, wszystkie nowatorskie idee Polaka, dotyczące np. aparatów do wydobycia ropy z dna mórz, zbiornikowców (tankowców) do jej transportowania itp., stały się realne, ponieważ postęp  technologiczny w całej rozciągłości potwierdził ich zasadność. Dziś Witold Zglenicki zarówno w Polsce, Azerbejdżanie, Rosji, jak i na całym świecie uznawany jest za „ojca” nowoczesnych technologii wydobycia ropy naftowej z dna mórz.
             Bardzo znaczne są zasługi naszego rodaka także w zakresie doskonalenia urządzeń rafineryjnych; był on bowiem konstruktorem aparatu służącego do pomiaru odchyleń i krzywizn szybów naftowych, jak i metod ich prostowania (1893). Zważywszy, że krzywizny są często przyczyną pożarów wybuchających podczas wierceń, wynalazek ten miał i ma nadal dla przemysłu naftowego znaczenie fundamentalne.
         Władze Cesarstwa Rosyjskiego – trzeba to ku ich zaszczytowi przyznać – doceniły geniusz i zasługi Polaka, systematycznie go awansowały w hierarchii stopni górniczych, tak iż w roku 1901 miał on już rangę radcy kolegialnego, co odpowiadało stopniowi pułkownika w dziedzinie wojskowości. Nieraz też był znakomity inżynier wyróżniany wysokimi premiami pieniężnymi, ponieważ był autorem kilkudziesięciu opatentowanych wynalazków i konstrukcji technicznych. Szach Iranu natomiast, w uznaniu niezwykłych osiągnięć polskiego inżyniera, nadał mu najwyższe wyróżnienie perskie: złoty Order Lwa i Słońca.
          Jak zaznaczyliśmy, był W. Zglenicki człowiekiem niezwykle pracowitym i konsekwentnym w dążeniu do wytyczonego celu. Nie będąc początkowo w stanie zrealizować swych wizji technologicznych, stopniowo skupował za zaoszczędzone pieniądze działki roponośne w regionie miasta Baku. Największa z nich była położona koło wsi Surachany. Aby znaleźć wspólników do eksploatacji tych złóż (wymagała ona na starcie wysokich nakładów finansowych), Zglenicki udawał się kilkakrotnie do Wielkiej Brytanii i Francji w celu nawiązania kontaktów z tamtejszą finansjerą. Nie bardzo mu się jednak w tym zamiarze wiodło, gdyż rekiny grabieżczego kapitalizmu chciały tylko działki od Zglenickiego odkupić, nie zaś dzielić się z nim potencjalnie bajecznymi profitami. 
          Długie lata nadmiernego wysiłku i liczne rozczarowania losowe nie mogły nie pociągnąć  szkodliwych konsekwencji dla stanu  zdrowia tego tytana pracy. Przez  kilka lat lekarze nalegali, by choć jeden urlop Zglenicki spędził na wypoczynku, a nie na morderczych wyprawach geologicznych. Wszystko na nic. W końcu niedomagania zdrowotne stały się zbyt dokuczliwe, by można je było ignorować. Okazało się, że organizm zaatakowała nieuleczalna wówczas, szybko postępująca odmiana cukrzycy. Od 1901 Zglenicki wiedział, że natura wydała na niego rychły wyrok śmierci, lecz wciąż jakby nie dopuszczał do siebie realnej treści zaistniałej sytuacji, nadal zapamiętale poświęcał się  zajęciom zawodowym w zakresie probierstwa i geologii. Jednak nie ma sposobu na uniknięcie tego, co jest nieuniknione. W połowie czerwca 1904 Zglenicki już nie mógł podźwignąć się z łóżka.
           3 lipca podyktował testament, który zresztą dawał piękne świadectwo jego usposobieniu i postawie życiowej. Głównym przedmiotem testamentu były działki roponośne, mające już wówczas dużą wartość finansową. Zapisując swej żonie Marii z domu Winogradow i synowi Anatolowi kapitał, który gwarantował im dostatnią egzystencję, Zglenicki jednocześnie już w pierwszym paragrafie testamentu nakazywał: „Dochody z połowy działki położonej w pobliżu wsi Surachany powiatu bakińskiego zapisuję Kasie Mianowskiego w Warszawie, zastrzegając, by Kasa praw swoich do tych dochodów nie sprzedawała, lecz korzystała z nich w miarę ich pozyskiwania po wieczne czasy”. Pokaźne sumy umierający przeznaczał dla kolegów z wypraw geologicznych, dla współpracowników z probierni, jak też ofiarował na założenie szkoły rzemieślniczej w Płocku i szkoły mistrzostwa nafciarskiego w Baku. Pokaźne sumy zostały przeznaczone licznym instytucjom naukowym Polski, Azerbejdżanu i Rosji. W paragrafie ósmym testamentu czytamy: „jeśli po zaspokojeniu wszystkich wymienionych zadań zostaną sumy wolne, to zapisuję je Kasie   Mianowskiego w celu utworzenia nienaruszalnego kapitału, z tym, aby procenty od kapitału obracać na wypłacanie nagród wedle uznania Kasy za najlepsze dzieła z zakresu ogólnoeuropejskiej literatury, sztuki i nauki w rodzaju nagród Nobla”. Jak trafnie ocenia profesor Andrzej Chodubski: „Niewątpliwie był to najlepszy prezent, jaki mógł darować Ojczyźnie, której nie było na ówczesnych mapach Europy”.
         Rzecz dziwna, lecz ten patriotyczny gest polskiego inżyniera spowodował w Królestwie Polskim nie wdzięczność i uznanie, lecz złośliwe repliki publikowane na łamach warszawskich gazet. Oceniono testament Zglenickiego jako jego „jeszcze jeden pomylony pomysł”, z którego nic nie wyniknie. Nigdy nie wolno czynić dobra głupcom i niegodziwcom, ponieważ odpłacają za nie złem. Tymczasem wielki inżynier odszedł ku wieczności w dniu 6 lipca 1904 roku i staraniem  żony  - zgodnie z ostatnią wolą zmarłego – pochowany został w Polsce, w miejscowości Wola Kempińska nad Narwią. W rok później przystąpiono do realizacji zapisów testamentu. Początkowo czyniono to niezbyt sprawnie, tak iż Kasa imienia Mianowskiego pierwsze pieniądze otrzymała dopiero w 1908 roku. Ale cóż to był za „wariacki” pieniadz! Na konto Kasy wpłynęła suma jednego miliona 384 tysięcy 744 rubli złotem, czyli około 700 tysięcy ówczesnych dolarów amerykańskich, co w przeliczeniu na kurs obecny dałoby kwotę około czterdzieści razy większą, czyli ponad 25 milionów USD. Jednen z ówczesnych dokumentów Kasy Mianowskiego głosił: „Były to sumy tak niesłychanie olbrzymie, że Komitet Kasy nie miał wręcz pomysłu na to, jak je wydawać. W roku 1912 wypłacono na wszystkie zapomogi 84 548 rubli, w 1913 – 160 671 rubli, w 1914 – 177 939 rubli. Wydawano przy tym nie skąpiąc grosza – skoro z roku na rok pozostawały znaczne rezerwy kasowe, to dlatego, ze ówczesny świat naukowy Królestwa nie był dostatecznie  silny, by mógł przetworzyć na wiedzę tak duże sumy”. A i Komitet Kasy działał dość niezdarnie, dzieląc pieniądze na chybił trafił lub, co gorsza,  kierując się  dwuznacznymi preferencjami osobistymi. Z biegiem czasu musiało dojść do malwersacji i nadużyć. Co prawda, z pieniędzy Zglenickiego sfinansowano pierwsze wydanie „Encyklopedii Staropolskiej” Zygmunta Glogera, wielotomowy  „Słownik Języka Polskiego”, dofinansowywano działalność warszawskiego Towarzystwa Naukowego i Obserwatorium Magnetycznego w Świdwinie. Lecz było to zbyt mało jak na istniejące  możliwości; nie zaoferowano stypendiów wielu potrzebującym, klepiącym biedę studentom i naukowcom, nie dano grosza na realizację szeregu ciekawych projektów badawczych i edytorskich. Ciężki pieniądz, wypracowany przez Zglenickiego, spoczął martwym balastem na koncie Kasy im. Mianowskiego zamiast zostać przysłowiową „krwią” polskiej nauki i kultury. Tak więc i tym razem piękna inicjatywa patriotyczna została zmarnowana przez to, co Niemcy nazywają „ungeheuere polnische Indolenz” – „potworne polskie niedołęstwo”, jak i przez złodziejaszkowaty sabotaż „działaczy”, zezujących chciwie na cudze pieniądze i poszukujący sposobu na ich ciche zmalwersowanie.

                                                                     ***
            Witoldowi Zglenickiemu przyszło przez całe życie działać w nieżyczliwym, małostkowym otoczeniu, wśród intryg i plotek, w środowisku, które zawistnie, głupio i przewrotnie odsądzało go „od czci i wiary”. Pośmiertne losy jego testamentu były równie surrealistyczne.   Początkowo zarząd Kasy im. Mianowskiego w ogóle wzdragał się przed zaakceptowaniem zapisu testamentowego. Prawnik Kasy wręcz rozpowszechniał o Zglenickim szemraną plotkę jako o rzekomym „pomieszanym” megalomanie. Twierdził, że przyjęcie tej oferty tylko przysporzy Kasie kłopotów (niezdarni „działacze” i urzędnicy zawsze uważają, że celem ich istnienia jest zażywanie niezmąconego spokoju i otrzymywanie za to „godziwej” pensji, a nie poważne pełnienie określonych obowiązków, dlatego bywają szczerze oburzeni, gdy ktoś waży się ich wygodną egzystencję w jakiś  sposób zakłócać). W zaistniałej sytuacji doszło niebawem do drastycznego naruszenia intencji zapisu testamentowego, gdy jego egzekutor, adwokat Smoliński, wbrew woli zmarłego (i najpewniej za łapówkę) wydzierżawił Rotszyldom działkę roponośną pod Suchanami, przynosząca duże profity. Towarzystwo Kaspijsko – Czarnomorskie, będące ekspozyturą wyżej wymienionego rodu bankierów żydowskich, zawarło w 1907 roku umowę, na mocy której Kasa im. Mianowskiego miała otrzymać razowo trzy tysiące rubli oraz sukcesywnie jedną szóstą wartości wydobywanego gazu ziemnego i jedną piątą  część wydobywanej ropy naftowej. Rzecz ewidentna, były to sumy skandalicznie niskie w porównaniu z tymi, które by pozyskiwano, gdyby uszanowano wolę Zglenickiego w całej rozciągłości. Same bowiem dywidendy z eksploatacji złóż naftowych na Kaukazie, objętych testamentowym zapisem Witolda Zglenickiego, do chwili nacjonalizacji ich przez rząd sowiecki w 1919 roku, wyniosły ponad trzy miliony rubli w złocie.
         W 1923 roku rząd polski i radziecki wymieniły noty dyplomatyczne w sprawie uregulowania płatności dla Kasy im. Mianowskiego, jednak wciąż pogarszające się stosunki między państwami uniemożliwiły pozytywne załatwienie tej sprawy, dziś zaś strona  polska  traktuje ją jako zagadnienie dawno przebrzmiałe. Zresztą niewiadomo, z kim można by dziś o tych miliardach Zglenickiego pertraktować: z rządem Rosji czy Azerbejdżanu.
          Ważniejsze niż pieniądze są w każdym razie fundamentalne osiągnięcia naukowe i konstruktorskie Witolda Zglenickiego, stanowiące niepodważalny wkład do rozwoju nowoczesnej energetyki i cywilizacji technicznej w skali ogólnoświatowej, wkład zresztą powszechnie uznawany, lecz w samej Polsce, niestety, raczej zapoznawany.

                                                                    ***






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz