JAN CIECHANOWICZ
W CIENIU
RAJSKICH JABŁONI
(POLSCY
PIONIEROWIE NAUKI I
TECHNIKI W OBCYCH
KRAJACH)
Warszawa
2018
Copyright
by Jan Ciechanowicz
„Kto
lekce sobie waży mądrość i naukę, jest nędzny. Próżna jest takich nadzieja, a
prace daremne i dzieła ich bez pożytku. Kobiety ich są szalone, a dzieci
występne i ród ich przeklęty”.
Księga Mądrości (ST)
„Przyjemność
badacza - zadzierać suknię przyrodzie”
Jean Rostand
SPIS
TREŚCI
WSTĘP. Niespokojne
duchy.
FIZYKA
Georg
Simon Ohm- Januszowski. Za zachodnią
rubieżą.
Maria
Salomea Skłodowska-Curie. Najsłynniejsza
kobieta wszechczasów.
Piotr
Czyrwiński. Od atomu
do śnieżynki.
Leon
Kołowrat-Czerwiński. Młodość a
śmierć.
Aleksander
Weryho. Pasja poznania.
Leon
Arcimowicz. Na tropie
plazmy.
Michał
Leontowicz. Nauka a termojądrowe barbarzyństwo.
Frank Wilczek. Podkarpacki laureat nagrody Nobla.
MATEMATYKA
Wiktor
Buniakowski. Między kwadraturą koła a teorią względności.
Michał Ostrogradzki. Znakomity nauczyciel
akademicki.
Bolesław Młodziejewski. Prezydent
Towarzystwa Matematycznego.
Hipolit Jewniewicz. Od hydrostatyki do
rachunku kwaternionowego.
Stanisław
i Jan Ptaszyccy.
Dwaj uczeni bracia.
Zenon Borewicz. Profesor, filatelista,
alpinista, patriota.
Aleksander Iszliński. Technolog,
wynalazca, szachista.
CHEMIA
Aleksander
Butlerow. Klasyk nowoczesnej chemii.
Aleksander Weryho. Pionier lecznictwa
borowinowego.
Leon
Pisarzewski. Członek dwu Akademii Nauk.
Jegor Wagner. Współtwórca chemii terpenów.
GEOLOGIA
Anna Missuna. Między paleontologią a geologią.
Leonard Jaczewski. Badając Sybir.
Witold Zglenicki. Nad rzeką „płynnego złota”.
Józef
Marian Morozewicz. O tajemnicach
kamieni.
Włodzimierz
Kotulski. Z Białegostoku
do Norylska.
Dymitr
Korżyński. Parageneza minerałów.
Aleksander
Skoczyński. Wybitny inżynier górnictwa.
Leonid
Librowicz. Geolog i
paleontolog.
Jerzy
Maksymowicz. Speleolog i
hydrogeolog.
Bronisław Grąbczewski. Przez stepy, góry i
burze.
TECHNIKA
Aleksander
Szpakowski. Inżynier uniwersalny.
Genadiusz Romanowski. Współkonstruktor windy.
Paweł
Kuźmiński. Twórca silników okrętowych.
Alfons Rzeszotarski. Zasłużony metalograf.
Paweł Hołubicki. Rywal Aleksandra Bella.
Jan Jarkowski. Konstruktor kolejnictwa.
Michał Kurako. Inżynier hutnictwa.
Wacław Wolski. Nowator nafciarstwa.
Hleb Krzyżanowski. Elektrotechnik i rewolucjonista.
Michał Boncz- Brujewicz. Rewolucjonista i inżynier.
Włodzimierz
Grumm-Grzymajło. Kontynuator
zacnej tradycji.
Dymitr
Różański. Radio, plazma, kwanty.
Leonid
Wołczkiewicz. Przeciwko partyjnemu zacofaniu.
Budownictwo.
Arkadiusz Telakowski. Mistrz
fortyfikacji.
Kazimierz
Stanisław Gzowski. Współtwórca cywilizacji kanadyjskiej.
Ernest
Malinowski. Geniusz sztuki
budowlanej.
Dymitr
Żurawski. „Mostowniczy” cesarski.
Ralph
Modjeski (Modrzejewski). Bohater
Ameryki.
Stanisław Kierbiedź. Nestor inżynierów
rosyjskich.
Stanisław Janicki. Budowniczy Kanału
Sueskiego.
Feliks Jasiński. Mechanik budowlany.
Gabriel
Narutowicz. Między nauką a
polityką.
Konstanty
Wieliczko. Mistrz sztuki
oblężniczej.
Andrzej
Pszenicki. Pionier
przyjaznej architektury.
Stefan
Kryczyński. Utalentowany
architekt.
ROLNICTWO
Michał
Czyżewski. Znakomity agrotechnik.
Mikołaj
Czyrwiński. Zasłużony zootechnik.
Adam
Doktorowicz – Hrebnicki. W cieniu rajskich jabłoni.
WSTĘP
Niespokojne duchy
Wpływ wielkich myślicieli, uczonych, odkrywców, konstruktorów,
wynalazców na bieg życia ludzkości jest nie do przecenienia. Ludzie ci bowiem wyzwalają swoim działaniem nie tylko
doniosłe skutki celowe, ale i zauważalne konsekwencje uboczne, często odmienne
od tych, które się świadomie zakładało, lecz w większości przypadków także
niosące mieszkańcom planety Ziemia
więcej korzyści, wolności, wygody życiowej i bezpieczeństwa. Z reguły,
nawiasem mówiąc, ci dobroczyńcy ludzkości spędzają własne życie w bardzo
skromnych warunkach materialnych, w nieustannej pracy i zapamiętałej walce o
swe pomysły i idee. Bywają też „dziwaczni”, ktoś kiedyś powiedział, iż
naukowiec to mężczyzna, który wówczas, kiedy zjawia się ładna dziewczyna,
obserwuje nie dziewczynę, lecz mężczyzn, którzy ją obserwują. Są to duchy
niespokojne, wciąż czegoś poszukujące, badawcze.
Współcześni przeważnie ich nie lubią. Znakomity
prawodawca, myśliciel i polityk Arystydes (530 – 467 p.n.e.), zwany
Sprawiedliwym ze względu na prawość i
nieskazitelność swego usposobienia, został przez współobywateli skazany na
dziesięcioletnie wygnanie. Jak wielką uczciwością wyróżniał się ten mąż stanu,
najpewniejszym dowodem jest fakt, że chociaż zarządzał olbrzymimi sumami, nic
dla siebie z grosza publicznego nie urwał, a umarł w takim ubóstwie, że
pieniądze, które pozostawił zaledwie starczyły na jego skromny pochówek. A nie
był to przypadek odosobniony. Wielokrotnie najwybitniejsi i najuczeńsi mężowie
helleńscy byli skazywani przez sądy skorupkowe jako „szkodliwi” pod tym czy
innym pretekstem na ostracyzm czy nawet śmierć.
Głosowano wypisując na ceramicznych
skorupkach imię odnośnego obywatela i
jeśli przynajmniej sześć tysięcy Ateńczyków wypisało jego imię na
„ostrakonach”, zapadał wyrok skazujący. Masowy instynkt samozachowawczy
miernoty bardzo często nakazywał Grekom „bronienia się” przed swymi
najznakomitszymi ziomkami. To przecież żaden inny niż ten niezwykły naród
skazywał na wygnanie, więzienie i śmierć największych geniuszy ludzkości
Sokratesa, Platona, Arystotelesa i kogo tam jeszcze. Korneliusz Nepos w „Żywotach wybitnych mężów” przytacza
szereg wymownych faktów, ukazujących, z jak zawziętą nienawiścią traktował demos grecki swych wielkich ludzi,
i konstatuje, że pod tym względem „jednaki
jest charakter wszystkich narodów”. Tak np. zasłużony pogromca Persów pod
Maratonem Miltiades (550 – 489 p.n.e.)
został na skutek podłych intryg wtrącony do więzienia i za kratami żywota dokonał.
A stało się tak dlatego, że „Ateńczycy
bardzo bali się wzrostu znaczenia
któregokolwiek ze swych współobywateli”. Z kolei losy Temistoklesa (527 –
459 p.n.e.), w którym „wielkie zalety tak
dalece wzięły górę nad błędami jego wczesnej młodości, że nikogo bardziej nie
ceniono, a niewielu uchodziło za równych jemu” – dają wiele do myślenia.
Ten wybitny mąż stanu (rzecznik demokracji) i dowódca wojskowy (zwycięzca
Persów pod Salaminą, twórca portu w Pireusie i organizator wielkiej armady
morskiej) został fałszywie oskarżony o zdradę i skazany na wygnanie. Jak pisze
Korneliusz Nepos, „nie ominęła Temistoklesa zawiść obywateli”. Gnała go
ta zawiść od jednego miasta do drugiego, aż zapędziła wreszcie do króla Persów
Artakserksesa, który dopiero właściwie docenił zdolności tego geniusza. Zmarł
Temistokles piastując urząd namiestnika króla perskiego w Magnezji, miasta nad
rzeką Meandrem. Krążyła pogłoska, iż zażył trucizny. Tukidydes przekazuje
wiadomość, że przyjaciele pogrzebali kości Temistoklesa potajemnie w Attyce, „ponieważ prawo nie pozwalało na to wobec
tego, że został poprzednio skazany za zdradę stanu”. Okazuje się, że zawiść
i złość ludzka nie przebaczają wielkości i gonią za nią z toporem aż poza grób…
Słusznie tedy Erazm z Rotterdamu w „Pochwale
Głupoty” napisze: „Fortuna wiecznie
była nieubłaganym wrogiem ludzi mądrych, a najgorliwszą opiekunką głupców…
Szczęście lubi dudków”. Ludzi zaś
rozumnych „widzimy w nędzy, ustawicznym
poście, żyjących w kurnej chałupie, w zapomnieniu, pogardzie, a nawet nienawiści”.
Los kocha głupców – „opływających we wszelkie dobra,
trzymających ster państwa i wszelakim otoczonych blaskiem”… Niewiele się zmieniło pod tym względem w
wiekach późniejszych i chyba się nie zmieni w przyszłych. Wielkość była i
będzie karalna.
W Anglii jeszcze za czasów Marii
Stuart ustalił się taki styl życia, który automatycznie wydalał ze społeczności
osoby zbyt nieszablonowe, buntownicze, nowatorskie, barwne i jaskrawe. Miały
one się czuć obco nawet we własnej ojczyźnie. Przewaznie ich nie zabijano, lecz
po prostu wyprawiano do Ameryki Północnej, Australii, na bezludne wyspy, gdzie
się z biegiem dziesięcioleci wykształcił się Nowy Świat, który zadziwił
ludzkość energią, siłą, prężnością, pracą, dynamizmem,
zdolnością odkrywania i torowania nowych
dróg dla całej ludzkości. Należy się więc im w sposób naturalny pamięć i
szacunek.
Oczywiście, ludzie mądrzy i
utalentowani – nie tylko w nauce – są mącicielami spokoju społecznego,
zakłócają tradycyjny styl myślenia i życia. Jak to znakomicie ujął John C. Squire:
„It did not last: the Devil, howling Ho!
Let Einstein be! restored the status quo”.
Lecz tego rodzaju osobowości stanowia
największe bogactwo każdego narodu. „Ludzie
kroczą prawie zawsze drogami ubitymi przez innych i w czynnościach swych
naśladują drugich; a ponieważ niepodobna trzymać się dokładnie tych dróg ani
dorównać w doskonałości tym, których naśladujesz, przeto rozumny mąż powinien
zawsze postępować śladami ludzi wielkich i najbardziej naśladowania godnych,
aby jeżeli im nie dorówna, to przynajmniej zbliżył się do nich pod pewnym
względem. Podobnie czynią dobrzy łucznicy: ci, widząc bardzo odległy cel, a
znając siłę rzutu swego łuku, mierzą nieco wyżej, nie po to, aby dosięgnąć
strzałą wysokości, lecz aby mierząc wyżej, trafić w cel” (Niccolo
Machiavelli, Książę). I nie idzie
tylko o sferę polityki. Należy więc już w młodości mierzyć wysoko,
brać przykład z ludzi twórczych i mądrych, aby w wieku dojrzałym znaleźć się na
właściwym poziomie intelektualnym i moralnym. Stąd wynika, iż zaznajomienie się
z biegiem życia osobowości wybitnych
może być wielce pożyteczne dla wszystkich, zdolnych do pójścia w ich ślady, do
wyciągnięcia dla siebie właściwych nauk z ich dramatycznych doświadczeń.
Choć należy pamiętać, iż droga
naukowa jest wyboista i biegnie stromo w górę. Aby wrodzony talent rozwinął się
i rozkwitł, a nie zmarniał przedwcześnie w pustce intelektualnej, potrzebne
jest m.in. życzliwe środowisko, sprzyjający zbieg okoliczności życiowych, dobrzy
nauczyciele w szkole, a to się zdarza wyjątkowo rzadko. Co prawda, także
sprzeciw środowiska może okazać się środkiem stymulującym pracę geniusza, pod
warunkiem jednak, że dyktat
przeciętności nie przekracza pewnych granic. W przeciwnym razie talent więdnie
i umiera zanim zaowocuje. A nie jest tajemnicą, że każde społeczeństwo usiłuje
geniuszy spychać na margines, udaje, że ich nie widzi, a nawet po cichu, lub
otwarcie, zwalcza. Masa pozbawionych
mózgu imbecyli, posiadających wysokie rangi wojskowe, wszelkie tytuły
naukowe, piastujących urzędy państwowe instynktownie traktuje
ludzi wybitnych jako przestępców, którzy mają czelność „przestępować” miarę
przeciętności i różnić się od tzw. „wszystkich”.
Genialność to m.in. zdolność do
kreowania tego, czego jeszcze nie było, tego, co zakłóca ustalony ład myślenia
i wywraca zakorzenione wyobrażenia, wstrząsając tym samym całością socium,
które zawsze jest bezmyślne i ociężałe, myślenie bowiem, o ile ma miejsce,
pochłania około 25% energii organizmu i jest z czysto biologicznego punktu
widzenia szkodliwe. Stąd masy zawsze bywają bezmyślne, a ludzi myślących
traktują jako dziwaków, szkodników lub osobników chorych na umyśle. Zresztą
Heinrich Heine nazywał każde dzieło będące wynikiem twórczego wysiłku umysłu
skutkiem choroby, dokładnie tak, jak perły są skutkiem choroby małży. A to tym
bardziej, że geniusze częstokroć naprawdę ulegają nader dziwacznym nastrojom,
jak np. Robert Schumann, który po 46 roku życia uciekał i chował się przed
„mówiącymi stołami”. Krótko mówiąc, jeśli ktoś chce nawiązać romans z nauką czy
jakimś innym rodzajem twórczości, musi pamiętać, że jest to niebezpieczne igranie
się z ogniem.
***
Interesującym z psychologicznego,
filozoficznego i praktycznego punktu widzenia jest kwestia twórczości
naukowo-technicznej, mianowicie zagadnienie, skąd się biorą, jak się rodzą nowe
idee i pomysły naukowe czy konstruktorskie; czy są one generowane przez samego
badacza, czy też w pewien sposób istnieją poza nim, niejako ulatując w eterze, a uczony je tylko wyłapuje z
atmosfery i werbalizuje w postaci hipotez, odkryć i dzieł. W. A. Mozart twierdził, że
słyszy melodie swych utworów, które latają wokół niego, a on je po prostu
wyczuwa i przekłada na nuty.
Indyjski myśliciel Ramachakara w dziele
„Filozofia jogi” pisał na ten
temat: „Tym, którzy się zajmowali badaniem dynamiki myśli, znane są
zdumiewające możliwości, dostępne ludziom pragnącym skorzystać z zapasu mysli,
stworzonych przez mędrców czasu minionego oraz dzisiejszych. Zaras ten jest
otwarty przed każdym, kto zapragnie z niego skorzystać i kto wie, jak z niego
wyciągnąć pożytek dla siebie… Rzecz polega na tym, że ludzkość ubiegłych
stuleci stworzyła mnóstwo mysli w dziedzinie najrozmaitszych zagadnień – i
człowiek, pracujący w jakiejkolwiek
specjalności, za naszych czasów może przyciągnąć ku sobie niezmiernie użyteczne
myśli, które się stosują do jego umiłowanej dziedziny. I w istocie – niejedno z
największych odkryć, niejeden ze zdumiewających wynalazków – wielcy ludzie
zyskiwali właśnie na tej drodze, choć sami nawet nie uświadamiali sobie, skąd
przychodziły do nich takie myśli. Wielu wynalazców, uparcie myśląc o
jakimkolwiek przedmiocie, otwierało tym sposobem swój umysł na zewnętrzne
wpływy myślowe, które przenikały w pochłaniający je umysł i w rezultacie pożądana konstrukcja
lub brakujące ogniwo łańcucha myślowego wchodziło w pole świadomości. Myśl,
wyrażona w czynie, przy tym nasiąknieta dostateczną siłą pragnienia – wciąż
szuka sobie ujścia i wyrazu i łatwo przyciąga ją umysł tego, kto zdolny jest
czynnie ją wyrazić. Inaczej mówiąc, jeżeli w jakimś utalentowanym myślicielu
występują koncepcje, dla których wyrażenia brak mu należytej energii albo
uzdolnień i z których on żadnej korzyści wyprowadzić nie potrafi: to owe jego mocne myśli całymi latami szukać
będą innych umysłów dla swego wyrażenia; i gdy na koniec przyciągnie je ku
sobie człowiek należytej energii dla ich wypowiedzenia – myśli te strumieniami
lać się będą w jego umysł – będą w nim rozpalać natchnienie. Jeżeli człowiek
pracuje nad jakąś kwestią i nie może schwytać rozwiązania, to starczy, że
przybierze postawę zupełnie bierna wobec swojej myśli – i bardzo prawdopodobne,
że gdy sam przestanie myśleć, rozwiązanie kwestii nagle mu zabłyśnie, jakby za
wpływem czarodziejskim. Niektórzy najwięksi myśliciele świata, pisarze, mówcy i
wynalazcy, doświadczali na sobie tego prawa, czynnego w świecie myśli, choć
tylko niewielu miało świadomość jego przyczyny. Świat astralny jest pełen
doskonałych, niewyrażonych myśli, oczekujących człowieka, który je wyrazi i
wypowie”.
Okazuje się tedy, że nowe idee są
jednak generowane przez umysły twórcze i emanowane do świata astralnego, skąd
je wychwytują niemal bez żadnego wysiłku inni wybitni ludzie. Gdyby sprawa była
wszelako tak prosta, to nie jest jasne, dlaczego licząca tysiące lat kultura
indyjska nie wytworzyła cywilizacji technicznej, a stworzył ją superetnos europejski, z jego kultem
pracy, oświaty, mocy i czynnego opanowywania świata.
***
Potencjał intelektualny stanowi
podstawe potęgi każdego narodu, także przejściowo pozbawionego samodzielnego
bytu narodowego. Potencjał zaś ten manifestuje się m.in. w wynalazczości technicznej.
Wypada jednak zaryzykować stwierdzenie, że postęp techniczny i naukowy nie
zawsze jest czymś jednoznacznie i pod każdym względem pozytywnym. Dotyczy to
np. wynalazczości w dziedzinie techniki wojskowej czyli w zakresie doskonalenia
metod zabijania ludzi. A przeciez, powiedzmy, w ciągu XIX i XX wieku dokonano
licznych wynalazków technicznych, mających bezpośrednie ważne znaczenie dla
sfery wojskowości. I tak w 1800 roku pozyskano piorunian rtęci, służący później
do produkcji spłonki inicjującej zapłon prochu; w 1816 skonstruowano kapiszon, czyli miesznkę
piorunianu rtęci z chloranem potasu. W 1812 zastosowano pierwsze karabiny
odtylcowe oraz naboje zespolone (pocisk z ładunkiem prochowym), w 1835 – łuski
metalowe. W 1819 zainstalowano na okręcie
pierwszą śrubę napędową; w 1825 zaczęły funkcjonować linie kolejowe jako
arterie transportowe dla przeżucania wojsk i uzbrojenia; od 1849 – karabiny
igiełkowe. W 1850 Niemcy wprowadzili wojskowe mapy topograficzne. W 1866 w USA
w zakładach Winchestera powstaje samoprzeładowujący się karabin powtarzalny
(konstruktor później postradał zmysły i trafił do domu wariatów, potomkowie
popełniali samobójstwa i umierali na alkoholizm „seryjnie”). W tymże roku Szwed
Alfred Nobel wynajduje dynamit, stosowany następnie w wojnach na masową skalę, a jego potomstwo, tak jak potomstwo
Winchestera, uległo gwałtownemu zwyrodnieniu i wymarło już w drugim pokoleniu.
W 1870 roku Niemcy zastosowali w wojnie z Francuzami stalowe działa, ładowane
od tyłu. W 1882 Francuzi wynaleźli proch bezdymny. W 1884 w Wielkiej Brytanii
powstaje pierwszy karabin maszynowy. W latach 1885 – 1887 w Europie i Ameryce
ukształtowała się klasyczna postać samochodu i motocyklu wojskowego. W 1886
Popow i Marconi niezależnie od siebie konstruują radio, jakze przydatne w
łaczności wojskowej. W 1899 powstaje działko automatyczne „Maxi” systemu „pom-pom”. Przez te genialne wynalazki
zabijanie ludzi stawało się coraz bardziej skuteczne, wojny coraz krwawsze, aż
w XX wieku zbudowano trzy szatańskie typy broni masowego rażenia lub inaczej –
masowej zagłady: atomową, biologiczną i
chemiczną (ABC), które na oślep
zabijają wszystkich ludzi i
spowodują kiedyś zagładę cywilizacji i
rodzaju ludzkiego, a może i wszystkich form życia na Ziemi. Z powyżej
przytoczonych faktów widać m.in., że postęp naukowo – techniczny dokonuje się
równolegle w wielu krajach, o czym będziemy jeszcze mówili w tym wstępie.
Istnieje zresztą hipoteza samozagłady
cywilizacyjnej, głosząca, że gdy dana cywilizacja uzyskuje taki poziom
technologiczny, że możliwe staje się jej samozniszczenie, ona nieuchronnie
dokonuje tego aktu kanibalizmu, uniemożliwiając kontynuację życia bądź przez
samobójcze wojny, w których wykorzystuje się najskuteczniejsze rodzaje broni
masowego rażenia, bądź przez samozatrucie ekologiczne żywnością chemizowaną i
zmodyfikowaną genetycznie, lub przez inne tego rodzaju działania. Podobnie jak
nie hamowany wzrost zawartości alkoholu we krwi pijaka nieuchronnie prowadzi do
momentu, gdy nie może on już dłużej zachowywać poziomu pionowego, tak
fantastyczny wzrost techniki i technologii nieuchronnie prowadzi do ich
nadużycia na niekorzyść rodzaju ludzkiego, tak iż jego zbiorowe samobójstwo
staje się tylko kwestią przypadku, który nieuchronnie następuje. Ponoć już
ludzkość wielokrotnie unicestwiała sama siebie, aby po dziesiątkach tysięcy lat
ponownie się powoli odrodzić i znów przejść przez cykl owych makabrycznych
metamorfoz.
Kapitalizm, dążąc za wszelką cenę do
pomnażania kapitału, wywiera niszczycielski wpływ na przyrodę i człowieka.
Karol Kautsky w dziele „Die
materialistische Geschichtsauffassung” podkreślał: „W swoim dążeniu do uzyskania tanich surowców i materiałów pomocniczych
kapitał nie tylko powoduje nader szybkie wyczerpanie się złoży węgla, ropy
naftowej, rudy żelaznej itd. Pustoszy on rozległe obszary przez bezwzględne
trzebienie lasów, zmniejsza źródła wyżywienia przez bezplanowe połowy ryb, tępi
cenne zwierzęta futerkowe, foki i wieloryby itd.
Ta niszczycielska tendencja pojawia się niewątpliwie równocześnie z
produkcją towarową, z prywatną produkcją jednostek, przeznaczoną na użytek
prywatny, nie zaś na zapotrzebowanie społeczne. Społeczeństwo trwa dłużej niż
jednostka, jest w stosunku do niej nieśmiertelne. Jeżeli produkcja odbywa się
dla społeczeństwa, to stara się ono o trwałe istnienie sił wytwórczych,
zapewnienie przyrostu pożytecznych zwierząt i roślin. Dla poszczególnego
wytwórcy towarów, który ma na celu wyłącznie chwilową, osobistą korzyść,
względy te nie istnieją. Wytępia on bez wahania, na zawsze, najbardziej cenne
gatunki zwierząt i roślin, jeżeli to, co przez to osiąga, może zbyć z korzyścią
dla siebie. Robią tak nie tylko liczni wielcy kapitaliści, lecz także zgoła
niekapitalistyczni wieśniacy, którzy na przykład wyniszczają rzadkie gatunki
roślin alpejskich, jeśli istnieje na nie popyt.
Ale dopiero kapitał przemysłowy powoduje kolosalny rozwój techniki,
która też ze swej strony niesłychanie potęguje ten proces zagłady. Abstrahujemy
tu całkowicie od okropności techniki niszczenia, która wojnę czyni coraz
potworniejszą i chwilami zagraża istnieniu całej cywilizacji. Jednakże nawet w
czasie pokoju niszczycielska siła nowoczesnej techniki daje znać o sobie. Zwłaszcza
wchodzi tu w rachubę technika transportu. Trzebienie lasów np. widzimy już w
starożytności, ale ogranicza się ono do poszczególnych terenów nadmorskich lub
nadrzecznych, skąd łatwy jest transport drzewa. Kolej żelazna pozwala
przekroczyć te granice i wytrzebić całkowicie lasy, których dotychczas nie
tknęła technika okresów bardziej zacofanych. (…)
Istniejące w przyrodzie zasoby substancji nieorganicznych, które są nam
potrzebne, stają się niewątpliwie wraz z ich eksploatacją coraz mniejsze,
niezależnie od sposobu produkcji. A substancje te nie rosną ani nie rozmnażają
się. Ilość ich na ziemi jest ograniczona i musi się w końcu wyczerpać. A zatem
zarząd tymi bogactwami, który dbałby o przyszłość, musiałby starać się możliwie
opóźnić chwilę ich wyczerpania, musiałby obchodzić się z nimi jak
najoszczędniej, zamiast forsować eksploatację kopalń oraz marnotrawstwo
wydobytych bogactw często dla bezmyślnych, ba, wprost szkodliwych celów, co tak
chętnie czynią dzisiejsze rządy i ich kapitaliści.
Tymczasem i węgiel, i ropa naftowa mogą
być – przynajmniej jako siła napędowa – zastąpione siłą wodną, siłą przypływu i
odpływu morza, siłą wiatru, energią promieni słonecznych. Żelazo może być
zastąpione innymi metalami, na przykład
aluminium. Także drewno jako paliwo i opał oraz materiał budowlany może być
zastąpione innym materiałem, natomiast nie można niczym zastąpić lasu w jego
tak ważnej funkcji regulatora klimatu.
(…) Rabunkowa gospodarka kapitału ma fatalny wpływ na rozmaite dziedziny
naszego życia. (…) Wręcz jednak fatalnie kapitalizm przemysłowy zagraża tej
sile wytwórczej, która jest dla nas najważniejszą ze wszystkich, mianowicie
sile wytwórczej człowieka pracującego. Bez niego wszystkie środki produkcji
pozostają martwym materiałem, on jeden użycza im duszy i życia.
A człowiek jest nie tylko głównym środkiem produkcji, lecz jest też
głównym celem produkcji… Z punktu widzenia kapitalisty robotnik najemny jest
oczywiście tylko środkiem produkcji, niczym bydlę robocze, a celem produkcji
jest zysk kapitalisty. Taki system produkcji, który by zapewniał robotnikom
trwały dobrobyt i wysoką kulturę, ale nie był rentowny, tj. nie stwarzał dla
kapitalisty nadwyżek, wydawałby się zarówno samym kapitalistom, jak i ich
teoretykom systemem złym… Jeśli robotnicy ulegają fizycznej degradacji i giną
szybciej niż mogą być zastąpieni, to i produkcja kapitalistyczna musi w końcu
upaść. Gdy bowiem inne siły wytwórcze, wyniszczone przez gospodarkę rabunkową,
można nieraz w jakiś sposób zastąpić, to nie odnosi się to do ludzkiej siły
wytwórczej. Siła ta nie może być niczym zastąpione. Poszczególne czynności
ludzkie mogą być wprawdzie wykonywane przez maszyny, lecz same maszyny muszą
być przez ludzi uruchamiane, kontrolowane i zasilane paliwem oraz surowcami.
Nigdy nie nastąpi taka sytuacja, o której mówił Arystoteles, że czółenka
tkackie same zaczną tkać, a każde narzędzie na rozkaz wykona swoje zadanie…
Tak więc metoda wyzysku stosowana przez kapitał przemysłowy grozi w
końcu, podobnie jak poprzedzające ją metody wyzysku, ostatecznym upadkiem
społeczeństwa, pomimo ogromnego postępu techniki, jaki sama spowodowała. Na cóż
się zda rozwój materialnych sił wytwórczych, jeśli zginie ludzka siła
wytwórcza?
Proces ów musi tym bardziej
narazić na niebezpieczeństwo całą społeczność, że kapitalistyczny sposób
produkcji dzięki swej górującej technice bądź wypiera całkowicie
przedkapitalistyczne sposoby produkcji, bądź je rujnuje, wskutek czego
zatrudnieni w nich robotnicy również skazani są na wyniszczenie przez głód i
nadmierny wysiłek lub też przez całkowite bezrobocie. Zjawiska te są tym
groźniejsze, im bardziej ten sam rozwój ekonomiczny stłacza robotników w
okropnych norach mieszkaniowych, mężczyzn doprowadza do chronicznego upijania się,
kobiety do prostytucji, co z kolei powoduje masowe zakażenie syfilisem”.
Karol Kautsky spisał powyższe akapity
w 1927 roku, lecz i dziś nic nie
straciły one na aktualności. Ten pesymistyczny
punkt widzenia na rolę wynalazków technicznych i odkryć naukowych w
dziejach ludzkości, wynalazków i odkryć tylko doskonalących i potęgujących
wyzysk człowieka przez człowieka, nie jest obecnie dominującym. Wielu uważa, że wzrost roli nauki i techniki w życiu społecznym zakłada konieczność m. in.
rozwoju uzdolnień ludzkich, podnosi ogólny rozwój osoby ludzkiej do rangi
warunku postępu w dziedzinie produkcji. Uprzemysłowienie można przecież
traktować jako niezbędną bazę powszechnego rozwoju społeczeństwa jako całości
oraz każdej jednostki ludzkiej z osobna. Wąską, kalecząca specjalizację może
zastępować integracja zawodów, zmuszająca do wszechstronnej wiedzy i kultury
umysłowej. Daleko posunięta automatyzacja produkcji umożliwia człowiekowi
zwrócenie uwagi na samego siebie, na rozwój dynamicznej, aktywnej,
wyemancypowanej osobowości. Choć jest ewidentne, że przesadna technizacja
wywiera też destrukcyjny wpływ na psychikę i na procesy mentalne.
Uczony polski Józef Bańka w okresie
1973 – 1976 ogłosił drukiem szereg publikacji (m.in. książki „Technika a środowisko psychiczne
człowieka”, „Humanizacja techniki”), co stało się narodzinami nowej nauki,
powstałej na styku nauk technicznych i humanistycznych, a którą uczony nazwał
„eutyfroniką” i zaznaczał: „Punktem
wyjściowym eutyfroniki jest myśl, że człowiek poszukuje zaspokojenia swych
pragnień w sposób jak najbardziej „prosty” (gr. „euthys”) i bezpośredni, gdy
tymczasem technika powoduje coraz bardziej pośredni i skomplikowany sposób
zachowania się”. To zaś prowadzi do zaistnienia cywilizacji pozbawionej
spokoju i równowagi w sferze emocji, do tzw. „entropii uczuć”. Współczesna
cywilizacja permisywna dąży do usuwania lub tłumienia bodźców przykrych, do
ułatwienia życia za wszelką cenę i eliminowania sytuacji trudnych. Ostatecznie
płaci się za to nudą i zniechęceniem, ponieważ przyjemność, po drodze do której
nie trzeba zwalczać bodźców przykrych w postaci jakichkolwiek przeszkód,
przestaje być wartością cenioną. Może to
brzmieć paradoksalnie, ale życie
przesadnie ułatwione prowadzi do przykrego napięcia psychicznego, do stanu
braku sensu życia, celu i zadowolenia z tego, co się dzieje. Współczesny
człowiek, podobnie jak Glaukos, jeden z bohaterów mitologii greckiej, może
„utonąć w dzbanie miodu”. Jest to symbol życia „przełatwionego”, w którym
występuje atrofia uczuciowości, osłabienie więzi międzyludzkich, ogólna niechęc i obojętność. „Paradoks
przełatwienia”, okoliczność, że technika ułatwia życie i przenosi ciężar
głównego wysiłku z bardziej uchwytnej pracy fizycznej na mniej wymierny wysiłek
psychiczno-umysłowy, pociąga za sobą wielorakie konsekwencje moralne. Technika
daje coś jakby za darmo, bez osobistego wysiłku, i przez to może stwarzać
skutki ujemne w sferze aksjologicznej. Tymczasem trudy osiągania czegoś służa
nie tylko zdobyciu określonych dóbr, lecz także uczą pokonywania trudności,
uporu, pracowitości, a nawet przeżywania satysfakcji płynącej z samego procesu
walki z przeciwnościami losu i z pokonywania oporu świata zewnętrznego.
Ułatwianie zaś życia za wszelką cenę z pomoca techniki podkopuje podstawowe
dążenia i motywacje osoby ludzkiej, odbiera procesowi życiowemu charakter
rozwojowy.
Wynikła stąd sytuacja „pozorowanego
spokoju” polega na wyparciu potrzeby przeżywania i angażowania się. A
przecież tylko tacy ludzie, którzy dostrzegają
problemy i żywo reagują na nieprawidłowości, przemoc, niesprawiedliwość,
krzywdę innego człowieka, zdolni są do
odczuć etycznych i estetycznych, nie zamykają się w banalnej przestrzeni
fizjologicznej. Gwałtowny rozwój technologii, w tym przede wszystkim
technologii komputerowych, może też zagrażać równowadze psychicznej człowieka,
który o wiele za wolno przystosowuje się do nowych sytuacji, tworzonych przez
cywilizację elektroniczno-informatyczną. W tej sytuacji należałoby wykształcić
– jak to nazywa Józef Bańka – „homo
euthyphronicus” („człowieka prostomyślnego”), odpornego na
alienacyjno-frustacyjny, sresujący, przytłaczający wpływ gwałtownie
rozwijającej się techniki. Sztuka życia wewnętrznego, świadome organizowanie
nastrojów, mądry dystans do procesów i zdarzeń zewnętrznych – to sprawa syntezy
na pograniczy filozofii, psychologii, medycyny, moralistyki, socjologii,
aksjologii, innych nauk.
Polski uczony rozróżnia dwa
podstawowe złudzenia, które towarzyszą
zafascynowaniu rewolucją naukowo-techniczną i informatyczną i przeszkadzają
ludziom właściwie określić aktualną sytuację i swe w niej położenie. Złudzenie
pierwsze to naiwny optymizm, który polega na tym, że entuzjastycznie wierzymy
jakoby rozwój cybernetyki, energetyki atomowej, rozmaitych technologii sam
przez się automatycznie uszczęśliwi
człowieka. A przecież żadna technika nie udziela odpowiedzi na
fundamentalne pytania, dotyczące sensu życia, istoty dobra i zła: „po co żyć?”
i „jak żyć?”. Bez sensownych odpowiedzi zaś na te pytania nikt zaznać spokoju i
szczęścia nie potrafi. Posiadania dóbr materialnych samo przez się nikogo
szczęśliwym nie czyni… Drugie złudzenie, towarzyszące fascynacji nowoczesną
techniką , sprowadza się do wizji apokaliptycznych, uwypuklających rozmaite zagrożenia,
zawarte implicite w absolutyzowaniu
rozmaitych technologii, pozbawiających ludzi zdolności (i potrzeby!) samodzielnego myślenia,
czyniących z nich dodatek do maszyn. To są skrajne, i dlatego fałszywe, punkty
widzenia, a eutyfronika, jako nauka o ochronie psychiki ludzkiej przed ujemnymi
skutkami cywilizacji, dąży do tego, by „stać
się wielostronną teorią o harmonijnym rozwoju człowieka i środowiska, dającą
odpowiedź na pytanie, jakżyć, by nie popełnić samobójstwa totalnego”; chce
ona „brać w obronę przed technicyzacją
osobiste, czysto ludzkie właściwości życia, najbardziej podatne na skrzywienia
i okaleczenia, oraz dążyć do stworzenia
dojrzałej, humanistycznej kultury”, w której i dla której osoba ludzka w zestawieniu z maszyną
jest stroną bezwzględnie uprzywilejowaną i ważniejszą.
***
„Technika
jest tak dawna jak człowiek. Dowód można wyprowadzać na tej podstawie, że
dopiero ze śladów używania narzędzi możemy wnioskować z całą pewnością, iż mamy
do czynienia z człowiekiem. Kiedy (…) odnaleziono pierwsze skamieniałości
najstarszych znanych form człowiekowatych (…) liczące sobie od trzech do pięciu
milionów lat – to można było wątpić, czy rzeczywiście chodzi o hominidów, póki
dalsze znaleziska nie dowiodły, że te istoty umiejętnymi uderzeniami rozbijały
czaszki wielkich zwierząt (także zresztą osobników własnego gatunku), i póki
nie znaleziono śladów wykorzystania ognia. Technika więc zawsze służyła temu,
by wspomagać życie i umieranie.
Podobnie pierwotne są takie cechy techniki, jak pomysłowość,
konstruktywnośc i dominowanie nad przyrodą. W swych najwcześniejszych i
najpóźniejszych dziełach człowiek postępuje wynalazczo i obywa się bez modeli
naturalnych. Odnosi się to też (…) do noża kamiennego. Wywodzi się on z okresu
sprzed około pół miliona lat. Ostra tnąca krawędź, która dzieli coś, posuwana
przed siebie ruchem prostym lub łukiem, nie ma w przyrodzie żadnego wzoru. Obok
dzielenia tego, co jest połączone naturalną więzią, pojawia się łączenie tego,
co w przyrodzie występuje oddzielnie: węzły i sznury. Chińczycy np. w poczuciu
doniosłości zdarzenia przypisują wynalezienie węzła swemu pierwszemu mitycznemu
cesarzowi. I podobnie jak w przyrodzie nie ma rzeczy powiązanych, tak też nie
ma ruchu obrotowego wokół osi, zasady koła ani czegoś, co odpowiadałoby strzale
wypuszczonej z cięciwy. Ruch wywoływany eksplozją albo w wyniku odrzutu
będącego zasadą rakiety – też nie ma w przyrodzie przykładu, przynajmniej nie w
powietrzu. Tego bowiem, że mątwy w wodzie przemieszczają się w ten raptowny
sposób do przodu, nasi konstruktorzy nie wiedzieli, to nie wiedzieli tego
Chińczycy, kiedy około 1000 roku skonstruowali pierwsze pirotechniczne rakiety”
(Arnold Gehlen, Antropologia
filozoficzna).
Według tego niemieckiego uczonego pojęcie techniki było zmienne pod
względem historycznym, rozumiano je rozmaicie w zależności od epoki
cywilizacyjnej. Początkowo tedy oznaczało ono wytwarzanie i wykorzystywanie
narzędzi, później obróbkę metali, a od późnego średniowiecza wynalazek druku,
broni palnej i nadzwyczajne ulepszenie konstrukcji statków oraz pomocniczych
urządzeń nautycznych. Instrumenty służące żegludze, kompas i drukowane mapy
morskie pozwoliły oderwać żeglowanie od wybrzeży. W tak miarowym tempie rozwoju
osiągnięto jednak zdumiewająco nieodległy dystans. Napoleon I prowadził wojnę
na terenie sięgającym od Portugalii po Rosję, dysponując technicznym arsenałem,
który, jeżeli nie brać pod uwagę broni palnej, niewiele się różnił od arsenału
Cezara. Były to oddziały piesze, wszystkie, jak w czasach pradawnych, z mieczem
u boku, tyle że bez tarcz i oszczepów, bo przecież można było strzelać; konna
kawaleria, tabory konne. Obydwaj budowali za sobą podobne drogi i rozsyłali pisemne
rozkazy doręczane przez galopujących jeźdźców. „Mniej więcej w tym czasie w rozwoju techniki zachodzi jakościowa
zmiana od samych podstaw – na przełom XVIII i XIX wieku bowiem przypadają dwa
potężne ciągi zdarzeń, które oznaczają zasadniczą cezurę w historii kultury. Po
pierwsze, mamy wynalazek, a właściwie ulepszenie maszyny parowej przez Jamesa
Watta w latach 1769 – 1790. Wynalazek ten był zresztą finansowany już przez
pewnego przedsiębiorcę. Maszyna parowa, a następnie motor spalinowy Benza i Daimlera
(1886) pozwoliły ludzkości uniezależnić się od życia organicznego jako źródła
energii. Było to wydarzenie kluczowe, po raz pierwszy bowiem kultura ludzka
stała się niezależna od tego, co wyrośnie tego roku, nastawiając się całkowicie
na nagromadzone w ziemi zasoby węgla i ropy. Nie wymaga to podkreślania, co
oznacza zmechanizowana uprawa roli w połączeniu ze sztucznym nawożeniem
(zastąpienie materiałów organicznych syntetycznymi) dla wyżywienia roznącej
liczby ludności.
Po drugie, technika jako „system przemysłowy” mechanizuje wszystkie
sektory produkcji, wchodząc w systematyczne i planowane wzajemne relacje z
naukami przyrodniczymi. Każda maszyna, każdy sprzęt pomiarowy i obserwacyjny,
każde urządzenie elektryczne zawiera oczywiście pewien zbiór formuł, pewien
zasób naukowych teorii i doświadczenia. I odwrotnie: badania przyrodnicze
zostają przyspieszone dzięki coraz to nowym środkom technicznym, technika
otwiera nauce drogę do przyrody.(…) Udostępnienie ogromnych rezerw energii
ukrytych w ziemi, synteza nauki, techniki i produkcji w nowy, także techniczny
kompleks są tymi wielkimi wydarzeniami, które stworzyły fundament nowej epoki.
Nowoczesna kultura szerzy się niepowstrzymanie na kuli ziemskiej, w Ameryce,
Japonii, Chinach, na Syberii” (Arnold Gehlen, Antropologia filozoficzna). Ten
proces globalnego rozwoju jest posuwany do przodu przez wynalazki wybitnie
uzdolnionych jednostek oraz przez codzienną żmudną pracę milionów bezimiennych
zwykłych ludzi, zamieszkałych na różnych kontynentach i w różnych krajach, lecz
złączonych ze sobą właśnie tym globalnym wysiłkiem twórczo – pracowniczym.
I wcale nie drugorzędną rolę w tym
postępie ludzkości odgrywali i odgrywają naukowcy i wynalazcy polskiego
pochodzenia działający poza granicami swego kraju. Np. w IV Zjeździe Techników
Polskich, odbytym w dniach 11 – 16 września 1912 roku w Krakowie, uczestniczyło
600 inżynierów, w tym 170 z Imperium Rosyjskiego (Tygodnik Polski, nr 32
1912). Nie sprawiło by trudu przytoczyć długą listę imienną naukowców polskich,
należących do elity intelektualnej szeregu przodujących krajów.
I sytuacja taka utrzymuje się
niezmiennie także obecnie. O losach wybitnych uczonych polskich, dla których
nie znalazło się miejsca w społeczności naukowej kraju ojczystego, a którzy
porobili świetne kariery na obczyźnie, pisała Bożena Kastory na łamach
poczytnego tygodnika „Wprost” w
styczniu 2003 roku. Oto niektóre ustalenia dziennikarki: „W latach 80 ( XX wieku)
wyemigrowało z Polski 50 tysięcy inżynierów i techników, 3,5 tysięcy lekarzy i
4 tysiące pracowników naukowych. (Istny exodus!) Niemal 80% badaczy, którzy opuścili Polskę podczas następnej fali
emigracji (na początku lat 90.), znalazło pracę w placówkach naukowych. Co
trzeci emigrujący z Polski naukowiec wyjechał do USA, 30% wybrało Europę –
Niemcy, Francję, Włochy. Niektórych skusiły Kanada i Australia”, inni
trafili na Tasmanię, do Nowej
Zelandii, Argentyny, Peru itd. W USA zasłynęli m.in. Włodzimierz Gawroński,
pracownik NASA, czołowy specjalista w dziedzinie dynamiki pojazdów kosmicznych
i kontroli ich lotów; Mieczysław Bekker, współkonstruktor statków kosmicznych
„Apollo” 15, 16, 17; Bohdan Paczyński,
znakomity astrofizyk, odkrywca kilkudziesięciu planet pozasłonecznych, laureat
złotych medali brytyjskiego Royal
Society i amerykańskiej Narodowej Akademii Nauk; Jacek Furdyna, wybitny w skali
światowej specjalista w zakresie fizyki półprzewodników, współtwórca
niebieskiego lasera; Marek Hołyński, wybitny inżynier komputerówy, pracownik
firmy Silikon Graphics w Dolinie Krzemowej; Andrzej Targowski, kierownik
katedry informatyki w Western Michigan University, autor cenionych dzieł
naukowych i wynalazków; Aleksander Wolszczan, wybitny astrofizyk, kierownik
katedry na Santa Barbara University; Wacław Szybalski, znakomity onkolog i
mikrobiolog, kierownik katedry na Wisconsin University.
W okresie wcześniejszym i do dziś Polacy
robili i robią błyskotliwe kariery naukowe także w Rosji, gdzie znakomitych
naukowców polskiego pochodzenia trzeba by liczyć na setki, gdyż tylko ten
zaborca nie poddawał ich drastycznym formom dyskryminacji ze względu na
narodowość czy wyznanie.
***
I na koniec podkreślmy jeszcze raz
bardzo istotny fakt: postęp naukowo – techniczny jest zbiorowym dziełem bardzo
wielu znakomicie uzdolnionych badaczy należących do różnych narodowości i
pracujących w różnych krajach, choć sława i zasługa są z reguły przypisywane –
i to w sposób nieraz arbitralny, a nawet niesprawiedliwy – poszczególnym
osobom, których bezmyślna opinia lub cyniczni kreatorzy opinii wyróżniają, a
inne skazuje na medialny niebyt. W Polsce np. pokutuje płynący widocznie z
kompleksu niższości stereotyp, jakoby postęp naukowy był dziełem tylko narodów
zachodnich. Od XVIII wieku to państwo było jednym z najważniejszych, jeśli
chodzi o postęp naukowy. Wybitny uczony i poeta Michajło Łomonosow, którego
przodkowie wywodzili się z Wielkiego Księstwa Litewskiego, pisał: „Nauki błagorodniejszymi czełowieczeskimi
uprażnienijami sprawiedliwo poczitajutsia i nie tierpiat poraboszczenija… Nauka
jest’ jasnoje poznanije istiny, proswieszczenije razuma, nieporocznoje
uwiesielenije w żyzni, pochwała junosti, straosti podpora, stroitielnica
gorodow, połkow krepost’, w sczastii ukraszenije, wiezdie wiernyj i
biezotłucznyj sputnik”… Nie musi tedy zaskakiwać, że Rosjanie Jabłoczkow i Łodygin równocześnie z
Edisonem skonstruowali żarówkę; Możajski – pierwszy latający samolot; Popow z
Marconim – telegraf bezprzewodowy i radio; Sikorski wyprzedził wszystkich w
skonstruowaniu bombowca, śmigłowca i aerosani; Prokudin-Gorski wynalazł
kolorową fotografikę; Zworykin – telewizor; Kałasznikow - najlepszy karabin
maszynowy; Poniatow (przed wyjazdem na Zachód podpułkownik armii carskiej) –
wideomagnetofon (AMPEX – Aleksandr Michajłowicz Poniatow + Excellence); Demichow – pierwsze sztuczne serce; Werygin –
„Chanel nr 5”
itd. Wielu też nie chciałoby uznać
faktu, że silniki dla firmy Daimler na przełomie XIX – XX wieku (w tym dla
sześciocylindrowych wyścigowych „Mercedesów 120 PS”) projektował Borys Łuckoj; do dziś są one tylko
doskonalone, a nie zastępowane lepszymi. Jeszcze innych zaskoczy okoliczność, że obecnie (rok 2014) i od 20 lat
amerykańskie statki kosmiczne są wyprowadzane na orbitę dzięki importowanym z
Rosji silnikom, których, nawiasem mówiąc, pierwszym konstruktorem był w drugiej polowie XX wieku radziecki
Polak Iwanowski.
Zdarzają się też przypadki innego
rodzaju nieuczciwości. Oto w drugiej połowie XVII wieku Christian Huygens,
Edmund Halley, Isaac Newton, kilku innych uczonych powoli docierają do
sformułowania tzw. „teorii grawitacji”, głoszącej, w pewnym uproszczeniu, że
ciała niebieskie przyciągają się do siebie nawzajem z siłą wprost
proporcjonalną do swej masy i odwrotnie proporcjonalną do odległości je
dzielącej. A Robert Hooke składa w Królewskiej Akademii Nauk w Londynie
szczegółowe opracowanie tej koncepcji, zawierające odpowiednie wykresy,
obliczenia i wnioski. Royal Society po pewnym czasie przekazuje materiały
Hooke’a Isaacowi Newtonowi, prosząc go o ich zaopiniowanie. Pan Isaac zaś
zamiast postąpić uczciwie wywody kolegi
nieco podretuszował, przepisał i opublikował pod własnym imieniem, a prawo
grawitacji dotychczas zwane jest w literaturze naukowej „prawem Newtona”! Ten żenujący postępek
wywołał skandal, odbył się szereg procesów sądowych; w końcu władze postarały
się zatuszować ten hańbiący Brytanię przypadek, a Robert Hooke nie doczekawszy
sprawiedliwości zszedł z tego świata; co więcej, był jeszcze szykanowany przez
niektóre media za swą „manię prześladowczą”!
I nie był to odosobniony przypadek
zawłaszczania cudzym dorobkiem naukowym. Ponoć Francuz Henri Poincare i Włoch
Olinto de Presto na kilka lat przed Einsteinem sformułowali teorię względności:
E = mc 2. W 1949 roku amerykański Żyd Eichengrün za pomocą zmasowanej propagandy prasowej usiłował wydrzeć
niemieckiemu uczonemu Feliksowi Hoffmanowi pierwszeństwo wynalezienia aspiryny,
lecz firma „Bayern” jakimś cudem wyszła z tego starcia obronną ręką. Należy
więc pamiętać, iż społeczeństwo okrzykuje jednych za geniuszy i czci jako
bohaterów, a innych skazuje na bezimienność dość arbitralnie i nieraz wcale nie
na podstawie ich faktycznego dorobku czy zasług.
***
FIZYKA
GEORG
SIMON OHM - JANUSZOWSKI
Za zachodnią rubieżą
Stosunki polsko-niemieckie na
przestrzeni ponad tysiącletniego sąsiedztwa miały charakter dualistyczny: wzajemnego wzbogacania się i wzajemnej
grabieży, współpracy i walki. Kazimierz
Wyka (Rzecz wyobraźni, Kraków 1977)
odnotował: „W kulturze polskiej istnieje długa lista jakże zasłużonych dla naszej
kultury i nauki postaci, które nazwiska nosząc niemieckie i takiegoż będąc
pochodzenia, dali naszemu dziedzictwu częstokroć więcej, anizeli zasłużeni o
nazwiskach czysto polskich: Linde, Kolberg, Estreicher, Adalberg, Gebethner,
Wolff, Orgelbrand, Bruckner, Nitsch, Szober, Lehr, Schafer, Goetel, Staff,
Braun w różnych odmianach rodzinnych. Wilhelm Mach, Schafer, Goetel, Staff,
Braun w różnych odmianach rodzinnych. Tę listę znakomicie można by pomnożyć.
Wilhelm Mach, na przyprzążkę siebie dołączam i metrykalnie wyznaję, że w
nazwisku Wyka płynie krew moich niemieckich przodków, chłopskich kolonistów józefińskich – Weck”… Pomijając
nieścisłość kilku szczegółów, bo wśród tych
„Niemców” znalazło się jednak też
kilku Żydów (w tym sam autor) z pochodzenia, wypada tę wypowiedź uznać jako merytorycznie zgodną z prawdą.
Lecz drugą stroną tego przysłowiowego medalu jest okoliczność, że bardzo wielu
wybitnych twórców wielkiej kultury niemieckiej stanowili geniusze mający
polskie korzenie, że wymienimy tu zupełnie incydentalnie imię Nikolausa Lenau’a
(właściwe nazwisko: Nikolaus Nimbsch Edler von Strehlenau), którego dziadkowie
pisali się po prostu: Strzeleccy.
Wystarczy sięgnąć do wielotomowych niemieckich słowników biograficznych Dudena,
Meyera czy innych, by znaleźć tam mnóstwo nazwisk o jednoznacznie polskim
brzmieniu.
Także w nauce niemieckiej rozbłysła była ongiś
niejedna gwiazda pierwszej wielkości polskiego pochodzenia. Jak wiadomo, postęp
dokonuje się tylko drogą stopniowej i przyspieszonej ewolucji, a wyklucza chaos
i działania dorywcze. W sposób
szczególny prawda ta dotyczy sfery nauki, gdzie coraz to kolejne znakomite
odkrycia jakby organicznie wyrastają z osiągnięć poprzedniego etapu wiedzy,
choć jednak trzeba być kimś niepospolitym, swego rodzaju intelektualnym
„przestępcą” czy „rewolucjonistą”, by
posunąć tę czy inną gałąź wiedzy o krok
chociażby do przodu, przeciwstawiając się utartym i „niewzruszonym” dotychczas
wyobrażeniom.
***
Ernest Rutherford rzekł ongiś: „Nauki dzielą się na dwie grupy: fizykę i
kolekcjonowanie znaczków pocztowych”. Jako zapalony fizyk nie mógł żywić innego
przekonania, z tym, że zbieranie znaczków pocztowych nie koniecznie musi być
symbolem banalności i głupoty, czego dowodem zapalony filatelista i genialny
fizyk w jednej osobie Albert
Einstein! W każdym bądź razie
przystaniemy na twierdzeniu, iż fizyka stanowi wspaniałą dziedzinę nauki
powszechnej o doniosłym znaczeniu dla istnienia ludzkości.
Znamienity – że użyjemy archaizmu –
fizyk niemiecki Georg Simon Ohm urodził się 16 marca 1787 roku w mieście
Erlangen w zbiedniałej rodzinie szlacheckiej o polskim rodowodzie. Faktycznym
nazwiskiem rodziny było „Januszewski” vel „Januszewski” herbu Bełty i Rola, a
siedziała ona przez wieki zarówno na Pomorzu, jak też w Inflantach i na Litwie.
W Prusiech używała przydomku „Ohm” i pisała się przeważnie: „Ohm von
Januschofsky”. Pieczętowała się własnym godłem zwanym „Ohm”.
Ojciec Georga Simona Ohma był z
zawodu ślusarzem, ale człowiekiem żywo interesującym się poszczególnymi
zagadnieniami filozofii i matematyki, oczytanym samoukiem, któremu trudne
warunki życiowe uniemożliwiły uzyskanie formalnego wykształcenia akademickiego,
lecz nie zgasiły w nim namiętnego pragnienia wiedzy i mądrości. Uczynił też
wszystko, aby obaj synowie mogli ukończyć studia uniwersyteckie i zostali
ludźmi wykształconymi. Podejmując
zresztą wielokrotnie z dorastającymi chłopcami poważne tematy naukowe w
rozmowach rodzinnych, sprzyjał rozbudzeniu w nich pasji poszukiwań naukowych.
Georg, jako starszy z dwojga rodzeństwa, w latach 1800 – 1805 ukończył
gimnazjum w Erlangen, a następnie przez trzy semestry studiował matematykę i
fizykę na tamtejszej wszechnicy. Z powodu jednak braku pieniędzy na spłacanie
należności za naukę i konieczność pomagania rodzinie na pewien czas musiał
studia przerwać, przeniósł się do Szwajcarii i tam zarobkował w charakterze
nauczyciela prywatnego w okresie 1806 – 1811.
Marzeń i myśli o karierze naukowej
jednak nie porzucił, kształcił się samodzielnie, uczęszczał na rozmaite kursy i
w końcu osiągnął imponujący poziom wiedzy. Co więcej, prowadził samodzielne
badania laboratoryjne na granicy możliwości ówczesnej nauki, dokonując kilku
interesujących odkryć w dziedzinie elektryczności i magnetyzmu.
W 1811 pan Georg, czyli Jerzy, Ohm
powrócił do Niemiec i na podstawie własnych ustaleń naukowych pozyskał stopień
doktora nauk fizycznych. Zarabiał na życie jako docent prywatny w jednej ze
szkół technicznych w mieście Bamberg, a
od roku 1817 pełnił obowiązki starszego nauczyciela matematyki i fizyki w
Gimnazjum Ojców Jezuitów w Kolonii. Kontynuował tu także swe doświadczenia
laboratoryjne w zakresie tychże nauk, zwłaszcza w dziedzinie elektryczności i
elektromagnetyzmu. Na początku XIX wieku nauka o elektryczności dopiero nabierała rozpędu i to, co dziś wie
każdy uczeń gimnazjum, czekało jeszcze na swe odkrycie i opisanie.
Co prawda, zjawisko elektryczności i
magnetyzmu było znane i wykorzystywane w
Starożytnym Egipcie przed około czterema tysiącami lat, a grecki filozof Tales
z Miletu był pierwszym uczonym, który w VII
wieku p.n.e. dokładnie i szczegółowo badał przyciąganie się żelaza
znajdującego się w rudzie; Chińczycy zaś około 200 roku p.n.e. skonstruowali
kompas, który w Europie „nostryfikowano” dopiero prawie półtora tysiąca lat
później. W XIX wieku nauka europejska w osobach Duńczyka Hansa Christiana Oersteda
(1777 – 1851), Brytyjczyka Michaela
Faraday’a (1791 – 1867), Włocha
Aleksandro Grafa Volty (1745 – 1827), Francuza Andre Marie Ampere’a (1775 –
1836), niemieckiego Polaka Georga Simona Ohma (1787 – 1854), szeregu uczonych amerykańskich, szwedzkich, rosyjskich zbadała
dogłębnie zjawisko elektromagnetyzmu, pola elektrycznego itd., tworząc podstawy
do dynamicznego rozwoju cywilizacji.
W 1817 roku ukazała się w Erlangen
pierwsza książka Ohma pt. „Grundlinien zu einer zweckmäβigem Behandlung der
Geometrie als höheren Bildungsmittels an vorbeireitenden Lehranstalten”. W
1825 roku uczony opublikował wyniki
swych badań dotyczących stosunku logarytmicznego między poszczególnymi parametrami
prądu elektrycznego w przewodach miedzianych. Jak się później okazało, jego
podstawowe wnioski w tej materii były zbyt pochopne. Zważywszy jednak, że nauka
rozwija się metoda prób i błędów, także wnioski nieprawdziwe i odkrycia rzekome
spełniają w procesie poznawania świata pozytywną rolę, jakby ostrzegając
kolejne pokolenia badaczy przed mylnymi rozwiązaniami, pod warunkiem,
oczywiście, że nie są sztucznie lansowane i narzucane jako dogmaty.
Lata 1826 – 1827 G .S.Ohm spędził na
delegacji naukowej w Berlinie, przy okazji uzupełniając swą wiedzę jako wolny
słuchacz w Połączonej Szkole Artyleryjskiej i Inżynieryjnej (die Vereinigte Artillerie- und
Ingenieurschule). Wówczas (1827) opublikował swe podstawowe dzieło naukowe pt. „Die galvanische Kette, mathematisch
bearbeitet”, w którym po raz pierwszy sformułował i
przedstawił jedno z fundamentalnych praw fizyki, noszące do dziś jego imię
jako „prawo Ohma”. Treść tego
twierdzenia brzmi jak następuje: natężenie
prądu elektrycznego, płynącego przez przewodnik, jest wprost proporcjonalne do
napięcia między końcami tego przewodnika. W przypadku prądu sinusoidalnie
zmiennego o małej częstotliwości oraz prawo wiążące strumień pola magnetycznego
i siłę magnetomotoryczną, mają postać odpowiednio zmodyfikowaną. Prawo to stanowi fundamentalną zasadę w
nauczaniu fizyki w szkołach wszystkich
poziomów.
W książce „Die galvanische Kette” autor
przedstawił również szereg innych istotnych spostrzeżeń m.in. dotyczących przewodników. Jak wiadomo,
metale i grafit (odmiana węgla) są dobrymi przewodnikami prądu. Istnieją
również substancje, takie jak bursztyn, wosk, olej, szkło, papier, tworzywa
sztuczne, które w normalnych warunkach nie przewodzą prądu elektrycznego. Takie
substancje nazywa się izolatorami. Załóżmy, na przykład, że mamy metalową kulę
naładowaną dodatnio, i drugą, identyczną, ale naładowaną ujemnie. Jeśli obie
kule połączymy jakimś przewodnikiem, to elektrony z kuli ujemnie naładowanej
będą przepływać do kuli dodatnio naładowanej, aż do wyrównania ładunków tych
kul. Jest to możliwe, gdy obie kule są połączone przewodnikiem.
Wielu naukowców prowadziło eksperymenty
z elektrycznością już w XVIII wieku, wykorzystując narzędzia, które poprzez
pocieranie materiałów wzajemnie o siebie wytwarzały użyteczny ładunek
elektryczny. Gdy jednak przewodniki były połączone, ten ładunek był nagle
zobojętniany. Możliwość produkowania dostatecznie silnego prądu była przez
dłuższy czas wykorzystywana w eksperymentach. W latach siedemdziesiątych XVIII
stulecia włoski uczony Aleksandro Volta wynalazł ogniwa elektryczne i baterie. Ogniwa, jak wiadomo,
zmieniają energię chemiczną w
elektryczną. Są one zwykle połączone w grupy, wytwarzające wspólnie większą
energię na końcach połączeń. Takie kombinacje nazwano bateriami. Pojedyncze
wszelako ogniwa również nazwano bateriami, ponieważ i one wytwarzają prąd,
który może płynąć przez podłączone
przewodniki. Sam zaś prąd bywa nieco płytko i czysto fizycznie określany jako
przepływ elektronów przez drut dokładnie podobny do przepływu wody przez rurę
wodociągu, choć przecież samo to zjawisko z filozoficznego punktu widzenia jest
czymś zgoła niepojętym, na co wskazywał m.in. Nikola Tesla. Tak więc, aby woda
w rurze płynęła, musi być poddana określonemu
ciśnieniu; podobnie w przypadku przepływających elektronów również jest
konieczne jakieś ciśnienie. To elektryczne ciśnienie, dostarczane np. przez
baterie, mierzone jest w woltach (V), a płynący prąd w Amperach (A). Przepływ
wody, wywołany przez określone ciśnienie jest zależny od rodzaju rury, w której
płynie woda. Długa cienka rura stawia
wodzie większy opór podczas przepływu; długi cienki przewód również stawia
większy opór elektronom niż przewód krótki i szeroki, a wykonany z tego samego
materiału. Opór elektryczny jest mierzony w jednostkach nazywanych „omami” (Ω). Spośród metali miedź ma dość
niski opór elektryczny, jest dobrym przewodnikiem, dlatego też większość kabli
elektrycznych wykonuje się z tego właśnie materiału. Srebro jest oczywiście
jeszcze lepszym przewodnikiem prądu, lecz wykonywanie z niego przewodów
elektrycznych byłoby zbyt drogie. Niektóre materiały wykazujące duży opór
elektryczny, tzw. rezystory czy
oporniki, są specjalnie wykorzystywane w urządzeniach elektrycznych i
elektronicznych do regulacji przepływającego prądu. I oto właśnie w 1827 roku
Georg Simon Ohm sformułował prawo wiążące napięcie (U), prąd (I) i opór
elektryczny (R). Prawo Ohma może być przedstawione w różnych formach: U = IR, R
= U/I, gdzie U jest napięciem mierzonym w woltach (V), I natężeniem w amperach
(A), R oporem w omach (Ω).
Jeśli na przykład połączymy 12-woltową baterię przez sześcioomowy opornik, to
przepływający prąd będzie wynosił: I =
U/R = 12V / 6Ω = 2A.
Sformułowanie „prawa Ohma” zostało
dokonane jakby przedwcześnie. Świat ówczesnej nauki przyjął je wrogo, wyśmiał i
odrzucił, akceptując dopiero dwadzieścia lat później. Po takim „zimnym
prysznicu” niektórzy naukowcy zaczynają czuć się jak przysłowiowy mąż, który
zastał swą ukochaną żonę in flagranti i zrozpaczony porzucił ją, szukając
pocieszenia w ramionach innej pięknej pani
- zostawiają badania naukowe i
oddają się np. robieniu pieniędzy. Tak się nie stało w przypadku Ohma: dochował
wierności mimo wszystko swej pierwszej miłości – fizyce – i wbrew olbrzymim
trudnościom materialnym i moralnym kontynuował swe prace na niwie nauki. W
październiku 1833 roku dostał posadę profesora fizyki na Politechnice w Norymberdze, gdzie się wykazał zarówno jako znakomity naukowiec,
jak i nauczyciel akademicki, zostając sześć lat później rektorem tejże uczelni.
Nauka europejska powoli się też
przekonywała co do słuszności szeregu sformułowanych przez niego twierdzeń. W
1839 roku Berlińska Akademia nauk uczyniła Ohma swym członkiem. W 1841 roku to
samo uczyniło Turyńskie Towarzystwo Naukowe, a w 1841 londyńskie Royal Society nadało mu złoty medal Copley’a. W 1845 roku
Monachijskie Towarzystwo Naukowe obrało Ohma na swego członka, lecz dopiero w
1849 roku (czyli w wieku 61 lat) ten znakomity pod każdym względem uczony
rozpoczął na wszechnicy w Monachium wykłady w charakterze profesora zwyczajnego
fizyki i matematyki.
W tym okresie zajmował się przeważnie
zagadnieniami akustyki; dowodził m.in., że najprostsze wrażenia słuchowe są
wywoływane przez drgania harmoniczne, przy czym ucho ludzkie jest zdolne do
rozkładania dźwięków złożonych na składowe sinusoidalne. Odkrycie i opisanie
tego faktu miało ważne znaczenie dla
akustyki jako nauki oraz dla praktycznej działalności człowieka. Spod pióra profesora wyszedł wówczas także tom pierwszy (i jedyny) dzieła „Beiträge zur Molecular-Physik” (1849), w którym Ohm samodzielnie docierał do
atomistycznej koncepcji procesów fizykalnych.
Zmarł wybitny uczony w Monachium 6
lipca 1854 roku. W 1892 roku wydawnictwo Eugena Lommela opublikowało po raz
pierwszy jego rozprawy zebrane: „Gesammelte
Abhandlungen”. Prócz tego teksty Ohma były tłumaczone i wydawane w wielu
językach świata, a jego imię jest obecne we wszystkich szanujących się
encyklopediach, wydawanych w krajach cywilizowanych.
***
Rodzony brat tego zasłużonego fizyka
Martin Ohm (1792 – 1872) został wybitnym specjalistą w zakresie nauk
matematycznych. Profesorował m.in. w Erlangen i Toruniu, a od roku 1829 pełnił
funkcje profesora zwyczajnego matematyki na wyższych uczelniach Berlina. W
tymże mieście w latach 1822 – 1852 ukazało się jego fundamentalne
dziesięciotomowe dzieło pt. „Versuch
eines vollkommenen, consequenten Systems der Mathematik”, jeden z pomnikowych tekstów nauki
europejskiej XIX wieku.
***
MARIA SALOMEA
SKŁODOWSKA - CURIE
Najsłynniejsza kobieta wszechczasów
Najpotrzebniejsza dla kobiet –
powiadał Teofrast - jest
nauka czytania i pisania, ale tylko w granicach tego, co przydaje się w zarządzaniu
domem. Nie więcej. Zbytnie bowiem pogłębianie nauki sprawia, że zaczyna paniom
brakować rozumu pod innymi względami, stają
się wyniosłe, pedantyczne i gadatliwe, zabierają głos w sprawach, na
których się zupełnie nie znają, przez co
stają się zupełnie nieznośne. Uczona kobieta, według filozofa greckiego,
to istota, która nie ma nic wspólnego
ani z nauką, ani z kobiecością. Łatwo mógł się
autor „Charakterów” mylić, gdyż nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że
późniejszy rozwój kultury ludzkiej obali naiwne zapatrywania jego epoki, a
wśród nich również pogląd, iż rzekomo osiągnięcia kobiet w pracy i twórczości
bywają odwrotnie proporcjonalne do ich urody.
To prawda, że czyny kulturotwórcze
piękniejszej połowy rodzaju ludzkiego są mniej znane, ale przypomnijmy w tym
miejscu, że np. jedna z olbrzymich encyklopedii chińskich wymienia imiona 40
tysięcy kobiet tego wielkiego kraju, które zasłynęły były swego czasu w różnych
dziedzinach twórczości i aktywności społecznej, od matematyki i muzyki, poprzez
literaturę i malarstwo aż do polityki i wojskowości. Gdybyśmy się pokusili o
usystematyzowanie tego rodzaju wiedzy w stosunku do europejskiego obszaru
kulturowego, z pewnością Maria Skłodowska znalazłaby się w takiej „encyklopedii
wybitnych pań” na najbardziej honorowym miejscu.
Urodziła się 7 listopada 1867 roku w
Warszawie w rodzinie Władysława Skłodowskiego, nauczyciela matematyki i fizyki,
człowieka o znakomitych walorach intelektualnych, znawcy m.in. szeregu języków
i historii, oraz Bronisławy z Boguskich. Rodzina jednak wywodziła się z innego
regionu Polski, z Podlasia, a była też znana na dalszych kresach wschodnich
Rzeczypospolitej. Ten pradawny dom szlachecki używał dwóch form nazwiska:
Skłodowski i Składowski, a pieczętował się w różnych odgałęzieniach herbami
Dołęga i Jastrzębiec. Nazwisko zaś swe wziął od sioła szlacheckiego Skłody w
Ziemi Podlaskiej.
Źródła archiwalne podają, że np.
Aleksander, Andrzej, Grzegorz, Jan Idzi, Leonard, Łukasz, Wojciech i dalsi
panowie Skłodowscy w 1697 roku podpisali w imieniu Ziemi Nurskiej akt elekcyjny
króla Augusta II; to samo uczynił Jan Skłodowski w imieniu województwa
sandomierskiego. Około roku 1700 Seweryn Skłodowski był właścicielem dóbr
Rząśnik pod Płockiem, a Kazimierz dóbr
Skłody-Przyrusy na Podlasiu. Wojciech Skłodowski z Ziemi Mielnickiej w 1764
roku podpisał akt elekcji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. W tymże
czasie do tej rodziny należały dobra Czaplin, Mince, Barszczówka, Niewodnica,
Boragłyniec Lacki.
W 1785 roku ksiądz jezuita Franciszek
Skłodowski poświęcił kościół pod wezwaniem Opieki Najświętszej Maryi Panny w
Horsplu na białoruskiej Mohylewszczyźnie. Liczne osoby należące do tego rodu
były urzędowo potwierdzane w starożytnej szlacheckości przez heroldię
białostocką (1818, 1837), kowieńską (1851, 1865), wileńską (1865), mińską
(1866). Władysław Skłodowski był oficerem wojsk powstańczych na terenie Guberni
Augustowskiej w roku 1863. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Białorusi
w Grodnie, f. 970, z. 2, nr. 15, s. 154).
Matką Marii Skłodowskiej była
Bronisława z Boguskich, też dawnej, znanej od XIV wieku, lecz podupadłej
majątkowo rodziny rycerskiej, pieczętującej się w trzech różnych gałęziach
godłami Rawicz, Topór i Zagłoba.
***
Zanim piętnastoletnia Marysia
ukończyła w 1882 roku gimnazjum warszawskie, musiała niejedno w swym życiu
przejść. Ta część Polski, jak wiadomo, znajdowała się ówcześnie pod zaborem
rosyjskim, a okupanci złośliwie doskwierali mieszkańcom podbitego, lecz wciąż
nie upodlonego, kraju, jak tylko potrafili. A byli w tej sztuce wytrawnymi
mistrzami, doprowadzając Polskę do skrajnej nędzy i natrząsając się z
niewykorzenialnego poczucia honoru i godności
jej zacnych mieszkańców.
W gimnazjum była Maria pierwszą
uczennicą, a szczególnie lubiła lekcje z matematyki i przyrodoznawstwa. Nieraz
jednak miewała konflikty z nauczycielką Majer,
gorliwą rusyfikatorką polskich dzieci. Ewa Curie, córka Marii
Skłodowskiej, pisała później we wspomnieniach o matce: „Ta Majerka, dama klasowa, mała, z czarnymi tłustymi włosami, zawsze w
pantoflach na wojłokowej podeszwie, które jej znakomicie pomagają w
szpiegowaniu uczennic, jest zdecydowanym wrogiem Marii Skłodowskiej. Wiecznie
ma do niej pretensje o wszystko: o niezależny charakter i upór, o „pogardliwy uśmiech”, którym, wedle jej
zdania, dziewczynka odpowiada na uszczypliwe uwagi opiekunki. – Do Skłodowskiej to w ogóle nie warto mówić
– twierdzi Majerka. – z nią to zupełnie tak, jakby człowiek brał groch i rzucał
o ścianę! (Wymownym gestem ilustruje, jak się ów groch bierze i rzuca…).
Szczególnie też ją irytują lekkie, falujące włosy Mani.
- Jak ty znowu wyglądasz – woła do niej –
ciągle potargana! To nieporządne i śmieszne!
Cóż, kiedy nic nie pomaga na te loki, które się w chwili po namiętnym
przygładzeniu szczotką przez Majerkę znów się podnoszą, faliste, kapryśne,
filuterne. Oczy dziewczątka spoglądają wtedy z jakąś niepokojącą uwagą na
gładkie, jakby przylepione do skroni… włosy nauczycielki.
- Nie wolno ci patrzeć na mnie w ten sposób!
– krzyczy Majerka. – Nie pozwalam ci spoglądać na mnie z góry!
- Kiedy
niestety nie mogę inaczej – odpowiedziała jej na to raz z wyjątkowo impertynencką
uprzejmością Mania, która jest od niej
równo o głowę wyższa.
I wojna o każdy drobiazg toczy się dzień po dniu. Zwłaszcza od roku, to
jest od chwili, kiedy panna Majer, wszedłszy do klasy swoim zwyczajem
niespodzianie i bezszelestnie, ujrzała, jak Mania i Kazia tańczą na ławkach: z
radości po zamordowaniu cara Aleksandra II…
Tak. Straszliwe są skutki moralne ucisku. Straszliwe są zniekształcenia,
które on wywołuje nawet w duszach tak czystych, tak szczerze dobrych z natury.
Gdzieś w głębi serc tych dziewcząt burzą się uczucia, jakie nie powstaną nigdy
w sercach istot wolnych. Ich etyka urabia się podług praw specyficznych. Podług
praw niewolników. Nienawiść staje się dla nich cnotą, posłuszeństwo hańbą.
Ale za to z jaką namiętnością zwracają się wszystkie ich dobre uczucia
ku temu, co kochają, co im wolno kochać!”…
Niewola mimo wszystko nie mogła nie demoralizować ludności kraju nad
Wisłą, a wyjątkowo trudne warunki codziennego bytowania powodowały postępujące
kundlenie moralne i umysłowe ludzi, atrofię wyższych potrzeb i odruchów
duchowych, wzmacniały tendencję do zamykania się wyłącznie w banalnym świecie
potrzeb fizjologicznych i materialnych. Warszawa w drugiej połowie XIX była w
Europie miastem nie najliczniejszym, lecz mającym największą liczbę domów
publicznych i rejestrującym najwięcej przestępstw kryminalnych. To już był kraj
bez nadziei i bez perspektyw, w którym nie było miejsca ani dla „ludzi
wyższych”, wznoszących się nad poziom
codziennego sprytu i kundlego cwaniactwa, ani dla idei czystej, bezinteresownej
nauki i takiejże sztuki. Nie byłoby tu miejsca i dla genialnej dziewczyny,
która przez kilka lat po ukończeniu gimnazjum zarabiała na chleb powszedni na
posadzie wiejskiej nauczycielki.
Niejako więc w sposób naturalny i
konieczny zaczęła kiełkować myśl o szukaniu ratunku z tej całej beznadziei.
Rodzice nie byli przeciwni myśli, aby Mania udała się do wolnej Francji, gdzie
zresztą mieszkali bliscy krewni, którzy mogli by pomóc młodej pannie w
urządzeniu się na nowym miejscu. Wreszcie decyzja zapadła i
dwudziestoczteroletnia Maria Skłodowska wyjechała do Paryża. Po ciężkich latach
w Warszawie, po korepetycjach, po posadzie guwernantki u prostackich
chlebodawców dziewczyna znalazła się w „stolicy świata”, by tu studiować
fizykę, marzenie i pasję swego życia.
Ale i tu warunki życia były
ekstremalne. Niezależna z usposobienia studentka wynajęła maleńką mansardę,
sama zarabiała na swe utrzymanie, a głód i chłód były częstymi gośćmi w jej
mieszkaniu. Dziewczę jednak hołdowało zasadzie
„nie dać się zwyciężyć ani
ludziom, ani okolicznościom” i
zaliczało na Sorbonie egzamin za egzaminem, i to tym skuteczniej, im bardziej
doskwierał głód i im bardziej bojowy stawał się na skutek tego nastrój.
Pewnego razu Maria zemdlała w domu.
Zatelefonowano do doktora Dłuskiego, jej szwagra, który zaraz się zorientował,
o co chodzi. Pusty rondelek, czyste naczynia, w których od dawna nie widziano
jadła i paczuszka herbaty jako jedyny zapas pożywienia – mówiły same za siebie. Okazało się, że w ciągu ostatniej doby pani
studentka zjadła kilka rzodkiewek i około stu gramów wiśni; pracowała zaś do
trzeciej nad ranem, przespała cztery godziny, poszła na wykłady, wróciła,
zjadła jeszcze parę rzodkiewek i… zemdlała z wycieńczenia. Taki bowiem tryb
życia prowadziła od kilku miesięcy.
W 1894 roku studia zostały pomyślnie
ukończone. Wciąż jednak trzeba było rozpaczliwie walczyć o przetrwanie. Podczas
jednego z rzadkich spotkań towarzyskich, w których brała udział, zapoznała się
z ujmującym młodym mężczyzną, a wzajemna fascynacja była tak silna, że już w
1895 roku odbył się ślub Marii Skłodowskiej z Piotrem Curie, początkującym
naukowcem fizykiem.
Z małżeństwa tego przyszła na świat
córeczka Irena, która w dojrzałym wieku kontynuowała dzieło matki i również
została laureatką nagrody Nobla w
dziedzinie fizyki. O tym okresie Ewa Curie, ich druga córka, pisze jak
następuje: „Piotr zarabia obecnie w
Szkole Fizycznej 500 franków na miesiąc. Ta suma musi wystarczyć młodym
małżonkom całkowicie do czasu, kiedy Maria zda egzamin nauczycielski i znajdzie
jakąś posadę. Nie byłoby to zresztą aż tak mało, zwłaszcza, że Maria jest nie
tylko oszczędna, lecz i o wiele praktyczniejsza niż dawniej. Tylko niezwykle
ciężko jest w ciągu ograniczonej, niestety, liczby godzin dnia zrobić wszystko,
co w tych warunkach musi być przez nią zrobione. Możliwie najwięcej czasu
spędza w laboratorium, gdzie jej się udało dostać miejsce do pracy. To są
godziny szczęścia, dla których wszelako nie wolno jej zaniedbać tamtych spraw,
domowych. W budżecie 500 franków na miesiąc wydatek na służącą się nie mieści,
a trzeba sprzątnąć mieszkanie i posłać łóżka, i ugotować (teraz już prawdziwy)
obiad, i dbać o to, aby ubrania męża były utrzymane w porządku… Więc Maria
wstaje o świcie, aby zdążyć na targ przed
pójściem do laboratorium, wieczorem zaś, wracając stamtąd z mężem,
wstępuje po drobne sprawunki do kupca, do sklepu z nabiałem. Wczesnym rankiem
obiera jarzyny, przygotowuje mięso na południowy posiłek. Dawno minęły czasy,
kiedy niefrasobliwa panna Skłodowska nie wiedziała, z czego się gotuje rosół.
Pani Curie uważa za punkt honoru znać się na kuchni… I skoro tylko małżeństwo
jej zostało zdecydowane, zaczęła po cichutku, w wielkiej tajemnicy zgłębiać tę
mądrość… Teraz robi dobre i zdrowe obiady mężowi, który zresztą jest pod tym
względem tak niewymagający i roztargniony, że nie widzi jej bohaterskich
wysiłków”…
Zarówno Maria, jak i Pierre Curie pracowali w laboratorium profesora
Henri Becquerela, który parę lat przedtem opisał zagadkowe zjawisko
promieniotwórczości, lecz nie bardzo wiedział, co to właściwie takiego jest i
co z tym począć. Odkrywca po prostu zauważył, że owinięte w czarny papier
klisze fotograficzne, na które kładł różne minerały, reagowały podobnie jak na
światło, jeśli leżały na nich przez jakiś czas związki uranu. Wywnioskował więc hipotetycznie, że, być może, sole
uranowe emanują jakieś tajemnicze promienie. I tyle. Zagadkowe zjawisko zaintrygowało
małżeństwo Piotra i Marii Curie, którzy nie omieszkali rodzinnie zabrać się do
badań nad nim, zagrzewani do tego wzajemną miłością. A praca ich polegała na
tym, że przez ponad rok dusili się w oparach dymu, gotując w kotłach tony
blendy smołowej, dostarczanej z czeskiej miejscowości Jachimków. Po
przerobieniu kilku ton surowca pani Marii udało się uzyskać kilkaset miligramów
uranu. W jednej z książek o niej znajdujemy opis faktów brzmiący jak anegdota: „Piotr Curie otwiera drzwi z klucza.
Skrzypnęły, jak skrzypiały co dzień od lat czterech. Uczeni znów się znaleźli w
królestwie swych marzeń.
- Nie zapalaj światła – mówi Maria.
W ciemnej szopie, gdzie w szklanych
naczyniach na stołach i półkach znajdują się cenne odrobiny radu, ich
fosforyzujące, błękitne sylwetki błyszczą, jakby zawieszone w nocnej czerni…
- Proszę, patrz – szepce Maria.
Po omacku znajduje wyplatane kuchenne
krzesło, siada na nim w mroku i ciszy. Dwie twarze zwracają się w stronę
bladych błysków. Pochylona, wpatrzona czule Maria przybiera postawę taką, jaką
miała przed godziną obok łóżeczka swej ślicznej dziewczynki”…
W 1897 roku ukazuje się pierwsza publikacja naukowa Marii
Skłodowskiej, zawiadamiająca o odkryciu pierwiastka promieniotwórczego,
nazwanego przez nią na cześć ojczyzny
„polonem” (od „Polonia” po
łacinie Polska). Odkrywczyni tworzy też nazwę badanego przez się zjawiska:
radioaktywność czyli promieniowanie. W 1898 r. małżonkowie komunikują o
odkryciu pierwiastka radu (od
łacińskiego „radium” – promień), oraz wykazują, że także tor i jego
związki są promieniotwórcze. Pani Maria osobiście jeszcze przedtem
zaobserwowała, że odpady z rudy uranowej, zwane smołką i chalkolitem, mają
jeszcze większą moc promieniotwórczą; domyśliła się więc, że muszą w nich tkwić
jakieś inne pierwiastki radioaktywne poza uranem; przypuszczenie okazało się
trafne i w ten sposób tak naprawdę zaczęła się epoka fizyki jądrowej.
Stanisław Majewski w dziele „Duch wśród materii” (Poznań 1927) odnotował: „Kopernik
wzruszył Ziemię, a Skłodowska rozczłonkowała atom i otworzyła przed ludzkością
nowe wrota, prowadzące w nieskończoność w małości – w mikrokosmos; ukazała
zdumionym umysłom bezkresne a tajemnicze drogi, przyprawiające o zawrót nawet
najtęższe głowy, powiększające tajemnicę świata już w dwie nieskończoności,
zmuszające bujać myśl ludzką niemal w zupełnie zaczarowanych, bo niewidzialnych
krainach. Bo jakże nie poczuć się niemal wytrąconym z równowagi, gdy nauka
zamiast cegiełki niepodzielnej, za którą uważała atom, zamiast nieuchwytnie
małego pyłku, każe wierzyć, że ten atom sam może jest światem całym – jest
czymś podobnym do systemu planetarnego ze swym ciałem centralnym, zbudowanym z
elektronów i z niezliczonymi satelitami – także elektronami; - a system ten, w
którym szybkość biegu owych elektronów przechodzi wszelkie pojęcie, bo daje się
porównać tylko z szybkością światła, jest światem zupełnie tajemniczym i
nieznanym, który dopiero badać trzeba na nowo, zagłębiając się coraz dalej i
dalej, coraz głębiej i głębiej w nową nieskończoność – nieskończoność w
małości, stokroć więcej przejmującą i przerażającą nasz umysł niż
nieskończoność w wielkości”… Odkrycie i zbadanie zjawiska
promieniotwórczości miało ogromne znaczenie m.in. dla energetyki, a także i dla
medycyny, i to w znaczeniu podwójnym, umożliwiło bowiem wykorzystanie
radioaktywności w celu leczenia groźnych schorzeń, po drugie zaś, ustalono
również, iż promieniowanie radioaktywne może być niesłychanie szkodliwe dla
zdrowia i życia ludzi. „Każde możliwe
zwiększenie poziomu promieniowania, każde napromieniowanie może o kilka
odsetków zwiększyć częstotliwość mutacji… Praktycznie zaś wszystkie aberracje
chromosomów i liczne mutacje genów są niekorzystne jak dla jednostek, tak też
dla populacji” (F.Vogel, A.G.Motulsky: Human
Genetics, Berlin – Heidelberg
1986).
Oczywiście, dziś wiemy, że
promieniotwórczość, jak każde inne wielkie odkrycie, została przez ludzi użyta
nie tylko dla dobra człowieka. Ale na tego rodzaju nadużycia nie ma chyba rady
i nie wynika z nich, iż powinno się zaprzestać wszelkich badań naukowych,
których wyniki nieraz szatan wykorzystuje w celu czynienia zła. Jak słusznie
bowiem zauważa wielki socjolog Florian Znaniecki w dziele „Rzeczywistość kulturowa”: „Rezultaty nauki mogą stać się przedmiotem wszystkich
rodzajów działalności praktycznej”… W tym też najbardziej nieludzkiej…
Prawie cztery lata pracowała
Skłodowska nad tym, aby z tony rudy pozyskać 0,1 grama chlorku radu,
następnie zaś, prowadząc badania wspólnie z mężem, ustaliła, że promieniowanie
nie zależy od warunków środowiska, że intensywnie oddziałuje na tkanki żywych
organizmów itd. Rozpoczynała się naprawdę nie tylko nowa epoka w nauce
powszechnej, ale i nowa epoka w dziejach cywilizacji ludzkiej. Paul Langevin w
1945 roku pisał o bohaterskim czynie naukowym Piotra i Marii Curie: „Odkrycie to będzie miało dla przyszłości
naszej cywilizacji znaczenie dające się porównać ze znaczeniem odkryć, które
pozwoliły człowiekowi opanować siłę ognia, a zastosowanie tego odkrycia, które
do niedawna ograniczały się jedynie do obszaru medycyny, przewyższą znacznie
zastosowanie maszyny parowej oraz silników spalinowych i odrzutowych”. O
atmosferze moralnej, w której dokonywał się ten przewrót kopernikański w nauce
i cywilizacji XX wieku, Ewa Curie we wspomnieniach o matce odnotowała: „Tymczasem praca wspaniale się rozwijała. W
ciągu lat 1989 i 1900 Piotr i Maria ogłaszają komunikat dotyczący odkrycia
„elektryczności indukowanej”, którą rad wywołuje, i drugi – o ładunku
elektrycznym przenoszonym przez promienie. Poza tym redagują na Kongres Fizyków
w roku 1900 sprawozdanie ogólne o ciałach promieniotwórczych, które wznieca
wśród europejskich fizyków niezwykłe
zainteresowanie. (…)
Maria tymczasem w dalszym ciągu przerabia kilogram za kilogramem tony
odpadków smółki uranowej, które jej jeszcze parokrotnie dosyłają z Jachimkowa. Dzięki nadludzkiej cierpliwości
jest w ciągu czterech lat jednocześnie fizykiem i chemikiem, inżynierem,
majstrem i wyrobnikiem. Dzięki pracy jej mózgu i jej mięsni znajdują się na
stołach szopy związki coraz to bardziej aktywne, coraz bogatsze w rad. Zbliża
się do celu. Już minął czas, kiedy stojąc w kłębach dymu na podwórzu, pilnowała
ciężkich kotłów z wrzącymi masami. Teraz nadchodzi okres oczyszczania i „frakcyjnej
krystalizacji” roztworów silnie radioaktywnych. Ale ubóstwo urządzeń więcej niż
kiedykolwiek przeszkadza w robocie. Trzeba by mieć koniecznie nadzwyczaj czyste
pomieszczenie, aparaty najdokładniej zabezpieczone przed kurzem i zmianami
temperatury. W szopie zaś, otwartej dla
wszystkich wiatrów, unoszą się pyłki węgla i żelaza, ku rozpaczy Marii wciąż
przedostają się do rozczynów, oczyszczonych z takim staraniem. Serce jej się
ściska na widok tych codziennych drobnych nieszczęść, które tyle ją kosztują czasu
i siły”…
W 1903 roku Maria
Skłodowska-Curie kończy pracę doktorską i uzyskuje dyplom. Jednocześnie
wspólnie z mężem i profesorem Becquerelem staje się laureatką zespołowej
nagrody Nobla z dziedziny fizyki. Ma wówczas 36 lat. W 1904 roku przychodzi na
świat jej druga córeczka Ewa. Małżonkowie są sławni, przyjmują zaproszenia i
biorą udział w przyjęciach towarzyskich w pałacach królewskich, prezydenckich,
magnackich. Są m.in. w Londynie obecni na wspaniałym przyjęciu. Na dłoniach
Marii, zniszczonych przez kwasy i promieniowanie, nie ma żadnego klejnotu,
nawet obrączki, podczas gdy wszędzie dokoła niej połyskują na głębokich
dekoltach i wypielęgnowanych palcach najwspanialsze brylanty Zjednoczonego
Królestwa.
- Nie
wyobrażałam sobie, ze mogą istnieć takie klejnoty – mówi do męża. – To bardzo
ładne.
Piotr uśmiecha się.
- A ja
liczę, ile laboratoriów można by wybudować za cenę biżuterii, którą każda z
tych pań nosi na sobie.
W jednym zaś z listów z tego okresu pani
Maria wyzna: „Od czasu tej nieszczęsnej
nagrody Nobla nic prawie nie możemy robić i zaczynam się sama siebie pytać, czy
otrzymane pieniądze nam to wynagrodzą. Bo, ostatecznie, ludzie, u których
kupuję mięso, węgiel, cukier itd., są bogatsi ode mnie, a nie doznają stąd takich udręczeń”… Nigdy jednak nie
powinno się uskarżać na los z powodu
tych czy innych, mniejszych lub większych, dolegliwości, gdyż – jak wierzyli
Grecy – parki mogą być zazdrosne i złośliwe, jeśli człowiek nie ceni ich
dobrych darów losowych, dawanych mu razem z przykrościami, jako swego rodzaju
„przyprawami”. I wówczas zsyłają na nas prawdziwe nieszczęścia.
Mija kolejnych parę lat, dzielonych
przez Piotra i Marię Curie między dom rodzinny a pracę naukową. W 1906 roku
jednak głowa rodziny ginie tragicznie pod kołami goniącego ulicą zaprzęgu
konnego, a jego żona odnotowuje w dzienniku: „Mój Piotrze, byliśmy stworzeni na to, by razem żyć i związek nasz był
konieczny”. Jest zrozpaczona. Lecz nikt nie żyje na ziemi samotnie i jej
także przychodzą z pomocą inni ludzie. Ministerstwo Oświaty Francji ofiarowuje
wdowie katedrę profesorską na Sorbonie,
zajmowaną poprzednio przez jej męża. W ten sposób Skłodowska staje się pierwszą
panią profesor na tej renomowanej uczelni. Wbrew pozorom nie łączyło się to
tylko z zaszczytami i sławą: do zajęć rodzinnych, do prac naukowych w
laboratorium dołączyły obowiązki dydaktyczne na uniwersytecie. To wszystko
dzielna Polka potrafi łączyć w harmonijną całość i nie zaniedbuje żadnej ze
swych doniosłych misji. Dyplomatka Aleksandra Kołłątaj pisała w tymże czasie: „Kuchnia, rodzina i kościół (Küche,
Kinder, Kirche)! – oto trójkąt, który burżuazja przepisała nam, kobietom, jako
jedyne pole do popisu. Ile uzdolnień, talentów, znakomitych darów ducha zanikło
i przepadło w tym zaklętym trójkącie geometrycznym”… Ale przecież nikt
nikomu niczego nie przepisze, jeśli ktoś ma rozum, wolę i odwagę, by dokonać w
życiu coś dobrego i znakomitego. Odkrywczyni radu i polonu, dwukrotnej
noblistce Skłodowskiej jakoś ani kuchnia, ani dzieci, ani kościół nie
przeszkodziły w dokonaniu epokowych odkryć naukowych i zapoczątkowaniu nowej
ery cywilizacyjnej, w przeciwieństwie do tysięcy skandalistek, które nie
potrafiły ani niczego odkryć czy wynaleźć, ani założyć porządnej rodziny, ani
urodzić i wychować na dobrego człowieka dziecka, ani nauczyć się przygotowania
obiadu choćby dla siebie samej. Ba, nie potrafiły nawet utrzymać w ładzie i
czystości własnego mieszkania, choć miały gęby pełne frazesów o równości i
wolności. Macierzyństwo, życie rodzinne i wiara w Boga nie stanowią przeszkody na drodze ku realizacji pełni
swego człowieczeństwa przez kobietę. Taką naukę pani Maria wyniosła z domu
rodzinnego.
W jednym z ówczesnych wywiadów
prasowych siostra Marii Skłodowskiej, madame Szałajewa, mówiła: „My wszystkie od lat najmłodszych idziemy
przez życie samotne, z trudem torując sobie drogę. Mogłyśmy tedy wyrobić sobie
trochę tej energii… I dziś wszystkie pracujemy samodzielnie. Ja prowadzę wielką
szkołę w Warszawie, a moja trzecia siostra, dr Dłuska, wraz z mężem zarządza
sanatorium w Zakopanem”. Na pytanie o stosunek siostry do kraju
odpowiedziała: „Moja siostra interesuje
się Polską i jej sprawami bardzo żywo. Nie zdarza się nigdy, aby kiedykolwiek
odmówiła komuś, kto zwraca się do niej z prośbą.
- A dzieci?
- Dzieci mówią po polsku doskonale. Od lat
sześciu mają tylko polskie nauczycielki. Starsza, Irena, ma nawet niedługo do
nas przyjechać, aby poznać nasze stosunki, a zwłaszcza zwyczaje ludowe.
- Czy pani Curie-Skłodowska jest dobrą
matką?
- Ach, może za dobrą nawet. Poświęca swoim
córkom za wiele czasu; interesuje się nawet ich najdrobniejszymi sprawami.
Zresztą, po śmierci ukochanego męża nie pozostało jej nic więcej, prócz dzieci
i nauki”.
Cóż zresztą może być „więcej” niż rodzina i dobra praca zawodowa? Laureat
nagrody Nobla Albert Einstein zaznaczał: „Pani
Curie była – ze wszystkich ludzi w świecie – jedynym nie zepsutym przez sławę
człowiekiem”. Była w ogóle osobą
szlachetną i zacną, świadomie akceptującą czystość i surowość obyczajowości staropolskiej, której
zasadniczą ideę wyraził bardzo trafnie poeta i filozof Jan Kochanowski: „Dwie rzeczy człowieka szlachcą: dobre
obyczaje a rozum. Obyczaje z cnót pochodzą, a rozum z nauk; obiedwie rzeczy w
sobie mieć rzecz nieprzepłacona jest człowiekowi. Ale jeśli przy jednej tylko
masz zostać, raczej przy cnocie niż przy nauce zostań, bo nauka bez cnoty, jako
miecz u szalonego, i sobie i ludziom szkodzi; cnota zaś dobrze sama będzie
chwalebna i pożyteczna”… Gdy zaś cnota i mądrość w jedno się łączą – jak w
przypadku Marii Skłodowskiej – budzi to podziw w jednych, a złość jadowitą w
drugich. Jak pisał Jan Kochanowski: „Jest
rzecz niepodobna, wszystkim się podobać”, a już w szczególności ludziom
marnym, lecz bardzo mocno kochającym samych siebie, jak to jest w większości
przypadków gatunku homo sapiens.
Po śmierci męża Maria Curie mimo całej swej dzielności i prawości
czuła się jednak zupełnie bezradna w obliczu zła. Tłum nie mógł jej wybaczyć
ani genialności, ani zacności. Zawistni współpracownicy, podła prasa wciąż
szukała przysłowiowej „dziury w całym”, a gdy to się, mimo „najlepszych chęci”
nie udawało, zaczęto tworzyć tzw. „fakty prasowe”. Jakże ostro i bezwzględnie
tępiono tę kobietę! Wiadomo, „w kwestiach
dotyczących moralności łatwo jest i przyjemnie – jak długo osądza się
postępowanie innych lub wyraża się opinie o postępowaniu w ogóle – trwać
niezłomnie przy ideale” (Bronisław Malinowski). Zawsze łatwiej jest potępić
kogoś za domniemane wykroczenia niż siebie samego za rzeczywiste. Brukowa prasa
francuska od pewnego czasu zaczęła zarzucać Marii domniemany romans z Paulem Langevinem,
wybitnym fizykiem, któremu jednak nie wiodło się w życiu rodzinnym, i który
niekiedy prosił o radę w sprawach bieżących wdowę po swym nauczycielu i
przyjacielu Piotrze Curie. Wrzawa gazeciarskiego łajdactwa sięgnęła szczytu w
1911 roku, kiedy Skłodowska miała otrzymać drugą nagrodę Nobla, tym razem w
zakresie chemii (opublikowała bowiem szereg prac, dotyczących chemicznych i
fizycznych właściwości polonu i radu oraz metod wyodrębniania, oczyszczania i
pomiaru aktywności pierwiastków promieniotwórczych). Niektórzy zawistni, lecz
mniej zdolni rywale znakomitej badaczki
posunęli się do takiej nikczemności, iż pisali listy do Komitetu Noblowskiego z
oszczerstwami i żądaniem nieprzyznawania jej nagrody za rzekome „niemoralne
czyny”. Aż pani Maria, nie poniżając się
do polemiki z prostakami, wystąpiła w prasie z listem, w którym słusznie
skądinąd stwierdzała, że „w nauce nie
powinniśmy się interesować ludźmi, lecz faktami”. Nawet bowiem gdyby
wybitny uczony uległ chwilowo jakiejś ludzkiej słabości, to i tak dla
przyszłych pokoleń ważne byłyby wzloty jego myśli, a nie upadki jego uczuć czy
poglądów. Profani w ogóle nie powinni zabierać głosu na jego temat, dla lokaja
bowiem i tak nie ma bohatera. „Nauka jest
wolna od wartościowań nie dlatego, że miałyby jakoby nie istnieć żadne
obiektywne wartości, czy też żadne ścisłe, bezpośrednio zrozumiałe
hierarchiczne powiązania między nimi, lecz dlatego, że po to, aby zachować swój
przedmiot, musi ona abstrahować w sposób arbitralny od wszystkich wartości, tym
bardziej zaś od wszystkich szczególnych celów woli Boga, ludzi, grup, partii” (Max
Scheler, Teoria światopoglądów).
W końcu fala „gniewu ludu” opadła,
tłum i wyraziciele jego gustów dziennikarze musieli się pogodzić z faktem
istnienia obok siebie prawdziwego geniusza, a nawet zaczęli się przymilać do
niego. Bądź co bądź ta „rozpustna Polka”, jak ją „szarmancko” nazywały niektóre gazety paryskie, była dumą
Francji przed światem, pozyskując dla tego państwa w ciągu kilku lat dwie
nagrody Nobla. Co prawda, nowa fala plotkarstwa i nieokrzesanego
zainteresowania życiem prywatnym uczonej ponownie wezbrała w ostatnim
dziesięcioleciu XX wieku, kiedy to opublikowano mnóstwo artykułów, powieści,
filmów, dramatów, dorabiających pani
Skłodowskiej „gębę” emancypowanej sufrażystki, zdradzającej rzekomo męża z jego
przyjacielem i narzekającej na własne dzieci jako na czynnik utrudniający
uprawianie „wolnej miłości”. Trudno o bardziej nikczemne i fałszywe zmyślenia,
kłamstwa i przeinaczenia, ale ponieważ takie było w tym czasie „zapotrzebowanie
społeczne”, spreparowano szereg najwstrętniejszych, najpodlejszych „dzieł
sztuki”, ukazujących Skłodowską w krzywym zwierciadle literackich i filmowych
alfonsów, sprzedających za judaszowskie srebrniki godność nie żyjącej już,
zacnej i poważnej kobiety. Tego rodzaju skandalizujące publikacje ukazują się
zresztą w Polsce do dziś, a „katolicki” czytelnik chętnie łyka te obrzydliwe
wydzieliny zapijaczonych dziennikarskich prostytutek.
***
Jako wymowny szczegół sylwetki
etycznej Marii Skłodowskiej – Curie przypomnijmy okoliczność, że była ona nie
tylko autorką odkryć naukowych, ale też wynalazczynią szeregu konstrukcji technicznych, z których
ani jednej nie opatentowała i za które nie otrzymała żadnego honorarium,
przekazując wszystkie swe idee bezinteresownie i nieodpłatnie ludzkości, aby mogły
one służyć tejże ludzkości dobru. Uważała, iż myśl Rogera Bacona o tym, że „nauka powinna uwolnić człowieka od męczącej pracy”, jest
jak najbardziej słuszna. Pobieranie zaś pieniędzy za wkład w
realizację tej misji wydawało się jej odpychające pod względem moralnym.
Tak piękna postawa etyczna w
przypadku Marii Skłodowskiej była widocznie zjawiskiem pochodnym, logicznie
niejako wynikającym z jej światopoglądu chrześcijańskiego. W jej wielkim umyśle
harmonijnie współżyły ze sobą głęboka wiara i rozległa wiedza. Wbrew bowiem
usilnie krzewionym stereotypom między religią a nauką nie ma sprzeczności;
tylko płytka wiara i płytka wiedza przeczą sobie nawzajem; głęboka zaś wiara i
głęboka wiedza tworzą nierozerwalną i harmonijną całość światopoglądową. Jak
trafnie zauważał Alfred Adler, „nie ma
nauki, która nie musiałaby znaleźć ujścia w metafizyce”. Tylko dla pedantów
czepiających się słów i pozorów, gdyż nie uświadamiających sobie zasadniczej
ubogości mowy ludzkiej, nie mogącej wyrazić najsubtelniejszych tworów ducha,
wszędzie przezierają sprzeczności, nie pozwalające im nigdy ujrzeć jasno głębi
życia duchowego. Michel Chevreul, współtwórca chemii organicznej, pisał w
książce „Historia wiedzy chemicznej”:
„Gdyby kiedykolwiek ktoś twierdził, że dzisiejsza wiedza prowadzi do
materializmu, to ja spędziwszy długie swoje życie wśród książek i w
laboratoriach chemicznych w celu poszukiwania prawdy, uważałbym za obowiązek
zaprotestować przeciw takim poglądom… Gdyby ktoś powiedział, że nie ma Boga,
czułbym się dotknięty w swoich uczuciach jako człowiek i jako uczony”… Ale
oczywiście nie chodzi o to, czy ktoś czuje się dotknięty, durnie
ciągle się czuja „dotknięci” i „obrażeni” przez świat, choć to nie inni, lecz ich własna głupota najbardziej ich „obraża”.
Wracając wszelako do meritum sprawy
powinno się przyznać, iż szereg znakomitych ludzi nauki harmonijnie łączył w
swych poglądach na świat wiedzę i rozum
pozytywny z filozofią metafizyczną, nie ogłaszając oczywiście adwersarzy
materialistycznych za „głupców”, ponieważ, jak wiadomo, mądry idealista ma
więcej wspólnego z mądrym materialistą niż z głupim idealistą. Sir
Alexander Fleming (1881-1955), wynalazca
penicyliny, pisał: „Fizyka dzisiejsza stwierdza, że świat
fizyczny bierze początek w akcie stwórczym i bynajmniej nie jest czymś, co się
samo stworzyło i co nie posiada początku”. Twórca genetyki, genialny Czech,
ksiądz Jan Grzegorz Mendel (1822-1884)
ułożył ongiś następującą dla siebie modlitwę: „Daj mi poznać, Panie, swoje drogi i okaż mi ścieżkę swoją; prowadź mnie drogą swojej prawdy i ucz mnie,
bo jesteś Bogiem mojego ocalenia i Ciebie codziennie wypatruję”… Jedną przecież z dróg poznania Boga stanowi
poznawanie Go prze Jego stworzenie, czyli przez rzeczywistość naturalną. Franz
Dessauer, wybitny astrofizyk, zanotował: „Boże
Wszechmogący, wyznajemy dziś przed Tobą, że dotarliśmy do granic ludzkich
możliwości i ludzkiego poznania! I oto stajemy pokorni wobec pytań o sens
życia, zaczynając od nowa zmagania o poznanie Ciebie – odwieczna i święta
tajemnico ziemi, nieba i ludzkiego serca”… Trafnie tedy i głęboko fizyk
atomowy Leprinc Riucuert w książce pt. „Równość
i cywilizacje” (1958) wyznawał: „Dla
nas chrześcijański światopogląd, tak harmonijny i uniwersalny, doskonale się
godzi z postępem świata i uczony chrześcijański może świetnie się rozwijać
jednocześnie jako uczony i jako chrześcijanin… Nasz wybór jest również rozumny,
myślę nawet, że rozumniejszy niż inne możliwe postawy”… Zdania powyższe dokładnie
odzwierciedlają także postawę światopoglądową Marii Skłodowskiej-Curie,
genialnej uczonej i przekonanej katoliczki.
W okresie po pierwszej wojnie
światowej Maria Skłodowska kontynuowała badania naukowe i wykłady na Sorbonie,
brała czynny udział w licznych kongresach naukowych, na których reprezentowała
naukę francuską i wypowiadała nieraz idee, które potwierdzał dopiero późniejszy
rozwój nauki. Tak np. w 1912 roku wyraziła myśl, że możliwe jest istnienie
takich cząsteczek elementarnych, które są pozbawione ładunku elektrycznego i
których bieg pozostanie prosty nawet w obecności silnego pola
elektromagnetycznego lub magnetycznego. Te słowa wielu renomowanych mężów nauki
zaskoczyły, ale minęło parędziesiąt lat i Ernest Rutherford eksperymentalnie
odkrył istnienie neutronów.
***
Maria Curie była w swoim czasie
najsłynniejszą kobietą świata. Nie tylko nie była jednak z tego dumna, lecz czuła się nawet nieco
zakłopotana , ponieważ zdawała sobie sprawę z okoliczności, jak marną rzeczą
jest sława i jak krótka bywa ludzka pamięć o ich dobroczyńcach.
We wspomnieniach Ewy Curie znajdujemy
stwierdzenie, że sława w niczym nie zmieniła stosunku Marii do tejże sławy. Nie
zdołała nigdy opanować wręcz fizjologicznego lęku przed tłumem, ani
nieśmiałości sprawiającej, że lodowaciały jej ręce i zasychało w gardle, gdy
stawała w obliczu gromady ludzkiej. Nigdy też nie uległa zmianie jej całkowita
niezdolność do wywyższania się, ani do poniżania kogokolwiek. „Tak jestem daleka od was – pisała do
córki Ewy – i tyle mnie spotyka hołdów,
których nie mogę ani lubić, ani cenić, bo mnie męczą, - więc też mi dzisiaj
trochę smutno. W Berlinie tłum zebrany na peronie dworcowym entuzjastycznie
witał boksera Dempsey’a, który wysiadł z tegoż pociągu, co i ja. Wydawał się
bardzo rad z tego, a ja się zastanawiałam, czy w gruncie rzeczy jest wielka
różnica między entuzjazmem dla Dempsey’a a dla mnie. Myślę, że w ogóle
entuzjazm tego rodzaju jest niewłaściwy sam przez się, bez względu na to, do
kogo się odnosi. Nie wiem jednak, jak należałoby postępować w takich
przypadkach”… Podczas przyjęcia w Pałacu Elizejskim u prezydenta Republiki
jakaś pani podchodzi do Marii Skłodowskiej i pyta;
- Czy
życzy pani sobie, abym ją przedstawiła królowi Grecji?
- Nie
widzę potrzeby – odpowiada uczona spokojnie. Spostrzegła się jednak, że pani,
która do niej przemawia, jest żoną prezydenta, więc poczerwieniawszy dodaje
szybko:
- Ależ
naturalnie, to tylko od pani zależy….
To nie była świecka dama, głupia i przywiązana
jak sroka do blichtru, błyskotek i konwenansów. To był człowiek czynu i myśli,
piękne uosobienie prawdziwego człowieczeństwa. Nie mogło być inaczej, praca
bowiem i nauka ściśle przynależą do siebie. Ewa Curie pisze: „Niestrudzona, zadziwiająca, przerażająca
niemal pracowitość! W „wolnych chwilach” Maria pisze artykuły naukowe, książki.
Rozprawę o izotopach, krótką, wzruszającą biografię Piotra Curie, nowe
opracowanie cyklu swych wykładów. Te lata płodnej i świetnej pracy są także
okresem tragicznych, bohaterskich zmagań. Pani Curie jest zagrożona ślepotą. W
roku 1920 lekarze jej oznajmili, że zaćma na obu oczach stopniowo otoczy ją
mrokami nocy. Nie dała poznać po sobie rozpaczy. Spokojnie uprzedziła córki o tym
nieszczęściu, od razu je pocieszając, że za dwa – trzy lata będzie można
dokonać operacji. Do tego czasu – przez wszystkie miesiące strasznego
oczekiwania zmętniałe soczewki oczne coraz gęstszą mgłą oddzielać ją będą od
świata i od pracy. Powoli, stopniowo Maria przezwyciężyła zły los. Dzięki
grubym szkłom okularów widzi prawie normalnie, może się swobodnie poruszać,
nawet prowadzić samochód. W laboratorium znów podejmuje najsubtelniejsze
pomiary i doświadczenia. Ostatni to cud pełnego cudów życia: Maria zmartwychwstaje
z ciemności, odzyskuje dość światła na to, aby pracować, pracować do końca”…
Przy tak olbrzymim dorobku życiowym
Skłodowska była przekonana, że „zmarnowała” swe życie. „Byłam głupia, jestem głupia, będę głupia, lub – żeby wyrazić to innymi
słowy – nigdy nie miałam szczęścia, nie mam go i nigdy nie będę miała” – ze
szczyptą goryczy wyznawała w jednym z listów. Ale trzeba pamiętać, że gorycz
leży na dnie każdego życia ludzkiego, najwięcej zaś jej jest w końcu życia
„słodkiego’ i „szczęśliwego”. Nie od dziś bowiem wiadomo, że wszystko jest
marnością i wiatrem ulatującym na wietrze.
Ludzie o wybitnej inteligencji są z
reguły niewrażliwi na pospolite przyjemności życiowe i choć niekiedy tychże,
jak to ludzie, pożądają, to jednak jakaś
wyższa siła chroni ich przed uleganiem tego rodzaju pokusom. „Człowiekowi wykształconemu niełatwo już
zdobyć się na autentyczne współradowanie się przyjemnościami związanymi z
obyczajami prostego ludu, np. radością z hałaśliwej muzyki itp.; rodzaje
zmysłowej przyjemności i przykrości zwierząt są dla nas przeważnie obce i
współodczuwanie nie chce tutaj działać” (Max Scheler, Istota i formy sympatii). Fakt, że Maria Skłodowska nie była, w
przeciwieństwie do wielu innych kobiet,
zorientowana na przeżywanie tzw. przygód życiowych, wynikało więc z jej
ogromnej inteligencji, ale być może także częściowo z jej lekkiej zamkniętości
w sobie, tak obcej i niezrozumiałej dla człowieka stadnego, z natury
kolektywistycznego i ludycznego. Wszystkie zdjęcia M.Skłodowskiej ukazują
piękną, harmonijną i proporcjonalną twarz o delikatnych, zawsze ściśnionych
ustach, a przecież zamkniętość w sobie manifestuje się zawsze właśnie w
zaciśniętych wargach. Wypada również zaznaczyć, iż osoby o rozwiniętym
intelekcie bywają raczej niezależnie usposobione i instynktownie unikają
uczuciowego uzależnienia się od kogokolwiek, a już szczególnie od zdania innego
człowieka, nawet najbardziej ukochanego. Polegają najczęściej na własnym prawym
sumieniu, rozumie i poczuciu obowiązku, zachowując do świata dość daleki
dystans, graniczący z odosobnieniem i osamotnieniem. Można to zrozumieć. „Jeśli bowiem czyjeś poczucie własnej
wartości jest zależne od dawania lub otrzymywania miłości, to tym samym jest
ono budowane na fundamencie, który jest zbyt mały i zbyt chwiejny. Zbyt mały,
ponieważ pomija nazbyt wiele wartości związanych z osobowością, i zbyt
chwiejny, ponieważ zależy od zbyt wielu czynników zewnętrznych, choćby takich, jak znalezienie
odpowiedniego partnera. Poza tym prowadzi do emocjonalnej zależności od uczuć i
uznania ze strony innych ludzi, czego wynikiem jest poczucie bezwartościowości,
jeśli tylko nie jest się kochanym lub docenianym” (Karen Horney, Nowe drogi w psychoanalizie).
***
Maria Skłodowska nieraz przyjeżdżała do Polski, pomagała zakładać tu
podstawy organizacyjne dla rozwoju fizyki atomowej; chętnie dzieliła się swą
olbrzymią wiedzą z naukowcami polskimi. Nie zatraciła też polskiego poczucia
humoru. Bawiąc w Warszawie z okazji położenia kamienia węgielnego pod Instytut
Radu, rozmawiała z ówczesnym prezydentem Stanisławem Wojciechowskim. Wspominali dawne
czasy, kiedy byli jeszcze studentami w Paryżu i wspólnie działali w
organizacjach młodzieżowych.
- Pamięta
pani jasiek, który mi pani pożyczyła na drogę, gdy jechałem do kraju w tajnej
misji politycznej? – pyta prezydent. – Ogromnie mi się wtedy przydał…
- A jakże
– odpowiada z uśmiechem wielka uczona. – Nawet pamiętam, że pan zapomniał mi go
zwrócić…
Maria Skłodowska była nie tylko
dwukrotną laureatką nagrody Nobla (tę nagrodę otrzymała także jej córka Irena
Joliot-Curie), ale również kawalerem kilkunastu złotych medali, najwyższych
odznaczeń naukowych Anglii, Niemiec, Belgii, Rosji, Szwajcarii.
***
Lata jednak mijały i zbliżał się
kres podróży ziemskiej także tej mądrej, wspaniałej Polki. We wspomnieniach jej
córki Ewy Curie czytamy zdania pełne dramatyzmu: „Tragiczny pośpiech przygotowań. Marii nie wolno już przyjmować nikogo
prócz najbliższych. Złamie jednak ten zakaz, w sekrecie wezwie do siebie swą
współpracownicę, panią Cotelle: „Proszę starannie przechować aktyn do mego
powrotu. Liczę na panią, że wszystko będzie w porządku! Po wakacjach zabierzemy
się znów do tej pracy”…
Gorączka podnosi się powyżej czterdziestu stopni. Nie można tego ukryć
przed Marią, która – z dokładnością uczonej – zawsze sama sprawdza termometr.
Nie mówi prawie nic, ale strach maluje się wyraźnie w jej pobladłych oczach.
Profesor Roch, na gwałt wezwany z Genewy, porównuje wyniki badań krwi z kilku
ostatnich dni. Stwierdziwszy, że liczba krwinek zarówno czerwonych, jak
białych, zmniejsza się raptownie, stawia rozpoznanie anemii złośliwej o
przebiegu piorunującym. (…) Zaczyna się straszliwa, okrutna walka, która się
nazywa „łagodną śmiercią”, a która jest dzikim zmaganiem się ciała z przemocą,
jakiej ono nie chce ulec. Przy boku matki Ewa inną toczy walkę: do świadomości
Marii, ciągle zupełnie przytomnej, myśl o śmierci jeszcze nie dotarła…
Trzeciego lipca rano pani Curie ma po raz ostatni siłę sama spojrzeć na
termometr, trzymany w drżącej, chwiejnej dłoni. Widzi nagły spadek temperatury,
który zawsze zwiastuje koniec, i uśmiecha się radośnie, bo Ewa ją zapewnia, że
to znak poprawy, że teraz już jej stopniowo będzie coraz lepiej. Z namiętnym
akcentem nadziei i chęci do życia mówi, patrząc przez szeroko otwarte okno na
góry skąpane w słonecznych blaskach: „To nie lekarstwa mi pomogły, ale te góry
– ta przestrzeń – powietrze”…
Ostatnie jej chwile zdradzają przerażającą odporność i siłę tej kobiety,
która tylko na pozór zdawała się wątła. Serce nie przestaje bić i uparcie,
niestrudzenie kołacze się w ciele, z którego ciepło odpływa. Przez szesnaście
godzin doktor Piotr Lowys i Ewa trzymać będą te lodowate ręce – jeszcze nie
martwe, chociaż już nie żywe. Dopiero o świcie dnia następnego, gdy słońce
zaróżowi śnieg na górach i rozpocznie swą wędrówkę po cudownie czystym niebie,
gdy wspaniały blask poranka rozświetli pokój i łóżko, dotknie zapadłych
policzków i szarych oczu, już bez wyrazu, już przez śmierć zeszklonych,
zatrzyma się to serce – nareszcie.
W obliczu tych zwłok nauka raz jeszcze głos zabierze. Nietypowe objawy
choroby, badania krwi, dające obraz inny niż w normalnych anemiach złośliwych,
wskażą na prawdziwego zabójcę: rad. „Pani Curie może być zaliczona do ofiar
długotrwałego działania ciał promieniotwórczych, które odkryła wraz z mężem” –
napisze profesor Regaud”.
W piątek, dnia 6 lipca 1934 roku, w południe, bez żadnych
przemówień, bez delegacji, tylko w obecności najbliższych i przyjaciół złożono
zwłoki pani Skłodowskiej-Curie w grobie rodzinnym na cmentarzu w Sceaux. Jej
trumna stanęła przy trumnie Piotra Curie. Brat i siostra rzucili na nią garść
ziemi przywiezionej z Polski. Na
kamiennej płycie umieszczono krótki napis: „Maria Curie-Skłodowska 1867-1934” . Później ciało
genialnej uczonej przeniesiono do paryskiego Panteonu, miejsca wiecznego
spoczynku najznakomitszych ludzi
Francji. Po latach jej imię zostało uwiecznione jeszcze w ten sposób, że
naukowcy rosyjscy nadali je jednemu z kraterów na niewidocznej stronie Księżyca,
znajdującemu się w sąsiedztwie krateru Ciołkowskiego, innego polskiego geniusza
zasłużonego dla ludzkości.
***
PIOTR CZYRWIŃSKI
Od atomu
do śnieżynki
Był synem znakomitego uczonego w dziedzinie
zootechniki Mikołaja Czyrwińskiego (1848 – 1920), o którym opowiemy w ostatnim
rozdziale naszej książki. Urodził się w miejscowości Pietrowskoje – Razumowskoje
(obecnie w granicach stolicy Rosji) 26 stycznia 1880 roku. W Moskwie ukończył
gimnazjum, a następnie (1902) studia w zakresie geologii na Uniwersytecie Św.
Włodzimierza w Kijowie. Należał do grona bardzo licznych młodych ludzi
polskiego pochodzenia, którzy studiowali w prastarym mieście stołecznym
Rusi-Ukrainy. „Głos Młodych” , organ
młodzieży filareckiej w Petersburgu, w 1914 roku podawał, iż w Kijowie
studiowało wówczas około dwóch tysięcy Polaków: 700 – na uniwersytecie, 450 –
na politechnice; 250 – w instytucie handlowym; 98 – na wyższych kursach
żeńskich; 50 – w żeńskim instytucie medycznym; 50 – w konserwatorium. Atmosfera
duchowa w Kijowie sprzyjała wówczas szybkiemu rozwojowi intelektualnemu i
dojrzewaniu młodzieży akademickiej.
Po studiach Piotr Czyrwiński przez
dłuższy czas prowadził geologiczne badania terenowe na terenie Cesarstwa
Rosyjskiego, w szczególności zaś na Uralu i Syberii. Wynikiem tych badań były
liczne wartościowe rozprawy i sprawozdania z zakresu mineralogii, petrografii,
geochemii, paleohydrogeologii. Jako pierwszy w Rosji i jeden z pierwszych na
świecie Piotr Czyrwiński ustalił (1909) dokładny skład chemiczny i fizyczny
(atomowy) wielu granitów, substancji magmatycznych oraz kuli ziemskiej w
całości (1919). Wyjaśnił również pochodzenie wielu pokładów rud żelaznych,
fosforytów, tufów, soli potasu. Dokonał pewnego wkładu do atomistyki jako nauki
teoretycznej.
***
Jak wiadomo, teoria, głosząca, że
wszystko jest zbudowane z maluśkich, niepodzielnych cząstek opracowana została w V wieku p.n.e. przez
greckich myślicieli Leukipposa i Demokryta. Sam wyraz „atom” jest hellenizmem i
znaczy dosłownie „niepodzielny”. Dopiero wszelako w XVII wieku teoria o
atomowej strukturze materii doczekała się doświadczalnego potwierdzenia w
procesie eksperymentów laboratoryjnych przeprowadzonych przez uczonego
angielskiego Johna Daltona, który dowiódł m.in., że każda substancja składa się
z atomów, a wszystkie atomy substancji prostej ważą tyle samo. Kiedy dwie
substancje proste łączą się, liczba atomów wiążących się ze sobą pozostaje w
ustalonej proporcji i tworzą określoną
strukturę. W 1911 roku Ernest Rutherford opracował teorię o tzw.
planetarnej strukturze samego atomu, który jest zbudowany w ten sposób, że
wokół dodatnio naładowanego jądra krążą elektrony o ujemnym potencjale. Później
okazało się, że jądro składa się zarówno z
dodatnio naładowanych protonów, jak i obojętnych neutronów. Proton i
neutron charakteryzują się niemal identyczną masą, a każdy z nich jest 1800
razy cięższy od elektronu. Ustalono istnienie 92 naturalnych pierwiastków,
zbudowanych z atomów zawierających od jednego do 92 protonów, a liczbę protonów
nazwano liczbą atomową danego pierwiastka.
Niektóre pierwiastki naturalne występują w przyrodzie tylko w związkach
chemicznych; na przykład sód jest metalem, który tak łatwo łączy się z innymi
pierwiastkami, że nie sposób go znaleźć w postaci czystej. Występuje więc
powszechnie w połączeniu z chlorem w formie chlorku sodowego, czyli soli
kuchennej. Atomy danej cząsteczki mogą być ze sobą powiązane na różne sposoby
na skutek wymiany bądź dzielenia się wspólnymi elektronami. Do odkrycia tych i
wielu innych prawidłowości naukowych sama fizyka dojść nie mogła; dopiero na
styku szeregu różnych nauk, takich jak chemia, mineralogia, petrografia,
biologia ludzkość powoli, krok po
kroku poznawała tajemnice świata
przyrody, a postęp w tej dziedzinie był skutkiem ogromnego wysiłku i współpracy
setek wybitnych badaczy w zakresie różnych nauk przyrodniczych, pracujących w
wielu różnych krajach. A badania nad strukturą otaczającego nas świata stanowią
jedną z najważniejszych sfer aktywności poznawczej człowieka, i trwają nadal,
przy czym nic nie wskazuje na bliskie zakończenie tych prac.
***
Zauważalny wkład do tych badań wniósł
swego czasu Piotr Czyrwiński, od roku
1909 profesor Uniwersytetu Dońskiego w Nowoczerkasku. Był nie tylko pracowitym
działaczem na niwie bezpośrednich badań terenowych, znakomitym analitykiem i
teoretykiem, jak również utalentowanym nauczycielem akademickim i autorem
doskonałych podręczników akademickich, jak np.
„Uczebnik hydrogeologii” (1922), czy „Kurs miestorożdienij poleznych
iskopajemych” (t.1 – 2, 1926).
W Nowoczerkasku P. Czyrwiński
przepracował z górą trzydzieści lat. Jego zainteresowania naukowe posiadały
dość rozległy wachlarz, w każdym bądź razie do dziś zachowują swą merytoryczną
wartość teksty z zakresu fizyki i chemii, petrografii i mineralogii, geochemii
i paleohydrografii, nauki o kopalinach i historii nauki. Jeszcze będąc młodym
uczonym, jak zaznaczyliśmy powyżej, w 1909 roku jako pierwszy w skali
powszechnej ustalił dokładny skład
chemiczny, mineralny i atomowy granitów oraz
wielu innych substancji o pochodzeniu magmatycznym, meteorytów, jak
również kuli ziemskiej jako całości. Opisał też prawa krystalizacji rozmaitych
gatunków minerałów oraz wyjaśnił pochodzenie szeregu pokładów rud żelaza,
fosforytów, soli potasowych na terenie Imperium Rosyjskiego. Dzięki jego
publikacjom prowincjonalny Uniwersytet Doński wypłynął na szerokie wody i stał
się znany w szerokim świecie.
Od pewnego czasu zauważalna część
prac naukowych Czyrwińskiego była poświęcona teorii struktur, mianowicie
badaniom nad śniegiem, czego wynikiem była nowatorska monografia wydana w 1931
roku w Rostowie nad Donem pt. „Śnieg i
sniegozadierżanije”. Obok zagadnień technicznych i gospodarczych uczony
poruszał też kwestie filozoficzno-teoretyczne, a czynił to m.in. zastanawiając
się nad procesami krystalizacji, zachodzącymi w przyrodzie nieożywionej, w tym
podczas kształtowania się płatków śniegu. Wydaje się, że przepiękny kształt i
budowa śnieżynek są determinowane przez krystaliczną strukturę lodu. Tworzące
lód molekuły wody składają się z dwóch kationów wodoru H+ oraz jednego anionu
tlenu O--. Wodór H+ , oddający tlenowi swój jedyny elektron, staje się przez
to „gołym” jądrem atomowym, a więc cząstką,
która jest tysiąc razy mniejszą niż cały atom. Jeśli przedstawić molekuły wody
w kształcie ciał okrągłych, kulistych, to można uważać, że każda z nich stanowi
jakby nieco zwiększony atom tlenu, do którego zostały na pewną głębokość
wciągnięte dwa jądra H+. Dlatego nad powierzchnią kuli zjawiają się nad
znajdującymi się kationami dodatnio naładowane odcinki, a para elektronów
nabytych przez atom tlenu nadaje dwom innym odcinkom ujemny ładunek
elektryczny. Tworząc kryształy lodu molekuły przyciągają się do siebie nawzajem
odmiennie naładowanymi „krańcami”, tak iż u każdej z nich zjawiają się cztery „sąsiadki”. W ten sposób kryształ
staje się sześcianem z kątami mierzącymi dokładnie 120 stopni. Cała struktura
jest dość pulchna i porowata, dlatego lód pływa na wodzie. W zależności od
warunków zewnętrznych (wiatr, elektryzacja powietrza, wilgotność,
zanieczyszczenia elektromagnetyczne) śnieżynki nabywają różnego kształtu.
Chociaż symetria wszystkich
śnieżynek jest zasadniczo podobna, to jednak ich kształt i makrobudowa, nie
mówiąc o wymiarach, bywają nad wyraz urozmaicone. Jednym z pierwszych badaczy
tych ulotnych obiektów przyrody był słynny francuski filozof, fizyk i matematyk
Renatus Cartesius (Rene Descartes 1596 – 1660), który w 1637 roku podał ich
dokładny opis. W XIX – XX w. szereg uczonych amerykańskich i japońskich
poświęcił swe życie badaniu śnieżnych kryształów. W. Bentley wydał nawet album
pt. „Snow crystalls”, zawierający 2000 cudnych zdjęć śnieżynek.
W Rosji profesor P. Czyrwiński przez
kilka lat usiłował ustalić zasady symetrii śnieżynek, przy czym wyodrębnił i
dokładnie opisał 246 ich odmian, które występowały na terenie Leningradu.
Natomiast na globalnym biegunie chłodu, na stacji antarktycznej Wostok,
występuje kilkanaście unikatowych szczególnych odmian śnieżynek, będących
lodowymi krysztalikami w kształcie cieniutkich ostrych igiełek, których długość
oscyluje między 0,02 do 2 mm .
Każda taka igiełka ma kształt sześciokątnego słupka zaostrzonego
z obydwu stron. Ale mimo zasadniczej zbieżności form podstawowych także owe
polarne śnieżynki są zawsze niepowtarzalne i żadna z nich nie bywa w stu
procentach identyczna z innymi.
Obok harmonijnie ukształtowanych
krysztalików spotyka się zresztą nieraz okazy zniekształcone i „okaleczone” na
skutek zderzenia się ich ze sobą w procesie spadania na ziemię. Wbrew pozorom
badanie symetrycznych struktur śnieżynek wcale nie jest pustym i jałowym
zajęciem zwariowanych uczonych, może ono prowadzić do daleko idących wniosków
filozoficznych, dotyczących także symetrii, ładu i harmonii zarówno
mikroświata, jak i makroświata, w tym układów słonecznych i galaktycznych.
Woda atmosferyczna, znajdująca się
przy temperaturach dodatnich na przedmiotach ziemskich, podczas spadnięcia
temperatury poniżej zera zamarza i przekształca się w lód. Niekiedy zamarzają
kropelki rosy, stając się kulkami o średnicy od jednego do kilku milimetrów.
Częste są przypadki zamarzania kropel wody deszczowej na gałęziach drzew, na
przewodach linii elektrycznych. Pokrewne
zjawisko o doniosłym znaczeniu dla energetyki, transportu, rolnictwa, leśnictwa
i innych dziedzin gospodarki stanowi zmasowane oblepianie mokrym śniegiem
obiektów naturalnych lub technicznych i tegoż śniegu następnie zamarzanie. To
zjawisko powoduje nierzadko dewastacje lasów iglastych, jak też drastyczny
wzrost awaryjności w transporcie samochodowym z powodu zmniejszenia widoczności
zarówno sygnalizacji, jak i podmiotów ruchu drogowego, oraz nasilenie destrukcji linii energetycznych pod
ciężarem oblodzenia, które na przedmiotach ściśle jest powiązane z
właściwościami samych przedmiotów, np. cienkie nicie są czułe na przymrozek,
ale nie pokrywają się szronem radialnym. Wszystkie te szczegóły powinno się
badać i wyciągać z ustaleń teoretycznych wnioski praktyczne.
***
Niejako na marginesie przypomnijmy o
jednej z wielu niesprawiedliwości, popełnianych przez zachodnich historyków w
stosunku do nauki słowiańskiej. Pionierem ściśle naukowych i dokładnych badań
nad konstrukcją śnieżynek był uczony polskiego pochodzenia Jan Dogiel, który
jako pierwszy w 1873 roku ustalił pochodzenie szkieletowych form tych
cząsteczek (J. Dogiel: „Ein Mittel die
Gestalten der Schneefloecken kuenstlich zu erzeugen”. In „Melanges
phys. et chem. de l’Academie de St. Petersbourgh”, vol. IX, 1873). Dopiero w
1888 roku tego samego odkrycia dokonał Otto Lehman, uczony niemiecki (O. Lehman:
Molekularphysik, 1888), któremu też
przez nieporozumienie wciąż się przypisuje autorstwo tego odkrycia.
***
Od roku 1943 Piotr Czyrwiński
pełnił obowiązki profesora mineralogii Uniwersytetu Permskiego, kontynuując nadal
badania w zakresie fizyki, krystalografii, geologii i nauk pokrewnych. W 1953
wydano w Charkowie jego fundamentalne opracowanie „Srednij chimiczeskij sostaw gławnych minerałow izwierżionnych,
metamorficzeskich i osadocznych porod”. W tym też czasie badacz zwrócił
uwagę na zagadnienie pochodzenia, struktury i składu chemicznego meteorytów.
Nie zdążył jednak doprowadzić tych badań do finału i zakończył pracowite życie
w Permie 21 czerwca 1955 roku. Dopiero po dwunastu latach wydano na podstawie
rękopisu jego ostatnie kapitalne dzieło o meteorytach, dotychczas jedno z najcenniejszych opracowań w
tej dziedzinie wiedzy w skali europejskiej.
Spośród wielu poważnych publikacji
profesora Piotra Czyrwińskiego przypomnijmy tu bodaj najważniejsze: „Uczebnik hydrogeologii” (pierwsze
wydanie 1922, następnie wielokrotnie wznawiany świetny podręcznik akademicki); „Kurs miestorożdienij poleznych
iskopajemych” (1926, dwa tomy, kilkakrotnie wznawiany podręcznik
akademicki); „Śnieg i sniegozadierżanije”
(1931); „Srednij chimiczeskij sostaw
gławnych minerałow izwierżiennych, metamorficzeskich i osadocznych porod” (1953);
„Pallasyty, ich mineralno-chimiczeskij
sostaw, położenije w riadu drugich meteorytow i woprosy ich proischożdienija” (1967).
***
LEON
KOŁOWRAT - CZERWIŃSKI
Młodość, talent i śmierć
Lew Stanisławowicz Kołowrat-Czerwiński (1884 –
1921) był wybitnym fizykiem, uczniem Marii Skłodowskiej i Włodzimierza
Wernadskiego (patrz o Wernadskim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t.2. Rzeszów
1999). W twórczości naukowej był L. Kołowrat-Czerwiński czynny zaledwie nieco
ponad dziesięć lat, lecz dzięki wspaniałemu talentowi badacza, energii,
pracowitości i sumienności osiągnął szczyty wiedzy i był uważany za jednego z
najwybitniejszych fizyków rosyjskich okresu około 1910 – 1920.
W sposób dramatyczny na losach tego
jakże zdolnego młodego człowieka zaciążyły takie cechy jego usposobienia jak
bezwzględna przyzwoitość i bezkompromisowe prawdomówstwo. W połączeniu z
wybitna inteligencją były to cechy nie do zniesienia dla miernego otoczenia,
prowokujące paroksyzmy nienawiści do ich nosiciela ze strony przede wszystkim
reprezentantów władzy, a to zarówno tej monarchicznej, jak i rewolucyjnej,
„ludowej”, ustanowionej przez bolszewików w trakcie „rewolucji
październikowej”. Los uczonych zresztą, jak zauważył Erazm z Rotterdamu w „Pochwale głupoty”, nigdy nie był łatwy. „Głodują filozofowie, marzną fizycy,
pośmiewiskiem są astronomowie, pies kulawy nie baczy na dysputy subtelnie
rozumujących mistrzów”. Bo to przecież ani władcy, ani motłoch nie lubią,
by im mądrość wkładano do ich delikatnych uszu. A już szczególnie nie znoszą
tego nosiciele jedynie słusznych poglądów i ideologii. Komuniści zaś, jak
wiadomo, należeli do tej właśnie szczęśliwej odmiany gatunku Homo sapiens. Jak pisał Hans Magnus
Enzensberger, byli to pasożyci, którzy wypisali na swych sztandarach hasło
„Precz z pasożytami!”:
„der Parasit, der schräg gegenüber
Gross an die Wand malt:
A i poziom społeczności, w której
przyszło Leonowi Kołowrat-Czerwińskiemu żyć, pozistawiał wiele do życzenia, był
głęboko zdemoralizowany, choć jej demagodzy chętnie szermowali frazesami o
ludzkiej wolności, sprawiedliwości społecznej, równości, braterstwie itp.
bzdurnymi sloganami, mającymi służyć do mimikry złodziei i bandytów. „Niektóre pierwotne lub barbarzyńskie
społeczności są bardzo uczciwe zarówno w mowie, jak i w składanych obietnicach
czy dawanym słowie. Inne społeczności cechuje kompletne lekceważenie
uczciwości. Kłamstwo i podstęp uważane są za środki pomyślnej realizacji
własnych interesów… Ludy uczciwe to na
ogół ludy izolowane, niewojownicze, proste. Wojowniczość i siła rodzą
przebiegłość i chytrość. To tylko na wyższym szczeblu cywilizacji gardzi się
podstępem i nie uważa się go za popłatny” (William Graham Sumner). A i we
względnie rozwiniętych społeczeństwach tylko elita moralna uważa,
że uczciwość jest najlepszą postawą życiową; masy tego nie pojmują. Szczególnie
dotyczy to większości krajów słowiańskich, które są głęboko skażone takimi
schorzeniami społeczno-moralnymi, jak masowa nieuczciwość i pijaństwo, zawiść i nikczemność, zakłamanie
i małostkowy kundlizm, agresywna głupota i podła służalczość. O ile więc w
okresie carskim Leon Kołowrat-Czerwiński był sporadycznie szykanowany, o tyle
po objęciu władzy przez „lud pracujący” na czele ze znanego autoramentu
komisarzami, zaczęło się dla niego pasmo nieustających prześladowań i poniżeń.
Aż w końcu został zaszczuty na śmierć…
Na początku lutego 1922 roku
Włodzimierz Wernadski wygłosił przemówienie na posiedzeniu rady naukowej
Instytutu Radu (rękopis przechowywany w Archiwum Akademii Nauk Rosji w
Petersburgu, f. 518, z. 2, nr 4, s. 317 – 320), w którym m.in. powiedział: „Na zawsze odszedł od nas Leon
Kołowrat-Czerwiński, który rozpoczął z nami wspólną pracę w 1912 roku. Bez
reszty poświęcał się pracy nad radem, pracował nawet w domu, jako jeden z
pierwszych był u pani Curie w Paryżu. Zginął w 1921 roku, nie wytrzymał
trudnych warunków życia uczonego rosyjskiego, gdyż musiał jednocześnie
wykonywać i delikatną pracę naukową, której nigdy nie porzucił, i pracę
niewykwalifikowanego robotnika, w warunkach bardziej uciążliwych niż się gdy
wykonuje tę pracę w czasach normalnych… Pan Leon nie wytrzymał w tych
warunkach. Przeziębił się i następnie dogorywał przez kilka dni, gdyż stan
zdrowotny organizmu był zniszczony. Nie
potrafiliśmy go uratować i zachować.
Ta strata jest nie do powetowania. Ani jego wiedzy, ani jego
doświadczenia nie odnowimy i nie odbudujemy. Jego śmierć zadała naszym wysiłkom
tak straszliwy cios, ze długo jeszcze równowaga nie zostanie przywrócona.
Praca osoby ludzkiej nie może być zastąpiona w sposób mechaniczny. Nauka
zawsze się rozwijała dzięki wysiłkom swobodnych indywidualności. Jest ona
wytworem wolnej osobowości i może się rozwijać jedynie wówczas, gdy osoba jest
wolna od jakichkolwiek więzów zniewolenia. Zastąpić jedną osobowość przez inną
nie da się. Gdy na swym posterunku umiera uczony, jego strata nie może być
powetowana w żaden sposób”.
W dalszym ciągu swych wywodów Włodzimierz Wernadski nieraz powracał do śmierci swego ukochanego
ucznia i młodszego kolegi, a w słowach swych wyrażał protest przeciwko
barbarzyństwu nowo upieczonych pseudoelit bolszewickich, traktujących ludzi,
nie wyłączając naukowców, jako przysłowiowy „nawóz dziejów”. „Uczony nie jest maszyną – mówił profesor –
i nie jest żołnierzem armii, który wykonuje rozkazy, nie myśląc i nie
rozumiejąc, do czego wykonanie tych rozkazów prowadzi i po co one są wydawane. Organizacja pracy naukowej powinna
ostro się różnić od organizacji
wojskowej, fabrycznej, partyjnej, kościelnej właśnie tym, że znajduje w niej
wyraz wolny duch twórczej osoby ludzkiej oraz uświadamianie przez nią każdego
kroku działań zbiorowych. Moralne znaczenie pracy naukowej w sposób szczególny
powinniśmy sobie uprzytomnić właśnie teraz, gdy świadomość znaczenia moralności
dla życia ludzkiego nieraz podawana bywa w wątpliwość.
Musimy o tym pamiętać także dlatego, że żyjemy w czasach, jakich nigdy
nie przeżywało dotąd żadne wykształcone społeczeństwo. Siedzimy oto tutaj i
spokojnie omawiamy wielkie zagadnienia wiedzy, - niech nawet w trudnych
warunkach, w kaich toczy się obecnie życie człowieka rosyjskiego, który nie
pozwolił zdusić w sobie ludzkiej indywidualności. A przecież obecnie głód, ze
wszystkimi jego budzącymi zgrozę przejawami łącznie z ludożerstwem, ogarnął
miliony ludzi. Dane oficjalne mówią o 30 milionach, być może jest ich ponad 50
mln. Takiego nieszczęścia ludzkość nie doznawała nigdy. Jego skutki, być może,
uniemożliwią podniesienie się kiedykolwiek naszego narodu”.
Na marginesie dodajmy, że gdy w
1921 roku pod kierunkiem W. Korolenki powstał Wszechrosyjski Komitet Pomocy
Głodującym, został on przez bolszewików rozpędzony, a jego działacze albo
uwięzieni, albo rozstrzelani, albo przymusowo wysłani za granicę. Znany genetyk
radziecki J. Filipczenko w książce „Puti
ułuczszenija czełowieczeskogo roda. Jewgenika” (Leningrad 1924) pisał o
procesach demograficznych w Rosji po rewolucji 1917 roku, mając na myśli skutki
terroru i demoralizacji, celowo narzucanej krajowi przez komisarzy przysłanych
z USraela: „Wielkim złem jest spadek
urodzin, który szczególnie jaskrawie wyraża się obecnie wśród tych grup ludności, w których można się domyślać
koncentracji najbardziej pożądanych ze społecznego punktu widzenia
predyspozycji dziedzicznych. Jest sprawą ewidentną, że jeśli sprawy tak będą
iść i dalej, jeśli pierwiastki najlepsze będą się prokreować najsłabiej, a o
wiele lepiej najgorsze, to proces ten rychło doprowadzi do obniżenia poziomu
ogólnego danego narodu”. To przewidywanie się ziściło w całej rozciągłości.
Przez wieki wykształcona naturalna elita olbrzymiego imperium została
wymordowana, zagłodzona, zaszczuta, doprowadzona do stanu szczątkowego.
Przeważnie zaś obca rasowo, bardzo wąska warstwa rządzącego elementu
komunistycznego była zbyt nieliczna, by samodzielnie sterować tak ogromnym
krajem, dopuściła więc do steru władzy mnóstwo osób spoza swego kręgu,
bolszewickich chamów, roboli bez jakiejkolwiek kultury i tradycji, bez rozumu,
wstydu i sumienia. Kraj zachwiał się w podstawach, egzystował w stanie ciągłego
prowizorium. Mimo to zdrowe siły narodu rosyjskiego żywiołowo jeszcze
utrzymywały państwo wbrew głupim i przewrotnym rządom; mimo iż kontynuowano bez
przerwy wykorzenianie najlepszych pierwiastków wśród ludności – dokonano wielu
osiągnięć w dziedzinie nauki, techniki, kultury, ale powszechna „burbulizacja”
(od nazwiska Burbulisa, jednego z czołowych „demokratów” z lat 1989/96,
przedtem funkcjonariusza Komsomołu) osiągnęła swe apogeum w latach 1985 – 1999,
na skutek czego Rosja upadła i przestała istnieć jako mocarstwo światowe, a jej
ludność pogrążono w otchłani krańcowej nędzy, chaosu moralnego, gospodarczego,
politycznego. Takie były skutki wieloletniego komunistycznego eksperymentowania
socjalnego. Warto zaakcentować, że najbardziej destruktywną, toksyczną,
wirulentną rolę w tym rozkładowym procesie odgrywały media, prasa i radio,
czyli dziennikarze z ich charakterystyczną agresywną głupotą, lokajstwem wobec
swych pracodawców, brakiem wiedzy i wykształcenia, kultury moralnej i
przyzwoitości. To prasa w całym okresie tzw. budownictwa komunistycznego była
głównym demoralizatorem i ogłupiaczem ludności, to w niej działali
najszkodliwsi zbrodniarze przeciwko człowieczeństwu, to oni prowadzili
oszczercze kampanie przeciwko najlepszym ludziom kraju i to oni
usprawiedliwiali i gloryfikowali każdą zbrodnię reżimu.
Dodajmy, że Jurij Filipczenko (1882 –
1930), biolog i genetyk, od 1921 roku stał na czele Biura do Spraw Eugeniki w
składzie Komisji do badań nad Naturalnymi Siłami Produkcyjnymi Rosji, którą z
kolei kierował wybitny uczony Włodzimierz Wernadski. Został, podobnie jak Leon
Kołowrat-Czerwiński, zniszczony przez system sowieckiego terroru.
Wypada podkreślić, iż głównym powodem do
zaszczuwania na śmierć L. Kołowrata-Czerwińskiego w prasie i w pracy był fakt
krytykowania przez niego nienaukowej, a dotychczas w skali globalnej
lansowanej „teorii względności” Alberta
Einsteina, której zakamuflowaną filozoficzną i psychologiczną intencją było
schaotyzowanie i zrelatywizowanie wizji świata w umysłach Europejczyków, a w
dalszej perspektywie schaotyzowanie i zrelatywizowanie dziedziny etyki i
moralności, sprowadzenie człowieka do poziomu nierozumnej bestii, pozbawionej
sumienia, wstydu i mądrości.
W prasie sowieckiej owego okresu
Leona Kołowrata-Czerwińskiego codziennie przez wiele miesięcy piętnowano jako
„agenta burżuazyjnej Polski”, „antysemity”, „burżuja”, „reprezentanta
ciemnogrodu” itp. A wreszcie pozbawiono kartek żywnościowych i prawa do opieki
medycznej. W końcu wybitny, wysoce utalentowany młody uczony zmarł z głodu w
swej nieogrzewanej kawalerce, do której nikt się nie poważył wejść w atmosferze
propagandy nienawiści przeciwko niemu we wszystkich komunistycznych środkach
masowego przekazu w Moskwie i Leningradzie.
Późniejszy rozwój nauki jednak
udowodnił, że Leon Kołowrat-Czerwiński miał rację. Ustalono bowiem, że
Wszechświat w około 75 do 90 procent składa się z innej materii niż Ziemia i
jej otoczenie. Ma ona zupełnie inne właściwości i kierują nią inne prawa niż
znana ludziom „zwykła” materia. Pod tym względem zaskakujące okazały się wyniki
obserwacji gwiazd supernowych, wybuchających w odległych galaktykach, których
wnikliwymi badaczem okazał się genialny współczesny astrofizyk polski,
pracujący w Stanach Zjednoczonych Ameryki na Uniwersytecie Santa Barbara dr
Aleksander Wolszczan. Jego obserwacje, jak też badania innych uczonych
wykazały, iż tzw. ekspansja Wszechświata ulega coraz to większemu
przyśpieszeniu. Jak to może być możliwe, skoro wzajemne przyciąganie się
wszelkich obiektów materialnych w
kosmosie musiałoby to rozszerzanie się spowalniać, dokładnie tak, jak grawitacja
ziemska wyhamowuje lot kamienia rzuconego w górę, a potem ściąga go w ogóle na
dół? Okazuje się, że istnieje coś takiego, jak „stała kosmologiczna”, zupełnie
sprzeczna z teorią Einsteina. Opisuje
ona taki rodzaj energii, która przyspiesza rozszerzanie się
Wszechświata. Istota tej energii jest na razie nieznana, choć się sądzi, że
jakoś jest związana z próżnią. Materia z tablicy Mendelejewa, tworząca nasz
otaczający świat, stanowi zaledwie kilka procent tego, z czym mamy do czynienia
w rozleglejszej perspektywie, a co nacechowane jest m.in. przez zjawisko braku
grawitacji - być może na skutek
oddziaływania jakichś niezbadanych cząsteczek itp. Przyszły rozwój nauki
wyjaśni tę sprawę. Natomiast dziś możemy stwierdzić, że w żadnym razie nie
powinno się dyskredytować, dyskryminować i szczuć głupimi dziennikarzami tych
uczonych, którzy – jak Leon Kołowrat-Czerwiński czy Włodzimierz Mitkiewicz
(1872 – 1951), którzy teoretycznie obalili teorię względności Einsteina na
długo przedtem, zanim uczyniła to nauka XXI wieku, pierwszego z nich zagłodzono
do śmierci, drugiego jakimś cudem wypuszczono z celi skazańców na Łubiance –
wypowiadają myśli „kontrowersyjne” i wysuwają teorie sprzeczne z aktualnie
obowiązującymi. Niech sobie myślą i niech sobie polemizują – dzięki nim
ludzkość nie tkwi w spetryfikowanych wyobrażeniach, lecz nieustannie kroczy do
przodu i coraz lepiej poznaje otaczający ją świat.
***
ALEKSANDER WERYHO
Pasja poznania
Aleksander Bronisławowicz Weryho
(Weryha) urodził się w Odessie w 1893 roku. Był synem wybitnego chemika i
fizjologa Bronisława Fortunatowicza Weryhy. Bardzo wysoko dorobek naukowy pana
Aleksandra był ceniony przez genialnego twórcę heliobiologii i szeregu innych
nowych nauk , profesora A.Czyżewskiego. [Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t. III. Rzeszów 1999]. W tomie wspomnień pt. „Na bieriegu Wsielennoj” (Moskwa
1995) A. Czyżewski nazywa Aleksandra
Weryhę „prawdziwą dumą nauki rosyjskiej”
i twierdzi, że „w nauce o promieniach
kosmicznych jego imię zawsze będzie błyszczało jako gwiazda pierwszej
wielkości”. W tych wspomnieniach
Czyżewski opowiada o swych licznych spotkaniach w latach około 1931 – 1938 z profesorem Weryhą w Moskwie „przy kieliszku dobrego czerwonego wina”, referuje
szereg jego pomysłów i idei, jak np. o tym, że podobnie jak dorośli nie
pozwalają dzieciom igrać się z ogniem, tak też rządy mają moralny obowiązek
zakazywania pod groźbą kary śmierci zajmowania się badaniami nad reakcją
łańcuchową, rozszczepaniem materiałów promieniotwórczych, konstruowaniem broni
atomowej, wymyślaniem nowych form życia, krzyżowaniem ludzi i zwierząt itd.
Wiemy, że tak się nie stało, ale też jesteśmy świadomi tego, że ludzkość
właśnie dlatego stoi obecnie nad skrajem przepaści, jaką jest wojna z użyciem
broni masowego rażenia. Wiemy, iż wcześniej czy później do tej przepaści runie…
Profesor A.Weryho uprzedzał o tym jeszcze w roku 1932. Zanim jednak mógł czynić
to jako wybitny i szanowany autorytet naukowy, przeszedł długi, pracowity i
owocny proces rozwoju i wzrostu swego potencjału intelektualnego.
Od 1918 roku A.B.Weryho pracował w
Instytucie Radu Akademii Nauk ZSRR, a w okresie 1925 – 1937 w Głównym
Obserwatorium Geofizycznym do badań nad Promieniami Kosmicznymi i Zjawiskami
Radioaktywnymi. Badając wpływ promieniowań kosmicznych na organizm ludzki
uczony zorganizował wyprawę naukową na wschodnie stoki Elbrusu (1928 – 1930),
odbywał wyprawy podwodne na submarynach Floty Bałtyckiej (1929 – 1930), wziął
udział w wyprawqie (1932) na Ziemię Franciszka Józefa, w 1935 zaś odbył lot do
stratosfery razem z J.Pryłuckim (musiał z powodu awarii aparatu latającego skakać
ze spadochronem z wysokości 17 kilometrów ), po czym opublikował
interesujący artykuł o oddziaływaniu promieni kosmicznych na organizm ludzki w
trakcie lotu stratostatem. Jako jeden z pierwszych w skali światowej A.B.Weryho
eksperymentalnie dowiódł, że promienie kosmiczne posiadają olbrzymią moc
przenikania oraz ustalił dwa rodzaje tego promieniowania, które nazwał
„miękkim” i „twardym”. W latach 1929 – 1931 poważne periodyki specjalistyczne
Akademii Nauk ZSRR „Izwiestija Gławnoj
Geofiziczeskoj Obserwatorii” oraz „Trudy Gosudarstwiennogo Radiewogo
Instituta” opublikowały szereg
niezwykle interesujących, nowatorskich tekstów A.Weryhy, przygotowujących
niejako erę kosmiczną i pionierskie osiągnięcia Związku Radzieckiego w
dziedzinie lotów do kosmosu. Jego osiągnięcia z tego okresu zostały wyróżnione
przez rząd ZSRR orderem Lenina oraz dwoma orderami Czerwonego Sztandaru Pracy.
Profesor A.Weryho był obok
Aleksandra Czyżewskiego jednym z najgorętszych zwolenników tezy, iż kosmos
wywiera przemożny wpływ na procesy biologiczne, chemiczne, fizyczne zachodzące
na Ziemi. W ciągu bardzo długiego rozwoju filogenetycznego organizmy żywe na
naszej planecie wykształciły w sobie nawet nieświadomą zdolność do reagowania
na nadchodzące zmiany pogodowe na danym terenie, które przecież zawsze są
skutkiem zmian spowodowanych w atmosferze i biosferze Ziemi przez procesy
elektromagnetyczne, które z kolei są pochodne od oddziaływań promieni
docierających do nas od Słońca i z otchłani Wszechświata. O ile człowiek reaguje
z pewnym opóźnieniem na widoczne oznaki zmian pogodowych, o tyle rośliny i zwierzęta
wydają się posiadać umiejętność
bezpośredniego spostrzegania zarówno procesów elektromagnetycznych, jak
i promieniowań kosmicznych różnego rodzaju, które w dalszej kolejności
warunkują zmiany w procesach meteorologicznych i biologicznych. Przyroda
dysponuje olbrzymim materiałem do obserwacji; według indyjskich ksiąg
wedyjskich w całym Wszechświecie istnieje
8 400 000 postaci życia, w tym 400 000 form obdarzonych
rozumem; nauka zaś współczesna uważa, że na naszej planecie żyje około
1 500 000 gatunków zwierząt i 500 000 gatunków roślin. Może
zresztą się okazać, że te dane są mocno zaniżone. Nie wiadomo, czy obecnie trwa
proces zjawiania się nowych form flory i fauny, wiadomo jednak, iż w ciągu
ostatnich 500 lat na skutek zbrodniczej aktywności Homo sapiens wyginęło 845 gatunków zwierząt.
W każdym bądź razie różne gatunki
flory i fauny są same dla siebie synoptykami, posiadają jedyne w swoim rodzaju,
ukształtowane w ciągu milionów lat, biomechanizmy, umożliwiające z wielką
dokładnością przewidywanie zmian atmosferycznych, klimatycznych,
meteorologicznych. Zdolności barometryczne roślin zostały zresztą dawno
zauważone przez ludzi i zarejestrowane w tzw. mądrościach ludu i przysłowiach:
Jeśli brzozy na wiosnę wydzielają
szczególnie dużo soku, wróży to nadejście deszczowego lata. Jeśli brzoza
wypuści listki wcześniej niż olcha, lato będzie słoneczne i pogodne. Jeśli na
jesieni liście brzozy żółkną poczynając od góry, wiosna powinna być wczesna.
Albo: suchy kwiecień, mokry maj – będzie żyto jako gaj itp. Obecnie badaniem
tego rodzaju procesów i prawidłowości zajmuje się bionika, ale na długo przed
jej powstaniem np. Jean Henri Fabre postulował stworzenie nauki, „której uczą nas zwierzęta”. Wiadomo, że
występujące przed wielkimi burzami zmiany drgań pól elektromagnetycznych oceanu
i atmosfery są odczuwane przez meduzy, ptaki morskie, ryby, ale zupełnie
niedostrzegalne dla ludzi. Z kolei słonie na kilka dni przed nadejściem
deszczowego frontu pogodowego masowo wychodzą z dolin, udając się na tereny
położone wyżej; kiedy pies śpi zwinięty w kłębek, zapowiada to ochłodzenie;
jeśli kot zaczyna intensywnie wylizywać sierść i ogon oraz drapać ściany,
zwiastuje to pogorszenie pogody, a gdy tarza się na grzbiecie, będzie
bezchmurnie i ciepło, przed nadejściem zaś mrozów kot szuka w domu
najcieplejszego miejsca i cały czas drzemie, oszczędzając energię. Mrówki,
pszczoły, ważki i inne owady są zdolne na długo przed burzą, powodzią,
trzęsieniem ziemi, ochłodzeniem i innymi kataklizmami wyczuć to, a z ich
zachowań także ludzie mogą wnioskować o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Na
wiele podobnych zjawisk wskazywał A.Weryho, ze
szczególnym naciskiem uwypuklając fakt wpływu zmiennych promieniowań
kosmicznych na zachodzące w atmosferze i w biosferze (w tym wewnątrz organizmów
ożywionych) procesy elektromagnetyczne i elektrochemiczne.
Profesor A.Czyżewski wspominał o swym
koledze: „Aleksandra Bronisławowicza
Weryhę poznałem w 1931 roku w Leningradzie. Niskiego wzrostu, lekko przytyły,
miał niezwykle żywe oczy, bogatą wyobraźnię i szybkie ruchy. Było jasne, że to
własnie ten człowiek zanurzał się do oceanu w łodzi podwodnej, wspinał się na
szczyt Everestu, brał udział w wyprawie polarnej, dokonał bohaterskiego lotu na
aerostacie i nigdy nie rozstawał się z czułymi elektroskopami, badając
przenikające promieniowanie przy każdej nadarzającej się okazji i w każdym
miejscu. Jako pierwszy na świecie podzielił promieniowanie kosmiczne na dwie
komponenty – miękką i twardą. Promieniowanie przenikające było jego konikiem.
Pokazywał mi linie krzywych jonizacji powietrza pod wpływem zmiany wysokości,
potwierdzając tym samym kosmiczne pochodzenie tej zadziwiającej reakcji… W
tamtych latach nieraz odwiedzałem go w pracowni Instytutu Radowego, a on zawsze
usiłował zademonstrować przede mną wpływ promieniowań radioaktywnych na
wyładowanie elektrometra…
A.B.Weryho był człowiekiem nie pamiętającym o sobie, skierowanym w
całości na swój cel. Jego mieszkanie, w którym niejednokrotnie bawiłem jako
gość, obfitowało w rozmaite urządzenia mechaniczne, warsztaty, przyrządy, jakiś
złom metaliczny i w najprzeróżniejsze aparaty elektryczne – woltometry,
amperometry, omometry itd. Pan Aleksander lubił sam wszystko wymajstrować. W
sposób idealny dopasowywał do siebie śrubki, zakrętki, daszki, uchwyty,
cylindry; własnymi rękami sporządzał rozmaite modele elektroskopów, w tym też
własnej konstrukcji, a wszystko po to,
by zaraz badać promieniowanie pierwiastków radioaktywnych, szybkości ich
rozpadu itd. Na ścianach wisiało kilka obrazów i portretów, w tym też podobizna
pewnego kardynała w purpurowym płaszczu, o poważnym obliczu, który też miał
nazwisko – Weryho. „To mój krewny” – przedstawiał pan Aleksander tę wyrazistą
twarz. Ze zdziwieniem spoglądałem na niego, a on ciągnął: „To jest brat mego
dziadka, też Polak. Długo żył w Rosji i Polsce, stał na czele kościoła
katolickiego. Zbieram o nim materiały archiwalne. Jest to osobistość historyczna,
pozostawił niewydane wspomnienia, które chciałbym jeszcze odnaleźć. Zachował
się jego list, w którym o tych pamiętnikach napomyka”.
Można powiedzieć, żeśmy się z A.B.Weryhą zaprzyjaźnili. Mieliśmy też
podobne zainteresowania naukowe… Siedząc przed kieliszkiem czerwonego wina
prowadziliśmy nieraz najprzeróżniejsze konwersacje… Pewnego razu popijaliśmy
herbatę w jego mieszkaniu. Siedziałem przy stole dokładnie na wprost portretu
kardynała i rzeczywiście mogłem porównać ich twarze – Weryhy i kardynała. Rzeczywiście,
było między nimi wiele familijnego podobieństwa. Ta sama nieco ciężkawa
sylwetka, tenże owal twarzy, te same
brwi, mądre oczy i ta sama linia ust. Lekki uśmiech odważnego mężczyzny, który
zna swą wartość. „Kardynał promieni
kosmicznych” – pomyślałem o panu Aleksandrze, który w tym czasie sprawdzał, czy
czasem nie zagotowała się woda w imbryku elektrycznym: był zatwardziałym
kawalerem i sam gospodarzył w swym domu”…
Wiadomo, że A,B.Weryho, dokładnie tak, jak A.L.Czyżewski, nieraz stawał
się celem wściekłych nagonek i prześladowań ze strony bolszewickich władz,
bezpieki i mediów, ale też ze strony mniej utalentowanych kolegów, którzy nie
mogli mu wybaczyć pomysłowości, inwencji i twórczego myślenia. „Tylko stękać i wzdychać, gdy czyta się
życiorysy sławnych myślicieli i wynalazców. Ilu krzywd doznali od świata,
któremu poświęcili całe swe życie. I za co? Za to, że wypełnili go wieloma
przecudnymi rzeczami, stanowiącymi owoc ich wytężonej pracy… Każda nowość razi świat swoja dziwacznością. Jest mu obca.
Buntuje się przeciw niej, nie szczędzi jej szyderstw, autora wynalazku zaś
miesza z błotem. Później dopiero, gdy nowość staje się już faktem dokonanym,
zyskuje prawo obywatelstwa, gdy ponad wszelka wątpliwość jest użyteczna, ludzie
garną się do niej, zaczynają z niej korzystać, maja nawet przy tym jakąś
satysfakcję. Zapominają jednak o tym, który w trudzie i znoju kosztem wielu
wyrzeczeń dokonał wynalazku lub odkrycia. Szczęście, że świat, a należy to
zapisać na jego korzyść, przypomina czasami sobie, że wypada odmówić na cześć
wynalazcy „wieczne odpoczniecie” i wystawić mu po śmierci pomnik”… (Mendele
Mojcher Sforim: Podróże Beniamina
Trzeciego). Taki jest los przeważającej większości osób wybitnych, że
dopiero po śmierci ludzie częściowo
wybaczają im ich wielkość i zasługi.
Jak jednak dopiąć tego, by życie
znakomicie uzdolnionych, twórczych i pracowitych osobistości jeszcze za życia
uczynić chociażby znośnym? Nie jest to zadanie łatwe, a sprawę komplikują same
obiektywne prawidłowości, kierujące niejako procesem poznawania świata przez
człowieka. Jak bowiem twierdzi Imre
Lakatos w eseju „Falsyfikacja a metodologia naukowych
programów badawczych”: „Uczciwość naukowa polega na wypowiadaniu jedynie teorii
wysoce prawdopodobnych; a nawet na określaniu po prostu, dla każdej teorii
naukowej, dostępnych danych doświadczalnych i prawdopodobieństwa tej teorii w
ich świetle”. Konkretnie to znaczy, że każda nowa koncepcja musiałaby być
zgodna z koncepcjami dotychczas ją poprzedzającymi, czyli że nie musi w niej
być nic nowego! A jeśli zgodna nie jest,
jest natychmiast atakowana i wyklinana. Trzeba więc mieć dużo odwagi i siły
charakteru, a nie tylko inteligencji, aby nową teorie sformułować i ją ogłosić.
Proces poznania ludzkiego jest
najeżony ogromnymi, prawie niemożliwymi do pokonania, trudnościami, które się
zaczynają już na poziomie zmysłowego postrzegania, a kończą się w sferze
abstrakcyjnego myślenia. Jaakko Hintikka w eseju pt. „Intencje intencjalności” (patrz jego: Eseje logiczno-filozoficzne, Warszawa 1992) zauważa: „Można dojść do wniosku, że kiedy czyjeś
mniemania na temat tego, co ten ktoś
postrzega, są trafne, wówczas postrzega on poprawnie. Innymi słowy,
złudzenia (niepoprawne postrzeżenia) – to fałszywe mniemania, spowodowane przez
zmysły… Bycie zdolnym do uwolnienia się od złudzenia zmysłowego w myśli nie
jest bynajmniej tym samym, co bycie zdolnym do uwolnienia się od niej w
postrzeganiu. Jest bardzo istotna różnica między widzeniem a niewidzeniem danej
powierzchni zakrzywionej jako przedniej ściany danego przedmiotu
trójwymiarowego, nawet jeśli wiadomo, że nią nie jest… Powyższe rozróżnienia
przekonywająco dowodzą istnienia czegoś w rodzaju prawdy i fałszu, a zatem
intencjalności w całkiem rozsądnym sensie, nawet w spontanicznych
bezrefleksyjnych wrażeniach, w znacznej mierze niezależnie od mniemań
(wspomnień, oczekiwań itp.), jakie w danej chwili z nimi łączymy. Odpowiadają
one lub nie odpowiadają faktom niezależnie od naszej wiedzy lub mniemania na
temat tych faktów”. To prawda, ale fakty często są jakby niedostrzegalne
nie tylko dla zwykłych zjadaczy chleba, ale i dla mężów uczonych. Najczęściej
jednak to właśnie osoby wybitne dostrzegają prawdę na długo przedtem, zanim ją
odnotują osobnicy mniej spostrzegawczy, którzy też nieraz z całą zajadłością
atakują pionierów. Choć w końcu przecież i tak idee nowatorów i odkrywców
zwyciężają, ponieważ okazują się bardziej adekwatne niż argumenty wysuwane na
dowód ich domniemanego nieistnienia.
Tak się też stało z dorobkiem
naukowym Aleksandra B.Weryhy, który stanowi obecnie po prostu część organiczną
nowoczesnej nauki, w szczególności medycyny i fizyki, a zaprojektowane ongiś
przez niego modele aparatów aerojonizujących są aktualnie na skalę masową stosowane w lecznictwie fizjoterapeutycznym
Francji, Rosji, USA i innych krajów cywilizowanych.
LEON ARCIMOWICZ
Na
tropie plazmy
Była to dawna rodzina rycerska,
używająca herby Śreniawa oraz Dołęga, a notowana w archiwach urzędowych
Wielkiego Księstwa Litewskiego od początku XVI wieku. Hrabia Miłoradowicz w
szóstej części swego dzieła „Rodosłownaja kniga Czernihowskogo
dworianstwa” podaje: „Rodzina Arcimowiczów należy do starożytnego
rodu szlacheckiego Guberni Mińskiej, powiatu rzeczyckiego, gdzie Arcimowiczowie
są wpisani do ksiąg genealogicznych i uznani przez heroldię; Anzelm
Kazimirowicz Arcimowicz zaś na skutek posiadania nieruchomości w mieście
Czernihowie policzony został do pocztu szlachty Guberni Czernihowskiej.
Postanowienie heroldii z 15 lipca 1847 roku”. Ta rodzina posiadała m.in. wieś
Arcimowszczyznę w województwie mińskim oraz Adamówkę na Podolu. W XVI wieku w
powiecie brasławskim używali przydomku Pławski. Bazyli i Krzysztof
Arcimowiczowie w 1698 roku brali udział w pospolitym ruszeniu. Drzewo
genealogiczne jednej z gałęzi tego rodu, pieczętującego się tu godłem Dołęga,
zatwierdzone w Mińsku w 1802 roku przynosi opis czterech pokoleń, od Jerzego, poprzez Teodora,
Benedykta Michała do Felicjana, Hilarego i Ksawerego Arcimowiczów (Narodowe
Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, e. 319, z. 1, nr 29, s. 7). Byli też
wielokrotnie potwierdzani w starożytnym
szlachectwie polskim przez
Wileńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich w latach: 1804, 1840, 1834, 1842,
1848, 1851 i in. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f.
391, z. 7, nr 7; f. 391, z. 1, nr 1542, s. 1-139; f. 391, z. 8, nr 131). (Obszerne informacje o tym rodzie znajdują
się m.in. w drugim tomie herbarza Jana
Ciechanowicza „Rody rycerskie Wielkiego
Księstwa Litewskiego, Rzeszów 2001,
oraz w tomie pierwszym „Herbarza
polsko-rosyjskiego” tegoż autora,
Warszawa 2006).
Leon (Lew) Arcimowicz, jeden z
najwybitniejszych fizyków atomowych XX wieku, urodził się 12 lutego 1909 roku w
Moskwie. Jego siostra Katarzyna w swych wspomnieniach pt. „Kartki
dzieciństwa” wyznawała: „Rodzina
Arcimowiczów wywodzi się ze starożytnego rodu polskiego. Nasz dziadek Michał
(syn Józefa) Arcimowicz brał udział w Powstaniu Polskim 1863 – 1864 roku i
razem z innymi jego uczestnikami został zesłany na Sybir. Tam się ożenił z
sybiraczką, naszą babcią Lolą. Po odbyciu kary przeniósł się do Smołeńska, następnie
do Moskwy. Ojciec urodził się w Smoleńsku w 1880 roku. Ukończył Uniwersytet
Lwowski. Podczas pierwszej wojny
światowej został ciężko ranny na froncie i po szpitalu zajął się
działalnością pedagogiczną, wykładał m.in. w Uniwersytecie Ludowym Szaniawskiego
aż do roku 1920”… Rodzina mieszkała w centrum Moskwy, na Arbacie, gdzie
posiadała niedużą kamienicę. Rodzice dbali o rozwój osobowości dzieci, które
wszystkie ukończyły szkoły muzyczne, grały na fortepianie, chętnie uczęszczały
na koncerty muzyki P.Czajkowskiego, M.Glinki, A.Alabiewa,
M.Rymskiego-Korsakowa.
W domu była zasobna biblioteka, na
którą składały się pełne zbiory dzieł A.Mickiewicza, A.Puszkina, J.Słowackiego,
W.Szekspira, Moliere’a, encyklopedia Brockhausa i Efrona w 86 tomach. Itp. Pan
Andrzej Arcimowicz chętnie opowiadał dzieciom o szlacheckich przodkach rodu,
pokazywał im drzewo genealogiczne, wizerunek herbu rodzinnego, zachowane
dokumenty historyczne. Dzieci rosły w dumnym poczuciu swej polskiej rodowitości
szlacheckiej i szczyciły się przynależnością do tradycji rycerstwa polskiego.
W latach 1917/19 na ulicach Moskwy
wrzały walki między oddziałami monarchistycznymi, bolszewickimi, eserowskimi,
anarchistycznymi, między bandami i szajkami pospolitych bandytów – przysłowiowa
wojna wszystkich przeciwko wszystkim – tak iż samo wyjście na ulicę stanowiło
śmiertelne niebezpieczeństwo. Aby ratować swą, bądź co bądź szlachecką rodzinę,
Andrzej Arcimowicz postanowił
razem z nią salwować się ucieczką w kierunku zachodnim, i w 1919 roku wszyscy
znaleźli się w Mohylewie na Białorusi. Po paru miesiącach trzeba było jednak
wyjechać stąd do krewniaków w miejscowości Klińce, a potem do Homla. Przez
pewien okres rodzice i ich sześcioro dzieci zostali rozdzieleni i poniewierali
się osobno po krwawiącym kraju, lecz los chciał, by nikt nie zginął i w końcu
cała rodzina zamieszkała razem w Homlu, w jednym ciemnym pokoju, o głodzie i
chłodzie, w warunkach urągających wszelkim normom higieny. Cieszono się jednak,
że się pozostawało przy życiu, podczas gdy dokoła ginęły za nic nie tylko
poszczególne inteligenckie rodziny, lecz całe wsie, miasteczka i ulice. Jakoś
udało się przetrwać okres rewolucji i wojny domowej, dzikiej, okrutnej i
krwawej nad wyraz.
W 1923 roku Andrzej Arcimowicz
został skierowany do stolicy Mińska, gdzie został początkowo docentem,
następnie profesorem i wreszcie kierownikiem Katedry Statystyki i Geografii
Ekonomicznej Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego. Jego żona, Niemka z
pochodzenia, nawiasem mówiąc, była również pedagogiem, świetnie władała
językiem angielskim, białoruskim, francuskim, niemieckim, polskim, rosyjskim;
doskonale rysowała, grała na fortepianie i śpiewała. Była idealną panią domu,
nigdy nie zgłaszała jakichkolwiek pretensji do męża, nie podnosiła głosu na
dzieci; atmosfera rodzinna była przesycona nie tylko miłością, lecz też
swoistym porządkiem i dyscypliną, pozwalającą racjonalnie organizować czas i
zachować logiczne stereotypy zachowań. Na przykład, przy stole, podczas posiłku
nie rozmawiano. Omawianie zaś, czy tym bardziej obmawianie, kogokolwiek było w
domu kategorycznie zakazane. Głowa rodziny był człowiekiem nader gruntownym i
poważnym, a nawet pedantycznym; w końcu każdego dnia obliczał na kartce nie
tylko, ile pieniędzy wydał na zakupy, ale też ile czasu poświęcił pracy, ile
lekturze gazet, ile zabiegom higienicznym, toalecie, konwersacjom z
domownikami, a ile spacerowi z psem w
parku. W końcu każdego tygodnia, miesiąca i roku uogólniał te dane, uzyskując
dość interesującą statystykę, która wszystkich zaskakiwała, ale z której
zresztą i tak nic nie wynikało. Słowem, był to statystyk z krwi i kości, choć
przecież człowiek rozgarnięty pod względem umysłowym, mający rozległą wiedzę
ogólną i głębokie zainteresowania naukowe i kulturalne.
Choć bolszewicy kategorycznie
zakazali wszystkim wierzyć w Boga i chodzić do świątyń, a za te „przestępstwa”
nie tylko pozbawiano ludzi środków utrzymania, wolności, ale nieraz i samego
życia, w domu Arcimowiczów zawsze radośnie obchodzono katolickie święta Bożego
Narodzenia i Wielkiej Nocy. Było to jakąś szczątkową, lecz piękną życiową
pozostałością po dawnej tradycji polsko-szlacheckiej. Przy tej okazji
podejmowano gości i się mile bawiono.
***
Leon Arcimowicz ukończył szkołę
średnią w Mińsku, wstąpił na studia, a w 1928 roku ukończył Białoruski Uniwersytet Państwowy. Podczas
trwania studiów zwracał na siebie uwagę zaangażowaniem w pracę studenckich
kółek naukowych i zupełnym oddaniem wybranej dziedzinie wiedzy. Widocznie były
prawdziwe słowa starożytnego mędrca, który pisał: „Najwyższym dobrem, które jest dostępne dla człowieka dzięki umysłowi
czystemu, jest poznanie prawdy i upodobanie w niej. To bowiem, co zostało
poznane, zachwyca poznającego, a im bardziej zadziwiające i wspanialsze jest
to, co zostało poznane, i zarazem im bystrzejszy jest umysł poznający, tym
większa jest rozkosz umysłowa. A ten, kto doświadczył takiej rozkoszy, za nic
ma wszelaką rozkosz pośledniejszą, a więc na przykład zmysłową, która w rzeczy
samej jest podlejsza i lichsza, a człek, który ją wybiera, jest przez to
lichszy niż ten, kto wybiera poprzednią” (Boecjusz z Dacji, O Dobru Najwyższym czyli o życiu filozofa). Leon
Arcimowicz wybrał swój los i wzniosłą radość poznania bez wahań, choć
prawdopodobnie klarownie zdawał sobie sprawę z tego, jakie trudności i
przeszkody, a często i niebezpieczeństwa, piętrzą się na drodze życiowej
uczonych, czyli tych, którzy poszukują prawdy.
W okresie 1930/44 pracował w Instytucie
Fizyko – Technicznym Akademii Nauk ZSRR, gdzie prowadził intensywne badania w
zakresie fizyki atomowej i jądrowej, szczególnie skupiając się na zagadnieniach
szybkich elektronów; jako pierwszy w skali powszechnej eksperymentalnie dowiódł
prawo zachowania impulsu przy anihilacji elektronu i pozytronu. Pierwsze dwie
publikacje naukowe pana Leona ukazały się w języku niemieckim we
współautorstwie z A. Alichanowem w czasopiśmie
„Zeitschrift für
Physik” : „Űber Teilabsorption von
Röntgenquanten” oraz „Totalreflexion der Röntgenstrahlen
von dünnen Schichten”.
Od 1944 roku Arcimowicz pracował w Instytucie Energii Atomowej AN
ZSRR; na początku lat 1950-tych po raz pierwszy zrealizował fizyczną reakcję
termojądrową w stałej plazmie quazistacjonarnej. Widział w tym czasie swe
powołanie w tym, by rozgrzać dość gęstą plazmę do odpowiedniej temperatury, a
potem utrzymywać ją przez jakiś czas w tym stanie. Realnie rzecz biorąc czas
utrzymania plazmy w takiej kondycji był determinowany właściwościami tejże
plazmy, a były one bardzo niestabilne. Zwalczanie tej niestabilności stawało
się wówczas podstawowym celem fizyków plazmy. Prace biegły w kilku kierunkach.
L. Arcimowicz już nie żywił złudzeń co do perspektywiczności dla energetyki
termojądrowej badań nad impulsami silnych wyładowań. Reaktor tego typu, jak
obliczył uczony, byłby opłacalny w użytku tylko wówczas, gdyby poziom wkładanej
energii równał się co najmniej energii wybuchu średniej wielkości konwencjonalnej
bomby lotniczej; a więc impuls ten nie tylko zniszczyłby całą instalację
techniczną, ale i personel ją obsługujący. Należało tedy szukać innych
rozwiązań, a można je było znaleźć tylko po dokładniejszym zbadaniu szeregu
zjawisk fizycznych, zachodzących na tym poziomie materii.
***
Po zrealizowaniu wielu doświadczeń
laboratoryjnych Arcimowiczowi udało się istotnie pogłębić pojmowanie fizyki
szybkich procesów i skonstruować doskonalszą aparaturę do badań właściwości
neutronów. Dalsze badania miały prowadzić m.in. także do wykrycia nowych
pierwiastków, które znacznie by poszerzyły tablicę okresowego układu
pierwiastków, sporządzoną, jak wiadomo, w 1869 roku przez profesora Dymitra
Mendelejewa, a następnie uzupełnianą w trakcie rozwoju wiedzy w zakresie chemii
i fizyki. Cyferka umieszczana przy pierwiastku na tablicy Mendelejewa oznacza
liczbę protonów w jego jądrze. Najlżejszy jest wodór, zajmujący pierwsze
miejsce, ponieważ posiada tylko jednego protona w swym jądrze. Za wodorem
plasują się kolejne, coraz cięższe, pierwiastki, których jądra są sklejone z
coraz większej liczby nukleonów (protonów i neutronów). Na przykład pierwiastek
nr 2, czyli hel, ma już dwa protony i na dokładkę dwa neutrony. Protony i
neutrony ważą mniej więcej tyle samo, a więc hel jest cztery razy cięższy od
wodoru (elektrony, które krążą wokół jądra w atomie, można zupełnie pominąć w
takim ważeniu pierwiastków, ponieważ są bardzo lekkie).
Elektrony są umiejscowione w
przestrzeni materialnej bardzo luźnie, jak planety obracające się wokół swych
słońc (jąder). Gdyby umieścić elektrony składające się na ciało ludzkie tak,
aby dotykały one siebie nawzajem, ciało to miałoby objętość zaledwie kilku milimetrów
sześciennych.
W naturalnym stanie w przyrodzie
występują tylko 94 pierwsze pierwiastki
(w tym neptun (nr 93) i pluton (nr 94) w ilościach śladowych w rudach
uranu), spośród stu kilkunastu znanych obecnie nauce.
Do około połowy XX wieku sądzono, że
pierwsze pierwiastki powstały w pewnej określonej chwili po tzw. Wielkim
Wybuchu, początku Wszechświata, jeszcze przed zaistnieniem gwiazd. Teraz
wiadomo, iż na długo przed gwiazdami powstały tylko dwa pierwsze najlżejsze
pierwiastki: wodór i hel. To one posłużyły za budulec w procesie kształtowania
się gwiazd i galaktyk. Dopiero w rozżarzonych tyglach wnętrz gwiazd narodziły
się i do dziś się rodzą pierwiastki coraz cięższe. Lecz nawet te potworne
temperatury nie były w stanie wytworzyć pierwiastków, mających w jądrze więcej
niż około 60 protonów. Bardziej ciężkie pierwiastki, aż do uranu i plutonu,
mogły powstać tylko w wyniku współdziałania ekstremalnych sił i warunków,
towarzyszących eksplozjom gwiazd supernowych. Te katastrofy, imponujące fajerwerki kosmiczne, którymi
kończą życie zbyt ciężkie gwiazdy, rozproszyły pierwiastki po całym
Wszechświecie. Trafiły one m.in. do międzygwiezdnych obłoków, z których
powstały Słońce i Ziemia. Z dotychczas osiągniętej wiedzy wynika więc, że pierwiastki
superciężkie mogą być tworzone tylko przez ludzi w warunkach laboratoryjnych.
Od roku 1940 w reaktorach jądrowych
i akceleratorach cząstek wyprodukowano kolejne pierwiastki, cięższe od plutonu
94. Twórcy pierwiastków żeglują jednak po niepewnych wodach: te najcięższe
pierwiastki żyją w laboratoriach
zaledwie w ciągu ułamku sekundy. Okazuje się, że siły, które trzymają jądro w całości przy pewnej konfiguracji neutronów i
protonów, okazują się za słabe wobec sił odpychania części składowych jądra.
Pierwiastek nr 112 np. trwa zaledwie przez 280 miliardowych części sekundy, a
potem rozpada się na lżejsze elementy. Jest niezwykle trudno nawet dokładniej
mu się przyjrzeć i poznać jego właściwości chemiczne i fizyczne, a cóż dopiero
wykorzystać je w celach praktycznych.
Tymczasem teoretycy, używając do
obliczeń potężne superkomputery, spekulują, że pierwiastek nr 114
będzie stabilny. Jego jądro będzie swego rodzaju workiem wypełnionym 298
nukleonami (114 protonami i 184 neutronami), a pomimo to ma będzie skutecznie
opierać się radioaktywnemu rozpadowi. Czas jego życia sięgnie nawet milionów
lat. Taki pierwiastek dałoby się zastosować w praktyce, a jego odkrycie lub
stworzenie zrewolucjonizowałoby fizykę jądrową i chemię. Polowanie na ten
pierwiastek zaczęło się jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy to po
raz pierwszy przypuszczono, że może on być trwały. Niektórzy uważali, iż będzie
miał niezwykłe właściwości, doprowadzi do powstania cudownych materiałów, być
może nowego ekologicznego paliwa. Inni widzieli w nim tworzywo dla zasadniczo
nowej, potężnej broni masowego rażenia. A była to epoka tzw. zimnej wojny.
Obecnie superciężkie pierwiastki
promieniotwórcze są praktycznie wykorzystywane m.in. do produkcji energii;
zaledwie kilka miligramów soli kiuru (nr 96) potrafią wprawić w stan wrzenia
litr wody. Jądra tego pierwiastka wystrzeliwują z siebie cząstki alfa (zlepek
dwu protonów i dwu neutronów), które przy przechodzeniu przez materię szybko
się wyhamowują i przekazują jej swą energię. Tabletek, które zawierają kilka
gramów tlenku kiuru, nie sposób wziąć do ręki, ponieważ żarzą się mając
temperaturę powyżej 1200 stopni Celsjusza . Tego pierwiastka używa
się m.in. jako źródła energii dla sond kosmicznych, do ogrzewania skafandrów
nurków głębinowych i kosmonautów. Kaliforn
(nr 98) z kolei bywa stosowany w
medycynie do napromieniowywania złośliwych guzów nowotworowych. Jest on silnym
źródłem neutronów (jeden gram emituje tyle neutronów, co średniej mocy reaktor
jądrowy). Stosuje się go też do prześwietlania części samolotów i reaktorów w
celu wykrycia ewentualnych usterek, jak też do szukania przemycanych
narkotyków. Takim skupionym, silnym strumieniem neutronów można również
analizować skład substancji i materiałów, wykrywając w nich nawet śladowe
ilości tych czy innych pierwiastków.
Jak zauważono, pierwiastki chemiczne
cięższe od neptunu i plutonu żyją coraz krócej. Berkel (nr 97) – 1400 lat,
nobel (nr 102) – 58 minut, meitner (nr 108) – tylko 70 sekund. To powinno
sugerować, że jeszcze cięższe pierwiastki muszą rozpadać się jeszcze szybciej –
im cięższa waga atomowa, tym bardziej zanurzamy się w morzu niestabilności,
które powoli staje się morzem nieuchwytności.
***
W takim oto niezwykłym i tajemniczym
świecie fenomenów fizycznych trudził się przez kilka dziesięcioleci Leon
Arcimowicz. Ciekawe, że historycy nauki zgadzają się zasadniczo co do tego, że
nie może on być jednoznacznie i ostatecznie zaszeregowany ani jako teoretyk,
ani jako tylko praktyk. Zaczynał swój szlak naukowy jako teoretyk, lecz swe
najlepsze prace wykonał w latach trzydziestych XX wieku jako praktyk, jako
fizyk eksperymentator. Ta rzadka cecha, zdolność do syntezy różnych rodzajów
wiedzy, pozwalała mu nie tylko błyskawicznie i trafnie interpretować idee
wypowiadane przez innych uczonych, ale i umożliwiała snucie interesujących
rozważań o charakterze parafilozoficznym, wyrastających na styku różnych nauk
przyrodniczych. Jak słusznie bowiem twierdził Arthur Schopenhauer: Fizyka
nie może ustać na własnych nogach, lecz wymaga metafizyki, aby się na niej
oprzeć, choćby nie wiem jak patrzyła na nią z góry. Objaśnia bowiem zjawiska za
pomocą czegoś jeszcze mniej od nich znanego: za pomocą praw natury, opartych na
siłach natury, do których należy też siła życiowa. Cały obecny stan wszystkich
rzeczy na świecie lub w przyrodzie niewątpliwie muszą tłumaczyć przyczyny
czysto fizyczne. Ale jest też równie konieczne, by takie wyjaśnienie –
zakładając, że naprawdę posunięto się tak daleko, aby je dać – musiały obarczać
dwie wady (niejako dwie plamy lub pięta achillesowa, lub kopyto diabelskie), na
skutek których wszystkie takie wyjaśnienia pozostają znów niewyjaśnione. Po pierwsze,
mianowicie, ta wada, że początku łańcucha przyczyn i skutków, czyli powiązanych
zmian, który miałby wszystko wyjaśnić, nigdy osiągnąć się nie da, gdyż podobnie
jak granice świata w przestrzeni i czasie odsuwa on się w nieskończoność; a po
wtóre, że wszelkie działające przyczyny, którymi się wszystko tłumaczy,
opierają się zawsze na czymś zupełnie niemożliwym do wyjaśnienia, mianowicie na
pierwotnych jakościowych właściwościach rzeczy i na przejawiających się w nich
siłach natury, dzięki którym działają w określony sposób, np. na ciężarze,
twardości, sile mechanicznej, elastyczności, cieple, elektryczności, siłach
chemicznych itd., a które pozostają w każdym wyjaśnieniu jak nieznana
nieusuwalna wielkość w skądinąd rozwiązanym równaniu algebraicznym, zaś na
skutek tego nie ma potem nawet najmniejszej skorupki glinianej, która nie
składałaby się z samych nieznanych jakości. (…) Powiadam więc: fizycznie
wyjaśnić daje się wprawdzie wszystko, ale też nic. Podobnie jak w przypadku
pchnięcia kuli, tak i w przypadku myślenia, które ma miejsce w mózgu, musi się
znaleźć ostatecznie jakaś przyczyna fizyczna, ale pierwszego nie da się pojąć
dzięki temu bardziej niż drugiego. (…) Ściśle biorąc można by twierdzić, że w
gruncie rzeczy żadna nauka przyrodnicza nie osiąga więcej niż botanika,
mianowicie zbiera i klasyfikuje rzeczy jednorodne. (…)
Z drugiej strony jednak trzeba także zauważyć, że możliwie najpełniejsza
znajomość przyrody prawidłowo pokazuje problem metafizyki; dlatego niech nikt
się nie waży do niej zbliżać, jeśli nie zdobył przedtem wprawdzie ogólnej, ale
jednak gruntownej znajomości wszystkich gałęzi przyrodoznawstwa. Problem musi
bowiem poprzedzać rozwiązanie. Potem jednak badacz musi skierować wzrok do
wewnątrz; albowiem problemy poznawcze i etyczne są w tym samym stopniu
ważniejsze od fizycznych, w jakim np. magnetyzm zwierzęcy jest nieporównanie
ważniejszym zjawiskiem niż magnetyzm minerałów”. Ostateczne i podstawowe
tajemnice trwożą serce człowieka i tylko
w swym sercu może on znaleźć klucz do zagadki świata, sam zaś intelekt jest w tym przypadku bezsilny.
Trzeba jednak też umieć pytać
przyrodę, a gdy jej odpowiedzi wydają się nam nietrafne, to nie koniecznie myli
się przyroda. Uprawianie nauki wymaga istotnych uzdolnień nie tylko umysłowych,
ale również etyczno-moralnych. Wydaje się, że także to miał na myśli Johann
Wolfgang von Goethe, gdy notował: „Den
Unzulänglichen verschmäht się, und nur dem Zulänglichen,
Wahren und Reiner ergibt się sich und offenbart ihm ihre Geheimnisse”. Oczywiście,
tajemnice natury udaje się odkryć tylko poznając jej „zwyczaje” i stosując się
do nich. Jak zauważył ongiś Roger Bacon: „Scientia
est potentia, natura parendo cincitur”. – Wiedza jest potęgą, przyrodę pokonuje
się słuchając jej”.
***
Leon Arcimowicz dokonał szeregu istotnych ustaleń i odkryć w
dziedzinie fizyki atomowej, w związku z czym w 1953 roku został wyróżniony tzw.
Nagrodą Stalinowską, w 1958 Nagrodą Leninowską ZSRR, w 1971 – Nagrodą
Państwową I stopnia. Prócz tego
nagradzano go siedmiokrotnie najwyższymi orderami ZSRR (w tym pięcioma orderami
Lenina) oraz szeregiem medali.
Wspólnie z Iwanem Kurczatowem, kierownikiem
radzieckiego programu zbrojeń nuklearnych, badał prawidłowości wchłaniania
wolnych neutronów przez jądra poszczególnych pierwiastków; wspólnie z A.
Alichanowem i A. Alichanianem opracował (1936) teorię anihilacji elektronów i
pozytronów.
Przez szereg lat Arcimowicz kierował w ZSRR doniosłymi pracami w zakresie
fizyki gorącej plazmy w związku z zagadnieniami sterowanej reakcji
termojądrowej. Był autorem projektów urządzeń technicznych, wykorzystujących
energię plazmy. Uważał, że w przyszłości powstaną silniki plazmowe. W książce
pt. „Czwarty stan materii” pisał: „Obszar możliwego zastosowania akceleratorów
akceleratorów plazmy odnosi się prawdopodobnje do techniki bardzo dalekich
lotów kosmicznych. Aby przyszły statek kosmiczny miał niezbędną zdolność
manewrowania i stanowił autonomiczny środek transportowy, a nie obiekt
balistyczny wycelowany zawczasu i
pozostawiony później siłom inercji i ciężkości, konieczne jest wyposażenie tego
statku w źródła energii i silniki rakietowe, z pomocą których można byłoby dokonywać złożonych ewolucji w przestrzeni.
Jeśli tor lotu wymaga długotrwałego stosowania środków manewrowych, to bardzo
istotnym staje się zagadnienie zapasów paliwa dla silnika rakietowego. (…)
Możliwość stosowania injektorów plazmowych w celu sterowania statkami kosmicznymi
jest związana z opracowaniem źródeł energii o dużej mocy specjalnie dla lotów
kosmicznych. Co się tyczy konstrukcji i charakteru pracy plazmowego silnika
rakietowego, to mamy tu bardzo szerokie możliwości dla wyobraźni technicznej”. Profesor Arcimowicz zaproponował również
projekt własnego pomysłu dotyczący współosiowego injektora plazmowego, zwanego
inaczej „armatką plazmową”, której
funkcjonowanie miało polegać na wyrzucaniu w próżnię osobnych plazmoidów lub strumieni
plazmy, mających bardzo dużą prędkość. Ten pomysł został później zastosowany w
procesie konstruowania aparatów kosmicznych zarówno w Rosji, jak również w USA,
Chinach, Iranie, Izraelu, Brazylii.
Jedną z najlepszych książęk Leona
Arcimowicza była monografia pt. „Uprawlajemyje
termojadiernyje reakcji” (pierwsze
wydanie 1961, drugie 1964 itd.). Dzieło to zostało przetłumaczone na wiele
języków i ukazało się m.in. we Francji, Izraelu, Ukrainie, Białorusi, Japonii,
Niemczech, Kanadzie, USA. Jest to dotychczas jedno z najlepszych opracowań w
zakresie fizyki jądrowej, mające
jednocześnie charakter dzieła naukowego i podręcznika akademickiego. W 1963
roku zrealizowano pierwsze wydanie książki „Elementarnaja
fizyka plazmy”, która następnie była aktualizowana i wznawiana w latach 1966, 1969 i in. W 1964 roku pod redakcją Arcimowicza wydano tom
zbiorowy „Metody izmierenija osnownych
wieliczin jadiernoj fizyki”.
Ciekawe, że jeszcze za swego życia uczony – mimo iż należał do grona
osób ściśle strzeżonych i chronionych – cieszył się dużym szacunkiem nie tylko
kierownictwa i elit intelektualnych ZSRR, ale i popularnością w środowisku
dziennikarskim, jak też wielomilionowej publiczności czytającej tego kraju,
która to okoliczność stanowiła niewątpliwie źródło satysfakcji moralnej dla
pracowitego i utalentowanego naukowca. Jest bowiem prawdą, że – jak pisze
Francis Fukuyama w książce „Ostatni
człowiek” – „poczucie własnej
wartości musi się opierać na jakichś osiągnięciach, choćby najbardziej
znikomych, im trudniejsze zaś osiągnięcie, tym wyższe poczucie własnej
wartości… Ale osiągnięcie potrzebuje uznania społecznego… Powszechne uznanie
stwarza dalszy problem, który streszcza się w pytaniu: Kto uznaje? Bo czy nie
jest tak, że satysfakcja, którą czerpiemy z uznania, w dużej mierze zależy od
jakości uznającej osoby? Czyż nie jest znacznie bardziej satysfakcjonujące
zostać uznanym przez osobę, której osąd cenimy, niż przez ogół ludzi, których
pojęcie o życiu jest przeciętne? Czy nie jest tak, że wyższe, a zatem bardziej
satysfakcjonujące formy uznania muszą pochodzić od coraz węższego kręgu osób,
ponieważ wybitne osiągnięcia potrafią ocenić tylko ludzie równie wybitni? Fizyk
teoretyczny byłby przypuszczalnie znacznie bardziej usatysfakcjonowany, gdyby
jego pracę uznali najlepsi spośród fizyków, a nie tygodnik „Time”… Osiągnięcia
wszelako Arcimowicza były uznawane powszechnie na całym świecie zarówno w
kręgach „wąskich specjalistów”, jak i przez milionowe rzesze zwykłych
czytelników pism popularnonaukowych. Chodziło m.in. także o to, że profesor był
bardzo ujmujący i sympatyczny w komunikowaniu się z ludźmi – dawało o sobie
znać wielopokoleniowe szlachectwo, wrodzona kultura i charyzma. Pełen taktu,
powściągliwej wytworności, obdarzony szlachetną powierzchownością potrafił
Arcimowicz natychmiast i mimo woli podbijać nie tylko umysły, ale i serca
rozmówców, w tym nawet najbardziej sceptycznych dziennikarzy.
W 1966 roku znakomitego uczonego
obrano na członka Amerykańskiej Akademii Nauki i Sztuki, dając tym wyraz
szacunku dla jego naprawdę imponujących osiągnięć twórczych. W 1967 pod jego
redakcją ukazało się dwutomowe opracowanie „Razwitije
fizyki w SSSR” . W 1969 wydano jego
książkę „Zamknutyje płazmiennyje
konfiguracji”, przetłumaczoną natychmiast na język angielski, niemiecki,
hiszpański i japoński.
W kwietniu 1972 roku nadano
Arcimowiczowi tytuł doktora honoris causa
Uniwersytetu Warszawskiego. Reportaż o przebiegu uroczystości nadano w radiu i
telewizji polskiej, pisano o tym obszernie w prasie. Po pewnym czasie profesor otrzymał
list z Radomia, w którym pani Janina Kamieńska – Kijewska dowodziła, że jej
pradziad i pradziad Leona Arcimowicza byli rodzonymi braćmi. Wywiązała się więc
ożywiona wymiana listów, a uczony podjął starania, by zaprosić swoją kuzynkę na
parę tygodni do Moskwy. Władze radzieckie jednak utrudniały, a w końcu
uniemożliwiły tę wizytę, w obawie widocznie przed jakąś szpiegowską aferą, Arcimowicz bowiem w tym
czasie opracowywał zagadnienia „strategiczne” w nauce, mające bezpośrednią
styczność z obronnością, bronią kosmiczną itp. Takich ludzi w ZSRR (i nie
tylko) chroniono niezwykle starannie, niemal w ogóle izolowano od reszty
świata. Porwanie bowiem lub zamordowanie kogoś takiego – to byłby wyczyn dla
każdego szanującego się wywiadu, nie wyłączając amerykańskiego, francuskiego
czy brytyjskiego, od zawsze mających w Polsce gęstą sieć agenturalną. Dodajmy,
że do dziś dotarcie do pełnej autentycznej dokumentacji dotyczącej szczegółów
życia i pracy Arcimowicza w Rosji jest niemożliwe.
Jak wynika z dostępnych przekazów,
także pod koniec życia Uczony pracował po osiem godzin na dobę minimum. Łatwiej
mu było odmówić sobie wypoczynku czy rozrywki niż pracy w swym Laboratorium
Plazmy. Widocznie miał rację poeta Novalis, gdy notował: „Ein wahrer Forscher wird nie alt, jeder ewige Trieb ist ausser dem Gebiet der Lebenszeit”. Dotyczy
to oczywiście w całej rozciągłości
także popędu poznawczego. Ale choć sam popęd do wiedzy jest wieczny i
niezniszczalny, to jednak życie naukowca jest równie kruche o krótkie („somnium breve”) , jak i życie zwykłego
zjadacza chleba.
Zmarł wielki uczony 1 marca 1973
roku. Jednak jeszcze w ciągu kilku lat po jego zgonie ukazywały się w ZSRR
książki przez niego pisane lub redagowane (cykl wydawniczy w kraju dławionym przez
drakońską cenzurę trwał wyjątkowo długo). W 1976 roku „Atomizdat”
opublikował popularnonaukową książkę
Arcimowicza „Czto każdyj fizyk dołżen znat’ o płazmie” ; w 1978
wydawnictwo AN ZSRR „Nauka” udostępniło wybór tekstów uczonego
pt. „Izbrannyje trudy”. Rok później
ukazała się w oficynie „Atomizdat” książka
„Fizyka plazmy dla fizykow”,
dwukrotnie zaś wydano (1981 i 1988) zbiór wspomnień o tym wybitnym badaczu „Wospominanija ob
akademikie L.A. Arcimowicze”, w którym bardzo pochlebnie i interesująco pisali o swym koledze i
przyjacielu tak słynni reprezentanci nauki XX wieku, jak A. Alichanow, A.
Aleksandrow, A. Grynberg, Ch. Alven,
M. Leontowicz, J. Wielichow, W. Goldanskij, B. Einstein, B. Feld, S. Winter, A.
Migdał, S. Kapica, W. Frenkel I in.
Wraz ze śmiercią znakomitego uczonego
nie wygasła jednak sama dynastia panów Arcimowiczów. W XX wieku cieszyła się
sławą w Rosji np. doktor habilitowany nauk matematycznych Ludmiła Arcimowicz,
córka pana Leona, która pełniła funkcje profesorskie w Instytucie Energii
Atomowej im. I.W. Kurczatowa w Moskwie, jak też doktor habilitowany nauk
medycznych, profesor Nela Arcimowicz, kierowniczka laboratorium w
Instytucie Immunologii Ministerstwa Ochrony Zdrowia ZSRR.
***
MICHAŁ LEONTOWICZ
Nauka a termojądrowe
barbarzyństwo
Leontowiczowie to pradawny
ród szlachecki na Rusi i Litwie, pieczętujący się godłem Ślepowron, a już w XVI
wieku nagminnie odnotowywany w województwach: wileńskim, kijowskim, witebskim,
sieradzkim. Później, około roku 1768 Jan Leontowicz pełnił funkcję parocha
greckokatolickiego kościoła Trójcy Przenajświętszej w Czudnowie na
Kijowszczyźnie. Z tej rodziny pochodził Mikołaj Leonowicz (1877 – 1921),
kompozytor ukraiński, zasłużony przede wszystkim w dziedzinie przekładania
piesni ludowych na „poematy chóralne”.
Znajomi i przyjaciele Michała Leontowicza wspominając o tym znakomitym uczonym
zaznaczali, iż współistniały w jego usposobieniu cechy nawzajem się
wykluczające: łagodność i nieustępliwość, życzliwość i granicząca z gburowatością ostrość, samodyscyplina
sportowca i przysłowiowe profesorskie roztargnienie, wewnętrzna elegancja
duchowa i brak elegancji zewnętrznej, połączony z pogardą dla norm etykiety,
pozornej uprzejmości i wytworności w ubiorze. Jednak z domu rodzinnego pan
Michał wyniósł autentyczną kulturę intelektualną i moralną, lubił sztukę i
literaturę, świetnie orientował się w historii i muzyce, w malarstwie
europejskim i architekturze, w filozofii i dziejach wojskowości. Dobrze znał
język niemiecki, francuski, a dzieła Cycerona i Cezara nie tylko czytywał w
oryginale, lecz i uchodził za ich konesera i znakomitego znawcę, przez co
zyskał sobie szczególną sympatię i szacunek uczonych włoskich, którzy go stale
zapraszali do słonecznej Italii. Biegle władał także językiem rosyjskim,
polskim i ukraińskim. Cechowała go absolutna słowność, punktualność, uczciwość,
obowiązkowość i pracowitość, czyli cechy osoby prawdziwie kulturalnej i
etycznej. Ta kultura została ukształtowana jeszcze w okresie dzieciństwa pod
wpływem najbliższego otoczenia. Ojciec jego bowiem, Aleksander Leontowicz był
herbowym szlachcicem i człowiekiem dużej wiedzy; ukończył w 1897 roku
Uniwersytet św. Włodzimierza w Kijowie i na nim też pełnił obowiązki profesora
fizjologii zwierząt; zapisał na swe konto szereg osiągnięć naukowych, został
członkiem rzeczywistym Akademii Nauk Ukrainy. Od roku 1913 piastował posadę
profesorską Moskiewskiego Cesarskiego Instytutu Rolnictwa (przemianowanego 1923 na Moskiewską Państwową Akademię
Rolniczą imienia K. A. Timiriaziewa); od 1936 kierował jednym z oddziałów
Instytutu Fizjologii Klinicznej AN Ukrainy. Był autorem szeregu tekstów
naukowych z zakresu histologii, fizjologii układu nerwowego; badał m.in.
zagadnienie degeneracji tkanek w procesie starzenia się oraz możliwości ich
regeneracji. Matka Michał Leontowicza, z domu Kirpiczewa, również była osobą
wykształconą i pracowała w charakterze lekarza okulisty.
***
W wieku
zaledwie dziesięciu lat Michał zaczytywał się książkami z dziedziny
przyrodoznawstwa i matematyki, przepadał za rozwiązywaniem trudnych zadań z
zakresu algebry, fizyki, chemii i był w tym ponoć nieprześcignionym mistrzem.
Nauczyciele gimnazjalni przepowiadali mu wielką karierę naukową i się nie
mylili. W 1919 roku niespełna szesnastoletni młodzieniec wstąpił na studia na
wydział fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Moskiewskiego i już po roku został
zaangażowany przez profesora P. Łazarewa do pracy badawczej w Instytucie Fizyki
i Biofizyki tejże uczelni. W 1923 roku, po ukończeniu studiów, prowadził
badania geofizyczne w Rosji środkowej, w 1925 zaś został odkomenderowany do
doktoranckiej grupy profesora L. Mandelsztama i w ciągu trzech lat opublikował
dziesięć prac naukowych, z których
każda wnosiła coś istotnie nowego do mechaniki kwantowej, fizyki atomowej, czy
optyki molekularnej. Mając zaledwie 25 lat Michał Leontowicz uchodził za najlepszego w ZSRR i jednego z
najlepszych w skali powszechnej specjalistów w dziedzinie fizyki statystycznej,
a jego teksty były doskonale znane m.in. w Niemczech (przodującym ówcześnie
mocarstwie naukowym), USA, Włoszech.
Pod koniec
roku 1934 zatrudniono Leontowicza w Instytucie Fizycznym Akademii Nauk ZSRR, w
pracowni profesora N. Papaleksi. Młody talent prowadził tu badania w zakresie
optyki fizycznej, akustyki molekularnej, termodynamiki, teorii
elektromagnetyzmu; dokonał odkrycia kilku prawidłowości i praw w dziedzinie radiofizyki i radiotechniki, które
też nazwano np. „granicznymi warunkami
Leontowicza”, „równaniem Leontowicza
– Lewina”, czy „metodą równania parabolicznego Leontowicza”
itd. W 1944 ukazała się jego książka „Statisticzeskaja
fizyka”, w 1949 – „Wwiedienije w
termodynamiku”, następnie wielokrotnie
wznawiane i tłumaczone na języki obce.
Podczas drugiej wojny światowej, w okresie
1940 – 1945 uczony działał w instytutach naukowych pracujących na potrzeby
przemysłu zbrojeniowego, konstruując przede wszystkim przyrządy stosowane w
radionawigacji i radiolokacji. W 1946 obrano M. Leontowicza na członka
rzeczywistego Akademii Nauk ZSRR, a w 1951 postawiono na czele grupy uczonych,
która pracowała nad teorią sterowanej reakcji termojądrowej. W sumie uczony
poświęcił tej dziedzinie wiedzy trzydzieści lat swego życia i został jednym z
najwybitniejszych uczonych atomistów w skali ogólnoświatowej. Szczególnie
owocne okazały się jego badania w zakresie fizyki plazmy.
Jak świadczą
notatki pozostawione przez Leontowicza, on się całe życie obawiał, że jego
opracowania teoretyczne zostaną wykorzystane nie do celów pokojowych, lecz do
tworzenia nowych rodzajów broni masowego rażenia, i nieraz otwarcie te obawy
wyrażał, nie bojąc sie sankcji karnych ze strony czujnego NKWD, z którego
ramienia pracami nad bronią atomową w tym kraju kierował osobiście syn Ławrentija Berii Aleksander, wysoce
uzdolniony fizyk skądinąd.
Wypada w tym
miejscu przypomnieć, iż 2 grudnia 1942
roku zespołowi naukowców amerykańskich, pracujących w tajnych laboratoriach
znajdujących się pod boiskiem piłkarskim Stagg Field w Chicago pod
kierownictwem włoskiego Żyda Enrico Fermi (1901 – 1954), udało się
przeprowadzić kontrolowaną reakcję łańcuchową. Było to poważne osiągnięcie, a
jednocześnie początek epoki, w której samozagłada ludzkości stała się koszmarną
realnością. Tym bardziej, że powstanie w Chicago pierwszego reaktora atomowego
miało bezpośredni związek z trwającą już od kilku lat drugą wojną światową.
Uczeni żydowskiego pochodzenia bowiem, tacy jak Einstein, Taylor, Oppenheimer i
inni przekonali rząd USA o konieczności skonstruowania broni masowego rażenia w
obliczu faktu, iż naukowcy niemieccy pod kierunkiem Otto Hahna i Fritza S.
Strassmanna jeszcze 6 stycznia 1939 roku dokonali jako pierwsi na świecie
sztucznego rozszczepienia jądra uranu, a następnie przystąpili do prac nad
konstrukcją bomby atomowej. Dziś wiemy dokładnie, iż konstruktorzy tego kraju
świadomie sabotowali polecenia Adolfa Hitlera, zwlekali na czasie i ostatecznie
nie dopuścili do zrealizowania tego szatańskiego projektu, choć próbne wybuchy
prawdopodobnie zostały przeprowadzone. W czerwcu roku 1941 prezydent Roosevelt
powołał do życia Office of Scientific Research and Development,
powierzając mu m.in. skonstruowanie broni jądrowej pod kryptonimem „Manhattan Project”. Reaktor zbudowany
przez zespół Fermiego był odskocznią do powstania kolejnych sześciu, w których
produkowano na dużą skalę materiały rozszczepialne, mające posłużyć za ładunek
do bomb atomowych.
16 lipca 1945
roku na pustyni w pobliżu Alamogordo w stanie Nowy Meksyk eksplodowała pierwsza
w dziejach ludzkości, próbna na razie, bomba atomowa. Użyto w niej nie uranu,
lecz sztucznego pierwiastka pluton 94, otrzymanego na Uniwersytecie
Kalifornijskim przez zespół naukowców na czele z Glennem Seaborgiem. 6 sierpnia 1945 roku na katedrę katolicką w
japońskim mieście Hiroszima podczas trwania nabożeństwa porannego została
zrzucona uranowa bomba atomowa „Little Boy” , a trzy dni później, 9
sierpnia, na miasto Nagasaki – bomba plutonowa „Fat Man”. Według danych
amerykańskich (prawdopodobnie zaniżonych), pierwsza z tych bomb zmiotła
wszystko na przestrzeni 10 km
kwadratowych, zabijając natychmiast ponad 80 tysięcy ludzi, a drugie tyleż
kalecząc; w Nagasaki miało zginąć natychmiast około 50 tysięcy pokojowej
ludności. Był to jeden z największych triumfów tzw. „amerykańskiej demokracji”.
***
W ZSRR trwały
również intensywne prace nad konstrukcją broni atomowej, gdyż zdawano sobie
sprawę, iż USA nie zawahają się użyć swego potencjału jądrowego, jeśli kraj
pozostanie bez możliwości dokonania adekwatnego uderzenia odwetowego. Michałowi
Leontowiczowi nie udało się uniknąć wzięcia bezpośredniego udziału w
pracach nad stworzeniem radzieckiego potencjału nuklearnego, a jego
fundamentalne badania teoretyczne przyczyniły się walnie do postępów w
praktycznej realizacji tego zadania. Trudno wszelako byłoby mieć pretensje w
tym względzie do Rosjan, bo to przecież nie oni tę broń
stworzyli, ani tym bardziej jej użyli, bo nie użyli przecież nigdy, w przeciwieństwie do USA, który to
rzekomo „demokratyczny” kraj nie tylko wymazał z oblicza ziemi pokojowe miasta
japońskie, ale też na masową skalę stosował pociski zawierające
promieniotwórczy uran podczas agresji na Jugosławię w 1991 oraz na Irak w 1999
roku, powodując śmierć w męczarniach milionów absolutnie niewinnych i
bezbronnych ludzi oraz masową bezpłodność pozostałej przy życiu ludności.
Przywódcy rosyjscy zresztą (z wyjątkiem ciężkiego alkoholika Jelcyna oraz
jawnego zdrajcy Gorbaczowa) nigdy nie żywili złudzeń co do „pokojowych”
intencji USraela i dbali o potencjał militarny swego kraju, co zresztą trudno
mieć im za złe, gdyż jest to normalna kolej rzeczy, iż należy się troszczyć
o bezpieczeństwo swego narodu.
Za wielkie osiągnięcia naukowe profesor
Michał Leontowicz został wyróżniony nagrodą leninowską (1958), trzema orderami
Lenina, orderem Czerwonego Sztandaru Pracy itd. A jednak nigdy nie był
ulubieńcem Kremla. W okresie 1952 – 1953 stał się przedmiotem wściekłej nagonki
propagandowej ze strony półanalfabetów z Wydziału Ideologicznego KC KPZR oraz
prasy partyjnej. Wypominano mu „potknięcia ideowe”, tzw. „idealizm”, a nawet
nieproletariackie pochodzenie, co stanowiło nie lada zarzut w okresie
„dyktatury proletariatu”. Szykowano wówczas kolejną drakońską jatkę nad
fizykami, podobną do tej jaką nieco wcześniej zgotowano genetykom,
rozstrzeliwując kwiat tej nauki. Ławrentij Beria już był przygotował „czarną
listę” najwybitniejszych fizyków, przeznaczonych do odstrzału, a znalazł się na
niej również Michał Leontowicz. Podniesiony już nad głowami fizyków miecz
czerwonej bezpieki nie spadł jednak na głowy uczonych, którzy – nauczeni przez
doświadczenie swych poprzedników – zapobiegli swej rzezi w dość niewyszukany sposób.
Był rok 1951.
ZSRR, zrujnowany przez niedawną wojnę,
wytężając wszystkie siły pracował nad skonstruowaniem własnej broni wodorowej (atomową już posiadał). Było to
pierwszorzędne zadanie geopolityczne, ponieważ wywiad wiedział, iż w sztabie
generalnym armii USA opracowano dokładny plan zadania Związkowi Radzieckiemu
ciężkiego uderzenia z zastosowaniem wszystkich rodzajów broni masowej zagłady:
chemicznej, biologicznej i atomowej. Wojskowi
czekali jedynie na decyzję prezydenta. W najbliższym otoczeniu
Roosevelta działało kilku głęboko zamaskowanych agentów GRU i NKWD, a każda
decyzja kierownictwa Ameryki była w tymże dniu znana na Kremlu. Zdawano tu
sobie sprawę z okoliczności, że tylko możliwie jak najszybsze skonstruowanie,
przetestowanie i przyjęcie na uzbrojenie takiejże broni przez ZSRR może
powstrzymać jankiesów przed zrealizowaniem swych zamiarów. Chodziło zatem nie o
lata, lecz o miesiące, a nawet tygodnie. Liczna grupa wybitnych uczonych pod
kierownictwem profesora Iwana Kurczatowa we dnie i w nocy prowadziła badania i
inne prace zmierzające w kierunku Jan najrychlejszego skonstruowania sowieckiej
bomby wodorowej. Jednocześnie półgłówki z NKWD szykowali tymże uczonym krwawą
łaźnię i rzeź, wstępem i przygrywką do której stała się wściekła nagonka w
prasie. Michał Leontowicz pracował w tym czasie w tzw. Laboratorium Urządzeń Mierniczych AN
ZSRR, pod którym to kryptonimem krył się faktycznie Ośrodek Badań Jądrowych
(obecnie Instytut Energii Atomowej).
W powstałej
sytuacji trzech czołowych fizyków radzieckich (był wśród nich profesor Leon
Arcimowicz) poprosiło o spotkanie z Ł. Berią, szefem NKWD, któremu bezpośrednio podlegał przemysł atomowy
kraju. W gabinecie tego krwawego rzeźnika ludzi naukowcy wypowiedzieli się w sposób
maksymalnie jednoznaczny: jeśli rząd jest zainteresowany skuteczną pracą nad
skonstruowaniem bomby atomowej (już trwały przygotowania do jej wypróbowania),
to należy zaprzestać propagandowej nagonki na nich i pogróżek. Rozstrzelani
fizycy bomby nie zrobią. Jak wiadomo obecnie,
Beria (tak jak później Fainsztejn - Andropow) był powiązany z wywiadem
USA i perfidnie działał na szkodę państwa sowieckiego, likwidując fizycznie
tysiące i tysiące najzdolniejszych reprezentantów elity intelektualnej ZSRR
oraz kilkadziesiąt milionów zwykłych Rosjan pod pozorem tzw. „walki klasowej”.
Był ogromnie zaskoczony zdecydowaną postawą naukowców, i to do takiego stopnia,
że nie kazał ich natychmiast uwięzić i rozstrzelać, jak to było w zwyczaju
NKWD, lecz rzekł, iż zreferuje sprawę „gdzie trzeba”, czyli w rezydencji
Stalina. Po kilku dniach zaprosił fizyków do siebie i zakomunikował: „Towarzysz
Stalin powiedział: „Zostaw ich w spokoju. Rozstrzelać my ich zawsze zdążymy”…
Nagonka w prasie urwała się z dnia na dzień, po pewnym czasie
towarzysz Stalin został otruty przez swych „towarzyszy”, towarzysz Beria
zastrzelony jak pies przez marszałka Żukowa, a dzieje ZSRR potoczyły się innym
torem…
Jako
ciekawostkę można w tym miejscu przypomnieć fakt, że gdy Michał Leontowicz był
przeprowadzany (na prośbę akademika I. Tamma oraz A. Sacharowa) do grupy
termojądrowej, generał NKWD Machniew podał do biura Berii notatkę służbową, w
której wyrażał obawę, iż polsko-szlacheckie pochodzenie oraz niezależna postawa
życiowa tego naukowca czynią z niego osobę „niepewną” („niebłagonadiożnyj”).
Szef zaś bezpieki po chwili namysłu rzekł: „Niczego, my budiem za nim łuczsze
sledit’”…I rzeczywiście, śledzili tak, że żadna chwila życia pana Michała nie
stanowiła tajemnicy dla beriowskich szpiegów. Jacob Bronowski w książce „The Origins of Knowledge and
Imagination” zauważył: “Science is and can be practiced as a
communal activity only. The community of scientists has a special strengh”. Dlatego
każdy system totalitarny, czy demokratyczny, usiłuje infiltrować zespoły
naukowe przez tajniaków lub w nich werbować
konfidentów, aby w stopniu maksymalnie możliwym kontrolować to „niepewne”
środowisko.
M. Leontowicz
był zarówno wybitnym teoretykiem, jak również utalentowanym naukowcem eksperymentatorem.
Uchodził za jednego z najznakomitszych w skali światowej specjalistów w
zakresie fizyki molekularnej, optyki, techniki radiowej. Był obdarzony głęboką
intuicją, a jednak początkowo nie doceniał np. ani znaczenia lazerów-mazerów,
ani teorii kwantów, ani efektu Czerenkowa. Wiele wszelako jego wynalazków
zostało wdrożonych do przemysłu i technologii medycznej, radiotelewizyjnej,
naukowej.
Życie
zakończył 30 marca 1981 roku. Przez ostatnie tygodnie leżał unieruchomiony w
łóżku. Majaczył. Głównym tematem urywanych zdań była nieludzka broń masowej
zagłady, do której stworzenia tak walnie się przyczynił. Miał z tego powodu
wyrzuty sumienia. Niestety, żył i działał w okresie (trwającym do dziś),
którego nadejście proroczo przewidywał Fryderyk Nietzsche w dziele „Wola mocy” pod koniec XIX wieku: „Ein Zeitalter der Barbarei beginnt, die Wissenschaften werden ihm
dienen”. – „Nadchodzi wiek barbarzyństwa, nauki będą mu służyły”. Sprawdziła
się ta groźna przepowiednia co do joty, a do tej szatańskiej roboty, do
tworzenia coraz to nowych i coraz to straszliwszych rodzajów broni były i
są zmuszane coraz to kolejne pokolenia uczonych, wśród
których jest wielu uczciwych i przyzwoitych ludzi, dla których współudział w
tym procederze stanowi źródło dotkliwych rozterek moralnych; człowiek bowiem
nie tyle jest panem swego losu, ile jego niewolnikiem.
Leżący na
łożu śmierci profesor M. Leontowicz, pogrążony w mroku nieprzytomności, wciąż
na nowo to wyrażał obawę, iż ta broń zostanie użyta, to znów wydawał rozkaz,
aby ją natychmiast zniszczyć. To umieranie było jednym wielkim koszmarem. O nim
codziennie były poufnie informowane najwyższe władze ZSRR i, kto wie, czy
czasem nie wpływało to na nich w kierunku większej powściągliwości i samokontroli
na arenie międzynarodowej… Nawiasem mówiąc, szereg współtwórców amerykańskiej
broni nuklearnej później popełniło samobójstwo lub postradało zmysły.
Zauważono, iż z reguły konstruktorzy nowych rodzajów broni kończą źle, ich potomstwo najczęściej wpada w tę czy
inną formę opętania lub odbiera sobie życie, a ich ród wygasa. Trzeba jednak
podkreślić, że teoretyczne badania M. Leontowicza zostały wykorzystane w celu
opracowania projektu sowieckiej bomby wodorowej (pod bezpośrednim kierownictwem
i czynnym współudziale Andrzeja Sacharowa, późniejszego laureata pokojowej (?)
nagrody Nobla, pół Polaka nawiasem mówiąc) wbrew jego woli i zdecydowanym
protestom. Dlatego rząd ZSRR, choć wyzyskiwał talent i wiedzę uczonego, nigdy
mu nie ufał i zawsze poddawał dyskryminacji. Wystarczy wspomnieć, iż ani na swą
70 , ani na 75 rocznicę urodzin Leontowicz – wbrew tradycji radzieckiej – nie
otrzymał żadnego wyróżnienia. Był to ostentacyjny afront ze strony władz w
stosunku do sędziwego, cieszącego się autentycznym autorytetem naukowca.
Postąpiono tak dlatego, ze profesor M. Leontowicz był człowiekiem uczciwym i przyzwoitym, durniów w oczy
nazywał durniami także jeśli byli to generałowie KGB, darmozjadów –
darmozjadami, także gdy byli to sekretarze KC KPZR. Swymi „niewyważonymi”
wypowiedziami krytycznymi przyprawiał nieraz nomenklaturę komunistyczną o
rozstrój żołądka i migrenę. Najchętniej
by go zatłukli lub zgnoili w łagrze czy lecznicy psychiatrycznej, lecz nawet
oni nie mogli na coś takiego się
poważyć, tak wielkim autorytetem i popularnością cieszył ten „krnąbrny” człowiek. Dlatego, choć ze
zgrzytem zębów, nomenklatura przymykała oczy i udawała, że nic nie słyszy,
wówczas, gdy Leontowicz publicznie potępiał więzienie dysydentów i
wykorzystywanie psychiatrii jako środka terroru
przeciwko obywatelom samodzielnie myślącym, protestował przeciwko stosowaniu
kary śmierci i przeciwko dyktatowi partii komunistycznej w sferze kultury i
nauki. Dzięki wstawiennictwu i protestom tego wybitnego męża nauki udało się w
swoim czasie ulżyć losom dysydentów Daniela, Woronela, Gałanskowa i in. Nie
przypadkowo więc w kołach inteligencji ówczesnej nazywano Leontowicza
„sumieniem Akademii Nauk”. Jedną zaś z
jego zasług była okoliczność, że sprzyjał opublikowaniu nowatorskich prac innego
polskiego geniusza w ZSRR, profesora Aleksandra Czyżewskiego [patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t. 3, Rzeszów 1999], twórcy heliobiologii, heliomedycyny,
chronobiologii i dalszych supernowoczesnych nauk, jak też uwolnieniu autora „Kosmicznego pulsu życia” z obozu syberyjskiego.
***
Podkarpacki
laureat nagrody Nobla
W październiku 2004 roku nagrodę Nobla w
dziedzinie fizyki otrzymali trzej naukowcy amerykańscy: Frank Wilczek, Henry
David Politzer oraz James David Gross. Królewska Akademia Nauk Szwecji
przyznała im to zaszczytne wyróżnienie za opublikowane jeszcze w latach
siedemdziesiątych XX wieku prace poświęcone właściwościom
najmniejszych cząstek
elementarnych czyli kwarków. Pierwszy z
laureatów był zatrudniony w Massachusetts
Institute of Technology w amerykańskim Cambridge (o setki lat młodszym
od swego angielskiego pierwowzoru). H. D. Politzer pracował w California
Institute of Technology w Pasadenie, a J. D. Gross w Kavli Institute for
Theoretical Physics na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara. Przy czy
Frank Wilczek był uczniem (studentem) tego ostatniego.
W uzasadnieniu
werdyktu członkowie Szwedzkiej Akademii Nauk stwierdzali: „Tegoroczna nagroda Nobla z fizyki dotyczy fundamentalnych zagadnień,
które zajmowały fizyków przez cały wiek XX i wciąż są wyzwaniem dla
teoretycznych i eksperymentalnych prac w wielkich akceleratorach cząstek
elementarnych”. Nagroda w wysokości 1,36 miliona dolarów USA została
podzielona na trzy równe części i wręczona laureatom wraz ze złotymi medalami i
dyplomami honorowymi.
Żeby zrozumieć
znaczenie odkryć tej trójki uczonych, trzeba przypomnieć, że ludzie od zarania
cywilizacji usiłowali dociec, z czego składa się świat, jakie drobne cząsteczki
są owym najmniejszym budulcem, „cegiełkami” wszelkich rzeczy. Początkowo nad
tym zagadnieniem głowili się przeważnie filozofowie greccy, którzy zresztą z
reguły byli wytrawnymi badaczami
przyrody. Warto podkreślić, że filozofia europejska jako taka powstała około
VII – VI wieku przed nowa erą właśnie w Helladzie. Jednym zaś z najistotniejszych
zagadnień, które myśl grecka usiłowała wyjaśnić, była kwestia dotycząca tego,
co jest substratem świata, jaki pierwiastek znajduje się u podstaw wszystkiego,
co istnieje, czyli bytu jako takiego.
Jako pierwsza
rozważała to zagadnienie tzw. jońska (milezyjska) filozofia przyrody, której główny reprezentant
Tales z Miletu żył w latach około 625 – 545, to jest za czasów Solona i
Krezusa. Był czystej krwi Fenicjaninem, pochodził z rodziny szlacheckiej, ale
ze względu na jakieś perturbacje polityczne musiał uchodzić do Grecji, gdzie
został cenionym wynalazcą, inżynierem, politykiem, kupcem i podróżnikiem.
Teorii swych nie spisał i zachowały się one jedynie w szczątkowych fragmentach
w przekazach innych autorów, którzy na niego się powoływali i cytowali. To on
sformułował twierdzenie, że dwie proste przecinające się tworzą kąty
wierzchołkami styczne, które są sobie równe; i że w trójkącie równoramiennym
kąty przylegające do podstawy są sobie równe. On też wynalazł sposób obliczania
wysokości piramid czy innych budowli, przyjmując za podstawę cień od słońca w
chwili, gdy jest on równy ciału. Tales także obserwował i przepowiadał
zaćmienia Słońca. Onże wysnuł teorię o
nieśmiertelności duszy. Powiada się, że to on jako pierwszy w kulturze
europejskiej określił pory roku, podzielił rok na 365 dni i wprowadził
kalendarz. Za pratworzywo świata ten wielki mędrzec uwazał wodę, bo wszędzie
tam, gdzie jest wilgoć, jest też życie… Umarł Tales, jeśli wierzyć legendzie,
podczas oglądania zawodów sportowych pod gorącym słoncem, bedąc w sędziwym
wieku.
Kolejnym
reprezentantem milezyjskiej szkoły filozoficznej był Anaksymander, o którym
wiadomo, że zmarł około roku 547 przed nową erą, uczeń Malesa, matematyk i
stronom, wynalazca zegara słonecznego i autor pierwszej w Europie mapy
geograficznej; on też urządził w Milecie pierwsze w dziejach nauki planetarium.
„Apejron” - oto, według niego, substrat świata, czyli
ruchomy chaos, bezkres, który emanuje z siebie nieustannie rozmaite
przemijające byty, kształty i przedmioty. Anaksymander negował istnienie
jakiegokolwiek praelementu, za przyczynę zaś wszystkiego uważał nieustanny ruch „apejronu”, grę
przeciwieństw wewnątrz niego. Mawiał: „Wszystko, co powstaje, musi też mieć swój
kres”, i że „zmienne zjawiska posiadają
trwałą naturę”, czyli że zmienność
stanowi fundament Wszechświata.
Anaksymander miał być autorem pierwszej niemitologicznej kosmogonii,
twierdził, iż z „apejronu” początkowo wyodrębniły się chłód i ciepło, a przez
to wytworzyły się różne stany skupienia, poczynając od ziemi, która jest
najgęstsza, poprzez wodę i powietrze, aż po lotny ogień kosmiczny. W dziedzinie
biologii wyprowadzał pochodzenie zwierząt lądowych od morskich, a ludzi
wywodził ze ssaków.
Trzecim słynnym
reprezentantem szkoły jońskiej był Anaksymenes z Miletu (585 – 528 p.n.e.),
uczeń Anaksymandra, meteorolog. Uważał on, że praelementem wszystkiego, co
istnieje, jest powietrze w różnym stopniu stężenia. Wszystko z powietrza się
tworzy i na powietrze rozkłada. Powietrze to „duch”, dusza, westchnienie życia.
Anaksymenes nie negował istnienia sił wyższych, pozamaterialnych, lecz uważał, że bogowie w sposób naturalny
powstali z powietrza.
Stojący na
osobności genialny Heraklit z Efezu (550 – 460 p.n.e.) twierdził z kolei, iż to
ogień stanowi ruchomy substrat wszelkiego istnienia. „Świata – pisał – nie
stworzył ani nikt z bogów, ani nikt z ludzi, był on, jest i będzie wiecznie
żywym ogniem według miary rozpłomieniającym się i według miary gasnącym”. Wszystko
stanowi jedność zawierającą w sobie wewnętrzne przeciwieństwa. „Wszystko płynie, wszystko się zmienia i nie
można dwa razy wejść do tej samej rzeki”. Gdyż po chwili płynie już w niej
inaczej inna woda. Heraklitowi
przypisuje się szereg pięknych myśli:
- „Bóg dosięgnie tych,
co zmyślają kłamstwa i fałszywe świadectwa.
- Istnieje jedna rzecz,
którą najlepsi przenoszą ponad wszystko: wieczna sława wśród rzeczy znikomych,
chociaż większość woli się obżerać jak
bydło.
Z kolei
Ksenofanes z Kolofonu (ok. 580 – 480 p.n.e.) uważał ziemię za zasadę wszechrzeczy, a Empedokles z
Agragas (ok. 490 – 430 p.n.e.) twierdził, syntetyzując poglądy poprzedników, iż
wszystko, co istnieje, złożone jest z czterech substancji: wody, powietrza,
ognia i ziemi. Uważał, że materia z natury jest nieruchoma i jałowa, dopiero
duch ją ożywia i zapładnia, zmuszając do wyłaniania z siebie coraz to nowych
form istnienia. Występował jako zwolennik teorii reinkarnacji (metemsomatozy),
gdy pisał: „Byłem już raz chłopcem,
dziewczynką, krzakiem, ptakiem i niemą nurkującą rybą”…
Stojący zupełnie na odosobnieniu
geniusz, jakim był Anaksagoras z Klazomen
(ok. 500 – 428 p.n.e.), twierdził, iż to Rozum Kosmiczny (przez
filozofię późniejszą zwany Logosem) stworzył
wszechświat i nim rządzi. Na pytanie, czy nic go nie obchodzi ojczyzna,
odparł: „Jakżeby? Bardzo mnie obchodzi moja ojczyzna” i wskazał prawicą na niebo. Anaksagoras
utrzymywał, iż na Księżycu są góry i doliny i że jest on zamieszkiwany przez
istoty rozumne. Za elementy podstawowe uważał tzw. „homoiomerie”, czyli
jednorodne najmniejsze cząsteczki: jak złoto otrzymuje się z ziarenek, z tzw.
złotego piasku, tak też cały Wszechświat złożony jest z drobniutkich
identycznych cząsteczek, stanowiących w różnych konfiguracjach budulec każdej
rzeczy.
Leukippos z
Abdery (V wiek p.n.e.), autor zagubionego dzieła pt. „O wielkim porządku rzeczy”, jako substancję świata postulował
pustkę i pełnię, nic i coś, niebyt i byt; przy
czym byt nazywał „atomem”, czyli niepodzielną cząstkę, będącą
składnikiem wszystkich rzeczy materialnych i niematerialnych. Do tego rodzaju
wyobrażeń nawiązywał Demokryt z Abdery (ok. 460 – 350 p.n.e.), twórca pojęcia
„materii”, obstający przy tezie, iż
wszystko składa się z atomów, czyli wiecznych, niestwarzalnych,
niepodzielnych, niezmiennych, najdrobniejszych, ale różniących się między sobą
cząsteczek materialnych. Zapoczątkował on tzw. materializm atomistyczny; wysnuł
też popularną w następnych tysiącleciach hipotezę o pochodzeniu wiary w siły
nadprzyrodzone: „Ludzie w dawnych czasach
obserwując zjawiska niebieskie, takie jak grzmoty, błyskawice, spotkania gwiazd, zaćmienia Słońca i Księżyca, bali
się, że sprawcami tego są bogowie”.
W innym nurcie myśli greckiej
Parmenides z Elei (ok. 570 – 470 p.n.e.) dowodził, iż byt jest tożsamy z
myśleniem, ze duch, rozum leży u podstawy świata; że byt ten jest wieczny,
niepodzielny, ciągły i jedyny i ze zjawiska nie należą do bytów, ponieważ nie stanowi bytu to, co
powstaje, przemija i w końcu przestaje istnieć. Platon (427 – 347 p.n.e.) twierdził, iż świat bytów duchowych, tzw.
idei, jest pierwotny, a zjawiska i przedmioty materialne to jedynie odbicie czy
cień owego prawdziwego, naprawdę
rzeczywistego świata duchowego. Kontynuatorem tegoż nurtu idealistycznego był
genialny uczeń Platona Arystoteles ze Stagiry (384 – 322 p.n.e.), autor wielu
fundamentalnych dzieł naukowych, stanowiących fundament kultury intelektualnej Europy i świata arabskiego.
Wypada
zaznaczyć, iż także filozofowie starożytnych Chin, działający równocześnie i
niejako równolegle z mędrcami Hellady, zauważyli, iż otaczający nas świat
składa się z nieskończenie różnorodnych przedmiotów i zjawisk o niewyobrażalnym
bogactwie odmiennych właściwości. Oni też zadawali sobie pytania: czy istnieje
coś, co łączy je wszystkie? Czy istnieje wspólna dla wszystkiego podstawa,
istota, substancja? I również postulowali, że owym substratem istnienia mogą
być: woda, powietrze, ziemia, ogień,
drewno, metal, duch etc… Ale to nie myśl chińska, lecz grecka wytyczyła drogi
filozofii i nauki globalnej, a jej kontynuatorami byli w wiekach późniejszych
tacy luminarze jak Francis Bacon, Thomas Hobbes, Mikołaj Kopernik, Galileo
Galileusz, Giordano Bruno, Isaac Newton, Petrus Gassendi, Denis Diderot,
Francois de la Mettrie ,
Paul de Holbach, Claude Adrien Helvetius.
Późniejszy rozwój nauki wprawdzie wykazał, iż atomy wcale nie są „podstawą” świata, ze istnieją jeszcze
głębsze warstwy materii, a nowoczesna nauka usiłuje drążyć ten temat coraz to
skuteczniej.
***
Powracając
po tej wycieczce w historię atomistyki do bohatera naszych rozważań, powinniśmy
przypomnieć, iż Wilczkowie to odwieczna małopolska szlachta, w różnych swych odgałęzieniach
pieczętująca się godłami rodowymi Poraj i Mądrostki. Stanislaus Wilczek
figuruje w zapisach lwowskiego sądu grodzkiego w roku 1460 jako „civis Leopolis”; w tymże okresie
znajdujemy wzmianki o Michaelu Wilczku i Bernardzie Wilczku, dziekanie przemyskim;
nieco później wzmiankowany jest Derslaus Wilczek de Lubienie Magna. W XX wieku
jedna z reprezentantek tego rodu została małżonką władcy Wielkiego Księstwa
Liechtenstein i jest matką dziedziców tego miniaturowego państewka
europejskiego.
Sam przyszły noblista urodził się 15 maja
1951 roku w Nowym Jorku. Jego dziadek Jan Wilczek przyjechał do USA w okresie
po pierwszej wojnie światowej z Warszawy. Gdy w Nowym Świecie rozglądał się za
towarzyszką życia, wpadła mu w oko i podbiła serce inna imigrantka z Polski, Franciszka Żybura, także wywodząca się
z Małopolski Wschodniej, w której to prowincji dotychczas nagminnie spotyka się
mieszkańców o tychże nazwiskach.
O ile
dziadkowie i rodzice Franka Wilczka
ciężko pracowali fizycznie, by stworzyć mocniejsze podstawy bytu materialnego
kolejnym pokoleniom, o tyle dla trzeciej
już generacji – zupełnie słusznie – przewidzieli drogę życiową opartą na
wykształceniu, nauce i wysiłku intelektualnym. Tak więc Frank Wilczek
(ochrzczony tak na cześć babki Franciszki), jako reprezentant trzeciego
pokolenia emigracyjnego, już właściwie stuprocentowy Amerykanin, podjął studia
na wydziale matematyki University of Chicago. Był zdolnym, sumiennym,
pracowitym studentem, marzącym o karierze naukowej. Marzenia zaś, jak wiadomo,
mają to do siebie, że stają się rzeczywistością, o ile poprze się je żelazną
siłą woli, rzetelną pracą nad sobą, nieustępliwością w dążeniu do realizacji
raz powziętego zamiaru. Doktorat z fizyki Frank Wilczek uzyskał w 1974 roku na
Princeton University. Tam właśnie jako 21-letni młodzieniec współpracował w
laboratorium z J. D. Grossem, swym nauczycielem i starszym kolegą, publikując
do spółki z nim kilka ważnych tekstów naukowych, które później stały się
powodem do nagrody Nobla. Z Princeton University był związany przez siedem lat,
następnie pracował w Institute for Advanced Studies w tymże mieście aż przeniósł się do
Research Institute w Santa Barbara, skąd
zaś (2000) – do Massachusetts Institute of Technology w Cambridge, gdzie
pracuje do dziś (2013), uchodząc zresztą za jednego z najwybitniejszych fizyków
świata.
Wilczek jest
autorem licznych publikacji naukowych oraz laureatem wielu nagród, m.in. Medalu
Lorentza Królewskiej Niderlandzkiej Akademii Nauki i Sztuki (2002) oraz Nagrody
Lilienfelda Amerykańskiego Towarzystwa Fizyki (2003). W Polsce po raz pierwszy
bawił w 1998 roku, kiedy uczestniczył w konferencji naukowej w Zakopanem
zorganizowanej przez Instytut Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego dwie
córki, Amity i Miroslava, również są znakomitymi młodymi uczonymi w dziedzinie
biologii.
***
Frank
Wilczek przez szereg lat pracował nad teorią kwarków, czyli najdrobniejszych
cząsteczek, stanowiących – według poglądów współczesnej nauki – przysłowiowe
„cegiełki”, składające się na budulec wszystkich rzeczy świata, na których
trop, jak wiemy, bezskutecznie usiłowali wpaść dawni mędrcy Grecji i Chin.
Istnieje sześć
kwarków – górny, dolny, powabny, dziwny, szczytowy i denny. Każdy z nich ma tez
swego antybliźniaka w świecie antymaterii. To są najmniejsze klocki, z których
są zbudowane inne cząstki, m.in. protony i neutrony. Łączą się one zawsze w
pary, trójki lub w piątki. Jak się twierdzi, nazwę kwark (quark) ukuł fizyk amerykański Murray
Gell-Mann. W swej pracy opublikowanej w
lutym 1964 roku z całą powagą odsyła czytelnika do snu oberżysty Humphreya
Cimpdena Earwickera z ksiązki „Finnegan’s
Wake” Jamesa Joyce’a: „Pewnego
dnia natknąłem się na zdanie „Three quarks for Master Mark”, co – jak to u
Joyce’a – można rozmaicie interpretować, np. jak pijacki okrzyk „Trzy kwarty
dla Mistrza Marka” – opowiada Gell-Mann. „Dla mnie najważniejsza była liczba „3”,
ponieważ kwarki występują w trypletach. Z trzech kwarków są właśnie zbudowane
składniki jądra atomowego: protony i neutrony”.
Zresztą w języku niemieckim wyraz „Quark” znaczy „twaróg”; może więc
chodzi o tę intuicję? Istnienia kwarków
naukowcy domyślali się zresztą,
a nawet dokładnie ich „zwyczaje” opisali, na długo przed Gell-Mannem, czyli w
latach 50 wieku XX, gdy odkrywano szereg coraz to nowych, nieznanych przedtem,
cząstek elementarnych; powstawały tak długie ciągi grupujące cząstki, że
zaczęło brakować liter greckich do ich oznaczania: delta, ksi, psi, kaon, omega
itd. Enrico Fermi nawet zażartował: „Gdybym
potrafił je wszystkie spamiętać, to zostałbym botanikiem”. Niebawem się
okazało, iż te cząstki można rozdzielić na jeszcze mniejsze cegiełki, które
nazwano właśnie kwarkami, choć wielu sądziło wówczas i uważa dziś, że kwarki nie istnieją w
rzeczywistości, stanowią po prostu pomysł intuicyjno-estetyczny, abstrakcyjny model matematyczny.
Jednak w roku
1967, gdy w akceleratorze w Stanford (USA) przeprowadzono eksperyment, podczas
którego rozpędzoną wiązkę elektronów skierowano wprost w wodorową tarczę, a
elektrony zaczęły się zderzać z protonami i się okazało, że protony zawierają
coś w rodzaju twardych „ziaren”, od
których elektrony odbijają się jak od ściany. Te „ziarna” właśnie nazwano
„kwarkami”. Nikomu jednak nie udawało się wyłapać pojedynczego kwarka ani w
promieniowaniu kosmicznym, ani w mule z dna oceanu, ani we fragmentach
meteorytów, ani gdzie indziej, mimo iż te cząstki posiadają przecież własny
ładunek elektryczny.
Okazało się w
końcu, że występują one tylko w grupach, są na zawsze ze sobą zespolone i
dożywotnio uwięzione w innych, większych, cząstkach. W czerwcu 1973 roku w
periodyku „Physical Review Letters”
ukazały się dwie prace, jedna autorstwa Grossa i Wilczka, druga – Politzera,
które tłumaczyły „uwięzienie” kwarków. Wyszło na jaw, że siła jądrowa, która
zespala kwarki, posiada zaskakujące właściwości. O ile wszystkie inne, jakie do
tej pory znano, czyli siły grawitacji, magnetyzmu czy elektryczności, słabły
wraz z odległością, o tyle wzajemne oddziaływanie kwarków rosło wraz ze
wzrostem odległości, która je od siebie dzieliła. Można to porównać do
rozciągania sznura gumowego: jeśli odsuwać kwarki od siebie, to ich opór będzie
tym większy, im bardziej chcemy je rozdzielić. Rakieta uwalnia się od
ziemskiego ciążenia, gdy oddali się od planety
na dostateczną odległość, podobnie elektron ucieka od jądra atomowego,
ale kwarki są najbardziej „wolne”, nie oddziałują na siebie, gdy są najbliżej
siebie. Wtedy nie działa na nie żadna siła, a ten stan nazywa się „swobodą
asymptotyczną”. Było to odkrycie zaskakujące, a obliczenia matematyczne Wilczka
okazały się zdumiewające; wyrosła z nich tzw. chromodynamika kwantowa (QCD),
opisująca oddziaływanie kwantów i gluonów i wprowadzająca nowy „ładunek”, zwany
przez fizyków „kolorem”. Kwarki są więc
„kolorowe”: zwane umownie czerwonymi, niebieskimi lub zielonymi, w zależności
od charakteru swego ładunku. Były to
odkrycia radykalnie zmieniające
dotychczasowe podejście do fizyki silnych oddziaływań.
Ale proces
poznania trwa nadal, a najdrobniejsze
cząstki materii pozostają nadal nieznane.
Może miał rację św. Bernard, który ongiś napisał: „Na próżno filozofowie poszukują materii pierwszej, Bóg nie potrzebował
materiału, obył się bez warsztatu i bez rzemieślnika; Sam wszystko uczynił mocą
w Sobie”?
***
W
listopadzie 2007 roku Frank Wilczek razem z małżonką Betsy Devine złożył wizytę w Babicach pod Przemyślem, gdzie
go gościnnie podejmowali członkowie spokrewnionych rodzin Zawadowiczów,
Żyburów, Jurkiewiczów. W tamtejszej szkole istnieje specjalna sala imienia
naszego noblisty, w której zgromadzono materiały dotyczące biografii wybitnego
uczonego, pośrednio zachęcające młodzież do nauki, do pracy nad sobą, do
zdobywania wiedzy i madrości w mysl zasady „tantum
possumus quantum scimus” – „tyle potrafimy, ile się nauczymy”.
***
WIKTOR BUNIAKOWSKI
Między kwadraturą koła a
teorią względności
Matematykę od dawna uważano
- chyba nie bez przesady - za
przysłowiową „królową nauk”. W piątej księdze „Praw” Platon pisał: „Żadna z pewnością spośród tych nauk, które
wykłada się młodym, nie ma w gospodarstwie domowym, w życiu państwowym, we
wszelkich w ogóle sztukach i umiejętnościach większego znaczenia niż nauka o
liczbach. Najważniejsze jest to, że tego nawet, kto jest ospały i tępy z
natury, budzi z odrętwienia i podnieca, wyrabia w nim pamięć i
spostrzegawczość, tak iż rozwija się taki człowiek ponad własne jak gdyby
możliwości dzięki tej boskiej sztuce”.
Natomiast
„poznanie geometryczne” – powiada tenże autor gdzie indziej (Państwo, ks. 7, IX) - „dotyczy
tego, co istnieje wiecznie… Ono pociąga duszę do prawdy i sprawia, że myśl
filozofa zaczyna do góry trzymać to, co my dziś mamy niepotrzebnie w dół
skierowane”… Nie ulega tedy wątpliwości fakt, iż nauki matematyczne od
kilku tysiącleci wyświadczają ludzkości ogromne przysługi, a uprawianie każdej
z tych nauk wywiera katartyczny wpływ na dusze tych, którym poszczęściło się
zanurzyć w tej materii. „Nie ma nikogo bardziej szczęśliwego od
filozofa, czytającego w wielkiej księdze natury” – powiadał Voltaire. Podkreślmy
też z całym naciskiem, że matematyka to również harmonia, ład intelektualny, poezja,
sztuka, gra wyobraźni, twórczość. Nie przypadkiem, gdy wielkiego matematyka
Dawida Gilberta zapytano kiedyś o losy jednego z jego uczniów, odparł: „Ach, został on poetą. Na matematyka miał
zbyt mało wyobraźni”.
***
Wiktor
Buniakowski pochodził z Podola, urzodził się 16 grudnia 1804 roku w słynnym
mieście kresowym bar, znajdującym się ówcześnie w składzie powiatu
mohylewskiego guberni podolskiej. Jego ojciec był podpułkownikiem tzw. Pułku
Konno-Polskiego, w całości złożonego z przedstawicieli tutejszej szlachty, lecz
będącego w służbie rosyjskiej, ponieważ te tereny już od pierwszego rozbioru
Rzeczypospolitej znalazły cię pod berłem cesarza Imperatora Wszechrosji.
Zaborcy zresztą dość szybko i sprawnie zaprowadzili na tych terenach ład i
porządek, usprawnili administrację, policję, wojsko, służby publiczne, a także
pracę urzędów heraldyczno-genealogicznych. Ustrój państwa był
hierarchiczno-arystokratyczny, posiadał przejrzystą strukturę i jednoznaczne
kryteria doboru kadry kierowniczej. Ukrócono samowolę lokalnych panów i
podpanków, zmuszono do pracy hołotę i w ten sposób stworzono szanse normalnego
– choć przecież pod względem politycznym niesamodzielnego – życia także rzeszom
miejscowej drobnej szlachty, nie zawadzając jej w robieniu nawet
najzawrotniejszych karier zawodowych i służbowych również w tak ekskluzywnych dziedzinach, jak
wojskowość, dyplomacja, nauka, polityka.
Niestety,
Jakub Buniakowski zmarł młodo, pozostawiając na utrzymaniu wdowy dwóch
przedwcześnie osieroconych synów, z których Wiktor był młodszy. Sprawa
wyglądała dramatycznie, ponieważ brakło
środków nawet na najbardziej podstawowe potrzeby dnia powszedniego. Kilkoletni
chłopczyk został więc po uzgodnieniu z matką zabrany do Moskwy przez generała
A. Tormasowa, kolegę i przyjaciela podpułkownika Jakuba Buniakowskiego. Generał
miał własnego syna, rówieśnika małego Podolanina, i obaj chłopcy byli nauczani
przez tychże guwernerów. Zaprzyjaźnili się też ze sobą, a Tormasow, widząc, ze
syn jego zmarłego przyjaciela nie ma żadnych złych wrodzonych skłonności, lecz
wręcz przeciwnie, manifestuje szereg pozytywnych predyspozycji, nie tylko tę
przyjaźń zaakceptował, lecz zapewnił sytuację, gdy młodzieńcy przez szereg lat
żyli razem, wspólnie czytali, uczyli się, dyskutowali na poważne tematy –
krótko mówiąc nawzajem się wspierali w
swym rozwoju umysłowym i moralnym, jakby w myśl zdania ze starotestamentowej „Księgi powtórzonego prawa”: „Niech człowiek znajdzie sobie przyjaciela,
z którym można wspólnie czytać, uczyć się, jeść i pić, i dzielić się sekretami;
we dwoje lepiej niż samemu”. Chłopcy
razem ukończyli gimnazjum moskiewskie i wspólnie udali się w 1820 roku w
siedmioletnią podróż po Europie. Mieszkali i kształcili się w niemieckim
Koburgu, potem w szwajcarskiej Lozannie, wreszcie przez dwa lata słuchali
wykładów z matematyki i mechaniki na paryskiej Sorbonie i w College de France.
Obaj wynieśli stamtąd imponujący bagaż wiedzy matematycznej i języków obcych. W
1824 roku W. Buniakowski uzyskał w Paryżu stopień bakalarza oraz zrobił
licencjat, a w 1825 obronił rozprawę
doktorską, pisaną w języku francuskim, która składała się z dwóch niezależnych
od siebie tekstów naukowych, poświęconych aktualnym wówczas zagadnieniom
badawczym: 1. „O rozprzestrzenianiu się
ciepła wewnątrz ciała twardego”
oraz 2. „O ruchu wirowym w stawiającym
opór układzie płaskim, mającym stałą grubość i określony kształt”. Obie
prace zostały opublikowane we Francji.
W
1826 roku pan Wiktor powrócił do Petersburga i rozpoczął tu intensywną
działalność na polu nauki zarówno w charakterze nauczyciela akademickiego, jak
i organizatora szkolnictwa wyższego. Choć miał zaledwie dwadzieścia parę lat,
został wykładowcą matematyki w Pierwszym Korpusie Kadetów, a od roku 1827 także
w Korpusie Morskim, przemianowanym później na Akademię Morską. Tutaj
profesorował przez następne 37 lat, a jednocześnie prowadził zajęcia zlecone w
Instytucie Górniczym oraz w Instytucie Korpusu Inżynierów Komunikacji. Od roku 1828 W. Buniakowski był
adiunktem, od 1830 profesorem
nadzwyczajnym, od 1841 profesorem
zwyczajnym, zaś od 1864 – wiceprezydentem Cesarskiej Akademii Nauk w
Petersburgu. W obrębie tej wielkiej, cieszącej się autorytetem międzynarodowym
instytucji naukowej nasz rodak dokonał niejednego znakomitego osiągnięcia, do
których szeregu należało m.in. zgromadzenie, opracowanie, zaopatrzenie w
komentarz i wydanie tekstów Leonharda Eulera, wybitnego szwajcarskiego
matematyka, który przez wiele lat pracował w Rosji, pt. „Commentationes arithmeticae collectae” (1849). Jeśli zresztą idzie
o ten dział matematyki, to sam Buniakowski dokonał w jego obrębie szeregu
interesujących odkryć, tak iż nie może ich pominąć milczeniem żadna solidna
encyklopedia matematyczna czy podręcznik akademicki. W 1837 roku uczony wydał
obszerny „Leksykon czystoj i prykładnoj matematyki”, stanowiący
doskonałą pomoc naukową dla studentów i początkujących badaczy. Inny ulubiony dział matematyki stanowiła dla Bunikowskiego teoria
względności, której poświęcił on kilkanaście obszernych i poważnych tekstów, w
tym monografię „Osnowanija
matematiczeskoj teorii wierojatnostiej”, z dużym zainteresowaniem przyjętą
w ośrodkach akademickich Niemiec, Francji i Anglii. Przy tym wyniki swych badań
w tej dziedzinie uczony usiłował, i to z pomyślnym skutkiem, stosować w
obrębie demografii i statystyki,
opublikował szereg opracowań dotyczących prawidłowości statystycznych w
dziedzinie np. badania długości życia i umieralności ludności. Opracował i
wdrożył do praktyki teorię kas emerytalnych w Rosji.
W
wytężonej pracy naukowej i dydaktycznej mijały lata i dziesięciolecia. W 1846
roku Buniakowski został obrany na profesora matematyki Cesarskiego Uniwersytetu
Petersburskiego, która to uczelnia dzięki niemu stała się niebawem przodującym
ośrodkiem pod względem rozwoju nauk matematycznych w całym Imperium.
Czterdziestoletni profesor miał już wówczas na swym koncie szereg
opublikowanych w różnych krajach i językach tekstów naukowych. Jego zaś wykłady
z mechaniki analitycznej, teorii względności, rachunku różniczkowego, teorii
liczb stały na bardzo wysokim poziomie i się wyróżniały klarownością i
elegancją stylu. Najtrudniejsze, najbardziej złożone i zawikłane zagadnienia
nasz profesor potrafił ująć w tak przejrzystą i piękną formę, że przykuwały one
do siebie uwagę słuchaczy, wciągały ich do procesu myślenia i rozwiązywania
odnośnych kwestii. To z kolei sprawiało satysfakcję i angażowało studentów
zarówno intelektualnie, jak i emocjonalnie, powodując w ich duszach przeżycia
estetyczne. W 1853 roku Buniakowski opublikował kolejne poważne dzieło pt. Parallelnyje linii”.
Jeśli
wierzyć zachowanym w archiwach wspomnieniom
jego wychowanków, jedną z cech usposobienia profesora była
powściągliwość i daleko posunięte panowanie nad sobą, które pozwalało uniknąć
m.in. gniewu i zatargów, dość częstych i bardzo szkodliwych w procesie
dydaktycznym, odbierających bowiem rozumowi funkcję kierowniczą i kontrolę nad
postępowaniem. Jak pisał bowiem Pindar w ósmej odzie olimpijskiej, „wzburzenie i mądrego wiedzie na manowce”.
Dlatego nieprzerwana samokontrola i panowanie nad sobą stanowią wielką cnotę w
zawodzie nauczycielskim. Co prawda, niekiedy się twierdzi, iż ludzie gwałtowni
i nieopanowani nie bywają zazwyczaj
przewrotni i chytrzy, gdyż, aby być chytrym, trzeba umieć ukrywać swe uczucia i
myśli. Cwaniaka i osobę podstępną poznać nieraz właśnie po przesadnej
„poprawności” i po charakterystycznej, jakby zaczajonej, podglądającej i
podsłuchującej „cichości”. Łatwo ją jednak odróżnić od poprawnego zachowania,
wynikającego z dobrego wychowania, kultury, życzliwego usposobienia i mocnej
siły woli, trzymających w cuglach wszelkie wzburzenie. Pewien indyjski traktat
teozoficzny zawiera sformułowanie, że jeśli ktoś „unosi się tak silnym i
nieprzytomnym gniewem, że traci na chwilę wszystkie ludzkie cechy, staje się
podobny do dzikiego zwierzęcia, cofa się do dawno minionego stadium
ewolucyjnego”. Również Lucjusz Anneusz Seneka zalecał: „Walcz z gniewem! Jeżeli gniew nie zdołasz pokonać, on pokona ciebie.
Zaczniesz go zwyciężać wtedy, kiedy będziesz go tłumił i nie dasz mu wolnego
ujścia na zewnątrz… Ale jeżeli mu tylko dozwolimy wydostać się z nas, już stoi
nad nami… Twarz więc niech traci wyraz napięcia, głos niech będzie bardziej
łagodny, krok bardziej powolny. Równolegle ze zmianą wyglądu zewnętrznego
nastąpi stopniowo przeobrażenie wewnętrzne”… Umiejętność panowania nad
uczuciami i emocjami Buniakowski nabył jeszcze w dzieciństwie, gdy był
starannie chowany przez najlepszych nauczycieli Moskwy w rodzinie generała
Tormasowa, oraz w okresie późniejszym, gdy w wieku młodzieńczym zwracał baczną
uwagę na samowychowanie i samodoskonalenie, tak modne zawsze wśród młodzieży
rosyjskiej. Dzięki temu został w wieku dojrzałym znakomitym nauczycielem
akademickim, świecącym młodzieży własnym przykładem, prowadząc zajęcia nie
tylko w wyżej wymienionych uczelniach, ale także w elitarnym Korpusie Paziów.
Spod
pióra tego uczonego wyszły prócz powyżej wymienionych także cenione
podręczniki: „Arytmetyka” (Petersburg
1849), „Program i konspekt geometrii początkowej” (Petersburg 1851), „Program i konspekt z arytmetyki”
(Petersburg 1851).
Praca
wykładowcy i naukowca jest niezwykle wyniszczająca, toteż W. Buniakowski już w
1859 roku podał się do dymisji, lecz w uznaniu jego zasług senat Cesarskiego
Uniwersytetu Petersburskiego nadał mu miano profesora honorowego. W tymże roku
ukazał się jego obszerny artykuł „O
niekotorych nierawienstwach, otnosiaszczichsia k opriedielionnym integrałam ili
intergrałam w koniecznych raznostiach”, w którym ustalił ważne zasady
analizy matematycznej, a nawet – wyprzedzając swój czas – analizy funkcyjnej.
***
Nie
obeszło się wszelako bez pewnego nieporozumienia, jako swoisty paradoks wypada
przypomnieć w tym miejscu fakt, że profesor W Buniakowski nie zrozumiał i nie
zaakceptował geometrii Mikołaja Łobaczewskiego, co więcej, opublikował kilka
polemicznych i nader błędnych tekstów na ten temat. Za swego rodzaju dziwactwo
intelektualne tego uczonego wypada też chyba uznać fakt poświęcenia przezeń wielu
lat pracy zagadnieniu tzw. kwadratury koła, czyli próbom określenia stosunku
obwodu koła do jego średnicy słynnym „pi”. Tego symbolu w obecnym znaczeniu użył po
raz pierwszy w 1706 roku angielski matematyk William Jones, choć jego istota,
czyli stałość proporcji obwodu koła do średnicy, była znana matematykom Sumeru,
Egiptu, Indii, Chin przed kilkoma tysiącami lat. W zachowanym do dziś papirusowym staroegipskim
podręczniku szkolnym w zadaniu nr
50 znajduje się twierdzenie, że powierzchnia koła równa się powierzchni kwadratu,
którego bok wynosi osiem dziewiątych średnicy koła, czyli 3,1606.
Wartość ta tylko nieznacznie różni się od rzeczywistej wartości 3,14159 i
dopiero po wielu wiekach doprecyzował ją Archimedes (trzy i jedna siódma).
Obwód koła jest około trzy razy dłuższy od jego średnicy – tak przyjmowali
Chińczycy w swej „Świętej księdze
rachunkowej” (Tcheou-pet-swan-king)
z około tysiącletniego roku p.n.e. Dopiero
jednak Antyfon Sofista w piątym wieku
przed narodzeniem Chrystusa jako pierwszy w dziejach nauki powszechnej wpisał
kwadrat, a potem ośmiobok i szesnastobok
w koło, przyjmując, iż w końcu dojdzie do wieloboku nie różniącego się
od koła. Z kolei Bryzon idąc w odwrotnym kierunku, czyli opasując koło
kwadratem, potem zmieniał go w wieloboki i zmierzał do granic koła. Tak
powstała tzw. „metoda wyczerpywania”.
Pitagorejczycy jednak dowiedli, iż jest to niemożliwe, choć Archimedes w
dziele „Kyklou metresis” pisał: „Obwód
koła jest 3 razy tak wielki jak średnica i jeszcze nieco więcej, a mianowicie
mniej niż o jedną siódmą, a więcej niż o 10/71 średnicy”. Jeszcze na
początku XV wieku Albert z Saksonii, powołany przez cesarza Rudolfa IV na
pierwszego rektora i profesora matematyki Uniwersytetu Wiedeńskiego, uważał
wartość „pi” = 3 i 1/7 za wartość dokładną, a nie przybliżoną.
Później
matematycy wszystkich krajów, jak np. Mikołaj Kopernik, Mikołaj z Kuzy czy
Leonardo da Vinci, usiłowali nadal rozwiązywać
kwadraturę koła. Holenderski inżynier Adriaan Anthoniszoon obliczył „pi” na 3,1415929, a Ludolf van Ceulen w 1596
roku w rozprawie „Van den Circkel” po
dziesięciu latach obliczeń dotarł do ilości 35 cyfr dziesiętnych:
3,14159265358979323846264338327950288… i kazał je wyryć na swym nagrobku.
Potomność doceniła bohaterski wyczyn i dziś liczba „pi” nazywa się „ludolfiną”.
W XIX wieku Niemiec Zachariasz Dase obliczył wartość „pi” na 200 miejsc, a Anglik William Shanks –
na 707 miejsc po przecinku! W
gronie tych matematyków okazał się i Wiktor Buniakowski; przecież dopiero w
1882 roku Lindemann ostatecznie dowiódł, że liczba „pi” jest liczbą
niewymierną, a koła nigdy nie uda się ująć w kwadrat. Zagadnienie to jednak do
dziś spędza sen z powiek wielu fanatykom matematyki.
***
W.
Buniakowski był autorem kilku wielce przydatnych wynalazków technicznych w
zakresie mechaniki matematycznej i urządzeń obliczeniowych, w sumie zaś
opublikował około 130 tekstów naukowych. Zainteresowania miał wszechstronne, że wspomnimy tu o jego
oryginalnej twórczości poetyckiej, jak i o przetłumaczeniu „Child
Harolda” George’a Gordona Byrona na
język rosyjski. W 1875 roku Cesarska Akademia Nauk w Petersburgu uroczyście
obchodziła pięćdziesięcioletni jubileusz działalności naukowej Wiktora
Buniakowskiego. Wówczas też ustanowiono medal honorowy jego imienia, nadawany
do dziś za wybitne osiągnięcia w dziedzinie matematyki. W 1876 ukazało się jego
ostatnie fundamentalne dzieło „O
samosczetach i o nowom ich primienienii”, poświęcone zagadnieniom techniki
obliczeniowej. Profesor Buniakowski był czynny zawodowo do bardzo późnego
wieku; dopiero na kilka miesięcy przed zgonem, gdy poczuł, że siły życiowe go
opuszczają, zrezygnował z pełnienia obowiązków wiceprezydenta Akademii Nauk i
odszedł na emeryturę. Zmarł w wieku osiemdziesięciu czterech lat 12 grudnia
1889 roku.
***
MICHAŁ
OSTROGRADZKI
Znakomity nauczyciel akademicki
Znany
intelektualista i historyk Mikołaj Karamzin napisał ongiś: „Matematyka nie mogła być nauką człowieka urodzonego dla poezji; liczby
i linie nie są impulsem dla wyobraźni”. Okazało się jednak, ze się mylił,
matematyka bowiem – jak każda nauka
zresztą – jest niemożliwa bez posiadania poetyckiej wizji świata, bez gry
wyobraźni, bez artystycznego polotu myśli i uczuć. Jednym z dowodów tego –
życie i prace Michała Ostrogradzkiego, wybitnego matematyka, członka
rzeczywistego Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu.
Jego
przodkowie wywodzili się z polskiej szlachty kresowej. W „Polskiej encyklopedii szlacheckiej”
(t. 9, s. 202, Warszawa 1937)
czytamy tylko jedno zdanie: „Ostrogradzki,
herb nieznany, w 1771 porucznik Wojska Polskiego”… Seweryn Uruski jest
równie powściągliwy, gdy w swym dziele „Rodzina.
Herbarz szlachty polskiej” (t. 13, s. 75) zaznacza: „Ostrogradzki. Grzegorz otrzymał rangę porucznika w wojsku koronnym”… Musiał
więc być rodowitym szlachcicem, ponieważ w wojsku Rzeczypospolitej rangi
oficerskie nadawano wyłącznie reprezentantom tego stanu społecznego. Heraldycy
ukraińscy natomiast podkreślają, że Ostrogradzcy vel Ostrogrodzcy notowani
w Imperium Rosyjskim wywodzili się od
szlachcica polskiego Jana, żyjącego w XVIII wieku. (Por. W. Łukomski, W.
Modzelewski: Małorossijskij gerbownik, s. 127, Petersburg 1914). Być
może nazwisko pochodzi od staropolskiego imienia Grot i miejscowości Ostrów:
Ostrogrocki czyli potomek Grota z Ostrowa. Grot z Ostrowa bowiem, podkomorzy
lubelski, około 1468 roku używał herbu rodowego Rawicz. (Por. F. Piekosiński: Heraldyka polska wieków średnich, s.
138, Kraków 1899). Może jednak jest jeszcze inaczej. Ostrogradzcy bowiem, jak
podaje J. Fiedosiuk w artykule „Prosławlennyje
familii” (Nauka i Żyzń nr 12 1976, s. 84 – 85) pochodzili z okolic miasta Równe, z miejscowości Ostróg, od której
też ponoć mieli wywodzić swe nazwisko. W każdym bądź razie w zapisach do akt
sądy ziemskiego we Lwowie z roku 1448
figuruje Groth de Nowemiasto, a w 1469 Groth de Ostrow, „succamerarius Leopolis”.
Wiadomo,
że Michał Ostrogradzki urodził się 12 września 1801 roku we wsi Paszenna
guberni połtawskiej w rodzinie ziemiańskiej. Studia odbył w latach 1816 – 1820
na Uniwersytecie Charkowskim, następnie zaś (1822 – 1828) słuchał w Paryżu
najznakomitszych ówcześnie uczonych europejskich, a wśród nich P. Laplace’a
oraz J. Fouriera. Co prawda, podczas studiów w Charkowie naraził się rosyjskiej
zwierzchności, a to odbiło się na jego późniejszej karierze. Gdy bowiem rektor
Uniwersytetu Charkowskiego T. Osypowski (także Polak) zaproponował w pewnym momencie nadanie
Ostrogradzkiemu zasłużonego przezeń stopnia kandydata, w radzie uczelnianej
doszło do ostrego konfliktu. Jeden z profesorów, niejaki Dudrowicz, złożył na
policji donos, w którym twierdził, że zarówno Osypowski, jak i Ostrogradzki,
zniechęcają studentów do brania udziału we mszach prawosławnych i że mają
nastawienie antyrządowe. Zabrzmiały się
też inne głosy o podobnej treści, a donosy poipłynęły aż do Petersburga. Skończyło się tym, że Ostrogradzkiemu w
ogóle nie wydano żadnego zaświadczenia o ukończeniu kursu nauk, a rektora
Osypowskiego zwolniono z pracy. Wówczas też młody człowiek udał się do Paryża.
W
1828 roku powrócił wszelako do Imperium, ponieważ rząd (który zawsze tu cenił
ludzi utalentowanych i należycie wykształconych, puszczając w niepamięć grzechy
ich młodości) zaproponował mu etat profesora kursów oficerskich w Morskim
Korpusie Kadetów. Niebawem okazało się, że decyzja była jak najbardziej trafna.
Już wkrótce Ostrogradzki dokonał szeregu odkryć w dziedzinie analizy
matematycznej, mechaniki teoretycznej (sformułował teorię uderzeń), fizyki
matematycznej. Podał odkryty przez siebie wzór na zamianę całki potrójnej w
całkę powierzchniową oraz jego wielowymiarowe uogólnienie, zwane do dziś
„wzorem Gaussa – Ostrogradzkiego”. W okresie 1828 – 1858 ukazały się w Rosji
liczne podręczniki akademickie, monografie i artykuły naukowe, jak również
popularnonaukowe Michała Ostrogradzkiego, dające świadectwo olbrzymiej wiedzy i
mądrości ich autora, który został obrany na członka korespondencyjnego szeregu
akademii nauk i uniwersytetów w takich krajach jak Niemcy, Austria, Francja,
Szwecja, Włochy, Hiszpania, Wielka Brytania i in. Od roku 1830 (gdy miał
zaledwie 29 lat!) był członkiem rzeczywistym Cesarskiej Akademii Nauk w
Petersburgu.
W tym
czasie, w pierwszej połowie XIX wieku, Cesarstwo Rosyjskie na dobre nabierało
rozpędu, aby w drugiej połowie tegoż stulecia dokonać energicznego skoku
cywilizacyjnego, którego skutkiem stało się zrównanie pod względem dorobku
intelektualnego z najbardziej rozwiniętymi krajami Europy i Ameryki Północnej.
Raz dokonany imponujący awans pozostał później na cały wiek XX, kiedy to
naukowcy, konstruktorzy i wynalazcy tego olbrzymiego kraju wielokrotnie
zadziwiali świat swymi epokowymi osiągnięciami. Co prawda, ten rozpęd zaczął się jeszcze w
XVIII wieku, a może nawet po części w końcu XVII, to jednak jego skutki
klarownie uwidoczniły się dopiero w połowie XIX stulecia, a jednym z
najznakomitszych mężów uczonych owej epoki był niewątpliwie profesor Michał
Ostrogradzki, od 1828 nauczyciel w Morskim Korpusie Kadetów, od 1831 wykładowca
Instytutu Korpusu Inżynierów Kolejnictwa, od 1838 profesor Głównego Instytutu
Pedagogicznego, od 1841 profesor Głównej Szkoły Inżynieryjnej oraz
Michajłowskiej Szkoły Artylerii.
O tle
historycznym i kulturowym tej epoki francuski historyk Piure Chaunu w dziele „Cywilizacja wieku Oświecenia” zaznaczał:
„Rosja, wielki miraż Oświecenia… Pomiędzy
śmiercią Piotra Wielkiego (1687 – 1725) a wstąpieniem na tron Katarzyny II
(1762 – 1796) rządy Katarzyny I (1725 – 1727), Piotra II (1727 – 1730), Anny
Iwanowny (1730 – 1741), Elżbiety Pietrowny (1741 – 1761) i Piotra III, księcia
Holstein – Gottorp (1761 – 1762), którego żona Niemka rozkazała prewencyjnie
zamordować podczas przewrotu pałacowego, tchną zaduchem seraju. W Rosji są dwa
światy, które się nie znają: chłopstwo, które pogrąża się coraz bardziej w
niewolnictwie i któremu tchnienie „pionierskich kresów” przynosi trochę ulgi,
oraz cienka górna warstwa, która żyje życiem Petersburga. W wieku XVII
podejmuje się wysiłki, aby z tego archaicznego wschodniego społeczeństwa sfabrykować
ex nihilo państwo w stylu zachodnim;
Katarzyna II nie spadła z nieba, działa na terenie ograniczonym, ale dosyć
dobrze przygotowanym. Dawną bojarską Dumę, anarchiczną i feudalną, zastąpił
nowy organ państwowy, senat, mniej więcej wzorowany na modelu szwedzkim,
utworzony w roku 1711, wzmocniony w 1720, zreorganizowany w 1722… Na chłopską
strukturę społeczną, będącą wynikiem długiej ewolucji, która odbywała się bez
wpływów zachodnich, nałożono gospodarkę wymiany handlowej. Przed wielkimi
mutacjami technologicznymi z końca XVIII wieku żelazo z lasów Uralu konkuruje
na rynku angielskim z żelazem szwedzkim”… Proces gwałtownego cywilizowania
się rozległego mocarstwa nie mógł nie spowodować ożywienia także w sferze badań
naukowych, która dopiero zaczynała się w tym kraju kształtować. Co więcej, bez
rozwoju sfery nauki skok cywilizacyjny Rosji byłby niemożliwy, co dokładnie
rozumieli władcy Imperium. Cytowany
autor francuski więc dalej notuje: „Rosja
– jak Prusy, z różnicą w czasie jednego pokolenia – pod egidą państwa uzyskuje
rynsztunek kulturalny ograniczony do małej liczby ludzi… Nie, nie można
przeskakiwać etapów, a pierwszym etapem musi tu być stworzenie elity. W
Rosji, wyraźniej niż w Prusach, stosunek
liczbowy elity do norm elit Zachodu jest śmiesznie mały: przewaga starego
Zachodu jest przytłaczająca. Jednakże elity nordyckie i wschodnie, elity okresu
nadrabiania opóźnień, przy tworzeniu organów przekazywania korzystać mogły z
tego, ze wyboru ich dokonali już najlepsi eksperci. W Rosji, prawie tak samo
jak w Prusach, wybór padł na najnowsze, najbardziej dynamiczne składniki nowej
cywilizacji; wybór ten wypadł na korzyść wiedzy ścisłej, a szczególnie
matematyki.
W Polsce Komisja Edukacji Narodowej w roku
1773, w Rosji wysiłek, jaki nastąpił po okresie działania wielkiej a
nieskutecznej komisji lat 1767 – 1768, intelektualny „take off” Europy Słowian
północnych doprowadzają do wykształcenia szczupłej elity w dziedzinie wiedzy
najbardziej abstrakcyjnej. Zysk skromny, ale bezcenny: pomiędzy rokiem 1770 a 1790 przygotowują się
w łonie tej szczupłej elity warunki późniejszego rozwoju nauki w pierwszej
połowie XIX wieku. Na Wschodzie objawią się wkrótce prorocy nowej ery, od
Mikołaja Łobaczewskiego (1792 – 1856) do Dymitra Mendelejewa (1834 – 1907).
Geniusz zakłada przede wszystkim rzetelne przekazywanie zdobyczy. Na tym
odcinku, i tylko na tym, wyrównanie opóźnień było zupełne”.
Wydaje
się jednak niewątpliwe, że owo „wyrównanie” Rosji w stosunku do cywilizacji
Zachodu nastąpiło również na innych płaszczyznach, a ważną rolę w tym wyczynie
dziejowym odegrały osoby polskiego pochodzenia, w tym wybitny uczony i
nauczyciel akademicki Michał Ostrogradzki, który wykształcił i wychował plejadę
znakomitych uczniów, późniejszych badaczy i naukowców, inżynierów górnictwa i
oficerów morskich, profesorów i wojskowych.
W ciągu piętnastu lat, 1847 – 1861) M. Ostrogradzki pełnił funkcje
głównego inspektora wojskowych szkół wyższych Imperium Rosyjskiego,
odpowiedzialnym za treść i poziom wykładania nauk matematycznych i na tym
stanowisku położył trudne do przecenienia zasługi w zakresie organizowania
szkolnictwa wyższego w tym kraju. W trakcie tej pracy los zetknął go z innymi
wybitnymi matematykami i astronomami polskiego pochodzenia: A. Sawiczem, W.
Buniakowskim, A. Kuszakiewiczem, N. Jastrzębskim, J. Januszewskim, P. Sobko, T.
Osipowskim, N. Buckim – wykładowcami wyższych uczelni o rozgłosie
międzynarodowym.
***
Aktywność publicystyczna M. Ostrogradzkiego
dobitnie się przyczyniła do upowszechnienia w wielonarodowościowym Cesarstwie
umiejętności ścisłego i logicznego myślenia o sprawach także społecznych,
światopoglądowych, moralnych, pedagogicznych. Ten bowiem wybitny
intelektualista chętnie i często zabierał głos nie tylko na tematy
matematyczne, ale również wychowawcze, manifestując w tym zakresie twórcze i
rozumne podejście do życia. Już wówczas Ostrogradzki np. zaznaczał, że źródłem
szczególnych trudności psychologicznych dla małego ucznia może być abstrakcyjny
charakter przekazywanej mu wiedzy i jej przesadnie rozległy zasięg. „Postawcie się na miejscu matki – pisał – która musi przekazać pedagogom swe
dziecko, które się zaledwie nauczyło czytać i pisać. Jej się powiada, iż
wkrótce syn będzie się uczył geometrii i algebry, chemii i mineralogii itd.,
itd. Słowa te obiecują niewspółmierne obciążenie. Pierwszym więc jej odruchem
będzie pochwycenie dziecka w ramiona, aby obronić je przed takim obciążeniem. Biedna niewiasta,
obawiająca się za rozum swego syna! Byłaby zapewne nie tak jeszcze przerażona,
gdyby zdała sobie sprawę z tysięcznej choćby części tych przykrości,
niebezpieczeństw, zagrożeń, zmęczenia, jakie na dziecko czekają, chcąc za
wszelką cenę uczynić zeń inżyniera wojskowego, dyplomowanego mechanika, artylerzystę
itd.”… Owa abstrakcyjność, brak poglądowości, oderwanie procesu nauczania
od psychologii dziecięcej prowadzą do tego, iż już na początkowych stopniach
szkoły zanika w dzieciach zainteresowanie nauką, którą odbierają bez udziału
serca i umysłu, jako coś suchego, formalnego, coś, co musi się wykuć dziś, aby
nazajutrz zapomnieć. „Po cóż więc – zapytuje
retorycznie Ostrogradzki – męczyć umysł
nie kończącymi się i nikomu nie potrzebnymi ćwiczeniami pod pozorem kształcenia
rozumu i pamięci? Szczęśliwe będzie dziecko, uwolnione od tego wszystkiego!”…
W
pierwszych klasach szkoły powinny tedy dominować zajęcia praktyczne, poglądowe,
twórcze, związane z wycinaniem, lepieniem, rysowaniem i innymi tego rodzaju
manipulacjami. Dopiero na dalszych etapach nauki można zaczynać wykłady
bardziej oderwane. M. Ostrogradzki był zwolennikiem kształcenia elitarnego,
uważał, iż jednym z najważniejszych zadań każdej szkoły powinno być
odnajdywanie młodzieży szczególnie uzdolnionej, najbardziej utalentowanej i
tworzenie dla niej optymalnych warunków rozwoju, to bowiem nie osobnicy mierni
lub zgoła cofnięci umysłowo (którymi w tak szczególny sposób opiekuje się
współczesne szkolnictwo m.in. w Polsce), są twórcami i nosicielami postępu
ludzkości, lecz osoby obdarzone przez
Boga przysłowiową „iskrą Bożą”, dźwigający ciężar rozwoju kulturalnego i
cywilizacyjnego. Szczególną uwagę powinien więc każdy nauczyciel poświęcać
pracy z dziećmi najbardziej zdolnymi. „Jeśli
wśród uczniów znajdzie się taki wybitniejszy, który wymaga szczególnej uwagi
nauczyciela, byłoby dobrze podać takiemu uczniowi specjalną literaturę do
samokształcenia. Zajęcia takich uzdolnionych wychowanków należy ukierunkowywać,
kontrolować, proponować im zagadnienia do samodzielnego zbadania”. Cały
proces nauczania ma zresztą za główny cel rozwój samodzielnego myślenia
uczniów, ich intelektualnej inicjatywy i niezależności.
Jak
więc widzimy, był M. Ostrogradzki wnikliwym filozofem i teoretykiem wychowania,
a jego myśl nie została bodaj nigdzie zrealizowana poza USA, Izraelem, Japonią
i Niemcami, w których to krajach szczególną uwagę poświęca się właśnie opiece
nad młodzieżą znakomicie uzdolnioną.
Zasłużony
rosyjski inżynier W. Panajew, który był swego czasu uczniem Ostrogradzkiego,
wspominał po latach o okresie studiów w Instytucie Korpusu Inżynierów
Komunikacji: „Wszyscy studiujący
matematykę młodzi ludzie zawsze oczekiwali wykładów Ostrogradzkiego ze
swoistą gorączkową niecierpliwością,
jak jakiejś manny niebieskiej. Przysłuchiwanie się jego wykładom było prawdziwą
rozkoszą intelektualną, jakby chodziło o jakieś wzniosłe dzieło poetyckie… Był
on nie tylko wielkim matematykiem, lecz także – jeśli się można tak wyrazić – filozofem
geometrii, umiejącym podnosić ducha słuchaczy na poziom podziwiania Boskiej
harmonii poprzez struktury matematyczne. Jasność i lapidarność jego wykładów
były zadziwiające; nie zanudzał słuchaczy drobiazgowymi wyjaśnieniami, lecz
utrzymywał ich myśl w stanie ciągłego napięcia i dociekania istoty tego czy
innego zagadnienia… M. Ostrogradzki lubił rozwijać w studentach ducha twórczej
rywalizacji, a tym samym umiejętność wytężonego myślenia, i umiał nieraz jednym
słowem pochwały zachęcić do zapamiętałego poświęcania się studiom”…
I
owszem, należy przyznać, że budzenie ducha pozytywnej rywalizacji twórczej w
gronie studiującej młodzieży stanowiło zawsze jedno z najważniejszych zadań
nauczycieli akademickich, choć przecież dalece nie każdy profesor potrafi tego
dopiąć, a wielu nawet nie próbuje.
Nie
tylko to jednak stanowiło zasługę tego uczonego męża. Profesor Icchak Maron
stwierdza: „Michał Ostrogradzki odegrał w
latach 30 – 50 dziewiętnastego wieku wyjątkowo doniosła role także w tworzeniu
rosyjskiej literatury w sferze nauk matematycznych, od tablic synoptycznych z
arytmetyki i podręczników geometrii elementarnej do oryginalnych podręczników z
matematyki wyższej i mechaniki analitycznej. Wiele z tych dzieł napisał on
osobiście, inne powstały z jego inicjatywy i pod jego kierownictwem, a wyszły
spod pióra tego znakomitego matematyka”.
Jak
można wnioskować na podstawie lektury tekstów M. Ostrogradzkiego, matematykę
jako naukę ten wybitny uczony traktował jako zupełnie szczególną dziedzinę
kultury ogólnoludzkiej, jako specyficzna
sferę duchowości, bardzo ważną także z punktu widzenia humanitaryzmu. Nie był w
tym zresztą odosobniony, bo przecież także
Fryderyk Nietzsche interpretował zarówno filozofię, jak też matematykę
jako swoistą kulturę myślenia człowieka o człowieku. W 1884 roku autor „Woli mocy” odnotował: „Chcemy dokładność i ścisłość matematyki
wprowadzić we wszystkie umiejętności, o ile to tylko jest gdzieś możliwe; nie żebyśmy przypuszczali, że na tej
drodze poznamy istotę rzeczy, lecz by przez to ustalić nasz ludzki do rzeczy
stosunek. Matematyka jest tylko środkiem do powszechnej i ostatecznej
znajomości ludzi”…
O
wciąż trwającej aktualności dziedzictwa twórczego Michała Ostrogradzkiego może
świadczyć okoliczność, że poszczególne jego teksty są wciąż na nowo wydawane na
Ukrainie i w Rosji, w tych bowiem krajach jest on czczony jako wybitny
reprezentant ich kultury narodowej. W latach 1959 – 1961 opublikowano w Kijowie
zbiór dzieł profesora w trzech tomach
pt. „Połnoje sobranije
soczinienij”.
Michał
Ostrogradzki zakończył życie 20 grudnia 1861 roku w Połtawie i tamże został
pochowany.
***
BOLESŁAW
MŁODZIEJEWSKI
Prezydent Towarzystwa Matematycznego
Był
jednym z najwybitniejszych matematyków na przełomie wieków XIX i XX. Pochodził
z rodziny szlacheckiej, której jedna z gałęzi pieczętowała się godłem, o którym
– przypomnijmy na marginesie – Mikołaj Rej napisał wiersz pt. „Na herb Korab”, który brzmi jak
następuje:
„Gdy Pan Bóg się był na świat tak rozgniewał
srodze,
Gdyż swawolnie żywiące zawżdy nędza głodze,
Zatopić je
wodami straszliwemi raczył,
A jako zwykł, wiernych swych przedsię nie
przebaczył.
Upatrzywszy Noego w jego stateczności,
Patrz, jaką drogę znalazł uwieść go w
srogości.
Kazał mu arche sprawić, nowina to była,
Którejby sroga woda nigdy nie topiła.
Ten bezpiecznie w tej łodzi i z rodem swym
pływał,
I tam się był przypławił, gdzie pierwej nie
bywał.
Ludzie potem rozumni z onej przykład brali,
Budowali korabie, co też w nich pływali.
Lecz iż się mienią czasy i przezwiska
rzeczy,
Także to słowo korab już na małej pieczy.
Potem ludzie rycerscy, co sławy szukali,
Na tych samych korabiach po światu pływali.
Krainy upatrując sławnie posiadali,
A rozlicznych dzielności swoich używali.
Także im też Korabie za herby dawano,
W których cnotę za dzielność w zacnych
sprawach znano.
Aż i do naszej Polski ten Korab przypłynął,
Który był wszędy zacny i tu nieźle słynął.
Bo ile Korabczyków tych w Polsce widamy,
Mało ich próżnujących marnie pewnie znamy.
Bo pływają w swych cnotach, zacności
szukając,
A co sławie przystoi, to na pieczy mając.
A bychmy w tym przykładu nie mieli inszego,
Jedno ten ślachetny dom narodu lackiego.
Jako ten Korab zacny z tego domy płynie,
A nigdy się na stronę ni w czym nie uchynie,
A daj Boże, by długo w Polsce u nas pływał,
I sławy swej, zaczętej tak z dawna, używał”.
Nie
wiemy, czy naprawdę używanie określonego godła rodowego zawsze jest
zsynchronizowane z występowaniem odnośnych cech psychomoralnych u jego
nosicieli, i dlatego pozostawiamy ten niepewny teren, przechodząc do faktów
doświadczalnie weryfikowalnych. Jak wynika z zapisów archiwalnych, Andrzej
Młodziejewski 18 września 1773 roku podpisał w Warszawie „Akt konwencji między najjaśniejszym królem Jego Mością y Rzeczpospolitą
z jedney strony a między Nayjaśnieyszym
królem jego Mością pruskim z drugiey strony dla ułożenia granic wzajemnych
krajów” (Dział rękopisów Publicznej
Biblioteki Miejskiej i Wojewódzkiej w Rzeszowie, Rk – 3, k. 280). Bolesław
Starzyński w jedenastym tomie (s.61)
swego herbarza bezpodstawnie twierdzi, iż Młodziejewscy herbu Korab wygaśli
zupełnie w XVIII wieku (Dział rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie,
7016 – III).
Walerian
Nekanda Trepka w „Liber generationis plebeanorum” wywodzi z niezmiennie cechującą go
zjadliwością: „Młodziejewski co się zwał,
był to z Wąchocka miejski syn. Ociec jego był ślusarz, a brat ojca rodzony
kowalstwo rabiał. Syn tego kowala Tomasz, a stryjeczny brat tego nazwanego też
kowalstwo rabiał, przeniósł się był pod Miechów do wsi Małych Czapl kolegiatów
krakowskich od roku 1600 aż do roku 1620, w której umarł. Zostało dwa synów
jego w tych Czaplach… Ten tedy nazwany syn ślusarzów pisał nieszpetnie i wziął
go był w Wąchocku Symon, proboszcz miechowski, circa annum (…) … Zaś go był
oddał do pisania podskarbiemu koronnemu, u którego potem był za pisarza
skarbowego. Ten ociec jego ślusarz – powiedano – że pod Wąchockiem u szlachcica
służbistą pojął był, którą Młodecką zwano,
od czego ten syn ślusarzów zwał się
pierwej Młodeckim, aż potem po śmierci pana podskarbiego, ze ten był
świadom skarbowych sposobów, dał mu król podskarbstwo, które kilkanaście lat do
śmierci miał na sobie. Za pożytkiem mu było, iż nakupił majętności w Lubelskiej
Ziemi i dla tytułu sobie kupił Młodziejowice pod Krakowem od pana Minockiego, z
których zwał się Młodziejowskim. Zostało synów jego kilka. Tego są jeszcze
powinni w Wąchocku i siostra rodzona jego żywa była anno 1612. Stara już była,
miała dom w Wąchocku na rogu. Ta często wspominała przed gośćmi, co u niej
stawali, o Młodziejewskim podskarbim, mówiąc, że jest jej rodzony brat etc”. Trudno
dziś byłoby ustalić, czy rzeczywiście Mikołaj, ojciec podskarbiego Jacka
Młodziejewskiego, parał się rzemiosłem ślusarskim – nic by w tym zresztą
poniżającego nie było, gdyż zbiedniała szlachta nieraz ratowała się przed
głodem praktykując rozmaite rzemiosła – faktem wszelako jest, iż pieczętował
się godłem rodowym Ślepowron.
Plotkom
Waleriana Nekandy Trepki wiary dawać nie warto. Napomknijmy jeszcze, iż Andrzej
Stanisław Kostka Młodziejewski w latach 1754 – 1780 był kanonikiem krakowskim,
poznańskim i gnieźnieńskim oraz kanclerzem królewskim.
Warto
podkreślić, iż na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego gnieździła się
niewątpliwa szlachta tego nazwiska. Z niej też pochodził Bolesław Młodziejewski,
urodzony 28 czerwca 1858 roku, a zmarł 18 stycznia 1923.
W
1883 roku ukończył Uniwersytet Warszawski, następnie kontynuował studia w
Zurychu, Paryżu i Getyndze, a w 1885 rozpoczął na nim działalność pedagogiczną. W 1886 obronił pracę
magisterską, w 1889 doktorską, a w 1892 został mianowany profesorem zwyczajnym.
Był wysoko ceniony zarówno jako błyskotliwy lektor, gruntowny erudyta, jak
też jako mądry reformator systemu
wykładania nauk matematycznych na Uniwersytecie Moskiewskim. Prócz tego był
jednym z organizatorów Wyższych Kursów Żeńskich w Moskwie, przez szesnaście lat
pełnił obowiązki wiceprezydenta oraz prezydenta Moskiewskiego Towarzystwa
Matematycznego. Jego działalność jest dotychczas bardzo wysoko oceniana przez
rosyjskich historyków nauki.
„Wszelki rozwój umysłowy – pisał socjolog
Pitirim Sorokin – w postaci
sumarycznej może być rozłożony na dwa
podstawowe pierwiastki: na nabywanie wiedzy i umiejętności oraz na
rozwoju zdolności poprawnego myślenia”. W obu tych dziedzinach Bolesław
Młodziejewski, jako nauczyciel
akademicki i jako uczony odkrywający nieznane dotąd prawa naukowe, pozostawił
po sobie niebagatelny dorobek. Ze skąpych przekazów wspomnieniowych o nim
wyłania się sylwetka osoby oddanej bez reszty swej pracy, nadzwyczaj
punktualnej i obowiązkowej, lecz nie apodyktycznej, w przeciwieństwie do
większości reprezentantów nauk ścisłych, którym się często wydaje, że – jak w
naukach matematycznych – o wszystkim można i należy wypowiadać się zupełnie jednoznacznie
i kategorycznie, jak o aksjomatach geometrii. Krytyk literacki Wissarion
Bieliński zauważył ongiś, że wszyscy matematycy maja usposobienie posępne i
nietowarzyskie, a na domiar złego ponoć bywają usposobieni dogmatycznie i nie
lubią myśleć samodzielnie, wtłaczają
natomiast wszystko w stereotypowe formułki. Gdyby było to prawdą,
mogłoby być skutkiem okoliczności, iż matematycy spędzają bardzo wiele czasu na samotniczych
dociekaniach naukowych, a mają przecie
do czynienia z niepodważalnymi formułami i ścisłymi aksjomatami, które
także ich wypowiedziom dotyczącym innych dziedzin nadaje odcień kategoryczności
i niejakiego dogmatyzmu wówczas, gdy wypowiadają się o kwestiach pozamatematycznych,
wymagających elastyczności i rezerwy. Dlatego i Arthur Schopenhauer w dziele „Świat jako wola i przedstawienie”
usiłował dowodzić, iż umysły matematyczne są dogmatyczne i niewrażliwe na
piękno. „Doświadczenie potwierdziło – powiadał – że wielcy geniusze w sztuce nie mają żadnych zdolności matematycznych; nigdy żaden
człowiek nie wyróżniał się mocno w obu dziedzinach… I na odwrót, wybitni matematycy odznaczają się
niewielką wrażliwością na dzieła sztuk pięknych, co wyraża w szczególnie naiwny
sposób anegdota o owym francuskim matematyku, który po przeczytaniu „Ifigenii”
Racine’a zapytał wzruszając ramionami: „Czegoż to dowodzi?”…
Nie
wydaje się wszelako, że powyższe rozumowanie jest trafne. Matematyka jest
bowiem nauką w najwyższym stopniu estetyczną, bliską poezji i muzyki,
wymagającej ogromnie rozwiniętego intelektu, fantazji i siły wyobraźni, jak to
było m.in. w przypadku Jana Sebastiana Bacha, genialnego kompozytora i
uczonego, czy takiegoż geniusza Leonarda da Vinci. Nie było więc sprawą
przypadku, że Bolesław Młodziejowski kochał muzykę i malarstwo, należał do
stałych bywalców na koncertach w Filharmonii Moskiewskiej. Używał muzyki –
zgodnie niejako z zaleceniem Mikołaja Reja – „nie dla wszeteczności, ani na opilstwo, jedno dla otrzeźwienia
spracowanej myśli swojej”…
A
myśl miał rzeczywiście spracowaną, jak i życie sfatygowane. W 1911
roku na skutek intryg i nieporozumień został zmuszony do zrezygnowania z pracy
na Uniwersytecie Moskiewskim i odtąd zarabiał na utrzymanie jako nauczyciel
gimnazjalny i autor podręczników szkolnych. Zawistne krętactwa kolegów często
zatruwały życie także tego wybitnego uczonego. Jak pisał bowiem Adolf
Nowaczyński: „Tylko zawiść ma najwięcej
rezygnacji w sobie. Z ochotą nawet zrzekamy się własnych korzyści, bylebyśmy
mieli zagwarantowaną szkodę bliźniego”… Aby od tych przyziemnych spraw
uciec, Bolesław Młodziejewski po prostu bez reszty pogrążył się w pracy
naukowej, co automatycznie odsuwało na margines marną krzątaninę zawistnych
karzełków, których nigdy nie brak w zespołach pedagogicznych i naukowych.
Radził tedy i Seweryn Goszczyński w wierszu „Błędy geniuszu”:
„Gdy skrzeczy rozum poziomy,
Gdy szydzi zawiść złośliwa,
Zdaj się na ducha, który cię porywa,
A ten przeniesie nad bezdna i stromy!”
W
1917 roku profesor Młodziejewski został ponownie zaproszony do prowadzenia wykładów
z matematyki na Uniwersytecie Moskiewskim i z oferty skorzystał. Miał wszelako
w tym czasie cały szereg poważnych publikacji naukowych, które były poświęcone
rozmaitym zagadnieniom geometrii różniczkowej i algebraicznej, analizie
matematycznej, mechanice, astronomii, fizyki, mineralogii. Duże znaczenie miała
m.in. rozprawa „O wychylaniu powierzchni
Petersona” (1904). W ostatnich latach życia zajmował się badaniem
przekształceń kremonowych. Po rewolucji bolszewickiej profesor Młodziejewski
repatriował się do Polski, a życie zakończył w 1923 roku.
O
naszym rodaku napisał i wydał monografię profesor S. D. Rosiński: „Bolesław Korneliewicz Młodziejewskij. 1858
– 1923. Biograficzeskij oczerk” (Moskwa 1950).
***
HIPOLIT JEWNIEWICZ
Od hydrostatyki do rachunku kwaternionowego
Rodzina
Jewniewiczów od około trzystu lat jest znana na wschodnich połaciach byłego
Wielkiego Księstwa Litewskiego, mianowicie i przede wszystkim w województwie
mohylewskim, jak również w Ziemi Czernihowskiej i Smoleńskiej, o czym pisze
m.in. hrabia Miłoradowicz w swym dwutomowym dziele „Czernihowskoje
dworianstwo” (t. 1, s. 165 – 166).
Adam Boniecki w swym herbarzu umie tylko bardzo krótko zauważyć: „Jewniewicz Jan podpisał manifest szlachty
litewskiej 1763” .
Faktycznie, tenże Jan Jewniewicz również złożył podpis pod aktem konwokacji
warszawskiej w 1764 roku (Volumina Legum,
t. 7, s. 71). W 1855 roku heroldia wileńska rozpatrywała sprawę o szlacheckim
pochodzeniu rodu Jewniewiczów; okazało się wówczas, iż ci zacni szlachcice
nadal zamieszkiwali przeważnie Mohylewszczyznę, oraz, że przodkowie ich
figurowali w zapisach do ksiąg Głównego
Trybunału Litewskiego w latach 1726 i 1728 (Centralne
Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1198).
Bodaj
najsłynniejszym reprezentantem tej rodziny szlacheckiej był urodzony 4 marca 1831 w miescowości Kiemin powiatu seineńskiego
znakomity matematyk, fizyk, technik, i
przyrodnik Hipolit Jewniewicz, inżynier szczególnie zasłużony w dziedzinie
hydrauliki, matematyki stosowanej i mechaniki. Nauki gimnazjalne pobierał w
Pskowie, w 1856 zaś roku ukończył wydział fizyczno – matematyczny Cesarskiego
Uniwersytetu Petersburskiego. W 1856 roku został zatrudniony jako wykładowca w
Petersburskim Instytucie Technologicznym. Lata 1861 i 1862 spędził na wyższych
uczelniach Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Belgii, gdzie studiował na
koszt rządu i gromadził wiedzę oraz
doświadczenie przede wszystkim w zakresie mechaniki stosowanej i
teoretycznej. Po powrocie do stolicy Imperium wykładał tę dyscyplinę zarówno w
Petersburskim Instytucie Technologicznym, gdzie w 1868 roku uzyskał tytuł profesora, jak również w Akademii Morskiej, w
Instytucie Inżynierów Cywilnych oraz w Instytucie Elektrotechnicznym.
Podstawowe
prace drukowane profesora H. Jewniewicza ukazywały się przede wszystkim w
języku rosyjskim. Były to m.in. : „Kurs
teorii wytrzymałości materiałów
budowlanych i sprężystości ciał stałych” (1868), „Kurs hydrauliki” (2 tomy, 1874), „Kurs mechaniki stosowanej” (trzecie wydanie 1902), „Główne zasady hydrostatyki”, „Próby wytrzymałości kotłów parowych”. Niektóre z tych książek
ukazały się także w języku polskim. Prócz tego w periodykach fachowych były regularnie publikowane teksty
H. Jewniewicza poświęcone zagadnieniom matematyki stosowanej, fizyki, mechaniki
i nauk pokrewnych, które odegrały istotną rolę w rozwoju tych dziedzin wiedzy na
terenie Imperium Rosyjskiego. Warto w tym miejscu wymienić niektóre z tych
publikacji: „Nieskolko słow o zakonach
dwiżenija podpoczwiennoj wody” („Inżeniernyj Żurnał” 1890, nr 7/8); „Ob.
istieczenii kapielnoj żidkosti pri pieriemiennom gorizontie” („Inżieniernyj Żurnał” 1890, nr 9); „Opyt
ustanowlenija naczał kinematyki kapielnoj, prawiono dwiżuszczejsia, żidkosti”
(„Izwiestija Sanktpietierburgskogo Orakticzeskogo Tiechnołogiczeskogo
Instituta” 1890, nr 6).
Inżynier
Jewniewicz był, jak wszyscy wybitni ludzie, ponadprzeciętnie pracowity i
ruchliwy. Nie wiemy, w jakim stopniu bywa to po prostu skutkiem posiadania
genetycznie zdeterminowanych wyższych zasobów energii witalnej, a w jakim
zwykłego u osób pospolitych - dążenia do pozyskania poklasku ze strony otoczenia.
Vilfredo Pareto w „Traktacie o socjologii ogólnej” (cz. 2) pisał, że „odczuwana przez jednostkę potrzeba bycia
dobrze widzianą w zbiorowości, uzyskania akceptacji, jest uczuciem bardzo
silnym i jest rzeczywiście fundamentem społeczności ludzkiej. Działa ona jednak
po cichu, często nie jest wyrażana; co więcej, ten, kto najbardziej pragnie
podziwu zbiorowości i chwały, udaje, że mu na tym nie zależy. Może się również
zdarzyć, mimo że wydaje się to dziwne, iż jakiś człowiek rzeczywiście nie dba o
poklask, lecz później, nie zauważając tego, pozwala się porwać akceptacji i
podziwowi ze strony innych. Obserwujemy to u ascetów, którzy stają się tacy w dobrej wierze”… W przypadku
uczonych, wynalazców, inżynierów, lekarzy, nauczycieli ta tendencja (o ile nie
przekształca się w wulgarną zawiść) bywa źródłem wielu imponujących osiągnięć
twórczych i zawodowych; tak jak w przypadku profesora Jewniewicza.
Był
on uwazany m.in. także za jednego z powaznych teoretyków i konstruktorów w
dziedzinie mechaniki budowlanej (Por. S. A. Bernstein, „Oczerki po istorii stroitielnoj mechaniki”, Moskwa 1957, s. 220 – 221). Zmarł Hipolit
Jewniewicz w 1903 roku. Kilka lat po
jego zgonie, w roku 1910, w Warszawie wydano jego „Teorię sprężystości”. Natomiast w rękopisie pozostały inne jego
dzieła, jak np. „Teoria elektryczności”,
„Matematyczna teoria gazów”, „Rachunek kwaternionowi” i in.
Warto
dodać, że córka Hipolita Jewniewicza
Leokadia była utalentowaną pianistką; mieszkała na emigracji we Francji.
***
STANISŁAW I
JAN PTASZYCCY
Dwaj
uczeni bracia
Panowie
Ptaszyccy nie byli ongiś rodziną zbyt znaną, ale urzędy heraldyczne w
Małopolsce, Litwie i prowincjach ościennych odnotowywały tam obecność szlachty tego nazwiska, pieczętującej się
herbem rodowym Łabędź. Po rozbiorach Rzeczypospolitej w końcu XVIII wieku
rodzina odgałęziła się też na tereny dalsze Cesarstwa Rosyjskiego, gdzie
zasłynęła w XIX stuleciu z wybitnych osiągnięć intelektualnych.
Stanisław
Ptaszycki urodził się w 1853 roku w Kuzewie pod Moskwą, gdzie jego ojciec Leon
pełnił przejściowo funkcje administratora dóbr hrabiów Wittgensteinów. Szkołę
średnią ukończył w Wilnie, mając lat 19, następnie wstąpił na studia na wydział
medyczny Uniwersytetu Petersburskiego, który po kilku miesiącach porzucił, by
ponownie tu w następnym roku powrócić, ale tym razem na wydział
historyczno-filologiczny. Po kilku latach zaczął – na wniosek profesorów
rosyjskich – specjalizować się w zakresie historii literatury polskiej. Za
krytyczną analizę „Wizerunku człowieka
poczciwego” Mikołaja Reja, opublikowany w 1876, otrzymał złoty medal
Uniwersytetu Petersburskiego. Kurs nauk ukończył już w następnym roku ze
stopniem kandydata nauk historyczno-filologicznych i przyjął ofertę pozostania
na tejże uczelni w charakterze asystenta przy katedrze filologii słowiańskiej.
Od 1818 pełnił równolegle funkcje tłumacza języka polskiego w Departamencie III
Senatu Rządzącego. Niebawem rozpoczął również prowadzenie lektoratu języka i
literatury rosyjskiej w Seminarium Archidiecezjalnym w Petersburgu, wchodząc do
ścisłego grona kierowniczego tej uczelni.
Jeden
z kierunków badawczych Stanisława
Ludwika Ptaszyckiego stanowiły poszukiwania archiwalne w zakresie historii
kultury polskiej; w tym zakresie przeprowadził nie jeden rekonesans w zbiorach
Rosji, Polski, Austrii, Włoch, Niemiec, Francji, a wyniki tych badań były
publikowane w periodykach fachowych w
różnych językach, wyrabiając młodemu autorowi imię czołowego rosyjskiego
specjalisty w dziedzinie historii literatury polskiej. W 1887 roku ujrzało
światło dzienne jego obszerne opracowanie pt. „Opisanije knig i aktow
Litowskoj Metryki”, które stało się odskocznią do intensywnych, zakrojonych
na szeroką skalę badań nad kulturą byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. W
1893 S. L. Ptaszycki opublikował kolejne dwa ważne teksty: „K istorii litowskogo prawa posle Tretiego Statuta” oraz „K woprosu ob izdanijach i komientarijach Litowskogo
Statuta”. Są one do dziś bardzo wysoko cenione m.in. przez historyków
Białorusi i Republiki Lietuva.
W
1899 roku S. L. Ptaszycki wydał genealogiczną monografię pt. „Kniazia Puzyny”; w 1893 i 1896 wziął
czynny udział w zjazdach archeologicznych w Wilnie i Rydze. Poświęcał się w tym
czasie najrozmaitszym obowiązkom naukowym, charytatywnym, organizacyjnym
zarówno na płaszczyźnie oficjalno-rządowej, jak i społecznikowskiej. Przez
kilkadziesiąt lat, w okresie od 1889 do 1918 roku, pełnił funkcje docenta
języka i literatury polskiej na Uniwersytecie Petersburskim (1896 – 1918) oraz
w tamtejszej Akademii Duchownej.
W
każdym miejscu, w każdej chwili, na
każdej posadzie, w dowolnym środowisku pozostawał zdeklarowanym patriotą polskim,
manifestującym ten patriotyzm przy byle okazji i w każdej sytuacji. Publikacje
S. L. Ptaszyckiego poświęcone historii kultury, języka, literatury polskiej
cieszyły się dużą popularnością w środowisku akademickim, i szerzej –
inteligenckich – Cesarstwa Rosyjskiego. Uchodził tam przez wiele lat za jednego
z najzdolniejszych reprezentantów humanistyki europejskiej, a jednocześnie
położył olbrzymie zasługi dla zachowania i rozwoju ducha narodowego w
skupiskach polskich Imperium Rosyjskiego, przede wszystkim zaś jego stolicy. Doktor Stanisław
Zdziarski pisał jesienią 1906 roku w
korespondencji z Petersburga na łamach lwowskiego czasopisma „Świat”: „W salach uniwersytetu stołecznego dozwolono na to, czego nam stale
odmawiali nasi najserdeczniejsi! Z katedry pierwszorzędnego zakładu naukowego
od miesiąca rozlegają się słowa polskie. Skazane na banicję w Warszawie,
rozległy się w mieście, co stanęło na bagnach, „wydartych morzu i Czuchońcom”.
Któż to, co za śmiałek, który z katedry uniwersyteckiej pierwszy poważył się w Rosji przemawiać po polsku?
Cicha, nie szukająca rozgłosu praca
obywatelska, zasługi rzetelne dla nauki, działalność wreszcie społeczna na
szeroką skalę, ale bezimienna prawie, nie znajdują u ogółu poklasku. Ogół
przywykł do reklamy, tej zaś profesor
Ptaszycki nienawidzi. To też nie dziw, iż zna go młodzież petersburska tylko
jako wytrwałego swego orędownika, że zna go szczupłe koło uczonych, jakkolwiek
imię tego człowieka, co trwa dzielnie na posterunku tylekroć ważnym i poważnym,
powinno być wiadome wszystkim bez wyjątku. Posunięta do ostatecznych granic
skromność profesora Ptaszyckiego krępuje nawet tych, co o nim i zasłudze jego chcieliby napisać słów parę.
Kiedy zapytałem go o dat kilka z jego życia, podejrzewał mnie w tejże chwili,
że chcę o nim cos podać do druku.
- I na co to? – żachnął się. Po co
przypisywać jakieś zasługi temu, co spełniał tylko swój obowiązek?
Zupełną słuszność ma szanowny profesor.
Tylko ze mało liczymy dziś jednostek, co tak sumiennie, z zaparciem dla siebie
spełniały co do joty to, co należało podzielić między innych. Pracę obywatelską
postawił sobie ten cichy pracownik a niepospolity uczony za wytyczną życia.
Pracy dla narodu. Miłując naród swój nade wszystko, od lat 26-ciu stale
prostuje rosyjskie fałsze o naszych dziejach i piśmiennictwie, krzewi znajomość
literatury naszej i języka polskiego śród Rosjan słowem z katedry
uniwersyteckiej oraz piórem w czasopismach. Prac jego wyliczyć niepodobna; jest
ich około dwuchset”… Wiele z nich, rzecz oczywista, opublikowanych zostało
w języku rosyjskim, by donieść prawdę do możliwie najszerszych kół
czytelniczych. Dalej więc S. Zdziarski w swym reportażu notuje: „Lub jako profesor, pedagog! Jakiż to typ
nieporównany! Wykład jasny, ścisły, unikający efektów krasomówczych, ale
kształcący głęboko, pobudzający do myślenia, do dalszych prac. Na lekcje jego
praktyczne języka polskiego garną się studenci rosyjscy gromadą. Wykład zaś
polski „Encyklopedii literatury” skupia prawie całą naszą młodzież nadnewską. Z
oblicza poważnego, dobrotliwie uśmiechniętego czerpią studenci nie tylko zapał
do pracy. Owszem wiedzą, iż ten profesor biedzi swoją głowę o ich chleb
powszedni, oprócz duchowego. Wydział Towarzystwa Dobroczynności pomocy uczącej
się młodzieży mógłby wiele powiedzieć o zabiegach profesora Ptaszyckiego,
zmierzających do uchronienia od nędzy i niedostatków studentów polskich w
Petersburgu… Był dla nich czcigodny profesor doradcą najlepszym, opiekunem
troskliwym, uczynnym, jakich mało w czasach dzisiejszych”.
Profesor
Stanisław Ptaszycki był prezesem Macierzy Polskiej w Petersburgu i doskonale
znał życie wielu pokoleń naszej młodzieży w stolicy imperium. W wypowiedzi dla
czasopisma „Świat” (1912, nr 3) podkreślał, że – jego zdaniem –
za mało Polaków osiada w Rosji, co zmniejsza ich wpływy, chociaż i tak oni cech
szczerze narodowych nie tracą i w społeczności obcej (przeważnie zresztą
życzliwie do Polaków nastawionej) bez śladu nie giną. „Gromadne życie młodzieży polskiej po wielkich miastach uniwersyteckich
stwarza na czas rozwojowo najbardziej ważny atmosferę zupełnie swojską. Od tego
– własnym życiem żyjącego świata – oderwie niekiedy studenta Polaka miłość
Rosjanki; ale i takie sytuacje obecnie, dzięki tolerancji wyznaniowej, przebieg
mają pomyślniejszy niż dawniej. Ostatniemi czasy do kraju po ukończeniu studiów
wraca więcej różnych inżynierów, prawników i lekarzy… Łatwość ekspatriowania
się zarzucano dawniej wszystkim wychowankom zakładów specjalnych. Ale i wśród
nich widać zwrot ku lepszemu. W Instytucie Inżynierów Cywilnych w Petersburgu
zaszedł fakt charakterystyczny: grupa studentów Polaków, zmuszona robić na
dyplom plany cerkwi, zwróciła się do władz z podaniem, by pozwolono im zamiast
tego projektować kościoły, chcą bowiem umieć robić to, co będą mogli zastosować
wśród swoich. Wypadek to niezmiernie charakterystyczny dla nastrojów obecnych.
W Petersburgu i w Moskwie stanowczo, dzięki ogromnej masie studenterii
polskiej, każdy przybywający znajduje się od razu w warunkach lepszych nawet
niźli za granicą.
Dobrze zorganizowane kolonie polskie w obu
tych miastach też na ułożenie się życia młodzieży wpływ mają dodatni, nie
mówiąc już o tym, że i walkę o byt uboższym ułatwiają, jak mogą. Student Polak
w Petersburgu lub Moskwie, dzięki licznym rodakom, łatwo może sam na siebie zapracować.
A to ma duże znaczenie wychowawcze.
Młodzież polska żyje na ogół porządnie i
dość systematycznie pracuje. O tym, by się kto rozpił, słychać niezmiernie
rzadko, o tym, by upadł moralnie – jeszcze rzadziej”. Że tak się właśnie
działo, wynikało nie tylko z okoliczności, iż Rosjanie byli najmniej antypolscy
spośród wszystkich zaborców, ale było zasługą także zacnego profesora, jako
nauczyciela i wychowawcy, spolegliwego opiekuna młodzieży akademickiej. Wskazuje
Stanisław Ptaszycki również na radykalizację nastrojów, poglądów i aktywności
studenterii polskiej w Rosji, lecz nie miota gromów z tego powodu, widzi sprawę
w szerszym kontekście i traktuje ją z trochę ironiczną pobłażliwością. Pisze: „Obyczaje pod „innymi” względami może psują
się nieco… Ale czyż nie psują się gdzie indziej? Na tle rosyjskim dzieje się to
może tylko w zależności od ogólnego uradykalnienia poglądów, do których jednak
przesącza się trochę tego codziennego anarchizmu, tak powszechnego w Rosji.
Radykalizuje się tu nawet młodzież żeńska, której na różne „kursa” petersburskie
przybywa też niemało z ziem polskich”. W końcu, jak wiadomo, radykalizacja
nastrojów zakończyła się rewolucją socjalistyczną, zniszczeniem Cesarstwa
Rosyjskiego, a jednym ze skutków tego procesu stało się odrodzenie
niepodległego Państwa Polskiego.
W
1918 roku Stanisław Ptaszycki, podobnie jak cała plejada innych naukowców
Polaków, powrócił do ojczyzny, osiadł w Lublinie, gdzie profesorował w
tamtejszym uniwersytecie i pełnił funkcje dyrektora archiwum lubelskiego. Od
1926 był dyrektorem archiwów państwowych w Warszawie; założył pismo „Archeion”, był jego redaktorem
naczelnym. Przygotował do druku i wydał szereg tekstów źródłowych, dotyczących
przede wszystkim dziejów Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ważne z naukowego
punktu widzenia są m.in. takie jego ksiązki, jak „Historia rodów litewskich” czy wspomniany powyżej „Opis Metryki
Litewskiej”. Zmarł Stanisław Ptaszycki 20 grudnia 1933 roku.
***
Jan
Ptaszycki (1854 – 1912), rodzony brat Stanisława, był znakomitym matematykiem,
od 1882 roku przez trzydzieści lat profesorem Cesarskiego Uniwersytetu w
Petersburgu. Przyszedł na świat w Kuzowie guberni moskiewskiej; jego matka była
Elżbieta z Roszczewskich, wywodząca się z zakorzenionego od stuleci na
Wileńszczyźnie rodu szlacheckiego, pieczętującego się herbami Jelita oraz
Lubicz.
Chłopiec
był wychowywany w duchu staroszlacheckim, na zasadach klarownych i
jednoznacznych, w obyczajowości surowej, bazującej na poczuciu odpowiedzialności,
powagi i samodyscypliny. W 1872 roku ukończył ze4 złotym medalem gimnazjum w
Wilnie, następnie studiował matematykę na Uniwersytecie Petersburskim, gdzie
jego nauczycielem był m.in. profesor Julian Sochocki. Znakomicie uzdolniony
wilnianin był zresztą otaczany od samego początku życzliwością także ze
strony rosyjskiej profesury, którą cechowała postawa szlachetna i obiektywna,
pozbawiona zawiści i chorobliwej ambicjonalności, nakazującej hamować i
„wyciszać” co bardziej uzdolnionych studentów. Toteż jeszcze w okresie studiów
Janek Ptaszycki napisał oryginalną rozprawę o całkowaniu różniczek
algebraicznych w postaci skończonej, która została opublikowana i wyróżniona
specjalną nagrodą Towarzystwa Rosyjskich Lekarzy i Przyrodników. Zachęcony i
uskrzydlony tym aktem uznania młodzieniec oddał się z jeszcze większym
entuzjazmem studiom, stając się jednym z najlepszych studentów czołowej
wszechnicy rosyjskiej. Studia ukończył w 1876 roku, pozostał jednak na
uniwersytecie jako stażysta, a w okresie 1878 – 1879 kontynuował naukę na
paryskiej Sorbonie.
W
1882 roku Jan Ptaszycki obronił rozprawę magisterską w zakresie matematyki
czystej i został docentem prywatnym Uniwersytetu Petersburskiego, Prowadził tu
cieszące się dużym uznaniem zajęcia z geometrii wykreślnej, teorii funkcji
eliptycznych i in. W 1888 doktoryzował się – także w zakresie matematyki
czystej. Od 1891 wykładał również w Michajłowskiej Akademii Artylerii, w której
prowadził zajęcia m.in. z teorii równań różniczkowych.
W
1894 został członkiem korespondencyjnym Akademii Umiejętności w Krakowie, a od
1897 był profesorem nadzwyczajnym, zaś od 1899 zwyczajnym Cesarskiego
Uniwersytetu Petersburskiego. Jego, co prawda nieliczne, ale bardzo solidne opracowania
naukowe, poświęcone przeważnie zagadnieniom całkowania w postaci skończonej różniczek
rozmaitych typów, były układane i ukazywały się w języku rosyjskim, polskim,
francuskim, niemieckim w pismach fachowych różnych krajów europejskich.
Zmarł
znakomity uczony 30 kwietnia 1912 roku i został pochowany w Petersburgu.
***
Jednym
z najznakomitszych Ptaszyckich był Jan Szczęsny Ptaszycki (wnuk Leona, syn
Jana), urodzony 1882 w Peterhofie pod
Petersburgiem. Ukończył wydział historyczno – filozoficzny tutejszego
uniwersytetu i w okresie 1909 – 1919 prowadził zajęcia z rozmaitych przedmiotów
humanistycznych w polskich i rzymsko – katolickich zakładach naukowych miasta
nad Newą. Od roku 1916 do 1918 profesorował na Wyższych Kursach przy Polskim
Towarzystwie Miłośników Historii i Literatury, na kursach A. Jastrzębskiej oraz
był członkiem zarządów tychże kursów.
Jak
podaje „Polski Słownik Biograficzny”
(t.XV), J. Sz. Ptaszycki przybył w 1919 roku do odrodzonej niedawno Polski i
objął stanowisko w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. W
latach 1919 – 1921 pełnił obowiązki docenta, a następnie profesora literatury
polskiej na Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie; wydał kilka książek
poświęconych historii literatury i kultury polskiej.
***
Jeszcze
innym zasłużonym działaczem z rodu panów Ptaszyckich był Adam, brat Jana
szczęsnego, urodzony w roku 1884, inżynier elektryk, wicedyrektor fabryki
Siemens & Halskie w Petersburgu.
Zginął w rozkwicie sił podczas terroru czerwonego. Z żony Wandy
Januszkiewiczówny pozostawił syna Jana (ur. 1914) oraz córkę Halinę (ur. 1916).
***
ZENON BOREWICZ
Profesor, filatelista, alpinista, patriota
Matematycy
polskiego pochodzenia w ciągu XVIII – XX w. odgrywali pierwszorzędne role na
wyższych uczelniach Imperium Rosyjskiego, które było bodaj najbardziej
tolerancyjne do pierwiastka polskiego ze wszystkich zaborców i – pod warunkiem
nie wichrzenia przeciwko władzom – nie przeszkadzało Polakom w robieniu
największych karier we wszystkich dziedzinach życia społecznego na terenie
całego państwa. Wystarczy, że wspomnimy tu przykładowo Franciszka Siemaszkę
(1811 – 1892), który ukończył w swoim czasie Pawłowski Korpus Kadetów i w 1839
roku został wykładowcą matematyki, a ponad 20 lat pełnił funkcje dyrektora
Pietrowsko – Połtawskiego Korpusu Kadetów. Był generał – lejtnantem, jednym z
kierowników wykładania matematyki na wszystkich wyższych uczelniach wojskowych.
Wydał wiele podręczników tego przedmiotu, spośród których przypomnijmy
wielokrotnie wznawiane dzieła: „Trygonometria”
(Petersburg 1849), „Wykłady
z arytmetyki praktycznej” (1852), „Arytmetyka”
(1860), „Podstawy algebry” (1860).
Inną
znakomitością w tej dziedzinie był m.in. Aleksander Kuszakiewicz (1790 – 1865),
wykładowca matematyki na kilku wyższych uczelniach Petersburga. Razem z A. Kinderewem
wydał pięcioczęściowy „Kurs czystej matematyki” dla uczelni wojskowych (Petersburg 1840 –
1847), opublikowany również w Szwecji i Niemczech.
***
Kontynuatorem
tej chlubnej tradycji był m.in. Zenon Borewicz. Ten wybitny matematyk urodził
się 7 listopada 1922 roku w miasteczku Susły powiatu Nowogród-wołyńskiego na
Żytomierszczyźnie w rodzinie polskiej o rodowodzie szlachecko – inteligenckim.
Borewiczowie byli ongiś dość szeroko rozrodzeni na ziemiach wschodnich
Rzeczypospolitej i pieczętowali się w różnych odgałęzieniach godłami rodowymi
Ślepowron, Radwan i Prus. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7, 707).
W
1933 roku Zenon Borewicz ukończył szkołę podstawową
i przymierzał się do dalszej nauki, gdy rodzina padła ofiarą represji
antypolskich i została wywieziona w głąb ZSRR, a stamtąd trafiła do miasta
Nalczyk na Kaukazie Północnym. Był to typowy los polski z tamtego okresu.
***
Być
może warto w tym miejscu skrótowo przypomnieć dzieje polonii radzieckiej w
latach około 1921 – 1938, aby dokładniej zrozumieć, dlaczego rodzina Borewiczów
została obok setek tysięcy innych rodzin
polskich deportowana w głąb Rosji. Otóż politykę narodowościową w ongisiejszym
Związku Sowieckim nakreślił X Zjazd partii bolszewickiej, odbyty w roku 1921,
gdy w całym olbrzymim kraju stanowiska partyjne i państwowe zaczęto obsadzać
przeważnie reprezentantami rozmaitych mniejszości narodowych, aby pomniejszyć
znaczenie i wpływy elementu rosyjskiego. Żydowska elita komunistyczna obawiała
się bowiem przede wszystkim nacjonalizmu wielkoruskiego, który był ostro
atakowany w tekstach nie tylko Trockiego, ale również
Lenina. Wprowadzono więc języki narodowe do urzędów administracji i aparatu
partyjnego, a nawet do wojska. W Białoruskiej SRR np. językami urzędowymi
zostały: jidysz, polski, rosyjski, białoruski. Rozwijano tez odnośne kultury
narodowe w poszczególnych republikach związkowych. W ramach tej
internacjonalistycznej polityki zaczęto tworzyć m.in. „polską kulturę
proletariacką” oraz „polska inteligencję radziecką”, jak również „polskie
autonomiczne społeczeństwo socjalistyczne”.
W tym
celu wyodrębniono dwa regiony gęsto zamieszkane przez Polaków, znajdujące się w
pobliżu granicy z Polską. Na Ukrainie był to rejon miasta Dowbysz w obwodzie
kijowskim o powierzchni 650 km kwadratowych, któremu
(1925) nadano nazwę Polskiego Rejonu Narodowego imienia Juliana Marchlewskiego
(inaczej: Marchlewszczyzny). W 1932 roku w rejonie Kojdanowa na Białorusi
zorganizowano Polski Rejon Narodowy imienia Feliksa Dzierżyńskiego (inaczej:
Dzierżyńszczyznę) o powierzchni 1000
km kwadratowych. Odpowiednio ośrodkom administracyjnym
nadano nazwy: Marchlewsk i Dzierżyńsk. Tutaj Polacy sprawowali władzę, a
językiem urzędowym była polszczyzna, która obowiązywała w szkolnictwie,
wojskowości, sądownictwie. W Kijowie, Żytomierzu i Odessie funkcjonowały stałe
wyższe szkoły polskie, a w autonomiach 20
dalszych. Widocznie władze ZSRR zamierzały m.in. w ten sposób wyedukować polska
kadrę socjalistyczną, którą by w
przyszłości można było ew. obsadzić urzędy w podbitej przez ZSRR Polsce.
Lojalność na Polakach
Marchlewszczyzny i Dzierżyńszczyzny wymuszano ostrymi represjami; w
latach 1929 – 1933 z Białorusi i Ukrainy radzieckiej wywożono do Republiki Komi
i Kazachstanu całe wsie polskie. Zniszczono kilkaset kościołów, i to wbrew
sprzeciwowi miejscowej ludności i lokalnych władz polskich, komuniści bowiem
przywiązywali ogromną wagę do „walki z przesądami religijnymi” i nie chcieli
dzielić z kapłanami rządów dusz (w samej tylko Moskwie w latach trzydziestych
XX wieku zburzono 7000 cerkwi prawosławnych). Od polowy 1934 rozpoczął się
proces likwidacji autonomicznych rejonów polskich. Z konstytucji BSRR usunięto
zapis o języku polskim jako jednym z języków urzędowych tego kraju. Formalnie
Marchlewszczyzne zlikwidowano w roku 1935, a Dzierżyńszczyznę w 1938. Ludność
polską zaś także „likwidowano” albo
rozstrzeliwując na miejscu, albo wysiedlając na Syberie i tereny podbiegunowe.
Wówczas to wielu Polaków ratowało się przed kulami NKWD deklarując jakąkolwiek narodowość niepolska,
najczęściej ukraińską lub białoruską, jak też rosyjską.
Chodziło
o to, że ludność polska srodze zawiodła
oczekiwania sowieckich komunistów. Okazało się, że agenci warszawskiej
defensywy zorganizowali na terenie Marchlewszczyzny i Dzierżyńszczyzny gęstą
siec tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej, do której zgłosiło się też mnóstwo
lokalnych urzędników, wojskowych, oficerów milicji, studentów, uczniów itd. Następnie warszawska bezpieka, zamiast
tego, by wykorzystać ten potencjał w interesach Państwa Polskiego, przekazała
pełne listy imienne członków POW w Białorusi i Ukrainie agentom NKWD w Polsce z
podaniem adresów, miejsca pracy itp. Ta informacja z Warszawy dosłownie
zszokowała przywództwo sowieckie, przecież
w administracji ZSRR na najwyższych posadach znajdowało się mnóstwo
Polaków, a Polacy jako tacy w ogóle byli dotąd uważani za najbardziej ideowych
komunistów i rewolucjonistów. Rozczarowanie przemieniło się niebawem we
wściekłość i ludzi zaczęto represjonować po prostu ze względu na ich polska
narodowość jako domniemanych „polskich szpiegów”, szereg zaś ministrów,
generałów, oficerów polskiego pochodzenia rozstrzelano bez śledztwa, ot tak
„dla świętego spokoju”, na wszelki wypadek. Tak głupota, podłość i niegodziwość kierownictwa warszawskiej
defensywy spowodowała hekatombę setek tysięcy, a nawet milionów Polaków w ZSRR w latach 1934 – 1938, a potem 1939 – 1941.
***
Zenon
Borewicz miał wiele szczęścia, że jego rodzinie cudem udało się uniknąć rozstrzelania. Młodzian w 1939 roku ukończył
szkołę średnią w mieście Nalczyk. Zdawał sobie
sprawę, że w jego sytuacji jedyną drogę
do zrealizowania swych uzdolnień i ambicji stanowi dalsza nauka.
Kształcił się więc usilnie samodzielnie i ostatecznie udało mu się wstąpić na
pierwszy rok studiów do wydziału matematyczno-mechanicznego Leningradzkiego
Uniwersytetu Państwowego. Niebawem wybuch wojny między Trzecią Rzeszą a ZSRR (22 czerwca 1941) przerwał naukę, a
Uniwersytet Leningradzki został ewakuowany do leżącego daleko w głębi Rosji Saratowa.
Przywódcy radzieccy przewidywali, że Niemcom uda się przejściowo okupować
znaczne tereny na zachodzie ZSRR, dlatego wyższe uczelnie, zakłady przemysłowe
i naukowo-badawcze, instytucje administracji państwowej przemieszczano w głąb
kraju, dokąd, jak zakładano, Niemcy
dotrzeć nie potrafią. Była to ogromna operacja ewakuacyjna,
bezprecedensowa w dziejach ludzkości, a zorganizowana i przeprowadzona
znakomicie. Razem ze sprzętem, bibliotekami, pomocami naukowymi jechali
pociągami na wschód profesorowie, studenci, pracownicy administracji uczelnianej;
potencjał ludzki – przede wszystkim
intelektualny – musiał być uratowany i zabezpieczony, on to bowiem ostatecznie
stanowi o możliwościach rozwojowych i potencjale państw.
W
czerwcu 1942 roku Zenon Borewicz został powołany pod broń i skierowany w
charakterze szeregowca do oddziałów ochrony i budowy kolei. Przez 27 miesięcy
pracował na róznych budowach o charakterze wojskowym i cywilnym, a
zdemobilizowany został w jesieni 1944 roku, gdy front przesunął się setki
kilometrów w kierunku zachodnim, w ślad za wciąż spychanymi do odwrotu wojskami
niemieckimi. W tymże roku Z. Borewicz został ponownie studentem Uniwersytetu
Leningradzkiego, który ukończył z wyróżnieniem w 1947. Natychmiast jednak
postanowił kontynuować naukę i przez trzy następne lata odbywał studia
doktoranckie na Leningradzkim Oddziale Instytutu Matematyki Akademii Nauk ZSRR.
W 1951 obronił rozprawę doktorską i rozpoczął pracę dydaktyczną na Katedrze
Wyższej Algebry Uniwersytetu Leningradzkiego. Pracował tu do końca życia,
dosłownie do ostatniego dnia swego życia 26 lutego 1995 roku, to jest w ciągu
44 lat. Początkowo był asystentem, potem adiunktem, a od 1967 roku (po obronie
rozprawy habilitacyjnej) pełnił funkcje profesora oraz kierownika Katedry
Wyższej Matematyki i Teorii Liczb Uniwersytetu Leningradzkiego.
Zenon
Borewicz należał do ścisłego grona najwybitniejszych matematyków europejskich,
cieszył się autorytetem międzynarodowym. Wielokrotnie brał udział w
międzynarodowych zjazdach i sympozjach naukowych, był autorem szeregu fundamentalnych
publikacji z zakresu wyższej matematyki, w szczególności algebry. Rząd ZSRR, w
uznaniu znacznych jego osiągnięć na niwie badań naukowych i wychowania licznych
zastępów specjalistów z tej dziedziny dla szkół wyższych i instytucji
badawczych tego kraju, nagrodził profesora szeregiem medali i innych wyróżnień
honorowych.
Jak
wynika ze wspomnień osób, które go blisko znały, Z. Borewicz miał wszechstronne
zainteresowania kulturalne, potrafił nie tylko rzetelnie i owocnie pracować na
niwie naukowej i pedagogicznej, ale też sensownie spędzać czas wolny. Był
zapalonym bibliofilem i filatelistą, w ciągu swego życia zgromadził zarówno
wspaniałą bibliotekę domową, jak i przebogaty zbiór znaczków pocztowych, które
kolekcjonował od wczesnej młodości. Temu szlachetnemu i twórczemu hobby
pozostawał wierny przez kilka dziesięcioleci (podobnie, dodajmy, jak Albert
Einstein, Benito Mussolini czy cesarz Mikołaj II). Borewicz był też zapalonym
sportowcem w dziedzinie alpinistyki, podbił podczas swych wypraw wszystkie szczyty
Kaukazu, a także liczne Pamiru i Kamczatki. Miał tytuł „Mistrza sportu ZSRR w
turystyce górskiej”. Świadczy to pośrednio o sile ducha tego znakomitego naukowca, alpinistyka bowiem
to sport ludzi mających stalowe nie tylko mięśnie, ale i charaktery. Mimo
natłoku obowiązków związanych z kierowaniem Katedrą Wyższej Algebry i Teorii
Liczb Uniwersytetu Leningradzkiego oraz z prowadzeniem zajęć dydaktycznych
profesor, będąc już w podeszłym wieku, znajdował czas i siły, by się udzielać
społecznie w charakterze członka Towarzystwa Kulturalno-Oświatowego „Polonia” w
Sankt-Petersburgu, dodając mu wagi i powagi już przez samą w nim obecność
wybitnego intelektualisty i uczonego.
***
W
roku 1999 „Gazeta Petersburska” (nr
9) opublikowała nieduże objętościowo „Wspomnienie
o Zenonie Borewiczu”, spisane przez profesora Uniwersytetu Wrocławskiego
Witolda Wiesława, który osobiście znał naszego znakomitego matematyka. W
tekście tym czytamy: „Profesora Zenona
Borewicza poznałem przed ponad dwudziestu laty, w czasie jednej z Jego
pierwszych wizyt naukowych w Polsce. Wrocław odwiedził kilka razy w latach 1973
– 1979. Stan wojenny w Polsce wstrzymał Jego wizyty. Przyjechał ponownie
jesienią 1988 roku. Każdy Jego pobyt w kraju był związany z jakimś akcentem z
historii Polski. Gdy gościł u kolegów z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach,
zwiedzał Wawel i Kraków. Przebywając w Centrum Banacha z początkiem 1988 r.,
odwiedził pola Grunwaldu. (…) Marzeniem Profesora była wizyta w kolebce
polskości – w Gnieźnie. Chcąc Mu jakoś wypełnić kilkugodzinną podróż z
Wrocławia do Gniezna, wręczyłem Mu nowo wydany „Poczet królów polskich” Jana
Matejki. Ucieszył się bardzo. Przeglądnął go uważnie, a po chwili wskazał mi
błędy – przestawione daty i podobizny królów. W katedrze gnieźnieńskiej
spędziliśmy ze dwie godziny. Z ogromnym wzruszeniem obszedł kilka razy wnętrze
katedry, czytając uważnie napisy, chłonąc wszystko, co widział. Podobnie było w
muzeum katedralnym. Po wyjściu z katedry, jakby się tłumacząc, powiedział mi:
„Muszę to wszystko dobrze zapamiętać. Jestem tu po raz pierwszy i ostatni”.
Przejeżdżając przez Gąsawę obok pomnika
Leszka Białego, w drodze do Biskupina, opowiedział mi, jak zginął Leszek,
zamordowany w łaźni, w Gąsawie. Także w czasie innych wycieczek miałem okazję
przekonać się o Jego doskonałej, stale pogłębianej, znajomości historii Polski.
Doskonalił ją poprzez swoją pasję filatelisty – zbierał polskie znaczki pocztowe. (…)
Był człowiekiem prostym i bezpretensjonalnym.
Pozostanie w mojej pamięci jako człowiek spokojny, życzliwy dla innych, pełen
ciepła, budzący zaufanie. Był bardzo powściągliwy w sądach, o pewnych sprawach
nie rozmawiał. Trzeba Go było znać dłużej, aby dowiedzieć się czegoś o Związku
Radzieckim, warunkach życia i pracy w tym kraju. Kiedy w czasie jego ostatniej
wizyty usiłowałem dowiedzieć się czegoś o nowej Rosji, nic nie powiedział. …
Jesienią 1996, półtora roku po Jego nagłej
śmierci 26 lutego 1995, odwiedziłem Petersburg. Żona Zenona Borewicza zwierzyła
mi się, że kilka lat przed śmiercią powiedział jej, że jest katolikiem i że
pragnie mieć pogrzeb katolicki. Zgodnie z życzeniem miał taki pogrzeb.
Pochowany został na cmentarzu prawosławnym. Jest to bodaj czy nie jedyny krzyż
katolicki na tym cmentarzu”.
ALEKSANDER
ISZLIŃSKI
Technolog,
wynalazca, szachista
W
dziejach nauki powszechnej ten znakomity specjalista w zakresie matematyki
stosowanej, mechaniki, techniki żyroskopowej, fizyku jest znany jako „Aleksandr Yulevich Ishlinsky”, tak bowiem podpisywał swe prace naukowe, publikowane w
języku angielskim, francuskim, niemieckim; jako taki też figurował i figuruje w
licznych wydawnictwach encyklopedycznych i specjalistycznych, a w Rosji i
Ukrainie jest uważany za jednego z najwybitniejszych uczonych XX wieku.
Urodził
się jednak 6 sierpnia 1913 roku, choć w Moskwie, to jednak w rodzinie Polaka,
Juliusza Edwardowicza Iszlińskiego, szlachcica z pochodzenia (Iszlińscy
pieczętowali się herbem rodowym Łabędź, a ich odwieczną siedzibą była Ziemia
Kowieńska na Litwie), maszynisty kolejowego z zawodu. Pan Juliusz zresztą
został pozbawiony praw szlacheckich na
mocy wyroku sądowego, gdyż w 1906 roku brał udział w rewolucji
antymonarchicznej. Gdyby nie ta wpadka, on i jego rodzina mieliby życie
znacznie łatwiejsze. Nikt człowiekowi bardziej nie potrafi zaszkodzić bardziej
niż on sam. Czyli że, jak pisał Jan Chryzostom, „kto sam sobie nie szkodzi, nikt mu szkodzić nie może”. Lecz któż z
ludzi nie szkodzi samemu sobie? Tak i pan Juliusz Iszliński zupełnie
niepotrzebnie, idąc za głosem młodzieńczego idealizmu, dał się wciągnąć w
antyrządową awanturę, za co przyszło mu słono zapłacić.
W
1921 roku siedmioletni Olo Iszliński został oddany przez rodziców do szkoły. Z
zupełnym oddaniem uczył się takich przedmiotów jak matematyka, fizyka, chemia,
elektrotechnika, fotografika, radiotechnika. W wieku zaledwie dwunastu lat
dokonał swego pierwszego wynalazku technicznego. Gazeta „Nowosti Radio” w 1926 roku opublikowała jego projekt oryginalnego
przełącznika odbiornika radiowego z fal długich na krótkie. Po szkole
siedmioletniej młodzieniec, w zupełnej zgodnoś1)ci ze swymi zainteresowaniami
poznawczymi, wstąpił do Moskiewskiego Technikum Elektromechanicznego, które z
wyróżnieniem ukończył w 1930 roku i został tutajże zatrudniony na stanowisku
kierownika gabinetu kreślenia technicznego, co tworzyło możliwość codziennego
poświęcania się ulubionemu przedmiotowi, jak również możność prowadzenia, co prawda w skromnym zakresie,
poszukiwań naukowo-badawczych i konstruktorskich. Zupełnie jeszcze młody,
zaledwie siedemnastoletni, pan Aleksander często zastępował starszych pedagogów,
którzy z tych czy innych powodów nie mogli w danej chwili prowadzić zajęć.
Kierownictwo technikum uczyniło z początkującego nauczyciela swego rodzaju
„korek”, którym zatykano wszelkie „okienka” (zwane w Rosji „furtkami”),
powstające w harmonogramie zajęć. Tak właśnie, zastępując starszych kolegów,
Olo Iszliński nauczył się wykładać mechanikę teoretyczną, fizykę, matematykę,
chemię, wytrzymałość materiałów.
Oczywiście,
aby przeprowadzić tę czy inną lekcję zastępczą na przyzwoitym poziomie i się
nie ośmieszyć, należało wyjątkowo starannie i dokładnie do tego przyszykować,
co z kolei powodowało, iż już po roku doskonale się przygotował także do tego,
by zostać studentem wyższej uczelni. Istotnie, w 1931 roku został przyjęty – od
razu na drugi rok studiów – na wydział mechaniczno-matematyczny Moskiewskiego
Uniwersytetu Państwowego imienia Michała Łomonosowa, wszechnicy, posiadającej
znakomicie przygotowaną kadrę naukową i dydaktyczną, kształcącą specjalistów na
wysokim poziomie światowym.
Podczas
studiów A. Iszliński nie tylko pilnie nabywał wiedzę fachową, ale też grał na
skrzypcach w orkiestrze studenckiej, uprawiał sporty, uczęszczał na
cotygodniowe koncerty muzyku symfonicznej i organowej do Filharmonii
Moskiewskiej, co dobitnie poszerzało zakres funkcjonowania i bogactwo
wewnętrzne jego osobowości, a urozmaicona kultura duchowa młodego człowieka
czyniła zeń „filozofa”, czyli naukowca o szerokim horyzoncie myślowym, o
głębokim poglądzie na świat, na życie, na dziedzinę wiedzy, której się
postanowił poświęcić. Zaczął niebawem publikować pierwsze teksty naukowe, a
jego prace miały jaskrawo zakreślone ukierunkowanie pozytywne, dążące do
rozstrzygania zagadnień praktyki socjalnej, technologicznej i produkcyjnej. Ongiś
Max Scheler w tekście „O pozytywistycznej filozofii” notował: „Nauka
pozytywna polega na potrzebie kierowania przyrodą, społeczeństwem i psychiką ku
celom, które wyodrębniły się jako „dowolne” spośród celów za każdym razem
konkretnych, a jakie uwikłany jest pracujący w swym zawodzie człowiek. Dlatego
też nauka pozytywna powstała tylko tam, gdzie zwolna wzajemnie przenikały się
klasa pracująca – w największym stopniu dotyczy to europejskiego mieszczaństwa
– oraz obdarzona wolnością i dysponująca czasem wolnym klasa wyższa. (…) Nauka
osiąga swój cel poprzez obserwację, eksperyment, indukcję, dedukcję… Celem
nauki pozytywnej jet obraz świata ujęty w symbolach matematycznych, które
wskutek świadomego zaniedbania wszystkiego, co „istotowe” w świecie, zawiera w
sobie tylko powiązania (stosunki) między zjawiskami, aby wedle nich kierować
przyrodą i ją ujarzmiać. (…)
Typem przywódcy w nauce jest badacz, który
nie chce nigdy przekazywać jakiejś całości, czegoś gotowego, jakiegoś
„systemu”, lecz pragnie jedynie w jakimś punkcie kontynuować nieskończony ze
swej istoty proces, jakim jest nauka… Kręgiem społecznym odpowiadającym
badaczowi jest aspirująca stale do międzynarodowego charakteru „naukowa
rzeczpospolita” z jej organizacjami (np. uniwersytetami, szkołami
specjalistycznymi, akademiami, towarzystwami naukowymi”. Cecha ta była
charakterystyczna także dla nauki w ZSRR, gdzie od początku stawiano na tzw.
„łączność teorii z praktyką”. . Nie
powinno więc dziwić, że natychmiast po ukończeniu studiów w 1935 roku
Aleksander Iszliński został przyjęty do uniwersyteckiego studium
doktoranckiego, które pomyślnie ukończył, broniąc w 1938 rozprawę doktorską pt.
„Trenije kaczenija”. Poziom owego
tekstu był tak wysoki, iż jego autorowi nadano
natychmiast stopień docenta i zatrudniono w Katedrze Teorii Prężności.
A.
Iszliński wykładał nie tylko w Moskiewskim Uniwersytecie Państwowym im. Michała
Łomonosowa (czołowej wszechnicy radzieckiej), ale też prowadził kurs mechaniki
analitycznej w Akademii Artylerii imienia Feliksa Dzierżyńskiego.
Pomijając
młodzieńczy tekst z 1926 roku, uczony zaczął na dobre publikować swe artykuły
naukowe w 1937, kiedy to na łamach czasopisma „Sielsko-Choziajstwiennaja
Maszyna” wydrukowano trzy jego publikacje: „Teoria dwiżenija prycepki
traktora”, „Zadacza o skorosti kośby
złakow”, „O zachwatywajuszczej sposobnosti szpindela”. W następnych latach
artykuły naukowe ukazywały się zarówno w rocznikach specjalistycznych Akademii
Nauk ZSRR czy Uniwersytetu Moskiewskiego, w tomach zbiorowych, jak też w
czasopiśmie „Priborostrojenije”. Pisywał
o teoretycznych i praktycznych zagadnieniach techniki morskiej i lądowej,
mechaniki, teorii plastyczności, matematyki obliczeniowej, fizyki
matematycznej. Przez kilkadziesiąt lat (od 1940) A. Iszliński pracował w
instytucjach naukowych ZSRR zajmujących się działalnością badawczą i
konstruktorską w zakresie techniki budowy okrętów, ciesząc się sławą czołowego
w tej dziedzinie fachowca. W 1944 obronił rozprawę habilitacyjną pt. „Mechanika nie wpołnie uprugich i wiazkich
tieł i wiazkopłasticzeskich tieł” i uzyskał tytuł profesora nominowanego.
W
1947 roku uczony rozpoczął działalność naukową w Kijowie, a w 1948 został
mianowany dyrektorem Instytutu Matematyki Akademii Nauk Ukrainy oraz obrany na
członka rzeczywistego tejże akademii. Pod jego kierunkiem zrealizowano tu
szereg fundamentalnych programów badawczych nad zagadnieniami fizyki
matematycznej, matematyki obliczeniowej, mechaniki i jej stosowania w
gospodarce narodowej, a nauka ukraińska stała się odtąd przodującą w skali
całego ZSRR. Z okresu 1947 – 1955 pochodzą liczne publikacje
naukowe A. Iszlińskiego w języku ukraińskim. Obok pracy badawczej uczony
poświęcał wiele czasu również prowadzeniu zajęć dydaktycznych w Kijowskim
Uniwersytecie Państwowym imienia Tarasa Szewczenki.
Latem
1955 profesor wziął udział w morskiej wyprawie do archipelagu Franciszka
Józefa, podczas której m.in. sprawdzano szereg jego konstrukcji nawigacyjnych i
żyroskopowych, które następnie wdrożono w marynarce wojennej ZSRR, a później
także w cywilnej żegludze wielkomorskiej. W tymże roku Iszliński został
mianowany na stanowisko dyrektora Instytutu Mechaniki Stosowanej AN ZSRR w Moskwie, a w rok później również
kierownika Katedry Mechaniki Stosowanej Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego.
Od 1964 kierował Instytutem Zagadnień Mechaniki AN ZSRR, poświęcając też
niemało czasu działalności pedagogicznej na różnych uczelniach Moskwy; ściśle
współpracował m.in. z innymi wybitnymi uczonymi polskiego pochodzenia, jak Jan
Krahelski, Marek Krasnosielski, Józef Pogrzebyski.
Do
najważniejszych publikacji monograficznych tego wybitnego uczonego należą : „Mechanika specjalnych giroskopiczeskich
sistiem” (1952); „Mechanika
giroskopiczeskich sistiem” (1963); „Inercialnoje
uprawlenije ballisticzeskimi rakietami” (1968); „Orientacja, giroskopy i inecrialnaja nawigacja” (1976); „Mechanika otnositielnogo dwiżenija i siła
inercji” (1981); „Mechanika: idei,
zadaczi, priłożenija” (1985); „Prikładnyje
zadaczi mechaniki” (t. 1 – 2, 1986); „Mechanika
i nauczno-techniczeskij progress” (t.
1 – 2, 1987); „Kłassiczeskaja mechanika i
siły inercji” (1987). Był Iszliński współautorem i redaktorem naukowym
licznych fundamentalnych publikacji oraz podręczników akademickich: „Wraszczenije twierdogo tieła na strunie i
smieżnyje zadaczi” (1991); „Lekcji po
teorii giroskopow” (1983, 1994); „Mechanika
deformirujemogo tieła” (1986) i in.
W sumie profesor opublikował ponad 800 naukowych i popularnonaukowych tekstów
przede wszystkim w języku rosyjskim. Liczne jednak jego opracowania były
publikowane także w języku angielskim, czeskim, ukraińskim. Poświęcone zaś były
różnym aspektom matematyki stosowanej, hydromechaniki, nawigacji inercjalnej,
mechaniki układów żyroskopowych, dynamiki gruntów, teorii plastyczności oraz
historii nauki i techniki.
Od
roku 1987 profesor Aleksander Iszliński pełnił funkcje prezydenta Światowej
Federacji Organizacji Inżynieryjnych; w 1996 został laureatem Nagrody
Państwowej Federacji Rosyjskiej. Pozanaukowe hobby tego uczonego męża stanowiły
szachy, a to do takiego stopnia, iż został w tej dziedzinie międzynarodowym
ekspertem, autorem szeregu artykułów o teorii i praktyce gry szachowej.
***
ALEKSANDER BUTLEROW
Klasyk nowożytnej chemii
„Kto wie, nie mówi; kto mówi, nie wie” – ta
zasada Lao-ce mogłaby służyć za podstawę zachowania dawnych uczonych,
poszukujących „kamienia filozoficznego” w zakresie chemii lub dokładniej
alchemii średniowiecznej. Hermetyczne osamotnienie obowiązywało poszukiwaczy
wiedzy tajemnej, którą „dzieciom prawdy”
przekazywali od czasu do czasu odtrąceni przez Boga aniołowie. Była to wiedza
przeznaczona nie dla prymitywnego i głupiego gminu, lecz wyłącznie dla osób
oświeconych, rozumnych i godnych. Uważano – być może nie bez racji – że
poszukiwania naukowe, podobnie jak twórczość poetycka czy rzeźbiarska, są
skutkiem natchnienia zsyłanego przez Boga, natchnienia równie rzadkiego i nakładającego równie ciężkie
brzemię odpowiedzialności, co inne rodzaje twórczości. Dlatego alchemicy nie
przekazywali uzyskanej wiedzy innym ludziom i nie spisywali jej w księgach –
Bóg darowywał ją tylko poszczególnym wybranym osobom, a to, co jest zbyt ważne
i drogocenne, nie może się stawać odkrytym i dostępnym dla wszystkich. Nauka
alchemii uchodziła za „ars sacra” – „sztukę świętą”, do której miały dostęp
wyłącznie osoby o najwyższym potencjale moralnym i intelektualnym. To
wtajemniczenie w najskrytsze mechanizmy funkcjonowania wszechświata stanowiło
nagrodę za cnotliwe i mądre życie. Profani, prostacy i grzesznicy byli przez
Boga pozbawiani dostępu do najgłębszych tajemnic i do najwyższej mądrości. Po
cóż im one zresztą? Zrobiliby z tego jak najgorszy użytek. Prawda to perła. A
pereł przed wieprze rzucać nie wolno. Wyda im się bowiem, że to są żołędzie.
Aby ukryć przed głupcami prawdę, średniowieczna nauka wypracowała nawet
hermetyczny, mglisy, niezrozumiały dla prostych ludzi język. Uczeni zaś, o ile
się decydowali na spisywanie swej wiedzy, tak jak np. Albertus Magnus w „Libellus de alchemia””, zwracali się do ewentualnego czytelnika z
prośbą o zachowanie dyskrecji i nierozgłaszanie nauk. „Proszę cię i zaklinam – pisał – abyś taił tę książkę przed nieukami. Tobie odkryję tajemnicę, lecz
przed resztą ją utaję, ponieważ nasza szlachetna sztuka może się stać powodem i
źródłem zawiści. Głupcy spoglądają
przymilnie, a jednocześnie wyniośle na naszą Wielką Działalność, dlatego że im
samym jest ona niedostępna. Dlatego sądzą, że jest ona czymś godnym potępienia.
Zżerani przez zawiść do nas uważają adeptów naszej sztuki za fałszerzy. Nikomu
nie odkrywaj tajemnic naszych wysiłków! Strzeż się ludzi postronnych! Unikaj
niewtajemniczonych prostaków! Bądź przezorny!”… Nauka nigdy nie była i
nigdy nie będzie zajęciem pospólstwa, poszukiwanie prawdy stanowi przywilej
najlepszych.
***
W
1869 roku dwaj wybitni naukowcy, Rosjanin o częściowo polskich korzeniach
Dmitrij Mendelejew (1834 – 1907) oraz Niemiec Julius Lothar Meyer (1830 – 1895) prawdopodobnie niezależnie
od siebie odkryli układ okresowy pierwiastków, a pierwszy z nich sformułował
prawo okresowości pierwiastków chemicznych, jak też przewidział istnienie i
niektóre właściwości nie odkrytych jeszcze wówczas elementów chemicznych,
takich jak gal, skand, german, polon, frans. Odtąd ta nauka nabrała charakteru
systematycznego i precyzyjnego.
Dość
interesujące pod pewnym względem jest nazewnictwo na tablicy pierwiastków
Mendelejewa. Daje ono m.in. świadectwo zasług naukowców różnych nacji w dziele
postępu w dziedzinie chemii i fizyki. Na cześć Niemiec jeden z pierwiastków
nazwano germanium, na cześć Rosji – ruthenium, na cześć Polski – polonium, na
cześć Skandynawii – scandium oraz tulium (Tule to dawna nazwa tego regionu
geograficznego), na cześc Francji – francium oraz gallium (Gallia to dawna
nazwa tego kraju). Także szereg miast zostało uczczonych w ten sposób:
magnesium to przecież nazwa upamiętniająca dawne miasto helleńskie Magnesia;
lutecium upamiętnia Paryż (starożytna jego nazwa Lutecie); holmium – Stockholm
(ongiś Holmia); hafnium - Kopenhagę
(dawna Hafnia); berclium – amerykańskie Berkeley; californium – Kalifornię;
strontium – szkocką wieś Strontian (znaną z minerału strontytu); cuprum – wyspę
Cypr, na której w pradawnych czasach wydobywano miedź. Nazwa rhenium jest
pochodną od prowincji niemieckiej Rheinland oraz od rzeki Ren. Na cześć miasteczka
Iterby koło Stockholmu nazwano trzy pierwiastki: itterbium, ittrium, erbium (od
minerała itterbitu). Nie wymagają komentarza nazwy ameritium oraz europem.
W
podobny sposób uwieczniono nazwiska kilku znakomitych uczonych: Mendelejewa
(mendelevium), Samarskiego (samarium), Gadolina (gadolinium), Nobla (nobelium),
Lawrence’a (lavrencium), Curie (curium), Einsteina (einsteinium), Kurczatowa
(kurchatovium), Fermi’ego (fermium).
Osiem
pierwiastków nazwano nawiązując do części składowych naszego Układu Słonecznego:
uranium, neptunium, plutonium, palladium, cerium, tellurium, selenium, helium. Ku
czci bohaterów mitologii greckiej, rzymskiej i germańskiej „ochrzczono” takie
pierwiastki jak titanium, tantalium, niobium, prometium, cobaltum, niclum,
wanadium, torium.
Niektóre
pierwiastki nawiązują swymi nazwami do minerałów, z których je pierwotnie
pozyskano: litium (z litionu), berilium (z berylu), borum (z buru), natrium
(„natron” to łacińska nazwa zasady), silicium (od sylikonu), calium (od
arabskiego „kaljan” czyli popiół), calcium (od łacińskiego „calcs” – wapno),
circonium (od minerału cyrkonu odnalezionego na Cejlonie), molibdenum, plumbum,
wismutum.
Dziesięć
nazw nawiązuje do barw i kolorów: chlorum (zielony), jodum (ciemnoniebieski,
fijałkowy), chromum (barwny), rodium (różany), iridium (tęczowy), praseodimum
(jasnozielony), rubidium (czerwony), indium (indygo), cesium (niebieski),
tallium (kolor młodej gałązki). Do zapachu odwołuje się brom (z grecka
„śmierdzący”), osm (z łaciny „cuchnący”). Do innych domniemanych cech odnoszą
się takie nazwy jak phtorum („zabójczy”), phosphorum („światłonośny”), argonum
(„bezwładny”), kryptonum („skrytny”), ksenonum („dziwny, obcy,
niezwykły”), barium („ciężki”), lantanum
(„ukrywający się”), astatum („niestały”).
Platynę („platinum” - od hiszpańskiego „plata” –
srebro) oraz rtęć („hidrargium” – od greckiego
„płynne srebro”) nazwano właśnie od nazwy „argentum” czyli srebro.
Podobnie u podstaw trzech dalszych nazw: radium, radonum i actinium tkwi
pojęcie „promień” ( w pierwszych dwu przypadkach z języka łacińskiego, w
trzecim – z greckiego).
***
Aleksander Butlerow urodził się w
miejscowości Czystopol, dobrach dziedzicznych swej rodziny położonych na
terenie dzisiejszego Tatarstanu, a otrzymanych przez przodków za zasługi na
polu bitwy. Rodzina rosyjskich Butlerowów pochodziła od litewskich Butlerów, a
ci z kolei, według różnych genealogów, mieli przybyć do Rzeczypospolitej z
Wielkiej Brytanii, Irlandii czy z Niemiec; jeszcze zaś inni powiadają, iż byli
autochtonami Ziemi Podlaskiej. Używali kilku odmian herbu zwanego Butler.
Dość
obszernie informuje o polskim okresie tego rodu Tomasz Święcki w dziele „Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i
osób dawnej Polski” (t. 1, str. 28 – 29): „Butler Jakub, szlachcic z Irlandii, herbu tegoż nazwiska, przez ustawę
sejmową z roku 1627 w nagrodę odważnych dzieł wojennych otrzymał indygenat, a w
r. 1635 wypłacając koszta przez niego łożone 25 000 złotych polskich ówczesnej
ewaluacji miał sobie wypłacone. Dom ten starożytny dotychczas w Anglii
kwitnie. W czasie prześladowań religijnych w Anglii niektórzy z Butlerów
przenieśli się do Kurlandii i tam kwitną. 1630 r. – Jerzy Butler, sufragan
inflancki. W listach i przywilejach książąt kurlandzkich jest już o Butlerach
wzmianka około roku 1579. – Bartłomiej Butler dowodził legią kurlandzką w
czasie wyprawy pod Stefanem. (…) – Krzysztof Butler walczył na wyprawach za
panowania Zygmunta III (…) – Jakub Butler, waleczny pułkownik gwardii
Władysława IV, towarzyszył mu ze swym hufcem na wyprawę przeciw Rosji 1633 roku
i przy odsieczy oblężonego Smoleńska, w wycieczce pułkiem swym i walecznością
oraz przytomnością umysłu obskoczonemu
królowi życie uratował. Był potem wyznaczony do traktowania z Szeinem o
poddanie się jego, które warunki w styczniu 1634 r. podpisane zostały”. Z biegiem lat zawierając małżeństwa z
Polkami i Litwinkami, rozrodzili się panowie Butlerowi po całej Litwie, Żmudzi
i Polsce, tak iż dziś do końca nie wiadomo, czy stanowili jedną rodzinę, czy
też kilka różnych, ale mających to samo nazwisko.
O
Butlerach, hrabiach na Międzylesiu, Stanisław Kazimierz Kossakowski w pierwszym
tomie „Monografii
historyczno-genealogicznych niektórych rodzin polskich” notuje: „Rodzina hrabiów tego nazwiska z Hessyi
najprzód do Inflant, a stamtąd do Polski przybyła i na Podlasiu osiadła. (…)
Jan Butler, walcząc pod Stefanem Batorym wsławił się czynami wojennymi”… Profesor
Aleksander Włodarski w książce pt. „Ród
Jaruzelskich herbu Ślepowron” (Warszawa 1926) pisze o dawnych terenach
jaćwieskich: „Podlasie to ziemia
bohaterów, znakomitych polityków i z ostatnich czasów męczenników. Dość
przejrzeć historię powstałych stąd
rodów (Butlerowie, Kossowscy, Moczydłowscy, Rzewuscy, Raczkowie, Saczkowie,
Wodzyńscy i inni), aby się przekonać o godności i zacności przedstawicieli tych
rodów, a dość zagłębić się w dzieje dawnej przeszłości, aby wyczytać, jacy to
synowie i ile razy walczyli w obronie Polski i jak gorąco ją miłowali”.
„Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa
Polskiego” z 1853 roku podaje, iż „Butlerowi
to rodzina niemiecka od dawna w Polsce
osiadła”… Źródło zaś węgierskie powiada: „Butler vel Butler, herbu własnego. W 1627 polski indygenat w
Kurlandii. Od 1651 hrabiowie Świętego Cesarstwa Rzymskiego, od 1800 hrabiowie
austriaccy, od 1820 hrabiowie Królestwa Polskiego. Ród senatorski” (Stefan
Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky: Der polnische und litauische Hochadel, Budapest
1944, s. 27).
W
ciągu stuleci polscy Butlerowi brali żony z takich domów szlacheckich jak Wodzyńscy,
Jaruzelscy, Drozdowscy, Mierzwińscy, Kurszewscy, Petrulewiczowie, Siesiccy.
Obszerne informacje zaczerpnięte ze zbiorów archiwalnych można znaleźć w herbarzu naszego autorstwa „Rody
rycerskie Wielkiego Ksiestwa Litewskiego” (t. 2, str. 169 – 174, Rzeszów
2001).
O
tatarskiej rodzinie tegoż nazwiska pisze Stanisław Dumin w opracowaniu „Herbarz rodzin tatarskich Wielkiego
Księstwa Litewskiego” (Gdańsk
1999), biorąc za protoplastę kniazia Józefa Butlera (1683), towarzysza chorągwi
kozackiej, a jego herb opisuje w następujący sposób: „W polu czerwonym koszyk srebrny z kwiatami naturalnymi. Nad hełmem
trzy pióra strusie czerwone, na których trąbka myśliwska złota ustnikiem
zwrócona w prawo. Labry czerwono-srebrne”.
Rosyjscy
naukowcy przeważnie uważają, iż Butlerowowie pochodzą od „niemieckich” Butlerów
z Inflant, z gałęzi zasiedziałej w Latgalii od około czterech stuleci. J.
Fiedosiuk (Prosławlennyje familii”, w: „Nauka
i Żizń” nr 12 1976) pisze: „Przodkiem
wielkiego chemika rosyjskiego był niejaki Jerzy Butler, przybysz z Kurlandii. W
gwarze dolnoniemieckiej „Butler”
znaczyło „rozdawca żywności na okręcie” lub „wiejski szynkarz”…
Także
w Rosji panowie Butlerowie, zwani tu zgodnie z prawami języka rosyjskiego
„Butlerowami”, wyróżniali się energią i gorliwością w służbie tronowi i byli
nieraz nagradzani dobrami ziemskimi w różnych prowincjach tego rozległego
państwa.
***
Najsłynniejszym
reprezentantem tej rodziny w Imperium Rosyjskim był niewątpliwie Aleksander
Butlerow, wybitny uczony w dziedzinie chemii, który cieszył się w swoim czasie
rozgłosem i autorytetem międzynarodowym.
Mający
lat siedem chłopiec został oddany na wychowanie do renomowanego pensjonatu
szlacheckiego. Podczas pobytu w nim był wielokrotnie przyłapywany przez
nauczycieli na prowadzeniu jakichś dziwacznych doświadczeń z rozmaitymi
substancjami, proszkami, płynami, po których zmieszaniu w pomieszczeniach
internatu unosiły się kłęby dymu i smrodliwe opary, przyprawiające o nudności i
zawroty głowy. Prośby, perswazje, morały, zamykanie na noc w karcerze i
rękoczyny nie dawały pożądanych wyników – było widać, że jest to nie normalny
chłopiec, lecz jakiś genetyczny alchemik. Cierpliwość ciała pedagogicznego
definitywnie się wyczerpała, gdy podczas jednego z tajnych eksperymentów
nastąpił potężny wybuch, omal nie doszło do pożaru, a część okien pensjonatu została pozbawiona
oszklenia. Sam zaś „eksperymentator”
miał spalone brwi i rzęsy, czarne od
sadzy czoło, nos i policzki oraz jakimś cudem zachowane, a błyszczące
szatańskimi ognikami, oczy. Tego wszyscy mieli już dość. Delikwenta pojmano,
udzielono przykładnej reprymendy i po powieszeniu na piersi tabliczki z
napisem „Wielki Chemik”, początkowo
postawiono na kilka godzin do kata, a potem oprowadzano na sznurku po salach
wykładowych, aby przez ośmieszenie wykurować młodzieńca „ze złych skłonności”.
Bez skutku! Był ponownie przyłapywany na gorącym uczynku (dosłownie!) i
ponownie oprowadzany przed szeregami kolegów ze sławetną tabliczką na szyi, a
nikt się wówczas nie domyślał, jak proroczym znakiem okaże się to „piętno”.
Po
gimnazjum Olo Butlerow bez trudu wstąpił na studia do Uniwersytetu Kazańskiego.
Egzaminy wstępne nie sprawiły mu jakichkolwiek trudności. Choć ze strony laika
wyglądało to jako dziwactwo, ten chłopak wiele pracował nad sobą, miał wykrystalizowane zainteresowania
naukowe, co więcej, niejako przeczuwał, iż zostanie kimś „wielkim” i świadomie
szykował siebie do tej roli, jakby w myśl twierdzenia Pliniusza, że „człowiek największy spośród wszystkich
winien być najlepszym ze wszystkich”…
Na
Uniwersytecie Kazańskim pod kierunkiem słynnego profesora chemii Mikołaja
Zinina zrealizował młody człowiek szereg doświadczeń laboratoryjnych nad kwasem
moczowym i jego pochodnymi, nad indygiem; badał właściwości pochodnych „krwi
drakona” (czerwonej żywicy pokrywającej owoce niektórych palm na wyspie Borneo)
po ich suchej destylacji; zdobywał z innych substancji kwas jabłeczny,
galusowy, mrówczany, ślizgowy, szczawiowy i in.
W
okresie uniwersyteckim student Butlerow interesował się nie tylko chemią, lecz
także botaniką, entomologią, paleontologią; brał udział w kilku wyprawach
naukowych w teren. W sumie otrzymał na tej uczelni głębokie i wszechstronne
przygotowanie zawodowe, tak iż pozostawiono go przy uczelni, jak to wówczas
określano, w celu przygotowania się do pracy wykładowczej. Było to cos w
rodzaju dzisiejszej doktorantury i wielu znakomitych młodych ludzi w Imperium
Rosyjskim właśnie w ten sposób rozpoczynało swe kariery akademickie. A.
Butlerow był tak dobrze przygotowany pod względem zawodowym, że powierzono mu
natychmiast prowadzenie wykładów uniwersyteckich, przy tym początkowo – z
fizyki i geografii fizycznej, a dopiero później z chemii nieorganicznej i
organicznej. Kariera młodego naukowca przebiegała naprawdę błyskawicznie. O ile
w 1849 roku ukończył wszechnicę, o tyle w 1851 został adiunktem-profesorem
katedry chemii, w 1854 profesorem nadzwyczajnym, w 1857 profesorem zwyczajnym.
W 1868, na wniosek Dymitra Mendelejewa, obrano go na profesora Katedry Chemii
Organicznej Uniwersytetu Petersburskiego. W 1870 został adiunktem-profesorem
Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, a w 1874 ordynaryjnym członkiem tejże
akademii. Oczywiście, za tymi suchymi faktami, obrazującymi szybki postęp w
poruszaniu się po stopniach drabiny służbowej, stały dni, tygodnie, miesiące i
lata bardzo systematycznej, nie ustającej w wysiłku pracy, życie, w którym
niewiele pozostawało miejsca na prywatność, na życie osobiste, na zwykłe
ludzkie przyjemności, na wytchnienie i rozrywkę.
Pewnego
razu przed Bożym Narodzeniem, okresem spotkań rodzinnych i towarzyskich, młody
profesor powiesił na drzwiach swego mieszkania kartkę ze słowami: „A. M. Butlerow wizyt nie składa i na nie
nie czeka, ale zawsze będzie się cieszył z zobaczenia swych dobrych znajomych”.
Odebrano to jako afront sprawiony wszystkim, gdyż odczytano jako złamanie
starej tradycji bożonarodzeniowej, nakazującej wzajemne odwiedzanie się, oraz
zasad gościnności. Poniekąd nie bez racji. Zaczęto więc na pana Aleksandra boczyć się i zezować. Ale notatka zjawiała
się też na drzwiach przez kilka kolejnych lat. Pan profesor dawał tym wyraźnie
do zrozumienia, że jest człowiekiem nie tylko zajętym, ale i niezależnym, i
jako taki sam decyduje o swoim czasie: woli go spędzać na pracy, lekturach
naukowych, nie zaś w towarzystwie podpitych gaduł i zmanierowanych pań. Miano mu to za złe, ale
i tak nie zwracał na to uwagi; miał przed oczyma cel, miał poczucie sensu życia
i bez reszty poświęcał się aktywności naukowej, pozostawiając na resztę życia
niewielki margines odmierzonego sobie przez los czasu. Kto nieustannie pyta
samego siebie o sens swego istnienia, znajduje się na dobrej drodze do
znalezienia go, analogicznie do tego, jak pątnik, stale wypytujący o drogę, z
niej nie zboczy; ale też ktoś, kto znalazł już sens swego życia, ryzykuje jego
zagubieniem, jeśli zaprzestanie pytania i wciąż na nowo sprawdzania siebie
samego i swej drogi. Wielcy uczeni są z reguły filozofami, a odpowiedź na
pytanie o sens swego życia znajdują w ofiarnym i niepodzielnym poświęceniu się
swemu przeznaczeniu, czyli – poszukiwaniu prawdy. Unikanie zaś towarzystwa nie
tyle im nie szkodzi, ile jest na rękę. Jak trafnie bowiem zauważył ongiś Henry
David Thoreau: „Człowiek, który bez
reszty oddaje się swoim towarzyszom, uważany jest przez nich za nieużytka i
samoluba; ten jednak, który poświęca się im tylko częściowo, ma opinię
dobroczyńcy i filantropa”. Przesadna towarzyskość prowadzi do utraty
wszelkiego towarzystwa.
Pierwsze
samodzielne prace badawcze A. Butlerowi dotyczyły syntezy rozmaitych związków
organicznych istotnych z medycznego punktu widzenia; udało mu się m.in.
zsyntetyzować jodek metylenu, urotropinę, metylenitan zwany później formozą. Na
zjeździe lekarzy w Spirze w 1861 roku przedstawił własną teorię budowy związków
organicznych, twierdząc, ze własności chemiczne złożonej cząsteczki zależą od
właściwości jej elementarnych części składowych, ich ilości i struktury
chemicznej. Przytoczone opisy doświadczeń oraz równania chemiczne niezbicie przekonywa…y
słuchaczy, że młody uczony rosyjski ma rację. Jego odkrycie wzbudziło ogromne
zainteresowanie i stanowiło jeden z
najważniejszych punktów zwrotnych w
całym rozwoju nauki chemicznej. Odtąd uznanie i sława A. Butlerowi nabrały
skali międzynarodowej. Uczony jednak nie spoczął na wyżynach, odczuł odniesiony
sukces jako zachętę do dalszej wytężonej pracy. Niebawem też dokonał kolejnych
odkryć i wynalazków; wykazał m.in. istnienie izomerii wśród związków
nienasyconych; zastosował fluorek boru jako katalizator w procesach
polimeryzacji; zsyntetyzował trójmetylokarbinal.
W
latach 1864 – 1866 ukazało się pierwsze kapitalne dzieło A. Butlerowi w trzech
tomach pt. „Wwiedienije k połnomu
izuczeniju organiczeskoj chimii”, jedno z klasycznych dzieł nowoczesnej
nauki. W pracowniach naukowych A. Butlerowa, początkowo w Kazaniu, potem w
Petersburgu, dokonano wielu odkryć w dziedzinie chemii oraz wyszkolono plejadę
znakomitych specjalistów, późniejszych profesorów uniwersyteckich w Rosji i
poza jej granicami. Jeden z uczniów A. Butlerowa, także zasłużony uczony, G.
Gustawson pisał, iż te osiągnięcia stały się możliwe dzięki temu, że w
środowisku skupionym dookoła nauczyciela obowiązywała zupełna otwartość
poczynań; każdy miał dostęp do wszystkich wyników badań i niczego przed nikim
tu nie ukrywano; żadna nowa idea także profesora A. Butlerowa, nie była
tajemnicą po jej sformułowaniu; skoro rozpoczynano badania zmierzające w
określonym kierunku, obowiązkowo doprowadzano je do końca, do ostatecznej
weryfikacji eksperymentalnej. Taka konsekwencja w postępowaniu dawała z reguły
wspaniałe wyniki, a kierownik laboratorium cieszył się absolutnym zaufaniem,
szacunkiem i miłością podwładnych, których zresztą traktował nie jako
podwładnych, lecz wyłącznie jako równorzędnych kolegów. Wszystko to tworzyło
niepowtarzalną atmosferę koleżeńskiej współpracy i twórczej przyjaźni, gdy
każdy dawał z siebie wszystko, co potrafił, a wyniki badań były coraz to
bardziej imponujące.
Każda
nauka wyda się fascynująca, o ile potrafi się wczuć w tkwiące w niej tajemnicze
piękno, wewnętrzną harmonię i głębię. Dlatego też każda nauka ma swoich
bohaterów, zasłużonych na jej polu. Zadanie
zaś dobrego nauczyciela akademickiego stanowi zdolność obudzenia w swych
wychowankach owej fascynacji przedmiotem studiów i badań. Jeśli chodzi o
wykłady uniwersyteckie A. Butlerowa, to wyróżniały się one starannym
wykończeniem, logiką, przejrzystością, a jednocześnie powagą argumentacji
połączoną z żywą bezpośredniością. Gdy więc profesor w 1880 roku zdecydował się
na przeniesienie do Petersburga, studenci zwrócili się doń z uroczystym pismem,
prosząc o pozostanie w Kazaniu, A. Butlerow się rozczulił i pozostał tu na
kolejne pięć lat.
Choć
był niewątpliwie pionierem teorii o budowie molekuł, to przecież równolegle z
nim dużego wkładu do kształtowania tej nowoczesnej nauki dokonali August
Kekule, Archibald Cooper, Władimir Markownikow, Marcelin Bertelot. Także w tej
dziedzinie postęp był dziełem zbiorowym, sumą i syntezą wspólnego wysiłku wielu
utalentowanych i zwykłych badaczy przyrody. Do podstawowych tez tej teorii
należały następujące twierdzenia: 1. molekuła posiada budowę chemiczną, to jest
określony sposób uporządkowania w niej atomów; 2. właściwości każdej substancji
zależą nie tylko od jej składu, ale też od budowy chemicznej jej molekuł; 3.
wszystkie atomy (szczególnie te, które są ze sobą bezpośrednio związane) w
molekule wywierają na siebie nawzajem określony wpływ; 4. zjawisko
izomeryczności można wyjaśnić przez różną budowę chemiczną jednakowego składu;
5. molekuły tejże substancji mają jedyną strukturę chemiczną; 6. molekuły dwu i
więcej substancji izomerycznych, mając różną budowę, mogą niekiedy dowolnie się
przekształcać w siebie nawzajem i znajdować w stanie równowagi (tautomerii); 7.
synteza organiczna, w szczególności przebiegająca w warunkach umiarkowanych,
stanowi skuteczne narzędzie pozyskiwania nowych substancji, ale też środek, za
którego pośrednictwem można wyjaśniać i dowodzić tej czy innej budowy molekuły;
8. stopniowa destrukcja molekuły złożonej również może stanowić narzędzie
badania struktury chemicznej molekuł; 9. atomy się łączą kosztem wartościowych
sił chemicznych.
Książki
A. Butlerowa, jak tez artykuły, były bardzo wysoko cenione także poza granicami
Rosji, szczególnie zaś w Niemczech, gdzie
publikowano je wielokrotnie. Prócz
chemii uczony interesował się zagadnieniami rolnictwa, sadownictwa,
pszczelarstwa, hodowlą herbaty na Kaukazie i był autorem szeregu opracowań
naukowych w tych dziedzinach. W 1891 roku wydano np. w Petersburgu obszerny tom
pt. „Statji po pszczełowodstwu”, poświęcony
najrozmaitszym aspektom hodowli i pielęgnacji pszczół. Był też trochę teozofem, przez ponad ćwierć
wieku żywił entuzjastyczne zainteresowanie zagadnieniami spirytyzmu, prowadząc
poszukiwania naukowe w jego zakresie.
Nazwisko
Butlerowa kojarzy się w nauce światowej przede wszystkim z teorią strukturalnej
budowy materii oraz z odkryciem prawidłowości polegającej na tym, że
właściwości substancji chemicznych są determinowane przez charakter związków
między atomami współtworzącymi molekułę. Uczony cieszył się tak olbrzymim
autorytetem międzynarodowym, że jego list polecający lub po prostu pozytywna
opinia wystarczały, aby dowolny naukowiec został bez zastrzeżeń zatrudniony na
katedrze chemii dowolnego uniwersytetu europejskiego. Na taki autorytet
zapracowuje się oczywiście przez długie
lata sumiennym i rzetelnym wysiłkiem. A. Butlerow był członkiem rzeczywistym
lub honorowym 26 akademii nauk, uniwersytetów i towarzystw naukowych. Wiele
jego dzieł opublikowano w różnych językach, ale w rękopisie pozostało np. „Osnowy organiczeskoj chimii”, jak też
duża liczba pomniejszych tekstów, notatek, listów, które bezpowrotnie zginęły w
płomieniach. Chodzi o to, że żona jego syna była ciężką psychopatką (trzykrotnie zamykaną w domu wariatów),
strasznie nienawidzącą swego teścia i
niezmiennie mu dokuczającą. Pewnego razu, gdy była w domu sama i nikt nie mógł
jej powstrzymać, spaliła w piecu wszystkie papiery profesora, łącznie z wyżej
wymienionym dziełem, podsumowującym cały dorobek naukowy jego życia.
Zgon
wybitnego uczonego też miał charakter paradoksalny i niby przypadkowy, choć
przecież wiadomo nie od dziś, że przypadek stanowi formę
manifestowania się konieczności (prawidłowości). Zmarł Aleksander Butlerow 5
sierpnia 1886 roku w dobrach dziedzicznych Butlerówka w byłym powiecie
aleksiejewskim Tatarstanu. Miał lat 65. Zgon nastąpił na skutek komplikacji po
nadwerężeniu nogi, które nastąpiło było na skutek zepchnięcia profesora z
krzesła, na którym stanął, by wziąć z wysokiego regału potrzebną książkę. A
pchnięcia dokonała dla żartu jedna z jego wnuczek. Żyły się podczas spadania
nadwerężyły, a po kilku dniach zatkały i wielki uczony umarł z strasznych
męczarniach. Miał zresztą zdrowie już gruntownie nadszarpnięte przez pasmo
nieporozumień rodzinnych, które brał
bardzo blisko do serca, zamiast nad dziwnymi zakrętami losu po prostu się
politować. Od pewnego czasu miał kłopoty z rytmem serca i nadciśnieniem
tętniczym. Koniecznymi warunkami służącymi zachowaniu naczyń krwionośnych i
mięśnia sercowego w dobrym stanie są – jak wiadomo – ćwiczenia fizyczne (ruch,
sport, praca), niepalenie, dieta z niską
zawartością tłuszczów oraz … poczucie humoru (elastyczne reagowanie na
stresowe sytuacje życiowe). Kto nic sobie nie robi z życia i ludzi, a
szczególnie z ludzkiej głupoty i nikczemności, zamiast się nimi przejmować,
ratuje siebie samego przed przedwczesną śmiercią. Kto bierze życie zbyt poważnie, może je nie w
porę stracić i umrzeć – jak Butlerow – w rozkwicie sił twórczych.
W
ciągu XX wieku w Rosji i ZSRR wielokrotnie wznawiano zarówno poszczególne
dzieła wybitnego uczonego, jak np. „Izbrannyje
raboty po organiczeskoj chimii”, zbiów dzieł w trzech tomach pt. „Soczinienija”. Opublikowano też liczne
szkice biograficzne poświęcone jego życiu i pracy. Od roku 1953 przed gmachem
Wydziału Chemii Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego stoi spiżowy pomnik A.
Butlerowa.
***
ALEKSANDER
WERYHO
Pionier lecznictwa borowinowego
Aleksander
Andrejewicz Weryho urodził się 23 listopada 1837 roku w województwie witebskim.
Był jednym ze słynnych reprezentantów dawnego rodu bojarskiego, już przed
wiekami znanego na ziemiach białoruskich Wielkiego Księstwa Litewskiego, pieczętującego się godłem Śreniawa , a
rozgałęzionego w województwie wileńskim, połockim, trockim, witebskim oraz na
Żmudzi. (Centralne Państwowe Archiwum
Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391,
z. 6, nr 609, 667, 1130 i in.). Ignacy Weryka w 1420 roku za bohaterstwo nieraz
wykazywane w walkach z Krzyżakami otrzymał od władz WKL dobra leżące na trakcie
niebieskim. Później wielokrotnie się wyróżniali męstwem w wojnach toczonych z
Moskwą. [Patrz o nich: Jan Ciechanowicz, Rody
rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. 5, str. 330 – 333. Rzeszów 2001.]. Na Białorusi są panowie
Weryhowie uważani za rodzinę rdzennie białoruską, a wyznania bywali i są
zarówno prawosławnego, jak i katolickiego. W czwarty tomie edycji „Biełaruskaja Encykłapiedyja” (Mińsk
1997, str. 399) czytamy: „Wiaryhi (Dareuskija,
Wiaryhi-Dareuskija, Wiaryhi-Darouskija), szlachecki rod WKL, Reczy Paspalitaj,
Rasijskaj impieryi. Mieu try linii: biełaruska-litouskuju z herbam Szreniawa,
ukrainskuju i halickuju. Upaminajucca z 14 – 15 stahoddzia”. Za protoplastę
białoruskiej gałęzi rodu uchodzi Ignacy Weryka (1397 – 1470), namiestnik
połocki. Jako zaś najbardziej znanych reprezentantów źródła białoruskie podają
m.in. Franciszka Weryhę (ok. 1700 – 1761), generała wojsk Rzeczypospolitej i
Imperium Rosyjskiego, adiutanta generalissimusa Aleksandra Mienszykowa; Jerzego
Weryhę (1734 – 1805), pułkownika, konfederata barskiego, oficera legionów Jana
Henryka Dąbrowskiego; Antoniego Weryhę (1774 – 1838), generała pod Tadeuszem
Kościuszką i J. H. Dąbrowskim, ministra wojny Księstwa Warszawskiego w 1812
roku.
Należy
w tym miejscu dodać, że z tej rodziny wywodził się Arciom (Artemi)
Weryho-Darewski (1816 – 1884), pisarz białoruski, autor poezji, dramatów, który
pisywał także po polsku w petersburskim „Słowie”
i innych pismach polskich. W 1863 został za udział w powstaniu styczniowym
aresztowany, sądzony i zesłany na Sybir, gdzie też po dwudziestu latach żywota
dokonał.
Jednym
z przywódców powstania styczniowego na Litwie, Białorusi i w Polsce był Edmund Weryha (ok. 1840 – 1902), który spędził osiem lat na
katordze syberyjskiej, następnie zaś pracował w Petersburgu i na Ukrainie…
Jeśli
chodzi o tradycję polską, to zapisał się
w niej m.in. Władysław Weryho (1867 – 1916), filozof, eseista i wydawca.
Urodzony w Pskowie, kształcił się tamże, a następnie w Petersburgu, Warszawie,
Berlinie, Pradze, Bernie. W 1892 roku doktoryzował się w Berlinie na podstawie
rozprawy „Historiosophische Ansichten des
deutschen Sozialismus”. W Polsce został założycielem i redaktorem „Przeglądu Filozoficznego”, bardzo energicznie
udzielał się na niwie organizowania polskiego życia naukowego. Wydał m.in. „Podania białoruskie” (1890) i „Podania
łotewskie” (1895). Jego siostrą była Maria Weryho, działaczka oświatowa,
autorka licznych podręczników dla szkół polskich, jak też szeregu artykułów w
periodykach krajowych na tematy
wychowawcze.
***
Aleksander
A. Weryho ukończył w 1860 roku Cesarski Uniwersytet Petersburski, a następnie
pracował tutajże naukowo w laboratorium profesora M. Sokołowa. Od 1861 jako
eksternista studiował w Michajłowskiej Szkole Artylerii, zamierzając w
przyszłości poświęcić się karierze wojskowej w charakterze wynalazcy i
konstruktora. Po złożeniu egzaminów został skierowany przez Uniwersytet Petersburski
na delegację zagraniczną i przez cztery lata (1862 – 1864) doskonalił się
zawodowo w Tybindze i Zurychu, pracując po prostu na tamtejszych wszechnicach.
W tym okresie świetnie opanował zarówno arkany chemii, jak i język niemiecki, w
którym później powstawały i były publikowane jego pierwsze teksty naukowe w
lipskim pismie „Zeitschrift für
Chemie”. Były to: „Űber
die Einwirkung von Natriumamalgam auf Nitrotoluol” (1864) oraz w tymże
tomie „Zweite vorläufige
Mitteilung über die Einwirkung von Natriumamalgam auf die Homologen des
Nitrotoluols”. W 1865 roku heidelberski periodyk naukowy „Annalen für Chemie und
Pharmacie” opublikował artykuł Aleksandra Weryhi pt. „Ueber die Einwirkung des Natriumamalgams auf Nitrobenzol”.
W
1866 roku młody uczony został zaproszony do pracy na świeżo zorganizowanym
Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie, gdzie wspólnie ze swym byłym
nauczycielem, profesorem Mikołajem Sokołowem założył laboratorium chemiczne i
rozpoczął wykłady z chemii nieorganicznej i technicznej. W 1871 uzyskał rangę
profesora, a od 1874 wykładał chemię organiczną. Opublikował w Odessie dwa
pionierskie dzieła: „Issledowanije nad
azobenzidom i jego homologami” (1866) oraz „O reakcji priamogo prisojedinienija k gruppie azobenzida” (1867).
Prócz tego w tymże czasie zostały opublikowane pomniejsze opracowania, jak np. „Die Einwirkung von fünffachem
Bromphosphor auf Azoxybenzid” (w: „Zeitschrift
für Chemie”, Leipzig 1870); „Issledowanija nad azobenzidom” (w: „Żurnał Russkogo Fizyko-Chimiczeskogo Obszczestwa”, Petersburg
1870); „Diejstwije broma na azonbenzid” (tamże
1871).
Na
Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie A. A. Weryho pracował nieprzerwanie aż do
roku 1896. Uchodził wówczas za jednego z najwybitniejszych wykładowców tej
uczelni, na której skądinąd nie brakło znakomitości, w tym bardzo licznych
Polaków. Jeszcze w początkowym okresie swej tutaj pracy uczony zorganizował
naukowe kółko chemiczne dla studentów,
którego członkami byli m.in. późniejsi członkowie Cesarskiej Akademii Nauk i
profesorowie W. Petriaszwili, P. Melikiszwili, S. Tanatar i szereg innych.
Najwybitniejszym uczniem A. A. Weryhy był jednak późniejszy akademik AN ZSRR,
wybitny uczony Mikołaj Zieliński. (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Twórcy cudzego światła, str. 266 – 282. Toronto 1996).
Prace
naukowe A. A. Weryhy nad azobenzolem, azobenzydem, nitrobenzolem i ich
homologami miały doniosłe znaczenie dla przemysłu chemicznego, techniki oraz
ochrony środowiska naturalnego. Jako jeden z pierwszych w Europie nasz rodak
poddał analizie chemicznej wody niektórych rzek, m.in. Dniestru, zbadał ich
skład chemiczny, jakość i przydatność. Był organizatorem służby sanitarnej w gospodarce wodnej Odessy, gdzie założył
pierwsze w Rosji i na Ukrainie laboratorium do badań nad jakościa produktów
żywnościowych i do walki z ich fałszowaniem. Od 1877 roku prowadził badania nad
właściwościami chemicznymi i leczniczymi limanów i borowin Ukrainy, ustalając
m.in. wyjątkowo korzystne oddziaływanie na organizm ludzki borowin
zawierających sole siarczyste. W związku
z tym naraził się na zjadliwą krytykę sceptyków, lecz w końcu wszystkich
przekonał do swych racji i jest obecnie uważany za jednego z pionierów naukowej
balneologii naturalnej w Rosji, Polsce i
na Ukrainie. Ciekawe, że zaledwie parędziesiąt lat wcześniej znany nasz poeta i
eseista Ludwik Kondratowicz (Władysław
Syrokomla) musiał sięgać wręcz po argumenty „teologiczne” i odwoływać się do
samego pana Boga, aby przekonać nie tyle religijnego, ile ciemnego i zacofanego
czytelnika co do konieczności korzystania z leczniczych kąpieli wodnych i
borowinowych: „Filozofia – pisał w „Wycieczkach
po Litwie w promieniach od Wilna” (1857) – już się dawno zgodziła na niezbędność zła w moralnym porządku rzeczy.
Choroba jako stan anormalny, a więc na oko porządkowi przyrodzonemu przeciwny,
w widokach Opatrzności gra swą ważną i nieraz zbawienną dla człowieka rolę. W
niej przestroga albo nagroda ulubieńcom Pańskim, których Bóg swym krzyżem
nawiedza; w niej kara występnym, w niej zapobieżenie od występku; w niej
przypomnienie, że człowiek wyniesiony nad anioły a przybliżony do bóstwa, jest
tylko prochem, który w proch się obróci. Z drugiej strony, prawo Boże
nakazujące czuwać nad swym życiem, i instynkt zachowawczy, jaki wlał
Przedwieczny w każdą żywotną istotę, dobry początek doświadczeniom i naukom
lekarskim; a Ten, co cierpieniami ród ludzki dotyka, umieszcza tuż pod ręką
zaradcze przeciw nim srodki, oblewa nas zbawczym powietrzem, nasyca
uzdrawiającą siłą rośliny i kamienie, wtryska je do wód źródlanych… Umiejętna
ręka lekarza zawsze znajdzie w przyrodzie tuż około siebie zaradczy środek na
cierpienie, jeśli jeszcze nie wybiła godzina, w której Pan pacjenta przed sąd
swój ma powołać”…
A. A.
Weryho żył już w nieco innych czasach i w bardziej rozwiniętej społeczności,
toteż nie musiał się posługiwać karkołomnymi argumentami, aby przekonać
otoczenie co do tego, ze mycie rąk i regularne kąpiele nie są ani wyrazem
bezbożnictwa, ani pomysłem szatana.
Znakomity
uczony i organizator służby zdrowia zakończył swe poświęcone dobru ludzi życie
13 marca 1905 roku. Jest uważany za jednego z klasyków nauki chemicznej,
wodolecznictwa i lecznictwa borowinowego w naszej części kontynentu
europejskiego.
***
LEON
PISARZEWSKI
Członek
dwu Akademii Nauk
Była
to dawna szlachta polska, której różne odgałęzienia pieczętowały się godłami
rodowymi: Starykoń, Ślepowron i Topór. Znani byli od wieków na terenie
Małopolski, Wielkopolski, Mazowsza, Ukrainy, Mołdawii. Źródła archiwalne
przynoszą mnóstwo informacji o poszczególnych przedstawicielach tej szeroko
rozgałęzionej rodziny. {Patrz o nich: Jan
Ciechanowicz, Rody rycerskie
Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. IV, str. 352. Rzeszów 2001].
Lew
(Leon) Władimirowicz Pisarzewski urodził
się 1 lutego 1874 roku w Kiszyniowie. Jego dziadek Ignacy pełnił w swoim czasie
obowiązki marszałka powiatowego szlachty, ojciec zaś praktykował jako
notariusz. Wielu krewnych znajdowało się od połowy XIX wieku w cywilnej i
wojskowej służbie rosyjskiej. Marzeniem rodziców było: za wszelką cenę dać
dzieciom wykształcenie, by mogły sobie radzić samodzielnie w dalszym życiu.
Mimo iż ojciec Leona zmarł, gdy chłopiec miał zaledwie dziesięć lat, matka,
kobieta dzielna, rozumna i stanowcza – jak to szlachcianka kresowa – uczyniła
wszystko, co mogła, by czwórkę dzieci, mimo trudności materialnych, wykształcić
i postawić na nogi. Leon ukończył więc słynne odesskie Gimnazjum Richelieu i
zaraz po tym wstąpił na Wydział Fizyczno – Matematyczny tutejszego Uniwersytetu
Noworosyjskiego.
Podczas
studiów młosy człowiek musiał dorabiać zarówno na własne utrzymanie, jak i
wspomagać matkę w opiece nad trojgiem młodszego rodzeństwa. Właściwie to od
dziewiętnastego roku życia Leon Pisarzewski w zupełności zarabiał na własne
utrzymanie – korepetycjami. Duża siła witalna, pracowitość i systematyczność
oraz błyskotliwe uzdolnienia sprawiły, że jednocześnie czynił znakomite postępy
w nauce. A może zresztą to rozpacz egzystencjalna popychała do tak znacznego
nadwysiłku. W 1895 roku pan Leon został pozostawiony w uniwersytecie w celu
doskonalenia się w zawodzie i przygotowania do funkcji profesora. Kolejne spędzone w ten sposób lata znów były nacechowane dużymi trudnościami
materialnymi, ale też wypełnione fascynującą pracą naukową, etosem aktywizmu i
poznania. Kształtowanie się jego zainteresowań naukowych w dziedzinie chemii
odbywało się początkowo pod przemożnym wpływem idei S. Arrheniusa, D.
Mendelejewea, W. Ostwalda, a pod bezpośrednim kierownictwem profesora P.
Melikiszwili. Od początku zaś i przez wiele lat podstawowym przedmiotem jego
badań naukowych pozostawała chemia nieorganiczna, w szczególności w
zastosowaniu do dwutlenków i nadtlenków. Już jako młody naukowiec Pisarzewski
ustalił za pomocą doświadczeń laboratoryjnych, ze dwutlenki i nadtlenki
pierwiastków przejściowych są pochodnymi dwutlenku wodoru, ustalił odnośne
formuły, szczegółowo zbadał i opisał ich właściwości chemiczne. Monografia na
ten temat autorstwa profesora Melikowa
(Melikiszwili) i Pisarzewskiego pt. „Issledowanija
nad pierekisiami” (1899) została wyróżniona
nagrodą imienia Łomonosowa przez Cesarską Akademię Nauk.
W
1900 roku Leona Pisarzewskiego skierowano na dwa lata stażu do Instytutu Fizyki i Chemii W. Ostwalda w Lipsku. Uczęszczał
tutaj na mnóstwo prelekcji, a w 1901
roku złożył wszystkie wymagane egzaminy i uzyskał świadectwo ukończenia tej
słynnej szkoły.
Po
powrocie do Odessy młody naukowiec w 1902 roku obronił na Uniwersytecie
Noworosyjskim rozprawę magisterską pt. „Pieriekisi
i nadkisłoty”, w styczniu zaś 1903
został awansowany na stanowisko docenta prywatnego i rozpoczął wykłady, jak też
zajęcia praktyczne ze studentami. W tym czasie poświęcał się przede wszystkim
badaniom nad teorią i właściwościami rozpuszczalników i roztworów. Jego
opracowanie „Swobodnaja energia
chimiczeskoj reakcji i rastworitiel” zawierała dane o stałych równowagi i
zmiany wolnej energii dziewięciu reakcji w 47 rozpuszczalnikach, o ich
przewodnictwie molekularnym, charakterystykach ciepłotwórczych itp. Szereg
ustaleń w zakresie termodynamiki procesów chemicznych, jak też tezy ogólniejsze
tej rozprawy (ogłoszonej w 1912 roku) zachowują swą aktualność do dziś; a były
pionierskie w skali europejskiej i bardzo wysoko je oceniał m.in. D.
Mendelejew. Warto zaznaczyć, że od 1904 roku L. Pisarzewski piastował posadę
profesora nadzwyczajnego w Uniwersytecie
Dorpackim, a od kwietnia 1908 kierował Katedrą Chemii Nieorganicznej
Politechniki Kijowskiej. W 1912 pracował w Petersburgu, od 1913 – w
Jekatierinoisławlu.
Następny
etap i kolejny temat jego badań stanowiła chemia elektronów, zastosowanie też
fizyki teoretycznej w dziedzinie chemii nieorganicznej. Jako jeden z pierwszych
w nauce światowej L. Pisarzewski opracował teorię elektronicznej struktury
materii oraz podkreślał fakt, iż reakcje chemiczne są w zasadzie procesami
nabywania lub tracenia elektronów przez pierwiastki. Jako pierwszy też
dokładnie ustalił podobieństwa i różnice między procesami chemicznymi a
elektrochemicznymi. Jego teksty na ten temat, opublikowane w okresie 1919 –
1929 w periodyku „Biulletień Jekatierinosławskogo Gornogo Instituta”, wywołały
szeroki rezonans międzynarodowy i zyskały mu tytuł autora teorii solwatycyjnego
potencjału elektronów. Wiele uczynił również jako współtwórca podstaw
elektronicznej teorii katalizy metali.
Od
1913 roku L. Pisarzewski – jak zaznaczyliśmy powyżej – pracował w
Jekatierinosławlu (obecnie Dniepropietrowsk), gdzie został obrany na stanowisko
kierownika Katedry Chemii Ogólnej i Nieorganicznej Jekatierinosławskiego
Instytutu Górniczego, jedynej zresztą wyższej uczelni w tym prowincjonalnym
mieście, które niebawem stało się słynne właśnie ze względu na pionierską
działalność naukową L. Pisarzewskiego. Tutaj też nasz rodak założył rodzinę,
zawierając małżeństwo z Malwiną Rosenberg, która także została później
znakomitą specjalistką w dziedzinie chemii teoretycznej i często publikowała
prace naukowe we współautorstwie z mężem.
Burzliwe
lata rewolucji i wojny domowej w Rosji (1917 – 1918) L. Pisarzewski przebył
tak, jak większość mieszkańców tego kraju, tj. w biedzie i poniewierce. Cudem
uniknął rozstrzelania przez szajki pijanych marynarzy, grasujących po Ukrainie.
Te straszne dni nasunęły filozofowi Mikołajowi Bierdiajewowi smutną refleksję: „Człowiekowi w bardzo małej mierze właściwe
jest człowieczeństwo. Bóg jest ludzki, człowiek zaś nieludzki… Postulat
samowystarczalności człowieka okazuje się negowaniem człowieka, prowadzi do
rozkładu pierwiastka czysto ludzkiego na pierwiastek pretendujący do tego, by
stanąć ponad człowiekiem („nadczłowiek”) oraz pierwiastek bezwzględnie stojący
poniżej tego, co ludzkie. Zamiast bogo-ludzkości utwierdza się
bogo-zwierzęcość”… Tak też marksizm, który spostrzegał sam siebie jako
najwyższą formę humanizmu, w praktyce okazał się zaprzeczeniem praw i godności
człowieka, a zło przezeń zrodzone długo jeszcze będzie przerażało ludzkość. Być
może zresztą, że zło pełni jakąś ważną rolę w urzeczywistnianiu planów Bożych w
świecie: jest pomstą siebie samego. Czyli że niesprawiedliwość niszcząca
niesprawiedliwość staje się narzędziem odwiecznej kosmicznej sprawiedliwości.
Jak powiada Księga Mądrości (5, 20
23) o końcu bezbożnych: „A razem z Nim [Bogiem]
świat będzie walczył przeciw nierozumnym.
Polecą z chmur celne pociski błyskawic, pomkną do celu jak z dobrze napiętego
łuku, a gniewne grady wyrzucone zostaną jak z procy. Wzburzą się przeciw nim
wody morskie i rzeki nieubłaganie ich zatopią. Podniesie się przeciw nim powiew
mocy i jak wichura ich zmiecie. Tak nieprawość spustoszy całą ziemię, a
nikczemność obali trony możnowładców”. W ciągu XX wieku wiele znaków na
ziemi i na niebie wskazywało umęczonej ludzkości, że coś się dzieje nie tak,
jak powinno. Wojny więc i rewolucje, krwawe bunty i krwawa ich pacyfikacja
ciągnęły się w nieskończoność i wydawały się ludziom wielką
niesprawiedliwością, choć w istocie mogły być manifestacją odwiecznej
Opatrzności. Przecież „światem rządzi tak
wielka Opatrzność i sprawiedliwość Boża, że nie może nikogo spotkać śmierć
niesprawiedliwa, nawet jeśli ją przypadkiem ktoś niesprawiedliwy zada” (Św.
Augustyn, O wielkości duszy). Nieodgadnione
są te sprawy i może czuć się szczęśliwy ten, kto ujdzie z życiem podczas tak
opresyjnych okresów dziejowych… Samych tylko kapłanów prawosławnych komuniści w
latach 1917 – 1919 zamordowali około 55 tysięcy, a ludzi o inteligenckim
wyglądzie motłoch bolszewicki rozstrzeliwał na ulicy natychmiast. Profesorowi
Pisarzewskiemu udało się jakoś tej jatki „walki klasowej” uniknąć.
Był
osobowością wszechstronnie uzdolnioną i mającą
rozwinięte zainteresowania estetyczne. Kochał malarstwo i w wolnych
chwilach chętnie sam sięgał po pędzel. Lubił poezję, potrafił recytować z
pamięci obszerne ustępy w oryginale z dzieł Homera, Puszkina, Słowackiego,
Schillera. Codziennie od młodości do podeszłego wieku uprawiał sporty; bieg
poranny połączony z ćwiczeniami siłowymi dawał poczucie zdrowia, energii,
harmonii ducha i ciała. W niedziele chętnie wyjeżdżał z wędką nad rzekę czy jezioro,
co stanowiło doskonały relaks po kilku dniach uciążliwej pracy naukowej.
Potrafił też miarkować się w troskach i zmartwieniach, jakby w myśl
Nazaretańczyka, który przecież w „Kazaniu
na Górze Oliwnej” (6, 25 – 34) uczył: „Nie
troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje
ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a
ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani
żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie
jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną
chwilę dołożyć do wieku swego życia? (…) Nie troszczcie się zbytnio i nie
mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o
to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego
wszystkiego potrzebujecie. (…) Nie troszczcie się zbytnio o jutro, bo
jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej
biedy”. Chrześcijańska filozofia życia łagodzi trud istnienia i pozwala z
przymrużeniem oka spoglądać na codzienne troski, kłopoty, zmartwienia, które
przecież nie tylko doskwierają, ale i przemijają. Jest to madra, racjonalna
postawa, propagowana zresztą nie tylko przez chrześcijaństwo, ale i przez
islam, buddyzm i inne systemy religijno – filozoficzne.
Leon
Pisarzewski był średniego wzrostu, ruchliwym, szybkim w reakcjach na bodźce
intelektualne człowiekiem. Miał twórcze usposobienie i niedogmatyczne
nastawienie umysłu – cechy wyjątkowo
doniosłe w przypadku człowieka nauki. Stąd jego odkrycia i wysnuwanie
nowatorskich koncepcji teoretycznych; stąd promowanie utalentowanej młodzieży
akademickiej i organiczna odraza do włączania się w jakieś kolesiowskie układy
i w nieformalne towarzystwa wzajemnej asekuracji, tworzone przez
karierowiczowskie miernoty. Ale też stąd ciągłe nieporozumienia i konflikty z
establishmentem naukowym, który czuje się z natury zagrożony przez każdego
nowatora, który podważa monopol hierarchii na prawdę, a tym samym i na
uprzywilejowaną pozycję socjalną.
W
1922 roku ukazała się książka Leona Pisarzewskiego „Osnowy chimii”, będąca
systematycznym wykładem podstaw chemii z pozycji teorii elektroniczno –
jonowej; później we współautorstwie z żoną gruntownie to dzieło przerobił i
było ono kilkakrotnie wznawiane. W 1928 wydał „Wwiedienije w chimiju”, w 1933 – „Nieorganiczeskaja chimija”. Szereg swych opracowań naukowych
uczony opublikował na łamach
miesięcznika „Priroda”, który w 1912
roku założył wspólnie z W. Wagnerem i A. Tarasiewiczem, a który przez wiele
dziesięcioleci był najlepszym rosyjskim pismem popularno-naukowym i ukazuje się
dotychczas w kilkusettysięcznym nakładzie. Na marginesie mówiąc, ten periodyk
był zawsze bardziej naukowym niż popularnym, a głos na jego łamach zabierali
najtęźsi naukowcy z różnych gałęzi wiedzy.
Szczególnie
wielkie są zasługi L. Pisarzewskiego przed nauką ukraińską. W 1927 roku założył
on w Dniepropietrowsku Ukraiński Instytut Chemii Fizycznej, który po drugiej
wojnie światowej przeniesiony został do Kijowa i funkcjonuje do chwili obecnej
w składzie Akademii Nauk Ukrainy jako Instytut Chemii Fizycznej imienia L. W.
Pisarzewskiego. Był również współorganizatorem Uniwersytetu
Dniepropietrowskiego; w 1929 roku założył w stolicy Gruzji Tbilisi
Naukowo-Badawczy Instytut Chemii (obecnie Instytut Chemii Fizycznej i
Organicznej imienia P. Melikiszwili AN Gruzji).
W
1925 roku L. Pisarzewskiego obrano na rzeczywistego członka AN Ukrainy, a w
1930 – członka AN ZSRR. W tymże roku
otrzymał Nagrodę Stalinowską, a w 1935 Order Lenina za wybitne osiągnięcia
naukowe. Zmarł uczony na gruźlicę płuc 23 marca 1938 roku.
***
JERZY WAGNER
Współtwórca chemii
terpenów
Był
jednym ze współtwórców chemii terpenów, czyli związków organicznych,
stanowiących ważną część składową olejków eterycznych; obok A. Butlerowa
najwybitniejszym chemikiem organikiem Rosji w XIX wieku.
Urodził
się w Kazaniu 29 listopada 1849 roku w rodzinie prawnika, potomka
niemiecko-polskiej rodziny szlacheckiej od wieków zasiedziałej w Wielkim
Księstwie Litewskim i Inflantach. Panowie Wagnerowie, przeważnie należący do
szlachty zagrodowej, ale mający też gałęzie nader zamożne i wpływowe, w różnych
prowincjach używająli odmiennych herbów rodowych – Brochwicz III, Lew, Newlin –
choć przecież stanowili jeden, złączony więzami krwi dom rycerski. Wydaje się,
że pierwotną ojczyzną rodu aryjskich Wagnerów (są też rodziny semickie tego
nazwiska) była Saksonia, kraj ongiś słowiański, następnie podbity i
zasymilowany przez Germanów, używających tu zresztą dialektu znajdującego się
pod istotnym wpływem języków słowiańskich. Kraj ten nie miał zbyt chlubnych
dziejów, jak zaznacza Zdenek Niejedly w swej książce „Richard Wagner. Zrozeni romantika”
(Praha 1961). Rodzina zaś Wagnerów już w XVI – XVII wieku
rozgałęziła się po różnych krajach, zakładając swe siedziby na ziemiach Litwy,
Rusi, Inflant, skąd przenieśli się również do Rosji. Ks. Kasper Niesiecki w
dziele „Korona Polska” (t. 4)
notuje: „Wagner. N. Wagner w Wojsku
Polskim zasłużony; dla męstwa swego nobilitowany na sejmie 1662… Adam Wagner
pojął Katarzynę Dziewanowską, z której
syn Jędrzej”… itd. Ów nobilitowany Karol Wagner miał synów Bogusława i
Józefa. Jak wynika z przekazów archiwalnych, z biegiem czasu panowie Wagnerowie
spokrewnili się w Rzeczypospolitej poprzez małżeństwa z takimi rodzinami jak
Białochowscy, Ciechanowiczowie, Ciecholewscy, Dembińscy, Gołuchowscy,
Gralewscy, Pierzchałowie, Krokowscy, Szantyrowie i in. Obfite materiały do
dziejów tego rodu znajdują sięw zbiorach Centralnego Państwowego Archiwum
Historycznego Litwy w Wilnie (f. 391,
z.8, nr 2597; f. 391, z. 1, nr 1154; f. 391, z. 8, nr 131; f. 391, z. 6, nr
707, 7, 973; f. 708, z. 2, nr 2157). Karol Wagner za udział w ruchu powstańczym
1862 został zesłany z Wileńszczyzny w głąb Rosji, do guberni kazańskiej.
***
Jerzy
Wagner (figurujący w źródłach pisanych także jak Jegor czy Georg) miał zaledwie
rok, gdy zmarła jego matka, a wychowaniem chłopczyka zajęły się jego babcia i
ciotka. Z pewnością zabrakło mu w tym czasie czułości, pieszczot, miłości i poczucia bezpieczeństwa, których
źródłem może być tylko matka, a które są niezbędne we wczesnym okresie życia,
aby później zachować wewnętrzny spokój i harmonię ducha. Gdy minęło kilka lat i
chłopak nieco podrósł, oddano go na wychowanie i naukę do prywatnego pensjonatu
w Inflantach. Otrzymał tu dość poważny zasób wiedzy w zakresie języków, nauk
przyrodniczych i ścisłych, choć był jednak uczniem sprawiającym wiele kłopotów
nauczycielom. W końcu zaś tak zaognił z nimi stosunki, że w ostatnim roku nauki
uciekł z pensjonatu, na gapę dotarł koleją do Nowogrodu Niżnego, a stamtąd
pieszo kilkaset kilometrów do rodzinnego Kazania. Gdy stanął jak cień na progu
domu rodzicielskiego, ojciec żachnął się na widok wycieńczonego syna, przytuli
l go do serca, wysłuchał dramatycznej opowieści o przygodach nastolatka i
wreszcie dobrodusznie, aczkolwiek nie bez domieszki dezaprobaty, rzekł: „No,
bracie, jesteś jak ten Łomonosow, z tą wszelako różnicą, że on uciekł z domu do
szkół, a ty ze szkoły do domu”… Po paru tygodniach niepewności do Kazania
nadszedł list z Inflant informujący, że mimo pewnych trudności usposobienia
zbieg wykazał w trakcie nauki w pensjonacie znakomite walory umysłowe, posiada
obszerny zasób wiedzy i rokuje bardzo wielkie nadzieje na przyszłość. Jak widać
z tego listu, nauczyciele Wagnera
okazali się na poziomie, potrafili zbagatelizować jego przejściowe młodzieńcze
wybryki, a dostrzegli, docenili i postarali się w nim rozwinąć to, co
najważniejsze – znakomite walory intelektualne. W dalszym swym życiu, jak to
bywa z większością wybitnych osób, Jerzy Wagner bardzo często miał nadzwyczaj
napiete i skomplikowane stosunki ze swym otoczeniem społecznym. Chodzi tu o
niezaprzeczalną prawidłowość psychologiczną: ludzie ponadprzeciętni są źle
znoszeni przez przeciętnych i vice versa.
Znakomity psycholog Ernst Kretschmer zapytuje w swym świetnym dziele „Ludzie genialni” : „Czy zastanawiano się
nad tym, czym jest człowiek genialny i czemu tak często przebija się on przez
życie z takim trudem, jakby się przedzierał przez gąszcz leśny; czemu bywa on
niezrozumiały przez swoich nauczycieli, odtrącany przez rodzinę, ośmieszany
przez ludzi swego cechu; czemu niemal stale popada w zatargi ze swoimi
przyjaciółmi; czemu los nieżyczliwy zamyka mu najprostszą drogę do szczęścia, a
życie jego upływa wśród kłopotów, gniewów, zgryzot i przygnębienia?”
Odpowiedzi
na to pytanie od setek lat szukają zarówno psychologowie, jak też filozofowie,
pisarze, historycy, antropologowie. E. Kretschmer widzi dwie podstawowe grupy
przyczyn, ze względu na które człowiek wybitny ma prawie zawsze życie
utrudnione ponad średnią statystyczną. „Zapewne,
- powiada – że duża część winy jest
tam, gdzie się jej zawsze doszukiwano, a mianowicie w otoczeniu tych ludzi i w
jego niezrozumieniu tego, co wyjątkowe i nadzwyczajne, a także, nazywając
rzeczy po imieniu, w prostej powszedniej zawiści ludzi zwykłych, którzy nie
chcą być prześcigani przez niczyją niezwykłość. Druga przyczyna typowych
trudności życiowych trapiących ludzi genialnych tkwi gdzieindziej. Człowiek
normalny przystosowuje się nawet do
warunków i sytuacji najgorszych, przebija się przez życie, ma wytrzymałość i
cierpliwość, zachowuje dobry humor, umie brać życie takim, jakim ono jest, i
instynktownie potrafi wyczuć, gdzie jest jego miejsce wśród ludzi”… Osoba
zaś wybitna nie tylko w latach młodości miewa wiele zatargów i nie potrafi
przystosować się do przeciętnego otoczenia. Widzimy tu przez szereg lat nagłe
przemiany, powodzenia i niepowodzenia, długi łańcuch zgryzot, rozczarowań,
gwałtownych wybuchów. U natur genialnych spotykamy poza tym mnóstwo objawów,
które stanowczo nie ułatwiają życia, jak np. skłonność do manii prześladowczej,
do psychogennych reakcji afektywnych, nadwrażliwość i zmienność stanów
psychicznych. E. Kretschmer tedy kończy swe rozważania nad losami ludzi
wybitnych nader plastycznym uogólnieniem: „Z
jednej strony mamy otoczenia ludzi normalnych z ich ograniczonością, którzy
niczym nie dają się wytrącić z równowagi, a jednocześnie zazdroszczą
człowiekowi niezwykłemu tego wszystkiego, co im kłuje w oczy, - z drugiej
strony geniusz, człowiek wyjątkowy, ze swoimi przewrażliwionymi nerwami i
gwałtownymi reakcjami, z małą zdolnością przystosowawczą, kapryśny, ulegający
zmiennym nastrojom i wybuchom złego humoru. Taki wyjątkowy człowiek nie tylko,
że traktuje bezwzględnie, wyniośle, z góry i ostro każdego filistra, ale
niejednokrotnie bardzo utrudnia życie i tym wszystkim, którzy go szczerze
kochają i życzą mu jak najlepiej”.
Gdy
wdowa po pewnym uczonym uzyskała audiencję u króla szwedzkiego, a ten ze
współczuciem nagabnął ją o niedawno
zmarłego męża, niewiasta odrzekła mu:
„Najjaśniejszy panie, on był nieznośny!”. Gdyby wszyscy biografowie byli równie
szczerzy, jak owa wdowa w żałobie, to jej słowa mogłyby być wykute na cokole
niejednego pomnika, wzniesionego ku czci wielu geniuszy, takich np., jak
słynący z „krnąbrnego i nieznośnego” usposobienia Sokrates, Seneka, A.
Mickiewicz, J.Słowacki, C. K. Norwid, F. Schiller, A. Puszkin, M. Lermontow, I. Strawiński,
P. Czajkowski, J. J. Rousseau, Lew Tołstoj i in. Po prostu – jak trafnie
spostrzegł Arthur Schopenhauer – „do
życia codziennego geniusz jest tak przydatny, jak astronomiczny teleskop do
oglądania przedstawienia teatralnego”… Nie zamierzamy tu oczywiście
sugerować przewrotnej mysli, izby wystarczyło mieć złe stosunki z otoczeniem,
aby zostać policzonym w poczet osób genialnych. Wówczas bodaj co drugi szary
zjadacz chleba uważałby się za geniusza. Nieraz zresztą i osoby wybitne, jak
np. J. W. von Goethe czy Maria Skłodowska, potrafią nader harmonijnie współżyć
z otoczeniem. Są to jednak raczej wyjątki potwierdzające regułę; ludzie, im są
barwniejsi, tym mocniej odbijają od szarego, jednostajnego tła społecznego…
Ernst
Kretschmer więc odnotowuje: „Istota
wszelkiego zdrowia duchowego i cielesnego to stan równowagi i dobrego
samopoczucia. Toteż człowiek umysłowo zdrowy, właśnie dlatego, że jest
zrównoważony i umie się przystosować, nie robi ani rewolucji, ani wojen, ani
poezji, jeśli warunki życiowe są jako tako znośne. Znaczna część wielkich
przewrotów umysłowych i politycznych bierze początek wśród ludzi ze złym
samopoczuciem, czyli wyrażając się językiem psychiatrów, spośród ludzi
psychicznie nienormalnych, nerwicowców, psychopatów, obłąkańców. Im mniej ma
bowiem ktoś równowagi wewnętrznej, tym łatwiej bodźce zewnętrzne wytrącają go z niej, a im gorzej
kto się czuje, tym skwapliwiej położenie swoje ocenia jako nieznośne i daje się
porwać do czynów wywrotowych, podczas gdy cierpliwość i równowaga człowieka
zdrowego jeszcze dalekie są od wyczerpania”. Zastąpmy w tym rozumowaniu
wyraz „zdrowy” na „przeciętny”, a „chory” na „ponadprzeciętny” (co byłoby
zresztą zgodne z intencjami Kretschmera), a będziemy mieli do czynienia z
obserwacją nader wnikliwą i trafną, jak też
dająca wiele do myślenia…
***
Po
odnotowaniu tejże tendencji w życiorysie Jerzego Wagnera przypomnijmy pokrótce
dalsze jego losy. Tak więc po ucieczce z pensjonatu do domu chłopiec nieco
ochłonął i na zimno rozważył swe postępowanie. Uświadomił sobie m.in. że
ucieczka od trudności i wycofanie się z walki życiowej dalece nie zawsze licuje z ludzką godnością i
nigdy nie prowadzi do zwycięstwa.
Dalsze
kształcenie młodzieńca odbywało się w domu z pomocą korepetytorów i ojca. A w 1867 roku pan Jerzy
błyskotliwie złożył egzaminy gimnazjalne i natychmiast, idąc za radą ojca,
wstąpił na studia prawnicze do Uniwersytetu Kazańskiego. Na tym wydziale
zatrzymał się przez dwa lata, gdy jednak za namową przyjaciół odwiedził kilka
prelekcji na wydziale przyrodniczym, uświadomił sobie jednoznacznie, że jego
powołaniem byłby właśnie ten drugi kierunek studiów. Przerwał więc naukę
jurysprudencji i przeniósł się na pierwszy rok wydziału nauk przyrodniczych. Od
trzeciego zaś roku rozpoczął specjalizację w zakresie chemii organicznej w
laboratorium profesora A. Zajcewa, wybitnego skądinąd naukowca. W roku 1874
Jerzy Wagner z wyróżnieniem ukończył nauki uniwersyteckie i pozostał w nim „dla prigotowlenija k profiessorskomu zwaniju”.
Talent
rasowego badacza młody człowiek ujawnił jeszcze siedząc w ławce studenckiej,
gdy na ostatnim roku studiów opublikował wspólnie z A. Zajcewem swój pierwszy
artykuł naukowy pt. „Nowyj sintez
ałkogolej. Sintez dietiłkarbinoła, nowogo izomiera amilnogo ałkogola”, który się ukazał w 1874 roku w „Żurnale Russkogo Chimiczeskogo
Obszczestwa”. Idąc za przypuszczeniami A. Butlerowa młody naukowiec dążył do laboratoryjnej
syntezy izomerycznych związków alkoholi, których istnienie teoretycznie
przewidział właśnie Butlerow.
Jerzy
Wagner zafascynował się badaniami
eksperymentalnymi, poświęcał się im bez reszty i już wkrótce zaczął
uzyskiwać wyniki, które zwróciły na siebie uwagę świata nauki, gdyż stanowiły
udaną próbę sztucznego pozyskiwania spirytusów ze związków karbonylowych oraz
związków metalowoorganicznych. W ten sposób już w pierwszych latach swej pracy
naukowej J. Wagner zsyntetyzował kilka z ośmiu izomerów alkoholu, których
istnienie teoretycznie przepowiedział A. Butlerow. Wybitny uczony, pracujący ówcześnie
w Petersburgu, nie bez satysfakcji dowiedział się o wynikach laboratoryjnych
doświadczeń uzyskanych przez młody talent kazański. Niebawem sprawę uzgodniono
i Jerzy Wagner udał się do stolicy imperium, gdzie w laboratorium A. Butlerowa
podjął dalsze prace nad syntezą wtórnych spirytusów, a jednocześnie został
oficjalnie zatrudniony na stanowisku laboranta (odpowiednik współczesnego
asystenta) w pracowni chemii analitycznej profesora N. Mienszutkina. Udało mu
się tu dokonać syntezy szeregu związków acetaldegidy, akroleiny, opracowana zaś
przezeń metoda hydrolitycznego
pozyskiwania spirytusów wtórnych na drodze łączenia aldehydów ze związkami
metaloorganicznymi dotychczas jest przedstawiana w podręcznikach chemii
organicznej jako jedna z najskuteczniejszych metod w tej dziedzinie.
W
1876 roku Wagner został obrany na członka Niemieckiego Towarzystwa Chemicznego
i podjął owocną współpracę z profesorem Wiktorem Meyerem i Emilem Fischerem. W
1881 roku „Żurnał Russkogo Chimiczeskogo Obszczestwa” opublikował jego
pierwszy, mający fundamentalne znaczenie tekst pt. „Ob. obszczem sposobie połuczenija wtoricznych spirtow”; w 1882
tamże ujrzał światło artykuł „O
zakonnosti okislenija ketonow”.
W
1882 roku Jerzy Wagner przeniósł się do Nowo-Aleksandrowska (tak zwano wówczas
Puławy) i objął tam katedrę technologii chemicznej w działającym od 1869 roku
Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa. Cztery lata tutaj spędzone
okazały się nad wyraz owocne pod względem naukowym, choć przecież
prowincjonalne i małe Puławy nie dysponowały ani odpowiednim wyposażeniem
laboratoryjnym, ani środkami na rozwój badań, choć rząd petersburski dość
hojnie sypał groszem na te cele. Lecz i w tym przypadku sprawdziły się słowa
jednego z niemieckich uczonych: najlepsze prace badawcze zostały zrealizowane w
najgorszych laboratoriach. Jerzemu Wagnerowi udało się „wybić” od administracji
cesarskiej rolnictwa dwa pokoje pod pracownię chemiczną oraz dobrać sobie ośmiu
praktykantów, którzy pełnili obowiązki
laborantów i pomocników. Przez cztery lata uczony pracował w tych spartańskich
warunkach. Z pracy odchodził późnym wieczorem, letnie urlopy spędzał ślęcząc
nad retortami, chemikaliami, roztworami, notatkami. Swym postępowaniem
dowodził, iż żadne warunki dla prowadzenia badań naukowych nie są niedogodne,
jeśli się posiada entuzjazm, wewnętrzne zaangażowanie w sprawę, jeśli się bez
reszty poświęca pracy. W 1885 roku w Petersburgu ukazała się książka J. Wagnera
„Sintez wtoricznych spirtow i ich
okislenije”; w 1888 w Warszawie opublikowano rozprawę doktorską „K reakcji okislenija niepriedielnych
uglerodistych sojedinienij”. Od roku 1886 zresztą już znany wówczas badacz
kierował zorganizowaną przez siebie Katedrą Chemii Organicznej Uniwersytetu
Warszawskiego. Co prawda, przyszło mu trudno rozstawać się z Puławskim
Instytutem Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa, w którego obrębie stworzył
sprawnie funkcjonujące laboratorium, to jednak się w końcu na przenosiny
zdecydował. Warszawa to Warszawa, miasto dość ludne, ruchliwe, w którym łatwiej
o bardziej rozgarniętych ludzi i o wiele innych czynników ważnych w pracy
naukowej. Także tutaj Wagner zorganizował pracownię chemii organicznej; objął
też posadę profesora nadzwyczajnego i prowadził z ogromnym powodzeniem zajęcia
z chemii organicznej. Podczas wykładów chętnie czynił dygresje, opowiadał
anegdoty z życia wybitnych ludzi, aby nieco ubarwić uciążliwy bądź co bądź proces dydaktyczny. Miał głos silny i czysty,
narrację logiczną i przejrzystą, tak charakterystyczną dla mieszkańców W.K.L.,
czyli styl zupełnie odmienny w stosunku do chrząkliwej, mętnej, chaotycznej i
usztucznionej mowy wykładowców z Korony. Z reguły wykład J. Wagnera wieńczyły
huczne oklaski studentów, nagradzających w ten sposób nieszablonowość, energię
i niezależność w zachowaniu profesora; nie w ostatniej zresztą kolejności –
także fascynującą treść jego prelekcji.
W
okresie warszawskim Jerzy Wagner dokonał szeregu dalszych odkryć szczegółowych
w zakresie chemii terpenów oraz stereochemii, ustalił liczne równania, formuły
i struktury. Informacje o jego dokonaniach były znane i odnotowywane w Polsce i Rosji, Niemczech i Anglii, Szwecji
i Francji, Belgii i Szwajcarii. Był uczonym cieszącym się autorytetem
międzynarodowym. Kierowany przez niego warszawski ośrodek stereochemii należał
do liczby czterech najważniejszych w całym Imperium Rosyjskim, obok odesskiego,
ryskiego i kazańskiego.
***
W
latach 1896 – 1900 w fachowych periodykach Warszawy, Moskwy, Petersburga,
Berlina wielokrotnie ukazywały się pionierskie teksty profesora Jerzego Wagnera
(nieraz we współautorstwie z młodszymi kolegami polskimi); w sumie opublikowano
ich ponad 120. W 1899 r. Rosyjskie Towarzystwo Chemiczne nadało mu za wybitne
osiągnięcia naukowe i owocną pracę dydaktyczną wielką nagrodę ze złotym medalem imienia A. A. Butlerowa.
Życie
prywatne wybitnego uczonego układało się niezbyt harmonijnie, od pewnego
momentu cechowała pana Jerzego pewna
nieobojętność do napojów gorących, co, niestety, przyczyniło się do rozwoju
niebezpiecznej choroby. Cóż, jeśli w Europie i Rosji wówczas już trwała moda na
nadużywanie alkoholu jako swoisty „szyk”. Rosjanie zresztą w ciągu kilku
stuleci nadużywali biostymulatorów, by odnosić zwycięstwa. Nawet decyzje o
rozpoczęciu wojen zapadające na najwyższych stopniach władzy podejmowane były z
reguły w stanie upojenia alkoholowego. Wódkę podawano przed bojem zarówno
ratnikom Iwana IV Groźnego i Aleksego Michajłowicza, jak i konnikom Siemiona
Budionnego czy batalionom karnym marszałka
Żukowa. Ten biostymulator uwalniał psychikę od strachu i hamulców moralnych.
Szedli więc żołnierze zapamiętale do
ataku, tworząc przestrzeń życiową dla olbrzymiego imperium. Moda pijacka
poraziła w końcu także sfery intelektualne, w szczególności literackie i
artystyczne, jak również naukowe. I nie było sprawą przypadku, że mianowicie
profesor Moskiewskiego Instytutu Technologicznego Dymitr Mendelejew,
niewątpliwy geniusz naukowy oczywiście, w wyniku trwających półtora roku badań
laboratoryjnych i degustatorskich doszedł do wniosku, iż idealną proporcją
spirytusu do wody w napojach alkoholowych jest 40 do 60. Skutkiem zaś tych
badań stało się wyprodukowanie pierwszej w dziejach sztuki kulinarnej wódki
„naukowo uzasadnionej” („Moskowskaja osobaja”), jak też stałe
uzależnienie pana profesora i jego kolegów od tego boskiego napoju. Ten bowiem
wybitny reprezentant nauki powszechnej każdemu młodemu (lub nie) naukowcowi,
który chciał rozpocząć pracę pod jego auspicjami, urządzał tzw. „próbę
ogniową”: osoba aspirująca musiała duszkiem wypróżnić stugramową próbówkę
wypełnioną czystym spirytusem po słowach Mendelejewa „sanctus spiritus!”. Jeśli kandydat honorowo tę próbę wytrzymał, co
miałoby dawać świadectwo temu, iż ma tęgą głowę, miał szansę na bycie zatrudnionym
w laboratorium chemicznym Instytutu Technologicznego. Jeśli zaś haniebnie się
zakrztusił i stracił oddech – rozmowa wstępna kończyła się natychmiastowym
pożegnaniem. No bo po co zatrudniać na odpowiedzialnym stanowisku naukowym
słabeuszy? Do dziś w niektórych kołach naukowych Rosji popularna jest
sentencja: „Ten, kto nie uprawia miłości
ze swą laborantką, nie szcza do zlewu w pracowni, nie pije z próbówki
96-procentowego spirytusu, ten nie jest chemikiem z prawdziwego znaczenia”.
Sam
profesor Mendelejew (mający nawiasem mówiąc polskie korzenie) raz w tygodniu, w
sobotę, udawał się do publicznej łaźni,
gdzie po porządnym wypoceniu się i umyciu wypijał bez pośpiechu pokaźną
karafeczkę dobrej wódki, przekąsując
kiszoną kapustą i gorącymi ziemniakami. Po osiągnięciu zaś „stanu nieważkości”, prowadzony pod rękę
przez policjanta, którego sowicie opłacał, udawał się do domu na zasłużony
wypoczynek. Pod względem zamiłowania do wódki wielu nie tylko chemików było bardzo
podobnymi do twórcy układu okresowego pierwiastków, a jednym z
najwybitniejszych spośród nich – profesor Jerzy Wagner. Niestety w wieku
zaledwie czterdziestu lat pojawiły się pierwsze zatrważające oznaki obrzęków i
choroby serca. Alkohol, choć stymuluje do nadwysiłku twórczego i pracowniczego,
jednocześnie podkopuje fundamenty zdrowia. Lekarze wykryli u profesora Wagnera
guz złośliwy, który w ciągu zaledwie pół roku zabił tego, niedawno jeszcze
tryskającego zdrowiem, humorem, inteligencją i
witalnością mężczyznę. Na półtora miesiąca przed zgonem uczony
uporządkował wszystkie swe sprawy służbowe i zawodowe, usystematyzował notatki
naukowe, zwrócił długi i, idąc za radą lekarzy, zgodził się pójść do szpitala.
Z odwiedzającymi go przyjaciółmi, kolegami, studentami usiłował jeszcze
żartować, snuć plany dalszej współpracy. Lecz zabójcza choroba coraz bardziej
wyniszczała organizm, przerzucając metastazy na najważniejsze ogniwa organizmu.
14 lipca 1903 roku szlachetne i niesforne serce wielkiego uczonego bić
przestało.
***
GEOLOGIA
ANNA MISSUNA
Między paleontologią a geologią
Jedna
z pierwszych w Europie kobieta – geolog urodziła się w
dobrach rodzinnych Bykowszczyzna w Ziemi Witebskiej. Missunowie (pisali się również: Misiuna), byli rodem
szlacheckim, pieczętowali się godłem Kotwica, a siedzieli przez wieki na
posiadłościach ziemskich prócz Witebszczyzny także na Wileńszczyźnie (Por. Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7). Ojciec
panny Anny był prześladowany za udział w powstaniu 1863 roku, jednak
szczęśliwie obeszło się bez więzienia i zsyłki. Gimnazjum (pensję prywatną pani
Hryniewskiej) dziewczę ukończyło w niedalekiej Rydze i tamże po ukończeniu kursu uzupełniającego
pozostała w charakterze nauczycielki matematyki i języka polskiego. Dużo
pracowała nad sobą i marzyła o karierze naukowej. Niestety, los rozporządził
inaczej. Nasze życie bowiem, jak to zauważył ongiś Marek Aureliusz, zależy nie
od naszej mądrości, lecz od losu. W 1890
roku zmarł ojciec panny Anny, tak iż musiała niezwłocznie powrócić do rodzinnej
Bykowszczyzny, aby prowadzić odziedziczone gospodarstwo. Wydawało się, że jej
młodzieńczym marzeniom nigdy nie będzie sądzone się urzeczywistnić, a jednak
dzielna dziewczyna potrafiła połączyć prace na gospodarstwie z intensywnym
samokształceniem. Zgromadziła znaczną
bibliotekę domową, złożoną z dzieł przyrodniczych w języku niemieckim, polskim,
rosyjskim. Regularnie i skrupulatnie je studiowała z ołówkiem w ręku, tak iż
już po roku świetnie opanowała naukową terminologię w tych językach z zakresu
geologii, botaniki, paleontologii, entomologii. W ciągu trzech lat zgromadziła
reprezentacyjny zbiór owadów Ziemi Witebskiej, który następnie nieodpłatnie
ofiarowała warszawskiemu Towarzystwu Przyrodniczemu.
Spośród
wielu zalet charakteru posiadała jedną, wyjątkowo w jej trudnej sytuacji
doniosłą: zupełny brak lenistwa. Psycholog francuski Jules payot twierdził
ongiś, że lenistwo „to stan zasadniczy,
przyrodzony człowieka”, że „u
wszystkich ludzi nieucywilizowanych spostrzega się bezwzględną niezdolność do
wysiłku trwałego”. Ten stan bezwładu i niemocy determinuje większość
życiowych porażek. Pisze tedy psycholog w dziele „Kształcenie woli” co następuje: „Przyczyna
wszystkich prawie naszych niepowodzeń, prawie wszystkich nieszczęść jest jedna,
a stanowi ją słabość woli naszej, nasza obawa przed trwałym wysiłkiem.
Bierność, lekkomyślność, roztargnienie – wszystko to są nazwy, służące do
oznaczania owych zasobów lenistwa, które dla natury ludzkiej jest tym samym,
czym siła ciążenia dla materii”. Nawet przyjemności życiowe, nie mówiąc o
wyższych osiągnięciach ducha, wymykają się leniuchom z rąk. Święty Hieronim
porównuje ich z owymi żołnierzami z obrazka, które ciągle wznoszą szpadę
ku górze, lecz ciosu nie zadają nigdy, to jest: stale mają wielkie marzenia i
zamiary, snują projekty i plany, których realizację wciąż przesuwają na jutro.
Aż się im życie znienacka jałowo kończy, pozostawiając gorzkie rozczarowanie.
Proces bezczynności bywa niekiedy przerywany wybuchami gorączkowej aktywności,
lecz po krótkim czasie wszystko znów się pogrąża w stanie błogiej bezczynności.
W osobach niecywilizowanych największy wstręt budzi systematyczna i ciągła
praca, nie zaś krótkotrwałe momenty wielkiej aktywności. „Leń – pisze Payot – znakomicie
znosi walkę, wymagającą gwałtownych wysiłków chwilowych, po których następują
długie okresy bezczynnośći. Jeden naród podbija cudze rozległe państwo, nie utrzymuje go jednak, ponieważ
zabrakło mu stałości w wysiłku, stwarzającym zarząd kraju, budującym drogi
komunikacji, zakładającym szkoły, tworzącym przemysł itd.”… W życiu
szeregu osób i narodów odrazę budzą
właśnie te, powtarzające się w ciągu wielu miesięcy i lat umiarkowane, lecz
systematyczne i nieprzerwane wysiłki, zmierzające nieustannie wzwyż, skierowane
przeciwko prawu psychicznej grawitacji, spychającemu jednostkę w stan
poniżającego zastoju i marazmu.
Natomiast
konsekwentność w działaniu, energia i upór w przypadku Anny Missuny umożliwiły
przełamanie inercji i oporu życia, dokonanie wielu znakomitych czynów
naukowych. W 1893 roku rozpoczęła ona w Moskwie studia na Wyższych Kursach
Żeńskich, które stały się swoistym uniwersytetem dla kobiet, a w których
wykładali najlepsi naukowcy i nauczyciele Cesarstwa Rosyjskiego. Pod koniec
nauki, w 1897 roku, A. Missuna była studentką wielkiego Włodzimierza
Wernadskiego, który bardzo ciepło wzmiankował o niej w swych później pisanych
wspomnieniach i pozytywnie oceniał jej wydaną w 1898 roku książkę „O kristallizacii siernokisłogo ammonia”…
W
sierpniu 1914 Wernadski zanotował w dzienniku, chyba nie bez satysfakcji: „Anna Missuna nazwała jeden z diatomowych
wodorostów moim imieniem”. Ale było to znacznie później, gdy pani Anna odgrywała już zauważalną rolę w nauce
europejskiej i była słynną specjalistką w zakresie paleontologii i botaniki. Na
razie zaś mijał rok 1897 i młoda pani geolog wybierała się na wyprawę naukową
do Ziemi Nowogródzkiej, gdzie wyjaśniała m.in. zagadnienia dotyczące epok
lodowcowych na tym terenie. Dowiodła m.in. , że lody ze Skandynawii
wielokrotnie się nasuwały na ten areał i wielokrotnie topniały. Nad tym
zagadnieniem Anna Missuna pracowała z przerwami przez dwadzieścia lat, a
uwieńczeniem tego niezwykłego wysiłku był m.in. przewodnik po naturalnych
materiałach budowlanych okolic Grodna, wydany w 1916 roku. Badaczka opublikowała
również szereg własnych obserwacji dotyczących skamielin, resztek pradawnych,
pochodzących z zamierzchłych czasów form życia już na kuli ziemskiej nie
istniejących.
***
Warto
w tym miejscu zaznaczyć, iż najstarsze odkryte dotychczas formy życia pochodzą
sprzed kilku miliardów lat. Pierwszą erę, która trwała cztery miliardy lat, zwie się prekambrem, albo, dzieląc go na dwie
części, archaikiem i proterozoikiem. Za tym nastała era paleozoiczna, dzielona
z kolei na kambr, ordowik, sylur, dewon, karbon, perm, która trwała około 380
milionów lat. Następną była era mezozoiczna, która zakończyła się około 70
milionów lat temu, a bywa dzielona na okresy: trias, jurę i kredę. Ostatnia era
– kenozoiczna – złożona z okresów zwanych trzeciorzędem i czwartorzędem, trwa
do dziś. Przy czym trzeciorzęd jest dzielony na paleogen i neogen, a
czwartorzęd na dwie epoki: plejstocen i holocen.
Przyczyny
i mechanizmy powstawania życia nie są dotychczas przez naukę jednoznacznie
wyjaśnione, ale wiemy, iż już 3,5 miliardów
lat temu istniały na Ziemi prymitywne glony zwane sinicami, istniejące
zresztą do dziś w Oceanie Światowym. Z biegiem czasu organizmy ożywione coraz
bardziej się komplikowały i urozmaicały, a nauka badająca dawno wymarłe
organizmy, czyli paleontologia (dzielona na paleobotanikę i paleozoologię)
należy bodaj do najbardziej interesujących. Po raz pierwszy wyrazu
„paleontologia” użył francuski uczony Henri Ducrotay de Blainville (1822), a
prawdziwego ufundowania tej gałęzi wiedzy dokonał inny Francuz Georges Cuvier.
Od połowy XIX wieku paleoontologia doznała ogromnego rozwoju także w Wielkiej
Brytanii, Niemczech, Rosji, w której to ostatniej, na terenach syberyjskich i w
tundrze za kołem polarnym, jak też na amerykańskiej Alasce znajdowano i do dziś się znajduje doskonale
zachowane w wiecznej zmarzlinie całe organizmy dawno wymarłych zwierząt, takich
jak mamuty, nosorożce włochate, tygrysy szablozębe itp. W 1938 roku u wybrzeży
południowych Afryki złapano latimerię, rybę trzonopłetwą, którą uważano za
wymarłą przed 70 milionami lat; drugi jej egzemplarz wyłowiono w roku 1952, potem następne. Ta stalowoniebieska
ryba mierzy nieraz ponad dwa metry, waży około 80 kilo i zamieszkuje wody
głębokie nawet na 400 metrów .
Szczególny
rozwój przyrody ożywionej nastąpił w okresie kambru; w sylurze życie zaczęło
wychodzić na ląd, a dewon to okres bardzo intensywnego zasiedlania lądów. W
okresie karbonu ziemię pokrywały tropikalne bagna, na których rosły olbrzymie
paprocie drzewiaste i skrzypy sięgające trzydziestu metrów wzwyż, pośród
których uwijały się m.in. ważki mierzące do 80 centymetrów . W
erze mezozoicznej z gadów powoli wyewoluwują się istoty ssakokształtne, pojawiają się
dinozaury, żółwie, warany i krokodyle. Właśnie
one dominują w okresie jurajskim, kiedy to pojawiają się również pierwsze
ptaki.
***
Wiele
odkryć w badaniu kopalnych form życia dokonała w swoim czasie właśnie Anna
Missuna, publikując m.in. następujące teksty: „Spis roślin zebranych w powiecie dziśnieńskim w roku 1893 i 1894” (1896); „O życiu zwierząt morskich kopalnych” 1898);
„Die Jura-Korallen von Sudagh” (1905);
„Űber eine neue Edestus-Art. aus der
Karbon-Ablagerung der Umgebung von Kolomna” (1907). Nasza rodaczka prowadziła urozmaicone
badania geologiczne i paleobotaniczne w różnych regionach Białorusi, Litwy i
Rosji. Była członkinią kilku powaznych organizacji naukowych, w tym Polskiego
Towarzystwa Przyrodniczego imienia Kopernika. Przez historyków nauki Litwy,
Rosji i Białorusi zupełnie słusznie jest uważana za ich pierwszą kobietę –
geolog, przy tym o takim poziomie i dorobku naukowym, jakiego by się nie
powstydzili nawet najbardziej renomowani reprezentanci płci brzydkiej w tych
dziedzinach wiedzy zasłużeni.
W
okresie po roku 1917 Anna Missuna pełniła obowiązki profesora geologii na
Uniwersytecie Moskiewskim. Zycie zakończyła 2 maja 1922 roku niedaleko Moskwy,
podczas kolejnej wyprawy geologicznej. Pochowana została na Cmentarzu
Nowodiewiczym.
***
LEONARD
JACZEWSKI
Badając Sybir
Należał
do grona znakomitych uczonych geologów
Cesarstwa Rosyjskiego, był jednym z wielu wybitnych Polaków, którzy walnie się
przyczynili do rozwoju nauki, kultury i cywilizacji tego kraju, pracując przede
wszystkim na niwie akademickiej oraz w zakresie badań naukowych. Przypomnijmy
na przykład, że w Instytucie Górniczym w Petersburgu (czołowej uczelni
geologicznej) w latach 1860 – 1880 katedrę górnictwa prowadził Aleksander
Karpiński, profesorami zaś byli liczni dalsi Polacy. W „Historii nauki polskiej” pod redakcją Bogdana Suchodolskiego (t.IV,
cz. I – II, s. 640, Warszawa 1987) czytamy: „Popularny
wśród Polaków był Instytut Górniczy, najstarsza uczelnia techniczna
Petersburga, założona w 1773 roku… Liczba polskich studentów utrzymywała się w
latach 1880 – 1914 dość stabilnie na poziomie 17% ogółu studentów. Absolwenci
tej uczelni stanowili potem korpus zasadniczy profesury Akademii Górniczej w
Krakowie: Karol Bohdanowicz (geologia stosowana), Witold Budryk (mechaniczna
przeróbka surowców), Stanisław Czarnocki (geologia stosowana – po Bohdanowiczu),
Henryk Czeczott (I górnictwo), Kazimierz Kasiński (II górnictwo), Henryk Korwin
- Krukowski (metalurgia żelaza), Adam Ludkiewicz (metalurgia stali), Stanisław
Sowiński (metale nieżelazne). Kilku absolwentów Instytutu wybiło się w
geologii, paleontologii, zoologii, np. Antoni Kulczycki, Arnold Makowski,
Aleksander Michalski, Leonard Jaczewski, Stanisław Kontkiewicz”… Prócz
kilku powyżej nazwanych w Ministerstwie
Zasobów Państwowych pracowali dalsi Polacy: Józef Łukaszewicz,
Józef Mroziewicz, Stefan Czarnocki.
Ale
przecież do samego Petersburga działalność polskich naukowców i inżynierów się
nie ograniczała, na przykład w Instytucie Górniczym w Jekatierinosłwlu
geometrię wykreślną wykładał Antoni Rodziewicz-Bielewicz, walcownictwo Ludwik
Żarnowski i Cezary Lubiński, geologię i mineralogię także przejściowo Leonard
Jaczewski. Jedna z korespondencji prasowych w 1906 roku donosiła: „Profesor Jaczewski należy do niepospolitych
mówców. Mówi nie tylko słowami, ale oczyma i drganiem charakterystycznym muskułów
twarzowych znacznie więcej. A ożywić potrafi tak nawet nieponętny przedmiot,
jakim jest dla wielu geologia.
Profesor Jaczewski urodził się w roku 1857 w
Guberni Kaliskiej. Po ukończeniu Instytutu Górniczego w Petersburgu w roku 1885
został mianowany inżynierem przy generał – gubernatorze Wschodniej Syberii,
gdzie badał źródła słone Kraju Zabajkalskiego w Guberni Jenisejskiej, a także
pokłady złota. Zaproszony przez Cesarskie Towarzystwo Geograficzne, wziął udział w ekspedycji naukowej do
Mongolii. W roku 1888 zbadał kopalnie węgla kamiennego w Syberii Zachodniej, w
dwa lata zaś potem w charakterze początkowo pomocnika, potem naczelnika wyprawy
prowadził badania geologiczne w Syberii Środkowej”.
Przerywając
na chwilę cytat z czasopisma „Świat”, zaznaczmy, iż rzeczywiście, wraz z wybudowaniem Magistrali
Transsyberyjskiej uległy gwałtownemu zintensyfikowaniu prace badawczo –
geologiczne w regionach do nici kolejowej przyległych. Zorganizowano kilka
poważnych wypraw geologicznych do basenu rzek Jenisej, Lena, Amur, do Kraju
Usuryjskiego i Nadbajkala. Czynny udział brali w nich znakomici
fachowcy: K.Bohdanowicz, M. Wysocki, A. Gierasimow, A. Krasnopolski, W.
Kotulski, M. Świtalski, P. Jaworowski.
W
dalszym ciągu swego reportażu z Rosji korespondent „Świata” donosił o Jaczewskim: „Następnie
został mianowany profesorem mineralogii w Wyższej Szkole Górniczej w
Jekatierinosławlu, z której to posady
ustąpił w roku 1903. Pracę naukową zapoczątkował w „Wędrowcu” i w „Słowniku
Geograficznym”. Ogółem ogłosił drukiem w językach: polskim, rosyjskim i
niemieckim około 50 prac z zakresu swojej nauki. Do najważniejszych należą: „O
wiecznie zamarzłej ziemi”, „Geotermiczne obserwacje dokonane na Syberii” oraz
„Ueber termische Regime der Erdoberflaeche”. Na kongresie w roku 1905 w
Brukseli zapoczątkował założenie specjalnej komisji międzynarodowej do badań
geotermicznych. Przyjmował też udział w wydaniu wielkiego dzieła o „nefrycie”
pod redakcją Bischoffa – Kunza w Nowym Jorku, którego odbito wszystkiego sto
egzemplarzy. Swój egzemplarz ofiarował bibliotece uniwersyteckiej w Warszawie,
a zważyć należy, że egzemplarz kosztuje 1000 dolarów! Profesor Jaczewski jest
członkiem wielu towarzystw naukowych, a w roku 1898 otrzymał od Towarzystwa
geograficznego za swoje prace medal imienia Przewalskiego”. Tyle warszawski
„Świat” w 1906 roku.
***
Istotnie,
nazwisko Leonida Antonowicza Jaczewskiego, radcy dworu, kawalera orderu Św.
Stanisława 3 stopnia, znajdujemy na 340 pozycji w książce „Spisok gornych inżynierów”, wydanej w 1897 roku w Petersburgu.
Nawiasem
mówiąc, na tejże liście inżynierów górnictwa Imperium Rosyjskiego, liczącej 417
stron, znalazły się liczne dalsze nazwiska Polaków, że wymienimy niektóre z nich:
Wincenty Choroszewski, Gracjan Jacewicz, Konstanty Jordan, Michał Szostak,
Heliodor Urbanowicz, Mikołaj Ossowski, Paweł Poklewski,
Stanisław Podymowski, Aleksander Wyrzykowski, Hieronim Kondratowicz, Aleksander
i Paweł Karpińscy, Włodzimierz Urbanowski, Konstanty Miłkowski, Antoni
Niezłobiński, Jan i Lucjusz Lebiedzińscy, Zygmunt Wojsław, Mikołaj Nesterowski,
Mikołaj Puszkowski, Eugeniusz Różycki, Dominik Stempkowski, Aleksander
Krasnopolski, Jakub Tański, Czesław Reutowski, Witold Brodowicz, Ludwik Kuczyński, Leon
Masłowski, Stefan Bukowiecki, Jan Poraziński, Edward Nowicki, Mikołaj Piwiński,
Roman, Jan, Antoni i Aleksander Lewiccy, Emanuel Rosiński, Ignacy
Świętochowski, Aleksander Czermak, Stanisław Kontkiewicz, Mikołaj Zahorski,
Marceli Sędzikowski, Józef Tomaszewski, Piotr Chomiński, Kalikst Czerniewski,
Konstanty Szafałowicz, Józef Bill, Stanisław i Władysław Żukowscy, Sylwester
Orański, Mikołaj Sokołowski, Czesław Pancerzyński, Lucjan Tęczyński, Henryk
Kędzierski, Stanisław Baliński, Bazyli Kwiatkowski, Stanisław i Jan Wolfowie,
Władysław Łowicki, Ludwik Pluszczewski, Józef Wnorowski, Aleksander Zborowski,
Zbigniew Nehrebecki, Jan Bereśniewicz, Michał Łempicki, Jan Korwaciński, Marcin
Szymanowski, Ludwik Wasilewski, Adam Żygałkowski, Klemens Zagajewski, Czesław
Mońkowski, Bronisław Chądzyński, Henryk Stępniewski, Ferdynand Godlewski,
Mieczysław Grabiński, Klemens Rugiewicz, Kazimierz Strumiłło, Wilhelm Tydelski,
Stanisław Chilczycki, Adam, Teodor i Jan Majewscy, Aleksander Bobiatyński,
Witold Zglenicki, Józef Szanidecki, Jerzy Ostrowski, Ludwik Podhajecki,
Władysław Stokowski, Felicjan Stebelski, Paweł Kłopotowski, Bronisław Jasiński,
Włodzimierz Wnukowski, Jan Szostkowski, Ludwik Gąsiorowski, Mikołaj Gan, Henryk
Korwin – Krukowski, Wiktor Bronakowski, Włodzimierz Grumm – Grzymajło, Jan
Kowalewski, Karol Bohdanowicz, Bronisław Mikoszewski, Aleksander Skowroński,
Benedykt Żołkowski, Jerzy Markowski, Zygmunt Basiński, Ludwik Leśniewski,
Stanisław Strzeszewski, Bazyli i Mikołaj Kocowscy, Zygmunt Janczewski,
Jan Sygietyński, Witold Sakowicz, Michał Ołtarzewski, Aleksander Żeligowski,
Ignacy Ledziński, Dymitr Ornacki, Mikołaj Żak, Józef Krzywicki, Michał
Hryncewicz, Aleksander, Bronisław i
Ludwik Sawiccy, Kazimierz Stansler, Włodzimierz Michałowski, Aleksander
Sikorski, Ludwik hrabia Songajło, Michał Smidowicz, Mikołaj Przyjemski, Szymon
Dębski, Jan i Mikołaj Stawrowscy, Józef Kobecki, Jakub Polański, Witold Butrymowicz, Karol i Dymitr Karniccy,
Eugeniusz Pęczkowski, Stanisław Sowiński, Piotr Jaworowski, Teodor Grodecki,
Jan Chodkiewicz, Józef Krasnosielski, Kazimierz Kasiński, Antoni Wilczyński,
Albert Pik, Edmund Wyszomirski, Włodzimierz Baszkiewicz, Mikołaj Iżycki,
Władysław Bojanowski, Lucjan Snarski, Jan
Chmielewski, Andrzej Mirecki, Adam
Tyszecki, Felicjan i Stanisław Gadomscy, Józef Wejtko, Bronisław Mórawski,
Arystarch Ihnatowicz, Witold
Ciemnołąski, Konstanty Tulczyński, Heliodor Czyżewski, Aleksander Antonowicz, Piotr Soplica, Adolf
Wolski, Mieczysław Bujniewicz, Paweł Kozakiewicz, Władysław Sinołęski,
Stanisław Stracilato, Aleksander Dutkiewicz, Dymitr Bogajewski, Stanisław
Dobużyński, Konstanty Dobrowolski, Aleksander Bychacki, Leon Krajewski,
Walerian Zatorski, Jerzy Liminowicz, Leonid Sadowski, Tomasz Foltański, Lucjan
Arct i in.
Jednocześnie
członkami instytucji kierujących całokształtem górnictwa w Rosji byli w tym
mniej więcej czasie : P. Armaszewski, A. i K. Giedrojciowie, A. Michalski, J.
Mroziewicz, W. Kosiński, G. Romanowski, K. Kalicki, A. Karnożycki, E.
Kowalewski, A. Iwanicki, W. Kpecki, W. Kotulski, właśnie Leonard Jaczewski i
inne osoby polskiego pochodzenia, robiący w Imperium Rosyjskim bez
jakichkolwiek przeszkód imponujące kariery zawodowe.
***
Profesor
Jaczewski był autorem wielu publikacji naukowych, przeważnie w języku
rosyjskim. W numerze dwudziestym gazety „Sibir”
za 1886 rok uczony opublikował obszerny artykuł pt. „O geołogiczeskich issledowanijach, proizwiedionnych w konce leta 1886
goda w siewiero – zapadnoj czasti Kanskogo Okruga po rekie Usołkie i
Tasiejewoj”. W 1905 ukazała się w
Petersburgu jego książka „O termiczeskom reżymie powierchnosti Ziemli
w swiazi s proischodiaszczymi na niej geołogiczeskimi procesami”, w której
przedstawił oryginalną koncepcję rozwoju geologicznego naszej planety.
Znakomity uczony poświęcił też kilka publikacji zagadnieniom wulkanologii.
***
WITOLD ZGLENICKI.
Nad
rzeką „płynnego złota”
Ropa
naftowa, ta przysłowiowa „krew” współczesnej gospodarki światowej, nie
przypadkiem też zwana bywa „czarnym złotem”. Całkowicie uzależnione od jej
posiadania są tak ważne gałęzie przemysłu, jak chemiczny, energetyczny, budowy
maszyn, transport, rolnictwo i wiele innych, faktycznie – całe życie
gospodarcze. Jej złoża są ruchome, przetaczające się pod ziemią razem z gazem
ziemnym raz w jednym, to znów w innych kierunkach, są przedmiotem chciwego
zainteresowania zarówno ze strony supermocarstw, jak i państw pomniejszych. Od
lat trwają i wciąż się wzmagają krwawe konflikty zbrojne o zawłaszczanie
pokładami tego surowca maskowane perfidnym gadaniem o „demokracji” i „prawach
człowieka”.
Nie
jest to jednak nic nowego. Dzieje bowiem wykorzystywania ropy naftowej sięgają
swym początkiem szóstego tysiąclecia przed nową erą, kiedy to zaczęto jej
używać zarówno jako zewnętrznego, jak i wewnętrznego środka leczniczego.
Starożytni Sumerowie potrafili wytwarzać z ropy asfalt, z którego wyrabiano
talerze, dzbany, ozdoby, rzeźby, rozmaite materiały budowlane i
hydroizolacyjne. W Babilonii znano kilka odmian asfaltu, które wykorzystywano w
trakcie wznoszenia pałaców królewskich, murów twierdz, łuków tryumfalnych,
domostw, świątyń. W Chinach w tymże czasie wydobywaną z dużych głębokości ropę
naftową używano także w celach ogrzewania mieszkań i ich oświetlania. W
Starożytnym Egipcie przed pięcioma tysiącami lat obok wielu innych zastosowań
służyła ropa po destylacji jako główny środek do balsamowania zwłok. W
Cesarstwie Rzymskim potrafiono produkować z ropy benzynę, gudron, mazut,
kerosynę, używając je w celach opałowych, oświetleniowych, medycznych,
dezynfekujących i in.
W
średniowieczu europejskim i azjatyckim materiałów ropopochodnych używano
również w celach militarnych. Rzeczpospolita Obojga Narodów należała pod tym
względem do krajów przodujących, posiadała bowiem poważne pokłady tego surowca.
Kipiączką, olejem skalnym, dziegciem ziemnym nazywał lud w Małopolsce ropę
naftową, która nierzadko ukazywała się w głębszych wykopach pod studnie czy pod
fundamenty świątyń i pałaców. W XVI wieku Krosno otrzymało przywilej królewski,
na mocy którego miasto uzyskało prawo do oświetlania ulic i gmachów olejem
lnianym zmieszanym z olejem skalnym, oraz prawo do wyrabiania z ropy smarów i
środków do garbowania skór. Stosowano też wówczas ropę do nacierania miejsc
bolących przy reumatyzmie, odmrożeniach, trudno gojących się ranach,
przedwczesnym wypadaniu włosów. Stefan Falomierz pisał w 1534 roku w dziele „O ziołach i mocy z nich”: „Petroleum [dosłownie: „olej kamienny”] jest
oley, który idzie z kamienia. Jest subtelny (a zwłaszcza biały), ma moc
trawiącą, rozpuszczającą. Petroleum dobre jest, kiedy kogo z przyczyny zimney w
uszu boli, y na bielmo na oczu. Też pomaga naprzeciw dychawicy y na kaszel
zastarzały. Ma być wypity z ciepłą wodą, ale go ma być niewiele”…
W XIX
wieku zasłynął szeroko drugi nasz rodak, aptekarz z zawodu, wynalazca (na
początku 1853 roku) lampy naftowej
Ignacy Łada – Łukasiewicz, który też został organizatorem pierwszej na
świecie spółki wydobywającej ropę naftową (Krajowego Towarzystwa Naftowego) i
założycielem pierwszej kopalni naftowej w Europie w Bóbrce (od 1854). W tymże
roku pan Ignacy uruchomił destylarnię ropy w Ułaszowiczach koło Jasła i drugą w
Polance. Produkowano tu tzw. „biały olej solarowy” oraz oleje smarowe, których
produkcję np. w USA rozpoczęto dopiero w 1871 roku. Z inicjatywy Łukasiewicza
powstało pierwsze polskie pismo naftowe „Górnik”,
jak też pierwsze na świecie szkolnictwo naftowe, kształcące wiertaczy,
inżynierów, wykwalifikowanych robotników w tej dziedzinie itp. Niebawem
powstało w Galicji kilkaset spółek zajmujących się wydobyciem i przetwarzaniem tego surowca. Ponad trzecia część ludności
tej prowincji pracowała wówczas w tej branży. W roku 1909 tylko Stany
Zjednoczone nieco wyprzedzały Galicję pod względem rozwoju przemysłu naftowego;
wydobywano tu bowiem ponad dwa miliony ton surowca rocznie, który był przerabiany
w kilkudziesięciu rafineriach. Polacy stali się też pionierami tej gałęzi
przemysłu w Cesarstwie Rosyjskim, Ameryce Łacińskiej, niektórych krajach Europy
Zachodniej.
Jednym
z wybitnych kontynuatorów dzieła Łukasiewicza był Jan Potocki (1879 – 1932),
niewidomy inżynier, autor szeregu imponujących zrealizowanych projektów
wydobycia ropy naftowej na terenie Azerbejdżanu, znakomity teoretyk i praktyk
nafciarstwa.
***
Na
czele najsłynniejszych nafciarzy polskich stoi jednak Witold Zglenicki, autor szeregu fundamentalnych wynalazków w dziedzinie
przemysłu petrochemicznego, m.in.
pierwszej na świecie technologii wydobywania ropy naftowej z dna mórz i
oceanów. Bywa on niekiedy nazywany „polskim Noblem”, choć nie dokonał – w
przeciwieństwie do Szweda – żadnego szatańskiego wynalazku w rodzaju dynamitu,
niosącego śmierć i zagładę milionom ludzi. Porównania, nawet robione w dobrej
wierze, mogą być wielce ryzykowne. Choć przecież i w nich tkwi jakieś tam
racjonalne ziarno…
Witold
Zglenicki urodził się 6 stycznia 1850 roku we wsi Wargowa Stara na Mazowszu w
rodzinie szlacheckiej, pieczętującej się godłem Wilcze Kosy czyli Prus Drugi.
Jego matką była Weronika z domu Załusków. Rodzice byli właścicielami dóbr
ziemskich o obszarze około 170
hektarów , dbali o pielęgnowanie tradycji rodzinnych,
stanowych i patriotycznych. Profesor A
Chodubski odnotowuje: „Dzieciństwo i
młodość Witolda Zglenickiego przypadły na okres wielkich przemian. Był
świadkiem powstania styczniowego; doświadczał odwetu za nie; obserwował
dokonujące się przewartościowania postaw politycznych i społecznych: walkę
pozytywistów z romantykami. W aspekcie życia gospodarczo – społecznego był
świadkiem tworzenia się w królestwie polskim i Cesarstwie Rosyjskim zrębów
stosunków kapitalistycznych. Poza pięknem epoki, przemożny wpływ na
kształtowanie się jego osobowości wywierały: najbliższa rodzina, hołdująca
zasadzie uczciwej i rzetelnej pracy, oraz środowiska uczelni, których credo
wyrażało się w lansowaniu założenia, że przyszłość świata leży w wytrwałej
pracy, w rozwoju rolnictwa, przemysłu, handlu, oświaty, odkryciach i
wynalazkach”.
W
1886 roku Witold Zglenicki uzyskał świadectwo dojrzałości po ukończeniu
słynnej „Małachowianki” w Płocku, prastarym
grodzie, związanym z losami szeregu wybitnych Polaków, spoczywających wiecznym
snem w podziemiach sędziwej katedry. Po tym młody człowiek zapisał się na
Wydział Matematyczno – Przyrodniczy Szkoły Głównej w Warszawie. Była to, jak
wiadomo, uczelnia o znakomitej renomie, którą ukończyło wielu zasłużonych
później działaczy kultury i nauki, m.in. Jan Niecisław Baudouin de Courtenay,
Aleksander Świętochowski, Henryk Sienkiewicz. Po zamknięciu tej uczelni w 1869
roku Zglenicki kontynuował studia na nowo utworzonym Uniwersytecie Warszawskim,
szkole z rosyjskim językiem wykładowym. Wzrastał, mimo tej ostatniej
okoliczności, w atmosferze romantycznych uniesień niepodległościowych,
wiążących się z tendencjami pozytywistycznej „pracy organicznej”. Może na tym właśnie
polegało wówczas wielkie zadanie polskiej pedagogii narodowej, aby
najszlachetniejsze uniesienia duszy ludzkiej skierować na samorealizację w
normalnym, systematycznym, twórczym, pracowniczym wysiłku codziennej
wytwórczości: kulturowej, przemysłowej, rolniczej, duchowej i in.
Uzyskany
dyplom warszawskiej uczelni jeszcze nie gwarantował ani zatrudnienia, ani
godziwej egzystencji. Toteż dzięki pomocy finansowej starszego brata Bolesława,
mającego solidne gospodarstwo rolne nad Narwią, podjął Witold Zglenicki studia
uzupełniające w Cesarskim Instytucie Inżynierów Górnictwa w Petersburgu, by
zdobyć prestiżowy dyplom geologa. Spośród kolegów wyróżniał się ten Polak bardzo gruntowną wiedzą w zakresie
matematyki i nauk przyrodniczych, nieco starszym wiekiem oraz skłonnością do
samotnego ślęczenia nad uczonymi księgami i dążeniem do maksymalnie
racjonalnego wykorzystania każdej chwili w celu doskonalenia się umysłowego i
etycznego. Jak trafnie to ongiś wywodził Jean de la Bruyere : „Każda godzina jest sama w sobie i wobec nas
– jedyna. Gdy raz upłynie, już przeminęła bezpowrotnie i miliony wieków jej nie
wrócą. Dnie, miesiące, lata zapadają i giną na zawsze w czeluści czasów. Sam
czas się wreszcie nie ostoi: czyż nie jest
w niezmierzonych otchłaniach wieczności punkcikiem, który zostanie
zmazan bez śladu? Owóż istnieją nietrwałe i znikome, wraz z czasem zmieniające
się okoliczności, które nazywamy modą, wywyższeniem, pomyślnością, bogactwem,
potęgą, władzą, swobodą, rozkoszą, uciechą, zbytkiem. Czymże to będą te mody,
gdy sam czas nawet, któremu towarzyszą, przestanie istnieć? Cnota jedynie, choć
tak niemodna, przetrwa dłużej niż czas”…Przetrwają też jej owoce: wytwory
rozumu, dzielności i pracy ludzkiej.
Młody
Zglenicki zdawał sobie sprawę z tych prawd i starł się żyć zgodnie z zasadami
sumienia i rozumu, nie zwracając uwagi na drobiazgi i drzazgi codziennego
banalnego bytowania. Całą uwagę skupiał na nabywaniu wiedzy i mądrości, toteż
przewyższył niebawem pod tym względem nawet swe elitarne środowisko. W ostatnich latach studiów zaprzyjaźnił się z
wybitnym chemikiem Dymitrem Mendelejewem, który, dostrzegając wysokie
uzdolnienia, pracowitość, nieposzlakowaną uczciwość i obowiązkowość Polaka, zaproponował mu podjęci e pracy w swym,
cieszącym się światową sławą, Laboratorium Chemicznym. Jednak z nieznanych
względów do tego nie doszło. Lecz echa tej przyjaźni i pamięć o tej propozycji
pozostały. Chodzi o to, że Dymitr Mendelejew wielokrotnie wręcz molestował rząd
rosyjski pismami zawierającymi apele o rozpoczęcie wreszcie systematycznego
zagospodarowania Kaukazu i jego nieprzebranych bogactw naturalnych, rabowanych
wówczas przez monopole zachodnie, które uzyskały za łapówki koncesje na
gospodarczą grabież tego regionu. Wydaje się, że ten temat był nieraz podnoszony
także w rozmowach Mendelejewa ze Zglenickim. Widocznie polak wziął do serca tę
sprawę, a los chciał, by został później jej realizatorem. Z drugiej wszelako
strony Andrzej Chodurski wskazuje: „W
przekonaniu, że powinien zająć się nafciarstwem utwierdziło go również polskie
środowisko studenckie Instytutu Górniczego. Opinię tę podzielał jego
najserdeczniejszy kolega Zygmunt Wojsław. Zglenicki przyjaźnił się z Wojsławem
od pierwszego roku studiów w Szkole Głównej Warszawskiej. Obydwaj ukończyli tę
samą sekcję przyrodniczą. Razem rozpoczęli też dalsze studia w Petersburgu. Za
tym, by Witold Zglenicki rozpoczął pracę w nafciarstwie Królestwa Polskiego,
przemawiała też okoliczność, że wielu wychowanków uczelni, którą ukończył,
pracowało tam na naczelnych stanowiskach górniczych. Mógł więc liczyć na
większe zrozumienie w realizacji poszukiwawczo – odkrywczych dążeń. Tak np.
naczelnikiem rządowych zakładów górniczych w królestwie był Wincenty
Choroszewski (1845 – 1901). Instytut ukończył w roku 1866. Był pierwszym
Polakiem absolwentem Instytutu Górniczego w Petersburgu. Naczelnikiem
Warszawskiego Okręgu Górniczego był Aleksander Wyrzykowski, który ukończył
Instytut w 1870 roku.
W roku 1875 Witold Zglenicki został 891
absolwentem Instytutu Górniczego w Petersburgu. Studia ukończył z I lokatą. Uzyskał
tytuł inżyniera górnika oraz prawo ubiegania się o tytuł sekretarza
kolegialnego. Miał wtedy 25 lat. Służby wojskowej odbywać nie musiał. Wszyscy
absolwenci Instytutu Górniczego byli zwolnieni od tego obowiązku”. Natychmiast
po studiach nowo upieczony pan inżynier rozpoczął pracę zawodową; został
mianowicie skierowany do zakładów przemysłowych, znajdujących się w tzw. Okręgu
Wschodnim Królestwa Polskiego. Początkowo był związany z Suchedniowem,
ośrodkiem administracyjnym tegoż okręgu, a następnie, od roku 1876, objął
kierownictwo zakładów hutniczych w Mroczkach nad Kamienną. Działał tu do roku
1884, kiedy to padł ofiarą intryg i plotek, których przecież nigdy nie brak
wśród moralnego pospólstwa, i został zwolniony z zajmowanej dotąd posady. W
Polsce nie lubi się ludzi wybitnych, byle hołota żywi tu do nich zawiść, złość
i niepohamowaną chęć szkodzenia.
„Trzeba postępować jak inni” – oto wątpliwa
zasada oznaczajaca prawie zawsze tyle co „trzeba postępować źle”. Przynajmniej
nie powinno się jej rozciagać poza te rzeczy zgoła zewnętrzne, bez znaczenia,
którymi rządzi obyczaj, moda lub przyzwyczajenie” (La Bruyere , Charaktery). Ale szkopuł polega na tym,
że ludzie znakomici, tacy jak Witold Zglenicki, w ogóle nie zważają na to, co czyni ogół, i właśnie przez to mu
się narażają, stając się nieuchronnie ofiarami niecnych knowań i intryg. „Trzeba mieć sporo rozumu, by umieć być
intrygantem. Można jednak mieć go tyle, że się stanie ponad intrygantami, nie
wdając się jednocześnie samemu w intrygi. Wówczas inną drogą się zmierza do
wielkich dostatków lub sławy” – powiada Jean de La Bruyere. Lecz jest to droga
niełatwa i wciąż zagrożona zawiścią i nienawiścia ludzi pospolitych, od których
ani uciec, ani ukryć się nie da – tak mściwa bywa ludzka małość w stosunku do
tych, którzy nie są „jak wszyscy”…
Na
razie młody inżynier zajął się więc prowadzeniem na własną rękę poszukiwań złóż ropy naftowej w Zagłębiu Staropolskim, a wyniki badań
publikował w specjalistycznych pismach rosyjskich.
Praca
naukowo – badawcza stanowiła w tym okresie dla niego cos w rodzaju ucieczki i
wytchnienia po wyjątkowo niemiłych doświadczeniach z kolegami, którym nie
przypadł do gustu ani wysoki poziom jego wiedzy, ani entuzjazm, ani
pracowitość, ani przyzwoitość moralna. „Załatwili” więc go („zasadzając się na
sprawiedliwego”) niszcząc oszczerczymi donosami kierowanymi do Petersburga, a
zawierającymi pomówienia, jakoby pan Witold kradł materiały należące do Zakładu
Hutniczego w Mroczkowie, następnie je spieniężał, a zgromadzone w tak niecny
sposób sumy składał na swe konto bankowe. A jedyny „dowód”
na to, że Zglenicki rzekomo był złodziejem stanowiła okoliczność,
iż posiadał, skądinąd bardzo skromne, konto prywatne w banku, w przeciwieństwie
do kolegów, którzy szybko wydawali swój zarobek na hulanki, pijatyki, karty,
kobiety lekkich obyczajów. Poważny i
odpowiedzialny człowiek był w oczach tej zawistnej, głupiej, lecz jakże
„ambicjonalnej”, hołoty moralnej nie tylko „dziwakiem”, lecz ostrym cierniem
boleśnie raniącym oczy posiadaczom barbarzyńskich dusz. Postanowili więc go
wygryźć i zniszczyć, zarzucając centralę petersburską stekiem nikczemnych
donosów. Aż w końcu władze rosyjskie poczuły się zmuszone zawiesić Zglenickiego
w czynnościach zawodowych, a po roku zwolnić, by nie jątrzyć kłębka syczących
żmij w ludzkiej postaci.
Czyli
że i w tym przypadku, jak w bardzo wielu innych, wybitny Polak padł ofiarą
szykan ze strony karzełków zasklepionych we własnym małym światku, nic nie
wartych i dlatego bardzo agresywnych, nadętych, niegodziwych. „Ci, którzy nie znając nas z bliska, maja o
nas złe mniemanie – nie krzywdzą nas zgoła, gdyż walczą nie z nami, lecz z
własnymi przywidzeniami… Zasada Kartezjusza, żądająca, by nie wydawano sądu o
najdrobniejszej prawdzie, zanim się jej jasno i wyraźnie nie pozna, jest dość
piękna i sprawiedliwa, by mieć za obowiązek swój rozciągnąć ją i na sądy, które
wygłaszamy o osobach” (La
Bruyere , Charaktery).
Nie odejmując wartości tym słowom, wypada jednak uznać, że potrzeba na to
niemałej kultury umysłowej i etycznej, by się nimi kierować w praktyce. Chyba
tylko rzadkie, wyborowe jednostki potrafią się zdobyć na bezstronność i
sprawiedliwość w sądach o innych
ludziach…
Witold
Zglenicki był, oczywiście, wstrząśnięty moralnym okrucieństwem i
niegodziwością rodaków, a cała ta heca
wiele kosztowała go nerwów i niepotrzebnych zmartwień. Aż mu w ogóle życie z
tego powodu zbrzydło i zarabiał na utrzymanie prowadząc prywatne laboratorium
oraz publikując wyniki swych badań naukowych za skromne honoraria. Z życia
publicznego zupełnie się wycofał. Lecz nadal był raz po raz podgryzany przez
agresywne miernoty prasowe i urzędowe. Wciąż też nie mógł znaleźć zatrudnienia.
***
Melchior
Wańkowicz pisał: „Nie ma drobnej wady w
życiu społecznym. Każda drobna a powszechna wada sublimuje się w styl życia,
wypiętrza w narost, pod którym żyć trudno. Jeśli się mieszka koło ogromnie
ugrzecznionych przy przechodzeniu przez drzwi Polaków, którzy, kiedy człowiek
samotny zachoruje, nie maja zwykłego ludzkiego poczucia, żeby mu pomóc – to się
uważa za drobną indywidualną wadę. Ale nie należy zapominać, że ci ugrzecznieni
a nieuczynni Polacy, przeniesieni na urząd, tę drobną indywidualną wadę za sobą
powleką jako prawidło życia… Ilem razy musiał odwiedzić jakiegoś naszego
przedstawiciela dyplomatycznego, niemal z reguły poczynał się cyrk według tych
samych wzorów: telefonowanie bez potrzeby w mojej obecności do najbardziej
wysoko postawionych cudzoziemców, używanie wszelakich języków, podnoszenie nogi
pod nos, żeby pokazać niesłychane w deseniu angielskie skarpetki, (…) wysoce
inteligentne rozważania o lakach japońskich, pieskach chińskich i czort wie o
jakim jeszcze brekekekście snobistycznym. A kiedy było nie dać się odstraszyć
tymi fumami, to wspanialec wypuszczał szybko powietrze, kapiał i mówił głosem
żałosnym: - „Proszę pana, cóż my możemy poradzić, w gruncie rzeczy tacy słabi
jesteśmy”… Utarł się szablon, styl swoisty, szkoła zakorzeniona – tak
urzędować, aby nie napiętrzało się zbyt wiele pracy. Personal na placówkach był
„zwarty, silny, gotowy”, aby walczyć z precedensem. Aby, broń Boże, żadnemu
rodakowi nie pomóc, bo narośnie precedens i inni zechcą tego samego (…).
Z tego urzędowania zwłaszcza galicyjscy
półszlachcice, mający większy dostęp do urzędów, robili misterium
wtajemniczonych. To, co było proste, należało niezmiernie skomplikować, bo
przecież jedynie na tym mogło się wyżyć poczucie wielkości nic poza tym nie
umiejącego robić człowieka… Chłop dochrapujący się stanowiska za okienkiem
małpował ten styl, bo biurokratyzm był jedyną formą życiową wyżycia się jako
człowieka uprzywilejowanego. Stąd ta niezrozumiała dla normalnego człowieka
„przyjdź pan jutro” w naszych urzędach. Czemu jutro? Czy jutro najjaśniej
oświecony pan dygnitarz będzie mniej zajęty? Nie, nic podobnego… Bo tak każe
system robienia gościa na miękko, wyżywania się w swej władzy. Zaraz załatwić?
Nie ma tak dobrze… Każdy by tak chciał”…
Wyniosłość
tępego urzędnika, samoponiżanie się i fałszywa słodycz petenta; nikczemne
płaszczenie się z chama panów przed zwierzchnikiem, a deptanie podwładnych i
petentów; prymitywne i płytkie pojmowanie kultury nie jako autentycznej czynnej
życzliwości, lecz jako cieniutkiego pozorowanego ugrzecznienia, spod którego raz po raz wyziera zadzierzysty cham
i burak, całowanie rączek jakimże burakowatym „damom” i „eleganckie”
nadskakiwanie przed drzwiami – z jednej strony, a z drugiej – żenujące
plotkarstwo i nielojalność, gdy człek tylko się odwróci, lub, co nie daj Boże,
podwinie mu się noga. Potworne, nigdzie w takim natężeniu nie występujące
niedołęstwo połączone z głupiuteńkim dekownictwem, z nadętą miłością
własną półgłówków na wszystkich
szczeblach drabiny społecznej, „brak
szacunku do cudzej pracy i chamstwo tak przerażające, że aż zimno w kościach
się robi” (Melchior Wańkowicz) – czyniły i czynią z Polski kraj, w którym normalny, nie
upośledzony umysłowo i zdrowy pod względem moralnym człowiek nie mógł i nie
może wytrzymać, a Polakom wśród wszystkich ich sąsiadów wyrobiły paszport ludzi
dwulicowych, nieużytych, głupich, złośliwych, przewrotnych, podłych, leniwych,
nieporadnych, słabych, tchórzliwych i zdradzieckich, których należy unikać jak
jakiejś zarazy i morowego powietrza. W
oczach Niemców staliśmy się „Untermenschen” (podludźmi), w oczach Litwinów
„pusżmones” (półludźmi), a w oczach Ukraińców nawet „psami” itd… Każdemu zdarzy
się popełnić w życiu świństwo, ale tylko Polak bywa z tego dumny i cieszy się w
głębi serca ze swego świństwa, widząc w
nim powód do dumy oraz dowód na swą
niepospolitą inteligencję… Właśnie to najbardziej zaskakuje w usposobieniu
polskim, że będąc takimi, jakimi jesteśmy, mamy tak dobre mniemanie o sobie,
dziwimy się, że np. „Litwini nas nie lubią”, a nawet nadymamy się i z poczuciem – zaiste żałosnej -
wyższości usiłujemy spoglądać na niektórych naszych sąsiadów.
Według
Melchiora Wańkowicza na polski „kundlizm”, polską małość i karłowatość składają
się: korupcja w tej czy innej postaci, pokrętność, złodziejaszkowatość,
zakłamanie, kult niekompetencji, klikowość i intryganctwo, bezinteresowna
zawiść, rozumienie kariery jako gromadzenia grosza i przywilejów (a nie
dokonań), wzajemna nieżyczliwość, merkantylna niegodziwość, brak kwalifikacji i
kompetencji we wszystkim. „To
manierowanie się – zauważa znakomity pisarz – oddolnej kultury polskiej w spaczonej, wytchłej i zdefigurowanej przez
wieki spekulacji, nieróbstwa i przywileju kulturze powoduje bardzo głębokie,
wprost tragiczne, rysy w cechach naszej pracy, naszego rządzenia i naszego
myślenia. Powstał z tego nieznośny styl życia, to, co bym nazwał „kundlizmem”.
Ten kundlizm stworzył zawiść człowieka do człowieka, brak szacunku do pracy,
fumy, i ten kundlizm stworzył zły styl myślenia i zły styl pracy”…
Wszystkie
te cechy, budzące w ludziach cywilizowanych obrzydzenie, wynikają, być może, z
faktu biologicznej degeneracji polskiej populacji, jej coraz to dalej
postępującego słabnięcia, z zanikania energii życiowej, wyrodnienia na poziomie
witalnym i fizjologicznym. Procesy degeneratywne powodują upadek fizyczny i
umysłowy ludności; stąd w Polsce od kilku już wieków obserwuje się
nasilanie pijaństwa i nikotynomanii
wśród kobiet, które rodzą chmary dzieci z upośledzonym umysłem, wzrokiem,
systemem nerwowym, kostnym i mięśniowym; stąd nigdzie poza Polską nie spotykana
„organiczna głupota” i tępy brak wyobraźni i kultury, pchający tych ludzi do
nieustannego plwania na siebie nawzajem, do wściekłego rzucania się sobie do
gardła, podczas gdy zdrowy rozsądek
nakazywałby wzajemną pomoc, współpracę dla wspólnego dobra i solidarność. M.
Wańkowicz miał rację, gdy ze smutkiem stwierdzał, iż na zarazki głupoty jeszcze
nie wymyślono ani siatki ochronnej, ani lekarstwa. „Z malarią nauczono się walczyć, z głupotą – nie”. Przez trzy ostatnie stulecia była ta druga
niekoronowaną królową Polski, kraju, w którym rodzi się wielu wybitnych, a
nawet genialnych ludzi, lecz w którym żaden z nich nie ma szansy na
samorealizację.
Jeden
z podróżników niemieckich, który w XVIII wieku przybył do Polski z
najserdeczniejszymi o niej wyobrażeniami, po przebyciu tego kraju wrócił do
swej ojczyzny z przeświadczeniem, że spotkał tu tylko „Menschen von knechtischer, gemeiner, namentlich ungetreuer und
hinterlistiger Gesinnung”. Został boleśnie rozczarowany i głęboko dotknięty
widokiem ludzkiej nikczemności. Oczywiście,
żaden wybitny człowiek nie miał szans na przetrwanie w takim otoczeniu, nie
mówiąc o realizacji swego potencjału. Toteż uchodzili znakomici Polacy tłumnie
do Niemiec, Francji, Rosji, byle gdzie, byle jak najdalej od swej ojczyzny. A
niektórzy z nich nabierali do swego narodu nawet zajadłej nienawiści. Zresztą
Seweryn Boecjusz z Aten (ok. 480 – 525) w swoim czasie zauważył: „Gdy niektórzy widzą, że od najgorszych
doznają krzywdy, pałając nienawiścią do swych krzywdzicieli wracają do owoców
cnoty i starają się być niepodobni do tych, kogo nienawidzą”. Nie mogą
zaś znieść samego widoku otaczającego
ich draństwa, zmieniają nieraz nawet miejsce pobytu. Co też uczynił po kilku
latach wahań Witold Zglenicki. Nie powinno się przecież rezygnować z życia i
wysiłku twórczego ze względu na to, że się widzi wokół siebie kotłujący się
motłoch.
Czas
mijał, trzeba było coś ze swym życiem począć i inżynier Zglenicki w roku 1890
podejmuje decyzję o podjęciu pracy w probierstwie, początkowo w łotewskiej
Rydze, a potem, od 1892, w azerbejdżańskim baku na stanowisku kierownika
probierni. Wypada zresztą na marginesie dodać, że w 1890 roku pan inżynier
został na drodze sądowej oficjalnie i definitywnie oczyszczony ze wszystkich
stawianych mu przez donosicieli zarzutów i na mocy decyzji Cesarskiego
Ministerium Skarbu Państwowego zostało mu przywrócone prawo do ponownego
zatrudnienia w służbie państwowej.
Do
dalekiego Baku trafił Polak trochę „za karę”, ponieważ przedtem odmówił
objęcia, dobrze skądinąd płatnej, posady w Zagłębiu Donieckim. Wydaje się
wszelako, że gdyby nie chciał, to by do baku nie pojechał, ale widocznie
rozmowy ongisiejsze z Mendelejewem nie minęły bez śladu…
Od
pierwszego dnia pracy w Baku wykazał się Polak jako pod każdym względem
znakomity, kompetentny, absolutnie uczciwy pracownik i fachman – cechy w Rosji
wysoko cenione. Rodaków dookoła było niewielu, wydawało się więc, że można
rozkręcać się na całego i pracować „pełną parą”, nie obawiając się zawistnych
intryg i niegodziwych „podejść”…
***
Zanim
przypomnimy o szczegółach pobytu naszego rodaka w Azerbejdżanie, streśćmy w
kilku zdaniach dzieje przemysłu
naftowego w tym kaukaskim kraju. Otóż sama nazwa „Azerbejdżan” znaczy Kraina
Ognia. Jeden z najsłynniejszych wędrowców europejskich Marco Polo,
przemierzając Azję Jedwabnym Szlakiem pisał o dziwnej, oleistej cieczy
wydobywającej się z piaszczystego półwyspu Apszeron. Arabscy kupcy karawanami
rozwozili to smarowidło do kół w beczkach po całej Azji i połowie Afryki. Do
pobliskiej Persji wożono ropę łodziami.
W
1872 roku Cesarstwo Rosyjskie wygrało ostatecznie wojnę z Persami o chanaty
azerskie i ogłosiło, iż obce firmy mogą także ubiegać się o koncesje na
wydobycie ropy. Długoterminowe dzierżawy i daleko idące ulgi podatkowe
przyciągnęły niebawem do Baku wielu zagranicznych i rosyjskich magnatów
przemysłowych, którzy inwestowali tu olbrzymie pieniądze, a wyciągali jeszcze
większe. W 1873 roku pracowało w tym
regionie 80 zakładów, produkujących 16 tysięcy ton nafty rocznie. W tymże roku miał
w Baku miejsce pierwszy wytrysk samoczynnego szybu. Dwa lata później wydobyto
już tu 83 tysiące ton ropy, a po kolejnych ośmiu latach – dziesięć milionów
ton, czyli połowę całej wydobywanej na świecie ropy. Region Baku zdystansował
amerykańskie stany Pensylwania i Teksas, a Baku stało się jednym z wielkich
centrów finansowych globu i niekwestionowaną stolicą naftową świata. O ile w
1864 roku mieszkało w nim 14 tysięcy ludzi, to w 1900 – ponad 200 tysięcy.
Założyli tu swe siedziby wszędobylscy Rotszyldowie z Francji i Noblowie ze
Szwecji; pierwsi z nich połączyli koleją kaspijskie Baku z czarnomorskim portem
Batumi i zaczęli wywozić azerbejdżańską ropę na rynki światowe; drudzy wznieśli
pierwszą rafinerię, ułożyli ropociąg i zbudowali flotę parostatków, którymi na
wodnych szlakach transportowali ropę do całej Rosji i Europy. Kosztem bogactw
naturalnych Azerbejdżanu i niewolniczego wyzysku ludności tego kraju zbijali
ogromne majątki kapitaliści żydowscy, rosyjscy, ormiańscy i inni.
***
Wracając do
Witolda Zglenickiego musimy przyznać, że probierstwo wymagało wielkiego nakładu
czasu, energii umysłowej i fizycznej. A
jednak w chwilach wolnych od zajęć zawodowych, w niedziele, święta, podczas
urlopów inżynier studiuje literaturę geograficzną o Kaukazie, bada i koryguje
mapy podróżnicze, czyni notatki o geognozji tych terenów. Już wówczas
informacja stawała się najdroższym „towarem” na świecie. Wypada podkreślić, że
Zglenicki we współpracy z wynajętymi przez się osobami dokładnie rozpoznał
występowanie złóż ropy naftowej nad Morzem Kaspijskim, przede wszystkim na
półwyspie Apszeron. To nie w ostatniej kolejności dzięki jego badaniom miasto
stołeczne Azerów stawało się w tym czasie jednym z najważniejszych ośrodków
wydobycia i sprzedaży ropy na świecie. Naturalne bogactwa olbrzymiego, lecz pod
względem gospodarczym mocno nieporadnego Imperium przyciągnęły do niego kapitał
międzynarodowy, który tu szukał okazji do powiększenia siebie samego.
Przodowały w tym procederze nie tylko wspomniani powyżej Rothschildowie, ale i
Wawelbergowie, Rockefellerowie, Lehmanowie etc. Przyjeżdżali tu przedsiębiorcy
z całego świata, z Niemiec, Wielkiej Brytanii, USA, Francji, Belgii, Austrii; a
zwracali się na progu do Zglenickiego, on bowiem dzierżył w swym ręku obszerne, a dokładne, informacje, dotyczące
rozmieszczenia złóż nie tylko ropy, ale i miedzi, ołowiu, srebra, magnezu,
żelaza, innych bogactw naturalnych.
Jednak pan
inżynier chował w zanadrzu także własne plany. W roku 1896 złożył do Bakińskiego
Departamentu Górnictwa prośbę o zezwolenie na wiercenie szybów naftowych na
dnie Zatoki Bibi – Ejbat Morza Kaspijskiego, załączając do tego pisma projekt
techniczny wieży wiertniczej, umożliwiającej wiercenie otworów i następnie
eksploatację złóż podwodnych. Odpowiedź urzędu była wszelako negatywna i
Zglenicki poczuł się zmuszony do wystąpienia z odwołaniem do władz zwierzchnich
w Petersburgu, a pismo stamtąd zawierało m.in. sformułowanie: „Tereny objęte przez morze mogą być
udostępniane osobom prywatnym tylko przez nadanie im specjalnego
przywileju”. Polak jednak
praktycznie rzecz biorąc nie miał szans na uzyskanie takowego przywileju,
ponieważ nie należał ani do „osób zaufanych” reżimu, ani nie posiadał
wystarczająco dużo pieniędzy na opłatę skarbową oraz na łapówki dla carskich
decydentów. Jednak uparty inżynier nie dawał za wygraną i w 1898 roku zwrócił
się do Komisji Technicznej Kaukaskiego Zagłębia Górniczego, która postanowiła,
że złoża ropy naftowej znajdujące się pod dnem morza można będzie eksploatować
po utworzeniu w tym miejscu sztucznego lądu przez zasypanie zatoki. A to z
kolei byłoby przedsięwzięciem tyle drogim, co bezsensownym. Przyszło więc nadal
toczyć walkę z nonsensami biurokracji, a Zglenicki przeniósł ją na płaszczyznę
publiczną. Opublikował mianowicie w czasopiśmie „Problemy Nafty” wyniki swoich badań pt. „O miejscach na Półwyspie Apszerońskim i pobliskich terenach, na
których należałoby przydzielić działki pod wydobywanie ropy naftowej”, wskazując
na 165 konkretnych terenów. W tymże czasie (1896) Zglenicki opublikował w
periodyku rosyjskojęzycznym „Nieftianoje
Dieło” pierwszy na świecie projekt techniczny eksploatacji złóż ropy z dna
morza. Stwierdził też, iż najbogatsze zapasy ropy na Kaukazie znajdują się
właśnie na terenach nadkaspijskich i pod dnem tego morza. Zaproponował
wiercenie szybów bezpośrednio w dnie zbiorników wodnych.
Pionierski
pomysł – jak to z reguły bywa – spowodował burzliwą dyskusję, sprzeciwy,
protesty, polemiki. Rozpętano złośliwą kampanię prasową, ośmieszającą w sposób
wyjątkowo agresywny zarówno osobę Zglenickiego, jak i jego „utopijny” projekt.
Ponieważ zaś wybitny inżynier po wielu gorzkich doświadczeniach z ludźmi
prowadził nieco samotniczy tryb życia, ogłoszono go za odludka, dziwaka i
pomyleńca. W tym przypadku chodziło jednak i o to, że stawka tych rozgrywek
była bardzo wysoka. Szło o grube miliony i miliardy dolarów. A przecież, jak
zauważał filozof: „Ludzie tak niełatwo
porozumiewają się w interesach, są tak nieużyci, gdi idzie o najdrobniejszy
zysk, są tak nastroszeni trudnościami, tak żądni sami są oszukać innych, choć
nie chcą być oszukanymi, a tak nisko ceniąc cudzą własność, tak wysoko się
noszą ze swoją, że nie wiadomo
właściwie, jakim cudem dają się zawierać małżeństwa, umowy, nabytki,
pokój, zawieszenie broni, przymierza i sojusze” (Jean de La Bruyere ).
***
W 1900 roku
oficjalnie uznano projekty Zglenickiego za „nierealne”. Inna rzecz, że po
kilkudziesięciu latach, a mówiąc dokładnie od roku 1923, wszystkie nowatorskie
idee Polaka, dotyczące np. aparatów do wydobycia ropy z dna mórz, zbiornikowców
(tankowców) do jej transportowania itp., stały się realne, ponieważ postęp technologiczny w całej rozciągłości
potwierdził ich zasadność. Dziś Witold Zglenicki zarówno w Polsce, Azerbejdżanie,
Rosji, jak i na całym świecie uznawany jest za „ojca” nowoczesnych technologii
wydobycia ropy naftowej z dna mórz.
Bardzo
znaczne są zasługi naszego rodaka także w zakresie doskonalenia urządzeń
rafineryjnych; był on bowiem konstruktorem aparatu służącego do pomiaru odchyleń
i krzywizn szybów naftowych, jak i metod ich prostowania (1893). Zważywszy, że
krzywizny są często przyczyną pożarów wybuchających podczas wierceń, wynalazek
ten miał i ma nadal dla przemysłu naftowego znaczenie fundamentalne.
Władze
Cesarstwa Rosyjskiego – trzeba to ku ich zaszczytowi przyznać – doceniły
geniusz i zasługi Polaka, systematycznie go awansowały w hierarchii stopni
górniczych, tak iż w roku 1901 miał on już rangę radcy kolegialnego, co
odpowiadało stopniowi pułkownika w dziedzinie wojskowości. Nieraz też był
znakomity inżynier wyróżniany wysokimi premiami pieniężnymi, ponieważ był
autorem kilkudziesięciu opatentowanych wynalazków i konstrukcji technicznych.
Szach Iranu natomiast, w uznaniu niezwykłych osiągnięć polskiego inżyniera, nadał
mu najwyższe wyróżnienie perskie: złoty Order Lwa i Słońca.
Jak
zaznaczyliśmy, był W. Zglenicki człowiekiem niezwykle pracowitym i
konsekwentnym w dążeniu do wytyczonego celu. Nie będąc początkowo w stanie
zrealizować swych wizji technologicznych, stopniowo skupował za zaoszczędzone
pieniądze działki roponośne w regionie miasta Baku. Największa z nich była
położona koło wsi Surachany. Aby znaleźć wspólników do eksploatacji tych złóż
(wymagała ona na starcie wysokich nakładów finansowych), Zglenicki udawał się
kilkakrotnie do Wielkiej Brytanii i Francji w celu nawiązania kontaktów z
tamtejszą finansjerą. Nie bardzo mu się jednak w tym zamiarze wiodło, gdyż
rekiny grabieżczego kapitalizmu chciały tylko działki od Zglenickiego odkupić,
nie zaś dzielić się z nim potencjalnie bajecznymi profitami.
Długie lata
nadmiernego wysiłku i liczne rozczarowania losowe nie mogły nie pociągnąć szkodliwych konsekwencji dla stanu zdrowia tego tytana pracy. Przez kilka lat lekarze nalegali, by choć jeden
urlop Zglenicki spędził na wypoczynku, a nie na morderczych wyprawach
geologicznych. Wszystko na nic. W końcu niedomagania zdrowotne stały się zbyt
dokuczliwe, by można je było ignorować. Okazało się, że organizm zaatakowała
nieuleczalna wówczas, szybko postępująca odmiana cukrzycy. Od 1901 Zglenicki
wiedział, że natura wydała na niego rychły wyrok śmierci, lecz wciąż jakby nie
dopuszczał do siebie realnej treści zaistniałej sytuacji, nadal zapamiętale
poświęcał się zajęciom zawodowym w
zakresie probierstwa i geologii. Jednak nie ma sposobu na uniknięcie tego, co
jest nieuniknione. W połowie czerwca 1904 Zglenicki już nie mógł podźwignąć się
z łóżka.
3 lipca
podyktował testament, który zresztą dawał piękne świadectwo jego usposobieniu i
postawie życiowej. Głównym przedmiotem testamentu były działki roponośne,
mające już wówczas dużą wartość finansową. Zapisując swej żonie Marii z domu
Winogradow i synowi Anatolowi kapitał, który gwarantował im dostatnią
egzystencję, Zglenicki jednocześnie już w pierwszym paragrafie testamentu
nakazywał: „Dochody z połowy działki
położonej w pobliżu wsi Surachany powiatu bakińskiego zapisuję Kasie
Mianowskiego w Warszawie, zastrzegając, by Kasa praw swoich do tych dochodów
nie sprzedawała, lecz korzystała z nich w miarę ich pozyskiwania po wieczne
czasy”. Pokaźne sumy umierający przeznaczał dla kolegów z wypraw
geologicznych, dla współpracowników z probierni, jak też ofiarował na założenie
szkoły rzemieślniczej w Płocku i szkoły mistrzostwa nafciarskiego w Baku. Pokaźne
sumy zostały przeznaczone licznym instytucjom naukowym Polski, Azerbejdżanu i
Rosji. W paragrafie ósmym testamentu czytamy: „jeśli po zaspokojeniu wszystkich wymienionych zadań zostaną sumy
wolne, to zapisuję je Kasie
Mianowskiego w celu utworzenia nienaruszalnego kapitału, z tym, aby
procenty od kapitału obracać na wypłacanie nagród wedle uznania Kasy za
najlepsze dzieła z zakresu ogólnoeuropejskiej literatury, sztuki i nauki w
rodzaju nagród Nobla”. Jak trafnie ocenia profesor Andrzej Chodubski: „Niewątpliwie był to najlepszy prezent, jaki
mógł darować Ojczyźnie, której nie było na ówczesnych mapach Europy”.
Rzecz dziwna, lecz ten
patriotyczny gest polskiego inżyniera spowodował w Królestwie Polskim nie
wdzięczność i uznanie, lecz złośliwe repliki publikowane na łamach warszawskich
gazet. Oceniono testament Zglenickiego jako jego „jeszcze jeden pomylony
pomysł”, z którego nic nie wyniknie. Nigdy nie wolno czynić dobra głupcom i
niegodziwcom, ponieważ odpłacają za nie złem. Tymczasem wielki inżynier odszedł
ku wieczności w dniu 6 lipca 1904 roku i staraniem żony -
zgodnie z ostatnią wolą zmarłego – pochowany został w Polsce, w miejscowości
Wola Kempińska nad Narwią. W rok później przystąpiono do realizacji zapisów
testamentu. Początkowo czyniono to niezbyt sprawnie, tak iż Kasa imienia
Mianowskiego pierwsze pieniądze otrzymała dopiero w 1908 roku. Ale cóż to był
za „wariacki” pieniadz! Na konto Kasy wpłynęła suma jednego miliona 384 tysięcy
744 rubli złotem, czyli około 700 tysięcy ówczesnych dolarów amerykańskich, co
w przeliczeniu na kurs obecny dałoby kwotę około czterdzieści razy większą,
czyli ponad 25 milionów USD. Jednen z ówczesnych dokumentów Kasy Mianowskiego
głosił: „Były to sumy tak niesłychanie
olbrzymie, że Komitet Kasy nie miał wręcz pomysłu na to, jak je wydawać. W roku
1912 wypłacono na wszystkie zapomogi 84 548 rubli, w 1913 – 160 671
rubli, w 1914 – 177 939 rubli. Wydawano przy tym nie skąpiąc grosza –
skoro z roku na rok pozostawały znaczne rezerwy kasowe, to dlatego, ze ówczesny
świat naukowy Królestwa nie był dostatecznie silny, by mógł przetworzyć na wiedzę tak duże
sumy”. A i Komitet Kasy działał dość niezdarnie, dzieląc pieniądze na
chybił trafił lub, co gorsza, kierując
się dwuznacznymi preferencjami osobistymi.
Z biegiem czasu musiało dojść do malwersacji i nadużyć. Co prawda, z pieniędzy
Zglenickiego sfinansowano pierwsze wydanie „Encyklopedii
Staropolskiej” Zygmunta Glogera, wielotomowy „Słownik
Języka Polskiego”, dofinansowywano działalność warszawskiego Towarzystwa
Naukowego i Obserwatorium Magnetycznego w Świdwinie. Lecz było to zbyt mało jak
na istniejące możliwości; nie
zaoferowano stypendiów wielu potrzebującym, klepiącym biedę studentom i
naukowcom, nie dano grosza na realizację szeregu ciekawych projektów badawczych
i edytorskich. Ciężki pieniądz, wypracowany przez Zglenickiego, spoczął martwym
balastem na koncie Kasy im. Mianowskiego zamiast zostać przysłowiową „krwią”
polskiej nauki i kultury. Tak więc i tym razem piękna inicjatywa patriotyczna została
zmarnowana przez to, co Niemcy nazywają „ungeheuere polnische Indolenz” –
„potworne polskie niedołęstwo”, jak i przez złodziejaszkowaty sabotaż
„działaczy”, zezujących chciwie na cudze pieniądze i poszukujący sposobu na ich
ciche zmalwersowanie.
***
Witoldowi
Zglenickiemu przyszło przez całe życie działać w nieżyczliwym, małostkowym
otoczeniu, wśród intryg i plotek, w środowisku, które zawistnie, głupio i
przewrotnie odsądzało go „od czci i wiary”. Pośmiertne losy jego testamentu
były równie surrealistyczne. Początkowo
zarząd Kasy im. Mianowskiego w ogóle wzdragał się przed zaakceptowaniem zapisu
testamentowego. Prawnik Kasy wręcz rozpowszechniał o Zglenickim szemraną plotkę
jako o rzekomym „pomieszanym” megalomanie. Twierdził, że przyjęcie tej oferty
tylko przysporzy Kasie kłopotów (niezdarni „działacze” i urzędnicy zawsze
uważają, że celem ich istnienia jest zażywanie niezmąconego spokoju i
otrzymywanie za to „godziwej” pensji, a nie poważne pełnienie określonych
obowiązków, dlatego bywają szczerze oburzeni, gdy ktoś waży się ich wygodną
egzystencję w jakiś sposób zakłócać). W
zaistniałej sytuacji doszło niebawem do drastycznego naruszenia intencji zapisu
testamentowego, gdy jego egzekutor, adwokat Smoliński, wbrew woli zmarłego (i
najpewniej za łapówkę) wydzierżawił Rotszyldom działkę roponośną pod Suchanami,
przynosząca duże profity. Towarzystwo Kaspijsko – Czarnomorskie, będące
ekspozyturą wyżej wymienionego rodu bankierów żydowskich, zawarło w 1907 roku
umowę, na mocy której Kasa im. Mianowskiego miała otrzymać razowo trzy tysiące
rubli oraz sukcesywnie jedną szóstą wartości wydobywanego gazu ziemnego i jedną
piątą część wydobywanej ropy naftowej.
Rzecz ewidentna, były to sumy skandalicznie niskie w porównaniu z tymi, które
by pozyskiwano, gdyby uszanowano wolę Zglenickiego w całej rozciągłości. Same
bowiem dywidendy z eksploatacji złóż naftowych na Kaukazie, objętych
testamentowym zapisem Witolda Zglenickiego, do chwili nacjonalizacji ich przez
rząd sowiecki w 1919 roku, wyniosły ponad trzy miliony rubli w złocie.
W 1923 roku
rząd polski i radziecki wymieniły noty dyplomatyczne w sprawie uregulowania
płatności dla Kasy im. Mianowskiego, jednak wciąż pogarszające się stosunki
między państwami uniemożliwiły pozytywne załatwienie tej sprawy, dziś zaś
strona polska traktuje ją jako zagadnienie dawno
przebrzmiałe. Zresztą niewiadomo, z kim można by dziś o tych miliardach
Zglenickiego pertraktować: z rządem Rosji czy Azerbejdżanu.
Ważniejsze
niż pieniądze są w każdym razie fundamentalne osiągnięcia naukowe i
konstruktorskie Witolda Zglenickiego, stanowiące niepodważalny wkład do rozwoju
nowoczesnej energetyki i cywilizacji technicznej w skali ogólnoświatowej, wkład
zresztą powszechnie uznawany, lecz w samej Polsce, niestety, raczej
zapoznawany.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz