JAN CIECHANOWICZ
Szlakami Eurazji
PRZEDMOWA .............................................................................................................
|
2
|
Włodzimierz Amalicki
.................................................................................................
|
10
|
Leon Cienkowski
........................................................................................................
|
17
|
Aleksander Piotr Czekanowski
...................................................................................
|
23
|
Jan Czerski
.................................................................................................................
|
32
|
Dybowscy
...................................................................................................................
|
41
|
Wiktor Ignacy Godlewski ............................................................................................
|
65
|
Bronisław Grąbczewski
..............................................................................................
|
70
|
Michał Jankowski
.......................................................................................................
|
76
|
Aleksander Karpiński
.................................................................................................
|
83
|
Mikołaj Knipowicz .......................................................................................................
|
92
|
Mikołaj Korzeniewski .................................................................................................
|
100
|
Józef Kowalewski ......................................................................................................
|
113
|
Józef Wacław Łukaszewicz
.......................................................................................
|
117
|
Ludwik Aleksander Młokosiewicz ..............................................................................
|
133
|
Genadiusz Newelski ...................................................................................................
|
140
|
Józef Konrad Paczoski
...............................................................................................
|
145
|
Bronisław Piłsudski
....................................................................................................
|
151
|
Mikołaj Przewalski ......................................................................................................
|
160
|
Oktawiusz Wincenty Radoszkowski
..........................................................................
|
167
|
Józef Sękowski ..........................................................................................................
|
170
|
Stebniccy
....................................................................................................................
|
182
|
Szokalscy ...................................................................................................................
|
187
|
Jan Witkiewicz ...........................................................................................................
|
197
|
Dodatek ......................................................................................................................
Krótki wykaz naukowców polskiego pochodzenia w Rosji,
czynnych w dziedzinie nauk
przyrodniczych i ścisłych (wiek XIX - XX)
|
205
|
Wykaz podstawowych źródeł cytowanych w niniejszej edycji
......................................
|
223
|
Ks. Szydelski
w dziele pt. „Kult ogniska domowego i
przodków” (wyd. Poznań 1917) pisał: „Pietyzm
dla zmarłych, pamięć o nich, cześć dla nich są objawami ogólnoludzkimi, są
następstwem rozumnej i moralnej natury człowieka, spotyka się zatem u człowieka
wszędzie i zawsze... Mamy obowiązek pamiętać o przodkach naszych i czcić pamięć
i zasługi tych, którzy pracą swoją, poświęceniem, ofiarą podali innym
szczeble do sławy i szczęścia; mamy obowiązek miły stawiać mężów zasłużonych
w narodzie dzieciom za wzór i przykład do naśladowania”.
Nie byłoby
wielkim uchybieniem przeciwko prawdzie, gdybyśmy zinterpretowali tę mądrą
wypowiedź szerzej, twierdząc, że każde kolejne pokolenie naszego narodu powinno
znać osiągnięcia i chwalebne czyny pokoleń poprzednich i może się nimi szczycić
oraz czerpać z ich usiłowań i zwycięstw inspirację do podejmowania prac
własnych.
Jednym z
ciekawych fragmentów dziejów narodu polskiego w wieku XIX i XX jest udział
Polaków w działalności naukowej i kulturotwórczej na terenie Cesarstwa
Rosyjskiego, którego część składową nasz kraj wówczas stanowił. Zauważalną
obecność pierwiastka polskiego w życiu tego państwa daje się zresztą
zaobserwować już w wieku XVI. Chodzi o to, że Polska wówczas była krajem o
niebo całe przewyższającym Rosję pod względem rozwoju kultury, oświaty, nauki,
a ponieważ Rzeczpospolita polsko - litewsko - ruska posiadała z Moskwą liczącą
tysiące kilometrów granicę i dość ożywione stosunki polityczne, wpływ polski na
Moskwę był czymś zrozumiałym i naturalnym.
Antonio
Possevino w dziele „Moscovia” (1581) pisał: „Nie
ma też żadnych szkół średnich, ani akademii, lecz tylko szkoły, w których
chłopcy uczą się czytania i pisania na Ewangeliach, Dziejach Apostolskich,
kronice, którą mają i na jakichś homiliach, przede wszystkim świętego Jana
Chryzostoma, oraz na dziejach i żywotach świętych, lub tych, których uważają za
świętych. Jeśliby zaś ktoś okazywał zamiar zdobycia większej wiedzy w
dziedzinie literatury lub chłonięcia innej nauki, ten naraziłby się na podejrzenie
i nie uszedłby bezkarnie. Takie postępowanie wielkich książąt moskiewskich ma
na celu nie tyle usunięcie źródła herezji, która stąd mogłaby powstać, ile
przede wszystkim niedopuszczenie, by ktoś był od władcy bardziej uczony i
mądrzejszy.”
Mimo takich
obyczajów, choć bardzo powoli, to jednak nowe idee i myśli, nowe stereotypy
zachowań, nowe umiejętności i wiedza do Rosji z Polski przenikały.
Jak wykazał
profesor L. Abecedarski („Biełorusy w Moskwie XVII w.”, Mińsk 1957),
rzemieślnicy, przybyli z Rzeczypospolitej, walnie przyczynili się do rozwoju
tej sfery w Państwie Moskiewskim. Przy ich wybitnym udziale, można
powiedzieć - dominującym udziale, powstawały świątynie, monastery, twierdze,
pałace w całym wielkim kraju. Iwerski i Woskriesienski monastery, Pałac
Kołomieński (rezydencja cara), liczne inne budowle w stolicy kraju i na
prowincji, - to wszystko było dziełem przybyszów z Rzeczypospolitej.
Carat już w
tym okresie stosował na podbitych terenach skuteczną socjotechnikę, polegającą
na sztucznym hybrydyzowaniu narodów podbitych i przekształcaniu ich w ten
sposób w - Rosjan.
Iwan Groźny,
jak pisał Possewin, „po podbiciu wielkiej
części Inflant wyrzucił stąd katolików co do jednego i miejscami siłą
zaprowadził i jak najstaranniej ustanowił ruski obrządek”, którego
nosicielami biologicznymi stały się chmary Rosjan i Tatarów przerzuconych na te
tereny z głębi państwa moskiewskiego. I znowuż Chanat Astrachański przyłączono
do Moskwy w 1558 r. Odtąd też datuje się systematyczne zasiedlanie tego
rdzennie tatarskiego kraju przez kolonistów, w myśl carskiej strategii
„rozpuszczania i niszczenia” elementów miejscowych. Bardzo chętnie wysyłano tu
masy ludności polskiej i litewskiej, obdarzonej wysoką energią życiową, która
szybko neutralizowała element turecki i rychło się sama stawała „rosyjska”,
ponieważ żadna inna opcja narodowa była tu niemożliwa, a obok trwała też
kolonizacja tych terenów przez element wielkoruski.
Ciekawe, że
wysoki potencjał napięcia energetycznego ludności lechickiej, przy zatraceniu
polskiej świadomości narodowej, powodował jednocześnie na tych terenach
zaskakujące erupcje społeczne, np. powstania Razina, Pugaczowa; narodziny
osobników niezwykle czynnych, jak np. Uljanowa - Lenina i in.
W 1668 r. duża
grupa polskich zesłańców, mieszczan i chłopów osiedlona została
w Astrachaniu, przy tym - jak wynika z danych archiwalnych - już przed tym
osiedlono tu grupę polskiej szlachty (Akty istoriczeskije, t. 4, s. 438,
Petersburg 1842). Ciekawe, że zesłani mieszczanie i chłopi także udawali w
Rosji, że są polską szlachtą.
Element polski
napływający do Rosji w ciągu kilku wieków powodował głębokie pozytywne zmiany w
tym państwie, jeszcze bowiem w 1839 roku markiz Astolphe de Custine notował: „Rosjanie, pochodzący z aglomeracji plemion
długo koczujących i zawsze wojowniczych, jeszcze nie całkiem zapomnieli
życia na biwaku. Wszystkie ludy niedawno przybyłe z Azji obozują w Europie jak
Turcy. Petersburg jest sztabem generalnym armii, a nie stolicą narodu. To
wojskowe miasto, tak wspaniałe, wydaje się nagie oczom człowieka z Zachodu”.
A jednak
wielotysięczne rzesze Polaków, wciąż napływające do Rosji w ciągu wieku XVIII -
XIX, jak też znaczna liczba innych zachodnich Europejczyków, przede wszystkim
Niemców i Francuzów, ale też Włochów, Anglików, Holendrów, nieuchronnie
nadawała Rosji piętno europejskości, powodując tu coraz szybszy i wyższy rozwój
kultury, nauki, sztuki, oświaty, rzemiosła, rolnictwa, przemysłu.
A. Mickiewicz
twierdził w prelekcjach o literaturach słowiańskich, że od około 1770 do około
1820 roku wywieziono na Sybir ponad sto tysięcy naszych rodaków.
O Polakach już
w XVI - XVII wieku przyczyniających się do wielkości Rosji Zygmunt Librowicz
pisał: „Większa część tych bohaterów
rekrutowała się z jeńców wojennych podczas ciągłych zatargów Rzeczypospolitej z
Moskwą. Wielu jednak Polaków, szczególnie w okresie walk Samozwańców, ciągnęło
dobrowolnie do Moskwy, a stąd na odległe krańce państwa, szukać przygód i łupu.
Wielu z tych przybyszów zlało swe losy z losami nowej ojczyzny aż do
zagłady rodowej tradycji o swym pochodzeniu. Tego rodzaju przykładów mogą
dostarczyć dzieje i podania domowe wielu rodzin ruskich...
Z jeńców Polaków tworzono na Dalekim
Wschodzie roty i pułki. Rocznikarze syberyjscy widzą „litewskich ludzi” już w
roku 1584 w gronie pierwszych pionierów kolonizacji brzegów Tobola i Omy. Jak
wysoko ceniono w Moskwie męstwo i odwagę Polaków w XVII wieku, dowodzi prykaz
cara Aleksego Michajłowicza z roku 1646, który spodziewając się napadu na
Tobolsk hord kołmyckich, powierzył ważną część obrony miasta szczególnej pieczy
hufca złożonego wyłącznie z jeńców polskich i litewskich, którym hetmanił ich
własny wódz...
Z pskowskiej bitwy, z wojen za Stefana
Batorego i z czasów Samozwańca, z wojen za Zygmunta III wojennych jeńców
wysyłano na Sybir, tworzono z nich roty i pułki, które na kresach rosyjskiego
państwa z miejscowymi nieujarzmionymi ludami walczyły; potem osiedlano nimi
najdalsze pustynie i zamieniano ich w kozaków”.
Także w
czasach późniejszych ten proces trwał nieprzerwanie z większym lub mniejszym
natężeniem.
W 1769 roku
zesłano na Syberię znaczną liczbę polskich patriotów należących do Konfederacji
Barskiej. Ich liczbę Thesby de Belcour szacuje na 5.445 osób. Zesłanych
trzymano w wyjątkowo ciężkich warunkach, by złamać ich siłę woli i wytrzymałość.
Po jakimś czasie zaproponowano więźniom wolność i po 18 rubli srebrem
nagrody, jeśli przejdą na prawosławie, co uchodziło za równoznaczne z
zrzeczeniem się polskości i z rusyfikacją. Jak pisze Chojecki, „do takowych propozycji wielu Polaków
naszych nakłoniło się, a najwięcej z prostactwa, którzy swobodniejszego życia
pragnąc, ten projekt jakoby z uszczęśliwieniem dla nich miał być,
przyjmowali, i nie było tego dnia, żeby nie przyszło naszych sześciu lub
dziesięciu razem do kancelarii, prosząc o przyjęcie ich do religii, którym ta
łatwość natychmiast z oddaniem osiemnastu rubli i uwolnieniem od służby
wojskowej czyniona była; a takim sposobem w Tobolsku 180, w Tarze 50, w
Tiumieniu 75, w Irkucku 8, w Opoczninie 20, a w Kazaniu 96 moskiewską przyjęli
religię. Dana więc im była wolność żenienia się i szukania sobie sposobu do
życia”.
Zygmunt
Librowicz pisze: „Cesarz Paweł wstępując
na tron, ukazem z dnia 29 listopada 1796
r. dozwolił wszystkim Polakom zesłanym na Syberię wrócić do kraju. Widocznie
nie wszyscy skorzystali z tej łaski, bo do dziś dnia pozostały w Syberii
rodziny z polskimi nazwiskami, których pochodzenie od konfederatów
barskich potwierdzają najzupełniej kroniki. Większa część tych rodzin straciła
już cechy narodowe polskie i w spuściźnie po dziadach i pradziadach
zachowała tylko nazwiska polskie i, co najwięcej, niezatarty typ polskiej
twarzy. Do takich rodzin zaliczają między innymi: Indyckich, Tarnowskich,
Kazanowskich - potomków konfederatów barskich; Zielińskich, Wojciechowskich,
Zienkiewiczów, Brzozowskich (którzy nazwisko swoje na „Berezowski”
przechrzcili) i Domaszewskich - potomków Kościuszkowskich wojaków, zapędzonych
na Syberię. Zatraceniu cech narodowościowych sprzyjały głównie związki
małżeńskie z tuziemkami - Rosjankami, które w trzecim lub w czwartym
pokoleniu wydawały na świat ludzi najzupełniej obcych Polsce... Toteż pomiędzy
kozakami syberyjskimi spotkać można bardzo wielu noszących nazwiska polskie, lecz prócz głuchych wspomnień o
dziadku „polskim bohaterze” nic więcej polskiego w sobie nie mających i
zruszczonych najzupełniej.
Giller w podróżach swoich spotykał wielu
kozaków do tej kategorii należących i wspomina nawet, że jeden z nich,
zwyczajny nieokrzesany szeregowiec, nosił głośne nazwisko Chodkiewicz.
Piotrowski spotykał również potomków konfederatów, z których wielu pamiętało,
że ich dziad lub ojciec był Polakiem i mniej więcej opisywało, z jakiego rodu
lub jakiego znaczenia. Do bardzo też rozpowszechnionych i często napotykanych
wśród kozaków nazwisk należą „Janowskij”, „Nowickij” - których pochodzenia
również w zesłańcach konfederacji szukać należy. Takich potomków Polaków i
nazwisk polskich mnóstwo wszędzie w Syberii się znajduje...
Istnieją podania, że w buncie Pugaczewa w
roku 1773 wzięli udział niektórzy z konfederatów barskich, zesłanych na
Syberię. Dokładnych szczegółów o tym brak, choć bardzo być może, że wcieleni do
pułków kozackich konfederaci razem z innymi powstali na czele Pugaczewa
przeciwko cesarzowej Katarzynie II, mając nadzieję, że tym sposobem łatwiej się
do ojczyzny dostaną. O udziale konfederatów w buncie pugaczewskim wspomina
Dierżawin w swoich pamiętnikach...
Przeciwnie Chojecki wzmiankuje o udziale
Polaków w wyprawach rosyjskich przeciwko Pugaczewowi; pisze on, że w bitwie pod
Orenburgiem pod komendą Golicyna legło na planu około czterechset Polaków, a w
Fortecy Troickiej, wziętej szturmem przez Pugaczewa, w liczbie wyrżniętych w
pień żołnierzy wszyscy Polacy potracili życie”...
W ciągu całego
wieku XIX liczni Polacy byli albo przymusowo przesiedlani do Rosji, albo sami
szukali tam lepszego losu. Szczególnie obfity potok krwi polskiej płynął na
ogromne tereny surowej Syberii. „Prowadzeni
etapem więźniowie Polacy chociaż szli wspólnie ze zwykłymi przestępcami,
różnili się od tych ostatnich znacznie. Czoła wysokie, otwarte, zdradzające
myśli wyższe, pociągały ku sobie szlachetnością, nakazywały szacunek, a wyraz
bólu i tęsknoty, który je pokrywał bez wyjątku prawie, głębokie budził
współczucie, im zaś samym nadawał cechę dojrzałości. Większość Polaków
zesłanych już powierzchownością znamionowała odwagę, samoistność i zdolność...”
- stwierdza jedno z ówczesnych źródeł. Siłą rzeczy więc wpływ dobroczynny
tych ludzi na kraj swego wygnania był ogromny. Zygmunt Librowicz pisał: „Polacy wpłynęli na złagodzenie
i upolerowanie tych Sybiraków, wśród których żyli; obudzili myśl i
poruszyli w nich uczucie godności i samodzielności. Wiele rzemiósł, różne
sposoby gospodarowania, niektóre narzędzia rolnicze, lepsze nasiona zbóż, rozszerzenie
umiejętności czytania i pisania pomiędzy gminem, rozpowszechnienie znajomości
obcych języków, szczególnie francuskiego i różnych nauk w wyższych klasach
ludności, znajomości muzyki, tańców - Sybiracy w znacznej części Polakom są
zobowiązani.
Syberyjczycy przyznają nawet, że niektóre
gałęzie przemysłu zawdzięczają wyłącznie Polakom. Polacy na Syberii pierwsi
wpadli na myśl wyrabiania oleju z drzewa cedrowego i użytkowania go, oni
pierwsi założyli mydlarnie, zaczęli fabrykować cygara z tytuniu mongolskiego,
wywołali niejedną reformę w rolnictwie, obdarzyli kraj lepszymi gatunkami zbóż,
sprowadzili z Polski ziarna i nasiona, wprowadzili do kraju pług, ulepszone
gospodarstwo rolne, zajęli się hodowlą koni, pootwierali warsztaty
rzemieślnicze, wybudowali pierwsze młyny itp. Ślady ich pobytu pozostały po
dziś dzień w licznych zakładach fabrycznych, wzorowych ogrodach i
gospodarstwach, chociaż wiele gałęzi przemysłu stworzonych w Syberii przez
Polaków z chwilą opuszczenia przez nich kraju zupełnie upadło.
Wspomnienie o Polakach z tego periodu
pozostało również i w języku rosyjskim, tj. w różnych nazwach. Tak np.
najlepszą pszenicę nazywają na Bajkale „polską” lub krócej „polką” - jak to
stwierdza słownik Dala; kosy noszą nazwę „litowki”, dlatego, że pierwsi Litwini
wprowadzili je w kraju w użycie”.
Rzecz jasna
wpływy polskie i polska kolonizacja dotyczyły nie tylko Syberii, ale
i innych części Cesarstwa.
Na początku XX
wieku kolonia polska np. w Baku liczyła przeszło 3 tysiące osób, którym
przewodziła nieformalnie małopolska rodzina Rylskich (Stefan, Leon, Onufry,
Maria). Wybudowała ona m. in. tu własnym kosztem „Dom Polski”, jak również
zainicjowała wznoszenie kościoła.
Na przełomie
XIX - XX wieku ogromny wpływ wywierali Polacy na życie umysłowe
i kulturalne Moskwy i Petersburga. Zobrazujemy ten fakt obszernym
fragmentem z „Pamiętników” Wacława Lednickiego (t. II, s. 244 - 250, wyd.
Londyn 1967):
„W palestrze moskiewskiej znajdowało się
również wielu polskich prawników. Wymienię tu z pamięci Jana Dziewońskiego,
Artura Odlanickiego-Poczobutta, Adolfa i Stanisława Szczygielskich,
Wacława Fedorowicza, Edwarda Rettingera, Przysieckiego, Adama Szafkowskiego,
Rupniewskiego, Rudzińskiego - z wyjątkiem Rupniewskiego i Rettingera - wszyscy pracowali w kancelarii mego ojca.
W Kalendarzu Jurydycznym (za r. 1917) M. Ostrogorskiego można znaleźć
daleko więcej nazwisk polskich wśród setek, a może tysięcy prawników
rosyjskich. Polacy grupowali się przeważnie dokoła mojego ojca, jednego z
największych adwokatów imperium. I w sądownictwie moskiewskim Polacy zajmowali
niemałe stanowiska, jak np. krewny ojca, Domaszewski-Pieślak, dyrektor
departamentu Izby Sądowej, sędzia w izbie Sądowej Mierzyński, sędzia Sądu
Okręgowego Strawiński, Polak mocno zruszczony, oraz Jan Tomaszewski, dyrektor
departamentu karnego Izby Sądowej, również zruszczony, ale później całkowicie
spolonizowany. Wymienię tu także braci Arciszewskich, jeden z nich był
adwokatem i profesorem prawa, drugi sędzią Sądu Okręgowego. Niestety nie
udało mi się stwierdzić ich miejsca zamieszkania i pracy. Do sądownictwa
Petersburskiego należał sędzia Stefan Bogucki, późniejszy sędzia Izby Karnej
S.N. w niepodległej Polsce. W senacie widzimy Konrada Dynowskiego, bliskiego
współpracownika hr. Wittego, J. Karnickiego oraz W. Żelechowskiego,
prezesa Departamentu Karnego. (Stanowisko wiceprokuratora Saratowskiej Izby
Sądowej zajmował Józef Augustynowicz). Wymienię tu także generałów Gabryłowicza
i znanego działacza politycznego Aleksandra Babiańskiego - obaj należeli do
Wojskowego Korpusu Sądowego (w swoim czasie Aleksander Babiański ze stanowiska
swego zrezygnował jako przeciwnik kary śmierci).
Adwokatów Polaków Petersburg, jak i Moskwa i
inne miasta rosyjskie, miał niemało: Wincenty Kopański (ojciec generała
Stanisława Kopańskiego) skończył wojskową akademię prawną, pracował w wojskowym
korpusie sprawiedliwości, po czym wstąpił do adwokatury; wymienię także
Olszamowskiego, Malhomme´a, Witolda Jełowickiego, Stefana Mickiewicza i Konrada
Niedźwieckiego, członka Petersburskiej Rady Adwokackiej. Dodam tu notariuszy:
Ignacego Nitosławskiego, Adolfa Komarnickiego, Michała Strzałkę i Wiktora
Nagurskiego.
Jeśli chodzi o życie akademickie, to na
uniwersytecie Moskiewskim wykładali: Wiktor Porzeziński, Gabriel Szerszeniewicz
(zruszczony), zaś w Szkole Sztuk Pięknych - sławny Stanisław Noakowski, Tomasz
Dworzecki-Bohdanowicz, Franciszek Kontrym. W Petersburgu meczet miejscowy
został wybudowany przez Wacława Polhowskiego, kościół na cmentarzu Wyborskim
budował także Polak - Rylski, a kościół w Snowsku, w guberni czernihowskiej,
Bronisław Dąbrowski. Trzeba też wspomnieć o karierze i roli Henryka
Siemiradzkiego w Petersburgu, o malarzu Kazimierzu Stabrowskim (w czasie
I wojny światowej malował on m. in. portrety rozmaitych polskich działaczy
politycznych, wśród nich także mojego ojca). W Petersburgu mieliśmy kilku
wielkich i sławnych uczonych: Leona Petrażyckiego, Jana Ignacego Baudouina de
Courtenay, Tadeusza Zielińskiego, oraz jego ucznia, późniejszego profesora
Uniwersytetu Lwowskiego - Chylińskiego. Wykładał tam również (przed Krakowem)
nasz znakomity językoznawca Jan Łoś i słynny antropolog Julian
Talko-Hryncewicz. W medycynie wśród ordynatorów wymienić należy Zygmunta
Rożniewskiego, Władysława Dzierżyńskiego, Żakowicza, Aleksandra Ejtwida; na
wydziale nauk przyrodniczych chemika, docenta Antoniego Doroszewicza. W Wyższej
Szkole Inżynierów Dróg i Komunikacji wykładali profesorowie: Józef Fedorowicz,
Kazimierz Cegliński, Zygmunt Reichman, Wiktor Somkowski, docent Korczyński, a
także Feliks Jasieński. Na Wyższych Kursach Żeńskich pracowały jako laborantki:
Anna Missuna (paleontologia), i Helena Rogowska (chemia biologiczna).
Pisywali też Polacy w rozmaitych gazetach i
miesięcznikach rosyjskich. Wymienię tu np. Konstantego Zarembę i Leona
Kozłowskiego, stałego współpracownika gazety Russkaja Mysl i autora
artykułów o literaturze polskiej w różnych encyklopediach i wydawnictwach
zbiorowych.
Wspomniałem wyżej o nauce, malarstwie i
architekturze - niemniejszą rolę odegrali Polacy w muzykalnym życiu Rosji.
Opera Maryjska w Petersburgu liczyła wiele śpiewaków i śpiewaczek polskich, że
tu wymienię np. Bolską, ze Skąpskich Brochocką. W latach 1889 - 1898 Bolska
występowała w Teatrze Wielkim w Moskwie, w latach 1897 - 1918 w Operze
Maryjskiej. Dla podkreślenia jej polskości drukowano na programach jej
nazwisko: Bolska - nie Bolskaja. W tejże Operze Maryjskiej występowała Marta
Walicka, barytonem opery był Włodzimierz Grocholski, basem - Zygmunt Lelewski
(wykonawca Borysa Godunowa w La Scala w Mediolanie), wiolonczelistą - Aleksander
Wierzbiłowicz, wieloletnim dyrygentem (aż do 1916 r.) - kompozytor Edward
Kruszewski, w latach 1918 - 1919 stanowisko to zajmował Grzegorz Fitelberg.
W operetce petersburskiej na gościnnych
występach bywały Wiktoria Kawecka, Lucyna Messal i Piątkowska.
W Moskwie były bas Romuald Wasilewski został
reżyserem Opery Cesarskiej - wspomina o nim, jak o wielu innych tu wymienionych
artystach i artystkach polskich, Szalapin w swoim pamiętniku. (Córka
Wasilewskiego wyszła za mąż za Jana Dziewońskiego, mojego kolegę, pomocnika
mego ojca). Jako zdolnego reżysera w teatrze Stanisławskiego znaliśmy Ryszarda
Bolesławskiego. Wymienię tu również znakomitą i urodziwą artystkę Gzowską,
zrusyfikowaną Polkę. Występowała w cesarskim Małym Teatrze i u
Stanisławowskiego. (W r. 1915 urządziła w Moskwie wielki wieczór na rzecz
uchodźców z Polski.) Tenorem Teatru Mamontowa w Moskwie był Antoni
Siekar-Różański, często bywał u nas, nieraz śpiewał z moją matką. Wymienię tu
także soprano tejże opery Alinę Sokołowską i M. Kleczkowskiego, który pracował
w redakcji czasopisma Muzyka i Żyźń, oraz
pianistkę Zofję Rapcewiczową, która ukończyła konserwatorium
w Petersburgu. Czyż mam tu wspominać o Józefie Hofmannie, który w latach
1892 - 1894 był uczniem Antoniego Rubinsteina, zaś w latach 1896 - 1913 stał
się najsławniejszym wirtuozem w Rosji!
Często śpiewał w Rosji Adam Didur, zaś
popularnym kompozytorem był Polak Cezary Cui; jego wnuczka wyszła za mąż za
Michała Kruszyńskiego - przebywał on w lagrze razem z B. Kaweckim, także
petersburszczaninem, który łaskawie dopomógł mi w zebraniu tych wszystkich
nazwisk. Pani Kruszyńska umarła w Turkiestanie w r. 1942. przy tej sposobności
wymienię tu także teścia p. Kaweckiego, dyrektora kolei w Wilnie, Kazimierza
Falkowskiego, który w Rosji budował odcinek kolejowy Aginsk-Minusinsk.
Wszystkie te nazwiska podałem tutaj z
pamięci, własnej i znajomych, którzy mi w tym pomogli - w innej książce może mi
się uda bardziej dokładniej zobrazować wielką rolę kulturalną i społeczną, jaką
Polacy odegrali w Rosji centralnej i na peryferiach rosyjskiego imperium, tu
chciałbym tylko tym spisem zachęcić naszych historyków do ścisłego opracowania
tych dziejów i działalności Polaków w Rosji. Ja przecież nie jestem
historykiem!
Dodam tu, że i w wojsku, flocie wojennej i
handlowej znalazło się wielu Polaków, którzy doszli nawet do naczelnych
stanowisk, jak np. generał Feliks Rostkowski, szef rosyjskiej intendentury,
gen. Riesenkampf, słynny bogacz, pułkownik (później w Polsce generał) Jan
Jacyna, wykładowca w Korpusie Paziów i nauczyciel prywatny wielkich książąt
rosyjskich, generałowie Mikołaj Michałowski (brał udział w wojnie tureckiej),
Remiszewski, Wład. Hauryłkiewicz, Hurczyn oraz admirałowie Michałowski i
Ksawery Borowski, a także komandor Panasewicz, artylerzysta pułkownik Walerian
Michałowski, wynalazca busoli używanej przez rosyjską i następnie polską
artylerię. A iluż innych wchłonęła późniejsza armia i flota polska!
Ten bardzo zresztą niekompletny przegląd
nazwisk i działalności w Rosji tych, którzy je nosili, chciałbym zakończyć
paroma nazwiskami Polaków i Polek zruszczonych, którzy także zaznaczyli się,
nieraz wydatnie, w życiu rosyjskim. Do nich należą np.: znakomity podróżnik W.
Przewalski i jego syn, znany moskiewski adwokat i działacz społeczny; wielki
filantrop Alfons Szaniawski; sławna artystka dramatyczna Komisarzewska;
inicjator lotów międzyplanetarnych Konstanty Ciołkowski; szef sztabu
generalnego, generał Januszkiewicz; dyrektor departamentu w ministerstwie
sprawiedliwości Zawadzki; baletnica Krzesińska, metresa cesarza Mikołaja II
przed jego małżeństwem, następnie zaś żona morganatyczna w. ks. Andrzeja
Włodzimierzowicza; dyrektor departamentu górniczego Konstanty Skałkowski;
wreszcie Kulikowski, mąż w. ks. Olgi Aleksandrownej; znakomity pisarz rosyjski
Wieriesajew (Śmidowicz „z domu”); nie mniej znakomity poeta i pisarz
Władysław Chodasiewicz) syn Polaka i Żydówki katoliczki, wychowanki
Radziwiłłów, która nigdy nie mogła przeboleć zruszczenia swoich dzieci. Sławny
poeta Niekrasow miał matkę Polkę. Za generała Franciszka Feliksowicza
Kublickiego-Piotucha, zruszczonego bodaj całkowicie, wyszła po śmierci
pierwszego męża matka Aleksandra Błoka.
Rzecz prosta, że grupa ta zawierała daleko
większą ilość ludzi, często wybitnych, których zdolności r a s o w o
należały przecież do narodu polskiego. Zostali oni po prostu pochłonięci
wraz ze zdolnościami przez imperium rosyjskie, na skutek nie tylko ich własnej
słabości, lecz dzięki wyjątkowej potędze absorbcyjnej tego imperium. Skoro już
tu o związkach dynastycznych mowa, dodam także hr. Stefana Tyszkiewicza (syna
Władysława), który w czasie wojny 1914 r. był adiutantem w. ks. Mikołaja
Mikołajewicza i ożenił się z jego pasierbicą, wnuczką Mikołaja
Czarnogórskiego.
Dodam tu wreszcie jeszcze jedną postać:
rosyjską socjalistką-rewolucjonistką została Halina Śleszyńska, córka Jana
Śleszyńskiego, profesora uniwersytetu w Odessie. Jej głośny proces odbył się
bodaj w Kijowie, po czym ukazała się jej książka Pamiętnik
rewolucjonistki pod nazwiskiem (z drugiego małżeństwa) Krahelska (primo
voto była Grabiankowa). Polacy dostali się nie tylko do senatu, lecz i do
dyplomacji, jak np. Poklewski-Koziełł, pochodzący z rodziny „królów
syberyjskich”, którzy posiadali fantastyczne obszary ze złożami złota, z własną
marynarką, z czterdziestopokojowym pałacem. Mówiłem o bankach - wymienię tu
hrabiego Bronisława Jezierskiego, dyrektora Banku Rosyjsko-Azjatyckiego w
Szanghaju, Władysława Żukowskiego, który odgrywał dużą rolę w petersburskich
sferach finansowych, Br. Zielińskiego, dyrektora najpierw Banku
Międzynarodowego w Moskwie, następnie filii Warszawskiego Banku Handlowego w
Petersburgu, oraz mojego ojca, prezesa Banku Zjednoczonego w Moskwie.
Chciałbym tu również wymienić naszych
proboszczów - dziekanów kościoła św. Piotra i Pawła w Moskwie: księdza Ottena,
księdza Piotra Zielińskiego - jak najbardziej zasłużonych naszych kapłanów, a
także szereg literatów, dziennikarzy, artystów. Oto oni: poeta Remigiusz
Kwiatkowski, pani Maria Talma - działaczka społeczna, bibliotekarka, Julian
Klukowski - wybitny dziennikarz, pani Wanda Podgórska, literatka. Mąż p. Wandy,
Sylwester, miał biuro oceny strat kolejowych. Urządzali wilie dla żołnierzy
Polaków i organizowali kółka samokształceniowe. Ich córka Janina, kandydat
praw (skończyła Sorbonę), pracowała w czasie wojny w komitecie polskim jako
kierowniczka dwu sekcji: pomocy rannym i jeńcom oraz opieki nad rodakami w
schroniskach miejskich. Po śmierci swego ojca wzięła na siebie jego biuro. W
Polsce wyszła za mąż za Stanisława Jurkiewicza, ministra pracy i opieki
społecznej i dalej oddawała swój czas społeczeństwu, działając w Radzie
Miejskiej. Następnie wspomnę panią Stefanię Laudynową, która zasłynęła
szczególniej z powodu swego Listu Polki do Tołstoja, pianistkę Lucynę Robowską
i dwie inne pianistki, doktorową Chroszewską i doktorową Hryszkiewiczową, które
często występowały na polskich koncertach dobroczynnych, Julię Wojnarowską,
działaczkę społeczną, nauczycielkę na pensji p. Jakubowskiej w czasie wojny -
matkę p. Anuszowej. Dodam wreszcie, że wszyscy ci Polacy brali czynny udział w
akcjach naszych instytucji społecznych: Evert był wiceprezesem
Rzymsko-Katolickiego Towarzystwa Dobroczynności i następnie jednym z
wiceprezesów Komitetu Polskiego Pomocy Ofiarom Wojny (drugim wiceprezesem był
Ludwik Darowski), Stanisław Wróblewski - wieloletnim opiekunem ochronki dla
dziewcząt, Wacław Liebert - wieloletnim prezesem Bratniej pomocy, następnie
przewodniczącym Sekcji Szkolnej Komitetu Polskiego, R. Kwiatkowski działał na
terenie Lutni i Domu polskiego, J. Jasiński przyczynił się do wybudowania
gmachu Biblioteki Polskiej, organizował odczyty publiczne, stale się opiekował
biblioteką, J. Klukowski był dyrektorem biblioteki, następnie przewodniczącym
sekcji Komitetu Polskiego Pomocy Jeńcom i Rannym, Wacław Purski - prezesem Domu
Polskiego, następnie skarbnikiem Komitetu Polskiego. Doktorowa Emilia
Grocholska, czynna pracowniczka w Komitecie Polskim, panie Podgórskie, pani
Maria Podsędkowska, Antoni Kolnarski, Władysław Lachert, Jerzy Koźliński,
Franciszek Kontrym, Adolf Henneberg, Szostakowska, Karczewski, Dębowski,
Zygmunt Kieszkowski, Maria Byszewska, Maria Dziewońska, Edward Rettinger, jego
żona Wanda, z domu Jasińska, Szuntył, Jan Dziewoński z Adolfem Knoblochem na
czele - pracowali w sekcji Komitetu (opieki nad rodakami w schroniskach
Komitetu) w latach 1915 - 17. I wielu, wielu innych pracowało we wszystkich
tych naszych instytucjach, oczywiście honorowo. Chciałbym tutaj także wymienić
Korotyńskiego, niestety imienia nie pamiętam, ale każdy członek kolonii polskiej
znał tego odźwiernego Domu Polskiego i Biblioteki Polskiej, który nieodmiennie
brał udział we wszystkich zebraniach społecznych i politycznych kolonii. Witał
każdego - i każdego uderzała przede wszystkim jego twarz - wyglądał jak jakieś
skojarzenie Matejkowskiego Skargi i klasycznych postaci powstańców polskich na
obrazach Grottgera. Ale i ubranie jego nie odznaczało się przeciętnością: nosił
stale ten sam celuloidowy, wysoki, biały, podwójny kołnierzyk, spod którego
opadał słabo przytwierdzony do spinki czarny gotowy krawat. kołnierz ten był co
najmniej dwa razy szerszy niż cienka, starcza szyja, zaś na wątłym ciele wisiał
i rozwiewał się długi, czarny, mocno zaplamiony surdut. Maniery miał Korotyński
niezmiernie wyszukane i każdego witał z nie ukrywaną radością
i manifestacyjną uprzejmością.
Kolonia polska osiągnęła również rodzaj
samowystarczalności w zakresie codziennych potrzeb życiowych: mieliśmy dwóch
dobrych krawców, Bochińskiego i Biżuto, fotografa Brodowskiego, zegarmistrza
Cara, świetną masarnię z polskimi wędlinami Gawłowicza, itd.
Istniał w Moskwie także sklep broni
myśliwskiej niejakiego Tarnopolskiego, który jednocześnie redagował i wydawał
przez szereg lat rosyjski tygodnik pt. Ochotniczij Wiestnik,
mający duże powodzenie.”
Aby uzmysłowić
sobie, jak wiele „odprysków” polskich rodów szlacheckich znajduje się w Rosji
do dziś, wystarczy tylko np. spojrzeć na łamy ukazującej się w Moskwie
w nakładzie 9 mln egzemplarzy gazety Izwiestija;
znajdziemy tu teraz w roku 1996, wśród etatowych pracowników pisma takie
nazwiska jak Białostocki, Chowratowicz, Chrapowicki, Huk, Lewicki, Jaroszyńska,
Iljiński, Kosiński, Kruszyński, Łaszkiewicz, Matukowski, Łapski, Newelski,
Pojurowski, Polanowski, Portański, Ostalski, Żagiel, Wasiński, Szymański
i redaktor naczelny - Gołębiowski!...
Proponowany
niniejszym uwadze czytelnika zbiór esejów popularnonaukowych, lub, jeśli kto
woli, literacko-naukowych, poświęcony jest szeregowi wybitnych rosyjskich
podróżników i odkrywców wieku XIX - XX, którzy byli Polakami lub osobami polskiego
pochodzenia. Wiele z tych imion znał cały ówczesny świat, a ich dorobek w
sposób naturalny należy nie tylko do Rosji, ale i do Narodu Polskiego.
Włodzimierz Amalicki
Wybitny geolog rosyjski Włodzimierz Amalicki urodził się 13 lipca 1860
roku w miejscowości Starzyki na Wołyniu.
Niektórzy badacze nazywają tę rodzinę „tatarską”. Tak np. profesor A.
Włodarski (Rodzina.
Herbarz szlachty polskiej, część I, s. 1, Warszawa 1932) podaje: „Amalicki. Rodzina tatarska, posiadająca
majątek Świstowiły w ziemi nowogrodzkiej”. Trzeba jednak pamiętać o
umowności tego pojęcia, które nie ma w tym przypadku treści etnicznej, lecz
sygnalizuje jedynie, że daleki przodek rodu (niekiedy mityczny) miał ongiś
przybyć do Polski ze Wschodu.
O Amalickich źródła archiwalne wspominają po raz pierwszy w roku 1490.
Matka Amalickiego pochodziła z Połubińskich, dawnego rodu polskiego (herbu
Jastrzębiec), znanego od XIV stulecia. Tradycja rodzinna głosiła, że Połubińscy
pochodzą rzekomo od Wielkiego Księcia Litewskiego Gedymina. Używali zresztą
często Połubińscy - nawet w mniej zamożnych odgałęzieniach tytułu
książęcego, osiadali przede wszystkim na Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej.
Na przykład w „Rejestrze wydatków miasta Jego Królewskiej Mości Mohilewa” z
roku 1679 kilkakrotnie figuruje „pan marszałek Połubiński”, przywódca
miejscowej szlachty...
Ojciec Włodzimierza Amalickiego należał do średniej, raczej
niezamożnej szlachty. A zresztą i rodzina matki w tym okresie nie
wyróżniała się już bogactwem
We wczesnym dzieciństwie, gdy chłopczyk miał zaledwie trzy lata,
dosięgnął go ciężki cios losu: zmarł ojciec. Matka dosłownie klepała biedę wraz
z synem. Trudno było przewidzieć, jakby się potoczyły losy bardzo zdolnego
chłopca, gdyby w Petersburgu nie mieszkał rodzony brat jego matki,
znakomity lekarz. On to właśnie przyszedł z pomocą w tej trudnej sytuacji
i - gdy Włodek miał dziewięć lat i trochę się usamodzielnił pod względem psychicznym
- zabrał malca do stolicy Rosji. Został tu chłopiec umieszczony w jednym z
lepszych gimnazjów, chociaż - rzecz znamienna - szczególnymi sukcesami
w nauce pochwalić się nie mógł. Co prawda miał skłonności do przedmiotów
przyrodniczych, lecz jak na razie nic nie wskazywało, że urośnie z chłopca
wielki badacz przyrody.
Po gimnazjum wstąpił Amalicki na wydział fizyczno - matematyczny
Uniwersytetu Petersburskiego. Już na drugim roku obrał specjalizację w
dziedzinie geologii i tu właśnie zaczął się wśród kolegów wyróżniać niespożytą
energią, pracowitością, dociekliwością. Należał najprawdopodobniej do tego dość
rzadkiego typu ludzi, którzy rozwijają się powoli, ale nieprzerwanie przez całe
życie. O ile na ławie szkolnej są oni wyprzedzani przez większość kolegów,
robią wrażenie, jakby byli nieco „przyhamowani” czy nawet tępawi, to jednak z
biegiem lat niepostrzeżenie czynią znaczne postępy w samorozwoju, tak że
w pewnym momencie zaskakują znienacka środowisko, znajomych, a nawet
krewnych, którzy ze zdziwieniem rozkładają ręce: „Któż by mógł pomyśleć?”...
Coś takiego przydarzyło się I. Newtonowi, A. Einsteinowi i kilku innym
geniuszom rodzaju ludzkiego, których nauczyciele szkolni uważali za tępych ...
Profesor geologii W. Dokuczajew rychło zauważył szczególnie pilnego i
rokującego nadzieje studenta, któremu na trzecim roku studiów powierzał nawet
samodzielne prowadzenie zajęć z krystalografii. Stało się to, co powinno było
się stać, Amalicki błyskotliwie ukończył w 1883 roku studia i pozostał, by
pracować przy wydziale geologii Uniwersytetu Petersburskiego. Doskonałą szkołą
stała się dla początkującego naukowca wyprawa geologiczna pod kierunkiem prof.
Dokuczajewa do guberni niżegorodzkiej. Młodego człowieka zafascynowało
znalezienie w głębokich warstwach ziemi, które uważano wówczas za „martwe”,
dużej ilości najrozmaitszych resztek kopalnianych muszelek. Udaje się Amalicki
na badania do basenu rzek Wołgi i Oki, gdzie znajduje w piaskowcach, glinach i
piaskach masę pozostałości po muszlach słodkowodnych ślimaków (anthrakosia), które żyły tu przed
milionami lat. Zebrany materiał powoli usystematyzował się w obszerną, poważną
pracę magisterską Pokłady systemu permskiego w basenie rzek Wołgi i Oki.
W. Amalicki przekształca się z geologa w zapalonego paleontologa.
W roku 1887
zostaje magistrem geologii i kustoszem Gabinetu Geologicznego Uniwersytetu
Petersburskiego. Natomiast od 1889 roku rozpoczyna się jego wieloletnia owocna
działalność także na niwie pedagogicznej, prowadzi zajęcia z paleontologii.
W roku zaś następnym obejmuje Amalicki kierownictwo wydziału geologii na
Uniwersytecie Warszawskim. Z właściwą sobie energią reorganizuje tutejszy
gabinet geologii, prowadzi stałe wycieczki ze studentami w okolice Warszawy
(aby dawać poglądowe lekcje paleontologii), tworzy kółko naukowe studentów,
ożywia działalność Warszawskiego Towarzystwa Przyrodniczego. Od pierwszych
miesięcy pobytu młody profesor, obdarzony niepospolitą kulturą osobistą, nie
ukrywający swego polskiego pochodzenia, staje się ulubieńcem studentów (zarówno
Polaków, jak i Rosjan) oraz środowisk naukowych Warszawy. Wśród miejscowej
ludności uchodzi za „swojego” człowieka, przyzwoitego i porządnego, nie
stroniącego, dla kariery, od kontaktów z rodakami, jak to miało miejsce w
wielu innych przypadkach.
Od 1894 roku
był Amalicki profesorem, a od 1908 rektorem Politechniki Warszawskiej. Jednak
zajęcia pedagogiczne nie oderwały go od wykopaliskowych prac praktycznych
w terenie. Każdy urlop spędza uczony razem ze swą młodą żoną Anną
(pomocnicą we wszystkich jego pracach, sekretarką, tłumaczką podczas podróży
zagranicznych), na badaniach terenowych, przede wszystkim w okolicach miast
Ołoniec i Wołogda. Na podstawie ogromnego materiału empirycznego dochodzi
Amalicki do wniosku, że resztki kopalnianych zwierząt i roślin na terenie Rosji
z okresu permu są identyczne z wykopaliskami na terenie Europy i Ameryki
Północnej. Odkrycie zaskakującego faktu, że świat organiczny tamtej epoki w
zasadzie był ten sam na ogromnych terenach Europy, Azji, Ameryki (tworzył jedną
i tę samą strefę geograficzną), przyniosło rozgłos młodemu uczonemu. Amalicki
ustala też podobieństwo flory i fauny górnego permu z takowymiż na
południowych kontynentach, w Australii, Indochinach, Południowej Afryce. Jakie
są przyczyny podobieństwa warstw paleontologicznych z zakresu permu w Rosji do
odnośnych terenów geograficznych Południa? Rozstrzygnięciu tego zagadnienia
poświęca W. Amalicki wiele lat życia.
* * *
W celu
zgłębienia problematyki, nad którą głowił się nasz rodak, przypomnijmy
pokrótce, jak wygląda rozwój ożywionej materii na naszej planecie.
Ewolucja życia
na Ziemi dzielona jest umownie na osiem okresów. Pierwszy z nich to prekambr
(3000 - 520 mln lat), podczas którego z materii nieorganicznej powstały złożone
związki organiczne. We wczesnym prekambrze zjawiają się bakterie, a w końcu
jego spotyka się już gąbki, glony, mięczaki, robaki.
Okres drugi, kambr (w przybliżeniu 520 - 420 mln lat), charakteryzuje
się tym, że na jego progu pojawiają się skorupiaki, kręgowce; duże znaczenie
mają archeocjaty rafowe, trylobity i ramienionogi, które rozwijają się w dużą i
urozmaiconą grupę pełzających i pływających organizmów, które dominują w
oceanie przez następne 100 mln lat.
Okres kolejny ma nazwę ordowik (około 420 - 360 mln lat). Następuje w
nim rozwój trylobitów i graptolitów; z głowonogich powstają łodzikowate;
pierwsze kręgowce bezszczękowe, brzuchonogie morskie ślimaki.
W sylurze (360 - 320 mln lat) żyją glony, pojawiają się pierwsze
rośliny naczyniowe: lądowe ksylofity bez liści i korzeni. Zjawiają się pierwsze
ryby pancerne. W słodkich wodach grasują skorpiony wodne; w oceanach roi się
od lilii wodnych i koralowców.
W okresie
piątym, zwanym dewon (320 - 265 mln lat) dominują ślimaki, małże, korale,
goniatyty, wyższe ryby kostno i chrzęstno-szkieletowe. Na oceanach królują
ogromne rekiny. Z ryb zaczynają rozwijać się pierwsze płazy. Niektóre gatunki
wymierają. Zjawiają się pierwsze rośliny paprociopodobne.
W karbonie (265 - 210 mln lat) duże znaczenie mają zwierzęta amfibie, które dały początek
pierwszym płazom pancernym. Gady i owady zapełniają ziemię, w morzu pełno
korali, małż, ślimaków, goniatyt, otwornic. Obok roślin okrytozalążkowych
występują nagozalążkowe (drzewa iglaste). Krajobraz jest bajeczny: gigantyczne
drzewopodobne paprocie kołyszą się na wietrze, a wokół nich krążą równie
wspaniałe szklarze.
I wreszcie następuje perm (mniej więcej 210 -183 mln lat), podczas
którego na lądzie prym wiodą podobne do ssaków reptylie (Dimetrodont); pojawiają się dobrze wykształcone gady. W oceanie rozwijają
się moluski i prymitywne ryby kostne; większość rekinów ginie, wymierają
całkowicie trylobity i niemal zupełnie jeżowce i ramienionogie. Na
szerokościach północnych obficie rozwija się roślinność.
W triasie (185 - 155 mln lat) gigantyczne reptylie (typu Cynognathus) ustępują miejsca
mniejszym, pojawiają się pierwsze ssaki.
Jura (155 - 110 mln lat) charakteryzuje się tym, że na lądzie
przeważają rośliny nagozalążkowe, spośród zwierząt - gady olbrzymie (np.
brontozaury). Do pierwszego lotu startuje przodek ptaków Archaeopteryx. W
wodach pełzają po dnie ichtiozaury i pleziozaury, a obok nich pływa
mnóstwo różnych ryb.
Okres, zwany kredowym (110 - 60 mln lat) rozkwita magnoliami, ale też
porasta pierwszymi roślinami nasiennymi (wierzba, dąb, topola, trawy).
Znienacka i gwałtownie w końcu tego okresu wymierają gigantyczne dinozaury
i ogromne latające pterodaktyle. Zjawiają się nowe odmiany drobnych ssaków. W
morzu żyją otwornice, gąbki i ryby kostno - szkieletowe.
W trzeciorzędzie (60 - 1 mln lat) gwałtownie ewoluują ssaki (torbacze,
drapieżne, parzysto i nieparzystokopytne), pojawiają się lemury itp. Rozwijają
się ptaki. Ryby, (np. rekin piaskowy), płazy i bezkręgowce mają kształt
zbliżony do obecnego.
Czwartorzęd (1 - 0 mln lat) to ostatni, najnowszy okres rozwoju życia
na Ziemi. Na początku tego okresu dominują duże ssaki (mastodonty, szablozębe
tygrysy, błękitne wieloryby). Na półkuli północnej mają miejsce wielokrotne
ataki lodowców. Niektóre zwierzęta migrują, inne przystosowują się do chłodów,
jeszcze inne giną. Podczas epok lodowcowych dominują nosorożec i mamut; po nich
- tur, jeleń, żubr. Człowieka pierwotnego zmienia homo sapiens. Od końca
trzeciorzędu rozwija się dzisiejszy świat roślin i zwierząt.
Już z tego skrótowego przedstawienia problematyki wnioskować można,
jak fascynującym zajęciem może być badanie każdego z wyżej wymienionych okresów
życia na Ziemi, jednego z najbardziej tajemniczych fenomenów we
Wszechświecie...
Streszczając,
przypomnijmy więc skrótowo, idąc za jednym z numerów National Geographic
z 1994 r., że drobne zwierzęta bezkręgowe istnieją od około 450 mln lat, ryby
bezszczękowe - 400 mln lat, ptaki 140 mln lat, ssaki około 80 mln lat, Człowiek
w swych kolejnych formach rozwojowych istnieje prawdopodobnie mniej niż 0,5 mln
lat, jako zaś Homo sapiens liczy co najwyżej 50 tys. lat.
Fakty te mają
nie tylko sens statystyczny, lecz i filizoficzno-religijny, pośrednio bowiem
stanowić mogą argument na rzecz lub przeciw teorii naturalnej albo doktryny
mówiącej o stworzeniu świata przez Boga. Dziś bowiem jedni badacze
twierdzą, że wprawdzie Bóg stworzył wszechświat, lecz zmienia się on zgodnie z
prawami natury, w dużej mierze niezależnie od Stwórcy. Inna wersja
„komputerowa” zakłada, iż wszechświat został „zaprogramowany” przez nadrzędną
superinteligentną siłę sprawczą, w sposób doskonale precyzyjny, pozwalający
później człowiekowi odkrywać zależności naukowe, wynikające z boskiej siły
sprawczej.
Naukowcy próbują przy tym znaleźć podobieństwa pomiędzy twierdzeniemi
naukowymi a przekazami religijnymi. Teksty biblijne głoszą na przykład, że
wszechświat został stworzony w 6 dni, przy czym okresu tego nie należy rozumieć
dosłownie, a poszczególne „dni” mogły w rzeczywistości oznaczać
tysiąclecia. Miałyby to potwierdzać odkrycia archeologiczne. Nauka odnotowuje
przecież nagłe pojawienie się nowych form życia, nie mających wcześniejszych
odpowiedników. Zwolennicy „ewolucji boskiej” przedstawiają Stwórcę jako swego
rodzaju naczelnego inżyniera genetycznego z olbrzymią precyzją sterującego
skomplikowanymi prawami przyrody. Nawet pierwotny, uznawany przez naukowców
pra-wybuch, inicjujący powstanie wszechświata, może być dziełem Boga. On sam
przez niektórych uważany jest nawet za splot sił przyrody podlegający ewolucji,
podobnie jak cały wszechświat.
Problem jest
skomplikowany i z pewnością będzie występował w całym okresie istnienia
ludzkości. Znamienne są słowa Karola Darwina, który powiedział: „Na wszystko patrzę, jako na wynik
przeznaczenia, z pewnym marginesem, pozostawionym nam w ramach przypadku.
Takie tłumaczenie zjawiska nie zadowala mnie do końca i nie wyjaśnia
wszystkiego. Głęboko wierzę, że całe to zagadnienie jest zbyt skomplikowane,
jak na możliwości ludzkiego intelektu”. Dodajmy, że sam Amalicki z reguły
unikał wynurzeń metafizycznych w swych dziełach, chociaż ogólnie rzecz biorąc
reprezentował w tej dziedzinie światopogląd idealistyczny... Lecz wróćmy do
roku 1892. Wówczas to młody uczony obronił na Uniwersytecie Petersburskim
rozprawę doktorską z dziedziny geognozji pt. Materiały do poznania
fauny systemu permu w Rosji, następnie zaś wyjechał na dłuższą
delegację naukową do Anglii, gdzie razem z żoną badał zbiory British Museum,
dotyczące fauny kopalnej. Na podstawie tych badań Amalicki udowodnił, że świat
roślinny i zwierzęcy w okresie górnego permu zarówno w Rosji, jak też w Afryce
Południowej i Indiach - mimo ogromnych odległości je dzielących - był
identyczny. Lecz na kontynentach południowych znaleziono też dużą ilość różnych
naziemnych kręgowców kopalnianych z tamtej epoki - amfibii i płazów. Płazy
należały wszystkie do dużej wymarłej grupy teromorf lub zwierzokształtnych,
nazwanych tak ze względu na swe podobieństwo do ssaków, najwyższej klasy
kręgowców lądowych. Amalicki wysuwa przypuszczenie, że również w warstwach
geologicznych odnoszących się do okresu permu na
terenie Rosji powinny były się zachować resztki zwierzokształtnych reptylii,
podobnych do południowoafrykańskich. Trzeba tylko zorganizować systematyczne
poszukiwania, a wówczas zostanie udowodniona zupełna identyczność
dawnego życia na terenie Rosji, Afryki Południowej i Gondwany.
Twierdzenia
Amalickiego wydawały się jego współczesnym czystą fantazją, stanowiły bowiem
zupełne zaprzeczenie powszechnie wówczas przyjętych wyobrażeń, zgadzających się
co do tego, że świat flory i fauny na północnych i południowych obszarach Ziemi
w okresie permu był zupełnie odmienny. Wydawało się nieprawdopodobnym, by
daleko na północ, w centrum północnego kontynentalnego obszaru, znalazły się
roślinność czy zwierzęta typowe dla terenów południowych.
Nie dając się
zniechęcić brakiem poparcia i sceptycyzmem kolegów ze świata naukowego Amalicki
układa szczegółowy obszerny program badań i przedstawia go do zatwierdzenia w
Warszawskim Towarzystwie Przyrodników. Natychmiast też przystępuje do
realizacji pomysłu, przy czym czyni to na własny koszt. Ponieważ Anna i
Włodzimierz Amaliccy dzieci nie mieli, cały wolny od wykładów czas, czyli okres
wakacji letnich, poświęcali badaniu kontynentalnych warstw geologicznych z
okresu permu w północno - wschodniej części Rosji.
W niedużej
łodzi, wraz z żoną i dwoma wioślarzami pływał Amalicki po rzekach Suchona,
Dźwina Północna, Wyszegda starannie badając wszystkie wyjścia na powierzchnię
warstw geologicznych z okresu permu. Noce i dnie spędzane pod otwartym niebem,
setki kilometrów pieszych wędrówek przy stromych, urwistych brzegach
dziewiczych rzek północnych, świeża żywność, składająca się ze złowionych ryb
i upolowanej zwierzyny - wszystko to dawało wytchnienie po uciążliwej
miejskiej gonitwie i hałasie Warszawy i Petersburga. Chociaż z drugiej
strony długotrwałe wyprawy wymagały wyrzeczeń i przysparzały niemało
najrozmaitszych trudności, których pokonanie było możliwe tylko dzięki
poświęceniu, energii, pracowitości.
Wyniki swych
wypraw publikował Amalicki corocznie w serii książek pod wspólną nazwą Geologiczna
wyprawa na północ Rosji.
Rok 1895 nie
dostarczył mu wystarczającej ilości materiału, by udowodnić swe racje, lecz
Amalickiemu udało się uzbierać na rzece Suchona pewną liczbę kości jakichś
nieznanych naziemnych kręgowców. Kości te jednak były tak nieduże i
zniekształcone przez procesy rozkładowe, że sklasyfikowanie ich mimo
najgorętszych chęci okazało się niemożliwe. W końcu lata 1895 r. Amalicki
zatrzymał się w powrotnej drodze w Niżnim Nowgorodzie, żeby jeszcze raz
obejrzeć badane przezeń przed jedenastu laty wyjścia warstw permskich na rzece
Oka przy jej ujściu do Wołgi. W jednym z wąwozów zauważył on wyjście na
powierzchnię twardego piaskowca, wystającego ze stromego urwiska. Uważnie
oglądając tę skałę Amalicki dostrzegł, że piaskowiec prócz otoczki zawiera też
ułamki kości, mających takąż jak żwir ciemno-brązową barwę. Staranne
poszukiwania dały niezły wynik: zebrano kilka ogniw kręgosłupa, ułamki
zwierzęcej czaszki i zębów. Resztki te były podobne do kości - znanych
Amalickiemu ze zbiorów w British Museum - zwierzokształtnych płazów,
rozpowszechnionych w okresie permu na terenie Afryki Południowej.
Uczony
powrócił do Warszawy, gdzie z niecierpliwością oczekiwał nadejścia kolejnego
lata, by znów udać się na poszukiwania tajemniczych pozostałości dawnego życia,
zagubionych w masie niemych warstw geologicznych na urwistych brzegach rzek
Północy.
W roku 1896 Amalicki znajduje na Suchonie i Dźwinie Północnej nowe
pozostałości paleontologiczne - odciski liści prawdziwych glosopteryd, muszle
antrakozyd oraz ułamki kości płazów, należących do typu południowo-afrykańskich
teromorf. W roku następnym liczba znalezisk fauny permskiej zwiększyła się
jeszcze bardziej. W tym sezonie, jak żartował sam Amalicki, musiał on natłuc tyle
stwardniałych grudek piasku (tzw. konkrecji) w poszukiwaniu zawartych w nich
resztek organicznych, że „otrzymanego żwiru starczyłoby na szmat dobrej szosy”.
W roku 1897
uczony przedstawił wyniki swych badań na Międzynarodowym Kongresie Geologicznym
w Petersburgu i zyskał poparcie dla swych idei ze strony kilku czołowych
przedstawicieli nauki z Niemiec, W. Brytanii i USA. A jeszcze po roku zostało
odniesione zdecydowane zwycięstwo. Nad Dźwiną Północną odnalazł Amalicki
mnóstwo odcisków liści glosopteryd oraz szczękę zwierzokształtnego płaza z
dobrze zachowanym uzębieniem. Właścicielem jej okazał się trawojadny
parejozaurus, znany dotychczas tylko w warstwach permskich Afryki Południowej i
uważany za najbardziej charakterystycznego reprezentanta fauny południowoafrykańskiej.
Tak, to było zwycięstwo!
Na posiedzeniu
Petersburskiego Towarzystwa Przyrodników Amalicki zademonstrował znaleziska i
podkreślił konieczność prowadzenia dalszych badań. Rewelacje jego przyjęte
zostały dość życzliwie, wyasygnowano nawet na dalsze prace niedużą kwotę
pieniędzy. W następnym roku uczony kontynuował swe poszukiwania nad Dźwiną
Północną. Trzeba zaznaczyć, że wówczas w ogóle nie było jeszcze nigdzie (a
szczególnie w Rosji) ani doświadczenia, ani tym bardziej metodyk prowadzenia
prac wykopaliskowych w warstwie permu (Anglicy w zasadzie tylko zbierali to, co
znajdowali na powierzchni, wykopalisk nie prowadzili). I Amalicki poradził
sobie z tą zupełnie nową sprawą. Wyprzedzając o kilka dziesięcioleci marsz
światowej nauki w tym kierunku, opracował doskonałą metodykę prowadzenia
wykopalisk z epoki permu.
Praktycznie
wykopaliska początkowo nie dawały pożądanych wyników. Po całym miesiącu
jałowych wysiłków, pod wpływem zniechęcenia i zniecierpliwienia, kazał Amalicki
przenieść badania o kilkanaście metrów w bok. I oto cud! Już pierwsza rozbita
konkrecja zawierała doskonale zachowaną czaszkę parejozaura. Gdy zaś wyłuskano
dalsze konkrecje, okazało się, że poszukiwaczom paleontologicznych skarbów
dopisało nie lada szczęście: mocno scementowany piaskowiec zawierał cały
szkielet czterometrowego potwora sprzed milionów lat. Przysłowie mówi, że „za
szczęściem nieszczęście chodzi na przemiany”, tym razem jednak stało się
inaczej, w ciągu kilku tygodni znaleziono pięć całych szkieletów oraz pięć
niekompletnych, należących do drapieżnych gorgonopsji, stegocefalów oraz innych
przedstawicieli prehistorycznej fauny. To było zwycięstwo na pograniczu
fantastyki, ogólna waga zebranych kości wynosiła ponad 20 ton.
Wspaniałe
znaleziska Amalickiego dosłownie wstrząsnęły światem naukowym. Wątpliwościom i
sporom położono kres. Każdy mógł się na własne oczy przekonać, jak bogate są
resztki naziemnych kręgowców warstwy kontynentalnej z okresu permu.
Podobieństwo fauny Rosji i Afryki Południowej nie budziło wątpliwości. Jedność
rozwoju świata organicznego na tych dwóch tak odległych od siebie obszarów
została definitywnie udowodniona. Sława nie zawsze jest szkodliwa dla jej
nosiciela. Rząd rosyjski wyasygnował Amalickiemu na systematyzowanie
posiadanego materiału i na prowadzenie dalszych badań 50 tysięcy rubli, sumę
wcale nie małą.
Nie wynika z
tego, że natychmiast sprawy potoczyły się jak z płatka. Powstały nowe zadania i
nowe trudności. Kości wydobyte w trakcie wykopalisk trzeba było zbadać,
sklasyfikować, porównać ze znanymi już w nauce, a pochodzącymi z Afryki
Południowej. Zanim można byłoby to uczynić, trzeba było uwolnić każdą kość od
piaskowca, jak cement oblegającego jej powierzchnię. Dla wykonania tej pracy,
długiej i kosztownej, wymagającej jubilerskiej dokładności, ostrożności i
cierpliwości, nie było w całym kraju ani jednego specjalisty. Musiał więc
Amalicki organizować pierwszą w imperium paleontologiczną pracownię
preparatorską, która też pod jego kierownictwem w Warszawie powstała i stała
się kuźnią wysoko wykwalifikowanych kadr. Jak niełatwa była to jednak rzecz,
świadczy fakt, że z 12 kamieniarzy, których Amalicki zaangażował do
przekwalifikowania się i do pracy w swym laboratorium, tylko dwu zostało
mistrzami, rozumiejącymi sedno zagadnienia. Reszta nie potrafiła wznieść się na
odpowiedni poziom i przez niechlujstwo psuła nieraz cenne okazy
paleontologiczne. Profesor osobiście oczyszczał kości potworów wykopaliskowych
z piaskowca i montował z nich szkielety, służące jako materiał naukowo-dydaktyczny.
Była to praca niezwykle ciężka i męcząca. Ale uwieńczona „skompletowaniem”
ponad 20 pełnych szkieletów przedstawicieli fauny z okresu permu,
z których większa część, to odmiany dotychczas nieznane. Usystematyzował
też Amalicki potężne, liczące kilkadziesiąt tysięcy eksponatów zbiory
paleontologiczne, przywiezione przez niego z terenu i składające się dziś na
jedną z najbogatszych na świecie tego rodzaju kolekcję: Północno-Dźwińską
Galerię Paleontologiczną AN Rosji. Jeszcze trudniejsze okazało się sklasyfikowanie
znalezisk, był bowiem W. Amalicki jedynym na cały rozległy kraj uczonym, który
mógł ten zabieg wykonać, a i to tylko na podstawie własnych dociekań. Co
prawda, w 1910 roku bawił w Warszawie znakomity znawca południowoafrykańskich
kopalnianych kręgowców dr Robert Brum, który przybył tu, by się zapoznać ze
zbiorem Amalickiego, a „po drodze” niejako zapoznał go z techniką własnych
zabiegów klasyfikacyjnych.
Nadal
przedsiębrał nasz rodak dalekie wyprawy naukowe, piastując jednocześnie
odpowiedzialne urzędy w szkolnictwie. W latach 1905 - 1908 był przewodniczącym
komisji rządowej organizującej uniwersytet w Saratowie i politechnikę w
Nowoczerkasku. Od 1908 roku mianowany został - jak już wspomnieliśmy - rektorem
Politechniki Warszawskiej. Lecz i jego niespożyta energia zaczęła powoli się
wyczerpywać pod ciężarem tych ogromnych obowiązków. Wesoły i dobrotliwy,
chociaż, co prawda, impulsywny i wybuchowy od urodzenia, zaczął się stawać
pod wpływem chronicznego przemęczenia drażliwym i gniewnym. Sytuację
komplikował typowy fakt, że i on musiał walczyć z bezwładnym i obojętnym,
a potwornie rozbudowanym biurokratyczno-administracyjnym aparatem szkolnictwa.
Na eksponaty naukowe nie było miejsca, całe mieszkanie Amalickich było zawalone
kośćmi rozmaitych przedpotopowych gigantów, co życia oczywiście nie umilało.
Wreszcie w roku 1914, w obliczu natarcia wojsk niemieckich, władze rosyjskie
podjęły akcję masowej ewakuacji z zachodnich terenów imperium w głąb Rosji nie
tylko zakładów przemysłowych, lecz też instytucji naukowych, kulturalnych i
oświatowych. Warszawa, Wilno, Lublin, Grodno oraz inne miasta ogołocono ze
zbiorów muzealnych, bibliotek itp. Amalicki nadzorował wywóz do Rosji urządzeń
Warszawskiego Uniwersytetu i Politechniki, jak też własnych zbiorów paleontologicznych.
W Moskwie zbiorów tych nie udało się zatrzymać, więc pojechały razem ze swym
gospodarzem aż do Niżniego Nowgorodu. Nieskończone tarapaty, trudności,
przykrości ostatecznie nadwyrężyły zdrowie znakomitego naukowca. Brakło nawet
najelementarniejszych wygód życiowych, chleba i wody do picia. Zebrane przez
niego skarby naukowe w tym burzliwym okresie nikogo nie interesowały. Zmarł
Włodzimierz Amalicki 15 grudnia 1917 roku w Kisłowodsku, w wieku 57 lat.
Trudno
ocenić ogólny dorobek naukowy i naukowo-organizacyjny W. Amalickiego. Swych
najważniejszych prac, będących na ukończeniu, nie zdążył za życia wydać.
Dopiero po jego śmierci w latach 1921, 1922, 1927, 1931 wydano część z nich pod
redakcją profesora A. Karpińskiego.
Prace i zbiory
Amalickiego były jądrem, wokół którego powstawała rosyjska paleontologia
kręgowców, Muzeum Paleontologiczne i Instytut Paleontologiczny AN Rosji.
Obecnie Galeria Północno-Dźwińska znajduje się w Moskwie i posiada status
oddziału Muzeum Paleontologicznego Akademii
Nauk Rosji. Zbiory te należą do najwartościowszych w skali
ogólnoświatowej i służą za przedmiot badań wielu naukowcom. Również prace
wykopaliskowe, zainicjowane przez profesora W. Amalickiego są
kontynuowane. Zasłona tajemniczości, pokrywająca jeszcze do niedawna głęboką
przeszłość naszej Ziemi i życia na niej, powoli unosi się w górę.
Współczesny
profesor i znajomy W. Amalickiego, paleontolog N. S. Szaler z Uniwersytetu
Warszawskiego, pisał: „Ziemia jest pełna
faktów naukowych, które każdy przeczytać może, byleby tylko prawdziwej pożądał
wiedzy. Taka zaś wiedza rozszerzy widnokrąg umysłowy, uczyni zdolniejszym do
pełnienia obowiązków i sprawi wyższy nastrój ducha. Nieuważne oko nigdy nie
zdobędzie tej wiedzy, lecz ci, którzy nauczą się należycie spoglądać na ziemię,
będą mogli nieskończenie korzystać z całego mnóstwa wykrytych na niej prawd”
(Dzieje
Ziemi). Jak to uczynić należy, ustalił i dał przykład swym pełnym
poświęceń i szlachetnych pasji życiem nasz znakomity rodak.
Leon
Cienkowski
Uczony ten
uważany jest za jednego z najbardziej znanych biologów polskich (Por. Wykaz
pracowników nauki polskiej od XV wieku do 1970 roku, t. I, s. 217,
Warszawa 1983).
„Leon Cienkowski, Ilia Miecznikow, Mikołaj
Gamaleja... Te imiona dodają jaskrawego blasku naszej ojczystej nauce o
mikroorganizmach, imiona badaczy nowatorów, ściśle wiążących swe odkrycia
naukowe z praktycznymi potrzebami życia swego narodu” - tak pisał profesor
A. Mietiołkin w roku 1950. Onże nazywa Cienkowskiego „założycielem mikrobiologii i nauki o mikroorganizmach w Rosji”.
* * *
Akta archiwalne nie przynoszą obfitych danych o reprezentantach tej
drobnoszlacheckiej rodziny, która pieczętowała się, jak się zdaje, herbem
Bogoria.
Marcin Cienkowski, szlachcic, mieszkaniec miasta Bojarka na rzece
Gniłej Tykizie jest wymieniony w roku 1654, jako należący do pułku Białej
Cerkwi w Opisaniu
miast, miasteczek, i siół Białocerkiewskiego i Niżyńskiego pułków, ze spisem
mieszkańców, doprowadzonych do przysięgi na wierność carowi Aleksemu
Michajłowiczowi (Archiwnyj sbornik dokumentów otnosiaszczichsia k
istorii Jugo-Zapadnoj Rossii, t. 10, s. 781, Petersburg 1878).
Joannes Cienkowski figuruje w dekrecie króla Jana Kazimierza z
22.I.1661, jako członek bractwa sprzysiężeńców krakowskich.
W 1661 roku zwracali się Daniel Cienkowski, setnik, i Jan Tolski, wójt
miejscowości Hrunie na Ukrainie, do hetmana Joakima Samka z deklaracją
lojalności, iż „i dalej przy nim chcą być i służyć jego carskiej mości”
(A.Ju.Z.R., t. 5, s. 68). Z pewnością jako szlachcice polscy nie czuli się
pewni na ziemiach dopiero co okupowanych przez oddziały rosyjskie. Potrzebowali
ochrony ze strony władz.
Po paru
stuleciach niejaki Władysław Cienkowski został w 1840 roku odnotowany przez
heroldię wileńską jako mieszkaniec tejże guberni (Centralne Państwowe Archiwum
Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, Nr 423).
* * *
Leon
Cienkowski urodził się 1 października 1822 roku w Warszawie w rodzinie raczej
niezamożnej. Przez całe swoje życie nie wyróżniał się ani mocnym zdrowiem, ani
siłą fizyczną, przejawiał jednak od dzieciństwa poczynając duże skłonności do
nauki i wybitne uzdolnienia umysłowe.
W roku 1839 po
ukończeniu warszawskiego gimnazjum gubernialnego rozpoczął studia na
Uniwersytecie Petersburskim, gdzie początkowo studiował matematykę. Czysty
przypadek sprawił, iż radykalnie zmienił swe zainteresowania naukowe.
W opublikowanych w języku rosyjskim wspomnieniach pisał o tym: „Trafiłem do szeregu stypendystów, których
wówczas rząd co roku posyłał do stołecznych rosyjskich uniwersytetów; jedną
połowę skierowano do Petersburga, drugą - do Moskwy. Selekcja odbywała się w
ten sposób, że tych, którzy biegle czytali po rosyjsku, odsyłano do
Petersburga, źle zaś czytających - do Moskwy. Dzięki tej okoliczności znalazłem
się w Uniwersytecie Petersburskim i, chcąc studiować matematykę, zapisałem
się na wydział nauk matematycznych. Wkrótce po rozpoczęciu zajęć ponownie
przypadkowo idąc z tłumem słuchaczy, trafiłem na prelekcję z zoologii.
Wygłaszał ją słynny profesor Stefan Kutorga - mowa była o historii rozwoju
zwierząt. W błyskotliwym wykładzie utalentowany profesor zapoznał słuchaczy ze
strukturą jaja kurzego, zwrócił uwagę na plamkę znajdującą się w żółtku i
wskazał, że w nim rozwija się zarodek, a żółtko służy dla niego za pożywkę.
Następnie wyłuszczył pokrótce, jak stopniowo z jednorodnego materiału rozwija
się nowa istota. Wspominam tę prelekcję jakby odbyła się ona dziś (Pisał to
ponad 40 lat później - przyp. J.C.). Wówczas
to po raz pierwszy się dowiedziałem, że organizm buduje się według określonego
planu, że jednorodna materia jaja rozpada się na kilka warstw, w których
się rozwijają całe systemy organów, że krew zjawia się wcześniej niż naczynia
krwionośne, że serce jest zauważalne już w bardzo wczesnym okresie jako bijący,
pulsujący punkcik, że człowiek, jaki by wielki nie był później, rozwija się też
w podobny sposób. Po tej znakomitej prelekcji wyobraziłem sobie, że można pojąć
wszystkie tajemnice natury... Pobiegłem więc natychmiast do zarządu uniwersytetu
i prosiłem o przeniesienie na wydział przyrodniczy. Od tego czasu wiarą i
prawdą służę naukom przyrodniczym już prawie pół stulecia”.
W tym
fragmencie żywo zaobserwowany został nie tylko konkretny przypadek z życia
młodego człowieka, lecz też jego iście polski, łatwo zapalający się i wpadający
w entuzjazm charakter, wielka wrażliwość intelektualna. Zabrał się
młodzian z zapałem do nauki, lecz wkrótce zapadł na zdrowiu, tak szkodliwy
wpływ wywierały na niego wilgotne mgły Petersburga. Wrócił więc do Warszawy, by
dopiero po roku ponownie rozpocząć naukę w stolicy Imperium.
W 1842 roku
student pisał do jednego ze swoich kolegów, o tym, że z jednej strony,
opanowany jest przez silną żądzę wiedzy, z drugiej zaś - przez słabość
fizyczną. Bez pieniędzy, bez właściwego wyżywienia, bez żadnych rozrywek -
życie studenckie młodego Cienkowskiego nie było godne pozazdroszczenia.
Mimo jednak
wszelkich przeciwieństw kurs nauk został ukończony, a młody naukowiec został
zatrudniony na tymże uniwersytecie. Na początek uporządkował gabinet botaniczny
i herbarium, a już w 1846 roku obronił rozprawę doktorską na temat: Kilka
faktów z historii rozwoju roślin jodełkowych, pisaną m. in.
z wykorzystaniem materiału zdobytego z pomocą mikroskopu, co na tamte
czasy uchodziło (i faktycznie było takim) za coś nadzwyczajnego. Bardzo bliskie
stosunki utrzymywał wówczas młody Polak ze znakomitym, będącym w podeszłym
wieku profesorem, jednym z twórców embriologii Karolem Bährem (1792 - 1876), który wywarł
na Cienkowskim bardzo głębokie wrażenie i wpłynął na dalszy jego rozwój.
W 1847 roku
Cienkowski został zaproszony przez Jegora Kowalewskiego do wzięcia udziału w
naukowej wyprawie do Egiptu i Sudanu, gdzie też spędził parę lat w warunkach
urągających wszelkim cywilizowanym normom. Półgłodne życie, męczące gorąco we
dnie i chłód w nocy, malaria ciężko się odbiły na zdrowiu podróżnika. Osłabł
tak, że nie mógł samodzielnie siedzieć na wielbłądzie; zanim wyruszali w drogę,
koledzy przywiązywali go sznurami i pasami do tego „okrętu pustyni”. Mimo to
uparcie i z zafascynowaniem prowadził badania naukowe oraz gromadził zbiory
zoologiczne i botaniczne. Działalność ta została później wsparta funduszami
Akademii Nauk Rosji. Skromne subsydia (1200 rubli) jednakże skończyły się i
Cienkowski musiał wracać do Europy. Po drodze na krótko zatrzymał się
w Warszawie, pożyczył u przyjaciół trochę pieniędzy i przybył wreszcie do
Petersburga. W latach 1850/53 opublikował w tamtejszych pismach część
swych interesujących zapisków z podróży afrykańskiej. Pracy jednak wciąż nie
mógł znaleźć. W liście do przyjaciela wyznawał: „Łokcie przeświecają, podeszwy odpadły, zdrowia nie ma, chleba nie
ma!...”
* * *
Oczywiście, ma rację Witold Gombrowicz, gdy pisze, iż „jest coś demonicznego w fakcie, że
człowiek wyższy, kulturalny, ogranicza się na rzecz prostaka”, że wybitne
osobistości składają siebie w ofierze dla dobra milionów przeciętniaków. Gdyby
było inaczej, postęp ludzkości jako całości byłby nie do pomyślenia, ponieważ
elity by się wznosiły coraz wyżej, a masy spadały coraz niżej, co spowodowałoby
trudne wręcz do przewidzenia, lecz niewątpliwie tragiczne konsekwencje dla
jednych i drugich... Niechlubne to jednak wystawia świadectwo „kroczącej do
przodu ludzkości”, że na tym jej ”świetlanym szlaku” tak wielu wybitnych twórców przymiera głodem, cierpi z chłodu i z
braku zrozumienia ze strony tych, komu w ofierze składają swój talent,
wiedzę, pracę, wierność. Przykładów tego można by przytaczać bez liku. Tak
Johann Christian Guenther (1695 - 1723), poeta niemiecki, autor pięknych pieśni
religijnych, wierszy lirycznych i okolicznościowych zmarł w głębokiej
nędzy, dosłownie z głodu, nie mogąc się utrzymać z twórczości literackiej.
Często wybór
drogi życiowej prowadzącej ku mądrości i dzielności moralnej przez długotrwałe
studia i pracę nad sobą pociąga za sobą rezygnację z dóbr doczesnych. Niekiedy
musi się wybierać między rozumem a bogactwem. Kto z natury ma tego pierwszego
mniej, z reguły też nie docenia jego wartości i nie jest w stanie zrozumieć
pięknej myśli Johna S. Milla: „lepiej być
nieszczęśliwym mędrcem, niż szczęśliwą świnią”. A swoją koleją, nic nie
daje takiego szczęścia, jak poczucie, że mimo upokorzeń, biedy, cierpień nie
zeszło się z drogi właściwej, do końca obierając sobie za przewodników rozum i
cnotę, że spełniło się swój ludzki obowiązek.
Sprzeczne jest
jednak z zasadami rozumu, że najwartościowszy element genetyczny ludzkości -
twórcy, artyści, naukowcy, ludzie uduchowieni są właściwie przez społeczeństwa
skazywani jeśli nie na osobistą zagładę, to przynajmniej na wyeliminowanie ich
prokreacji, gdyż, poświęcając się służbie ludzkości, żyją w nędzy i często
nie mogą zapewnić godziwych warunków bytu swym żonom i dzieciom. Jest to
uderzający paradoks społeczeństw europejskich od prawie trzech tysięcy lat, że nie
potrafiły one najwartościowszym swym członkom zapewnić nie tylko optymalnego,
ale chociażby godziwego poziomu życia. A przecież ma rację psycholog Alfred
Adler, gdy twierdzi: „Ostatecznie żywimy
się przecież wszyscy jak pasożyty nieśmiertelnymi dziełami artystów, geniuszów,
myślicieli, badaczy i wynalazców. Oni są właściwymi wodzami ludzkości”. Ale
oni też wyjątkowo rzadko mają spryt do interesów - właśnie dlatego, że
opanowani są przez potężne siły biologiczne i witalno-duchowe, utrudniające im
sprawne funkcjonowanie na niskim poziomie interesów praktyczno-życiowych,
finansowych i materialnych.
Znakomity socjolog i filozof angielski Bertrand Russell w dziele Principles
of Social Reconstruction pisał: „Chciałbym
tylko wskazać, jak czczenie pieniądza jest zarówno skutkiem, jak i przyczyną
zmniejszenia siły życiowej oraz jak nasze instytucje mogłyby zostać zmienione,
aby pomniejszyć uwielbienie pieniądza i wzmóc powszechną siłę życiową...
Wymagania natury nic nie znaczą w porównaniu z pieniądzem. Nie będzie uznane za
nieczułość to, że jedynym doświadczeniem miłosnym kobiety będą rozsądne
i ograniczone względy mężczyzny, którego zdolność do namiętności
zniszczyły lata rozsądnej wstrzemięźliwości bądź niskich kontaktów z kobietami,
których nie szanował. Sama kobieta nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest to
nieczułość. Ją również uczono rozsądku z obawy przed utratą pozycji w
hierarchii towarzyskiej i od najwcześniejszej młodości wdrażano jej, iż silne
uczucia nie przystoją młodej kobiecie. I tak oboje łączą się, aby iść przez
życie w zupełnej nieznajomości tego wszystkiego, co wiedzieć warto. Ich
przodkowie powstrzymywali namiętność nie z obawy przed ogniem piekielnym, lecz
z chorobliwego lęku przed tym, że odegrają mniejszą rolę w świecie”.
Społeczeństwa po prostu powinny dbać o rodziny, a szczególnie o to, by
genetycznie szczodrze obdarzona młodzież mogła realizować swe wysokie
uzdolnienia nie zniżając się do dbania o przysłowiowy chleb.
Max Scheler w
dziele Istota
i formy sympatii pisał: „Troska
o warunki najpomyślniejszego pomnożenia rodzaju ludzkiego, witalnego rozwoju
ludów i utrzymania ich witalnej pomyślności, tzn. zdrowia rasy i narodu w
sensie fizycznym i psychicznym, zachowania rodziny, ochrony kobiety i dziecka -
i cokolwiek jeszcze mogłoby tu należeć - winna bezwarunkowo poprzedzać starania
o maksymalny zasób dóbr materialnych i bogactwo. Każde odwrócenie tego
porządku wartości polega na resentymencie człowieka życiowo nieudolnego i
przedstawia etos wypaczony”... Oczywiście, niektórzy młodzi ludzie pochodzący
z dołów społecznych, cierpiący z powodu jakiejś wrodzonej wady zdrowia czy
urody, a także niekochani szukają kompensaty dla swego poczucia niższości na
drodze samodoskonalenia i wykorzeniania braków. Należą do nich np. wątle
zbudowani młodzieńcy, którzy po długotrwałych zawziętych treningach osiągają
doskonałe wyniki w sporcie, poniżane dzieci, które dzięki znakomitym postępom w
nauce stają się znanymi i wpływowymi ludźmi, dzieci upośledzonych społecznie
rodzin, które dzięki niezwykłej energii i wytrwałości wybijają się na wysokie
stanowiska. Jest to droga społecznie pożyteczna, ale wymaga ona wiary w siebie
i poświęceń; nie jest też ani łatwa, ani często obierana.
Filozof
Boecjusz z Dacji (480 - 524) pisał: „Najwyższym
dobrem jakie jest dostępne człowiekowi dzięki umysłowi nastawionemu na
działanie, jest sprawianie dobra i upodobanie w nim. Jakież bowiem dobro
wyższe może stać się udziałem człowieka dzięki umysłowi nastawionemu na
działanie niż sprawianie we wszystkich działaniach środka godziwego i
upodobanie w tym?
Sprawiedliwy bowiem jest tylko ten, kto
znajduje upodobanie w czynach sprawiedliwości... Najwyższym dobrem jakie jest
człowiekowi dostępne, jest poznanie prawdy, sprawianie dobra i upodobanie
obojgu.
A ponieważ dobro najwyższe, dostępne
człowiekowi, stanowi o jego szczęśliwości, przeto poznanie prawdy, sprawianie
dobra i upodobanie w obojgu stanowi o szczęśliwości ludzkiej... Życie bowiem
szczęśliwe polega na tych dwóch rzeczach. To bowiem jest wyższym dobrem, które
człowiek może otrzymać od Boga, i które Bóg może dać człowiekowi w tym życiu, a
człowiek wówczas w sposób rozumny pragnie długiego życia, gdy go pragnie po to,
aby dojść do doskonałości w tym dobru... Wszystkie natomiast działania
człowieka, które nie zwracają się ku temu dobru lub które nie są takie, iżby
człowiek stawał się przez nie silniejszy i bardziej sposobny do działań, które
zwracają się ku temu dobru, są u człowieka grzechem” (Boecjusz z Dacji O
dobru Najwyższym czyli o życiu filozofa). Niewątpliwie do tych
najwyższych dóbr obok doskonałości etycznej należy doskonałość intelektualna,
przejawiająca się m. in. w prowadzeniu dociekań naukowych...
* * *
A. Mietiołkin,
autor monografii o Cienkowskim, tak pisze o trudnym okresie młodości naszego
rodaka: „Nie dały wyników poszukiwania
pracy w Uniwersytecie Petersburskim i innych naukowych i edukacyjnych
instytucjach stolicy, błyszczącej tylko niezliczonymi zastępami wojsk carskiej
rezydencji. W tym beznadziejnym dla nauki i szkolnictwa czasie rząd Rosji
mikołajewskiej wcale nie potrzebował uczonych, szczególnie jeśli nie mieli
nazwisk niemieckich. Szkodziło Cienkowskiemu, widocznie, niemało i jego polskie
pochodzenie. Rząd carski nie mógł wybaczyć temu miłującemu wolność narodowi
jego powstania w 1830/31 roku, a chociaż Cienkowski rzetelnie służył krajowi,
który szczerze uważał za macierzysty, i któremu był wdzięczny za otrzymaną
możliwość pracy w umiłowanej gałęzi nauki, lecz jednocześnie gorąco kochał
także i swą ojczyznę”, Polskę, co nie mogło go nie narażać na akty nieprzyjaźni
ze strony szowinistycznej administracji carskiej i takiegoż często
społeczeństwa.
Znakomity
poeta żydowski Osip Mandelsztam pisał o „arbuzowej
próżni Rosji”, widział w niej przeważnie „wesolutkie domki z nikczemnymi duszyczkami i tchórzliwie wstawionymi
oknami” oraz „ludzi z po słowiańsku
niewyrazistymi i okrutnymi twarzami”. Takie społeczeństwo z natury swej
niejako wrogie musiało być wszelkiej wolnej myśli i wszelkiemu wzniosłemu
dążeniu...
„Nie miał możliwości Cienkowski
- kontynuuje profesor A. Mietiołkin - zatrudnienia
także w ojczystej Warszawie, gdzie po powstaniu uniwersytet zamknięto, a na
wszystkie szkoły w Polsce rząd rosyjski położył swą ciężką rękę...”
Jednak w końcu
udało się młodemu naukowcowi znaleźć pracę w mieście Jarosławlu, w tamtejszym
Liceum Demidowskim, co na pięć lat zapewniło mu środki do życia, a nawet
możliwość, co prawda bardzo skromnej, pomocy gorąco kochanym, pozostającym
w Warszawie matce i siostrze.
Od 1854 roku
Cienkowski ponownie został zatrudniony na Uniwersytecie Petersburskim, gdzie
rozwinął badania naukowe w dziedzinie morfologii ontogenetycznej niższych
roślin, które zyskały mu sławę na całym świecie. Wykłady zaś jego z dziedziny
botaniki cieszyły się ogromną popularnością wśród studentów. Jako zabawny, lecz
dobrze świadczący o delikatności młodego wykładowcy fakt profesor Timiriaziew
wspominał, że Cienkowski, gdy miał rozpocząć prelekcje o płciowym rozmnażaniu
się roślin, uprzedził zawczasu, iż będą to wykłady wyłącznie dla publiczności
męskiej, a damy nie będą miały wstępu na salę, co też się stało... Warto
jeszcze zaznaczyć, że Cienkowski nie tylko prowadził wykłady z wykorzystaniem
najnowszych danych nauki światowej, lecz też usilnie wdrażał do badań naukowych
najnowsze ówczesne osiągnięcia techniczne, będąc w tym względzie prekursorem
podobnych działań w Rosji.
W 1856 roku
ukazało się jego podstawowe dzieło „O glonach i wymoczkach”, które uczyniło zań
jednego z najwybitniejszych biologów w skali światowej.
W latach 1856
i 1859 bawił Cienkowski krótko w Niemczech, Francji i Austrii, by m. in. leczyć
się z chronicznej gruźlicy u tamtejszych specjalistów. Prowadził jednak też
badania naukowe w Berlinie, Dreźnie i Paryżu. Pracował naukowo również w
Warszawie.
W 1859 roku
ożenił się, lecz niezbyt udanie, gdyż małżeństwo nie przyniosło mu tak
potrzebnego spokoju i ukojenia.
W latach
1865/71 pełnił funkcję profesora botaniki na Uniwersytecie Noworosyjskim
w Odessie. Tutaj sprzyjał robieniu kariery naukowej przez dwukrotnie odeń
młodszego wówczas (46 lat i 23 lata) Eliasza Miecznikowa, wybitnego później
uczonego, laureata Nagrody Nobla. Miecznikow ubóstwiał Cienkowskiego, widział w
nim „niesłychanie surowego w stosunku do
siebie naukowca, Europejczyka o wyjątkowo wysokiej kulturze”. Również
pochlebnie pisał o naszym rodaku I. M. Sieczenow. W Odessie Cienkowski
zorganizował Noworosyjskie Towarzystwo Przyrodnicze, stację biologiczną w
Sewastopolu. Wśród jego uczniów byli w tym okresie znakomici później naukowcy
Aleksander Kowalewski, Aleksy Janowicz, Włodzimierz Zaleński.
W 1871 roku
Cienkowski opuścił Uniwersytet Noworosyjski na znak protestu przeciwko
dyskryminacji innego Polaka, wybitnego chemika Aleksandra Weryhi.
O wiele
bardziej zdrowa i kulturalna atmosfera psychologiczna panowała na Uniwersytecie
Charkowskim, na którym pracowało i studiowało bardzo wielu Polaków (do 40%
ogółu studentów). Tutaj Cienkowski pracował w latach 1872/87. W tym okresie
wydał m. in. w języku niemieckim Zur Morphologie der Bacterien
(1877), w języku rosyjskim Mikroorganizmy (1882),
umacniając tym samym swą reputację jednego z najwybitniejszych ówcześnie
biologów w Rosji i Europie. W sumie zaś Cienkowski opublikował w różnych
językach 49 książek i artykułów naukowych.
Do szczególnych jego zasług należały prace eksperymentalno-badawcze
nad szczepieniem zwierząt domowych, mającym je chronić przed groźnymi
epidemiami chorób zakaźnych. Przez długie lata Cienkowski pracował w tej
dziedzinie bardzo owocnie, a jego najbliższymi współpracownikami i pomocnikami
byli dwaj dalsi Polacy A. Rajewski i J. Sadowski. Dzięki wdrożeniu do
praktyki wyników ich badań gospodarka Rosji zaoszczędziła wieleset milionów
rubli ewentualnych strat. (Na marginesie warto zaznaczyć, że sam Cienkowski
zawsze prowadził bardzo skromny tryb życia, unikał brania pieniędzy nawet za
realnie świadczone eksperymenty; tak iż często musiał korzystać
z dyskretnej pomocy finansowej swych bogatych wielbicieli a nawet
wychowanków).
W 1886 roku naukowa społeczność Rosji obchodziła uroczyście 35
rocznicę pracy twórczej Leona Cienkowskiego. Nie było końca uroczystym
akademiom, listom, depeszom itd. W tym czasie nasz rodak był profesorem honoris
causa uniwersytetów w Petersburgu, Moskwie, Charkowie, Odessie, Kijowie,
Kazaniu; honorowym członkiem Niemieckiego Towarzystwa Botanicznego,
Królewskiego Towarzystwa Mikroskopii w Londynie itd. Profesor Ernst Haeckel
nadesłał przy tej okazji telegram w języku łacińskim: „Scientia protistica et monistika gratulatur principi Cienkowski”.
Profesor Karol Vogt zaznaczał: „Prace
Cienkowskiego stanowią wzorzec pod każdym względem”.
Niestety, los szykował kolejny cios. Wkrótce po uroczystościach
jubileuszowych Leon Cienkowski zostaje porażony wiadomością o samobójczej
śmierci swego starszego ukochanego syna. Jak się później okazało znakomicie
uzdolniony młody człowiek, wówczas student piątego roku medycyny, po uważnym
przyjrzeniu się umiłowanemu ojcu doszedł do wniosku, że ten jest nieuleczalnie
chory na raka. Nie będący w stanie dźwigać brzemię tej wiedzy, młody człowiek
odebrał sobie życie.
Ojciec przeżył syna o kilka miesięcy i zmarł na raka 8 października
1886 roku w Lipsku, gdzie się znajdował na kuracji. Przed zgonem, między
atakami okrutnych cierpień, zdążył pożartować, że „nie jest tak łatwo spuścić się do piekła”...
W całej Rosji odbyły się w środowiskach akademickich uroczyste
posiedzenia żałobne w związku ze śmiercią wielkiego uczonego, który i dziś
uchodzi za klasyka nauk przyrodniczych w tym kraju i w całej Europie. L.
Cienkowskiego uznaje się dziś za „pioniera i założyciela algologii w Rosji”,
gdyż jego rozprawa O glonach i wymoczkach
(1856) była jedną z pierwszych w tej dziedzinie botaniki. W książce tej autor
zebrał swe własne obserwacje dotyczące budowy, rozwoju i procesu życiowego
rozmaitych organizmów mikroskopijnych: wodorostów, grzybów, wymoczków,
radiolarii itd. Wiele z jego ustaleń miało charakter pionierski w skali
europejskiej. (Por. A. Szczerbakowa,
N. Bazylewska, K. Kałmykow: Istorija
botaniki w Rosji, s. 143. Nowosybirsk 1983).
Aleksander
Piotr Czekanowski
Tom drugi
fundamentalnej edycji Biograficzeskij słowar diejatielej
jestiestwoznanija i techniki (Moskwa 1959, s. 353) podaje: „Czekanowski Aleksandr Ławrientjewicz (1832
- 18 października 1876)- rosyjski uczony, badacz Syberii wschodniej. Z
narodowości Polak. Ukończył Uniwersytet Kijowski (1855). Za udział w powstaniu
polskim 1863 r. został zesłany na Sybir, gdzie na zlecenie Oddziału
Syberyjskiego Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego przeprowadził badania
geologiczne południowej części guberni irkuckiej (1869 - 71), następnie zaś
zrealizował trzy wyprawy w celu przeprowadzenia badań geograficznych i
geologicznych wzdłuż rzek Niżnia Tunguska (1873), Olenok (1874) i Lena (od m.
Jakucka do Bułuna, 1875).W 1876 roku Czekanowskiemu zezwolono przyjechać do
Petersburga, gdzie rozpoczął opracowywanie zebranych przez siebie obfitych
materiałów dotyczących geografii, geologii i paleontologii zwiedzonych przez
niego regionów. Badania Czekanowskiego dały początek systematycznym badaniom
nad południową częścią guberni irkuckiej i dostarczyły pierwszych dokładnych
danych dotyczących geologii Niżniej Tunguski, dolnego biegu Leny a w
szczególności rzeki Olenok. Nad rzeką N. Tunguską odkrył złoża węgla kamiennego
i grafitu. Botaniczne i zoologiczne osiągnięcia Czekanowskiego opisane
zostały w pracach szeregu naukowców. Imieniem Czekanowskiego nazwano pasmo
górskie między rzekami Leną a Olenokiem”.
Dane te z
rosyjskiego słownika biograficznego wymagałyby jednak w kilku punktach nie
tylko sprecyzowania, ale i poprawienia, są bowiem miejscami dość niedokładne.
Uczyńmy więc to.
* * *
Aleksander Piotr Czekanowski urodził się 12 lutego 1833 roku w
Krzemieńcu. Matka jego Joanna wywodziła się z kresowego szlacheckiego rodu
Gastellów. Ojciec Wawrzyniec był z zawodu nauczycielem o zacięciu naukowym,
czynnie interesującym się dziedziną entomologii. To on zaszczepił synowi
zainteresowania badawczo - intelektualne.
Czekanowscy byli starożytnym rodem szlacheckim. Nieraz potwierdzani
byli w rodowitości m. in. przez heroldię wileńską (Centralne Państwowe
Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 1621). W różnych
odgałęzieniach pieczętowali się herbami: Godziemba, Junosza, Rogala.
Jan, Jakub, Herman, Tomasz, Wojciech i dalsi Czekanowscy w latach 1587
- 1621 wielokrotnie podpisywali uchwały sejmowe woj. poznańskiego i kaliskiego
(Akta
sejmikowe województw poznańskiego i kaliskiego, cz. 1, s. 57, 301,
312; cz. 2, s. 114, 117 i in.).
Maciej Czekanowski 25 lipca 1597 roku potwierdzony został przez
Jerzego Radziwiłła na urzędzie kaznodziei ewangelickiego zboru w Serejach (Monumenta
Reformationis Polonicae et Lithuanicae, seria I, zeszyt I, s. 177,
Wilno 1911).
Mateusz Czekanowski od Ziemi Liwskiej w 1648 roku podpisał akt elekcji
króla Jana Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s.
111).
Adam Boniecki (Herbarz, t. 3, s. 350 -
351) podaje o tym rodzie co następuje:
„Czekanowscy herbu Godziemba z Czekanowa w
woj. kaliskim. Jest drugie Czekanowo w powiecie gnieźnieńskim, na którym
również Czekanowscy dziedziczyli.
Jan, syn Bartłomieja, 1446 r., na
uniwersytecie krakowskim... Tomasz, współwłaściciel Wilenicy w powiecie
pyzdrskim 1579 r. ... Józef, stolnik sochaczewski w 1764 r. etc.”
W. Nekanda
Trepka (Liber,
s. 109) pisze: „Czekanowski w Wielkiej
Polszcze był. Odsądzono było czci post annum 1620”.
* * *
W krytyce
polskiej uchodził Aleksander Czekanowski za męczennika nauki. Ten długoletni
zesłaniec syberyjski, ciężko przez całe życie pracujący na różnych uczelniach,
a także pełniący liczne niebezpieczne dla życia obowiązki w służbie
kompanii Siemensa, ciężko chorował i umarł śmiercią samobójczą... „Okoliczności i warunki życia nigdy nie
dały mu się rozwinąć całkowicie”.
Lecz zacznijmy
od początku.
W
1850 roku Aleksander Czekanowski wstąpił na studia do Uniwersytetu Kijowskiego,
na wydział medyczny. Już w pierwszych miesiącach zamanifestował wielkie
zainteresowania i uzdolnienia do pracy naukowej. Gdy powrócił na pierwsze
wakacje letnie do domu, natychmiast się wyprawił razem z ojcem w swą pierwszą
ekspedycję naukową po guberni podolskiej i kijowskiej, której plonem był cenny
zbiór entomologiczny oraz obszerny rękopis (opublikowany w 1962 r.) pod tytułem
Swiedienija, sobrannyje mnoju otnositielno rasprostranienija suslikow.
Dla młodego 17-letniego chłopca było to nie lada osiągnięcie i głębokie
przeżycie duchowe, które zdeterminowało w dużym stopniu dalszy bieg jego życia,
życia wewnętrznego w szczególności, gdyż zewnętrzne koleje losu jego
kształtowały się raczej pod wpływem gwałtownych i niesprzyjających okoliczności
politycznych i prywatnych.
Aleksander
Czekanowski nie złożył egzaminu na stopień lekarza i w 1855 r. skreślony został
z listy studentów Uniwersytetu Kijowskiego z formalną motywacją „za
nieuiszczenie opłat za studia”. W tymże roku postanowił przenieść się do
Dorpatu. Co też nie omieszkał uczynić. Zajęcia na tamtejszej wszechnicy
prowadzone były wówczas jeszcze w języku niemieckim, bardzo dobrze zresztą
znanym naszemu bohaterowi.
Benedykt
Dybowski pisał: „Czekanowski mówił po
niemiecku z całym kunsztem wymowy i wyrażenia się klasycznego, lubił ten język.
W Dorpacie uznawano go za Niemca, zaś akademik Friedrich Schmidt, jego
przyjaciel, pisząc biografię Czekanowskiego, nie umiał sobie inaczej
wytłumaczyć tej biegłości w mowie i piśmie niemieckim, jak podając, że matka
Czekanowskiego była Niemka. Na ten błąd biograficzny Schmidta zwróciłem uwagę,
kreśląc biografię Aleksandra. Jego matka była Francuzką z rodu, bo ojciec
matki był Francuz (lecz matka jej Polka), nazwisko Gilibert, jeżeli nie mylę się.
Te szczegóły mam od księcia Stefana Lubomirskiego, który był w pensjonacie
Laurentego Czekanowskiego, ojca Aleksandra, który był rodem z Galicji, i jak
prawie wszyscy Galicjanie uwielbiał Niemców; i on to wraz z przyjacielem swoim
sławnym Besserem kształcił Aleksandra. Od nich pochodzi owa biegłość w
językach, podziwiana przez wszystkich w ich uczniu, A. Czekanowskim”...
Studia
medyczne i mineralogiczne odbywał w Uniwersytecie Dorpackim w latach 1855 -
1857. Był rozmiłowany przede wszystkim w geologii i cały swój wolny czas
poświęcał jej samodzielnemu studiowaniu. Pracował nad oznaczeniem i
usystematyzowaniem odnośnych zbiorów uniwersyteckich. Nawiązał tu ścisłe
kontakty z innymi polskimi przyrodnikami: B. Dybowskim, J. Nieszkowskim, G.
Rupniewskim, co mu pomogło w rozwoju naukowym. Jednocześnie uczestniczył w
życiu kulturalnym i towarzyskim przebywających na tutejszej wszechnicy rodaków.
Polacy w
Dorpacie zorganizowani byli we własnym związku studenckim, który - stale
zmieniając nazwy i formy działania - nieustannie dbał o rozwój ducha narodowego
i samoświadomości patriotycznej, nawet jeśli funkcjonował pod szyldem
„Związku Przyrodoznawców”.
W ogóle
atmosfera panująca w tym niezwykłym mieście była szczególna, czymś przypominała
wileńską; podobnie zresztą i dzieje tych dwóch grodów w jakiś sposób były
równie bajeczne, zmienne i dramatyczne. Pozwólmy sobie na uczynienie krótkiej
wycieczki do historii.
* * *
Dorpat
występował w dawnych kronikach jako Tarbatum lub urbs Tarbata, w języku
miejscowych Estów Tarto-lin czyli „gród tatarski”. Od V wieku nowej ery
istniały tu prymitywne ludzkie siedliska nad rzeczką Omowżą (estońskie Emajyha,
niemieckie Embach). Niemiecki uczony, profesor Faehlman pisał, że - według
estońskich podań - „tu miało istnieć
urocze siedlisko najpierwszych mieszkańców ziemi, tu bożek Wannemune
wyśpiewywał ongiś swe wzruszające hymny, tu się gotowały rozmaite języki
ludzkie, tu w pobliskim Embachu leży od wieków błyskający i śpiewający
miecz Kalewida”. Jak widzimy, dawne estońskie podania cechowało to samo
namaszczenie, baśniowość i specyficzne „megalomańskie” przekonanie o swej
rzekomej starożytności, które cechują w ogóle wszelkie wczesne, nierozwinięte,
„nieoswojone” myślenie ludowe. Gdy mityczne myślenie ustępuje przed naukowym,
„kolebki” narodów i języków znikają razem ze śpiewającymi mieczami i kochliwymi
bożkami.
Gustaw
Manteuffel w następujący sposób opisuje pochodzenie dziwnej „tatarskiej” nazwy
estońskiego Tartu na północnych obrzeżach kontynentu europejskiego: „Około roku 1090 przybył ze swoim na pół
dzikim orszakiem nad brzegi Embachu kniaź ruski imieniem Juryj, wzniósł w
pobliżu rzeki, o milę od późniejszego Dorpatu, grodek warowny i nadał mu imię
„Jurjew - Liwonskij”.
Estowie, którym on pewne nałożył daniny,
byli już oczywiście coś zasłyszali o dzikich plemionach tatarskich,
zbliżających się od wschodu, nazwali więc ów założony przez ruskich przybyszów
gród po swojemu „Tarto-lin”. Nazwa się utrzymała, tym bardziej, że załoga
Jurjewa - tatarskim zwyczajem - od czasu do czasu robiła wycieczki do okolicy,
siejąc mordy, pożogi i grabieże. W pierwszych dziesięcioleciach XIII wieku
Jurjew został starty z oblicza ziemi przez rycerzy niemieckich z Rygi, gdyż
stanowił zawadę w rozwoju handlu hanzeatyckiego. Nieopodal rumowisk dawnego
„grodu tatarskiego” powstało miasto nowe (1224), nazwane Doerpt, które stało
się ośrodkiem biskupstwa dorpackiego. Odtąd zaczęto też szerzyć chrześcijaństwo
wśród miejscowej ludności, wznosząc dla początku najpiękniejszy nad Bałtykiem
tum gotycki pod wezwaniem apostołów Piotra i Pawła, zbudowany przez
majstrów niemieckich.”
W wiekach XIII
- XVI był Dorpat (Derpt) liczącym się miastem hanzeatyckim, prowadzącym handel
z Pskowem i Nowogrodem na wschodzie, a z miastami niemieckimi i polskimi
na zachodzie. Miasto wchodziło w skład Księstwa Inflanckiego (Livland).
W latach 50-ych XVI wieku następuje tu okres rozprężenia politycznego,
sytuacja, podobna do polskiej z XVIII wieku. Profesor K. Schirren opisywał ten
stan: „Wysocy i niscy, zwierzchnicy i
poddani, panowie i wasale, ziemianie i mieszczanie - wszyscy utracili wszelkie
pojęcie o wartości politycznej. Ich prawo było jedynym prawem, wszelkie prawo
innych było bezprawiem. Oni nawet nie przeczuwają, jak stawiają siebie ponad i
przeciw społeczeństwu. Każdy stanowi sam dla siebie jedyne godne istnienia
społeczeństwo i w tej ciasnocie mieści się dla każdego horyzont
kraju”. Słabość prowokuje siłę. Następuje oblężenie i upadek Dorpatu.
Biskup Herman Wesel zostaje ku swemu zdziwieniu (bo gwarantowano w tekście
kapitulacji swobodę wszystkim mieszkańcom miasta - twierdzy) wywieziony do
Moskwy, gdzie umiera, a miasto na 24 lata trafia pod „opiekę” Iwana Groźnego. W
latach 1565 i 1571 prawie cała ludność tego kwitnącego ongiś osiedla handlu i
kultury zostaje uprowadzona do niewoli w głąb Księstwa Moskiewskiego, gdzie też
i wyginęła po więzieniach.
Od ostatecznej
zagłady uratował Dorpat król polski Stefan Batory, przyłączając go w 1582
roku do Rzeczypospolitej. Nadał miastu w 1587 roku przywilej, herb (wzorowany
na dawnym, ale „uzupełniony” polską koroną królewską) przedstawiający bramę
miejską, a nad nią skrzyżowane klucz i miecz. Od 1600 roku rozpoczęła się
nieszczęśliwa wojna między Polską a Szwecją i w 1625 roku Dorpat trafił pod
władzę króla Szwedów.
W 1632 roku
została tu założona Academia et Universitas Gustaviana, która istniała do roku
1710, działając w duchu szwedzko-protestanckim. 84% wszystkich studentów
stanowili Szwedzi i Finowie, około 15% - „Livones”, 1% - „Curones”. Zresztą w
okresie 1656 - 1689, na skutek wojny z Moskwą uniwersytet nie działał. Po
krótkim zaś okresie wznowienia prac za Karola XI (Universitas Gustaviana -
Carolina), Dorpat w 1710 roku wpada w ręce cara Piotra I, który likwiduje
uczelnię definitywnie. Od 1721 roku Dorpat na prawie 200 lat włączony zostaje w
skład Imperium Rosyjskiego.
12 grudnia
1802 roku car Aleksander I wydaje akt erekcyjny, ogłaszający założenie
Universitatis Cesareae Dorpatensis, której zadaniem miało być - jak głosił ów
dokument - „Pośredniczyć stale w
przelewaniu na cesarstwo rosyjskie cywilizacji zachodnio - europejskiej”.
Od roku 1893, w związku z przemianowaniem Dorpatu na Jurjew, także uczelnia
otrzymała nowe imię: Impieratorskij Jurjewskij Uniwiersitiet. (Od tego też
czasu językiem wykładowym został rosyjski na miejscu niemieckiego).
Wzniesiono na
terenie uniwersytetu amfiteatr anatomiczny, obserwatorium astronomiczne,
założono bibliotekę, która w 1893 roku liczyła 243 tysiące tomów, urządzono
liczne laboratoria itp. Wszechnica ta już wkrótce miała szeroko zasłynąć
z powodu wielu osiągnięć w dziedzinie nauk przyrodniczych.
Uczyło się tu
wielu Estończyków, Niemców, Rosjan, Łotyszów, Litwinów, przedstawicieli innych
narodowości; w Dorpacie pobierał m. in. nauki rodzony brat W. Lenina
Dmitrij Uljanow.
Nie zabrakło
na tej uczelni, jak wiemy, i Polaków, którzy już w 1828 roku utworzyli tu swą
korporację pn. „Polonia”, na wzór istniejących już związków studenckich
„Kuronia” (1808), „Estonia” (1821), „Livonia” (1822), „Fraternitas Rigensis”
(1823). Były to ziomkostwa, łączące młodzież pochodzącą z odnośnych prowincji
czy krajów. Po zamknięciu przez cara uniwersytetów w Wilnie i Warszawie
szczególnie dużo przybyło młodzieży polskiej do Dorpatu z Korony, Litwy,
Inflant, Białorusi, Wołynia, Podola.
Studenci
różnych narodowości zgodnie współżyli ze sobą na uczelni, jedynie sporadyczne
pojedynki między Polakami a Niemcami psuły od czasu do czasu klimat prawdziwego
braterstwa. Warto zaznaczyć, że najbliższe stosunki łączyły Polaków
w Dorpacie z Łotyszami, którzy zawsze, we wszystkich zatargach i
konfliktach stawali po stronie „Polonii”.
* * *
Z powodu
trudności materialnych Czekanowski nie potrafił także w Dorpacie ukończyć
studiów i uzyskać dyplomu. Życie zmusiło go po prostu do podjęcia pracy
zarobkowej. Podjął ją w Kijowie w firmie „Siemens i Halske”. Wszystkie wolne
chwile poświęcał jednak samokształceniu w dziedzinie nauk przyrodniczych i stał
się wkrótce równorzędnym partnerem w dyskusjach z uznanymi w tej materii
młodymi autorytetami, takimi jak prof. K. Jelski i J. Kopernicki, z którymi
się w Kijowie zaprzyjaźnił.
Zarówno w tym
wczesnym okresie życia jak i później Aleksander Czekanowski był człowiekiem
wyjątkowo czynnym i ruchliwym, nigdy nie zaznającym spokoju, co go wyróżniało
nawet na tle rodaków, nie grzeszących przecież z natury nadmiarem flegmy. Cenna
to i nader pożądana społecznie cecha, chociaż przecież nie taka znów rzadka.
Aktywność leży
niejako w naturze człowieka. Adam Smith w dziele Teoria uczuć
moralnych (1764) konstatował: „Człowiek
został stworzony do działania, a przez wykorzystanie swoich możliwości do
spowodowania takich zmian w swoich i innych ludzi warunkach zewnętrznych, jakie
wydają się najkorzystniejsze dla szczęścia wszystkich. Nie może zadowalać go
opieszała życzliwość dlatego, że w głębi ducha pragnie pomyślności świata.
Choćby wywołał całą moc ducha i wysilił każdy nerw, aby osiągnąć te cele, co
jest sensem jego istnienia, Natura nauczyła go, że ani on sam, ani inni ludzie
nie mogą być całkowicie zadowoleni z jego postępowania, ani nie będą go w pełni
pochwalać, jeśli faktycznie ich nie osiągnął. Dano mu do zrozumienia, że
pochwała dobrych intencji, bez zasługi dobrych uczynków, nie będzie wielce
skuteczna do wywołania największych aklamacji świata czy nawet najwyższego
stopnia samozadowolenia”... Trafne to rozumowanie, intuicyjnie zresztą
podzielane przez miliony ludzi, nie będących filozofami, ma długą i chlubną
tradycję w kulturze europejskiej, a być może, jest też jednym ze źródeł
rozkwitu cywilizacji naukowo - technicznej w kręgu kultury łacińskiej czyli
zachodnioeuropejskiej i północno-amerykańskiej, gdzie kult pracy, w tym pracy
naukowej, należy po prostu do szeregu rzeczy zrozumiałych same przez się.
Porównajmy, by o tym się przekonać, powyższą wypowiedź XVIII-wiecznego
myśliciela szkockiego ze słowami filozofa rzymskiego sprzed 2200 lat:
„Choćby ktoś był jak najlepiej urodzony i
wychowany, wolałby zupełnie wyrzec się życia niźli przy braku jakichkolwiek
zajęć używać najwyszukańszych rozkoszy. I tak jedni chcą raczej zajmować się
jakimiś prywatnymi sprawami, a drudzy, mający wznioślejsze dusze, poświęcają
się sprawom publicznym gwoli zdobycia godności i wysokich urzędów lub
całkowicie oddają się uprawianiu nauk. Przy tego rodzaju życiu bardzo dalecy są
od gonienia za rozkoszami, a nawet znoszą troski, niepokoje i bezsenność,
wykorzystując najlepszy pierwiastek w człowieku, który uważać winniśmy za coś
boskiego, to jest bystrość rozumu i myśli, i ani nie szukając przyjemności, ani
nie unikając trudu. Wcale nie zaprzestają przy tym podziwiać tego wszystkiego,
co osiągnęli dawniejsi filozofowie, ani też badać rzeczy nowych. A że nigdy nie
mają dosyć tej pracy naukowej, przeto zapomniawszy o wszystkich innych
sprawach, nie myślą o niczym niskim, o niczym małostkowym. Oddziaływanie zaś
tego rodzaju zajęć jest tak silne, że nawet ci, którzy przyjęli co innego za
dobro najwyższe, upatrując je w korzyści albo rozkoszy, mimo wszystko życie
swoje strawili na badaniu rozmaitych rzeczy i wyjaśnianiu ich istoty”
(Cyceron, O
najwyższym dobru i złu).
Działalność
naukowa stanowi jedną z najbardziej fascynujących odmian aktywności ludzkiej
jako takiej.
Amerykański
socjolog Pitirim Sorokin pisał w Socjologii, że „człowieka, jako organizm posiadający
rozwinięty system nerwowy, cechuje potrzeba działalności umysłowej
i intelektualnego obcowania ze współludźmi. Dobrze czy źle ludzie myślą,
to już inne zagadnienie, lecz nie budzi wątpliwości jedno: człowiek myśli i
chce myśleć. Każda jednostka odczuwa głód intelektualny. Aby go zaspokoić
człowiek tworzy mnóstwo teorii; niekiedy bzdurnych, absurdalnych, naiwnych,
częściej - teorii precyzyjnych, naukowych. Ktoś zaspokaja głód duchowy za
pomocą zabobonów, wiary w czarta, duchy, bóstwa, inny - za pośrednictwem teorii
Darwina czy Spencera. Dzięki tej właśnie potrzebie dzieje duchowego rozwoju ludzkości
doprowadziły nie tylko do powstania i rozwoju nauk, lecz i mnóstwa
zabobonów oraz dziwacznych wyobrażeń”... Tak czy inaczej, to przecież
proces wewnętrznego dojrzewania osób i zbiorowości ludzkich nie jest czym
innym, jak procesem możliwie największego poszerzania pola świadomości przez
stopniową integrację treści nieświadomych, przez ogarnianie jasnym i rozumnym
poznaniem coraz większych przestrzeni wewnętrznych (duchowych) i zewnętrznych
(materialnych). Dzięki temu samo życie ludzkie staje się coraz to rozumniejsze
i godniejsze. Powoli ale pewnie -
„Langsam aber sicher” - jak to ujmuje niemieckie przysłowie. Zaiste ma
rację filozof, gdy powiada: „Za każdą
cenę trzeba być jasnym, rozsądnym, trzeźwym: wszelka uległość względem
instynktu, względem Nieświadomego prowadzi do zguby” (Fr. Nietzsche, Zmierzch
bożyszcz).
Życie ludzi i
życie ludzkości nie jest niczym innym, jak tylko procesem ciągłej pracy nad
sobą i nad przeobrażaniem świata w kierunku coraz głębszego jego
uczłowieczenia, humanizacji. Nauka i naukowcy odgrywają w tym procesie rolę
kluczową.
* * *
Pracowitość A.
Czekanowskiego z całą pewnością była nadmierna. Wiele godzin musiał poświęcać
zajęciom zarobkowym, a następnie - do głębokiej nocy, przez szereg godzin -
ślęczał nad książkami, wypisami, mapami, tablicami, wykresami. Aby czynić
szybsze postępy, ograniczył sen do pięciu godzin na dobę, co nie mogło nie
odbić się później na stanie jego zdrowia fizycznego i psychicznego. Co prawda,
niektórzy wybitni ludzie przyuczali swój mózg do względnie krótkiego snu, by
więcej czasu pozostawało na twórczość i aktywność społeczną. Goethe, Schiller,
Humboldt, Napoleon, Mirabeau, Biechtieriew spali nie więcej niż pięć godzin, a
Edison 2 - 3 godziny na dobę. Jednak są to raczej wyjątki. Kto przez dłuższy
czas nie śpi, naraża się na szybkie przemęczenie, osłabienie zdolności
umysłowych, zahamowanie procesów psychicznych, nadwerężenie energii życiowej
organizmu. Po 30 - 60 godzinach czuwania naruszeniu ulega percepcja
przestrzeni, przedmioty są jakby we mgle i mają zdeformowane kształty, podłoga
wydaje się pofałdowana. Po 200 godzinach bez snu zaczyna się stan zbliżony do
psychozy. W Chinach starożytnych kara pozbawienia snu uchodziła za jedną z
najokropniejszych. W przepisie prawnym z II wieku p.n.e. mówiono o karze
dla tych, którzy wykazali bezbożnictwo: „Fleciści,
dobosze, krzykacze muszą bez przerwy grać przed winowajcą dniem i nocą, zanim
nie padnie martwy”.
Wszelako natura zna
interesujące wyjątki w tej sferze. Szwed Olaf Erikson w 1919 roku
przeżył ciężką formę grypy. Wyzdrowiał, co prawda, ale w ciągu kolejnych 46 lat
ani razu nie zasnął. Niemiec Werner Klein w wieku 34 lat stał się mimowolnym
świadkiem sadystycznego mordu, nie mógł zasnąć przez 15 następnych lat. Na
innym biegunie znajdują się przypadki patologicznie długiego snu. Norweżka
Augusta Langard spała od 1919 do 1941 roku, za ten czas twarz jej zupełnie nie
uległa zmianie, po obudzeniu się jednak zaczęła się szybko starzeć i po pięciu
latach zmarła. Szwedka Karolina Karlsson przespała 32 lata 99 dni, a po
obudzeniu się przeżyła jeszcze 42 lata.
Normalny sen
pozwalający na regenerację systemu nerwowego i osiągnięcie równowagi
informacyjnej powinien trwać 6 - 8 godzin. Jeśli jest inaczej, można się
spodziewać rzeczy najgorszych, o czym , niestety, miał po czasie przekonać się
i nasz wybitny uczony. Ale to stało się później...
Na
razie zaś młody człowiek, powodowany wszędobylskim usposobieniem, włączył się
ze zrozumiałych względów do polskiej konspiracji patriotycznej. Nie na długo
zresztą, ale tego starczyło, by trafić w bardziej niż poważne tarapaty.
Za udział w
ruchu patriotycznym skazano w 1864 roku Czekanowskiego na 6 lat katorgi. Po
drodze do Irkucka omal nie postradał życia; udręczony i wycieńczony tysiące
kilometrów liczącą podróżą zapadł w Tomsku na tyfus, gdzie chorował przez
szereg miesięcy i gdzie mu śmierć wielokroć zajrzała w oczy.
Po względnym
wyzdrowieniu rusza w dalszą drogę. Po przybyciu do guberni irkuckiej otrzymuje
wiadomość, że katorgę zastąpiono przymusowym osiedleniem. Jest więc prawie
wolny, ale też pozbawiony wiktu państwowego. Znajduje się w zupełnej nędzy, a
jako intelektualista i człek o wysokim poziomie umysłowym, wykazuje daleko
posunięty brak praktycyzmu. Ten polski szlachcic na życie zarabia wynajmując
się dorywczo u chłopów syberyjskich w charakterze parobka do prac fizycznych.
Od pierwszych
tygodni pobytu na ziemi syberyjskiej Czekanowski prowadzi obserwacje i zapiski
naukowe, utrzymuje też korespondencję z F. Schmidtem, estońskim paleontologiem,
z którym się zaprzyjaźnił w okresie dorpackim. Zacny ten człowiek z całego
serca współczuł cierpieniom młodego Polaka i raz po raz interweniował
w Rosyjskim Towarzystwie Geograficznym, by zechciało zlecić jakiekolwiek
prace badawcze znajdującemu się na zesłaniu Czekanowskiemu. Aż Towarzystwo się
wreszcie zgodziło i zleciło Polakowi prowadzenie badań geologicznych w rejonie
Bajkału oraz w guberni irkuckiej. Jak pisze jednak Zygmunt Librowicz w
swej książce Polacy w Syberii:
„Zanim nadeszła doba wielkich naukowych
wypraw Czekanowskiego (1873 - 1876), odbywał on mniejsze podróże w celu badań
geologicznych w obrębie guberni irkuckiej, zwiedził pasmo gór Onotu i był na
wyspie jeziora Bajkał, Olchonie...
Odtąd fortuna powołuje go na swego
oblubieńca. Towarzystwo Geograficzne Rosyjskie, Wydział Syberyjski Rosyjskiego
Towarzystwa Geograficznego, Petersburska Akademia Nauk to kolejno, to razem
szły z sobą na wyścigi, by dostarczyć mu środków dla odbycia wielkich naukowych
wypraw, które stanowczo zmienić miały dotychczasowe kontury mapy północnej
Azji”...
Już w roku
1870 Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne przyznaje mu za wyniki badań
geologicznych złoty medal. Wielką zasługą naukową Czekanowskiego w tym okresie
jest m. in. ustalenie jurajskiego wieku syberyjskiej formacji węglowej,
uważanej przed tym za karbońską. Początkowo prowadził badania do spółki z
Dybowskim, Jankowskim, Godlewskim; następnie - na własną rękę.
W późniejszym
czasie profesor Benedykt Dybowski z żalem wspominał: „Czekanowski Aleksander usunął się ze spółki z nami, zbierał dla
Akademii w Petersburgu, często zapadał na zdrowiu, wcześnie został wysłany z
Darasunia na osiedlenie, jesienią 1866 roku. Z Irkucka dostał się do Padunia,
tam wycierpiał męki piekielne. Wybawił go stamtąd akademik Fryderyk Bohdanowicz
Schmidt. Pozwolono mu przebywać w Irkucku, dano zajęcie w Muzeum Przyrodniczym
Towarzystwa Geograficznego Wschodniej Syberii. Generał Kukiel, prezes
rzeczonego Towarzystwa, wyrobił mu środki dla badań geologicznych. Na
nieszczęście koledzy dorpaccy Neumann, Mueller, Maydel, Helmersen, bawiący
wówczas w Irkucku, nałogowi alkoholicy, wciągnęli Aleksandra do swego
towarzystwa „biboszów” (Edeltrinker)”...
W
latach 1873 - 1875 Czekanowski organizuje trzy wyprawy wzdłuż rzek Jana,
Jenisej, Lena, Niżnia Tunguska, Olenok. Trasa ogólna tych ekspedycji wyniosła
dziesiątki tysięcy kilometrów. W ich trakcie nasz badacz wykonał liczne
dokładne mapy badanych terenów, zgromadził bogate zbiory botaniczne,
zoologiczne, paleontologiczne, geologiczne, ichtiologiczne. Plonem teoretycznym
tych wypraw stało się ponad 20 ogłoszonych tekstów naukowych, z których każdy
stanowił istotny wkład do odnośnej tematyki w sferze nauk o florze, faunie,
dziejach geologicznych ziemi syberyjskiej.
Trzeba
zaznaczyć, że, mimo pomocy instytucji naukowych Rosji, Czekanowski organizował
swe wyprawy przede wszystkim własnym „pomysłem i przemysłem”. Pod względem
charakteru był to człowiek dużego formatu. Tadeusz Turkowski tak go
przedstawia: „Był Czekanowski postacią
krzepką, od której biła energia, przejawiająca się w zdolności do wytężonej
pracy i wytrzymałości na najcięższe próby, jakich nie szczędziło mu życie.
Imponował nie tylko zdolnościami, ale, jak Słowacki, pewnym zakrojem
arystokratycznym, wytwornością, fantazją. Jego niebieskie oczy znakomicie
malowały przejścia od niefrasobliwego humoru do skupienia i uwagi.
Spostrzegawczość i pamięć miał niepospolitą”...
Tacy wspaniali
ludzie często dobrowolnie poświęcają się ofiarnej służbie społecznej.
Służba
geologiczna Rosji nie należała do bogatych. Do Komitetu Geologicznego wchodziły
tylko 22 osoby, a jego roczny budżet wynosił mniej niż 75 tysięcy rubli.
Przypomnijmy dla porównania, że w końcu XIX wieku odnośne organizacje
geologiczne w innych krajach miały roczny fundusz: USA - równowartość 200
tys. rubli, Indie - 210 tys., Kanada - 250 tys., Prusy - ponad 290 tys. rubli;
nawet Anglia (bez kolonii) - prawie 170 tys. rubli. Na jeden kilometr
kwadratowy Prusy wydawały rocznie na badania geologiczne 90 kop., Anglia - 58
kop., USA - 10 kop., Indie - 4,5 kop., Kanada - 3 kop., Rosja - 1,5 kop. (i to
bez Syberii i Dalekiego Wschodu).
Petersburg
zdawał sobie więc sprawę jak wielkie jest poświęcenie A. Czekanowskiego,
który potrafił przy tak mizernych środkach, będących do jego dyspozycji,
dokonać tylu wartościowych odkryć, mających doniosłe znaczenie naukowe
i gospodarcze.
Tadeusz
Turkowski obliczył, że w trakcie wszystkich swych wypraw Czekanowski
przemierzył z towarzyszami (tymi byli wyłącznie polscy zesłańcy, jedyni ludzie,
na których można było w tym kraju polegać) ponad 25 tysięcy kilometrów. Warunki
zaś tych akcji były takie, że niektórzy podróżni umierali lub odchodzili od
zmysłów. Czekanowski przetrwał bohatersko wszystko.
Jednocześnie w
obejściu osobistym, w stosunkach prywatnych ten twardy i uparty Polak ujmował
każdego wytwornością, uprzejmością, dystynkcją, lecz przede wszystkim -
nieskalaną prawością, w Rosji prawie nie spotykaną.
Po
dwunastoletnim zesłaniu, w roku 1875, uzyskuje Aleksander Czekanowski
zezwolenie na opuszczenie Syberii i osiedlenie się w centralnych guberniach
Cesarstwa. Był to, oczywiście, gest uznania ze strony władz rosyjskich pod
adresem uczonego - zesłańca i swego rodzaju nagroda za jego spektakularne
wyczyny naukowe, pamiętać bowiem trzeba, że wyprawy Czekanowskiego były w
ówczesnych warunkach ogromnie trudne i ryzykowne, związane z realnym
zagrożeniem zdrowia i życia. Zdecydować się na nie i pomyślnie uskutecznić mógł
tylko człowiek wielkiej odwagi, silny duchem i ciałem, zawzięty, wytrzymały i
inteligentny.
Z żalem żegna
Czekanowski ten surowy, lecz w swoisty sposób piękny kraj oraz wielu bliskich
przyjaciół. Udaje się do stolicy Imperium.
Gustaw
Manteuffel pisze: „W Petersburgu powitano
Czekanowskiego z wielkim uznaniem i z podziwem słuchano jego przemówienia na
posiedzeniu uroczystem Towarzystwa Geograficznego. Akademia Nauk nabyła jego
zbiory olbrzymie. Było w nich flory syberyjskiej okazów 8.000, skamieniałości i
minerałów 10.000, kolekcja zaś entomologiczna liczyła ich aż 20.000”: W
celach naukowych odbywa Polak krótką podróż do stolicy Szwecji, planuje
odwiedzenie ojczystego Krzemieńca. Otrzymuje od Międzynarodowego Kongresu
Geograficznego złoty medal za sporządzenie map wschodniej Syberii.
Mimo
uznania i sławy zapadł Czekanowski na tzw. czarną melancholię, będącą
prawdopodobnie skutkiem zarówno chronicznego przemęczenia, jak i działania
alkoholu. Był nawiedzany przez dręczące stany pesymizmu, rozpaczy, zniechęcenia
do życia, które stawały się coraz trudniejsze do zniesienia. Jak wiadomo, „przyczyną naszego bólu podobnie jak naszej
radości nie jest przeważnie realna teraźniejszość, lecz są nią tylko
abstrakcyjne myśli; one właśnie są dla nas często nieznośne, sprawiają mękę,
wobec której znikome są wszystkie cierpienia zwierząt, ponieważ w obliczu tych
myśli nieraz nie doznajemy nawet własnego bólu fizycznego, co więcej, przy
bardzo gwałtownych cierpieniach psychicznych sami sobie zadajemy cierpienie
fizyczne po to tylko, by odwrócić uwagę od tamtych i skierować ku tym; dlatego
w największym cierpieniu duchowym człowiek wyrywa sobie włosy, bije się w
piersi, rozdrapuje twarz, tarza się po ziemi, a są to właściwie wszystko tylko
silne środki dla odwrócenia uwagi od myśli dla nas nieznośnych. Właśnie
dlatego, że ból duchowy jako znacznie silniejszy odbiera wrażliwość na ból
fizyczny, łatwo o samobójstwo człowiekowi zrozpaczonemu lub pożeranemu
chorobliwym zniechęceniem, nawet jeśli wcześniej drżał na myśl o nim, gdy był
zadowolony. Podobnie troska i namiętność, a więc gra myśli, niszczą ciało
częściej i bardziej niż dolegliwości fizyczne” (Arthur Schopenhauer, Świat
jako wola i przedstawienie).
W czasie jednego z ataków melancholii Czekanowski postanowił odebrać
sobie życie przez otrucie się, który to fatalny pomysł, niestety, nie zawahał
się uskutecznić 30 października 1876 roku.
Z życia odszedł. Imię jego jednak na zawsze zostało wpisane do annałów
nauki nie tylko rosyjskiej, ale i światowej. Jego nazwisko nosi kilka rodzajów
i kilkanaście gatunków skamieniałości roślinnych i zwierzęcych (np.
Czekanowskia Heer, kopalna roślina iglasta z rodziny cisowatych), jak też
cztery gatunki roślin współczesnych. Imię Czekanowskiego nosi też wspomniane
powyżej ogromne pasmo górskie (długość ponad 300 km) między Olenokiem a Leną
oraz jeden ze szczytów łańcucha Chamar-Doban nad Bajkałem, jak też kilkanaście
pomniejszych obiektów geograficznych.
B. Dybowski
napisał o swym przyjacielu we wspomnieniu pozgonnym: „Sława jego imienia opromienia blaskiem męczeńskim cierniową koronę
narodu, z łona którego wyszedł”...
Czterokrotnie otrzymywał złote medale od Rosyjskiego Towarzystwa
Geograficznego, a imieniem jego nazwano: łańcuch górski w okręgu zabajkalskim,
pasmo w Jakucji północnej nad górnym biegiem Kołymy, dolinę rzeki Kandat,
szczyt górski na północno-zachodnim brzegu Bajkału, kilka gatunków flory i
fauny zarówno żywej, jak i kopalnej, w tym: Osteolepis
Tscherskii (gatunek ryby kopalnej z terenu Syberii), Polyptchites Tscherskii (gatunek
amonitów we Wschodniej Syberii). Droga do tych osiągnięć jednak prowadziła
trudna, zawiła, wymagająca poświęcenia i wielu wyrzeczeń...
***
Jan Czerski,
syn Dominika, przyszedł na świat w rodowych dobrach Swolna na Witebszczyźnie 15
maja 1845 roku. Należał do jednego ze wschodnich odgałęzień znanej polskiej
rodziny, zamieszkałej też na Wileńszczyźnie i Żmudzi. Ród w różnych swych
odgałęzieniach używał herbu Bończa, Ogończyk i Rawicz (por. M. Paszkiewicz, J.
Kulczyński, Herby rodów polskich. Londyn 1990, s. 412).
Bartosz Paprocki w swym Herbarzu o Czerskich
Ogończykach zaznaczał: „Dom Czerskich na
dobrzyńskiej ziemi starodawny i znaczny, z których wieku mojego Walenty
wiele a pożytecznie służył Rzeczypospolitej, na sejmy z onego powiatu w
poselstwie jeżdżał i o wolność Rzeczypospolitej wiele się zastawiał, jako
prawdziwy miłośnik ojczyzny”.
P. Małachowski
mówi o dwóch rodzinach Czerskich, herbu Ogończyk i herbu Rawicz.
Nazwisko wzięli od miejscowości Czerska, jakiego jednak, trudno
ustalić. Wykaz
urzędowych nazw miejscowości w Polsce (t. 1, s. 282, Warszawa 1980)
podaje informację o miejscowościach Czersk (6) w woj. bydgoskim,
warszawskim, radomskim i koszalińskim; Czerskie w chełmskim i Czersko w
bydgoskim i piotrkowskim.
K. Niesiecki podaje, że Czerscy, herbu Ogończyk, znani byli od XVI
wieku w ziemi Dobrzyńskiej i w Prusiech. Nazwisko wzięli od m. Czerska nad
Wisłą. Legenda głosi, że gdy pewnego razu Stefan Batory dość zgryźliwie
wypowiedział się o wolnościach szlacheckich w Polsce, Walenty Czerski nie zawahał
się ostro wystąpić w ich obronie i zaatakować króla. Na co ów odparł: „Quis ibi canis latrat contra nos” - co
w wolnym tłumaczeniu można przekazać jako: „Czego
szczekasz jako pies na nas?”. Na co Czerski, swoją koleją: „Prawda, na tych Mości Królu, którzy jako
wilcy na wolność naszą nachodzą” (Aluzja do „Wilczych Zębów”- herbu
rodowego Batorych).
Najbardziej rozgałęzieni byli Czerscy w Polsce Środkowej oraz w
Nowogródzkiem i Mińskiem, dokąd przesiedlili się bądź to na skutek
zawieranych małżeństw, bądź to pełniąc te czy inne urzędy. Mieli też swe
posiadłości w powiecie wiłkomierskim na pograniczu Wileńszczyzny i Żmudzi
(Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7).
Tutaj pieczętowali się godłem Rawicz. Jedno ze źródeł heraldycznych podaje: „Czerscy herbu Rawicz. Ta Familia,
produkując dekret Województwa czyli Prowincji Połockiej wywodowy imiennikom i
bliskim krewnym swoim (dany), przy jurysdycznych tejże prowincji atestatach w
szlachectwie z imiennikami porównaną została (...). Rodzina ta ma być gałęzią
Czerńskich z Sandomierskiego” (Herbarz Inflant Polskich
z roku 1778, wyd. A. Heymowski, Buenos Aires - Paryż, 1964, s. 22).
Piotr Czerski
z Czyczowa figuruje w księgach ziemskich chełmskich w 1510 roku jako świadek w
jednej ze spraw majątkowych. Sebastian Czersky, starosta chełmski, wymieniany
jest w tychże aktach w roku 1571 i 1577. Kolejny „generosus et nobilis Petrus Czerski” w tejże roli świadka sądowego
wspomniany jest w roku 1581. Zapisy te świadczą, że Czerscy uchodzili w Chełmie
za ludzi zacnych i wiarygodnych (Akty otnosiaszczijesia k istorii
Jużnoj i Zapadnoj Rossii, t. 19, s. 21, 155, 178, 195, 270, 271,
309, 317).
Około roku 1571 Szczęsny Czerski herbu własnego był sekretarzem króla
polskiego (W. Wittyg, Nieznana szlachta polska i jej
herby, Kraków 1908, s. 69).
Zachowała się wzmianka o „zacnym człowieku”, niejakim panu Czerskim,
do którego pisywał listy (ok. 1584) hrabia Jan Zamoyski (Akty
otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii, t. 3, s. 293).
”Felicis Czerski de Czersk
judicis” figuruje jako świadek przy złożeniu przez Jana Zamoyskiego
przysięgi na urząd starosty krakowskiego 29.XII.1582 r. (tamże, s. 480).
Tenże Felix Czerski, judex Terrae Cracoviensis, w 1587 roku podpisał
akt Konfederacji Warszawskiej (Volumina
Legum, t. 2, s. 226).
I znowuż Felix
Czerski, judex terrestris Cracoviensis, podpisał 9 maja 1587 roku uchwałę rad i
rycerstwa województwa Krakowskiego na okazowaniu pod Proszowicami (Akta
Sejmikowe Województwa Krakowskiego, wyd. St. Kutrzeba, t. 1, s. 129,
Kraków 1932).
Ponownie imię
„Faelice Czerski Cracoviensi” znajdujemy w przywileju króla Zygmunta III z 15
stycznia 1588 roku (Prawa, przywileje i statuta miasta
Krakowa, t. 2, s. 4, Kraków 1890).
Jan Czerski, starosta bobrowski, w 1627 roku był poborcą podatków
Ziemi Dobrzyńskiej (Volumina Legum, t. 3, s.
262). Onże został w 1633 roku deputatem Trybunału Głównego Koronnego (tamże, s.
377).
Od Ziemi Dobrzyńskiej w 1648 roku elekcję króla Jana Kazimierza
podpisał Olbrycht na Czarnym Czerski, kasztelan chełmiński (Volumina
Legum, t. 4, s. 105). Olbrycht i Franciszek Czerscy wspominani
są przez uchwały sejmików Ziemi Dobrzyńskiej w latach 1659 i 1662.
Stanisław Czerski ok. 1669 był rotmistrzem województwa sandomierskiego
(Akta
Sejmikowe Województwa Krakowskiego, t. 3, s. 235, 474).
W jednym z dokumentów dyplomacji moskiewskiej z 1673 roku figuruje
Aleksander Czerski, starosta miasta Babicze, jako człowiek zapoznany z planami
agresji tureckiej na Polskę (AJuZR, t. 9, s. 281).
Hiacynt Kanty Czerski oraz Jan Kazimierz Czerski z Olszan, posłowie
Ziemi Gostyńskiej, w 1674 roku podpisali elekcję króla Jana III. Sobieskiego w
Warszawie (Volumina
Legum, t. 5, s. 161).
W roku 1716 występuje w zapisach archiwalnych ksiądz Hieronim Czerski,
rektor kolegium jezuickiego we Mścisławiu (Istoriko-juridiczeskije matieriały,
t. 30, s. 80).
Antoni Czerski w marcu 1733 roku podpisał akt konfederacji szlachty
województwa ruskiego.
Drzewo genealogiczne Czerskich herbu Rawicz, zatwierdzone w Mińsku w
1802 roku podaje opis czterech pokoleń tego rodu, od wziętego za protoplastę
Stanisława Konstantego Czerskiego i jego synów Krzysztofa, Michała, Jerzego
zaczynając (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 29, s. 81).
W 1802 roku
Bartłomiej Czerski ukończył z wyróżnieniem Uniwersytet Wileński (Dział
rękopisów Biblioteki UW, F-2, KC-114c, s. 51). Andrzej Czerski w 1819 roku był
proboszczem trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1151, s. 4).
Ks. Stanisław
Czerski, nauczyciel języków łacińskiego i greckiego w gimnazjum wileńskim,
figuruje na „Liście osób nauczycielskich
w szkołach Wydziału Naukowego Wileńskiego na rok szkolny 1822/23” (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 15).
* * *
Gimnazjum
ukończył Jan Czerski w Wilnie, następnie zaś podjął studia w tutejszym
Instytucie Szlacheckim. Był pilnym i zdolnym studentem, rokującym dobre widoki
na przyszłość. Ale...
W ostatnim
roku studiów, gdy wyraziście już się rysowała przed 18-letnim młodzieńcem
perspektywa spokojnego, dostatniego życia w charakterze gospodarza majątku
rodzinnego, wybuchło powstanie antycarskie. Widocznie mało nęciło młodziana
życie w zaciszu wiejskim - a może w ogóle odpychało - w każdym bądź razie nie
zawahał się zdecydowanie porzucić wszystkiego co miał i co mógł mieć, i -
zaciągnął się do szeregów powstańczych. Należał do tych pięciu procent
ówczesnej męskiej populacji Polaków, które wzięły udział w „zrywie narodowym”.
Nie wiemy, czy zdążył choć raz oddać strzał w kierunku nieprzyjaciela, wiemy
jednak, że wkrótce ciężko zachorował i został schwytany przez Rosjan, oddany
pod sąd i wcielony jako szeregowiec do cieszącego się smutną sławą 1-go
Zachodnio-Syberyjskiego batalionu liniowego w Omsku. Wiemy, że carat nie
patyczkował się z insurgentami polskimi. Znane jest wypowiedziane podczas
trwania Powstania Styczniowego, zdanie cara Mikołaja I: „Dzielę Polaków na dwie kategorie: jedni mi służą, drudzy walczą ze
mną. Pierwszymi gardzę, drugich nienawidzę”... Znana to prawda, że tyrani
chociaż chętnie korzystają z usług zdrajców, to jednak zawsze też nimi się
brzydzą, podobnie jak się boją bojowników o wolność. Polacy w XIX wieku
dostarczyli władzom rosyjskim w nadmiarze zarówno okazów jednego, jak
i drugiego, gatunku.
Doświadczenie
historyczno-polityczne wskazuje, że ludzie pragną być wolnymi, jeśli tylko nie
poddali się apatii i rozpaczy, ci zaś, którzy są wolni, nigdy nie pragną zrzec
się swojej wolności. Chociaż ludzie mogą uskarżać się na ciężary wolności i
kultury, nade wszystko pragną sami określać, jak mają żyć, i sami decydować o
swoich sprawach. Ludzie instynktownie rozumieją, że instytucje wolnościowe są
potrzebne do rozwinięcia tkwiących w nich zdolności i możliwości, do pobudzenia
natur silnych i energicznych. Na tym właśnie polegało główne przeciwieństwo
między narodem polskim a państwem rosyjskim, że pierwszy był do końca oddany
ideałom wolności i godności człowieka, drugie - budowało swą potęgę na
zniewoleniu i upodleniu ludzi.
Akty woli
zmieniają zachowania człowieka a poprzez nie i cały bieg życia społecznego. „Naród, który w ciągu długich dziesięcioleci
i stuleci tresowano w kierunku niewolnictwa, naród, któremu systematycznie
zaszczepiano nawyki uległości, bezwzględnego wykonywania woli przełożonych,
naród, w którym uduszono osobistą inicjatywę, swobodne poczynania, tendencje do
samorządności - taki naród po latach takiej tresury będzie narodem niewolników.
Nie rychło mu się uda uwolnić od ciążącej spuścizny, zaszczepionej mu aktami
woli władzy. Nawet po zrzuceniu jednej władzy on nie stanie się wolny, a tylko
zmieni kij, którym go okładano.
Kij pozostanie, zwierzchnictwo
pozostanie, pozostanie i nieumiejętność życia bez zwierzchnictwa: zmienią się
tylko twarze i nazwy. Był on poddańczym prostakiem, poddańczym prostakiem i
pozostanie. Potrzeba wielu lat, by pozbyć się tych przyzwyczajeń i zaszczepić
sobie przyzwyczajenia nowe - swobodne. Taki naród będzie miał też odpowiadającą
swemu charakterowi organizację. Zawsze tu będzie przepaść między rządzącymi i
rządzonymi, bezlitosne okradanie drugich przez pierwszych, pogarda do woli większości,
nieumiejętność budowania życia na zasadach wolnościowych itd. Zupełnie innym
będzie urządzenie i życie narodu, któremu przez długi czas zaszczepiano inne
zwyczaje - zwyczaje wolnego, samorządnego narodu. I życie, i ustrój - wszystko
tu będzie inne. Taki naród potrafi żyć w wolności, potrafi walczyć o swe prawa;
jemu trudno narzucić z zewnątrz pęta niewoli. Trudno wśród takiego narodu
narzucić organizację poddańczą”. - Te słowa wybitnego socjologa XX wieku
Pitirima Sorokina precyzyjnie trafiają w różnice psychosocjalne między
społeczeństwem rosyjskim a polskim.
Niewątpliwie miało też miejsce fundamentalne psychologiczne i
obyczajowe przeciwieństwo narodu rosyjskiego i polskiego, ich zupełna moralna i
kulturowa niekomplementarność, odnotowywana zresztą wielokrotnie przez
neutralnych badaczy - etnografów. Tak wybitny amerykański socjolog William
Graham Sumner w dziele Folkways (1906),
następującym przykładem ilustruje to przeciwieństwo: „Szeroko rozpowszechnionym zwyczajem na terenach Wielkiej Rusi i przyległych
do niej terenach słowiańskich aż do dziewiętnastego wieku było żenienie syna
będącego jeszcze chłopcem z panną na wydaniu, która następnie stawała się
konkubiną ojca chłopca. Kiedy syn dorósł, jego żona była dojrzałą już kobietą i
matką kilkorga dzieci. Syn robił wówczas to, co zrobił uprzednio jego ojciec.
(...) Od 1623 roku w Polsce kara śmierci czekała mężczyznę, który w ten sposób
postąpił ze swoją synową”...
Przykłady podobnego diametralnego przeciwieństwa rosyjskiego a
polskiego stereotypu zachowań etnicznych w postępowaniu, czuciu, myśleniu można
ciągnąć w nieskończoność. Były to po prostu dwa różne światy, dwie odrębne
cywilizacje: bizantyńska i łacińska. Dlatego Polacy, którzy trafiali do Rosji,
albo musieli zupełnie się wyzbywać swych narodowych cech i orientacji
aksjologicznych, albo do końca czuli się tam krańcowo wyobcowani i byli
traktowani z nieukrywaną wrogością. Widać to jaskrawie także w losach Jana
Czerskiego.
Przez sześć długich lat uprawiał młodzian żołnierkę w karnym batalionie
syberyjskim, nieludzko szykanowany i szczuty, aż organizm jego został
całkowicie wyniszczony, a system nerwowy doznał ciężkiego rozstroju.
„Moskwa łzom nie wierzy” - jak wiadomo. Na wpół żywy zwolniony został „polski
przestępca” w 1869 roku z wojska, by w ciągu kolejnych dwu lat mieszkać,
przymierając głodem, w chłodzie i niedostatku, w Omsku. Utrzymywał się przy
życiu dzięki udzielaniu prywatnych korepetycji, czyli, że prowadził żywot
typowy dla ogromnej większości młodych talentów i geniuszów w ogóle, a zesłańców
polskich w szczególności.
Gdy Benedykt Dybowski spotkał Czerskiego na Syberii, ten drugi
przedstawiał sobą widok raczej smutny: „Ubranie
Czerskiego stanowił kożuch barani czarno-barwny, na nogach wojłaki; innego
odzienia nie posiadał i żadnych środków pieniężnych nie miał, ażeby je
sporządzić; mieszkanie i utrzymanie uzyskał za naukę dzieci gospodarza,
u którego zamieszkał (...). Odwiedziłem Czerskiego w jego mieszkaniu,
wymogłem na nim, że się zgodził przyjąć z rąk naszych pewną kwotę pieniężną na
odzienie i bieliznę, podarowałem mu futro baranie. Przystał na moją propozycję,
by czasowo zamieszkał w moim pokoju u Wohla. Mołczanow podjął się za tanie
pieniądze, jakie dostarczałem, dawać mu obiady i wieczerze. Herbatę miał u
Henryka. Pościel konieczną ofiarowała jedna z naszych pań, odjeżdżająca do
kraju. W taki sposób załatwioną została nagląca sprawa dania możności
Czerskiemu do pracy naukowej, do której rwał się tak gwałtownie”.
Było to szczęśliwe zrządzenie losu, że Dybowski przypadkowo natknął
się na dogorywającego na obczyźnie pana Jana. Rosjanie mu nie pomagali, gdyż
nic ich nie obchodził zrujnowany polski zesłaniec. Bogaci Polacy, których
zresztą pełno było na Syberii, spoglądali bodaj na tego „nieudacznika” z
Warszawy nawet z poczuciem sytej wyższości i złośliwej radości: „sam sobie
winien”. Iluż to takich utalentowanych polskich młodzieńców i szlachetnych
powstańczych mężów poumierało na Syberii pod akompaniament nie tylko
moskiewskiego bicza, ale i szyderczego chichotu „dobrych Polaków”...
Bogu dzięki, że przynajmniej temu kresowiakowi podał rękę inny
kresowiak; czego skutkiem było zabłyśnięcie na firmamencie nauki europejskiej
jeszcze jednego imienia polskiego.
W ciągu wielu lat pobytu na Syberii, w najokropniejszych, trudnych
wręcz do opisania warunkach Czerski konsekwentnie i niezmordowanie pracował nad
zwiększeniem posiadanej przez się wiedzy w zakresie nauk przyrodniczych, aż w
końcu osiągnął w tym względzie taki poziom, który umożliwiał mu podjęcie
samodzielnych badań naukowych. Oczywiście, obszerna i głęboka wiedza ogólna
uzyskana przed laty w wileńskim gimnazjum i instytucie szlacheckim, stanowiła
dogodny punkt wyjściowy do dalszego samokształcenia, a zajęcia naukowe były
swego rodzaju azylem psychologicznym w obliczu nieludzkiego świata Rosji.
W 1871 roku uzyskał nasz rodak wreszcie zezwolenie na zamieszkanie w
Irkucku, gdzie został (dzięki pomocy m. in. B. Dybowskiego i A. P.
Czekanowskiego) kustoszem zbiorów przyrodniczych syberyjskiego oddziału Muzeum
Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Wypada, być może, w tym miejscu
zaznaczyć, że naukowe instytucje Rosji carskiej bardzo chętnie korzystały z
usług polskich zesłańców na Syberii, mimo niechętnego temu nastawienia władz
politycznych i policyjnych. Rosja w XIX wieku cierpiała na chroniczny niedobór
kadry naukowej. W XIX wieku uniwersytety działały w następujących miastach
tego państwa: Moskwa (od 1755), Dorpat (1802), Kazań (1804), Charków (1805),
Petersburg (1819), Kijów (1833), Odessa (1865), Warszawa (1867), Tomsk (1888).
Stanowczo za mało, jak na tak duży kraj. Jakże więc było nie skorzystać z usług
młodych Polaków, często wybitnie inteligentnych, rozgarniętych, obdarzonych
nadprzeciętną energią, siłą woli i odwagą (bo tylko tacy brali udział
w powstaniach) - setkami zsyłanych na Syberię przez reżim carski? -
Korzystano. A jednym z nich był Jan Czerski.
Mieszkając w Irkucku od 1871 do 1885 roku młody uczony przeprowadził z
pomocą innych zesłańców szereg wypraw badawczych na terenach syberyjskich, w
trakcie których zgromadził pokaźny bank informacji naukowej w postaci zapisków,
map, wykresów, rysunków; jak też przebogate zbiory archeologiczne,
etnograficzne, paleontologiczne, geologiczne, florystyczne i faunistyczne.
Wynajmując w Irkucku prywatne mieszkanie J. Czerski zapoznał się i został
nauczycielem jednej z dwóch córek gospodyni. Z biegiem czasu stosunki między
nauczycielem a uczennicą nabrały odcienia przyjaźni, a później i miłości.
Marfa została żoną Jana, jego wierną i bardzo zdolną pomocnicą w prowadzeniu
badań naukowych.
W Irkucku Jan Czerski tworzył razem z innymi Polakami (B. Dybowski. W.
Godlewski, A. Czekanowski) grupę wybitnych naukowców, najsłynniejszych badaczy
przyrody syberyjskiej.
Na pierwszy rzut oka może wydać się czymś zaskakującym, że grupę tę
tworzyły wyłącznie osoby polskiego pochodzenia. Fakt ten jednak wynikał z
pewnych uwarunkowań psychologicznych. Zgodnie z teorią wybitnego socjologa
włoskiego Vilfreda Pareta o dwóch podstawowych typach rezydiów (tendencji
psychicznych): trwałości agregatów i kombinacji, wypadnie jednoznacznie
stwierdzić, że pierwsze przeważają w charakterze Rosjan, drugie - Polaków.
Polska właśnie dlatego straciła niepodległość, że Polacy mieli zbyt słabo
rozwinięte rezydia trwałości agregatów, a zbyt silne - rezydia kombinacji; stąd
ciągle się różnili między sobą, a instynkt solidarności narodowej przejawiał
się z siłą tylko od czasu do czasu, w chwilach śmiertelnego zagrożenia.
Polacy są miłośnikami nowości, niezdolnymi do surowej dyscypliny.
Łatwo ulegają chwilowym impulsom, nie troszcząc się zbytnio o przyszłość.
Wiedzeni nieumiarkowanym pragnieniem zapominają o ważnych interesach
zbiorowości. Nie przejmują się swoimi wodzami i przywódcami, z których żaden
nie cieszył się długo dobrą sławą i posłuszeństwem poddanych. Nie
wyciągają żadnych lekcji z przeszłości, są naiwni, łatwowierni, krótkowzroczni,
a ich zręczność dotyczy tylko spraw drobnych, wpadają więc z łatwością w sieć
własnych intryg, stając się łatwym łupem obcych.
„Jeśli instynkt kombinacji
wyraża się w działaniach magicznych, zamiast w działaniach gospodarczych lub
wojennych, to nie zda się on na nic; a jeśli rozprasza się on w salonowych
intrygach, zamiast być stosowany w przedsięwzięciach politycznych, to przydaje
się w niewielkim stopniu” (V. Pareto). Ale też ta właściwość warunkuje
bardzo pozytywną tendencję do poznania naukowego, eksperymentu, wynalazku. „Korzystne jest, gdy u wodzów przeważa
instynkt kombinacji, a u podwładnych instynkt trwałości agregatów”... -
pisze Vilfredo Pareto. Wówczas bowiem innowacja pierwszych łączy się z jej
właściwym wykorzystaniem przez drugich, stanowczych w swych postanowieniach.
Stąd tak znakomitą rolę odegrali Polacy w Rosji jako organizatorzy przemysłu,
dowódcy wojskowi, kierownicy wypraw naukowych, przywódcy duchowni. I dlatego
tak wysoko byli i są cenieni w Rosji, o ile nie są zamieszani w knucie
przeciwko niej spisków.
„Główną zaś użytecznością uczuć
trwałości agregatów jest skuteczne opieranie się gwałtowności, namiętności i
szkodliwym skłonnościom koncentrowania się na interesie jednostkowym; główną
szkodą, jaką one wyrządzają jest to, że popychają do działań, które są
logicznie z innymi zgodne, lecz szkodzą społeczeństwu. Aby uczucia te spełniały
swą pierwszą konserwatywną funkcję, powinny być bardzo silne; kiedy ich siła
znacznie słabnie, wtedy nie mogą się oprzeć silnym interesom i gorącym
namiętnościom i wywołują jedynie skutki drugiego rodzaju, szkodliwe dla
społeczeństwa” (V. Pareto).
Polacy wnosili do społeczności rosyjskiej ducha kultury i twórczości,
szlachetnej obywatelskości i konstruktywnej pracy organicznej. Nie był
wyjątkiem i Jan Czerski.
Wyniki swych prac naukowych zaczął publikować w roku 1872 i
kontynuował to dzieło w ciągu kolejnych lat dwudziestu, co dało w sumie ponad
sto artykułów, rozpraw i książek oryginalnych, jak też kilka tłumaczeń dzieł
autorów obcych na język rosyjski.
Nie ulega żadnej wątpliwości, iż swe prace naukowe traktował Jan
Czerski, jako najważniejszą drogę samorealizacji, a proces ten nadawał sens
jego życiu i przysparzał wiele pięknych doznań o charakterze estetycznym. Tym
bardziej, że na terenie Syberii zetknął się polski wygnaniec z szeregiem
zadziwiających okazów świata roślinnego i zwierzęcego wartych poznania i
naukowego opisu. Na przykład wśród wielu dziwów w jeziorze Bajkał żyje
niezwykły ssak - foka bajkalska, zwana nerpą. W jaki sposób Phoca foertida
baicalensis dotarła do tego oddalonego o tysiące kilometrów od Oceanu
światowego zbiornika wodnego, dokładnie nie wiadomo. Jan Czerski uważał, że
nerpa to potomek fok, które w epoce lodowcowej przedostały się Jenisejem i
Angarą z nad Oceanu Lodowatego Północnego, ponieważ jest zbliżona do żyjącej
tam foki obrączkowej. Z tą koncepcją konkuruje do dziś pogląd, iż nerpa jest
rdzennym przedlodowcowym reliktem Bajkału. Dziś to zwierzę jest pod ochroną
prawną, gdyż w ciągu XIX - XX wieku jego populacja uległa drastycznemu zmniejszeniu
na skutek odstrzału; wygrzewające się na tafli lodowej w kwietniowo - majowych
promieniach słońca nerpy stają się łatwym łupem myśliwych, którzy z jednego
zwierzęcia długości półtora metra, ważącego około 130 kg , uzyskują 30 - 40 kg cennego tłuszczu i
wspaniałe futro. Obecnie ogólna liczba tego rodzaju fok nie przekracza 20
tysięcy…
Prócz dokładnego opisu naukowego tego i szeregu dalszych gatunków
zoologicznych Czerski przeprowadził wnikliwe badania nad okresem czwartorzędu,
szczególnie zaś nad wykopaliskowymi ssakami z terenu Syberii, dochodząc w tym
względzie do licznych nowatorskich ustaleń i odkryć. Dalsze jego wielkie
osiągnięcie to zbadanie w latach 1877 - 1880 geologicznej struktury wybrzeży
Bajkału i sporządzenie szczegółowej, zwartej i jednolitej mapy
geologicznej tego regionu. Mapa ta, jak poświadczają specjaliści rosyjscy,
dotychczas nie utraciła swej wartości i nadal pozostaje podstawą prac,
prowadzonych w tym kierunku. Wykonał też Czerski pierwszy syntetyczny przekrój
geologiczny przez Syberię, od Bajkału po Ural.
Jednym ze szczegółowych zainteresowań J. Czerskiego było działanie
mechanizmu dziedziczenia genetycznego, opisał m. in. kilka przypadków
potworności u niemowląt ludzkich i u zwierząt domowych. Publikował również
interesujące teksty poświęcone opisowi odkrytych przez siebie stanowisk
człowieka paleolitycznego. Opisał wiele gatunków świata roślinnego i
zwierzęcego, nadając nieraz im nazwy odwołujące się do nazwisk wybitnych
uczonych polskiego pochodzenia, z którymi łączyły go więzy współpracy i
przyjaźni. Cały ten ogromny wysiłek - trzeba to przyznać - został przez Rosjan
doceniony i nagrodzony czterema wspomnianymi na wstępie złotymi medalami
Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego.
W roku 1885 zostaje Czerski zaproszony oficjalnie przez Akademię Nauk
w Petersburgu do przeniesienia się na stałe do stolicy Cesarstwa.
Zaproszenie wystosowane zostało dzięki, nie w ostatniej kolejności,
„dyplomatycznym” zabiegom rodaków, znajdujących się na wolności, a mających
jaki taki wpływ na charakter podejmowanych w Petersburgu decyzji. Tutaj Czerski
rozpoczyna pracę w Muzeum Geologicznym Cesarskiej Akademii Nauk, porządkuje i
opracowuje zbiory (m. in. zgromadzone uprzednio przez Aleksandra
Czekanowskiego), ogłasza wyniki własnych badań na terenie Syberii. Staje się
jednym z najsłynniejszych geologów i paleontologów swego czasu, a z prac
jego korzystają i powołują się na nie najwybitniejsi specjaliści
z Niemiec, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Francji, Austrii. Iwan
Diemientjewicz Czierskij staje się chlubą nauki rosyjskiej.
W lecie 1891 roku wyrusza Czerski z żoną Marfą i dwunastoletnim synem
Aleksandrem na kolejną wyprawę naukową, która miała się stać też wyprawą dla
niego ostatnią.
Szlak wiedzie do miasta Wierchniekołymska, gdzie odważni podróżnicy
spędzają surową syberyjską zimę, by wreszcie w maju 1892 roku rozpocząć spływ
statkiem w dół Kołymy. Na pozór wszystko rozwija się pomyślnie. Lecz stan
zdrowia (które zostało zniszczone przez sześć lat służby sołdackiej w Omsku)
kierownika wyprawy zaczyna gwałtownie się pogarszać. Nagle wielki uczony
uświadamia sobie, że nie będzie mu dane doprowadzić do końca rozpoczętego
dzieła.
W pewnej chwili, gdy wręcz fizycznie odczuwa mrożący krew w żyłach
oddech zbliżającej się śmierci, przywołuje do siebie żonę i syna, udziela im
niezbędnych do prowadzenia dalszych badań wskazówek, błogosławi ich, żegna i
umiera. Stało się to na skutek krwotoku 22 czerwca 1892 roku nie opodal ujścia
rzeki Omołon do Kołymy. Tutaj też został Jan Czerski pochowany, a żona i syn
poprowadzili wyprawę dalej, pomyślnie ją po kilku miesiącach kończąc...
Jako człowiek o potężnym potencjale intelektualnym i wolicjonalnym
zbliżanie się śmierci przyjął Czerski ze stoickim spokojem, niewzruszonym
męstwem i godnością. Trafnie zauważał Marcus Tullius Cicero w Rozmowach
tuskulańskich, że: „Kto obawia
się rzeczy nieuniknionej, ten w żaden sposób nie może żyć w spokoju ducha; kto
zaś nie obawia się śmierci nie tylko dlatego, że umrzeć trzeba, lecz także
dlatego, że śmierć nie kryje w sobie nic, czego należałoby się bać, ten
przygotował sobie mocny grunt dla szczęśliwego życia”. I godnego zeń
odejścia - dodajmy...
Nie skory do pochwał i trzeźwy w ocenach profesor Dybowski pisał o
Czerskim po kilku latach: „W dziedzinach
objętych przez prace swoje stanął on na tych wyżynach, do których wznieść się
niełatwo nawet nie samoukom. Byłem dla niego z głębokim uwielbieniem od
początku naszej znajomości i o ile mogłem, starałem się mu dopomóc na każdym
kroku jego działalności. Wszyscy, którzy go poznali, odnosili się do niego
z najszczerszą życzliwością. My byliśmy pewni, że wykryje nam tajemnicę
przeszłości Bajkału; niestety w roku 1891 wysłany przez Akademię Nauk w
Petersburgu do badań geologicznych na terenie rzek Kołymy, Indygirki i Jany,
zgasł nagle 24 czerwca na wybrzeżu rzeki Kołymy; tam pochowany na lewym jej
brzegu o 180 wiorst od ujścia do Oceanu Lodowatego. Ziemia Witebska dała nam w
ostatnich czasach trzech mężów nauki przyrodniczej, którzy zdolnościami swemi i
usilną pracą dosięgli wyżyn, na których stała ówczesna nauka. Jan Czerski.
Mikołaj Witkowski, Bronisław Piłsudski stanowią chwałę Polski i chwałę ich
rodzinnej Ziemi Witebskiej”.
Historycy rosyjscy zgodnie stwierdzają, że Jan Czerski zajmuje
eksponowane miejsce w szeregu wybitnych ludzi nauki tego kraju. Ukazało się tu
wiele tekstów naukowych, poświęconych jego życiu i czynom. Warto dodać, że w
rosyjskiej literaturze pięknej znalazło się też miejsce na dwie powieści
dokumentalne o Janie Czerskim. Są to utwory A. Ałdan - Siemionowa (Dla
ciebie, Rosjo!, Moskwa, 1983, 320 str.) oraz A. Golenkowej (Szczyt
Jana Czerskiego, Irkuck, 1980, str. 127). Ukazały się też dotychczas
w języku rosyjskim obszerne naukowe opracowania życiorysu Czerskiego: Rewzin J.
J. Podwig
żizni Iwana Czerskiego (Moskwa 1952) oraz A. Ałdana - Siemionowa Czerskij.
1845 - 1892 (Moskwa 1962).
Jak pisze jeden z polskich historyków: „Postać tragiczna - był Czerski, wedle świadectwa znających go uczonych
Rosjan, jednym z najszlachetniejszych, najczcigodniejszych pracowników
naukowych. Wcześnie oderwany od kraju, pracą własną zdobył wykształcenie, które
uzdolniło go do najpoważniejszych prac aż po syntetyczne. Szczęśliwa znajomość
z Czekanowskim i Dybowskim uczyniła Czerskiego badaczem tych samych terenów,
kontynuatorem i krytykiem prac tamtych. Niepospolite zdolności
i niesłychana pracowitość pozwoliły temu wątłemu człowiekowi dokonać
ogromnej pracy, gabinetowej i podróżniczej, i wznieść się po rusztowaniu
studiów szczegółowych do ważnych uogólnień. Niesłychanie doniosłe zagadnienie -
sybirskie „ciemię świata” - znalazło w nim badacza pełnego przenikliwości i
poświęcenia. (...) Obok wysokich uzdolnień, obok zdumiewającego zapału i
gorliwości w rzeczach nauki posiadał Czerski cenne przymioty towarzyskie,
ujmował ludzi rycerskością, gościnnością, humorem. Stracony dla kraju,
zatopiony w obcym środowisku, doznawał przejmujących wzruszeń na wspomnienie
Polski i własnego dzieciństwa. Dźwięk muzyki, pieśni kościelnej, strzęp poezji
poruszały go do głębi”... (T. Turkowski).
Profesor S.
Obruczew był inicjatorem nadania imienia Czerskiego jednemu z masywów
górskich, co też Wszechzwiązkowe Towarzystwo Geograficzne uczyniło. W swej
książce W
niewiedomych gorach Jakutii (Moskwa 1928) tenże uczony wspominając o
ostatnim przed śmiercią życzeniu Czerskiego, by zwłoki jego zachowane przez
wieczną zmarzlinę, trafiły kiedyś do muzeum i w ten sposób uwieczniły pamięć o
nim, pisał: „Życzenie Czerskiego ziściło
się, ale inaczej: jego pomnik ma 1000 km długości, 300 - szerokości i do 3000 metrów wysokości;
pod względem powierzchni jest on większy od Kaukazu i wyższy od wszystkich gór
Syberii Północnej”. Czyż pamięć uczonego może być uwieczniona w bardziej
godny sposób!
* * *
Syn Jana
Czerskiego Aleksander (1879 - 1921) był również znakomitym podróżnikiem i
uczonym, z tym, że jego zainteresowania naukowe biegły przeważnie w kierunku
ichtiologii i, szerzej, zoologii. Przez szereg lat pełnił on funkcję kustosza
Muzeum Przyrodniczego we Władywostoku. Tragiczna śmierć przedwcześnie przerwała
jego młode życie w trakcie prac badawczych na wyspach Komandorskich. Profesor
L. Berg, który osobiście znał jego, pisał:
„Aleksander Czerski był utalentowanym badaczem przyrody i podróżnikiem,
przez niego zostały zgromadzone nader wartościowe zbiory ryb, które zresztą
opracowywałem; przy czym jedną z nowo odkrytych przez A. Czerskiego ryb
nazwałem na jego cześć Cottus czerskii”.
* * *
Wielką czcią
otacza się pamięć Jana Czerskiego w dzisiejszej Litwie, szczególnie jako
badacza jaskiń. Uchodzi tutaj nasz uczony za pioniera speleologii.
Erikas
Laiconas pisał na łamach pisma Mokslas ir gyvenimas (Nr
4, 1995): „Jonas Čerkis buvo pirmasis lietuviu urvu
tyrinetojas, paskyres tam dvejus savo mokslines veiklos metus. Jo speleologine
veikla buvo ivairiapuse: kruopštus
paleontologiniai, geologiniai ir urvu pat požemine topografija ir pirmykščio folkloro paieškos” - „Jan Czerski był pierwszym badaczem jaskiń
litewskich, poświęcił im dwa lata swojej działalności naukowej. Jego
działalność w charakterze speleologa była różnorodna: skrupulatne badania
paleontologiczne, geologiczne i dotyczące fauny grotowej, jak też topografia
podziemna i poszukiwania folklorystyczne”.
Także na
Białorusi imię Jana Czerskiego jest powszechnie znane, a poczta tego kraju
uczciła jego pamięć w 1995 roku emisją pięknego znaczka pocztowego.
* * *
Prawdopodobnie
z tegoż rodu wywodził się Stanisław Czerski (1883 - 1928), znany zoolog i
histolog, od 1922 roku profesor katedry histologii i embriologii Akademii
Medyczno - Weterynaryjnej we Lwowie, autor tekstów naukowych w języku polskim i
niemieckim.
1. Rys genealogiczny
Byli Dybowscy herbu Brodzic, Borodzicz, Lubicz, Nałęcz (Por. M.
Paszkiewicz, J. Kulczycki. Herby
rodów polskich, Londyn 1990). Pochodzili z Polski Środkowej,
z województwa łęczyckiego, lecz bardzo wcześnie odgałęzili się także na
Kresy, gdzie posiadali znaczne dobra ziemskie na Grodzieńszczyźnie,
Mińszczyźnie, Wileńszczyźnie, Witebszczyźnie. Tutaj pieczętowali się - jak
wynika ze źródeł pisanych heraldycznych - także godłem Ślepowron.
O Dybowskich herbu Brodzic Herbarz
rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego (cz. 1, s. 101, Warszawa 1853)
podaje: „Dybowscy. W Ziemi Warszawskiej
Jan posiadał dobra Mokre, które w roku 1663 pomiędzy synów jego Jana i Marcina
rozdzielone zostały”.
Odgałęzili się też na Podole, gdzie notowani byli w XIX wieku jako
świeża szlachta (Spisok dworian
wniesionnych w dworianskuju rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii,
Kamieniec - Podolsk 1897, s. 34).
W znanym Herbarzu Orszańskim
znajdujemy następujące dwa teksty dotyczące dziejów dwóch gałęzi tego wielkiego
domu:
„29. Dybowscy.
Roku 1773 msca Oktobra 29 dnia. J. PP.
Jakub, Franciszek y Wincenty, Ignacy z synem Adamem, Alexander z synami
dwóma - Dominikiem y Heliaszem; Bazyli y drugi Bazyli z synami dwóma - Janem y
drugim Janem; Tomasz z dwóma synami: Rafałem y Hrehorym oraz Jakub Dybowscy, herbem poniżey odrysowanym
pieczętujący się, wywod swoy w ziemstwie Orszańskim uczynili.
Herb Ślepowron.
Podkowa, barkiem prosto do góry;
na niey krzyż, na krzyżu kruk czarny, tróchę wspięte do lotu mający skrzydła, w
prawo tarczy obrócony, w pysku złoty pierścień trzymaiący. Pole tarczy
błękitne, podkowa biała; na hełmie nad koroną takiż kruk.
Dowodzili szlachectwa swego:
1684 Februaryi 5 dnia. Zapisem
wieczysto darownym od Jch Mść. Panów Tumińskich Marcinowi Dybowskiemu danym.
Prawem cessyinym od J. PP. Jasinskich na
włok cztyry w ekonomij Mohilewskiey Hrehoremi y Reginie Dybowskim danym”.
„30. Dybowscy.
Roku 1773 msca Oktobra 29 dnia.
J. PP. Jakub, Franciszek y Wincenty, Ignacy z synem Adamem, Alexander z
synami dwóma - Dominikiem y Heliaszem; Bazyli syn Hrehorego; Bazyli z dwóma
synami - Janem y drugim Janem; Tomasz z dwóma synami: Rafałem y Hrehorym oraz
Jakub Dybowscy, herbem poniżey
odrysowanym pieczętujący się, wywod swoy w ziemstwie Orszańskim uczynili.
Herb Nałęcz.
Biała binda, około zawiniona y
zawiązana w polu czerwonnym, na hełmie panna między jeleniemi rogami tak, że
się jednego jedną ręką, drugiego drugą trżyma, główa u niey związana tak,
że nad wiąz konce z obu stron dobrźe widać.
Dowodzili szlachectwa swego:
1684 Februaryi 5 dnia. Zapisem
wieczysto darownym od J.P.P. Tumińskich Marcinowi Dybowskiemu danym.
Prawem cessyinym na włok cztyry
gruntow w ekonomij Mohilewskiey od J. P. Jasińskiego Hrehoremu Dybowskiemu
danym”.
Zatwierdzony
przez heroldię wileńską Wywód Familii
Urodzonych Dybowskich herbu Borodzicz z 1803 r. stwierdza, że „Jakub Dybowski, koniuszy powiatu
rzeczyckiego, pojąwszy za żonę Teresę z Drogoszewskich primo voto Piotrową
Głębocką, okupił spod zastawy folwark ojczysty Trapalew wprzód w powiecie
oszmiańskim, a teraz wileńskim Guberni Mińskiej położony”. Stało się to w
roku 1736. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 993, s. 64 - 66).
W Archiwum Narodowym Białorusi w Mińsku (f. 319, z. 2, nr 1020)
znajdują się obszerne materiały do dziejów rodu Dybowskich, m. in.
10-stronicowy Wywód familii urodzonych
Dybowskich herbu Nałęcz, w którym czytamy m. in., iż „familia ta z dawna wysoko przed unią Korony Polskiey z Xięstwem
Litewskim rodowitością szlachecką zaszczycona była”... Zachował się list
Sebastyana Dybowskiego, dworzanina króla polskiego, z roku 1548 do marszałka
W.Ks.L. pisany, będący najwcześniejszym autentycznym dokumentem, do tego rodu
należącym. W roku 1800 za „rodowitą y
starożytną szlachtę polską” Deputacja Wywodowa Mińska uznała Tomasza,
Franciszka, Ignacego, Tadeusza, Józefa, Stefana, Jana, Onufrego i Wincentego
Dybowskich.
Wzmianki o reprezentantach tego znakomitego rodu spotyka się nagminnie
już w źródłach pisanych pochodzących z XVI stulecia. Tak np. około połowy
tego wieku w księgach ziemskich grodzieńskich figuruje Sebestian Dybowski,
„sprawca dworów grodzieńskich, dzierżawca
Ozierski i Nowodworski” (Akty...,
t. 1, s. 74 - 80).
Wspomina się o nim kilkakrotnie także w jednym z edyktów Zygmunta
Augusta (7 lipca 1555 r.), w którym S. Dybowski nazwany jest „sprawcą dworów grodzieńskich królowy jej
mości i kniahini najwyższej Bony, pani matki naszej” (tamże, s. 155 - 156).
Być może warto odnotować, że w dokumencie tym ów zacny szlachcic występuje jako
obrońca chłopów przed zbyt dokuczliwymi panami (Por. Akty..., t. 17, s. 397 - 398).
Tenże pan Sebestian Dybowski, z ruska zwany jako „sprawca dworow Korolewy Jejo Miłosti horodenskich, dzierżawca
ostryński, ozierski i nowodworski”, wielokrotnie figuruje w księgach
grodzkich grodzieńskich z roku 1555 - 1556 (Akty...,
t. 14, s. 21 oraz Archeograficzeskij
Sbornik Dokumientow, t. 3, s. 17). Wielmożny pan Andrzej Dybowski,
dworzanin jego królewskiej mości, mieszkaniec okolic Supraśla wzmiankowany jest
przez akta magdeburgii wasilkowskiej w 1567 r.
W 1577 roku wymienia się w zapisach do ksiąg grodzkich orszańskich imię
pana Walentego Dybowskiego i żony jego (z domu Rogówny), ziemian województwa
połockiego (Istoriko-juridiczeskije
matieriały, t. 24, s. 392 - 396). Pan Dybowski, właściciel sioła Hołyńce
figuruje w księgach magistratu mohylewskiego w latach 1578 - 1580 (Akty..., t. 39, s. 427, 596).
Jan Andrzejewicz Dybowski w 1580 r. otrzymał okup za dwór Zbaraski od
Hanny Podarewskiej, ziemianki brzeskiej.
W księgach magistratu mohylewskiego z roku 1584 występuje wspomniany
już pan Walenty Dybowski, „uriadnik
hołowczynski”, który nie doczekawszy się aż mieszczanie mohylewscy spłacą
mu według umowy dług za sól, pochwycił jednego z nich i „czerez niedziel szestnadcat” trzymał pod kluczem.
Chodzi o to, że pan Walenty Dybowski był widocznie człowiekiem
szczodrym a łagodnym, której to okoliczności nadużywali jego klienci.
Księgi archiwalne donoszą bowiem, że „i
inszyje dołżniki uciekali panu Dybowskiemu nie zapłaciwszy, kto z nich szto był
winien”. Gdy się więc miarka przepełniła, pożalił się widocznie dobrotliwy
szlachcic (oficjalnie skarg do urzędów nie zanosił) któremuś ze znajomych
spośród władz miejskich mohylewskich, a ten wyłapał niesfornych dłużników,
wpakował ich na kilkanaście tygodni do ciupy, jednego zaś dla satysfakcji pan
Dybowski przybywszy do ratusza „kazał
wziąć i w łańcuch okowawszy do gospody swojej odwieźć”... W ten
dopiero sposób udało się „pieniędzy kop
pięćdziesiąt osiem” odzyskać.
Po wypuszczeniu na wolność dłużnicy wszelako nie mogli wybaczyć swemu
dobroczyńcy, że wymusił na nich zwrot należności i zaskarżyli go przed sądem
królewskim o „grabieże i wielkie
trudności”, domagając się od niego odszkodowania prawie dziesięciokrotnie
wyższego niż wynosił zwrócony dług. Ostatecznie jednak mieszczanie mohylewscy
Maksym Siemienowicz i Maksym Kisły sprawę przegrali - w tym sensie, że nie
potrafili wymusić na Dybowskim żadnego odszkodowania. Sprawa jednak trwała od
1583 do 1587 roku i doszła nie tylko do wójta mohylewskiego Marcina
Strawińskiego, ale i do samego króla Stefana Batorego, przyprawiając obie
wadzące się strony o niepotrzebne straty czasu i sił. Skończyło się na
tym, że sąd królewski zachowując godne podziwu umiarkowanie, żadnej decyzji w
tej sprawie nie podjął, pozwalając jej w sposób naturalny wygasnąć (Istoriko - juridiczeskije matieriały, t.
7, s. 374 - 417).
W tymże tomie 7 (s. 202 - 203) zbioru archiwaliów wydanych przez
Sozonowa (Witebsk, 1877), znajduje się następujący interesujący tekst:
„Ja Onoprei Siemienowicz, woyt wołości mohilowskiej, ze wszystkimi
sotnikami na ten czas w wołości będącemi ... zeznawamy sami na się tym
dobrowolnym listem naszym, yżechmo pozwolili zgodnie dali z dobrey woli swey a
nie z żadnego przymuszenia od wszystkiey wołości panu Stanisławowi Dybowskiemu,
podstarościemu na ten czas naszemu mohilowskiemu, z każdey służby po groszey
sześci litewskich za to, że nam był cierpliwym póki bracia nasza z woytem
wołosnym ziezdzili do iego msci pana starosty naszego za przyczyną pana
podstarościego naszego zwysz mianowanego z nami się łaskawie obszedł y to
zborze na pieniędzach krom odwozu postanowił y według prozby naszey uczynił, co
my według myśli naszych sprawiwszy panu podstarościemu obietnicę swą ziścili i
o to wiecznemi czasy milczeć mamy, za żadną krzywdą tego sobie nie poczytaiąc,
ponieważ nasza dobra wola na to była, a gdzieżby kto z nas samych abo braci
naszey o to chciał skarżyć przed iego korol. młsciu, abo panem starostą, tedy
temu, kto na to wysłanym y wysadzonym ma zapłacić kop. czterdzieście
litowskich, a panu Stanisławowi Dybowskiemu druga kop. czterdzieście litowskich
za niewinne y bezprawne pociągnienie iego, co wszystko zapłaciwszy przedsie ten
nasz list ma przy mocy zostać, a pan Dybowski od żałoby wolnym być. Dlia
lepszey pewności do tego wyznanego listu my, wzwysz mianowani, kleima swe
nałożyli y o przycisnienie pieczęci uczsciwych ludzi, którzi na ten czas byli y
tego dobrze świadomi, co ichmc na ustną y oczewistą prosbę nasze uczynili a
pieczęci swe do tego listu przyłożyli, to iest pan Jan Leśniewski, komornik
powiatu orszańskiego, pan Siemion Zienkowicz, przy których pieczęciach i ręki
swe własne podpisali.
Pisan na zamku mohilowskim Marca
dnia piątego roku 1592”.
W styczniu następnego 1593 roku inna grupa mieszczan mohylewskich
dziękowała St. Dybowskiemu za cierpliwość i wyrozumiałość w oczekiwaniu na
zwrócenie długów, zapisując list swój jako oficjalną deklarację do ksiąg
magistratowych. Na owe czasy były to teksty raczej nietypowe.
Inny
reprezentant tej rodziny, Cherubin Dybowski, 12 grudnia 1597 r. skazany został
przez Sąd Główny Trybunalski w Mińsku na spłacenie odszkodowania na rzecz
sąsiada 3548 kop groszy litewskich (Lietuvos
Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, s. 124 - 136).
Tenże Cherubin Walentynowicz Dybowski, właściciel majątku Kamień
Charecki na Mińszczyźnie, figuruje w księgach sądu mińskiego w roku 1600. W
tymże czasie pojawia się tu i Szymon Dybowski „dobry szlachcic”, świadek sądowy
(Akty..., t. 18, s. 172, 174).
Raina Dybowska, podskarbina ziemska W.Ks. Litewskiego, figuruje w 1598
r. w księgach Głównego Trybunału Litewskiego (Akty..., t. 20, s. 134).
W 1649 roku Jan Dybowski był miecznikiem smoleńskim; onże w 1654 roku
mężnie walczył w obronie tego miasta przed natarciem Moskwy.
W latach 1716 - 1726 w magistracie m. Mohylewa zasiadał „szlachetny pan Dominik Dybowski, rayca”,
dbały o sprawiedliwość i dobrobyt zacnych mieszkańców tego królewskiego miasta
(Istoriko-juridiczeskije matieriały,
t. 11, s. 534 - 535).
W październiku 1725 roku za okradzenie cerkwi skazano na śmierć
jednego z krawców mohylewskich. Wyrok sądowy głosił: „obwinionego, iawnego złoczyńcę y swiętokradcę Marka Mikołaiewicza
Skorobohatego na gardło wskazuiemy, iako złodzieia przez mistrza mieyskiego, w
polu, na szubienicy obwiesić y całą godzinę obwieszonemu zostawać, a po wyiściu
godziny, iako świetokradcę, tamże w polu, przy szubienicy, ogniem spalić, w
Poniedziałek przyszły, to iest dnia ósmego Octobris anni praesentis, o godzinie
dziewiątey z rana, deciduiemy, y do dopilnowania oney exekucyj z pośrzodku
siebie szlachetnych panów Dominika Dybowskiego, raycę, y Filipa Głuchowicza,
ławnika mohilowskiego, przydaiemy y zsyłamy”... (Istoriko-juridiczeskije matieriały, t. 13, s. 181).
Antoni Dybowski 10 grudnia 1733 roku podpisał w Wiszni akt
konfederacji województwa ruskiego przy Stanisławie elekcie.
Franciszek i Józef Dybowscy z Ziemi Warszawskiej podpisali w 1764 roku
elekcję króla Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 125).
W sierpniu 1794 roku Komisja Porządkowa Księstwa Mazowieckiego
nakazała Feliksowi, Karolowi i Józefowi Dybowskim zwrócić obywatelowi Janowi
Gawarkowskiemu zabrane mu wcześniej pieniądze, konie i inne ruchomości (Por.
Akty Powstania Kościuszki, t. 2, cz. 2, s. 50 - 51. Kraków 1918).
Tomasz Dybowski pod koniec XVIII wieku był przy Antonim Tyzenhauzie „komisarzem dóbr podskarbiego wielkiego
litewskiego nowogródzkich i poleskich” (S. Kościałkowski, Antoni Tyzenhauz, t. 2, s. 219, Londyn
1971).
W XIX wieku Dybowscy władali m. in. folwarkiem Trapałów w powiecie
oszmiańskim. W 1838 roku Ludwik Dybowski był sądzony i wysłany pod dozór
policji w miejsce swego urodzenia (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr. 697).
Sztabs - kapitan rezerwy Dybowski w 1841 roku miał objąć funkcje
opiekuna szpitala przy kościele Św. Jakuba w Wilnie, lecz wileński wojenny
gubernator wolał mianować na ten urząd hulakę, pijaka i łapówkarza, radcę
tytularnego Jenbułajewa (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr
1614).
Z tego rodu pochodzą:
Benedykt Dybowski (1833 - 1930), wybitny polsko - rosyjski podróżnik,
zoolog, działacz patriotyczny i oświatowy, profesor Uniwersytetu Lwowskiego;
Władysław Dybowski (1838 - 1910), brat poprzedniego, także znakomity
zoolog, florysta, paleozoolog, profesor Uniwersytetu w Dorpacie;
Jan Dybowski (1855 - 1928), podróżnik, agronom, profesor szkół
wyższych we Francji i Polsce.
* * *
2. Benedykt
Tadeusz Dybowski
„Twarz - to zwierciadło duszy”
- powiedział antyczny myśliciel. W rysach, mimice, w oczach ludzkich
odbija się skład uczuć i myśli danej jednostki, jej pasje, dążenia, styl życia.
A także chyba i wysiłek cywilizacyjno-kulturalny poprzedzających ją pokoleń...
Z tego zdjęcia spoziera na nas człowiek przede wszystkim mądry i dobry.
(Nieodłączne to zresztą są cechy; nie ma ludzi jednocześnie naprawdę mądrych i
złych, bo dobroć to mądrość serca, a mądrość to dobroć rozumu; podobnież
głupota i zło nawzajem się warunkują i kojarzą, a może nawet tworzą po prostu
pewien spójny „syndrom charakterologiczny”, jak go tworzą dwie przeciwstawne
im, nazwane powyżej cechy)...
Benedyktowi Dybowskiemu poświęcono dziesiątki książek, setki artykułów.
I w każdej publikacji podkreśla się w sposób szczególny właśnie jego ogromne
zdolności intelektualne oraz nieprzekupną uczciwość i dobroć moralną. Poparte
tytaniczną pracowitością te dary Boże zaowocowały w ciągu długiego, bardzo
długiego, życia dziedzictwem bogatym, godnym szacunku i wdzięcznej pamięci
potomnych...
Pisze o nim historyk Andrzej Trepka: „Żarliwy w działaniu, gorącym sercem oddany twórczej pracy na bardzo
rozmaitych polach - stale miał przed oczami nie swój osobisty interes, ale
dobro Ojczyzny, nauki, ludzkości. Zależnie od potrzeb w danym czasie
najważniejszych, był organizatorem wyzwoleńczych walk narodu, lekarzem -
społecznikiem, heroldem darwinizmu i ateizmu, szermierzem postępu - w teoriach
i badaniach przyrodniczych, w światopoglądzie, w wizjach społecznych; to
znów - twórcą programów moralnej odnowy ludzkości.
Przez całe długie życie pchała
go do czynu niespożyta pasja odkrywcy, który w wyświetlaniu tajemnic przyrody
widział swoje posłannictwo i najwyższe szczęście osobiste. Dwoił się i troił,
swym entuzjazmem porywając innych. Tak pracował twórczo osiemdziesiąt lat!”.
Dybowski bardzo chętnie nadawał nowo odkrytym i opisanym przez siebie
gatunkom flory i fauny syberyjskiej „nazwy
drogich mi osób” - jak pisał - czyli Polaków, kolegów w pracy naukowej
lub zesłaniu. Tak w katalogach międzynarodowych zjawiły się m. in. Idus
Wałeckii, Phoxinus Łagowskii, Ladislavia Taczanowskii, Phoxinus Czekanowskii,
Micraspius Mianowskii, Phoxinus Jelskii i in. Z drugiej strony jego imię nadano
ponad 50 gatunkom flory i fauny, jak to np. było z egzotycznym mieszkańcem
Syberii jeleniem plamistym (Cervus dybowskii), gatunkiem ślepca Myospalax
dybowskii, czy rybą golomianką (Comephorus bajcalensis dybowskii). Został w
roku 1884 członkiem Polskiej Akademii Umiejętności, a w 1928 - Akademii Nauk
ZSRR.
Credo Dybowskiego, jego filozofii naukowej i życiowej, streszczało się
w jednym zdaniu: „Omnia mala scientia
vincet” - Wszelkie zło zwycięża wiedza. Nawet jeśli dziś nie możemy bez
zastrzeżeń podzielać tego, być może, zbyt optymistycznego, zdania, to jednak
rozumiemy szlachetne intencje człowieka, który tę piękną myśl wyznawał.
Gabriel Winkiewicz, profesor rosyjski, wydał o naszym wielkim uczonym
trzy książki: 1. B. J. Dybowskij.
Osnownyje etapy żizni i diejatielnosti, Irkuck 1961; 2. Geograficzeskije issledowanija B. J. Dybowskogo, Mińsk 1964; 3. Wydajuszczijsia geograf i putieszestwiennik,
Mińsk 1965.
W jednej z
tych książek pisze: „Działalność
Benedykta Dybowskiego stanowi jaskrawy przykład tego, jak ogromny pożytek
przynosi człowiek swą nieustanną pracą, umiejętnością wykorzystywania
wszystkich swych zdolności i twardą wolą osiągania celów, jakie przed sobą
stawia”...
* * *
Benedykt Dybowski urodził się we wsi Adamczyn niedaleko Mołodeczna na
Ziemi Mińskiej 30 kwietnia 1833 roku. Pochodził z rodziny o głębokich
tradycjach kulturalnych i patriotycznych. Matka była de domo Przysiecka.
Pewien fragment ze wspomnień Dybowskiego oddaje dobrze atmosferę jego lat
dziecięcych. „Adamczyn była to śliczna
miejscowość, otoczona półkolem pięknych gajów brzozowych z przymieszką sosen
i świerków, wśród pagórkowatej okolicy. Przez duży ogród przepływał
strumień, którego wody spadały kaskadą ze stawu; w pobliżu jego stał dom
murowany, biało tynkowany i drewniana oficyna. Mimo dworu biegł gościniec
licznie uczęszczany, wiodący od Dubrów do miasteczka żydowskiego Rakowa. Tędy
ciągnęły tłumy zziębniętych wojowników, wracających w 1812 roku z Moskwy. Biednych,
chorych, rannych, kalekich, a wszystkich zgłodniałych, karmiła i przechowywała
babka nasza... O tych nieszczęśliwych opowiadała nam często, prowadziła nas do
gaju, wskazywała miejsce ich pobytu; my to miejsce uważaliśmy za święte. Z
babką odwiedzaliśmy wieśniaków, ona leczyła chorych, miała całą apteczkę
domową. W ogrodzie uprawiała rozmaite zioła lecznicze: rabarbar, rumianek,
miętę, szałwię. Uczyła nas zbierać zioła, suszyć i używać; pod jej
kierownictwem nabierałem powołania do zajęć leczniczych. Stosunek do służby
dworskiej i wioskowej był prawdziwie rodzinny i wprost idealny...
Uważaliśmy Adamczyn jako raj ziemski, byliśmy tu otoczeni atmosferą
najzupełniej staropolską. Mowa, stroje codzienne i uroczyste, zwyczaje
były polskie...” Tak więc patriotyzm, demokratyzm, zamiłowania poznawcze
wyniósł Dybowski z domu rodzinnego. Przez całe życie przeniósł w swym sercu
miłość do ludzi i ziemi Białej Rusi, którą we wszystkich pracach nazywał
czule imieniem „Białolechii”.
Miał 2 siostry i 4 braci.
Nauki gimnazjalne pobierał Benedykt w Mińsku. O latach tych wspominał
w druczku Przed półwiekiem: „Urządzenie internatu było porządne.
Mieliśmy wielką salę do wspólnej nauki z ogromnym stołem politurowanym,
obstawionym taburetami. Każdy z uczniów miał swoją szafkę zamykaną na klucz,
gdzie chował książki i kajety... Obok sali była sypialnia z łóżkami
drewnianymi, stojącemi w szeregu” etc...
Z okresu dzieciństwa zachował Dybowski jaskrawe wspomnienia o
bezeceństwach władz rosyjskich na ziemiach zabranych Polski i Białorusi.
Wspomina, jak władze carskie odbierały rodzinom żydowskim dzieci, wywoziły je
gdzieś w głąb Rosji, by wychować na patriotów państwa rosyjskiego. „Wywożenie odbywało się publicznie; wozom
ochranianym przez wojsko piesze i przez kozaków, towarzyszyły setki lamentujących
żydówek; płacz dzieciaków, głośne łkania tłumu robiły przygnębiające
wrażenie”... I dalej: „Mikołaj I nie
cierpiał antypatycznie żydów, szczególnie wstrętnemi były dla niego: brody,
pejsy, nosy hakowate i chałaty żydowskie, to też następnie kazał żydom golić
brody, strzydz pejsy, nie wdziewać chałatów, a żydówkom zabronił nosić turbany
i klapiące pantofle. Prawie wszystkie te rozporządzenia wykonać się dały;
pamiętam jednak lament żydów i sceny rozmaite golenia bród, strzyżenia pejsów i
obcinania chałatów na policji”.
Tak bezecne postępowanie władz z ludnością wstrząsało duszą młodego
człowieka i napawało ją odrazą do każdego przejawu despotyzmu czy
poniżania godności ludzkiej.
W latach 1851 - 1860 odbył Dybowski studia medyczno - przyrodnicze na
uniwersytetach Dorpatu (Tartu), Breslau (Wrocławia), Berlina, Sztokholmu,
Petersburga. W trakcie krótkiego pobytu na Śląsku zaprzyjaźnił się ze znanym
pszczelarzem Janem Dzierżoniem i przestudiował jego teksty naukowe.
Doktoryzował się w Berlinie na podstawie rozprawy Commentatio de Parthenogenesi specimen..., Berlin 1860.
W 1862 roku w Dorpacie ukazała się w języku niemieckim książka Versuch einer Monographie der Cyprinoiden
Livelands nebst einer synoptischen Aufzählung der europäischen Arten dieser Familie, której autorem był
właśnie dr Benedict Nałęcz Dybowski. Była to druga książka naukowa naszego
wybitnego, wówczas jeszcze bardzo młodego uczonego.
Podczas nauki w Dorpacie związał się Benedykt z polską konspiracją
patriotyczną, należał też do kółka abstynentów „Bracia mleczni”...
8 maja 1861 roku zorganizował na polecenie zwierzchnictwa rewolucyjnego
słynną manifestację polityczną młodzieży w Wilnie. Został schwytany przez
policję i na kilka miesięcy deportowany z sześcioma wilnianami za Ural.
Po powrocie do kraju w 1862 roku pełni funkcję wykładowcy Szkoły
Głównej w Warszawie. Jednak jego laboratorium naukowe wkrótce staje się
miejscem schadzek polskich patriotów, bywa tu m. in. przyszły dyktator
powstania Romuald Traugutt. Ponownie zostaje więc młody profesor schwytany
przez żandarmerię i przez sąd doraźny skazany na powieszenie. Dopiero pod
szubienicą nadeszła wiadomość o zamianie kary śmierci na 12 lat katorgi.
Zostaje okuty w kajdany i rusza w daleką drogę pod czujnym okiem policjantów.
Miał spędzić w Syberii okres od 1864 do 1877 roku.
Na zesłaniu prowadzi intensywne prace badawcze, skupiając wokół siebie
grono znakomitych uczonych, m. in. Jana Czerskiego, Aleksandra Czekanowskiego,
Wiktora Godlewskiego. Bazując na teorii Darwina tworzy własną koncepcję
pochodzenia Bajkału i jego fauny, jak również szerzej - flory i fauny Syberii,
pod wpływem warunków geograficznych.
Spotykał się tu i współpracował przez pewien okres z wybitnym
podróżnikiem Mikołajem Przewalskim, generałem rosyjskim polskiego pochodzenia.
Jako wybitny ichtiolog, badacz fauny jeziora Bajkał zasłynął Dybowski
na cały świat, odkrył m. in. liczne gatunki skorupiaków, żyjących na głębokości
ponad 1 tysiąca metrów, przy czym sam konstruował i sporządzał wymyślne
urządzenia do połowu fauny jeziorowej na wielkich głębokościach. Trzeba
powiedzieć, że Bajkał nie przypadkowo jest często zwany morzem. Wielkość lustra
tego jeziora stanowi 31,5 tys. km2, długość 636 km, szerokość waha
się od 25 km do 79,4 km, zaś głębokość sięga 1620 m (dla porównania: jezioro
Tanganika osiąga głębokość 1435 m, a Morze Kaspijskie, największy zbiornik
jeziorny- „tylko” 945 m).
Z 1182 gatunków fauny bajkalskiej aż 700 stanowią gatunki, których nie
spotyka się nigdzie indziej na świecie, jak np. „benedykcje” czyli ślimaki
przedoskrzelne, odkryte i opisane przez braci Dybowskich, czy endemiczne
gąbki z rodzaju Lubomirskia, tworzące na łąkach podwodnych całe malownicze
osiedla... Odkrycia naukowe Dybowskiego dokonane na tym terenie na zawsze
zostały zapisane do annałów nauki rosyjskiej i światowej. Gdy jednak
Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne zwróciło się do B. Dybowskiego z propozycją,
by wyraził zgodę na oficjalne dodanie do jego nazwiska przydomku Bajkalski - w
uznaniu zasług - uczony odmówił, ponieważ to nowe nazwisko „Dybowski-Bajkalski”
musiałby zatwierdzać osobiście cesarz Wszechrosji, gnębiciel Polski...
Trzeba przyznać, że początkowo rosyjskie towarzystwa i organizacje
naukowe bojkotowały i blokowały działalność Dybowskiego, wyniki bowiem i fakty,
jakie ustalał, obalały teorie ówczesnych autorytetów. A, jak wiadomo, nikt
takich nowatorów nie kocha. Dopiero pomoc wpływowych rodaków (Branicki,
Radoszkowski, Despot Zenowicz, Jankowski) umożliwia mu zarówno kontynuację
badań, jak i publikowanie ich wyników. Dopiero
po ukazaniu się w 1874 roku kolejnej jego ważnej książki przełamało lody, a w
1881 otrzymał nawet order Św. Stanisława.
W 1877 roku Dybowski powraca do Polski, ale jako zagorzały
wolnomyśliciel wywołuje wokół siebie konsternację. Polacy szczują go za ateizm,
Żydzi - za to, że jest gorącym polskim patriotą. Po gorzkim doświadczeniu tej
„polskiej tolerancji” ponownie udaje się wybitny uczony do Rosji, tym razem
dobrowolnie, na wschodnie krańce imperium, na Kamczatkę. Według danych
Dybowskiego na Syberii Wschodniej żyje 559 gatunków ptaków, 216 - ssaków, 109 -
ryb. Przed jego badaniami w tym regionie nauka znała 211 gatunków ptaków i 60
gatunków ssaków (Por. B. Dybowski Spis
systematyczny gatunków i ras zwierząt kręgowych fauny Wschodniej Syberii,
Lwów 1922).
O kamczackim okresie działalności naszego rodaka historyk Zygmunt
Librowicz pisze co następuje: „Jako
lekarz na Kamczatce Dybowski pracował na miejscu przez lat cztery (piąty rok
zabrały mu dwie podróże tam i z powrotem), a była to praca bardzo uciążliwa. Do
niego należały czynności urzędowo-lekarskie na całym tym półwyspie i na Wyspach
Komandorskich, 200 mil morskich od Petropawłowska odległych. Zimą jeździł „za
czynnościami” na saniach w psy zaprzężonych, latem łodzią po rzekach lub
parowcach po morzu, a gdzie wody nie ma, to konno wierzchem. Za przybyciem
zawsze załatwiał najprzód interesa lekarskie i w wolnych tylko chwilach mógł
się oddawać poszukiwaniom.
Działalność Dybowskiego w
Kamczatce nie ograniczała się na zajęciach lekarskich i studiach
przyrodniczych: zapragnął on mocno wpłynąć na polepszenie ekonomicznych
stosunków Kamczatki i w tym celu porobił niektóre kroki, z kosztami nawet
połączone, jako to: sprowadził własnym kosztem nasiona roślin, których
wprowadzenie uważał za pożyteczne dla kraju, podawał do władz sprawozdania
tyczące się polepszenia bytu mieszkańców itp. Szczególnie ważny jest jego
memoriał podany do gubernatora, w celu wprowadzenia specjalnej ustawy
łowieckiej. Sobole i inne zwierzęta dające futra stanowią ważny artykuł
bogactwa Kamczatki, lecz wskutek nieporządnego polowania zwierzyna ta staje się
coraz rzadszą i, według wyrachowania Dybowskiego, za jakie lat 20 sobole
zupełnie zaginą, albo co najmniej staną się rzadkością. Dla zaradzenia temu,
występując na pozór jako zamiłowany zoolog, proponował Dybowski wzbronienie
tępienia tej zwierzyny, dalej szereg ograniczeń, których wprowadzenie i
dopilnowanie zapewnić miało utrzymanie się zwierza, a przez to bogactwa
krajowego. Tym sposobem okazał się Dybowski pierwszorzędnym filantropem i jest może
jedynym z podbiegunowych podróżników, , który w tym kierunku pewną zasługę
położył... Jeżeli kiedy Kamczadale, Koriaci i Łomuci zdobędą się na epopeę
narodową, to niezawodnie Dybowski będzie w niej figurował pod nazwą
jakiegoś półboga i odegra w niej rolę dobroczynnego ducha, który w opiekuńczej
troskliwości o przyszły byt lekkomyślnej ludności, zabezpieczył od zagłady
jedną z głównych podstaw jej utrzymania,
obfitą w tej okolicy futrodajną zwierzynę (...).
Latem roku 1881 Dybowski objechał
naokoło Kamczatkę, konno, we czterech ludzi. Dotąd nikt tego nie próbował,
mniemano nawet, że jest niemożebnym odbycie tej drogi na jednych i tych samych
koniach, ale czegoś - jak się wyraził Dybowski - silna wola dokonać nie zdoła.
Cała ta droga wynosi 2600 wiorst, a ze zboczeniami dochodzi do okrągłej cyfry
3000. Podróż ta, bez drogi po lasach, górach, bagnach, z przeprawami przez
rzeki o grząskich brzegach, przedstawiała przeszkody niepodobne na pozór
do pokonania. Wszystko to zwalczono i szczęśliwie do Petropawłowska na czas
wrócono. Dybowski złamał podczas wycieczki żebro (...).
Nieskalany charakter, dusza
czysta i wzniosłym celom oddana, bezinteresowna i wolna od przeceniania
wszelkich błahostek życiowych - oto charakterystyczne cechy Dybowskiego, które
mu zjednały gorących wielbicieli w kraju, a szczerych przyjaciół na wygnaniu i
podczas dobrowolnego pobytu na dalekiej północy”.
Znany jest powszechnie fakt, że podróżnik szwedzki Nordenskjöld
uważał prace Dybowskiego za „najważniejsze
osiągnięcia naukowe” tamtych czasów i nieraz wyrażał podziw dla jego
żelaznego charakteru.
Przez wiele lat współpracował Dybowski z Pamiętnikiem Fizyograficznym, zamieszczając w nim m. in. recenzje o
ukazujących się wówczas dziełach z dziedziny botaniki i ziołolecznictwa,
jak również publikując wyniki własnych badań w tej dziedzinie. Współpracował
też, jako popularyzator nauki, z licznymi periodykami wysokonakładowymi w
Polsce i Rosji.
Dybowski był
autorem ponad 350 prac naukowych z dziedziny zoogeografii, systematyki
zwierząt, anatomii porównawczej, medycyny, socjologii, historii i in. w języku
polskim, niemieckim, rosyjskim, łacińskim.
* * *
Dużą sławę zaskarbił sobie nasz profesor nie tylko na niwie nauki,
lecz także jako człowiek o wyjątkowo wysokich walorach etycznych. Zapamiętałe
dorabianie się majątku uważał m. in. za rzecz niegodziwą - w każdych
okolicznościach: „Każde bogactwo - pisał - wyrasta na krzywdzie innych; kto dąży do
fortuny, ten nieraz z drogi prawej zejść bywa zmuszony”. Jeśli komuś pomógł
jako lekarz, nigdy nie brał płaty, piętnując kolegów pobierających honoraria,
gdyż przez to „robią z
najszlachetniejszego zawodu - najwstrętniejsze z rzemiosł”. Mało tego: na
zesłaniu niezamożnym pacjentom z reguły oferował leki kupowane za własne
pieniądze. Największą ofiarność okazywał względem swych rodaków - zesłańców,
jak też miejscowej ludności - Aleutów, Kamczadałów, Jakutów, Jukagirów -
spychanych przez imperializm carski na margines życia społecznego. Całe
pieniądze, mozolnie zarobione na Kamczatce, obrócił na potrzeby krajowców,
między innymi importując z Europy i Ameryki nieznane tam gatunki roślin
uprawnych i zwierząt hodowlanych; a dobrodziejstwo wprowadzenia renów na Wyspę
Beringa przeżyło jego samego - we wdzięcznej pamięci członków miejscowego
plemienia i w polepszeniu warunków ich bytu. Przysłużył się dalekiej i
śnieżnej Syberii szlachetny mińszczanin, a ona uwieńczyła go nieśmiertelną
sławą. „Leczył darmo, odkrywał zagadki
tej ziemi, dla prymitywnych jej ludów był ojcem najczulszym - jak nikt przed
nim, a niewielu po nim. Aż wszedł do ich panteonu opiekuńczym bóstwem,
brzmiącym egzotycznie: Polak. Takim w aleuckich i kamczadalskich wierzeniach
jest po dziś dzień, z czcią sławiony przez usta pieśniarzy i szamanów z końca
świata” (A. Trepka Benedykt Dybowski,
Katowice 1979).
Po powrocie z Rosji został profesorem na Uniwersytecie Lwowskim
obejmując katedrę antropologii i filozofii przyrody. Był zwolennikiem
światopoglądu, któryby można było nazwać naturalistycznym ewolucjonizmem.
Podkreślał, że najrozmaitsze formy życia od ameby do człowieka podlegają tym
samym ogólnym prawom biologicznym. Społeczeństwo traktował jako swoisty
organizm. Jedność przyrody i świata ludzkiego uznał za naczelną zasadę nauki.
Stąd też płynęła jego wiara w uniwersalność ewolucjonizmu, w konieczność
podporządkowania nauk społecznych metodom nauk przyrodniczych.
We Lwowie przebywał Dybowski aż do śmierci (w roku 1930). Do ostatnich
dni walczył z tym, co uchodziło w jego oczach za obskurantyzm i zacofanie,
opracował własną utopijną wizję ewolucji ludzkości. Postulował m. in.
powszechne wprowadzenie międzynarodowego języka esperanto na miejsce języków
narodowych, zniesienie wszystkich religii, kategoryczny zakaz używania
alkoholu, tytoniu i narkotyków. W bronieniu swych racji był nieustępliwy aż
do uporu, żarliwy aż do apodyktyczności.
„Łatwiej - mówił - napisać księgę,
niż żyć jeden dzień cnotliwie. Łatwiej walczyć orężem z najgorszym
nieprzyjacielem, niż toczyć bój z przesądem, wiekami uświęconym”.
Wieloma swymi
ideami, pomysłami, marzeniami wybiegał Benedykt Dybowski poza ramy, poziom i
uwarunkowania swej epoki; podobnie jak ów bohater poematu Friedricha Schillera,
twierdzić mógł:
„Nie dojrzało jeszcze to stulecie
Do moich ideałów, żyję myślą
W onym świecie
Przyszłości, wolny obywatel
Między jeszcze nie urodzonymi duchy
jestem jak obraz epoki
dotąd nie istniejącej”.
Należał Dybowski do plejady polskich myślicieli - racjonalistów,
którzy, z jednej strony, byli niejako wyobcowani ze, w znacznym stopniu
katolickiego, społeczeństwa polskiego, oraz, z drugiej strony, przerastali zbyt
drastycznie poziom swego otoczenia pod względem intelektualnym, by mieć z nim
jakieś punkty styczne.
Najbliższe
otoczenie tych znakomitych i światłych ludzi nie miało i w zasadzie nie mogło
mieć z nimi nic wspólnego, większość bowiem, jego stanowili - że użyjemy
włoskiego idiomu - „pro maxima parte
illiterati et idiotae”. Jak wszędzie i zawsze...
Uderzającą cechą światopoglądu Dybowskiego był konsekwentny,
filozoficznie ugruntowany, chciałoby się rzec - uparty, ateizm. Wydaje się
jednak, że źródłem tego stanu rzeczy wcale nie były tylko i wyłącznie racje i
argumenty naukowo-teoretyczne. „Ateizm
znamionuje wolną myśl” - pisał Blaise Pascal - i dodawał: „ale tylko do pewnego stopnia”. I to
jest niepodważalne. Wszelako zarówno elitarne, jak i szersze kręgi inteligencji
europejskiej w drugiej połowie XIX - pierwszej połowie XX wieku hołdowały
zasadzie nihilistycznej, negującej wiarę jako przejaw słabości duchowej.
Dobitnie wyraził ten styl odczuwania i rozumowania Fryderyk Nietzsche, gdy
pisał:
„Każda wiara jest wierzeniem w prawdziwość
czegoś.
Najbardziej krańcową formą nihilizmu byłoby
przeświadczenie: że każda wiara, każde wierzenie w prawdziwość czegoś są
koniecznie fałszywe: ponieważ świata prawdziwego wcale nie ma. A więc: pozór
perspektywiczny, którego pochodzenie leży w nas samych (ile że wciąż potrzeba
nam ciaśniejszego, skróconego, uproszczonego świata).
Jest to miarą siły, do jakiego
stopnia możemy wyznać przed sobą pozorność, konieczność kłamstwa nie zapadając
się przez to”...
Wydaje się jednak, że jednym z najważniejszych czynników,
warunkujących odejście od wiary i od kościoła wielu ludzi myślących, o prawym
sercu i czystym sumieniu było zbyt ścisłe związanie się ówczesnych kościołów
chrześcijańskich z władzą doczesną, jakże często nieludzką i nikczemną.
Zbliżenie to było nieraz tak ścisłe, że wydawało się, iż aparat polityczny, w
tym policyjny, i kościół stanowią jedną całość. W tej sytuacji nieuchronnie
protest społeczny musiał nabierać też form nie tylko antyklerykalnych, ale
i antyreligijnych. Wydaje się to potwierdzać profesor Florian Znaniecki,
pisząc w dziele Upadek cywilizacji
zachodniej co następuje:
„Osobnik buntujący się przeciwko
jakiejkolwiek części doktryny lub dyscypliny religijnej naturalnie dochodzi do
całkowitego ich odrzucenia i do szukania w zamian takiego poglądu na świat
(skoro go nauczono, że musi mieć jakiś pogląd na świat), który by go uwolnił od
obowiązku przyjmowania i czynienia rzeczy, które mu się nie podobają. Co
więcej, doktryny kościoła, jak wszelkie doktryny panujące, tak często służyły
za pokrywkę hipokryzji, płytkości, głupoty i lenistwa umysłowego; najwyższe
zasady religii tak często używane były jako narzędzia świętokradztwa i
tyranicznej nietolerancji, że bunt nieraz nabierał cech rzeczywistego lub
pozornego moralnego obowiązku, i materializm pociągał buntowników, jak zawsze w
podobnych wypadkach pociąga skrajne przeciwieństwo zwalczanej idei. Stąd
wypływa to dziwne zjawisko, że najbardziej beznadziejna ze wszystkich doktryn,
zaprzeczająca nie tylko wolności życia duchowego, ale samego jego istnienia,
tak często bywała kojarzona z dążnościami do wolności intelektualnej
i moralnej”.
Niewątpliwie ateizm B. Dybowskiego wynikał raczej z faktu, że znał
księży i popów, będących konfidentami policji, niż z przesłanek
ogólnofilozoficznych.
Oczywiście,
nie ze wszystkimi jego koncepcjami można się zgodzić - nie ma takiej
konieczności. Trzeba jednak pamiętać, że bardzo często tacy autorzy
ekstrawaganckich idei, marzycielskich pomysłów, nonkonformistycznych projektów
otwierają przed zaskoczoną ludzkością rozległe widnokręgi i jasne perspektywy
rzeczywistego rozwoju.
* * *
W pisarstwie swym łączył B. Dybowski w sposób dziwnie niesprzeczny
wewnętrznie precyzję opisu przyrodniczego, piękno retoryki patriotycznej,
wzniosłość moralistyki obywatelskiej i zalety stylu estetycznego. W numerze 5
czasopisma Kosmos za rok 1898
umieścił Dybowski swój szkic geologiczno - botaniczno - zoologiczny o jednym
z najsłynniejszych jezior naszych pt. Świteź.
Czytamy m. in. w tym równie kompetentnym, co pięknym, tekście:
„Pomiędzy jeziorami większemi w
ziemi Nowogrodzkiej pierwsze miejsce zajmuje Świteź (...) Od chwili, gdy na
horyzoncie piśmiennictwa naszego nadobnego zajaśniała Świteź wdziękiem
promiennym poezji niezrównanej - stała się też ona królową jezior i na całym
obszarze Polski, jak daleko sięga mowa nasza ojczysta. Dzisiaj po akcie
koronacyjnym, dokonanym przez najwyższego kapłana świątyni natchnienia,
największego poety naszego, nikt już chyba berła z jej dłoni królewskiej
wytrącić nie potrafi. Bo gdyby teraz nawet ręka świętokradzkiego barbarzyńcy
jakiego dopiąć umiała swego celu zbrodniczego i ogołociła ją ze wszystkich
dzisiejszych jej powiatów, z całego piękna jej otoczenia, gdyby brudna
spekulacja skaziła jej brzegi, gdyby jej odjęto nareszcie samo miano poetyczne,
jak to uczyniono np. z górą Bekiesza, a i z Polską całą, to i wtedy wobec
takich okoliczności fatalnych, łatwych zresztą już dzisiaj do przewidzenia -
Świteź pozostanie w duszy całych pokoleń przyszłych - taką, jaką ją widział
poeta i jaką ją oddał w rymach nieśmiertelnych”.
Ten stop uczucia szlachetnego, ideału etycznego i wiedzy dokładnej w
przypadku B. Dybowskiego wynikał z zupełnie świadomego nastawienia,
któremu dał wyraz rozpoczynając swój obszerny cykl artykułów pt. Dwie Świtezie w czasopiśmie Ziemia w 1911 roku. Oto jego „idea”:
„Nastrój duchowy, z jakim przystępować
winniśmy do badań nad poznaniem kraju naszego, maluje dobrze wiersz poety A.
Gliszczyńskiego Kochaj swą ziemię...
Kochaj swą ziemię rodzinną
Nad wszystkie skarby,
Szarą jej skibę równinną
I wzgórków garby
Kochaj kobierce pól złote
I gwarne lasy,
I cały wdzięk i prostotę
Jej swojskiej krasy.
I jej tęsknotę wieczystą,
Co nad nią drzemie.
Kochaj swą ziemię ojczystą
Nad wszystkie ziemie.
I chociaż olśnią twe oczy
Innych ziem czary,
I mniej się wyda uroczy
Twój kącik szary,
Gdy opłakując w cichości
Los twej zagrody,
Obcym twój duch pozazdrości
Słodkiej swobody,
Niech będzie tem więcej droga
Ta twoja niwa,
Im bardziej smutna, uboga
I - nieszczęśliwa”...
* * *
Interesujące
są rozważania Dybowskiego o psychologii poznania. Tak np. w dziele O światopoglądach starożytnych i
naukowym pisze: „Wszystkie poglądy na
budowę wszechświata były (w starożytności) „geocentryczne”, czyli uznawano Ziemię
za środek główny stworzenia wszechświatowego. Następnie były one
„antropocentryczne”, to znaczy, że przypuszczano, iż dla człowieka jedynie cały
wszechświat został stworzony. Takie dziecinne poglądy miały w swoich skutkach
najsmutniejsze dla ludzkości wyniki: wytworzyły to, co nazywamy „megalomanią”,
czyli chorobliwą manię wielkości. Tak np. Żydzi są dotąd przekonani, że oni są
wybrani przez jedynego prawdziwego Boga za naród specjalnie przez Niego
ukochany; za ich przykładem poszły i inne narody. Megalomania zawładnęła
umysłami ludów, szerząc fanatyzm, szowinizm, depcząc wszelkie uczucia
sprawiedliwości, moralności, etyki, miłości bliźniego. W miejsce tych cnót
koniecznych powstały wstrętne zasady nienawiści plemiennej, siły pięści przed
prawem i chorobliwa żądza panowania nad innymi.
Takie to są rezultaty
działalności na umysł ludzki światopoglądów starożytności: one wytworzyły
dzisiejsze przekonania, że „mój naród jest najlepszy, bo ja do niego należę;
mój światopogląd jest najprawdziwszy, bo ja w niego wierzę”. Wszelkie logiczne
zarzuty przeciwko takim przekonaniom są niedopuszczalne, uznane za
niepatriotyczne, a nawet za heretyczne... Ogólną ich cechą jest wstręt do
prawdy, z którego płynie ciągła troska o niedopuszczenie prawdy na światło
dzienne a stąd zacięta walka z wiedzą. Oni tak się boją prawdy, tak jej
nienawidzą, że zdolni są do najbardziej barbarzyńskich czynów, byleby ją
pokonać”.
Proroczo też
nasz wielki rodak pisał na początku wieku XX, wieku dwóch wojen światowych: „Każdy racjonalnie i logicznie myślący
człowiek, wolny od takich chorób umysłowych jak megalomania, daumomania,
veritofobia - widzi jasno, że dzisiejsze wypadki grozą przejmujące są
nieuniknionym rezultatem działalności chorobotwórczej, psychicznej,
światopoglądów panujących wszechwładnie wśród społeczeństw”...
* * *
Wyjątkowo
interesujące są wywody Dybowskiego o rasach i etnosach ludzkich. W dziele O starożytności rodu ludzkiego w świetle
najnowszych badań (Lwów 1904) snuje nasz uczony następujące błyskotliwe
rozumowanie: „Przed niedawnymi czasy
jeszcze myślano, że pierwotny składnik społeczny, mianowicie horda, może być
uważana jako wyraz czystości rasowej, ale badania dokładnie wykazały, że i ten
składnik pierwotny np. u Eskimosów albo u mieszkańców Ziemi Ognistej, jest
już skomplikowany, bo nawet i tam da się wyróżnić kilka typów
antropologicznych.
Zresztą budowa fizyczna i właściwości
psychiczne nie są czymś stałym; zmienność cech jest rzeczą konieczną wobec
zmieniających się nieustannie warunków otoczenia. Jako dowody, mające świadczyć
przeciwko tym zasadom, stawiano rasę żydowską i egipską. Żydzi z czasów
biblijnych uważani byli najdłużej za rasę najmniej zmieszaną, a przecież
składali się oni z 12 pokoleń, żadnymi więzami etnicznymi ze sobą nie
związanych, a tylko wyznaniowymi; krzyżowali się oni przy tym ze wszystkimi
plemionami zamieszkującymi Palestynę i kraje przyległe. Po emigracji z
Palestyny wchodzili w związki z ludami Europy. Dziś kto by chciał dopatrzeć się
u żydów jedności rasowej, musiałby chyba wdziać na siebie okulary niewiedzy. A
wszakże są badacze i uczeni, którzy twierdzą, że rasa żydowska od wyjścia z
Palestyny wcale się nie zmieniła. Przyczyną takiego zapatrywania jest złudzenie
wywołane pozorną jednostajnością typu psychicznego żydów.
(Już sam pobyt w warunkach odmiennych musiał z konieczności położyć swą
pieczęć na Izraelitach. Gdym widział ich w Adenie, dopiero wtedy poznałem
różnice żydów azjatyckich od europejskich. Gdybyśmy mieli okazy wróbli naszych
z czasów przedhistorycznych i porównali je z okazami obecnie żyjącymi, to
bylibyśmy znaleźli między nimi różnice.
„Panta rei” Heraklita ma swoje zastosowanie najoczywistsze
w morfologii człowieka. Wszystko płynie, wszystko się zmienia, a człowiek
jeden miałby dziwaczny przywilej pozostawania niezmienionym? Na to trzeba
przynajmniej zaszczytu należenia do narodu wybranego i umiłowanego przez
Jehowę. Taka wiara dobra jest dla ciemnoty, ale traktować ją na serio w nauce
jest już dzieciństwem)”.
Równie twórcze i zgodne z danymi nowoczesnej etnologii są roztrząsania
Dybowskiego o tzw. „typie etnicznym” człowieka. „Ludzie przez dłuższe współżycie - pisze uczony - połączeni ze sobą ścisłymi więzami wyznaniowymi, pozostający pod
wpływem jednostajnych idei politycznych i zwyczajowych, nareszcie przez
wsobność (zamkniętość w sobie - przyp. J.C.) ścisłą, wykształcają wspólność uczuć, a zarazem i wyraz tych uczuć:
jak gesty, mowa etc. A więc powstaje przez to wszystko razem wzięte typ wspólny
psychiczny, a następnie w ten sposób wytwarza się tak zwana jedność narodowa.
Ta wypływa zwykle z sympatii do tego, co do nas jest podobne, co się widzi co
dnia, do czego się przywyka, ale zarazem też z antypatii do tego, co jest od
nas różne i do czego się nie przywykło.
Jak do ludzi sobie podobnych tak
i do krajobrazów przywyka człowiek i naród cały i tu jest źródło miłości
ojczyzny. Składniki tego przywiązania są różne. I tak odnośnie do ziomków
nasamprzód idą cechy fizyczne, ujednostajnione w danej grupie narodowej przez
sposób noszenia zarostu na głowie i twarzy, przez jednostajną odzież, jednakie
ruchy, podobny wyraz twarzy. Różnice takich cech odczuwają ludy bardzo silnie,
z jednej strony przywiązują się do tego, co jest swoje, z drugiej strony czują
niechęć albo odrazę do tego, co jest obce. Dosyć tu wspomnieć o pejsach i
jarmułce; niechaj kto przywdzieje jarmułkę i zapuści pejsy, a wszyscy go
poczytają za izraelitę.
Następnie za wyglądem zewnętrznym
idzie mowa, same ruchy ust i twarzy wykonywane przy danej mowie krystalizują
się w wyrazie lica. Mowa to straszny despota, bo nawet różnica dialektu, a
nawet akcentu, staje się powodem do niechęci albo do sympatii.
A dalej odmienność wiary,
najdrobniejsze różnice w dogmatach, w sposobie żegnania się lub odmawiania
modlitwy są już dostatecznymi przyczynami, ażeby dać wyraz nienawiści i
fanatyzmu, albo wielkiego współczucia”.
Są to obiektywnie stwierdzalne prawidłowości i fakty, uznawane przez
nowoczesną etnologię za oczywiste, ale pierwszeństwo precyzyjnego opisu
naukowego tych zjawisk należy do naszego uczonego.
Bardzo podobną do tej koncepcji w końcu XX wieku opracował jeden
z najwybitniejszych etnologów i historyków rosyjskich Lew Gumilow, autor
wielu oryginalnych hipotez i idei w dziedzinie etnogenezy, badacz o
niewątpliwie światowej sławie. Znał on dobrze dzieła Dybowskiego i bazując na
jego myśli poszedł dalej w rozwoju doktryny etnologicznej, uzupełniając ją
wieloma świetnymi pomysłami. Zobaczmy, co pisze na temat pochodzenia narodów
Lew Gumilow w dziele Geografia etnosu w
okresie historycznym (Moskwa 1990, s. 28 - 31):
„Narodziny każdej instytucji
społecznej poprzedzane są przez zjednoczenie się określonej liczby ludzi,
sympatycznych sobie nawzajem. Przystępując do działania wkraczają oni do
procesu dziejowego, scementowani przez obrany przez nich cel i los dziejowy. W
jaki by sposób nie ułożyła się ich przyszłość, wspólnota losu - jest to warunek
sine qua non.
Taka grupa może zostać
rozbójniczą bandą wikingów, sektą religijną mormonów, zakonem templariuszy,
wspólnotą mnichów buddyjskich, szkołą impresjonistów itp., lecz wspólne co
można wynieść poza nawias - to podświadome dążenie tych ludzi do siebie
nawzajem, niech nawet tylko w celu prowadzenia ze sobą sporów. Dlatego te
embrionalne zrzeszenia nazywamy konsorcjami. Nie każda z konsorcji wyżywa;
większość jeszcze za życia założycieli rozsypuje się, lecz te, którym udaje się
ocaleć, wchodzą do historii społeczeństwa i natychmiast obrastają formami
socjalnymi, często tworząc tradycję.
Te nieliczne, których los nie
urywa się pod ciosami zewnętrznymi, dożywają do naturalnej utraty zwiększonej
aktywności, lecz zachowują inercję pociągu jeden do drugiego, wyrażającą się we
wspólnych przyzwyczajeniach, gustach, odbiorze świata itp.
Tę fazę komplementarnego
zrzeszenia nazywaliśmy konwiksją. Ona już nie ma siły oddziaływania na otoczenie
i podlega kompetencji nie socjologii, lecz etnografii, ponieważ tę grupę
jednoczy byt. W sprzyjających warunkach konwiksje są stabilne, lecz zdolność
sprzeciwiania się otoczeniu dąży u nich do zera, i wówczas rozsypują się one
wśród otaczających konsorcji (...)
...U podstaw podziałów etnicznych
leżą różnice w zachowaniu się indywiduów, składających się na etnos... Każda
żyjąca osoba tworzy wokół siebie jakieś napięcie, posiada jakieś rzeczywiste
pole energetyczne lub układ takich pól, na podobieństwo elektromagnetycznego
składającego się z linii siłowych, które się znajdują nie w stanie spokoju,
lecz wahają się rytmicznie z określoną częstotliwością.
Ponieważ indywidua o nowym nastroju
współoddziaływują ze sobą, to natychmiast powstaje całość - jednonastrojowa pod
względem emocjonalnym, psychologicznym i zachowania, co widocznie ma sens
fizyczny. Najprawdopodobniej widzimy tutaj jednakową wibrację bioprądów tych
indywiduów, innymi słowy - jedyny rytm (częstotliwość drgań). Właśnie on jest
odbierany przez obserwatorów jako coś nowego, niezwykłego, nie swego. Lecz jak
tylko takie „pole pasjonarne” powstaje, natychmiast nabiera kształtów
instytucji socjalnej, organizującej zespół pasjonarów: wspólnotę, szkołę
filozoficzną, drużynę, polis itd. Przy tym ogarniane są nie tylko indywidua
pasjonarne, lecz także te, które otrzymały tenże nastrój na drodze indukcji
pasjonarnej. Konsorcja przekształca się w etnos, który w procesie
rozszerzania się podbija (politycznie lub moralnie) inne etnosy i narzuca
im swój rytm. Ponieważ rytm nakłada się na inne rytmy, pełna asymilacja nie
odbywa się, lecz powstaje superetnos. (...)
Ludzie się jednoczą na zasadzie
komplementarności. Komplementarność zaś to nieuświadamiana sympatia do jednych
ludzi i antypatia do innych, tj. komplementarność dodatnia lub ujemna. Gdy
powstaje etnos początkowy, to inicjatorzy tego powstającego ruchu dobierają
sobie aktywnych ludzi właśnie według tej komplementarnej cechy - wybierają
tych, którzy są im po prostu sympatyczni.
„Chodź z nami, pasujesz do nas” - tak
wikingowie dobierali młodzieńców do swych wypraw. Nie brali tych, kogo uważali
za niepewnych, tchórzliwych, kłótliwych lub niedostatecznie bezlitosnych.
Romulus i Remus dobierali sobie do pomocy
krzepkich chłopców, gdy na siedmiu wzgórzach organizowali grupę zdolną
terroryzować okoliczne ludy. Ci chłopcy, w istocie swej bandyci, potem zostali
patrycjuszami, twórcami potężnego systemu socjalnego.
Tak samo postępowali i pierwsi muzułmanie;
oni domagali się od wszystkich islamskiego wyznania wiary, lecz przy tym
starali się do swych szeregów wciągnąć ludzi, którzy im pasowali. Trzeba
powiedzieć, że od tej zasady muzułmanie rychło odeszli. Arabowie zaczęli
przyjmować wszystkich i zapłacili za to bardzo wysoką cenę, ponieważ, jak tylko
trafili do nich osobnicy fałszywi, ci, którym w zasadzie było wszystko jedno,
jeden Bóg czy tysiąc, a ważniejszy był zysk, dochody, pieniądze, to do władzy
doszli ci ostatni - właśnie ci dwulicowi. (...) Jak tylko zasada doboru według
komplementarności została zastąpiona przez zasadę powszechności, system doznał
straszliwego wstrząsu i uległ deformacji.
Zasada komplementarności figuruje także na
poziomie etnosu, przy czym nader skutecznie. Tutaj ona się nazywa patriotyzmem
i znajduje się w kompetencji historii, ponieważ nie można kochać narodu, nie
szanując jego przodków. Wewnątrzetniczna komplementarność, z reguły, pożyteczna
jest dla etnosu, stanowiąc potężną siłę ochronną. Lecz niekiedy nabiera ona
kształtów zwyrodniałych, staje się nienawiścią do wszystkiego co obce; wówczas
jest zwana szowinizmem.
Komplementarność na poziomie
typu kulturowego (...) z reguły wyraża się w wyniosłości, kiedy to
wszystkich obcych i nie podobnych do siebie ludzi nazywa się „dzikusami”.
Podobieństwo
rozważań Dybowskiego i Gumilowa rzuca się w oczy. Nasz profesor jeszcze na
początku wieku XX ostrzegał dokładnie tak, jak Lew Gumilow przy jego końcu,
przed przesadnymi uczuciami narodowymi, które mogą stać się w pewnych
przypadkach niebezpieczne, jak każdy przejaw fanatyzmu. Dybowski pisał: „Im mniej są wykształceni ludzie, tym
głębiej odczuwają oni najdrobniejsze różnice, a szczególniej w zewnętrznych
cechach, i płacą je śmiertelną wrogością. Swój naród uważa każdy lud za
wybrany, zaś wszystkie inne wobec niego za niższe, złe, nieczyste.
Swoją wiarę uznają ludzie danego wyznania za
najlepszą, najprawdziwszą, z samego nieba objawioną. Obcych bogów uważa lud
zwykle za wytwór ludzkiej wyobraźni, ale o swoich i pomyśleć w ten sposób
się nie odważy, gdyż obawia się ściągnąć na siebie gromów ich niełaski albo
gniewu i zemsty. Człowiek sam wytworzywszy bogów boi się ich następnie, jak
dzieciak samego siebie, przebrawszy się za stracha.
Fanatyzm na egoizmie i uprzedzeniach oparty,
nienawiść do wszystkiego co obce, zamiłowanie w tym, co się uważa za swoje dają
piętno właściwe społeczeństwom i narodom. Te cechy, które zwykle na
różnorodnym materiale są zaszczepione, wytwarzają jednak ostatecznie typ
łudząco jednolity i to daje powód i podstawę do uznawania jednorasowości w
swoim narodzie. Ani Żydzi, ani Egipcjanie nie są rasą czystą, za jaką sami
uchodzić pragną. Toż samo ma miejsce z innymi narodami.
Trzeba się wyzbyć tego fatalnego przesądu, a
wtedy staną ludy obok siebie jako uprawnieni bracia do uczestniczenia w tym, co
się szczęściem nazywać powinno na świecie - do umiłowania człowieczeństwa
całego i do uprawiania prawdy bez względu na to, czy ona jest swoją, czy obcą.
Pomyślność dzieci jest szczęściem dla rodziców, tą drogą altruizmu dojdzie
ludzkość do tego, że szczęście obce będzie jej własnym”...
* * *
Myśl Dybowskiego, czego by nie tknęła, czy to filozofii moralnej, czy
psychologii poznania, czy zagadnień przyrodniczych - zawsze się ześlizguje
niejako na zagadnienia społeczne i polityczne. Co nie zawsze tej myśli na dobre
wychodzi. Ale trudno, podobno praktycyzm jest w ogóle cechą szczególną
polskiego myślenia filozoficznego.
Poświęcał zresztą nasz uczony wiele uwagi i wprost aktualnym
zagadnieniom społecznym swego czasu, jak np. tzw. kwestii kobiecej.
Traktując tę kwestię wyłącznie z punktu widzenia nauki biologicznej
(Por. O kwestyi tak zwanej „kobiecej” ze
stanowiska nauk przyrodniczych, Lwów 1897), Dybowski dowodzi w końcu, „że nie ma ani jednej z cech, należących do
właściwości duchowych, przypisywanych charakterom kobiecym, której byśmy nie byli
w stanie odszukać w indywidualnościach męskich i na odwrót, że one
wszystkie są prawie równie pospolitemi u osobników płci obu, objawy ich tylko
mogą być różne, albo nieco odmienne, ale to sedna rzeczy nie zmienia wcale,
albowiem cele, intencje i metody czynów, wypływające wszystkie z jednakich
właściwości duchowych, są w gruncie rzeczy te same.
I tak, czy jedne osobniki
ciągnąć będą długie „treny” za sobą lub nosić na głowie całe ogrody kwiatów
sztucznych, albo wiązki piór ptasich, zaś drugie strzępić będą wąsy jak
szczotkę lub wdziewać dziwaczne wierzchnie ubranie i nosić krawaty i rękawiczki
o krzyczących kolorach, to tym przecież nie zmienia się sama intencja
czynu, mająca swe źródło w próżności - imponowania ulicy, zwracania na siebie
gwałtem uwagi publiczności. Następnie, czy jedne indywidua przysiadać będą w
kniksach japońskich do ziemi zaś inne giąć się będą w pałąk, chyląc łby w
pokorze na znak czołobitności, to cel ich jest jednaki - chęć przypodobania się
silniejszemu, pragnienie pozyskania dla siebie łask i względów możnowładnych”.
Dybowski obala tezę o rzekomo czysto kobiecych cechach charakteru,
takich jak „namiętność niewiast do
błyskotek, do ozdób, do barw jaskrawych, papuzich”; „bigoteria, wiara w dogmaty
poparte tylko powagą autorytetu, poddawanie bezmyślne swego „ja” pod
kierownictwo obce”; „niezdolność do logicznych sądów, do racjonalnego
wnioskowania, łatwość przerzucania się z jednej ostateczności w drugą,
zmieniania swoich przekonań, jak się zmienia rękawiczki”; „pochopność niewiast
do wystawiania na pokaz nagich części swego ciała” etc, etc.
Polemizuje Dybowski m. in. z wybitnym filozofem Arthurem
Schopenhauerem, znanym mizoginem, który wywodził: „Już sam widok postaci kobiecej poucza nas, że ona nie jest
przeznaczoną ani do wielkich prac fizycznych, ani do prac umysłowych. Na
opiekunki i wychowawczynie naszego pierwszego dzieciństwa nadają się
kobiety nie dzięki swej miłości i cierpliwości, lecz właśnie dlatego, że same
są dziecinne, niezgrabne i nierozgarnięte, czyli że same pozostają przez
całe życie swoje wielkimi dziećmi, a raczej czymś pośrednim pomiędzy dzieckiem
i mężczyzną, który sam właściwie tylko i jest człowiekiem”.
W tymże kierunku biegła myśl innego filozofa niemieckiego Nicolausa
Hartmanna, który pisał: „Moralność kobiet
jest najczęściej nieświadomą. Większość z nich przez całe życie pozostaje pod
względem obyczajowym nierozwiniętymi dziećmi i dlatego też potrzebuje aż do
samej śmierci ciągłej opieki oraz ciągłego kierownictwa... Płeć niewieścia jest
płcią nieuczciwą i niesprawiedliwą. Kobiety z zamiłowaniem pławią się w potoku
skłonności niezgodnych z prawem i etyką, mają wrodzoną skłonność do nadużyć,
udawania i fałszu”.
Znany z antyfeminizmu był też Fryderyk Nietzsche, znakomity niemiecki
filozof polskiego pochodzenia, który w dziele Tako rzecze Zaratustra nieraz dawał wyraz swej pogardzie do kobiet,
radząc m. in. mężczyźnie, by nie zapomniał bicza, gdy udaje się do niewiasty...
Wszystkim im
przeciwstawia Dybowski głęboko pod względem naukowym i psychologicznym
ugruntowane przekonanie o wyjątkowej biologicznej, społecznej, etycznej
wartości kobiety, która będąc matką, stanowiąc trzon rodziny, jest tym samym
dzierżycielką losów całych narodów i państw. Wyraża też nasz uczony
przekonanie, że ludzkość powinna będzie kiedyś wznieść się na taki poziom
ucywilizowania, w którym nie będzie miejsca na pogardę dla kobiety, a nastąpi „era równości i cnoty”. „Nie inne formy
pożycia społecznego uszczęśliwić potrafią człowieczeństwo, jako tylko
altruistyczne, oparte na podstawach idealnie moralnej rodziny. Stwórzmy ją
taką, a reszta będzie nam dana”. Bez poszanowania ludzkiej godności kobiety
nie spełni jednak rodzina swych doniosłych zadań.
* * *
Był profesor
Dybowski jednym z pionierów europejskiej myśli ekologicznej, także w aspekcie
humanistycznego stosunku do zwierząt. W jego dziełach nagminnie się spotyka
fragmenty poświęcone zarówno temu zagadnieniu w sensie społecznym
i filozoficznym, jak i konkretnym czworonogom, wyróżniającym się jakimiś
szczególnymi zaletami fizycznymi czy psychicznymi.
W Pamiętniku np. (Lwów 1930, s. 47 - 48)
czytamy: „Przebywając w tej wsi poznałem
psa oryginalnego, jego nazywano psem polskim, gdyż trzymał się upornie partii
więźniów Polaków. On nie znał panów, właścicieli swoich, lecz uznawał Polaków
za swoich kolegów. Gdy był głodny, żądał posiłku od każdego Polaka. Gdy chciał
się ułożyć do snu, to kładł się na narach tam,
gdzie było miejsce przy Polakach. Czuł po węchu Polaków i z nimi tylko obcował,
mochów nie lubił. Wzrost tego psa był niezwykle wysoki, potężna rozumna
głowa z obciętymi uszami, szerść gładka, gęsta, jednobarwna, ciemno płowa (...)
Jaka była jego przeszłość, niewiadomo. Od kiedy przyłączył się do partii
zesłańców Polaków, również nie wiadomo. Legenda otaczała „Polaka”, jak każdą
znakomitą, niezwykłą osobistość, nimbem prawie cudowności. Opowiadano o nim, że
był już wielokrotnie sprzedawany sybirskim amatorom psów za grube pieniądze,
lecz jak tylko nadeszła nowa partia polska, natychmiast szedł za nią,
porzucając dostatki i wygody. Było to dziwne rozumne zwierzę, czuło się patrząc
na jego mądre oblicze, że się ma przed sobą istotę poważną i myślącą. Jak on
mógł węchem odróżnić Polaków od żydów w partii zesłańców, bo warczał na
Paprockiego, jak wyróżniał mochów, jak wykazywał większą lub mniejszą
życzliwość dla osób polskiego pochodzenia? O tym opowiadano całe historie. Co
się stało z „Polakiem”, czy daleko zaszedł na wschód, nie wiadomo; ja go
pozostawiłem przed Krasnojarskiem. Mówiąc o tej dziwnej zdolności poznawania
narodowości i przymiotów duszy każdej osobowości ludzkiej przez zwierzęta,
muszę tutaj wspomnieć o koledze wygnania na Syberię - Pawle Ekercie,
warszawianinie, jego kochały wszystkie zwierzęta, i to w sposób tak
oryginalny, że miłość ta budziła w widzach, patrzących na okazywane jej objawy,
wprost zdumienie. Badania nad tajemniczością duchowych związków pomiędzy
istotami ziemskimi, czekają na swojego Darwina. Ekert kochał zwierzęta i był
mocno przekonany, że one odczuwają tę jego miłość. Tak np. w zwierzyńcu na
Bagateli w Warszawie, gdy się tylko zjawił Ekert, natychmiast lwica, hiena
i niedźwiedź dawały znać, że go pragną powitać, z nim się popieścić, ucałować
go. Ekert otwierał drzwi do klatki hieny, wchodził do niej, siadał, ona rzucała
się do niego z wyrazem najczulszej miłości, lizała go po rękach i po twarzy,
skomliła jak pies, gdy wita swego kochanego pana, wracającego po długiej
niebytności do domu. Ekert odpowiadał równymi oznakami czułości, gładził hienę,
przytulał jej łeb do swojej twarzy etc. Takie pieszczoty obustronne trwały
długo i trwać mogły całe kwadranse. Gdy Ekert opuścił klatkę hieny, ażeby
powitać lwicę, hiena skomliła żałośnie... Najniebezpieczniejszymi karesami
wydawały się widzom pieszczoty z niedźwiedziem, gdy Ekert wstępował do jego
zagrody, ale on czuł się tam tak pewny, jak Daniel legendowy w lwiej jamie.
Otóż jeżeli legenda o Danielu jest prawdziwą, to on nie był żydem, bo ci są
nienawidzeni przez wszystkie zwierzęta; jest to charakterystyka tak pewna, że
może służyć za cechę diagnostyczną dla wyróżnienia całego plemienia
żydowskiego. Główna tajemnica takiej miłości zwierząt do pewnych ludzi mieści
się w tym prostym zdaniu: „ażeby być kochanym, trzeba samemu kochać”. Ci, co
tylko sami siebie miłują, będą znienawidzeni przez innych. Na tej samej podstawie
budować się powinna przyszłość ludzkości, która jest jedynie w stanie wytworzyć
raj na ziemi. „Kochać i być kochanym” stanowi najwyższe możliwe szczęście dla
człowieka na ziemi. Ludzie źli głoszą walkę, sieją nienawiść, obiecują tłumom
szczęście, ale po tej drodze szczęścia się nie pozyszcza nigdy”... Dziwnie
chrześcijańska mentalność cechowała jednak tego zagorzałego ateistę...
* * *
Niesłychanie bystre, a miejscami wręcz fascynujące są obserwacje i
rozważania Dybowskiego z dziedziny alkohologii.
W roku 1902 ukazała się we Lwowie nieduża objętościowo (187 stron),
lecz zawierająca nieprzebrane bogactwo myśli i spostrzeżeń, książka Benedykta
Dybowskiego O wpływie trunków
alkoholicznych na organizm zwierzęcy i ludzki. Jako człowiek miłujący nade
wszystko Ojczyznę, Naukę, Cnotę zaatakował w niej autor z pozycji patriotyzmu,
wiedzy i dzielności moralnej odwieczną plagę ludzkości - alkoholizm.
Wybitny lekarz i socjolog widział, że opilstwo jest wrogiem numer jeden
rodziny, podstawowej komórki społecznej, w której kształtuje się oblicze
duchowe zarówno poszczególnych jednostek, jak i całych narodów. Nie znajdziemy
więc w jego słowach nawet cienia pobłażania ani w stosunku do tej plagi, ani w
stosunku do tych, którzy jej ulegają. Przerzućmy kilka stron tej bardzo
ciekawej książki...
„Manjaków, ofiar alkoholizmu,
mieniących się poetami genjalnymi, mieliśmy zawsze moc wielką na Litwie.
Najbardziej znaną z pomiędzy nich był Krystalewicz w Wilnie... Występował z
produkcjami swemi poetycznemi jeszcze za czasów Akademii Wileńskiej, wzorując
swe utwory na Trembeckim, przyczem nazywał tego ostatniego „fuszerem”
w porównaniu ze swoją genjalną osobistością. Ubierał się zwykle we frak,
nosił pstre krawaty i pstre kamizelki, światłe kamasze i rękawiczki
ceglasto-czerwonego koloru; wyprzedził więc o jakie pół wieku naszych wielkich
mężów w kierunku elegancji i dystynkcji w ubiorze. Tak odświętnie ubrany
zjawiał się po restauracjach, tam deklamował swoje utwory, zwykle na cześć
obywateli bogatych pisane, i wymagał wynagrodzenia w formie gorzałki lub
wina. Młodzież, stołująca się w pewnej jadłodajni, chcąc się pozbyć natręta
poetycznego, zrobiła z nim umowę taką, że płacić będzie za wszystkie kieliszki
przez niego wypite, byleby po każdym przełknął szklankę zimnej wody. Na piątym zaraz
kieliszku zabastował Krystalewicz i już więcej do onego lokalu nie uczęszczał.
Pamięć tego poety uwidoczniono litografją, przedstawiającą go w całej postawie;
przyozdobiono ją nadto odpowiednim otoczeniem i dwuwierszem własnej kompozycji
Krystalewicza. Ten dwuwiersz oryginalny cytuję poniżej, ma on wyrażać diagnozę
osoby poety:
„I w postawie całej wedle Przyrodzenia
Jawnie oczywiście wcale bez wątpienia”.
Rozważania swe lekarskie nad „manjakalnymi alkoholikami” kontynuuje
Dybowski następującymi słowy: „Podczas
mojej długoletniej praktyki rzadko widziałem warjata abstynenta, a jeszcze
rzadziej poetę abstynenta. Kobiety warjatki i kobiety alkoholiczki
w stosunku do mężczyzn są zjawiskiem prawie wyjątkowem, znałem wprawdzie
parę warjatek niepijących, lecz te zawdzięczały swoje obłąkanie alkoholizmowi
ojca.
W ogóle działalność trunków
alkoholicznych, używanych czy to w dozach umiarkowanych, czy też
nieumiarkowanych, jest zawsze fatalna w swych skutkach dla człowieka; wyraża
się ona bowiem u ludzi w przestępstwach, zbrodniach, w obłędzie (bądź
całkowitym, bądź częściowym)... Pijący stają się niemoralni. Nawet proste
złodziejstwo jest skutkiem alkoholizmu. U pijaków rozwija się popęd do
okrucieństwa, mają oni upodobanie w znęcaniu się barbarzyńskim nad zwierzętami
i w ogóle nad istotami słabszemi od siebie. Brak im serca, gdyż zniszczył je
alkohol”. Autor podkreśla, że zagorzałym moczygębom należy się szczególna
uwaga psychiatrii.
Właściwie trudno by było znaleźć w literaturze tego rodzaju inną
pracę, która by prześcigała cytowaną rozprawę Benedykta Dybowskiego. Precyzja i
dosadność określeń, żar kaznodziejski, bezwzględność w polemicznym utwierdzaniu
prawdy czynią z tej książki wzór publicystyki popularnonaukowej. Nie do
odparcia jest też analiza psychologii pijaństwa, cięta ironia w opisie
obyczajów. „Winu - jak zaznacza
Dybowski na początku swego dziełka - przypisywano
„bardzo cenne i wielostronne znaczenie” ze względu na życie towarzyskie.
Powiadano np., że przy kieliszku otwierają się serca, topnieje wszelki przymus,
że na dnie pucharów leży zawsze prawda: „in vino veritas”.
Ten pogląd, zdobyty pracą całych pokoleń przy winie, stał się w wielu
wypadkach nieomylnym probierzem, służącym do poznawania charakterów ludzi, z
którymi się ma do czynienia. Doktor Dybowski. który przez długi okres czasu
przebywał na Syberii i doskonale poznał tamtejsze obyczaje, opisuje je na
tyle barwnie, że przy tej lekturze mimowolnie wspomina się o najlepszych
wzorcach rosyjskiego realizmu krytycznego, sztukach Ostrowskiego, opowiadaniach
Czechowa, Gogola, Szczedryna, Leskowa. Trudno się temu dziwić, przedmiot
analizy był bodaj ten sam: wady i słabostki ludzi „funkcjonujących” w
szczególnych warunkach XIX-wiecznej carskiej Rosji, w której wódki używano na
masową skalę jako środka manipulatywno - socjotechnicznego w celu zaszczepienia
manii wielkości, agresywności, wojowniczości, bezmyślnej złodziejskiej
zaborczości, lekkomyślnego niedbalstwa i baraniego posłuszeństwa wobec władzy.
W jednym z numerów pisma Birżewyje
wiedomosti na początku XX wieku Leonid Andrejew, dramaturg i
powieściopisarz rosyjski, przyznawał: „Gdy
zabroniono pić, gdy minęło szalone pijaństwo, zrozumiał wytrzeźwiony naród
rosyjski, jaką krzywdę wyrządził Polsce. Bez wstydu nie można myśleć o
przeszłości”...
W Rosji w ogóle powstała i dotychczas istnieje swego rodzaju subkultura
alkoholiczna, ze swymi normami i stereotypami zachowań. B. Dybowski w wyżej
wspomnianej książce pisał:
„I tak Sybiracy upajają
„naczalstwo”, ażeby się przekonać o tym „kakowy oni wo chmielu”, czyli: jakimi
są władcy w stanie rozmarzenia alkoholicznego. „Dobriak”, powiadają, gdy się
ślini i całuje. „Umnica”, gdy plecie androny długie w swych oracjach przy
stole. „Ważnyj”, gdy upiwszy się, siedzi milczący. „Lutyj”, gdy łaje i wymyśla.
„Wiesiołyj”, gdy bierze się pod boki i sunie trapaka. „Mołodiec”, gdy
wszystkich innych przepije. Poją następnie Sybiracy kolegę swego, przyjaciela,
swata, w ogóle każdego nowego człowieka ze swego otoczenia, ażeby się
dowiedzieć o tajnikach duszy jego najskrytszych, sądzą bowiem ogólnie, że
natura ludzka pod wpływem wina występuje bez żadnych obsłonek, czyli, że jest
wtedy nagą: „gołaja dusza” albo „winnaja dusza”, jak ją nazywają”...
Rzeczywiście, napoje wyskokowe w różny sposób działają na poszczególne
osoby. Jedni stają się po wypiciu weseli i rozmówni, inni - milkną, w
zdrętwiałym otępieniu siedzą wpatrzeni w jakiś punkt przed sobą, rzucając tylko
od czasu do czasu mniej lub bardziej bezsensowne repliki w rozweselone
towarzystwo. Ktoś się rozczula i rozrzewnia do łez, ktoś każdej spotkanej
kobiecie wyznaje dozgonną miłość, ktoś wystukuje nożem po stole marszowe
melodie, rzucając groźnym spojrzeniem po twarzach współbiesiadników
i wyczekując tylko aż ktoś go „obrazi”; ktoś znów opowiada o swych,
zmyślanych zazwyczaj, wyczynach sportowych, erotycznych itp. Niepewny chód,
rozkojarzenie umysłowe i moralne, bełkotliwa mowa - niestety, zbyt dobrze znane
są te i inne symptomy głębokiego zamroczenia pijackiego. Po zatruciu alkoholem
człowiek przestaje być sobą, tj. przestaje być istotą świadomą i rozumną. I im
większe zatrucie, tym dalsze odejście od samego siebie. Upity wydmikufel
przestaje liczyć się z otoczeniem, oczekiwaniami i opinią innych ludzi; tracą
wszelkie znaczenie jego własne przekonania, myśli, zapatrywania. Jest jakby
„podmieniony”, postępuje i mówi bezładnie, kierują nim chaotyczne impulsy
i zachcianki, wyłaniające się kolejno lub jednocześnie z jakichś
psychobiologicznych lub fizjologicznych sfer osobowości. Bezmyślne zwierzę w
stanie „dobrowolnego szaleństwa” - oto człowiek pijany. Nie jest rzeczą
przypadku, że zazwyczaj równolegle ze wzrostem kultury wewnętrznej osoby
wzrasta też odraza do picia, do wprawiania się w stan nieświadomości,
patologicznego zapomnienia się w rauszu.
Idiotyzmem w świetle tych faktów wydaje się dawna pijacka „mądrość”,
znana w wielu językach, a głosząca, że
„czto u trezwogo na umie, to u pjanogo na jazykie”, lub, że „in vino veritas”. Jakaż tam „veritas”,
skoro wszyscy pijacy są podobni do siebie „z usposobienia”, jak wściekłe
bestie... Nie bez ironii toteż zaznacza Dybowski: „Wynalazek nagiej duszy już od dawna był znany na Syberii; dobrze
przedtem, nim do niego dojść potrafiono w Krakowie”.
Wybitny lekarz konstatuje: „Alkohol
we wszystkich napojach jest trucizną, a to nie tylko fizyczną, lecz co gorsza i
moralną. Napoje bowiem wyskokowe zabijają człowieka jako istotę społeczną o
wiele wcześniej niż jako jednostkę biologiczną... Wady, nabyte wskutek używania
trunków alkoholicznych, przekazują się potomnie”, tj. są dziedziczone. Dzieci
płacą straszną cenę upośledzenia duchowego i fizycznego za lekkomyślne grzechy
rodziców.
Do tematyki alkohologicznej Dybowski powracał wielokrotnie w różnych
swoich tekstach w ciągu całego długiego okresu swego pisarstwa. I zawsze jego
uwagi na ten temat są głębokie i oryginalne. W jednym z artykułów np. wywodził:
„Zatrata instynktów jest
koniecznym następstwem rozwoju pola doświadczenia osobistego, na którym pracuje
myśl świadoma... Człowiek dzisiaj np. nie jest w stanie poznać instynktownie,
czy dany grzyb jest trującym, a wszakże każda wiewórka stoi pod tym względem
daleko wyżej od człowieka, bo nie zje muchomora i umie pomiędzy ogromną ilością
grzybów wyróżnić szkodliwe. Następnie człowiek będzie jadł sacharynę, gdy mysz
i szczur od niej stroni. Najbardziej jednak zabójczym dla ludzkości jest brak
odrazy przez najstraszniejszą z trucizn, mianowicie przed alkoholem i w ogóle
przed wszystkimi trunkami wyskokowymi. Przyzwyczaiwszy się do trucizny, gotów
zwyrodnić siebie, gotów poświęcić całą przyszłość swoją, swej rodziny i
potomków, byleby mieć przyjemność narkozy, byleby móc odurzać siebie piwem,
winem albo wódką”. Tyle profesor B. Dybowski w pracy O starożytności rodu ludzkiego.
Był nasz mędrzec przekonany, że wiele dawnych cywilizacji, świetnych
kultur, potężnych imperiów, wielkich narodów upadło na skutek rosnącego
nadużywania przez ludność trunków. Źródeł politycznej tyranii, prześladowania,
nietolerancji, okrucieństw też upatrywał w opilstwie. „Żadne inne tłumaczenie - pisał - tych czynności objaśnić nie zdoła, bo tylko alkohol jeden potrafi
dokonać cudu, przemienić istotę rozumną w bydlę wstrętne i obmierzłe. On
usposabia władców do okrucieństw, do wszelkich możebnych barbarzyństw, a on
także przekształca rzeszę służalczą w podłych wykonawców warjackich zachceń...”
Państwa potężne znikły z widowni świata, „lecz po nich chyba ludzkość przyszła żałoby nosić nie będzie, jak
również nie wspomni słowem żalu o pijackich rzeszach rycerzów zakonu, ległych
pod Grunwaldem, ani uczci kiedyś pamięcią następców ich po mieczu i kielichu, dzisiejszych
hakatystów, z ich przywódcą dziedzicznym alkoholikiem” (mowa o „żelaznym
kanclerzu” Ottonie von Bismarcku - przyp. J.C.).
Podejmując ekskurs w dzieje pijaństwa zaznacza Dybowski, że faraonowie
w Egipcie, królowie Babilonu, władcy Niniwy obficie używali trunków, w czym ich
gorliwie naśladował „tłum ogłupiały”, co miało za następstwo powolne
wyrodnienie i upadek tych starożytnych potęg...
W Grecji, jak wiadomo, nie wypracowano jednolitego stosunku do wina. W
jednych polisach używano go chętnie, w innych unikano jak zarazy. „Lacedemończycy np. wzbraniali używania wina
z racji, że działa ono niekorzystnie na hart duszy, a chcąc na przykładach
wykazać upodlające skutki pijaństwa, poili rozmyślnie niewolników pogardzanych,
helotów, ażeby wzbudzić odrazę do napojów wyskokowych w młodem pokoleniu.
Kobietom i młodzieży w całej Gracji nie dozwolono pić wina”.
Informacje te w zupełności się zgadzają z danymi najnowszej nauki. Już
na wczesnym etapie rozwoju wiele narodów potrafiło zrozumieć niszczący wpływ
alkoholu na osobowość ludzką i próbowało używaniu trucizny zapobiegać. Nieraz
stosując drastyczne środki prewencyjne. W Sparcie, która była postrachem swych
sąsiadów i - nie bacząc na małą liczebność ludności - stała się pogromcą największego imperium owych czasów,
Persji, tylko starcy, niezdolni do walki i do prokreacji, mieli prawo pić wino.
U Azteków jeśli zauważano pijanego młodego człowieka, natychmiast był karany
śmiercią lub przekształcany w niewolnika. Nie przypadkiem został ten lud twórcą
jednej z najbardziej fascynujących cywilizacji świata, zniszczonej niestety
przez konkwistadorów hiszpańskich..
Nie przepuszcza Dybowski i innym za picie alkoholu. „Masowe używanie trunków nastało w Rzymie
podczas walk z barbarzyńcami północy. Kto komu dawał dobry przykład, trudno
orzec, bo jedni i drudzy byli opojami. Tacyt wspomina o zwycięstwie Rzymian nad
germanami, gdyż ci ostatni byli co do nogi pijani, nie wspomina jednak o tem,
ile razy przegrali Rzymianie z powodu, że się upili przed bitwą”...
Także narody szczepu semickiego - kontynuuje Dybowski - umiały cenić
napoje wyskokowe. „Pijaństwo Noe´go
niepochlebnie świadczy o moralności tego patriarchy i każe przypuszczać,
że nie on jeden smakował w trunkach alkoholicznych; zresztą obłęd Saula, tańce
Dawida i częste zjawiska proroctwa przemawiają bardzo wymownie za powszechnym i
nadmiernym używaniem wina u Izraelitów”.
Było to
ówcześnie podejście dość szeroko rozpowszechnione. Tak dla porównania Fryderyk
Nietzsche w miniaturze Cześć dla obłędu
ze zbioru Ludzkie, arcyludzkie,
pisał: „Ponieważ zauważono, że
podniecenie często rozjaśniało w głowie i wywoływało szczęśliwe pomysły,
więc myślano, że najsilniejszym podnieceniom przypadają w udziale
najszczęśliwsze pomysły i natchnienia: i przeto czczono szaleńców jako mędrców
i udzielających wyroczni”. W celu zaś uzyskania stanu uniesienia używano
nagminnie wina.
Nie przypadkowo - pisze Dybowski - „Mahomet,
założyciel jednej z religii, tak zwanych wszechświatowych, widząc niedobre
skutki picia wina, uważał za rzecz konieczną nakazem surowym wzbronić jego
używania swoim wyznawcom”. Dodajmy, że i dziś prohibicja obowiązuje w wielu
krajach arabskich, a używanie alkoholu karane jest nawet pozbawieniem życia.
Dybowski dochodzi do wniosku, że picie jest „klęską straszną dla społeczeństw”, czynnikiem osłabiającym i
niszczącym substancję biologiczną narodów. Uważa, że przekonanie o tym „trzeba głęboko w siebie wpoić, ryć je
częstym przypomnieniem w pamięci ludzkiej i stawić przed oczy wszystkim,
wszędzie i na każdym miejscu”. Nawoływał wielki marzyciel ku temu, aby „zburzyć wszystkie browary, gorzelnie,
winnice etc. na całym świecie”. Były to myśli jak na owe czasy śmiałe i...
niebezpieczne. Nie przypadkowo, mimo wielu starań, książka antypijacka
Dybowskiego nie została wydana w zaborze rosyjskim, lecz tylko w austriackim.
Carat nie mógł zezwolić na taką „dywersję” we własnym państwie, w którym
przecież rozpijanie mas ludowych przez władzę było jedną z form panowania i
ucisku klasowego i narodowego, chwytem, obezwładniającym umysłowo, moralnie i
fizycznie ludzi.
Benedykt Dybowski, jako znakomity lekarz, jako gorący patriota ostrzec
chciał swój naród, jak i ludzkość całą, przed pijackim zwyrodnieniem i
degradacją. Dzieło swe kończył zwrotką:
„Gdy padnie zły nałóg ludzkości,
Zginą przesądy światło ćmiące,
Zawita jutrzenka trzeźwości,
A za nią cnota - życia słońce”.
Piękna ta
wizja niestety daleka dziś jeszcze jest od urzeczywistnienia...
Wracając do życiorysu Benedykta Dybowskiego dodajmy, że odmówił on
przyjęcia katedry w Tomsku i Petersburgu, ale przyjął ofertę ze Lwowa, w
którego to miasta uniwersytecie pracował w latach 1883 - 1906. Gdy obejmował w
1884 roku kierownictwo gabinetu zoologicznego jego zbiory liczyły 3310 okazów,
a gdy w 1906 roku odchodził, zostawił (zgromadzone przeważnie własnym kosztem)
116 465 okazów. Tymże sposobem zbiory specjalistycznej biblioteki powiększył z
180 do 2985 tomów.
Był też Dybowski honorowym profesorem lub doktorem uniwersytetów
Wilna, Warszawy, Moskwy. Opublikował za życia 175 prac naukowych, a kilkanaście
pozostawił w rękopisie.
Ku jego czci naukowcy rosyjscy nazwali jedną z gór na Wyspach
Komandorskich Szczytem Dybowskiego.
Zmarł wielki uczony 30 stycznia 1930 roku i pochowany został na
wzgórzu powstańców Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie.
Z żony Heleny
Lipnickiej miał dwie córki i syna.
* * *
3. Władysław
Dybowski
Władysław Dybowski (1838 - 1910), był młodszym rodzonym bratem
Benedykta. Nauki średnie pobierał w Mińsku, od 1857 roku studiował w Dorpacie.
Podobnie jak brat, przejawiał wcześnie znakomite uzdolnienia naukowe. W
1860 roku jako student otrzymał złoty medal za pracę pt. Beschreibung der silvischen Bryozoen und Anthozoen Est - und Livlands,
a w 1862 roku stopień kandydata. Według niektórych biografów okres od roku 1863
- do 1871 spędził w stronach rodzinnych na Białorusi; według innych - w ciężkim
więzieniu dla przestępców politycznych. W każdym bądź razie po 1871 roku
widzimy go ponownie w Dorpacie.
Od 1871 roku został asystentem przy katedrze mineralogii, a od 1876
docentem prywatnym paleontologii ogólnej na Uniwersytecie Dorpackim. Poświęca
się w tym okresie bez reszty badaniom naukowym.
W 1873 roku wydał po niemiecku książkę (rozprawę magisterską) Monographie der Zoantharia scherodermata
rugosa aus der Silurformation Esthlands; w 1878 - rozprawę doktorską Die Chaetetiden der Ostbaltischen
Silurformation.
Ze względów zdrowotnych przesiedlił się następnie na Ziemię
Nowogródzką, gdzie systematyzował swe zapiski naukowe przykuty do fotela ze
względu na trwałe kalectwo (zwichnięta w dzieciństwie i nie wyleczona noga,
chore serce i płuca).
Brat Benedykt przysyłał mu znad Bajkału setki okazów flory i fauny
oraz moc luźnych zapisków o tamtejszym świecie roślinnym i zwierzęcym, które on
porządkował, systematyzował, a następnie publikował te teksty jako prace
naukowe (w sumie około 70 publikacji z dziedziny paleontologii, oraz
systematyki i biologii mięczaków, jak też ponad 40 z dziedziny botaniki). Jako
florysta badał zioła Ziemi Nowogródzkiej, których bogate zbiory przekazał m.
in. Akademii Umiejętności w Krakowie oraz Muzeum im. Dzieduszyckich we Lwowie.
Kilka publikacji poświęcił także zagadnieniom geologii, meteorologii,
numizmatyki, folklorystyki. Znał szereg języków, w tym niemiecki, francuski,
rosyjski, jidisz, białoruski, angielski, hebrajski, łaciński, grecki, esperanto
i in.
Był członkiem rzeczywistym takich stowarzyszeń naukowych, jak
Naturforscher - Gesellschaft (Juriew, Dorpat), Cesarskie Towarzystwo
Mineralogów (St. Petersburg), Towarzystwo Przyrodoznawcze Cesarskiego
Uniwersytetu Charkowskiego oraz członkiem korespondencyjnym Gelehrte Esthnische
Gesellschaft, Moskiewskiego Towarzystwa Przyrodniczego, Mińskiego Towarzystwa
Gospodarki Rolnej, Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Wilnie oraz Komisji Antropologicznej
Akademii Umiejętności w Krakowie. Należał do grona najsłynniejszych polskich
uczonych swego czasu
Rodziny nie
założył, całe swe siły oddał służeniu nauce polskiej. Zmarł 27 lipca 1910 roku
w majątku Wojnowo na Nowogródczyźnie. Ponieważ był bezwyznaniowcem
i wolnomyślicielem księża odmówili pochowania go na cmentarzu katolickim
(chociaż przecie pochodził z rodziny katolickiej i został ochrzczony),
pochowano więc jego zwłoki w tutejszym parku dworskim...
* * *
Stryjeczni
bracia Benedykta i Władysława, Paweł (1826 - 1885) i Emil (1830 - 188?)
Dybowscy (rodzeni bracia) zasłynęli jako działacze patriotyczni, uczestnicy
powstań narodowych, którzy wiele lat spędzili na zesłaniu syberyjskim. Emil
Dybowski posiadał także zmysł wynalazcy, lecz w obliczu bestialskich
prześladowań ze strony Rosji nie potrafił swych uzdolnień zrealizować.
Stanisław
Dybowski (1841 - 1897) był w swoim czasie znany jako organizator oświaty
polskiej na Ukrainie, ceniony historyk, archiwista i literat.
Wiktor Ignacy
Godlewski
Godlewscy
należeli do najbardziej słynnych, zasłużonych, rozgałęzionych
i starożytnych rodzin polskich. Obszernie opisuje ich dzieje Adam Boniecki
w tomie 6 (str. 151 - 161) swego Herbarza polskiego. „Godlewscy herbu Gozdawa z Godlewa w ziemi
nurskiej, którego to nazwiska wsi jest obok siebie kilkanaście. Dom ten już w
XVII wieku był tak rozrodzony, że dziewięćdziesięciu pięciu Godlewskich
podpisywało elekcję Augusta II-go. Regesta poborowe z 1578 roku wymieniają
następujących dziedziców: Jakóba, Stanisława i Bartłomieja na Godlewie -
Warszach; Jana, Łazarza i Bernarda na Godlewie - Plewach; Wawrzyńca, Wojciecha
i Marcina na Godlewie - Miernikach i Mazach; Zygmunta, Jerzego i Pawła na
Godlewie - Łubach; Jerzego, Jana i Macieja na Godlewie - Wielkiem; Hieronima,
Andrzeja i Malchera na Godlewie - Wroniem i wielu innych nie podanych z
imienia.
Rosław Godlewski, dziedzic części Pieniek -
Paprotnik, Stanisław i Jan, dziedzice Pęszewa, w nurskiem 1578 r. ... Wojciech,
administrator dóbr Łomna opactwa czerwieńskiego 1580 r. Michał, syn Macieja z
Godlewa, 1449 r. na uniwersytecie krakowskim. Marcin, Mikołaj i Stanisław z
Godlewa, synowie Pawła, otrzymali 1525 r. pewien grunt na Godlewie od ks.
Janusza Mazowieckiego... Mikołaj, żonaty z Zofią z Dybowskich 1590 r.
Jakób, syn Adama, dziedzic Rytel 1590 r. (...)
Walenty, poseł ziemi nurskiej 1648 r.,
podstarości 1652 r., podsędek 1668 r., a sędzia ziemski nurski 1681 r.,
podpisał elekcję Jana III-go... Syn jego Stanisław, podstoli nurski 1680 r.,
dworzanin królewski i chorąży nurski 1687 r., regent kancelaryi koronnej 1689
r., starosta nurski 1689 r., otrzymał Wilków w ziemi sochaczewskiej 1697 r. W
tym ostatnim roku pisał się z ziemią nurską na elekcyę Augusta II-go. (...)
Kazimierz,
archidyakon łucki, kanonik warszawski, officyał podlaski i brzeski 1698 r.
(...)
Oprócz wymienionych wyżej podpisało z ziemią
nurską elekcję Augusta II-go: ośmiu Szymonów, sześciu Maciejów, dwóch
Wawrzyńców, pięciu Adamów, sześciu Walentych, pięciu Wojciechów, dziewięciu
Janów, trzech Łukaszów, siedmiu Stanisławów, czterech Mateuszów, dwóch
Bartłomiejów, trzech Jakóbów i Tomaszów, czterech Pawłów, dwóch Marcinów i
Piotrów, Kazimierz, Seweryn, Szczęsny, Mikołaj, Andrzej, Aleksander,
Franciszek, Grzegorz (...).
Franciszek, burgrabia grodzki nurski 1774
r., a podstarości ostrowski 1783 roku, syn Wojciecha, burgrabiego grodzkiego
ostrowskiego, i Antoniny ze Skłodowskich, nabył 1774 r. od Mateusza część
jego na Godlewie... Kazimierz, oberstlejtnant artyleryi koronnej 1778 r. (...)
Antoni z Józefy Skarżyńskiej, córki Tomasza,
pozostawił córkę Maryannę, za generałem Stuartem i syna Stanisława Kostkę,
wylegitymowanego ze szlachectwa w królestwie 1838 r.
Stanisław Kostka, pułkownik wojsk
napoleońskich, kawaler krzyża Virtuti Militari, zaślubił 1825 r. Ludwikę
Starzyńską, córkę Łukasza, szambelana Stanisława Augusta i Konstancyi z
Pudłowskich. (...)
Jan, chorąży żytomierski i starosta
daniczowski, otrzymał 1703 r. konsens królewski na odstąpienie tego starostwa
Wisłockiemu...
Antoni, podczaszy mścisławski 1721 r., ma
brata Samuela i siostrę Maryannę...
Andrzej, żonaty z Zofią Stempkowską, został
1777 horodniczym bracławskim i zaraz wkrótce skarbnikiem winnickim...
Fabian Sebastyan pisał się z województwem
sieradzkim na elekcyę Stanisława Augusta. Był on synem Jakóba i Anny z
Gumowskich, nazwany szambelanem królewskim i wojskim nurskim 1785 r...
Piotr, pisarz połocki 1697 r. Jan Tomasz w
instrukcyi szlachty województwa brzeskiego, danej posłom 1697 r., nazwany raz
podstolim, drugi raz podczaszym owruckim. Michał, strażnik upicki, żonaty z
Anną Antoniewiczówną 1727 r. Tomasz, stolnik nurski, sędzia kapturowy
województwa wileńskiego 1764 r.
Hipolit i Józef w powiecie lidzkim 1764 r.
Tomasz, sędzia grodzki smoleński 1779 r. Stanisław, komornik województwa
wileńskiego, otrzymał z dóbr pojezuickich Zamysłowice 1774 r. (...)
Michał, członek Stanów Galicyjskich, i
Kazimierz legitymowali się ze szlachectwa 1782 r. w sądzie ziemskim lwowskim”.
Byli jeszcze
Godlewscy używający herbu Bończa i Junosza, ale prawdopodobnie należeli oni do
tego samego domu co i Gozdawici.
Już pobieżny
rzut oka na źródła archiwalne i historyczne zmusza do stwierdzenia, że
Godlewskich cechowała ogromna siła biologiczna i energia witalna, przejawiająca
się zarówno w imponującym rozmnożeniu tego rodu, jak i w zrodzeniu długiego
szeregu znanych i wybitnych osobowości twórczych w dziedzinie kultury, oświaty,
nauki, sztuki, działających na obszernych połaciach kraju, jak Polska długa i
szeroka, a zaznaczających swą obecność także w dziejach Rosji, Austrii i
Niemiec.
* * *
Wiktor Ignacy Godlewski przyszedł na świat 30 grudnia 1831 roku w
miejscowości Boguty Wielkie na terenie województwa ostrołęckiego, w rodzinie
Aleksandra, szlachcica zaściankowego. Matka jego, Karolina z Ciołkowskich,
należała do starej rodziny polskiej, której rosyjskie odgałęzienie dało światu
wybitnego teoretyka lotów kosmicznych Konstantego Eduardowicza Ciołkowskiego.
Wiktor Ignacy Godlewski ukończył gimnazjum w Łomży i podjął pracę
zarobkową w charakterze administratora majątków. Ponieważ przejawiał
zainteresowania naukowe, znalazł kontakt z Warszawskim Gabinetem Zoologicznym i
zamierzał podjąć odpowiednie studia. Nie miał jednak na razie pieniędzy na ich
opłatę. Prowadził więc obserwacje i zapiski przyrodnicze na własną rękę
jako naukowiec amator. W międzyczasie jednak został wciągnięty do ruchu
patriotycznego, zdradzony przez donosiciela, oddany pod sąd, już w 1864 roku
znalazł się aż za Bajkałem w siole Pietrowskoje.
W latach 1865 - 1868 przebywał kolejno w Domnie, Strakowej, Czycie,
Darasunie, zarabiając na życie preparowaniem ptaków i ssaków dla zbiorów
Gabinetu Zoologicznego Warszawskiego, Petersburskiej Akademii Nauk i innych
instytucji tego typu.
Od 1868 roku nawiązał bliską współpracę z B. T. Dybowskim, którego
poznał dawniej w konspiracji warszawskiej i prowadził z nim przez kolejnych
jedenaście lat badania nad fauną Syberii wschodniej i Bajkału. Zbliżył się też
z A. Czekanowskim, M. Jankowskim. W. Taczanowskim, słynnymi polskimi badaczami
przyrody syberyjskiej. Był niezwykle pracowity i obowiązkowy. Dybowski
wielokrotnie z uznaniem pisał o nim w swych wspomnieniach. Miał silny wrodzony
pęd do nauki i mimo braku systematycznego wykształcenia formalnego, posiadł
wiedzę głęboką i obszerną.
W 1872 roku Godlewski odznaczony został za badania nad Bajkałem małym
złotym medalem Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Był współautorem (razem
z Dybowskim i Taczanowskim) kilkunastu prac naukowych, jak np. Priedwaritielnyj
otcziot o faunisticzieskich issledowanijach na Bajkale (1870), Issledowanija
w pribajkalskich miestnostiach i na Bajkale (1872), Materiały
dla zoogieografii Wostocznoj Sibiri (1872). Trzeba przyznać, że
należał w tym czasie do grona słynnych przyrodników i znany był zarówno
w kręgach naukowych Rosji, jak i całej Europy. Towarzysze zesłania i
wypraw naukowych, tacy np., jak Dybowski i Taczanowski, powodowani uznaniem dla
jego wysiłków i zasług, nadali imię Godlewskiego szeregowi gatunków
syberyjskiej flory i fauny, żywej i kopalnej, uwieczniając w ten sposób
pamięć rodaka i przyjaciela w międzynarodowej nomenklaturze naukowej. Tak jeden
z rodzajów kiełży bajkalskich nazywa się Gammarus Godlewskii, gatunek ryby
głowacza - Limnocottus Godlewskii; podrodzaj mięczaków - Godlewskia, poświerk syberyjski
- Emberiza Godlewskii, gatunek wieloszczetów - Dybowscella Godlewskii, itd.
Nie tylko sensowna praca, ale też wspaniała przyroda syberyjska kojąco
działała na udręczone dusze zesłańców. Godlewski po powrocie z zesłania
wielokrotnie z zachwytem opowiadał znajomym o wspaniałej urodzie
majestatycznych krajobrazów Syberii.
Jest to zresztą zjawisko uniwersalne, że piękno natury w różnych swych
przejawach oddziaływuje kojąco na cierpienia psychiczne, a nawet fizyczne
ludzi. Jeszcze Arthur Schopenhauer w dziele Świat jako wola i przedstawienie
podkreślał istotne psychoterapeutyczne znaczenie oglądania spełnionego piękna
przyrody: „Ilekroć ujawnia się ono
znienacka przed naszym wzrokiem, udaje mu się zawsze choć na chwilę wyrwać nas
spod władzy subiektywności, niewolniczego służenia woli i przenieść w stan
czystego poznania. Dlatego nawet człowieka udręczonego namiętnościami, biedą i
troską nagle pokrzepia, rozwesela i podnosi na duchu jeden jedyny niewymuszony
rzut oka na naturę; burza namiętności, napór życzeń i lęków oraz wszystkie męki
pragnień uciszają się wtedy w cudowny sposób. Albowiem w chwili, gdy oderwani
od pragnień, oddaliśmy się czystemu, bezwolnemu poznaniu, wstępujemy niejako w
inny świat, gdzie wszystko, co porusza naszą wolę i przez to tak gwałtownie
nami wstrząsa, już nie istnieje. To uwolnienie poznania wydobywa nas ze
wszystkiego tak bardzo i równie całkowicie, jak sen i senne marzenie; znikło
szczęście i nieszczęście; nie jesteśmy już jednostką, nie pamiętamy o niej,
jesteśmy już tylko czystym podmiotem poznania; istniejemy już tylko jako jedyne
oko świata, które wyziera ze wszystkich poznających istot, lecz tylko w
człowieku może się uwolnić zupełnie od służenia woli, dzięki czemu wszelkie
różnice indywidualności znikają tak całkowicie, że wszystko jedno, czy widzące
oko należy do potężnego króla, czy do udręczonego żebraka. Albowiem ani
szczęścia, ani biadań nie zabiera się poza tę granicę. Tak blisko nas leży
zawsze teren, gdzie zupełnie unikamy wszelkiego cierpienia”...
Obcowanie z
piękną przyrodą pozwalało nieraz zesłańcom wyrwać się ze stanu skamieniałego
cierpienia, bolesnej tęsknoty, rozpaczliwej samotności, dodawało siły do życia,
do przetrwania.
Godlewski posiadał fenomenalny zmysł inżyniera - konstruktora i
wynalazcy, jego pomysłowość pod tym względem wydawała się być bezgraniczna. W
surowych, prymitywnych, nędznych warunkach Syberii potrafił wykoncypować i
ręcznie wyrabiać przyrządy badawcze, które swymi rozwiązaniami, poziomem,
jakością wprawiały w zdumienie zawodowych badaczy. Toteż zwano go
powszechnie „złotorękim”. Wśród jego „dzieł” w tej dziedzinie na szczególną
uwagę zasługiwały przyrządy do łowienia fauny dennej, wybudowanie i wyposażenie
laboratorium naukowego nad brzegiem Bajkału, instrumentarium do pomiaru
głębokości czy szybkości prądów wodnych.
Profesor Benedykt Dybowski tak charakteryzował swego pomocnika i
przyjaciela: „Godlewski Wiktor,
„złotoręki”, ale i złototwórczy umysł, można o nim śmiało powiedzieć, że był to
geniusz w zakresie techniki, architektury, rzeźby itd. W Darasuniu stawiał
domy, budował piece, kominki, szył bieliznę, odzież, obuwie, znał się na
ogrodnictwie, na uprawie roli, w ogóle na wszystkim, a we wszystkim był
samoukiem. Nauczał towarzyszy więziennych rozmaitych rzemiosł. Jemu
zawdzięczali Roguski i Wiśniewski, że się nauczyli budowy pieców rozmaitych
typów; po powrocie do Irkucka stali się zawodowymi „piecznikami” - zdunami w
tym mieście i zarabiali duże sumy. Innych nauczył krycia dachów: dranicami,
gontami, deskami i blachą. Był w potrzebie blacharzem, stolarzem, kowalem itd.
Namiętny myśliwy, doskonały strzelec, wyborny obserwator, mnie pomagał przy
pomiarach ptaków i zwierząt ssących, spisywaliśmy codzienne spostrzeżenia nad
ptakami, każdy gatunek poznany miał osobną rubrykę - notowaliśmy dokładnie, a
te notaty posłużyły następnie do pracy Taczanowskiego O ptakach wschodniej
Syberii. (...) Był siły niezwykłej i wytrwałości zdumiewającej...”.
Przez pewien okres bliskie stosunki łączyły na Syberii Godlewskiego z
Mikołajem Przewalskim. Dybowski konstatuje: „Gdy
przybył pan Wiktor i poznał się z Przewalskim, zawarli ze sobą jako namiętni
myśliwi, przyjaźń szczerą i głęboką. Po długich rozmowach i opowiadaniach,
jakie wiedli pomiędzy sobą, zupełnie niespodziewanie zrobił Przewalski
propozycję, ażeby Godlewski mu towarzyszył przy dalszych jego marzonych
podróżach po Azji Środkowej. Na szczęście Godlewski stanowczo odmówił...”.
W 1877 roku powrócił do Polski. Próby znalezienia zastosowania dla
swych wysokich umiejętności naukowych i technicznych ze strony Godlewskiego się
nie powiodły. W oczach „inteligentnych” rodaków uchodził już za „człowieka
ze Wschodu”.
Co prawda był jeszcze czynny przez pewien okres jako członek
Towarzystwa Dobroczynności, delegat Towarzystwa Kredytu Ziemskiego, utrzymywał
luźne kontakty naukowe i towarzyskie z byłymi zesłańcami i badaczami przyrody
syberyjskiej. Był to jednak blady tylko odbłysk dawnej gorliwej pracy i dawnych
twórczych dążności.
Benedykt Dybowski, który też miał ogromne trudności z ponownym
zakorzenieniem się w kraju ze względu na nieżyczliwość rodaków, usilnie
nakłaniał Godlewskiego do ponownego udania się na Syberię w celu badania
Kamczatki, tym bardziej, że środki na to wyasygnowały rosyjskie instytucje
naukowe. Godlewski jednak nie skorzystał z tej oferty i zaprzepaścił w ten
sposób szansę wniesienia jeszcze większego niż dotychczasowy wkładu do rozwoju
nauk przyrodniczych. Miał po prostu dość zarówno kilkunastu lat pobytu na
Syberii, jak i chłodnej, zawistnej niewdzięczności rodaków. Służyć, pracować,
składać swe życie w ofierze? Komu? Po co? - Doświadczenie życiowe Godlewskiego
udzieliło aż nazbyt jednoznacznych odpowiedzi na te pytania. Prywatność, ciche
i spokojne życie na ustroniu, z dala od nieprawości ludzi i świata - to
się mu wydawało teraz najwłaściwszym rozwiązaniem problemów życiowych. Podążył
też w tym kierunku. Co prawda ze szczęściem raczej zmiennym. Przez szereg lat
niezbyt fortunnie dzierżawił rozmaite folwarki, aż wreszcie w 1889 roku nabył
na własność zadłużony drobny mająteczek Smolechy nie opodal Ostrowi
Mazowieckiej. Oddał się tu pracy na roli, hodowli roślin i pszczelarstwu.
Zachował jednak zacięcie badawcze i wciąż patrzył na świat uważnym okiem
wnikliwego naukowca, który nie tylko chce świat poznać, ale i dąży do
przekazania swej wiedzy innym ludziom. Wynikiem tej postawy było ukazanie się
w Warszawie w 1891 roku jego broszury, O syceniu miodu, dziełka
o ukierunkowaniu praktycznym, w którym po raz kolejny - i niestety, ostatni -
doszły do głosu jego dar obserwacji i talent wynalazczy.
Wiktor Ignacy
Godlewski zmarł na tyfus 17 listopada 1900 roku i pochowany został na cmentarzu
wiejskim w miejscowości Jasienica koło Łomży.
* * *
Z rodziny
Godlewskich wywodziła się plejada wybitnych i zasłużonych w różnych dziedzinach
kultury polskiej osobowości m. in. Emil Godlewski sen. (1847 - 1930), znakomity
botanik, związany z ośrodkami naukowymi w Krakowie i Puławach, autor m. in.
pionierskich Myśli przewodnich o fizjologii
roślin (t. 1 - 2, 1923, 1932) oraz Emil Godlewski jun., jego syn
(1875 - 1944), światowej sławy biolog, embriolog, histolog, profesor
Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor licznych dzieł naukowych w języku polskim
i obcych.
Bronisław
Grąbczewski
Przyszły
wybitny badacz Azji Środkowej Bronisław Grąbczewski urodził się 15 stycznia
1855 roku w Kownatowie powiatu telszewskiego na Litwie, w rodzinie wywodzącej
się z Mazowsza.
Dzieciństwo
spędził w majątku rodzinnym Krepszty na Żmudzi.
W książce Na
służbie rosyjskiej, wydanej pośmiertnie w 1926 roku (wznowienie
1990), Bronisław Grąbczewski wspominał o tym okresie swego życia: „Miałem wtedy 8 lat. Mieszkaliśmy w majątku
naszym Krepszty, o 9 kilometrów od miasta powiatowego Telsze, w ziemi
kowieńskiej.
Cały dom jest w ruchu, gdyż moi rodzice
oczekują ogromnego zjazdu „na polowanie”, na które ma przybyć około 200 osób,
obywateli z ziemi kowieńskiej. Jest już marszałek szlachty hrabia Czapski z
Berżan, jest również były marszałek pan Piłsudski, a zajeżdżające sanki
przynoszą coraz to nowych gości, których sp. ojciec mój spotyka
w przedpokoju i wprowadza dalej.
Wśród gości postrzegam mnóstwo osób, których
nigdy przedtem nie widziałem. Większość w czamarkach i konfederatkach. Pierwszy
raz w życiu widzę swoją mateczkę w czarnym
kontusiku z wylotami, podbitymi białym jedwabiem, i w konfederatce.
Matka przyjmuje gości w wielkiej sali, skąd rozchodzą się oni po wszystkich
pokojach, tworząc grupy żywo z sobą rozprawiające.
W olbrzymim pokoju stołowym jest bufet z
gorącymi i zimnymi potrawami. Każdy je i pije, kiedy chce i co chce”...
Beztroska,
harmonijna, pełna miłości atmosfera rodzinna, a wraz z nią i miłe dzieciństwo,
zostały brutalnie przerwane. Ojciec Bronka, jeden z organizatorów powstania
1863 roku został aresztowany i zesłany na Syberię. W powyżej cytowanych
wspomnieniach czytamy: „W Telszach, na
wzgórzu wśród miasteczka stoi klasztor ojców Bernardynów. W klasztorze był
konwikt, w którym kształciła się dziatwa bogatych ziemian okolicznych. Uczyli
się tam i moi dwaj starsi bracia; ja nie miałem jeszcze skończonych 8 lat
i dlatego zostałem w domu, nudząc się fatalnie, bo uważałem za nieodpowiednie
dla siebie bawienie się z młodszym rodzeństwem. Rodzice, którzy w ogóle byli
dla mnie nadzwyczaj dobrzy, pozwalali mi od czasu do czasu na parodniowy pobyt
w klasztorze, gdzie mogłem się wybawić z braćmi do woli.
Wśród mnichów miałem przyjaciela, ojca
Benedykta. Ten w czasie bytności mojej w klasztorze stale się mną
zajmował, bawił się ze mną i wyprowadzał na spacer do ogrodu klasztornego, skąd
roztaczał się piękny widok na leżące u stóp wzgórza ożywione miasteczko
żydowskie, rozciągające się aż do brzegu dużego Telszewskiego jeziora, za
którym widać było dalekie pola i lasy.
W parę miesięcy po „polowaniu” w Krepsztach
bawiłem właśnie w klasztorze u braci, gdy do celi wpadł ojciec Benedykt i ,
chwyciwszy mnie za rękę, zawołał: „Chodź, prędko! Ojca twego wiozą Moskale!”.
nie rozumiejąc o co chodzi porwałem futerko i czapkę i wybiegłem za
mnichem przed klasztor, wołając: „Gdzie, gdzie?”. Ojciec Benedykt wskazał mi
czerniejące na lodzie jeziora mrowisko ludzi i koni, powoli zbliżające się do
miasteczka. Wkrótce rozpoznałem idącą w ordynku część 13 pułku dragonów oraz
harcujących dookoła „ławą” kozaków z 5 pułku dońskiego. Dowodził oddziałem
pułkownik, baron Raden, Kurlandczyk, którego znałem dobrze, gdyż bywał często w
Krepsztach u moich rodziców.
Ojciec Benedykt wyprowadził mnie za furtę
klasztoru na ulicę i kazał czekać. Wkrótce pochód przedostał się z jeziora do
miasta, dążąc na główną ulicę, która biegła u stóp klasztoru, gdzie mieściły
się ówczesne władze rosyjskie. otoczony zwartą gromadą dragonów i kozaków,
ukazał się prosty wóz drabiniasty, zaprzężony cugowymi końmi, na którym
siedział pogrążony w zadumie mój ojciec. Obok niego umieścił się kapitan
żandarmów Krzyżanowski, Polak. Naprzeciwko ojca dwóch żandarmów z dobytymi
pistoletami.
Zobaczywszy to, padłem na kolana i widząc,
że ojciec zamyślony mija mnie, nie spostrzegłszy swego syna, począłem płakać,
przeraźliwie wołając: „Tatusiu! To ja! Twój Broniś!”... Pomimo zgiełku ojciec
musiał usłyszeć mój głos, gdyż błyskawicznie zerwał się z siedzenia,
szukając mnie oczyma. Lecz w tej samej chwili żandarmi schwycili go za ręce i
posadzili na miejscu. Tylko z daleka przeżegnał mnie szerokim krzyżem.
Tuż za wozem, na którym wieziono ojca mego,
posuwała się ciężka kareta zimowa na saniach, zaprzężona w „szydło”, w której
jechała matka, również w otoczeniu kozaków. Czy serce matczyne usłyszało mój
krzyk, czy może lokaj (stary Wincenty, który całe życie spędził u nas) albo
woźnica zobaczyli mnie klęczącego na śniegu u furty klasztornej i rzewnie
płaczącego - nie wiem; dość, że kareta się zatrzymała, matka wyskoczyła do mnie
i, z trudnością przecisnąwszy się między napierającymi zewsząd końmi dragonów
i kozaków, wciągnęła mnie do karety. Zawieziono nas do prywatnego
mieszkania dowódcy pułku dragonów, barona Radena, gdzie był już mój ojciec,
którego miano natychmiast wysłać dalej do Wilna. Z konwiktu wezwano moich
starszych braci. Ojciec wyszedł do nas w towarzystwie oficera żandarmów, który
nie opuszczał go ani na chwilę. Pamiętam, że gdy nas żegnał i błogosławił,
drżały mu usta. Potem kazał nam uklęknąć, podnieść prawe ręce do góry i
przysiąc, że będziemy słuchali matki, nigdy nie sprzeniewierzymy się naszej
polskości, nie pozwolimy użyć się na szkodę własnej ojczyzny. Przysięgliśmy.
Scena ta wywarła na mnie wrażenie
piorunujące i utkwiła w pamięci na całe życie... Toteż gdy okoliczności zmusiły
mnie do służby w wojsku rosyjskim, gdy po złożeniu odpowiednich egzaminów, 22
listopada 1875 roku otrzymałem szarżę oficerską w jednym z pułków lejb-gwardii,
konsystujących w Warszawie, w obawie, by mnie
nie użyto przeciwko mym rodakom, natychmiast wszcząłem starania o translokację
na Wschód. I 2 marca 1876 roku zostałem już przeniesiony do liniowych
wojsk Turkiestanu, zamieniwszy ponętny pobyt w Warszawie i w lejb-gwardii na
ciężką służbę na kresach państwa rosyjskiego. W Turkiestanie, na dalekim
Wschodzie i w Astrachaniu spędziłem 35 lat i wróciłem do Warszawy dopiero w
roku 1910, jako emerytowany generał dywizji i były hetman kozacki”...
W losie takim
tkwił niewątpliwie głęboki dramatyzm. Honor oficerski i złożona przysięga
nakazywały bowiem skrupulatne wykonywanie dyspozycji odgórnych, patriotyzm zaś
i słowo dane ojcu nie pozwoliłyby na wykonanie ewentualnego rozkazu
prześladowania czy strzelania do rodaków. Wyjazd na Wschód był więc próbą
pogodzenia sprzecznych ze sobą zobowiązań moralnych i obywatelskich.
W rodzinie Grąbczewskich
zawsze żywe były tradycje walki o sprawiedliwość społeczną i niepodległość. W
burzliwym wieku XIX przysparzało to niemało kłopotów i członkowie tej
rodziny musieli nieraz przechodzić koleje losu godne odzwierciedlenia
w powieści przygodowej.
Po Powstaniu
Styczniowym majątek Grąbczewskich skonfiskowano, a rodzinę wysiedlono do
Kongresówki, co było przysłowiowym szczęściem w nieszczęściu. W ten sposób
carat „oczyszczał” Litwę z rewolucyjnego elementu. Gimnazjum Bronisław ukończył
w Warszawie, na studia wstąpił w Petersburgu, do Instytutu Górniczego. Studiów
jednak nie ukończył, wstąpił na ochotnika do pułku ułanów gwardii carskiej. Po
pięciu latach jednak porzucił służbę w armii czynnej. „Polubiłem Turkiestan - pisał - przeszedłem
do administracji wojskowej tego kraju i siedziałem tam w stopniu porucznika,
więcej ceniąc swobodę włóczęgi myśliwskiej po przepięknym świecie bożym, niż
wszelkie stopnie i awanse”.
Jako urzędnik
do szczególnych poruczeń przy gubernatorze Fergany odbył w 1885 r. podróż do
Kaszgarii, Gumy i Chotanu na skraju pustyni Takla Makan. W wyniku tej podróży
wydrukowana została (100 egz.) pierwsza publikacja naukowa Grąbczewskiego
w języku rosyjskim: „Otcziot o pojezdkie w Kaszgar i
jużnuju Kaszgariju w 1885 godu”. Za pracę tę otrzymał srebrny medal
Rosyjskiego Towarzystwa geograficznego, został zauważony też przez władze
petersburskie.
W 1888 roku,
z polecenia Aleksandra III, zorganizował w Afganistanie bunt przeciwko
antyrosyjsko usposobionemu emirowi Abdurrachmanowi, a to przy pomocy
pretendenta do tronu, brata emira, Ischak-Chana. Było to wydarzenie szczególne
w karierze Bronisława Grąbczewskiego.
Latem 1888
roku najwyższe władze rosyjskie pilnie zawezwały go do Petersburga. Dniem i
nocą, konno, pieszo, na furmankach, po skąpych chwilach snu i wytchnienia
(dyscyplina w takich sytuacjach obowiązywała żelazna), męczony
najprzeróżniejszymi domysłami - śpieszył młody porucznik do stolicy imperium.
Miał tu otrzymać zadanie, które wprawiło go w zakłopotanie, ale które - jako
urzędnik państwowy - musiał wykonać.
Tereny Azji
Środkowej były w tamtych czasach punktem zapalnym polityki międzynarodowej.
Rosja carska i Anglia drogą przekupstwa koptowały sobie zwolenników spośród
feudalnych przywódców miejscowej ludności, rozdmuchiwały bunty na terenach
należących do sfery wpływów przeciwnika. Ten poker cesarski trwał przez całe
dziesięciolecia. I oto Grąbczewski został głównym wykonawcą jednego z posunięć
cesarza Aleksandra III... Chodziło o to, aby dać dobrego klapsa zbytnio
rozigranemu lwu brytyjskiemu.
W roku 1885
agenci angielscy, wykorzystując wolnościowe aspiracje miejscowej ludności,
zaopatrzyli potajemnie w broń mieszkańców wschodniej części Fergany, będącej
pod zarządem administracji carskiej, i pchnęli Kirgizów i Kara-Kipczaków do
rebelii antyrosyjskiej. Przelało się niemało krwi zarówno osadników rosyjskich,
jak też miejscowej ludności, chociaż powstanie szybko stłumiono. Nieuniknione
bodaj w takich sytuacjach represje, egzekucje, sądy doraźne oraz masowe
zesłania i konfiskaty mienia mocno nadwyrężyły autorytet Aleksandra III na
arenie międzynarodowej. Próżność i ambicja kazały cesarzowi „odegrać się” na
przeciwniku.
Władze
wiedziały, że młody porucznik mający aspiracje naukowe wiele włóczył się po
górach, ma dużo przyjaciół wśród miejscowej ludności i jest dobrze obeznany
z miejscowymi stosunkami. W ciągu 10 dni został opracowany szczegółowy
plan akcji. Grąbczewski wiedział, że w Samarkandzie mieszka Ischak-Chan,
rodzony brat emira Abdurrachmana afgańskiego, który żyje ze skromnej pensji
wypłacanej mu przez rząd rosyjski. Wcześniej był namiestnikiem swego brata w
Północnym Afganistanie, ale chcąc się uniezależnić, obwołał się samodzielnym
chanem. Został jednak przez emira Abdurrachmana rozbity, uciekł do Rosji razem
z kilkuset poplecznikami i prowadził tu nędzny żywot, marząc o zemście. W tymże
stanie ducha znajdowali się i jego zwolennicy.
Grąbczewski
uważał, że 1 tys. karabinów, 100 tys. ładunków i 10 tys. rubli byłoby
dostateczną pomocą Ischak-Chanowi. Aleksander III po przeczytaniu projektu do
każdej liczby dodał „0”. Tak więc Ischak-Chan dostać miał 10 tys. karabinów, 1
mln ładunków i 100 tys. rubli srebrem na rozpoczęcie „ludowego powstania”
przeciwko swemu bratu. Gdy porucznik Grąbczewski spotkał się w Samarkandzie z
Ischak-Chanem, którego znał od dawna i zaoferował mu „bezinteresowną” pomoc
rządu carskiego, ten nie posiadał się z radości.
Wydarzenia
potoczyły się szybko. Agitatorzy Ischak-Chana udali się na teren przyszłej akcji. Cały zamiar realizowano w
najgłębszej tajemnicy. Grąbczewski wspomina: „Podałem króciutki telegram do Petersburskiej Agencji Telegraficznej,
że pretendent do tronu afgańskiego,
Ischak-Chan, zbiegł ze świtą nocy dzisiejszej w niewiadomym kierunku. Po paru
dniach wysłałem nową depeszę, że pościg natrafił na ślady zbiega i dąży za
nim energicznie, i na koniec trzecią, że Ischak-Chan zdołał zbiec przed
pościgiem i przeprawił się na lewy brzeg Amudarii, na terytorium afgańskie. Na
tym akcja oficjalna rządu rosyjskiego była zakończona”.
Nieoficjalna
zaś trwała nadal. Ischak-Chan pod eskortą oddziału kozackiego (goniącego
rzekomo za „zbiegiem”) przerzucony został przez teren Buchary nad granicę
afgańską. W ten sam sposób odtransportowano tamże broń i amunicję. Po kilku
tygodniach uzbrojeni w karabiny zwolennicy Ischak-Chana uderzyli na stolicę
północnego Afganistanu Mazar-i-Szeryf. Grąbczewski zaś po nieudanym „pościgu”
za pretendentem do tronu afgańskiego wrócił na dawną placówkę do Margelanu.
Przez kilka
miesięcy dopóki starczyło broni, amunicji i pieniędzy „podarowanych” przez
Aleksandra III, Ischak-Chan odnosił zwycięstwa nad oddziałami Abdurrachmana, co
rzeczywiście przeraziło Anglików, którzy najwięcej na świecie bali się tego, że
Rosja sięgnie przez Afganistan do ich „kieszeni” - Indii. Ale rząd carski po wytargowaniu
od Anglików kilku drobnych ustępstw na Bliskim Wschodzie zaniechał dalszej
pomocy Ischak-Chanowi.
W czerwcu
1889 roku wojska emira Abdurrachmana, zaopatrzone w najnowsze karabiny i działa
produkcji angielskiej uderzyły na tereny „zbuntowane”. Po miesiącu sprawa była
skończona. Ischak-Chan znów uciekł do Samarkandy, Anglicy znów rozpoczęli
knucie intryg antyrosyjskich, a Abdurrachman upajał się zemstą. Grąbczewski,
ciągnący wówczas po tych terenach w składzie ekspedycji naukowej, notował w
dzienniku podróży: „Trzy dni szliśmy
drogą usłaną trupami ludzi i zwierząt, które gnijąc tak zatruwały powietrze, że
wyprawa moja musiała zatrzymywać się na noclegi daleko od drogi. Wszędzie
spotykaliśmy chorych, ranionych lub wycieńczonych drogą; kobiety z dziećmi
u piersi lub na plecach. Ekspedycja moja opatrywała rannych, chorym dawała
lekarstwa, dzieliła się skromnymi zapasami żywności, ale była to kropla w tym
morzu okrutnej nędzy”.
Kto wie, czy
doszłoby do tych wszystkich okrucieństw, gdyby Aleksander III nie dopisał zera
do liczb, sugerowanych ongiś przez Grąbczewskiego w Petersburgu. Skończyłoby
się najprawdopodobniej na drobnej rozróbce między pogniewanymi na siebie
braćmi. Ale „szczodrość” cara - „mirolubca”, jak go nazywała oficjalna
propaganda, drogo kosztowała niewinny lud, wciągnięty podstępnie do pokerowej
partyjki, rozgrywanej przez światowe mocarstwa. Car zadał „bolesne ukąszenie”
Anglikom, lecz z ran pozostawionych przez jego zęby, lały się rzeki krwi
afgańskiej, tadżyckiej, turkmeńskiej, uzbeckiej.
John Keay w
książce The
Gilgit Game. The Explorers of the Western Himalayas 1865 - 95
(Newton Abbot, 1979, s. 172, 174, 189 - 193) pisze o wydarzeniach tego okresu
z brytyjskiego punktu widzenia, lecz oddaje też należne miejsce
„genialnemu Polakowi”, rywalizującemu na tym terenie m. in. z wybitnym
brytyjskim dyplomatą, naukowcem i oficerem wywiadu Sir Francis
Younghusband’em. Los chciał, że dwaj znakomici mężowie, Europejczycy z
prawdziwego zdarzenia, nie tylko ostro ze sobą rywalizowali, jako reprezentanci
dwóch światowych imperiów, na dalekich krańcach Azji, ale też się ze sobą
spotkali, i - rzecz tylko na pierwszy rzut oka zaskakująca - nawet się
zaprzyjaźnili. Należeli przecież do tej samej nordycznej rasy
północnoeuropejskiej, łączyły ich identyczne wrodzone stereotypy zachowań (obaj
byli odważni, mężni, nieustępliwi, pełni energii i pomysłowości), lecz dzieliła
ich przynależność do różnych cywilizacji i do różnych państw. Zachowało się
jedyne, bardzo rzadkie i cenne zdjęcie, na którym Younghusband i Grąbczewski
stoją obok siebie. Jak pisze John Keay: „Younghusband
thus stands shoulder to shoulder with the massive Grombtchevski, a man of six
foot two with a frame to match”.
I dalej
bardzo interesujące ujęcie tematu, które warto przedstawić za pośrednictwem
dłuższego cytatu z tegoż dzieła: „Jakkolwiek
obecnie w randze lejtnanta - pułkownika armii cesarskiej, i ubrany w uniform,
by to podkreślić, Grąbczewski był Polakiem z pochodzenia. Był o dziesięć lat
starszy od Younghusband’a i odbył już z odznaczeniem służbę w Gwardii
Przybocznej cesarza oraz pod słynnym Skobielewem w Turkiestanie; obecnie zaś
został mianowany specjalnym komisarzem granicznym prowincji Fergany, poprzednio
Kokandu. Jako najbardziej doświadczony podróżnik w Rosji cieszył się opieką
cara i był uważany za naturalnego spadkobiercę słynnego Przewalskiego (”was
regarded as the natural successor to the famous Przhevalski”)…
W międzyczasie rozpoczął badania doliny
Raskamu i zamierzał na ziemi niczyjej stoczyć bitwę z brytyjskim agentem.
W rzeczywistości jednak okazało się to
spotkanie w najwyższym stopniu znamienną i przyjacielską przygodą. Younghusband
przeprowadził inspekcję Kozaków, a Grąbczewski Gurków. Wymienili też
zaproszenia na przyjęcie, rosyjski oficer częstował swego gościa wódką; zaś Younghusband,
czyniąc wszystko, by godnie się odwzajemnić, odkorkował butelkę najlepszej
brytyjskiej brandy. Anglik znalazł się pod głębokim a miłym wrażeniem, jakie
wywarł na nim jego przeciwnik jako po prostu wspaniały chłop („a very good sort
of fellow”). Chociaż ci oficerowie byli rywalami, a wkrótce, być może,
musieliby zostać wrogami, jako osobowości mieli ze sobą wiele wspólnego.
Grąbczewski był również zadowolony; oto miał przed sobą młodego człowieka,
który potrafił zrozumieć i docenić znaczenie jego podróży - w Rosji, jak się
zdaje, nikt tego nie potrafił - i trudności, które musiały być w trakcie ich
trwania pokonane. Gdy lodowate tchnienie prądów powietrznych spływających ze
stoków Pamiru wystawiało na próbę ich hart, wyrafinowany Polak i niewzruszony
Anglik napełnili kieliszki, a gdy napój rozgrzał krew, zawinięci w płaszcze
prowadzili zamyślenia konwersację o przyszłych losach Azji”. Był to, być
może, najbardziej znamienny i pamiętny moment w całej tej wielkiej grze potęg
światowych.
„Dwa dni później - kontynuuje John Keay
- się żegnali. Gurkowie prezentowali broń
a Kozacy salutowali przez podniesienie szabli. Grąbczewski wygłosił krótkie
przemówienie, którego przewodnią myślą była chęć pźźniejszego spotkania się w
Petersburgu, a nie na froncie indyjskim. Younghusband odwzajemnił się swą
książką o buddyzmie (…) oraz stwierdzeniem: obaj jesteśmy uczestnikami wielkiej
gry i nie będziemy ani o jotę lepsi, jeśli spróbujemy się starać negować ten
fakt (…)”
Spotkanie z
Brytyjczykiem było tylko epizodem w szeroko zakrojonej podróży Grąbczewskiego
przez Azję, do chanatu Kundżutu (obecnie w składzie Kaszmiru).
W czasie tej
trwającej prawie pięć miesięcy podróży przeciął Pamir z północy na południe,
dotarł do stolicy chanatu - Beltitu (Hunzy), zbadał góry Hindukuszu, dopływy
górnego Indusu i Raskem-Darii. Odkrył złoża nefrytu na Pamirze. Po raz
pierwszy w historii zrobił zdjęcia topograficzne tych terenów. Za wszystkie te
osiągnięcia Rosyjskie Towarzystwo geograficzne nagrodziło go złotym medalem.
Następnie badał
Himalaje, Turkiestan Wschodni, Tybet. Ponad 12 tysięcy km pieszo - taka jest
długość tych wypraw Grąbczewskiego.
Rezultatem
wędrówki były liczne odkrycia geograficzne, po raz pierwszy wykonane mapy,
bogate materiały naukowe, słowniki lingwistyczne, zbiory mineralogiczne,
zoologiczne i etnograficzne.
Nazwiskiem i
imieniem Bronisława Grąbczewskiego nazwano kilka gatunków fauny
środkowoazjatyckiej (Carabus grombczewski, Bronislavia robusta - chrząszcze;
Tetraogallus himmallayensis grombczewski - ptak).
Od 1896 roku
przebywał na Dalekim Wschodzie, był m. in. generalnym komisarzem Kuantungu
(Mandżurii Południowej). Rezydował w Port Arturze do 1903 roku, podając się
następnie do dymisji wskutek zatargu z admirałem Aleksiejewem - namiestnikiem
Dalekiego Wschodu. Grąbczewski przewidywał, iż ze strony Japonii grozi Rosji
wielkie niebezpieczeństwo, Aleksiejew natomiast, zadufany w potęgę swych wojsk,
nie doceniał ostrzeżeń Polaka, co więcej - zarzucał mu słabość i tchórzostwo.
Kto miał rację, wykazała ciężka klęska wojsk carskich w wojnie rosyjsko -
japońskiej roku 1905. Tymczasem Grąbczewski został gubernatorem astrachańskim i
hetmanem tamtejszych wojsk kozackich.
Grąbczewski
zarządzał ogromnymi obszarami, na których Rosja stykała się z Japonią, Chinami
i Afganistanem, był głównym zarządcą Dalekiego Wschodu, znajdował się
w dobrych stosunkach z cesarzami Aleksandrem III, Mikołajem II i wieloma
członkami rodziny panującej, a mimo to nie uzyskał zgody na odziedziczenie
rodowych majątków po własnej babci. Gdy zaś zażądano od niego, jako warunku,
przejścia na prawosławie, nie posiadał się z gniewu. O wypadku tym wspominał: „Propozycja ta tak niespodziewanie spadła na
mnie, że osłupiałem! Z oburzenia język mi odmówił posłuszeństwa i przez chwilę
nie mogłem się zdobyć na spokojną odpowiedź. Dopiero nieco ochłonąwszy
odrzekłem: - „Dziękuję panu generałowi za zajęcie się moją sprawą, lecz
zrobionej mi propozycji nie mogę inaczej traktować, jak tylko chęć
skontrolowania moich zasadniczych poglądów na życie. Nie jestem bigotem i nie
sądzę, by jedynie katolicy mogli dostąpić zbawienia, lecz również daleki jestem
od przypuszczenia, że prawosławie wywiodłoby mnie na właściwą drogę zbawienia.
Zmieniać zaś religię bez przekonania, mając na widoku tylko korzyści
materialne, byłoby postępkiem wysoce niemoralnym. Gdybym to zrobił, pan sam
starałby się uniknąć podania mi ręki, bo musiałby pomyśleć: „A to łotr! Zmienił
wiarę ojców, aby odziedziczyć dwa szmaty ziemi”. Cesarzewicz panu nadmienił, że
obecnie zarządzam granicami Rosji z trzema ościennymi państwami w Azji. Rząd
rosyjski mi ufa; sprawę ochrony granic uzależnia od moich raportów i to, że
jestem katolikiem, w niczym nie przeszkadza mi w sumiennym spełnieniu
przyjętych na siebie obowiązków. Więc pozwoli pan generał, że o przekonaniach
religijnych nie będziemy więcej mówili.
Orżewskij widocznie był strapiony moją
odpowiedzią”...
Po latach
różnych perypetii zamieszkał Grąbczewski od 1910 roku w Warszawie. Pierwsza
wojna światowa i rok 1917 znów rzucały generała w różne strony: Anapa, Petersburg,
Syberia, Suez, Colombo, Japonia, Anglia...
Od 1920 roku
zamieszkał na stałe w Polsce. Pracował w Państwowym Instytucie
Meteorologicznym, został członkiem korespondentem Polskiego Towarzystwa
Geograficznego.
W roku 1924
zaczęły się ukazywać gorąco witane przez krytykę trzy tomy Podróży gen.
Grąbczewskiego; w roku 1925 Kaszgaria, później - Przez
Pamir i Hindukusz do źródeł rzeki Indus, W pustyni Raskemu i
Tybetu; oraz Wspomnienia myśliwskie.
Z pamiętników zdążył Grąbczewski wykończyć tylko część, opublikowaną w roku
1926 pt. Na
służbie rosyjskiej.
Zmarł 27
lutego 1926 roku i pochowany został na Cmentarzu Powązkowskim.
Wracając do
książki brytyjskiego autora wypada zauważyć, że John Keay, zdaje się sugerować
dość dwuznaczną postawę Grąbczewskiego, gdy pisze: „Wszelako jest niezaprzeczalne, że swego rodzaju umowa honorowa stanęła
jednak między Grąbczewskim a jego partnerem (…). Gdy dwaj mężowie ponownie się
spotkali w Yarkandzie w 1890 roku było to zupełnie jasne. Younghusband był
spokojny, jeśli chodzi o jego własną rolę w doprowadzeniu do rozpadu Rosji i
obaj ponownie stali się najlepszymi przyjaciółmi (…).
Około trzydzieści lat później, w roku 1925
Younghusband otrzymał list od swego dawnego rywala. Jednak w tym czasie „genial
Pole” był już słabnącym i umierającym człowiekiem. Został awansowany do rangi
generała - lejtnanta, przeszedł z łaski bolszewików więzienie syberyjskie, a
obecnie zostawał przykuty do łóżka bez środków do życia; zmarł w następnym
roku”. Trzeba przyznać, że ten fragment tekstu Johna
Keay’a jest dość dwuznaczny, sugerujący istnienie jakiejś umowy, czy wręcz
zmowy, między Grąbczewskim a Younghusband’em, skierowanej przeciwko Rosji, co
się wydaje raczej mało prawdopodobne. Jeśli Grąbczewski sprzyjał na życzenie
Anglików rozpadowi Cesarstwa Rosyjskiego, to dlaczego Brytyjczycy nie pomogli
mu godnie dożyć wieku, lecz pozwolili dogasać w warszawskiej nędzy i poniżeniu?
Chociaż byłby to przypadek raczej charakterystyczny: odstępcy i zdrajcy są
pogardzani przez wszystkich. Podobnie jak nienawidzeni są ludzie zacni - z
zupełnie innych pobudek. Los Sokratesa jest tego najdobitniejszym dowodem, a
jednym z dalszych - kres życia Bronisława Grąbczewskiego. człowieka honoru i
obowiązku.
Michał
Jankowski
Zapiski
syberyjskie profesora Benedykta Dybowskiego zawierają pewną liczbę szczegółów
dotyczących życiorysu tego niepospolitego człowieka. Są one rozsiane zarówno w
tekście Pamiętnika,
jak i Wspomnień,
a jeden z obszerniejszych fragmentów tak właśnie został zatytułowany: Z
życia Michała Jankowskiego ważniejsze szczegóły...
„Kolega nasz Michał Jankowski,
horyhorczanin, miał prawdziwy talent ciesielski, on tak prędko wyuczył się tego
rzemiosła, że zasłynął jako pierwszorzędny pracownik w zawodzie budownictwa
barż, wprowadził nawet pewne ulepszenia, przyjęte pod nazwą „metod Michaiła
Iwanowicza” - odnotowywał w swym Pamiętniku Dybowski. W
innym zaś miejscu nazywa go: „Michał
Jankowski, doskonały strzelec, namiętny myśliwy, zdolny technik”...
Wyżej
wymieniony zaś fragment warto przytoczyć szerzej. Brzmi on: „Nie znam dokładnie ani daty urodzenia, ani
miejsca gdzie się urodził, wiem tylko tyle, że w roku naszego ostatniego
powstania bawił na studiach agronomicznych w Horkach Ziemi Mohylewskiej, znał
się z moimi dalekimi krewnymi Sławińskimi, mieszkającymi w posiadłości
ziemskiej Tołoczynie, w Mohylewskiem. Po raz pierwszy spotkałem się
z Jankowskim w Siwakowej, był sądzony do katorgi za powstanie
horyhoreckie, przybył wprost do więzienia nad Ingodę w Zabajkalu, około miasta
Czyty położonego. Znajomość zawarliśmy przy robotach przymusowych. Zostałem
wyznaczony do piłowania grubych kłód modrzewiowych, z których inni wyrabiali
tak zwane „kołki”, służące do wyrobu „barż” czyli do budowy statków spławnych
po rzekach Ingodzie, Szyłce i Amurze. Ja z Leonem Dąbrowskim stanęliśmy w
parze, zdawało się nam początkowo, że piłowanie jest bardzo łatwe do wykonania,
lecz gdy zabraliśmy się do niego, przekonaliśmy się, że mu nie podołamy.
Jankowski, który obrabiał kołki, spostrzegłszy nasze mozolne wysiłki, podszedł
do mnie i zaproponował swą pomoc; byłem mu wdzięczny; odtąd datuje się nasza
znajomość, a następnie i bliższe z nim stosunki. Podobało się mnie jego
umiłowanie przedmiotu, którym zajmował się, pokochał on topór i zajęcie
ciesielskie, w robotach przy barżach zajął pierwszorzędne stanowisko,
wprowadzał rozmaite ulepszenia w metodach spajania desek itd. W rozmowach,
jakie mieliśmy ze sobą, dowiedziałem się, że zna Sławińskich i księcia
Kropotkina, ich sąsiada z Mohylewskiego, mówił mnie z zachwytem o rozmaitych poglądach kropotkinowskich - toteż
nazywałem go kropotkinowcem i sądziłem, może mylnie, że zasady
Kropotkina wywierały wpływ głęboki w zakładzie naukowym horyhoreckim.
Wyjechawszy z Siwakowej do Czyty, a następnie do Darasunia, rozstaliśmy się na
długo, on pozostał w Siewakowej. Spotkaliśmy się następnie w Irkucku, zastałem
go tam wybierającego się do kopalni złotych na Lenie. Nauczyłem go zdejmowania
skórki z ptaków, obiecał zbierać przedmioty przyrodnicze dla muzeum
warszawskiego. Korespondowałem z nim stale, atoli prace kopalniane nie
dozwoliły mu się zająć ptakami. Ostatecznie namówiłem go, ażeby wspólnie z nami
pojechał na Amur i Ussuri, gdzie rozstaliśmy się z nim, jak opisałem powyżej.
Pierwszym parostatkiem odchodzącym w roku
1874 z Kozakiewiczowskiej stanicy na jezioro Chanka, odjechał pan Michał z p.
Kajetanem Czaplejewskim, przeprowadziliśmy ich i żegnaliśmy
serdecznie... Jankowski dostał z początku posadę na Askoldzie jako zastępca, lecz gdy
Czaplejewski nie wrócił, został mianowany zarządzającym kopalniami, a do
tego pełnomocnym ajentem towarzystw złotokopalnianych. Pobierał płacę
ministerialną, jak ją żartobliwie nazywaliśmy, ustępując miał nagromadzony
kapitał do założenia fermy na Sławiance, w dolinie Sidemi. Przed ustąpieniem
ożenił się z Rosjanką. Dla nas był stale oddany z serdeczną, braterską
życzliwością, ile go tylko razy odwiedziliśmy na Askoldzie, lub ja sam
następnie na Sidemi, witał nas jak braci. Zbierał okazy ptaków dla Taczanowskiego,
niósł pomoc naszym wygnańcom. Zasłużył sobie sławę doskonałego zarządcy
złoto-kopalnianych zakładów.
Zbudował dom, warownie, urządził fermę
gospodarczą wzorową, jakiej dla porównania nie było na całej Syberii, ani na
Amurze, lub w Kraju Ussuryjskim. Zbiory jego lepidoterologiczne posłużyły do
wyświetlenia składu fauny motyli kraju przymorskiego. Wszakże zapomniał
niestety o tym, co w nim było polskiego, przykro mu było się do tego
przyznawać, a stąd rzadkie korespondencje szczególnie w ostatnich czasach. Jako
strzelec, czy to ze sztucera kulami , czy z dwururek śrutem, nie miał sobie
równego na Syberii. Sam był tak pewnym swego strzału, że szedł na tygrysa bez
towarzyszy i zawsze położył zwierza z pierwszego zaraz wystrzału. Sławny był
jego strzał do dowódcy Chunguzów, zranił go śmiertelnie, ukrytego za drzewem w
chwili, gdy się wychylił, ażeby dać wystrzał do Jankowskiego.
Miernego wzrostu, silnej budowy
ciała, zdrowej kompleksji, wyjątkowo tylko niedomagał; o ile wiem, parę razy
cierpiał na oczy. Zarost na głowie i twarzy miał więcej niż obfity,
ciemnoszatynowy, prawie czarniawy, oczy brunatne. Krótkogłowy, twarz miernie
szeroka, nos prosty, wąski, usta wśród gęstego zarostu ukryte. Dobry jeździec,
pomimo nóg przykrótkich wytrzymały piechur, zręczny i wprawny wspinacz na
drzewa. Taką jest jego krótka charakterystyka fizyczna. Zdolności intelektualne
posiadał dobre, celował w talentach technicznych, był wyśmienitym
organizatorem społecznym i zawodowym. Umiał zarządzać tłumem. Uczciwy, słowny,
dobry mąż i ojciec, wyrozumiały dla służby, uczynny dla kolegów, był
powszechnie lubianym”.
Pewne, lecz niezbyt obfite, dane o tym badaczu przyrody syberyjskiej
można znaleźć także w niektórych wydaniach o charakterze encyklopedycznym. Tam
np. Słownik
biologów polskich (Warszawa 1987, s. 226 - 227) podaje: „Jankowski Michał, przyrodnik. Urodził się
1843 lub 1844 (podawano również 1840) w byłej guberni kaliskiej, syn Jana.
Studiował w Instytucie Rolnictwa w Hory-Horkach na Białorusi i wraz z
partią „horyhorecką” wziął udział w powstaniu styczniowym. Uwięziony i skazany
na 8 lat ciężkich robót, spotkał w Siewakowej B. Dybowskiego i W.
Godlewskiego. Po uwolnieniu w 1868 r. z robót rozpoczął pracę w kopalniach
złota w okolicy Czyty. 1872 - 74 odbył wraz z B. Dybowskim i W. Godlewskim
podróż badawczą z biegiem Amuru na zbudowanej przez siebie łodzi. Zrezygnował z
dalszego uczestnictwa wiosną 1874, otrzymał bowiem posadę zarządcy kopalni
złota na wyspie Askold. W 1879 nabył posiadłość (ok. 550 ha) nad rzeką Sidemi
na półwyspie zwanym później półwyspem Jankowskiego. Osiedlił się w niej na
stałe około 1881 po rezygnacji z posady i zaprowadził wzorową gospodarkę
hodowlaną połączoną z aklimatyzacją nowych gatunków użytkowych roślin i
zwierząt (...) Eksploracje przyrodnicze prowadził od 1876. Do Muzeum Zoologii i
Botaniki Akademii Nauk w Petersburgu, oddziału Towarzystwa Geograficznego
w Irkucku i do Gabinetu Zoologii i Muzeum Branickich w Warszawie nadesłał
wiele zbiorów, głównie ornitologicznych i entomologicznych... Znalazło się
wśród nich wiele gatunków nowych dla nauki (np. budząca później zainteresowanie
ornitologów Emberioza jankowskii) lub nowych dla tych obszarów (...)”.
Dodajmy, że
kilku dalszym gatunkom i podgatunkom ptaków nadano imię naszego rodaka, np.
Cygnus bewickii jankowskii, Pica pica jankowskii itd.
Około roku 1877 Jankowski założył na wyspie Askold stację
meteorologiczną i przesyłał wyniki obserwacji do Głównego Obserwatorium
Fizycznego w Pułkowie, za co otrzymał w 1880 złoty medal. Odkrył na tej wyspie
i w południowym biegu Ussuri stanowiska ze szczątkami kopalnymi fauny
trzeciorzędowej, po raz pierwszy opisane dla tych obszarów. Zajmował się też
badaniami archeologicznymi. Duże zasługi położył dla rozwoju hodowli jeleni
wschodnich oraz zachowania ich pogłowia. W 1888 założył w swej posiadłości
rezerwat tych jeleni, który około 1912 liczył już do 2000 sztuk i, mimo
zniszczeń dokonanych w czasie wojny domowej, jest do dziś poważnym ośrodkiem
hodowlanym. Sam Jankowski był autorem kilkunastu publikacji w języku rosyjskim,
m. in. Ostrow
Askold (1881), Kuchonnyje
ostatki i kamiennyje orudija najdiennyje na bieriegu Amurskogo zaliwa (1881), Piatnistyje oleni, barsy i tigry
Ussurijskogo kraja (1882), Krasnyj
wołk w okriestnostiach Władiwostoka (1897).
Jako człowiek
należał Jankowski do typu ludzi przywiązujących ogromne znaczenie do wartości
rodzinnych; łączyło go z żoną Olgą szczere i wierne uczucie, będące fundamentem
zgodnego i szczęśliwego pożycia ich dużej rodziny.
„Uczucie miłości, jak wiadomo, jest samo w
sobie przyjemne dla osoby, która go doznaje - pisze Adam Smith w Teorii
uczuć moralnych. - Łagodzi i
uspokaja serce, zdaje się sprzyjać posunięciom życiowym i przyczyniać do
zdrowego stanu konstytucji ludzkiej; świadomość zaś wdzięczności i zadowolenia,
które musi wzbudzić w człowieku, będącym przedmiotem miłości, czyni ją jeszcze
bardziej przyjemną. Obopólny życzliwy stosunek czyni ich szczęśliwymi nawzajem,
zaś sympatia wobec tej obustronnej życzliwości sprawia, że są przyjemni dla
wszystkich pozostałych osób. Z jakąż przyjemnością patrzymy na rodzinę, w
której w całej pełni panuje wzajemna miłość i szacunek, w której rodzice i
dzieci są towarzyszami, gdzie jedyną różnicę tworzy pełne szacunku oddanie
z jednej strony i życzliwe pobłażanie z drugiej; gdzie swoboda i
przywiązanie, wzajemne żarciki i wzajemna uprzejmość ukazują, że braci nie
dzieli sprzeczność interesów, ani też nie poróżnia sióstr rywalizacja o większą
przychylność innych i gdzie wszystko ukazuje nam nastrój spokoju, pogody, zgody
i zadowolenia? Odwrotnie, jak nieprzyjemnie się czujemy, znajdując się w domu,
w którym drażniące spory nastawiają połowę jego mieszkańców przeciwko
pozostałym, gdzie wśród upozorowanej grzeczności i uprzejmości podejrzliwe
spojrzenia i nagłe wybuchy złości zdradzają wzajemną zazdrość, która ich
rozpala i która może przebić się w każdej chwili przez wszelkie hamulce, które
nakłada obecność towarzystwa...
Główna doza szczęścia ludzkiego rodzi się ze
świadomości, że się jest kochanym”... Piękną ilustracją do tych słów filozofa
może być zarówno życie rodziny Michała Jankowskiego, jak i pewien tekst pisany
przezeń. 1 lipca 1878 roku pan Michał opowiadał o swym życiu w liście do
Dybowskiego:
„Kochany Doktorze! (...) Teraz, wedle
Waszego życzenia, nakreślę Wam okoliczności towarzyszące mojej żeniaczce, tylko
uprzedzam, że romantyzmu nie oczekujcie, bo go (czy niestety?) nie było! Ja
zamierzałem ożenić się, żeby mieć dobrą i rządną gospodynię na projektowanej
fermie, żeby przy tym nie była starą i brzydką, żeby miała wysokie zalety
serca, rozsądek zdrowy w głowie, była przywiązaną i wierną żoną, czułą matką,
dobrą dla sług, ażeby lubiła moje psy i moje zajęcia. I co najgłówniejsze,
ażeby na odszukanie tego skarbu i na wstępne zaloty nie tracić wiele czasu. W
lutym roku zeszłego 1877 pojechałem przez Striełok z Höckem do Władywostoku.
Zapowiedziałem na Askoldzie stanowczo, że jadę odszukać dla siebie miejscowość
dla osiedlenia i po żonę. We Władywostoku przy pomocy Szulca fotografa
dowiedziałem się, że jest około 15 panien na wydaniu, licząc w to i córki
majtków.
Najgorętszym moim pragnieniem byłoby je
zebrać wszystkie razem, pomówić z nimi, obejrzeć i wybrać... Lecz ponieważ tego
planu nie było możności uskutecznić, więc musiałem ograniczyć się zaoczną
charakterystyką, jaką mnie dał Szulc o każdej z nich, tudzież przejrzeniu
fotografii w jego albumie. Były pomiędzy pannami znamienite piękności, jak np.
Maszeńka Rein, były z posagiem wynoszącym kilka tysięcy, lecz wszystko to mnie
nie smakowało, gdyż każda z nich, według opinii ludzi, zechciałaby zaraz
odgrywać rolę pani. Między innemi była synowica dyrektora zarządu nad portem
Kurkutowa, dziewczyna jak powiadano, bardzo pracowita, skromna, nie lubiąca
strojów i zebrań towarzyskich, na których, jak wiadomo, zbierają się dla
pokazania sukien, dla gry w karty, pijatyki i plotek. Poznajomiłem się z
Kurkutowem, byłem dwa razy u niego w domu, lecz z ową synowicą, której na
imię Olga, oprócz zwykłych frazesów przy powitaniu i pożegnaniu, nie udało się
ani razu pomówić. Widziałem tylko, że chociaż w domu była żona Kurkutowa,
następnie jej matka czyli „babuszka” i dwie podrastające córki, wszakże cała
gospodarka, kuchnia i dzieci były na ręku Olgi; ona od piątej rano do nocy była
wciąż na nogach. Widziałem, że bywające u Kurkutowów oficerstwo oraz urzędnicy
odnosili się ku Oldze z należnym
uszanowaniem, jakkolwiek ona chodziła w perkalikowych sukienkach, bez
wszelkiej pretensji i ciągle prawie z podwiniętymi rękawami; słyszałem nawet
opowiadanie, że rankami nosi wodę i pierze bieliznę w pobliskiej rzeczce,
pomimo że Kurkutow ma sługi i zajmuje pierwsze stanowisko po Ławrowie w porcie
władywostockim. Wszystko, com widział i słyszał, wywarło na mnie przyjemne
wrażenie, lecz musiałem wracać na Askold. Myślałem cały marzec o tak ważnym
kroku, jak żeniaczka, lecz ku końcowi miesiąca przyszedłem do takiego wyniku
swoich rozmyślań, że „nie spróbowawszy nic nie wymyślisz”. W kwietniu
pojechałem znowu do Władywostoku i przy pierwszej zaraz sposobności objawiłem
Oldze, że chcę ją pojąć za żonę. Sądziłem, że ona się ucieszy, więc co najmniej
rzuci się mnie na szyję, jakby to zrobiła inna biedna dziewczyna, mająca już 22
lata, bo chociaż ją wszyscy lubili i szanowali, lecz nikt nie oświadczał
się o jej rękę - a ona bardzo prosto mnie powiedziała, że pomyśli do niedzieli;
to było we czwartek, i wtedy da mi odpowiedź. Przy tym zapewniła, że nikogo
pytać o radę nie będzie, jak tylko siebie samą. I rzeczywiście dotrzymała
słowa, bo kiedy w niedzielę, wziąwszy ją za rękę objawiłem Kurkutowom i
babuszce, ażeby nas „pozdrawili” jako „żenicha” i „niewiestę”, to wszyscy, i
swoi i goście, byli porażeni jak błyskawicą, a Kurkutow tak się zmieszał, że na
kilka minut zapomniał języka w gębie. Oni czuli, kogo tracą, czuli, że dwie
najemnice nie zastąpią im tej krewniaczki, która pracowała bez wynagrodzenia i
obywała się kilkoma perkalikowemi sukienkami.
W kilka dni potem odbyło się skromne wesele
i ja z żoną wsiadłszy do gondoli popłynąłem na Askold. Tam nie kazałem robić
żadnych przygotowań, wszystko pozostało jak dawniej. Zdziwiło mnie mocno, gdy
przy podpisywaniu aktu ślubnego Olga dała odpowiedź, że nie umie pisać. Przy
pierwszej sposobności wypowiedziałem jej moje zdziwienie, gdyż z rozmowy widać
było, że czytuje książki i zna język książkowy. Powiedziała mi, że sama wyuczyła
się czytać i czytała dużo, lecz nie miała czasu uczyć się pisać.
Drugiego maja bieżącego roku
(1878) zaczął się drugi rok, jak żyjemy razem. Urodziła nam się córka Elżbieta.
Olga pisze sama listy do krewnych, zapisuje stale spostrzeżenia meteorologiczne,
robi bez omyłek cztery działania arytmetyczne, posiada trochę wiadomości
geograficznych i historycznych. Oprócz tego obszywa mnie, siebie, Babicha
i Andrzeja, opiekuje się mojemi gąsienicami, poczwarkami, wkłada motyle w
cjanek, a następnie w koperty własnej roboty, a co najważniejsze wiecznie
wesoła, zawsze zajęta i zadowolona z tego co jest, nie zna wcale chandry, tej
zarazy grasującej w rosyjskim inteligentnym towarzystwie. Babich, który zawsze
z wielkim cynizmem odzywa się o kobietach, obecnie pozostaje z Olgą w
wielkiej przyjaźni, przynosi jej co dzień świeże bukiety kwiatów, chociaż i
teraz powiada, że zdania swojego odnośnie do kobiet nie zmienił, lecz w Oldze
widzi wyjątek. Co do mnie, to i ja także nie mogę zastosować do siebie zdania
Heinego, który twierdzi, że każdy małżonek choć raz na dzień żałuje, że się
ożenił. Ja dotychczas jeszcze nie żałowałem ani razu, lecz z każdym dniem czuję
więcej przyjaźni i szacunku ku osobie Olgi, bo ona swoim oddaniem zasługuje na
to: ona każdą moją wolę przyjmuje bez krytyki, lubi moją broń, moje psy, moje
kolekcje przyrodnicze... Oprócz kilku sukienek własnej roboty nic więcej nie
daje sobie sprawić. Dotąd nie mamy niańki, Olga sama wszędzie nadąża; z taką
żoną nie lękam się pozostać bez chleba. Do pełnej charakterystyki muszę tu
dodać, że jest ona zdrową, rumianą na twarzy, ma zdrowe białe zęby, ważyła po
ślubie 3 pudy 34 funty, a teraz waży 4 pudy 24 funty, dobrze złożona, niższa
ode mnie o 2 cale; strzela z Winchestera daleko lepiej do butelek pływających
po powierzchni morza niż Badajew kulami, a przecież on zalicza się do lepszych
strzelców”...etc.
Nie każdy mąż po latach wspólnego
pożycia napisze w ten sposób o swej żonie. A i nie każda żona na takie
słowa zasłuży... Jankowski potrafił też zadbać o dobrobyt materialny rodziny,
był wyśmienitym gospodarzem.
Profesor
Dybowski wspominał później: „W roku 1883,
wracając z Kamczatki, odwiedziłem go wraz z Pleskim i Kalinowskim na jego
fermie już urządzonej, dźwigniętej prawie z niczego i postawionej na wyżynie
wzorowych ferm. Czego już tam nie było: stada koni, bydła, owiec, kóz i drobiu
różnego gatunku, pasieka pszczół południowo-ussuryjskich i europejskich
włoskich, ogrody warzywne, sad owocowy, pola orne, łąki polewne, pastwiska
uprawne, a do tego zabudowania porządne. Dom-forteca, oficyna, gumno, stodoła,
zagrody, chlewy itd. Wszystko było tak urządzone, by w każdej chwili móc
odeprzeć napad Chunguzów. Pan Michał i pani Olga idąc spać miewali zawsze broń
przy sobie. Pomimo ciągle grożącego niebezpieczeństwa gospodarka szła
pomyślnie, wzmagały się dostatki, grono dzieci wzrastało powoli. Elżusia,
najstarsza córeczka, wówczas sześcioletnia, zawarła ze mną przyjaźń tak
serdeczną, że postanowiła była towarzyszyć mi w podróży do Europy, by tam stać
się Polką prawdziwą, opowiadała mnie o losach biednego zajączka z bajeczki, z
takim głębokim przejęciem cierpieniem tego biedactwa, że łzy spływały po jej
policzkach i już łkając wymawiała koniec: „tak zakończył życie biedny
zajączek”... Pani Olga, zawsze czynna, zdrowa i wesoła, pełniła obowiązki
zarządczyni wielkiego gospodarstwa i matki
licznej rodziny - z pogodą umysłu i nieporównaną gorliwością (...)
Przyjechawszy do kraju, po
objęciu posady profesora zoologii we Lwowie, starałem się wszelkimi sposobami
pomagać Jankowskiemu w przeprowadzeniu jego szeroko zakrojonych projektów. Za
pośrednictwem Taczanowskiego uzyskałem ze strony hrabiego Konstantego i
Aleksandra Branickich ogiera i klacz półkrwi arabskiej, rasowych kilka krów
i stadnika. Za pośrednictwem Pleskiego w Petersburgu wystarałem się o
przewóz darmowy tych zwierząt z Odessy do Władywostoku; w taki sposób
pokwitowałem za usługi i pomoc, dane nam przez Jankowskiego. Mijały lata,
przerwała się i nasza korespondencja”...
Później
profesor nieco krytyczniej wyraża się o swym byłym przyjacielu i pomocniku,
mając mu nawet za złe, że się ożenił z nie - Polką: „Pan Michał Jankowski był to człowiek energiczny, doskonały technik,
pomysłowy pracownik, doszedł w ciesielstwie do wielkiej wprawy. Strzelał
wybornie, należał zawsze do najcelniejszych strzelców, przy popisach
strzeleckich zbierał stale pierwsze nagrody. W późniejszych czasach szedł na
tygrysa sam jeden, ufając sobie najzupełniej. W owych czasach, gdy do nas
przybył, miał wielką wadę rezonerstwa nihilistycznego, której to wady pozbył
się następnie. On dał mnie temat do syntetycznego ocenienia wpływu na naszych
ziomków tak zwanych mieszanych małżeństw z moskiewkami, sybiraczkami i
żydówkami”... Chodzi o to, że Dybowski jako zapalony polski patriota, nie
mógł wybaczyć swemu przyjacielowi faktu, że ów wpadł pod wpływy mentalności
rosyjskiej i schematów myślowych w tym państwie dominujących:
„Jankowski pod wpływem nihilistów rosyjskich
był uprzedzony co do naszych niewiast i naszych działaczy politycznych”
- z przekąsem stwierdza Dybowski. Dodajmy, że w Rosji w ogóle (nie tylko w
środowisku nihilistów) dominowało powszechne prawie przekonanie o Polkach,
jako o lekkomyślnych rozpustnicach, a o polskich politykach, jako o głupcach
i niebezpiecznych warchołach - w czym odbijał się tradycyjny moskiewski
antypolonizm. Niektórzy przebywający w Rosji Polacy w sposób paradoksalny
również podzielali to przekonanie.
Jeśli
natomiast mówić szerzej o przekonaniach nihilistycznych i socjalistycznych
Jankowskiego, to w pewnym okresie swego życia dzielił on je z bardzo wieloma
młodymi Rosjanami, Żydami, Polakami.
Wybitny socjolog Vilfredo Pareto pisał o tej duchowej „epidemii” w Podręczniku
ekonomii politycznej: „W
naszych czasach narodziła się nowa religia uznająca, że każda istota ludzka powinna
poświęcać się dla dobra „maluczkich i ubogich”; wyznawcy tej religii mówią z
lekceważeniem o innych religiach uważając je za mniej naukowe; ci dzielni
ludzie nie dostrzegają tego, że zasady ich wiary nie mają bardziej naukowego
podłoża niż zasady jakiejkolwiek innej religii”.
Nihilistyczne
przekonania stanowiły w drugiej połowie XIX wieku - na początku XX wynik
ideowych poszukiwań myślącej młodzieży, niezadowolonej z realiów ówczesnego
życia społeczno - politycznego. „Nihilizm
jako stan psychologiczny musi nastąpić, kiedy we wszystkim, co się dzieje,
zaczniemy szukać „sensu”, którego tam nie ma: tak iż poszukujący straci w końcu
odwagę. Nihilizm jest wówczas uświadomieniem sobie trwonienia siły przez długi
okres czasu, udrękę tym „na próżno”, niepewnością, brakiem sposobności
jakiegokolwiek wypoczęcia dla siebie, uspokojenia się co do czegokolwiek -
wstydem przed samym sobą, jak gdyby oszukiwało się siebie nazbyt długo... Owym
sensem mogło było być „spełnienie” najwyższego kanonu moralnego we wszystkim, co
się dzieje, moralny ustrój świata; lub przyrost miłości i harmonii w obcowaniu
istot; lub zbliżenie się do jakiegoś stanu powszechnego szczęścia; lub nawet
śmiałe zmierzanie do stanu powszechnej nicości - cel jest zawsze jeszcze jakimś
sensem. Wszystkie te sposoby myślenia mają to wspólnego, że jakieś coś ma być
osiągnięte przez sam proces: - i oto pojmuje się, że w „stawaniu się” nie ma
żadnego celu, że przezeń nic osiągniętym nie będzie... A więc rozczarowanie co
do rzekomego celu w „stawaniu się” jako przyczyna nihilizmu (...).
Cóż się stało w istocie? Uczucie braku
wartości zostało osiągnięte z chwilą, kiedy się pojęło, że ogólny charakter
istnienia nie „może być” interpretowany ani przez pojęcie „zamiaru”, ani przez
pojęcie „jedności”, ani przez pojęcie „prawdy”. Nic nie jest przezeń zamierzone
i nic nie zostaje osiągnięte; brak jest rozciągającej się na wszystko jedności
w wielkości tego, co się dzieje: charakter istnienia jest nie „prawdziwy”,
jest fałszywy..., żadną miarą nie ma się już podstawy do wmawiania w siebie
świata prawdziwego... krótko mówiąc: kategorie „zamiar”, „jedność”, „byt”, za
pomocą których włożyliśmy w świat wartość, zostają przez nas znowu wycofane - i
oto świat wydaje się bez wartości” - wywodzi Fr. Nietzsche w Woli
mocy. I dodaje: „Filozof
nihilista jest przekonany, że wszystko, co się dzieje jest bez sensu i dzieje
się na próżno”... Z reguły jednak takie przekonania stanowią tylko okres
przejściowy w rozwoju umysłowym idealistycznej młodzieży. Dojrzewanie moralne i
intelektualne, potrzeby życia praktycznego powodują odejście od tego
uciążliwego światopoglądu ku bardziej wyważonym systemom myślowym.
Jak wiadomo wartości fałszywych nie można wykorzenić przez dowody; tak
samo jak krzywej optyki w oku chorego. Ale samo życie powoduje częstokroć
wyprostowanie tej fałszywej optyki. Tak się też stało w przypadku Michała
Jankowskiego. Życie rodzinne, praca naukowa i gospodarcza wymagały innej
perspektywy widzenia świata, bardziej pozytywnej i konstruktywnej.
W liście
Jankowskiego do Dybowskiego z 20 stycznia 1909 roku znajdujemy coś
w rodzaju podsumowania ostatnich dziesięcioleci jego życia: „Zapewne zdziwi się kochany Doktor, że ja na
starość (66 lat) poświęcam się nowej roli, lecz stało się to z następującej
przyczyny. W miarę jak rozszerzało się moje gospodarstwo i podrastały dzieci,
jednocześnie mnożyły się wydatki. Wypadło zaniechać wielu rzeczy, które były
ulubione, bo czasu na nie nie wystarczało. Obecnie dzieci już nie dzieci; Liza
wyszła za mąż, już ma kupę dzieci (wyszła za Anglika); Niutka także zamężna;
Aleksandrowi 31 rok, on w Ameryce; Jurek ożenił się i teraz razem z matką
gospodaruje, zarządza hodowlą koni i jeleni, przy nim Janek i Paweł jako
pomocnicy.
Ażeby go nie krępować i dać mu możność
wyrobienia samodzielności, pozostawiam go własnym natchnieniom, nawiedzając ich
od czasu do czasu. A sam, żeby nie próżnować, zabrałem się do pracy
księgarskiej. Bardzo wiele chciałoby się mnie pisać, lecz odkładam do drugiego
razu, a obecnie ściskam Was, kochany Doktorze, najserdeczniej. Żona zasyła
ukłony, ona trzyma się jeszcze krzepko i na Sidemi w gospodarce gra, jak
przedtem, rolę królowej. (...) Nabazgrałem Wam, kochany panie Doktorze, „po
polskiemu”. Bardzo rzadko zdarza się teraz pisać po polsku, a lepiej widocznie
już pisać nie mogę. Ściskam raz jeszcze...” Te przyprawione lekką goryczą
i autoironią słowa świadczą o tym, że serce Michała Jankowskiego, mimo
wieloletniego pobytu w głębi Rosji, do końca pozostało polskie - po polsku
czuło i po polsku bolało... Do końca...
Aleksander Karpiński
Aleksander Karpiński
uważany jest za „ojca geologii rosyjskiej”. I zupełnie słusznie. Z tą
jednak poprawką, że istotny był też wkład jego w rosyjską i światową
paleobotanikę, paleontologię i petrografię, a prace jego zapoczątkowały rozwój
takich nowych dyscyplin naukowych jak paleogeografia czy tektonika.
Działalność naukową
rozpoczął A. Karpiński na początku drugiej połowy XIX wieku. Wówczas wiedza
geologiczna w Rosji znajdowała się dopiero w powijakach, niezbyt zresztą wysoko
sięgała także w innych krajach. Niektóre działy geologii ukształtowały się tuż
przed początkiem prac Karpińskiego. Dlatego ten znakomity uczony uważany jest
za założyciela rosyjskiej szkoły geologicznej.
Wyniki i wnioski, do
których doszedł w swych badaniach Karpiński, od samego początku przyciągnęły
uwagę wszystkich geologów. Także i dziś stanowią one istotną część dorobku
geologii światowej, bez znajomości której trudno rościć prawo do bycia poważnym
specjalistą w tej dziedzinie wiedzy. Dzięki ogromnemu dorobkowi
A. Karpińskiego (ponad 500 publikacji, z których około 300 to znakomite
dzieła naukowe) geologia radziecka wysunęła się w latach trzydziestych XX wieku
na jedno z czołowych miejsc w naukach o ziemi w skali ogólnoświatowej. Przy
czym tradycje te otrzymały godną kontynuację ze strony uczniów znakomitego
profesora (A. Archangielskij, E. Milanowski, N. Szacki, M. Tietiajew i in.).
A. Karpiński był
czynny w nauce przez 78 lat, 75 z nich spędził w Petersburgu - Piotrogrodzie -
Leningradzie i należy do najsłynniejszych obywateli tego wielkiego miasta.
Spośród zewnętrznych oznak osiągnięć naukowych profesora nazwać można fakt, że
był on członkiem rzeczywistym 21 zagranicznych akademii nauk i towarzystw
naukowych, jak również 29 - rosyjskich.
Karpińscy herbu
Korab byli rodziną szlachecką, wywodzącą się z Mazowsza (1500), znaną
później także w Prusach i na Wołyniu. Jedna ze wschodnich gałęzi tego rodu
przesiedliła się w XVII wieku z Małopolski na Ukrainę, a stamtąd do Rosji, z
biegiem lat przeszła na prawosławie i uległa daleko posuniętej asymilacji.
Aleksander Karpiński
urodził się 23 grudnia 1846 roku na Uralu, w miejscowości, która dziś ma nazwę
Krasnoturjińsk. Ojciec jego Piotr był inżynierem górnictwa, przy tym doskonałym
znawcą swego zawodu, kierownikiem kopalni. Matka, Maria Ferdynandowna z domu
Grashof, pochodziła z rodziny niemieckiego inżyniera, który przybył do Rosji
z Saksonii jeszcze za czasów Katarzyny II i również położył zasługi dla
rozwoju górnictwa uralskiego. W momencie urodzenia
Aleksandra obydwie rodziny były już zasymilowane przez środowisko rosyjskie i w
metryce cerkiewnej występują jako prawosławne. (Żadna inna możliwość
zresztą praktycznie w tej sytuacji nie istniała).
Kilka miesięcy po
urodzeniu się syna rodzina Karpińskich przesiedliła się do miasta
Jekatierinburg (obecnie Swierdłowsk), centrum górniczego Uralu. Tutaj też
i minęło dzieciństwo przyszłego naukowca. Ojciec jego otrzymał posadę w
zarządzie naczelnika górnictwa, często wyjeżdżał w teren dla różnego rodzaju
inspekcji. Gdy syn miał dziewięć lat, ojciec zaczął zabierać go z sobą w, co
prawda, uciążliwe, lecz wyjątkowo pouczające podróże. Przed chłopcem otwierał
się dziwny świat ziemi niby martwej, nieożywionej, a przecież tak
zadziwiającej. Ojciec, wytrawny inżynier - geolog, cierpliwie odpowiadał na
tysięczne „dlaczego”? wścibskiego syna. Dlaczego ta góra ma szczyt spiczasty a
tamta płaski? Dlaczego ten kamień jest jak pierog słojowy? Dlaczego, gdy
kopiesz kijem w błocie, na powierzchnię wyskakują pęcherzyki? Dlaczego bywają
trzęsienia ziemi? Dlaczego jedne muszelki są skręcone w gwint, a inne otwierają
się jak pudełeczka?... I tak dalej, i tak bez końca... A tato starannie i
wyczerpująco, bez zniecierpliwienia, wyjaśnia synowi każdy nurtujący go
problem. Chłopczyk z zachwytem patrzy na ojca: „Skąd ty to wszystko wiesz! I ja, gdy wyrosnę, będę inżynierem
górnictwa”...
Bardzo wcześnie - co jest cechą
wszystkich wybitnych jednostek ludzkich - budzi się w Karpińskim
szlachetna i nienasycona żądza wiedzy, o której (że uczynimy tu dygresję
ogólnofilozoficzną!). Cyceron w dziele O najwyższym
dobru i złu
wywodził: „Jest w nas wrodzona tak silna żądza poznania
i wiedzy, iż nikt nie może żywić wątpliwości, że natura ludzka stara się ją
zdobyć bez zachęty w postaci jakiegokolwiek zysku. Czyż nie widzimy, jak to
dzieci nie dają się nawet chłostą odstraszyć od przyglądania się niektórym
rzeczom i dowiadywania się o nie jak, mimo odpędzania, powracają; jak się
cieszą, że coś wiedzą; jak pragną opowiedzieć to drugim; jak pociągają ich
uroczyste obchody, zabawy i inne tego rodzaju widowiska i jak dla nich znoszą
nawet głód i pragnienie? A cóż dopiero trzeba by powiedzieć o ludziach mających
upodobanie w uprawianiu nauk i sztuk? Czyż nie widzimy, że nie dbają oni ani
o zdrowie, ani o majątek, że porwani żądzą poznania i wiedzy znoszą
wszystko, że najcięższe troski i znoje wynagradzają sobie tą rozkoszą, którą
czerpią z nauki? Jak mnie się przynajmniej wydaje, coś podobnego miał na
myśli Homer w wierszach zawierających opowieści o śpiewie syren. Zapewne
bowiem nie miały one zwyczaju wabić przejeżdżających obok nich żeglarzy ani
słodyczą głosu, ani też jakąś niezwykłością czy różnorodnością śpiewu; ale
ponieważ zapewniały, że mają wiele wiadomości, sprawiały tym, iż ludzie
powodowani żądzą wiedzy, zatrzymywali się przy ich skałach. W taki sposób wszak
kuszą Ulissesa (...) „Zawróć swój
statek...Iżby tu pierwej nie stanął wdziękiem śpiewania zwabiony. Potem, gdy
muz różnych dary nasycił już serce swe chciwe, w wiedzę bogatszy do brzegów
ojczystych szybko powracał”...
Homer zdawał sobie sprawę, że opowieść jego nie mogłaby
znaleźć uznania, jeśliby tak wybitny człowiek dał się usidlać i zatrzymać
piosenkami. Przeto syreny obiecują mu wiedzę i nic dziwnego, że komuś
żądnemu poznania jest ona droższa od ojczyzny”... Mit ten, jak każdy inny, mówi w
symbolicznej formie o głęboko ukrytych mechanizmach funkcjonowania psychiki
ludzkiej...
Oczywiście, nie
tylko o zagadnieniach przyrodniczych pytał Karpiński junior swego ojca.
Z jego ust padały też pytania, na które senior nie bardzo potrafił małemu
synowi udzielać odpowiedzi i powoływał się na przyszłość, kiedy to chłopak
urośnie i sam wszystko zrozumie. - Dlaczego wielu górników ma na nogach i
rękach łańcuchy? Dlaczego od rana do wieczora przebywają pod ziemią? Dlaczego
tak często giną w kopalniach? Dlaczego są tak wynędzniali, biedni i
umierają często nie dożywszy czterdziestu lat? Dlaczego ten i ów naczelnik na
odlew bije w twarz pokornie milczącego robotnika?... Na te pytania znalazł
odpowiedzi Aleksander Karpiński później, w miarę, jak stawał się człowiekiem
dojrzałym, nie tylko znakomitym inżynierem, uczonym, ale i przekonanym
humanistą i demokratą.
Nastał rok 1857.
Rodzina Karpińskich doznaje ciężkiego ciosu: na serce umiera ojciec. Matka z
trudem utrzymuje liczną rodzinę za pensję 33 rubli miesięcznie. Latem
następnego roku wszyscy trzej synowie bracia Karpińscy (Aleksander, Aleksy,
Michał), korzystając z przywileju przysługującego dzieciom osób, służących
w departamencie górnictwa, zostają oddani do Petersburskiego Korpusu
Górniczego. Była to uczelnia zamknięta, do której zabierano dzieci około
10-letnie, i uczono kosztem skarbu państwa. W zaistniałej sytuacji wyjścia
innego nie było. Wszyscy trzej chłopcy zresztą stali się znakomitymi
specjalistami, autorami prac naukowych, kierownikami przemysłu górniczego na
Uralu.
Pod koniec życia A.
Karpiński pół serio pół żartem zauważał: „W
naukowym i służbowym sensie życie moje układało się w najwyższym stopniu
pomyślnie, bez wszelkiego wysiłku i jakichkolwiek zabiegów z mojej
strony”. Z tą „nieznaczną” poprawką,
że stałą cechą jego charakteru była nieprzerwana, stała, mądrze zorganizowana
praca.
Po ośmiu latach nauki Aleksander
Karpiński kończy Petersburski Korpus Górnictwa i w randze porucznika, z tytułem inżyniera górnictwa
skierowany zostaje do kopalni uralskich. Pracuje tam jednak zaledwie parę lat.
Wraca ponownie do
Petersburga, broni tu dysertacji z zakresu geologii i zostaje adiunktem
uczelni, którą ukończył, a która zmieniła w międzyczasie nazwę na Instytut
Górniczy. Pracuje na wydziale geologii, geognozji i nauk o złożach rudy. Od tej
chwili datuje się działalność dydaktyczna Karpińskiego w Instytucie Górnictwa,
która trwać miała bez przerwy 30 lat. Chociaż najżywsze zainteresowanie żywił
młody profesor przede wszystkim do pracy naukowej, to jednak i do wykładów
szykował się starannie, unikał powierzchownych improwizacji, nie szukał taniej
popularności. W audytorium pojawiał się zazwyczaj z całym stosem książek, map,
wykresów, a rozpoczynając zajęcia z nową grupą lubił żartować wskazując na
jeden z potężnych tomów Barrande´a: „Kto
się nie ustraszy takiego tomu, będzie z niego geolog!...” Na tym urzędzie
nauczycielskim wychował i wykształcił A. Karpiński plejadę znakomitych
specjalistów dla rosyjskiego górnictwa i geologii.
K. Bohdanowicz,
profesor Instytutu Górniczego, dyrektor Komitetu Geologii, który był też
uczniem A. Karpińskiego, wspominał o swej młodości: „Dzisiejsze pokolenie młodych geologów, być może, z uśmiechem będzie
czytało te słowa, mówiące o tym, jak ogromną radością - było dla mnie
przeżycie, gdy w roku 1884 „sam” A. Karpiński wprowadził mnie do tych pokoi
Instytutu Górniczego, będącego szczytem naszych marzeń, i dał mi zadanie -
obliczyć paręset danych dotyczących jakichś pomiarów geologicznych”.
Wykłady A.
Karpińskiego wyróżniały się powagą treści, osobistym emocjonalnym
zaangażowaniem profesora w to, co on głosił, apelacją do samodzielnej myśli
studentów. W sumie powodowało to, że - jak wspominał jeden ze studentów A.
Gierasimow „jego odczyty odegrały dużą
rolę w wyborze specjalności przez wielu wychowanków Instytutu Górniczego”.
Egzaminów w
wykonaniu Karpińskiego studenci zupełnie się nie obawiali. Nawet gdy któryś leń
nic nie mógł z siebie wydusić, ręka profesora nie potrafiła skreślić na
papierze pokracznej figurki, będącej postrachem każdego uczącego się. Nawet
oficjalny mundur generała górnictwa, zawsze dla większego postrachu przez
profesora na egzamin przywdziewany, nie wywoływał pożądanego skutku. Jakimś
szóstym zmysłem młodzież wyczuwała tę wewnętrzną miękkość groźnego z pozoru egzaminatora, która zawsze zmuszała
go - przy pomrukach niezadowolenia i niezbyt zdecydowanych pogróżkach -
odprawiać studentów co najmniej z oceną „zadowalającą”. Dla studentów zdolnych
i pracowitych ta dobrotliwość wykładowcy nie szkodziła, natomiast dla
leniów i durniów była deską ratunku, z której skwapliwie korzystali,
traktując egzamin z geologii jako lekką przechadzkę.
I jeszcze jeden zabawny szczegół. Na
ostatnim roku studiów, musieli studenci obowiązkowo złożyć egzamin z głównego
przedmiotu „ideologicznego” czyli Prawa Bożego. A ponieważ ówcześni
studenci rosyjscy wyróżniali się z reguły ostentacyjną bezbożnością, wielu z
nich nie otrzymałoby dyplomu inżyniera górnictwa, gdyby nie... profesor
Karpiński. Według obowiązujących przepisów na egzaminie z Prawa Bożego
konieczna była obecność ojca - teologa, wykładającego ten przedmiot, oraz
jednego z profesorów. Najczęściej był nim właśnie Karpiński. I gdy
„ojczulek” z oburzeniem stawiał „2”, jego kolega, kryjąc uśmiech za wąsami,
kreślił „4”. Średnia, jak nietrudno obliczyć, wynosiła więc zawsze co najmniej
„3”. Ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych stron...
W Spisie
inżynierów górnictwa
z roku 1897 (Pet. 1897, s. 10) Aleksander Karpiński figuruje na 17 pozycji jako
rzeczywisty radca stanu, członek Górniczego Komitetu Naukowego, dyrektor
Komitetu Geologicznego, zasłużony profesor Instytutu Górniczego im. Cesarzowej
Katarzyny II, profesor ordynaryjny Cesarskiej Akademii Nauk, kawaler orderów
Św. Anny 2 i 3 stopnia, Św. Stanisława 1 i 2 stopnia, Św. Włodzimierza 3
stopnia.
W tym czasie odsłużył już znakomity
uczony obowiązujące 30 lat na etacie wykładowcy Instytutu Górniczego. Nie
chciał ponownie stawać do konkursu, jak każdy znakomity człowiek, wzbudzał
instynktowną nienawiść ku sobie w miernotach, których nigdy i nigdzie nie
braknie. Zrezygnował więc z tych funkcji, tym bardziej, że obowiązki dyrektora
Komitetu Geologicznego i członka ordynaryjnego Akademii Nauk również
wymagały niemałego wysiłku. Dla studentów odejście Karpińskiego było bolesnym
ciosem, gdyż cenili go i lubili bezgranicznie ze względu na prawy charakter i
wysoki poziom umysłowy. Na pożegnanie podarowali mu wspaniale wyrobiony,
oprawiony w skórę i srebro album, zawierający dedykację oraz zdjęcia i
podpisy 146 studentów Instytutu Górniczego. Podobnie sędziwy profesor uważał
ten dar za najwartościowszą i najdroższą ze wszystkich nadanych mu nagród,
była bowiem wyrazem żywiołowego odruchu serca młodzieży akademickiej w stosunku
do ukochanego nauczyciela.
* * *
W wieku lat 27 A.
Karpiński ożenił się z Aleksandrą Brusnicyną, dziewczyną z kulturalnej
i dość zamożnej rodziny. Związek ten zaowocował czterema córkami i jednym
synem (który zmarł mając pięć lat na zapalenie opon mózgowych). Gospodyni domu
potrafiła stworzyć w rodzinie klimat wzajemnej życzliwości, dobroci i
spokoju. Dzieci zawsze były zadbane, mąż nigdy nie słyszał od żony dokuczliwych
wymówek z powodu wiecznej jego zajętości pracą naukową i dydaktyczną. Co
więcej, pani Aleksandra czynnie pomagała mężowi opracowując jego teksty
naukowe. Gospodarz domu miał zresztą też charakter ustępliwy, nieraz pisywał
swe dzieła pod akompaniament grzmiącego w sąsiednim pokoju fortepianu i
śpiewu rozweselonych córeczek.
Największą słabością
A. Karpińskiego było zamiłowanie do książek. Regularnie bywał
w petersburskich antykwariatach, gdzie potrafił nie tylko godzinami
szperać w starych książkach, ale i - ku milczącej dezaprobacie żony - zostawić
niemało ciężko zarobionych rubli. W końcu jego unikalna, starannie dobrana
biblioteka, w której były też książki w języku polskim, liczyła ponad 50
tysięcy tomów.
Pod kierownictwem A.
Karpińskiego zakładano w Rosji w latach 80 wieku XIX mocne podstawy państwowej
służby geologicznej. Znamienny szczegół: znakomity organizator i uczony
nie cierpiał najmniejszych przejawów formalizmu. Decyzje o wadze
ogólnopaństwowej podejmował błyskawicznie, przekazywał najczęściej ustnie, a
nawet telefonicznie, unikając martwoty biurokratycznej.
W roku 1882 został
założony tzw. Komitet Geologiczny, koordynujący odnośne prace na terenie całego
kraju. Karpiński początkowo aktywnie pracował w tej organizacji jako starszy
geolog, a nieco później (od 1885) mianowany został jej dyrektorem (do 1903). W roku
1886 został wybrany na członka Akademii Nauk (nie ma wówczas czterdziestu lat),
będzie też jej pierwszym prezydentem wybranym na to stanowisko, a nie
mianowanym przez cara.
(Jeszcze w 1916 r.
obrany został na prezydenta Akademii Nauk, który bez przerwy piastował i po
rewolucji aż do roku 1936).
Stały kontakt z
najwyższymi warstwami cesarstwa nie uczynił z niego ani bogacza, ani urzędasa,
pozbawionego własnego oblicza moralnego.
W czerwcu 1916 roku
mineła 50 rocznica działalności naukowej A. Karpińskiego. Z tego powodu
rząd carski nadał mu Order Aleksandra Newskiego, najwyższą wówczas nagrodę
państwową Rosji. Lecz w dniu uroczystości Karpiński gdzieś znikł i nawet krewni
go nie widzieli. Strasznie nie lubił uczony solennych uroczystości i
zwiększonej do jego osoby uwagi... Ucieczka na „daczę” jednak niczego nie
zmieniła, za order przyszło i tak słono zapłacić (w Rosji im wyższy był
order, tym więcej zań płacono; rząd w ten sposób kompensował własne wydatki na
złoto i kamienie szlachetne). Na kilka miesięcy przed jubileuszem Karol
Bohdanowicz, dyrektor Komitetu Geologicznego, pisał ministrowi handlu i
przemysłu: „Posyłam Panu zapiskę o
pracach Karpińskiego. Do rzeczy mówiąc, nagrodzenie jego „Aleksandrem Newskim”
zada mu tylko straty materialne, a oszczędności żadnych on nie ma, rodzina
jest duża. Byłoby o wiele lepiej nadać mu tytuł radcy tajnego, co by wpłynęło
na emeryturę dla jego dzieci; ma profesor dwie córki zupełnie niezabezpieczone
i bez najmniejszych szans na zamążpójście. Wszystko to - w bezwzględnej
tajemnicy”. Lecz na sugestie te rząd uwagi nie zwrócił...
Rewolucję socjalistyczną 1917 roku przyjął Karpiński raczej
ze zrozumieniem, jako zapowiedź bardziej sprawiedliwego ustroju społecznego,
jako kres wysoce niewłaściwej organizacji politycznej samodzierżawia. Nowe
władze nie czyniły przeszkód w działalności znakomitego uczonego. Ten kompromis
faktycznie był potrzebny obu stronom, przekształcił się więc wkrótce w sojusz
strategiczny. Rząd radziecki przywiązywał wielkie znaczenie do rozwoju nauki i
w miarę możliwości tworzył ku temu niezbędne przesłanki... Działał tu jednak
i pewien skryty mechanizm psychospołeczny.
„Społeczne
zapotrzebowanie na mędrców nie maleje, lecz rośnie. Wydaje się, że jest ono
coraz większe nie tylko w społeczeństwach „totalitarnych”, w których grupy
rządzące wymagają od swoich uczonych, aby byli mędrcami, pomagającymi dowieść
prawomocności ustanowionego przez nie ładu, lecz również w krajach
demokratycznych... (...) Upowszechnienie środków komunikowania się i oświaty
dostarcza olbrzymiej masie ludzi informacji o mnóstwie nowych i skomplikowanych
spraw, jakie nieustannie powstają we wszystkich dziedzinach kultury i w każdej
części świata - spraw, które prędzej czy później wywrą pewien wpływ na ich
własne życie. Oczywiście ludzie ci nie są w stanie zrozumieć tych problemów, czy
też zinterpretować ich znaczenia w kontekście własnych interesów, ocen
i norm. Czują potrzebę oświecenia przez ludzi większego umysłu i lepiej od
nich poinformowanych. Właśnie w odpowiedzi na tę potrzebę zjawiają się tysiące
mędrców małego formatu, gotowych powiedzieć im z mównicy, z platformy, ze
szpalt gazety, ze stron czasopisma, z rozgłośni radiowej, co winni myśleć o
wszystkim, cokolwiek w świecie kultury się dzieje ważnego. Chociaż tacy mądrale
potrafią bez chwili wahania ująć wszystko, o czym się wypowiadają, w
kategoriach religijnych cnót lub dobra moralnego, sprawiedliwości lub piękna,
politycznej skuteczności lub ekonomicznej użyteczności, eugeniki lub dobrobytu
jako takiego, sposób interpretowania faktów i uogólnień w celu
„dowiedzenia” sądów tego rodzaju pokazuje, że bądź nie mają oni pojęcia o
rosnącym zasobie obiektywnej teoretycznie i ścisłej metodologicznie wiedzy
o zjawiskach kulturowych, bądź też dowolnie wybierają z tej wiedzy tylko
to, co pasuje do ich aksjologicznego myślenia” (F. Znaniecki Społeczne role uczonych, s. 361 - 362, Warszawa 1984). W tej sytuacji rządy totalitarne i demokratyczne ubiegają się
o względy naprawdę wybitnych ludzi, by ich imieniem niejako uświetniać swą
nędzę. Przydarzyło się to i naszemu profesorowi.
A. Karpiński w 1918
roku osobiście nadzorował przewóz słynnej „Północno
- Dźwińskiej galerii profesora W. Amalickiego” do Muzeum Geologii Akademii Nauk,
zadbał też o wydanie niektórych pozostałych w rękopisie dzieł swego znakomitego
kolegi i przyjaciela. Jeśli przypomnieć, że działo się to w okresie wojny
domowej, kryzysu gospodarczego, zupełnego niemal rozstroju transportu w Rosji,
gdy cały ogromny kraj dosłownie przymierał z głodu, te kroki Karpińskiego
wówczas dopiero nabierają sensu, jaki miały w tamtych surowych latach.
M. Karolicki, inny
kolega Karpińskiego, pisał we wspomnieniach: „Do historii kultury radzieckiej A. Karpiński wejdzie nie tylko jako
jeden z największych uczonych naszej epoki, lecz także jako najczystsza
osobowość moralna, człowiek wysoce pryncypialny i niezachwiany w
zagadnieniach społecznych, w sferze myśli twórczej i naukowo - poznawczej”.
Był A. Karpiński
zwolennikiem ponadnarodowej jedności i braterstwa wszystkich ludzi nauki na
świecie, którzy powinni - jego zdaniem - połączyć swe wysiłki (właśnie jako
elita moralna i intelektualna) w dążeniu do tego co prawdziwe, piękne i
wieczne. W Petersburskim Oddziale Archiwum AN Rosji (f. 265, op.1, z. 123)
przechowuje się m. in. tekst jednego z przemówień wielkiego uczonego z
roku 1925: „Braterstwo, o którym mówię,
jest braterstwem bez sztucznych ograniczeń, narzucanych przez samą ludzkość,
a nie grających żadnej roli w prawdziwej nauce. Otóż to braterstwo
stanowi powszechną potrzebę dla każdego naukowca z prawdziwego zdarzenia,
chylącego czoło tylko i wyłącznie przed Prawdą i z całym spokojem
preferującego cudze lepsze od swego dobrego”. W Rosji takie podejście do
spraw nauki, kultury, sztuki, filozofii nie miało żadnej prawie tradycji.
Ksenofobia kół rządowych, cerkiewnych, większej części prasy była tu zawsze
olbrzymia, a słów o braterstwie używano wyłącznie instrumentalnie, zastrzegając
dla siebie bezwzględną rolę „brata starszego”. Było to więc typowe
społeczeństwo zamknięte, autorytarne i totalitarne. Ulubionym tematem
oficjalnej prasy rosyjskiej mniej więcej od lat trzydziestych XIX wieku stały
się wariacje wokół kwitnącej Rosji, w której wszystko jest najlepsze (nawet
powietrze i „białe brzozy”, nie mówiąc o rządzie) oraz „zgniłego Zachodu” (z
jego szatańskim postępem i ciągłymi rozruchami rewolucyjnymi, będącymi skutkiem
„wywrotowego” charakteru katolickiej doktryny społecznej, a później też
wichrzycielskiej działalności Polaków i Żydów).
Przed rewolucją
bodaj nikt się tu nie odważył powiedzieć na forum oficjalnym, że gdzieś coś
może być lepsze niż w Rosji. I chociaż w kuluarach rozmowy toczyły się
w innym tonie, to jednak powtarzanie pseudomesjanistycznych,
megalomańskich zaklęć należało do obowiązującego rytuału posiedzeń oficjalnych
wszelkiego rodzaju, naukowych nie wyłączając. Rzecz jasna, tradycje takie nie
zanikają z dnia na dzień. Dlatego tylko
człowiek usposobiony naprawdę demokratycznie i uniwersalistycznie mógł
się odważyć na zademonstrowanie postawy obiektywnej i otwartej, wychodzącej z
prostego założenia, że wielkości narodu nie mierzy się ani ilością jego
członków, ani zasięgiem posiadanego przezeń terytorium, ani nawet potęgą
militarną czy gospodarczą, lecz zdolnością
jego do życia w prawdzie i sprawiedliwości. A. Karpiński uważał, że
największą i najdroższą rzeczą na świecie jest Prawda; a kto ją jako pierwszy
osiągnął, to sprawa drugorzędna. Z tej ogólnej postawy wynikały działania
codzienne raczej nieczęste w świecie naukowym. Gdy np. ktoś przychodził do
niego, by się poradzić co do jakiegoś zawikłanego problemu, profesor mógł
całymi godzinami dzielić się swymi myślami i wiedzą z początkującym geologiem.
A jeśli tego nie było dość, oddawał nie tylko swe wydrukowane już książki, ale
i rękopisy. Niekiedy korzystali z tego ludzie prawie nieznani i, niestety,
nieraz zapominający rękopis zwrócić; sam zaś uczony nie miał zwyczaju prowadzić
rejestru wypożyczonych tekstów. W ten sposób niejedna jego idea ujrzała szerszy
świat z niewłaściwym podpisem. Ale akurat ten aspekt najmniej niepokoił
A. Karpińskiego, dla którego rzeczą najważniejszą było, by idea poszła w
świat.
Inna cecha szczególna tego pięknego
charakteru to dążenie do możliwie największej jasności myśli, wyrażonych w
publikowanych materiałach, troska o komunikatywność tekstu, odraza do mglistego
hermetycznego żargonu, używanego z lubością przez miernoty naukowe. Jeden z
uczniów profesora W. Krzyżanowski wspominał: „Pamiętam, przyszedłem do niego jesienią 1910 roku zapytać na konto
pewnych niejasności w kwestii o powstawaniu pokładów rud niklowych. W rozmowie
napomknęłem, że nie rozumiem tekstu na ten temat jednego z naszych
uczonych uznanych autorytetów. Karpiński położył mi rękę na ramieniu i
rzekł: „Wiesz co, gdy autor sam dobrze
rozumie, co on pisze, to i inni go dobrze rozumieją; a gdy sam autor w
ogóle nie rozumie, co pisze, to i inni jego nie rozumieją”... Warto w tym
miejscu zaznaczyć, że teksty własne A. Karpińskiego (pisane po rosyjsku, po
niemiecku, po francusku i po angielsku) cechuje lapidarność i jasność
doprawdy w naukach o Ziemi rzadka.
Do końca dni, mając już ponad osiemdziesiąt lat, śledził
Karpiński uważnie wszystko, co dzieje się w geologii na świecie, czytał
czasopisma fachowe w wielu językach. Członek AN ZSRR G. Nadson wspominał o nim:
„Żądza wiedzy, nie zostawiająca go w
spokoju do ostatnich dni życia, może być porównywana tylko z jego bezgranicznym
oddaniem nauce lub z jego zadziwiającą pracowitością”. W bardzo późnym
wieku nie opuszczał żadnego posiedzenia nawet kółka mineralogicznego,
działającego przy Akademii Nauk, był zawsze uważnym i życzliwym słuchaczem,
przy tym zachowywał się skromnie i „cicho”, a komplementy, dotyczące jego
sławy i zasług traktował z lekką ironią. Pewnego razu, gdy się spóźnił trochę
na jedno z posiedzeń naukowych, a zebrani na niego oczekiwali nie rozpoczynając
obrad, opowiedział, co się mu po drodze przydarzyło: „Idę z domu wybrzeżem Newy, zbliżam się do Akademii, przekraczam tory
tramwajowe, a one są zaniesione śniegiem, no i ja stary, zagrzebałem się. Aż tu
od mostu nadjeżdża tramwaj, dzwoni, ja śpieszę, ale zejść z torów nie zdążam.
Tramwaj się zatrzymuje, z niego wyskakuje kierowca, podchodzi do mnie, bierze
za kołnierz i mówi:” Cóż to, stary hultaju, po torach się błąkasz, ruchowi
przeszkadzasz: nie możesz chodzić - siedź w domu!... Złajał i przeprowadził mię
na chodnik. Widocznie on mnie nie poznał, a panowie mówią, że jestem
powszechnie znany”, - ukończył opowiadanie przy ogólnym śmiechu sędziwy 82-
letni uczony.
Żył
Karpiński tylko dla Nauki i Prawdy. „Jakże
się zapalał ten starzec z młodzieńczym sercem, gdy mówić
zaczynał o wielkim znaczeniu nauki” - wspominał członek Akademii Nauk ZSRR G. Krzyżanowski.
Jak wiadomo,
człowiek tylko wówczas jest szczęśliwy, kiedy interesuje się tym co robi.
A na sytuację taką składa się oczywiście zarówno odpowiednie usposobienie
wewnętrzne - że tak powiemy - duchowa nieobojętność, jak i odpowiedni do
usposobienia, interesujący przedmiot, na który skierowujemy swą aktywność.
Historyczna geologia, którą przede wszystkim uprawiał Karpiński, do dziś kryje
wiele tajemnic, stanowi atrakcyjny obiekt badaczy...
Pierwsze setki milionów lat Ziemia najprawdopodobniej
istniała, w formie roztopionej kulokształtnej masy. Przy czym pierwiastki
cięższe opuszczały się w głąb, podczas gdy bardziej lekkie pozostawały na
powierzchni, tworząc w procesie stygnięcia twardą powłokę. Skład skorupy
ziemskiej, na której żyjemy - a w jeszcze większym stopniu - atmosfery, którą
oddychamy, nie jest typowy dla podstawowej masy Ziemi.
Skorupa ziemska
zawiera tylko 6 % żelaza, podczas, gdy cała planeta aż w 35 % składa się z tego
pierwiastka. Z drugiej strony, udział
krzemu w całości Ziemi wynosi tylko 15
%, a w skorupie jest go aż 28 %. Podstawową masą kontynentów stanowią
najlżejsze skały, przede wszystkim granit, a dno oceanów - bazalt, który jest
cięższy.
W przekroju Ziemia
przedstawia sobą cebulkę. Bliżej do powierzchni leżą lekkie górotwory, w
centrum zaś znajduje się materia zwarta, jakby sprasowana. Proces różnicowania
się skał skończył się w zasadzie 3,9 miliardów lat temu, tj. w 600 mln lat po
powstaniu naszej planety. Ale dotychczas - jak pisze John Gribbin, geofizyk
brytyjski - „naukowcy więcej wiedzą o
budowie dalekich gwiazd niż o wnętrzu Ziemi: przecież gwiazdy można
przynajmniej zobaczyć”...
A jednak w ogólnym
zarysie łono Ziemi można sobie wyobrazić. Żyjemy na skalnej, nieco spłaszczonej
na biegunach kuli o przeciętnym promieniu 6372 km. Powłoka zewnętrzna, czyli
skorupa, stanowi tylko 6% objętości planety. Pod skorupą, (którą obrazowo porównuje
się ze znaczkiem pocztowym, naklejonym na piłkę futbolową), której grubość
wynosi od 5 do 35 km przebiega ostra granica, tak zwana powierzchnia
Mohorowicica lub Moho.
Warstwa następna -
mantia czyli płaszcz sięga 2900 km w głąb i stanowi 82% objętości Ziemi. Jej
górne warstwy przedstawiają sobą coś w rodzaju gęstej kaszy lub mieszanki wody
i topniejącego lodu. Warstwa ta, zwana asthenospherą posiada ogromne znaczenie:
dzięki niej kontynenty mogą dryfować po planecie. Najprawdopodobniej płaszcz
składa się z trzech warstw: górnej (370 km grubości), przejściowej (około 600
km) i dolnej (1900 km grubości).
Pod mantią znajdują
się jądra: zewnętrzne, grube na 2100 km, oraz centralne - 1370 km. Jądro
zewnętrzne składa się z płynnego żelaza, w którym generuje się pole magnetyczne
Ziemi. Temperatura jądra wynosi około 3500°C a ciśnienie na centymetr kwadratowy 3750 ton. Niemało
tajemnic naszej planety odkrył A. Karpiński jako badacz jej długich dziejów i
budowy.
Był on też wybitnym
kartografem. Jego mapa geologiczna wschodnich stoków Grzbietu Uralskiego przez
wiele lat była wzorcem dla coraz to kolejnych pokoleń geodetów. Był też
Karpiński autorem pierwszej dokładnej i naprawdę naukowej mapy geologicznej
Rosji (wydania: 1892, 1897, 1915, 1924, 1933).
Ogromny jest jego
wkład do petrografii, nauki o skałach górskich, składających się na skorupę
Ziemi. Jako jeden z pierwszych w Rosji zastosował w tym celu mikroskop. Duże
naukowo-metodologiczne znaczenie posiada jego praca z tej dziedziny pt. Materiały dla studiowania sposobów badań petrograficznych (1885).
Duży jest wkład
Karpińskiego do paleontologii. Obok W. Amalickiego należał on do
najwybitniejszych specjalistów nie tylko w Rosji, ale też i na świecie, jeśli
chodzi o badanie wykopalisk z okresu permu. Wyniki jego prac w tej dziedzinie
zyskały uznanie międzynarodowe, Karpiński otrzymał za nie nagrodę im.
Couvier`a.
Także praktyczna
mineralogia i górnictwo miały w osobie Karpińskiego znakomitego swego
przedstawiciela. Przez wiele dziesięcioleci książka Szkic pokładów
kopalnianych w Rosji Europejskiej i na Uralu stanowiła klasyczne dzieło w tej
gałęzi wiedzy. Z inicjatywy Karpińskiego nauka i przemysł rosyjski
zainteresowały się Donbasem, który miał się na skutek tego stać jednym z
filarów gospodarki ZSRR...
W maju 1936 roku
prawie 90-letni A. Karpiński wygłosił swój ostatni referat na posiedzeniu
sekcji biologicznej AN ZSRR. Miesiąc minął w przygotowaniu kolejnych materiałów
do druku, lecz 3 lipca samopoczucie prezydenta Akademii Nauk gwałtownie się
pogorszyło. Gazeta Prawda w każdym numerze od tego czasu
informuje o stanie jego zdrowia. Komunikat z 13 lipca, podpisany przez
profesora R. Lurię brzmi: „Stan chorego
jest ciężki”. Wieczorem 14 lipca na trzy godziny przed zgonem wielki
uczony po raz ostatni wstaje na nogi o własnych siłach. Wnuczka A.
Karpińskiego, mająca wówczas 16 lat, wspomina: „Dziadek umierał w gorącą noc letnią. Gdzieś niedaleko grzmiała
burza. Było bardzo duszno. Ze względu na komary okno było zawieszone gazą.
Zdjeliśmy ją. To mało pomogło. Ciche błyskawice oświetlały pokój. Elektryczność
zaledwie się tliła. Zapalono świecę. Jednocześnie ze śmiercią chorego
elektryczność zgasła. Zgasła i nie dopalona świeca”... Stało się to 15
lipca 1936 roku o godzinie 1 minut 50.
„Moment śmierci - mówił Johann W. von Goethe - następuje właśnie wtedy, gdy panująca główna monada wszystkich swoich
dotychczasowych poddanych zwalnia z ich wiernej służby. Tak jak powstawanie,
traktuje też przemijanie jako samodzielny akt głównej monady zupełnie nam nie
znanej w swej właściwej istocie”. Wielka tajemnica śmierci nie może być
poznana przez człowieka dopóki on sam nie stanie się Jej częścią...
Prochy A.
Karpińskiego przewieziono do Moskwy i pochowano przy murach Kremla. Żegnało go
200 tysięcy współobywateli. Do swego 90-lecia wielki uczony nie dożył zaledwie
kilku miesięcy.
Mikołaj
Knipowicz
Imię profesora Mikołaja
Knipowicza zostało uwiecznione w annałach nauki światowej nie tylko dzięki
przezeń stworzonym fundamentalnym dziełom. Jego imieniem nazwano zalew na Nowej
Ziemi, cieśninę koło półwyspu Tajmyr, przylądek na Wyspie ks. Rudolfa (Ziemia
Franciszka Józefa), podwodne pasmo górskie w regionie Arktyki.
Był honorowym członkiem
Akademii Nauk ZSRR, doktorem honoris causa licznych uczelni europejskich,
odznaczonym kilkunastoma złotymi medalami za zasługi w dziedzinie
hydrologii...
Także został „ojcem
chrzestnym” trzydziestu sześciu gatunków ryb, raczków, ślimaków, wodorostów,
które właśnie on jako pierwszy odkrył i poddał opisowi naukowemu: Dendrogaster
astericola Knipowitsch; Philine intermedia Knipowitsch; Artedillus europaeus
Knipowitsch; Lycodes jugovicus Knipowitsch; Anabaema Knipowitschi; Dulichia
Knipowitschi; Hypanis caspia Knipowitschi; Henricia Knipowitschi etc...
Szczególne osiągnięcia zapisał
na swe konto nasz znakomity rodak w dziedzinie ichtiologii, badającej świat
ryb, tę najstarszą i najliczniejszą grupę kręgowców, obejmującą około 20
tysięcy gatunków współcześnie żyjących oraz wiele kopalnych...
Lecz zacznijmy od początku.
Biograf M. Knipowicza Dawid
Sławentantor (Uczionyj pierwogo ranga, Leningrad 1974,
s. 3) pisze: „W Sweaborgu (obecnie Suomenlinna -
przyp. J. C.), a później w Helsingforsie
odbywał służbę Michaił Michajłowicz
Knipowicz, lekarz wojskowy.
Ten lekarz, urodzony w zapadłej wsi litewskiej, miał pięcioro dzieci -
trzech synów i dwie córki. Przez życie przeszli oni różnymi,
bardzo nie podobnymi do siebie drogami.
Syn
Mikołaj, urodzony 6 kwietnia 1862 roku, już w dzieciństwie przejawiał duży
pociąg do przyrody. Fascynowały go wody, lasy i granit Północy. Sam o sobie
mawiał, że badanie fauny frapowało go od dzieciństwa. Rósł nad morzem: pływał,
żaglował. wiosłował... Zdrowie miał godne pozazdroszczenia. Jego przyjaciółmi
byli tacy jak on urwisi: Finowie, Szwedzi, Rosjanie. Po szwedzku Mikołaj mówił
równie sprawnie, jak po rosyjsku...”
Wszystko to prawda, z tym że wymagająca
pewnego uściślenia. Chodzi bowiem o to, że zarówno po mieczu, jak i po kądzieli
był wielki uczony czystej krwi szlachcicem polskim, co się zresztą raz po raz
uzewnętrzniało w jego postępkach, nacechowanych nieprzekupnym duchem
uczciwości, surowej nieco sprawiedliwości, nieprzejednania wobec wszelkich prób
poniżenia ludzkiej godności.
* * *
Knipowiczowie, herbu Leliwa, jako szlachta
polska, mieli drobne posiadłości w powiecie telszewskim na Żmudzi
(Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391,
z. 4, nr 1353). W zbiorach tegoż archiwum zachowały się dwa dokumenty
z pierwszej połowy XIX wieku, świadczące o zamieszaniu któregoś z przodków
wybitnego uczonego do odbicia z rąk
żołnierzy carskich miejscowego rekruta - Żmudzina, co sprawiło oddanie go pod
sąd i w razie nieszlacheckiego pochodzenia, mogło spowodować karę
śmierci. Franciszek Knipowicz jednak słusznie twierdził, że jest szlachcicem i
nie może być oddany pod sąd polowy bez uprzedniego pozbawienia praw
szlachectwa. W związku z tym sąd grodzki w Telszach i heroldia wileńska
wymieniły następujące dwa listy.
1.
„...Telszewski sąd grodzki, 30 Junij 1828 r. m. Telsze.
Do
Wileńskiey Wywodowey Szlacheckiey Deputacyi.
W
dalszem poprzedniemu przed ośmią aresztantami o odbicie wziętego na rekruta
Wincentego Raybuzisa obwiniającymi tu... Postanowiono: Odnieść się przez
komunikację do Wileńskiey Wywodowey Szlacheckiey Deputacyi z prośbą o
zaświadczenie, czy podsądny Franciszek, Adama syn, Knipowicz dekretem 1799
stycznia 10/21 w oney Deputacyi nastałym szlachcie Knipowiczom służącym jest
zamieszczony lub nie?
Sędzia Stanisław
Narutowicz
Sekretarz Byczkowski”.
Odpowiedź na tę interpelację była odmowna
i brzmiała, jak następuje:
2. „ Sesya 11 Julij 1828 r.
Słuchano
expedycyi sądu grodzkiego z dnia 3 Junij b. r. Nr 1268, o uwiadomienie ony sąd,
czy Franciszek, Adama syn, Knipowicz dekretem 1799 r. stycznia 10/21 w tey
Deputacyi nastałym jest zajęty lub nie? Ze sprawki zaś okazało się, że
powyższym dekretem wspomniany Knipowicz zajętym nie jest. Postanowiono: o tem,
co się ze sprawki okazało, sąd grodzki Telszewski uwiadomić.”
(Centralne Państwowe Archiwum
Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr. 1353)
W zbiorach archiwalnych brak
danych o tym, czym się skończyła ta sprawa, prawdopodobnie jednak Franciszkowi
Knipowiczowi udało się udowodnić swe szlachectwo, a tym samym i uniknąć surowej
kary, gdyż od wieków cała rodzina słynęła z dobrych szlacheckich
obyczajów, i nieraz potwierdzana była w rodowitości przez heroldię w Wilnie.
Anna Teodorowna Moller, matka przyszłego
geniusza nauki, także wywodziła się z dobrej, kulturalnej rodziny.
Mollerowie bowiem to również dawna szlachta kresowa używająca herbu Mogiła, a
gnieżdżąca się ongiś w drobnych zaściankach przeważnie w powiecie
szawelskim na Żmudzi (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7, 707)...
* * *
I oto młodej latorośli tych
dwóch rodzin polskich sądzone było odegrać niebagatelną rolę w rozwoju
przyrodoznawstwa rosyjskiego i światowego w XIX - XX wieku. Nie był to zresztą
przypadek odosobniony, lecz konkretne ucieleśnienie pewnej prawidłowości o zasięgu
ogólniejszym, mianowicie: doniosłego wpływu pierwiastka polskiego na procesy
cywilizacyjne w gigantycznym mocarstwie Rosji. Ongiś Fryderyk Nietzsche w
dziele Poza dobrem
i złem notował:
„Są dwa rodzaje geniuszu: jeden, co przede wszystkim płodzi i chce
płodzić, drugi, co chętnie zapładniać się pozwala i rodzi. Wśród
genialnych ludów są też takie, którym przypadło w udziale kobiece zadanie
brzemienności, tudzież tajny obowiązek kształtowania, rozwijania, doskonalenia;
- Grecy byli, na przykład, ludem tego rodzaju, także Francuzi; - Oraz
takie, które muszą zapładniać i stawać się przyczyną nowego ładu życia - na
podobieństwo Żydów, Rzymian i (...) Niemców. - Ludy dręczone i upajane nieznaną
gorączką, niepowstrzymanie prące się na zewnątrz, rozkochane i pożądające
lubieżnie ras obcych (takich, co „zapładniać się dają”), a przy tym władcze,
jak to wszystko, co ma świadomość pełni swych sił męskich i przeto mniema, że
jest „z bożej łaski”. Oba te rodzaje geniuszu szukają się wzajem, jak
mężczyzna i kobieta; ale też nie rozumieją się wzajem - jak mężczyzna i
kobieta”.
Słowa te dość trafnie mogłyby być użyte do opisu stosunków polsko -
rosyjskich w sferze kultury...
Lecz powróćmy po tej
dygresji do naszego ściślejszego tematu.
Na rozwój umysłowy Mikołaja
Knipowicza dość istotny wpływ wywarł Paweł Sikorski, jeden z ówczesnych
wykładowców Gimnazjum Aleksandrowskiego w Helsingforsie, bliski zresztą jego
krewny. Od tego profesora przejął młodzian, jak też jego siostry Lidia i Zenaida,
nie tylko kult wiedzy i oświaty ale i demokratyczno - liberalne poglądy
polityczne, jak również maksymalizm etyczny i bezkompromisowość.
W 1881 r. Mikołaj Knipowicz
wstąpił na wydział fizyczno - matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego, gdzie
jego nauczycielami były takie znakomitości, jak prof. prof. M. Bogdanow
(zoologia kręgowców), N. Wagner (zoologia bezkręgowców), A. Biekietow
(botanika), J. Sieczenow (fizjologia), W. Dokuczajew (geografia i mineralogia),
A. Wojejkow (geografia fizyczna), N. Mienszutkin (chemia). Fakt, że młody
człowiek miał okazję przysłuchiwać się wykładom i dyskutować z wybitnymi
intelektualistami i fachowcami, wywarł niewątpliwy wpływ na rozległość i głębię
jego własnych zainteresowań naukowych. Już będąc studentem pierwszego roku
Knipowicz zapisał się do kółka naukowego prowadzonego przez słynnego
profesora G. Grum - Grzymajłę i pod jego kierownictwem poczynił
pierwsze swe kroki jako samodzielny badacz przyrody. W ciągu dwóch kolejnych
lat nasz student kontynuował zajęcia w pracowni zootomicznej, tym razem pod
kierunkiem profesora K. Miereżkowskiego, a nawet został mianowany
w 1883 r. kustoszem tejże pracowni. W 1885 r. Knipowicz uczestniczy w
wyprawie O. Grimma ku dorzeczu Wołgi w celu zbadania biocenozy w tym
regionie, szczególnie śledzi; w tymże roku kończy uniwersytet ze stopniem
kandydata. Mija kilka miesięcy i młody człowiek przyjmuje ofertę
pozostania przy katedrze zoologii w celu przygotowania się do rangi profesora.
Wówczas też, a raczej nieco
wcześniej, bo na ostatnim roku studiów, rozpoczyna w charakterze asystenta
katedry fizjologii wykłady na tzw. Wyższych Kursach Żeńskich
w Petersburgu. Na utrzymanie młody człowiek przez cały okres studiów
zarabiał korepetycjami.
Wszystko wydawało się być na
dobrej drodze, lecz Knipowicz, wychowany w duchu polskim, a nie grzeszący ani
ostrożnością, ani konformizmem przyłączył się do jednego z nielegalnych
kółek uniwersyteckich i już po paru latach wpadł w tarapaty, został (1887)
aresztowany. Co prawda, po kilku tygodniach go zwolniono, lecz jednocześnie
cofnięto ofertę pracy na uniwersytecie i zabroniono prowadzenia jakichkolwiek
zajęć pedagogicznych. Sytuacja wyglądała bardzo ponuro. Młodzian o znakomitych
predyspozycjach intelektualnych i charakterologicznych zobaczył się
wyrzuconym z siodła już na progu świadomego życia, z bardzo na skutek tego
niejasnymi perspektywami na przyszłość. W 1889 r. został zresztą ponownie na
okres kilku miesięcy osadzony za kratami i przez pięć dalszych lat nie miał
prawa piastować jakiejkolwiek posady państwowej, będąc pod jawnym nadzorem
policji. Od 1893 r. pracował w charakterze kustosza gabinetu zootomicznego
Uniwersytetu Petersburskiego i podjął wykłady jako docent prywatny;
następnie pełnił funkcję młodszego zoologa w Muzeum Zoologii Akademii
Nauk. Minęło kilka lat, a M. Knipowicz razem z siostrami Lidią i Zenaidą
został ponownie (1896) aresztowany za udział w ruchu antyreżimowym.
W 1887, 1890, 1891, 1892 r.
odbył ekspedycje naukowo - badawcze na Morze Białe, w okolice Wysp
Sołowieckich.
Mimo przeciwności losu w
1892 r. młody uczony obronił rozprawę magisterską pt. Materiały do poznania
grupy Ascothoracida.
W 1899 roku został obok
innych demokratycznie usposobionych wykładowców wyrzucony z uniwersytetu. Co
zaskakuje jednak w tym młodym człowieku, że obok bardzo czynnego uczestnictwa w
ruchu konspiracyjnym znajduje czas na prowadzenie poważnych badań naukowych,
bierze udział w kilku wyprawach morskich na Morze Białe i Morze Barentsa.
Powoli też poważne zajęcia badawcze i
zainteresowania naukowe zaczynają spychać zaangażowanie społeczne na plan
dalszy.
Knipowicz został skierowany
zagranicę, gdzie pod jego okiem budowany jest okręt badawczy „Andriej
Pierwozwannyj”, i w latach 1898 - 1901 odbył na nim wyprawę naukową, której
plonem był cały szereg sprawozdań i publikacji, mających istotne znaczenie dla
rozwoju gospodarki rybnej w Rosji. Szczególnie doniosłą wagę miało
fundamentalne dzieło młodego naukowca Podstawy hydrologii Europejskiego
Oceanu Północnego (1906). Zaskarbiło ono
Knipowiczowi szacunek społeczności naukowej i wyrobiło mu imię na arenie
międzynarodowej.
W latach 1904, 1912, 1913,
1914 - 1915 odbył badacz wyprawy naukowe na Morze Kaspijskie, wówczas jeszcze dość
mało znane. Plonem tych wieloletnich wysiłków była licząca prawie tysiąc stron
monografia
Badanie hydrologiczne na Morzu Kaspijskim w
latach 1914 - 1915 (wyd. 1921, Piotrogród).
W okresie rewolucji i wojny
domowej w Rosji (1917 - 1921) Knipowicz sporadycznie uczestniczył w
ekspertyzach naukowych na zlecenie nowego rządu, tłumaczył teksty obcych
badaczy, opracowywał własne. Życie miał wówczas wyjątkowo trudne.
Ongiś, w czasie, gdy
Knipowiczowie mieszkali w Petersburgu i Finlandii, często byli odwiedzani przez
Włodzimierza Lenina i jego żonę Nadzieję Krupską. Ta stara przyjaźń uratowała
później, już w okresie po 1917 r. , tę polską rodzinę przed represjami ze
strony bolszewików. W burzliwe dni rewolucji i wojny domowej profesor Knipowicz
intensywnie pracował nad systematyzacją obfitych zbiorów naukowych, które
zgromadził podczas poprzednich wypraw morskich. W mieszkaniu panował chłód i
mrok. Drwa, złożone w jednym z pokoi, skończyły się jesienią 1920
roku. Na opał poszły meble, a nawet część bogatego, starannie dobranego
księgozbioru. Pani Apolonia ciężko chora nie wstawała prawie z łóżka, marząc o
chlebie, cieple i słońcu...Tuż obok niej siedział na krześle przy przysuniętym
do łóżka stole mąż, robiąc korektę kolejnego dzieła naukowego.
Niestety, „nie jest w mocy człowieka tak władać swoim
losem jak włada swymi pragnieniami”.
Często ludzie najwartościowsi mają los najtrudniejszy. Od pewnego czasu
profesor Knipowicz na ulicę wychodził bardzo rzadko i zawsze w towarzystwie
którejś z córek. Starszy pan o arystokratycznych rysach i ruchach mógł być
w każdej chwili zastrzelony przez przypadkowo spotkany patrol „ludowy”, a jeśli
nawet nie, to nigdy nie było pewności, że potrafi wrócić o własnych siłach do
domu. Wynędzniały i wygłodniały organizm w każdej chwili mógł odmówić
posłuszeństwa; był to zresztą zwykły wówczas widok na ulicach Piotrogrodu, gdy
ludzie padali i umierali z wycieńczenia wprost na chodnikach miasta...
Głód dawał się we znaki tej
dawniej tak rewolucyjnej rodzinie. Lecz nie tylko głód. Profesora gnębiła myśl
o ewentualnej utracie zdolności do pracy, zaczął bowiem szwankować wzrok.
Szkoda by było, gdyby książka pisana przez tyle lat z ogromnym nakładem sił,
energii, środków i czasu, nie ujrzała światła. Jednak monografia o Morzu
Kaspijskim została wydana, a o jej poziomie i znaczeniu profesor Lew Berg na
posiedzeniu prezydium Akademii Nauk ZSRR mówił: „Jeśli chodzi o tę książkę, to można o niej powiedzieć, że
historia badania Morza Kaspijskiego dzieli się na dwa okresy - Przed
Knipowiczem i po Knipowiczu”...
Jako
rys do konterfektu tego wybitnego człowieka warto w tym miejscu bodaj dorzucić,
że nigdy nie krył się - ani za cara, ani
za komuny - ze swymi wolnościowymi poglądami. Tak np. zarówno w okresie caratu,
jak i przejściowym, gdy kształtowała się nowa państwowość radziecka,
przejmująca zresztą imperialistyczne nawyki Rosji dawnej, profesor Knipowicz
jednoznacznie wypowiadał się za prawem narodu fińskiego, jak i innych, do
samookreślenia i niezależności.
Ta otwartość w wypowiadaniu
myśli, surowość i północna twardość przysparzały mu niemało kłopotów w
społeczeństwie autorytarnym, jak np. wówczas, gdy w wielce trafnych Notatkach”
u schyłku XIX wieku stwierdził: „Rosja
się uważa za kraj kulturalny, lecz kultury w niej na razie za mało, i mało kto
o tę kulturę się troszczy, dbając przede wszystkim o własną kieszeń”.
W każdym dojrzałym społeczeństwie poczynienie podobnej uwagi minęłoby bez
negatywnego echa, w Petersburgu Knipowiczowi zarzucono natychmiast
z tego powodu „antyrosyjskość”.
Profesor był zresztą świadom
zarówno okoliczności miejsca i czasu, jak też zmian w mentalności mas i
inteligencji rosyjskiej, w których na całego kiełkowało bolszewickie
zdziczenie, nacechowane zupełnym zanikiem rozumu i szlachetniejszych odruchów
moralnych. W jednym z listów z tego przełomowego okresu profesor przyznawał:
„Moje pokolenie wymiera, pozostają tylko osobne egzemplarze, których na
razie żaden czart pod żadnym sosem połknąć nie może”...To „pokolenie”, ta
wspaniała arystokracja ducha została jednak prawie do cna wytępiona przez
bolszewizm, będący kwintesencją ducha plebejskości. Nie stało się to jednak z
dnia na dzień...
Korzystając z dawnej
znajomości z Leninem Knipowicz osobiście się do niego zwrócił z żądaniem
zwrotu pieniędzy zdeponowanych w jednym z banków rosyjskich, należących do
Międzynarodowej Rady do Spraw Badania Mórz, które zostały przez rząd
bolszewicki skonfiskowane. Wypada może zaznaczyć, że Knipowicz od roku 1901
reprezentował w tej Radzie Rosję, a w ciągu wielu lat przed rewolucją był tej
organizacji wiceprzewodniczącym.
Na list profesora
bolszewicki dyktator wydał dyspozycje do jednego ze swych sekretarzy: „Towarzyszu Gorbunow! N. M. Knipowicz to
największe imię w nauce i człowiek bezwarunkowo przyzwoity, uczciwy w
rzadko spotykanym stopniu. Dlatego trzeba ustosunkować się z pełnym zaufaniem
do jego propozycji i natychmiast ją przyjąć. Przeprowadźcie to przez Małą Radę
Komisarzy Ludowych i zawiadomcie mnie, o ile zaistnieje najmniejsza
przeszkoda”.
Rada Komisarzy Ludowych
podjęła decyzję pozytywną, warunkując jednak jej realizację ponownym przyjęciem
Rosji do Rady Badania Mórz. Knipowicz z ramienia rządu sowieckiego prowadził w
tej sprawie pertraktacje, które jednak nie dały dodatnich wyników. Ze względów
formalnych (brak stosunków dyplomatycznych między Rosją a Danią, w której
stolicy mieściła się siedziba Rady) ugoda do skutku nie doszła, status Rosji
restytuowany nie został, a tym samym jej wkład pieniężny na fundusz tej
organizacji do Kopenhagi nie został przekazany.
Na tym jednak kontakty
Knipowicza z Leninem się nie urwały, wręcz odwrotnie, dyktator rewolucji coraz
to wyżej cenił sobie zdanie tego wybitnego człowieka o bardzo głębokim,
krytycznym umyśle. I jeśli nawet nie wszystkie jego sugestie brał pod uwagę
(uwagi te zresztą często były tego rodzaju, że ktoś inny zostałby za nie na
miejscu przez bolszewików rozstrzelany lub ulokowany w Gułagu), to Knipowiczowi
młody rząd sowiecki niewątpliwie zawdzięcza pewne swe racjonalne i rozsądne
posunięcia, szczególnie w sferze organizacji gospodarki i polityki
finansowej.
Nie był nasz profesor
jedynym wybitnym intelektualistą, który oddał swą wiedzę na usługi systemu
sowieckiego. Pamiętali ci ludzie dokładnie o wszystkich schorzeniach caratu,
o nikczemnościach zgrzybiałego systemu społecznego. Wielu ludzi myślących
łudziło się szczerze, że to „nowe” nie „wraca”, lecz naprawdę stanowi coś
nowego.
Socjolog F. Znaniecki pisał
w 1921 r.:
„Zwolennicy bolszewizmu
przedstawiają go jako dalszy ciąg odwiecznej walki o ogólnoludzką równość
i braterstwo, i wielu powierzchownych obserwatorów podziela to zdanie. Zabójcze
skutki, do których bolszewizm prowadzi, przypisywane są błędom taktyki
i trudnościom praktycznym, stojącym na drodze do urzeczywistnienia jego
celów. Spotykamy nieraz zdanie, że te skutki nie powinny wpływać na ocenę
samego ideału bolszewickiego, który jako ideał, jest zasadniczo konstrukcyjny.
Znajdujemy próby przeprowadzenia analogii między rewolucją bolszewicką
a rewolucją francuską, jako dwoma stadiami tego samego procesu historycznego;
równe sympatie okazywane są czasem względem obu, nawet przez tych, którzy
potępiają terror i zniszczenie, które im towarzyszyło. Niestety jest to
złudzenie wynikające z niedostatecznej analizy bolszewizmu jako zjawiska
społecznego. Rewolucja francuska zawierała istotnie pierwiastki konstrukcyjne;
bolszewizm nie zawiera żadnych. Oczywiście, przyjął on jako hasło
socjalistyczny plan przyszłego ustroju społecznego. Ten plan zaś, rozpatrywany
w oderwaniu od materialistycznych i ochlokratycznych doktryn, z
którymi został skojarzony historycznie, przedstawia bez wątpienia krok naprzód
w postępie ideału sprawiedliwości społecznej. Lecz ruch społeczny nie może być
rozumiany i oceniany według swych haseł, lecz według ich stosowania. Plan
socjalistyczny, odkąd został przyjęty przez bolszewików jako teoretyczna
podstawa pewnych czynności praktycznych, w tym konkretnym związku przestał
być abstrakcyjnym systemem pojęć, który należałoby rozumieć i oceniać w jego
treści, a stał się zjawiskiem społecznym, które należy badać i oceniać łącznie
z innymi zjawiskami społecznymi, przezeń jakoby sankcjonowanymi. Doktryna
nie jest konstrukcyjna lub destrukcyjna sama
w sobie, lecz w swych praktycznych zastosowaniach,
i jakkolwiek socjalizm mógłby być konstrukcyjny gdyby był interpretowany i
stosowany przez twórczych przodowników i dla twórczych celów, tak jak go
interpretują i stosują bolszewicy, jest on jedynie narzędziem zniszczenia”... Narzędziem
- dodajmy - znajdującym się w ręku odwiecznych antykulturalnych,
niszczycielskich sił, nie liczących się z żadnymi wartościami ogólnoludzkimi.
Łatwiej jednak to wszystko zauważyć z pewnej czasowej odległości, podczas gdy
mieszkańcy danej epoki najczęściej po prostu nie są w stanie rozeznać się
w sytuacji...
Od 1921 r. Knipowicz był
zatrudniony w stacji biologicznej w Murmańsku, brał udział
w pertraktacjach z Finlandią i Niemcami dotyczących prowadzenia wspólnych
badań na Morzu Barentsa. Po roku jest nasz rodak już na południu Rosji, gdzie
prowadzi badania i w 1923 r. publikuje Klucz ryb Morza
Czarnego i Azowskiego. Aż do roku 1927 prowadzi tu niestrudzenie
prace naukowe, których wyniki znajdują odbicie w dwu kolejnych dziełach
fundamentalnych: Hydrologiczne badania w Morzu Azowskim
(1932) i Hydrologiczne
badania w Morzu Czarnym (1933), które zachowują dziś i
zachowają bodaj na wiele jeszcze dziesięcioleci swą wartość poznawczą. Cechą
specyficzną publikacji naukowych Knipowicza było ujmowanie biocenozy jako
całości, od roślin i bakterii, do ryb i zwierząt morskich, jako dynamicznej
całości znajdującej się w procesie ruchu i ciągłej przemiany, oraz poddanej
skomplikowanym wzajemnym oddziaływaniom ze strony środowiska człowieka,
ludzkiej cywilizacji.
W 1927 r. zakładano w
Moskwie Instytut Biologii Akademii Nauk ZSRR, proponując Knipowiczowi objęcie
kierownictwa nim. Uczony jednak odmówił, motywując to względami rodzinnymi i
swymi wieloletnimi powiązaniami z Leningradem, których „nie chciałby
już stojąc na skraju mogiły targać”.
Zdrowie zresztą już nie
bardzo sędziwemu profesorowi dopisywało. Dała o sobie znać dawna choroba oczu;
lekarze zupełnie zabronili mu na dłuższy okres czytać i pisać.
Jednemu z ówczesnych swych
korespondentów Knipowicz donosił: „Piszę
ten list jako przemytnik, łamiąc nakaz lekarzy, - mam całkowity zakaz czytania
i pisania. Więcej pisać się nie ważę: eskulapowie odgryzą mi głowę”...
Po kilku miesiącach wszelako
rozszerzenie naczyń krwionośnych ustąpiło i profesor ponownie przystąpił do
ulubionych badań naukowych.
W tym też czasie (1928)
oddano do użytku na stoczni leningradzkiej nowy statek naukowo - badawczy,
który nazwano „Nikołaj Knipowicz”, co wywołało pobłażliwe kpiny „ojca
chrzestnego”...
W 1929 roku nasz profesor
organizuje wraz z kolegami Wszechzwiązkowy Instytut Gospodarki Rybnej, który
został wkrótce czołową placówką tego rodzaju w ZSRR, gromadząc w swych murach
liczny zastęp fachowców o najwyższej kwalifikacji.
Pracował, jak wspominali
później członkowie rodziny, zapamiętale, po kilkanaście godzin na dobę. Nie
skarżył się na brak czasu, lecz go po prostu rozumnie i skutecznie
wykorzystywał. Lubił przy tym się powoływać na swego ulubionego filozofa,
Lucjusza Anneusza Senekę, w szczególności zaś na znany fragment z rozprawy
„De brevitatis vitae” - O krótkości życia:
„Rzecz ma się następująco: nie otrzymaliśmy życia krótkiego, ale
czynimy je krótkim, pod względem zaś jego posiadania jesteśmy nie nędzarzami,
ale marnotrawcami. I podobnie jak ogromne i królewskie bogactwa, gdy tylko
przejdą w posiadanie złego włościanina, natychmiast się rozpraszają, a przeciwnie
- nawet skromne majętności, jeżeli są powierzone dobremu gospodarzowi,
powiększają się przez należyty użytek, tak samo wiek życia naszego rozciąga się
daleko, jeżeli ktoś dobrze nim rozporządza.
Po
co się użalamy na naturę? Przecież łaskawie obeszła się z nami. Długie jest
życie, jeżeli ktoś umie czynić z niego użytek. Ale jednego ogarnęła niczym
nienasycona chciwość, drugiego niezmożona gorliwość w trudach bezużytecznych;
jeden moknie w winie, drugi zdrętwiał w bezczynności, jednego
wyczerpuje pragnienie zaszczytów wciąż niespokojne o sądy innych, drugiego
chciwość kupiecka pędzi po wszystkich lądach i wszystkich morzach w
nadziei zysku; niektórym żądza wojowania nie daje spokoju (...), a inni
znowu z nie nagradzanej służby na dworze królów w dobrowolnej niewoli
spędzają swe lata; wielu jest takich, którzy wszystek czas tracą, zdobywając
cudzy majątek albo zarządzając własnym, a jeszcze więcej jest takich, którzy
nie dążą w życiu do żadnego określonego celu, lecz błędna, zmienna i zawsze
niezadowolona lekkomyślność przerzuca ich z jednego przedsięwzięcia w drugie;
jeszcze inni nie mogą się zdecydować na żaden kierunek w życiu, więc
ospałych i pogrążonych w gnuśnej martwocie śmierć zastaje”...
W latach 1931 - 32 M.
Knipowicz kierował pracami tzw. Wszechkaspijskiej Naukowej Rybno - Gospodarczej
Ekspedycji, której działalność miała duże znaczenie dla rozwoju radzieckiego
przemysłu żywności. Zastanawiające, jak wiele funkcji potrafił jednocześnie - i to
niesłychanie twórczo, skutecznie i owocnie - pełnić ten człowiek. W latach 1919
- 1939 był kolejno starszym hydrologiem, zastępcą dyrektora i przewodniczącym
działu morskiego w Państwowym Instytucie Hydrologii, jednocześnie pełnił
obowiązki starszego specjalisty oddziału ichtiologii stosowanej w Państwowym
Instytucie Agronomii Doświadczalnej (1923 - 1927), przekształconym (1930) w
Leningradzki Naukowo - Badawczy Instytut Ichtiologiczny. W latach 1911 -
1930 był profesorem Leningradzkiego Instytutu Medycznego. Organizował, brał
udział i występował z referatami na szeregu zjazdów hydrologów i biologów
(1922, 1924, 1925, 1926, 1927, 1928, 1930).
Od roku 1932 i do końca
życia Mikołaj Knipowicz zajmował odpowiedzialne stanowiska we Wszechzwiązkowym
Naukowo - Badawczym Instytucie Gospodarki Rybnej i Oceanografii. Pod jego
kierownictwem i według jego planów zrealizowano szeroki wachlarz badań mórz
północnych i południowych ZSRR z punktu widzenia hydrologii, hydrobiologii i
gospodarki żywnościowej. Nie sposób wymienić kilkudziesięciu organizacji
naukowych rosyjskich i międzynarodowych, w których działalności brał M.
Knipowicz czynny udział i których był członkiem; czy licznych uczelni, na
których wykładał - zajęłoby to zbyt wiele miejsca. Podręczniki akademickie z
dziedziny zoologii i biologii, które wyszły spod jego pióra, miały po kilka z
rzędu wydań. Łabędzim niejako śpiewem tego wielkiego uczonego, było dzieło
Hydrologia mórz i wód słonych w związku z gospodarką (1938).
W sumie zaś profesor opublikował za swego życia 897 większych i
pomniejszych tekstów naukowych.
Lew Berg pisał o wybitnym
wkładzie Knipowicza do rozwoju dwóch dziedzin wiedzy, zoologii i hydrologii: „W każdej z nich on osiągnął tyle, że
starczyłoby tego na kilku znakomitych naukowców”.
Zmarł Mikołaj Knipowicz 23
lutego 1939 r. w 77 roku życia i pochowany początkowo został na Cmentarzu Smoleńskim w Leningradzie; w
1956 r. prochy jego przeniesiono na Cmentarz Wołkowski, gdzie też dziś stoi
jego pomnik.
* * *
Pisząc o Mikołaju Knipowiczu nie sposób na
marginesie nie napomknąć o losie jego siostry Lidii (1857 - 1920), która całe
życie poświęciła walce z caratem, słynęła w ruchu rewolucyjnym z inteligencji,
odwagi, samozaparcia; zginęła prawdopodobnie z rąk bolszewików, chociaż od 1903
r. należała do ich partii i była bardzo bliską przyjaciółką Nadziei Krupskiej.
Rewolucja, jak wiadomo, pożera własne dzieci.
Mikołaj Korzeniewski
Jedenaście tysięcy kilometrów
kwadratowych - taki jest obszar wszystkich lodowców Azji Środkowej. Być
„gospodarzem” tego lodowego kraju, niekoronowanym jego królem - to niemało.
Mikołaj Korzeniewski - najzasłużeńszy badacz środkowoazjatyckich gleczerów
górskich oraz autor pierwszego i najdokładniejszego katalogu ich, był takim
właśnie „królem”...
Urodził się 6 lutego 1879 roku w
miejscowości Zawerże nieopodal Newla, powiatowego wówczas miasteczka na
Witebszczyźnie. Wywodził się z polskiej rodziny szlacheckiej, która od dawna
siedziała w tej okolicy.
Trudno byłoby dziś ściśle ustalić od
jakiej konkretnie posiadłości wzięli swe nazwisko Korzeniewscy.
Wykaz
urzędowych nazw miejscowości w Polsce (t. 2, s. 168, Warszawa 1981) informuje
o wsi Korzeniewo we włocławskim i elbląskim, Korzeniów w lubelskim
i tarnowskim, o kilku Korzeniówkach i Korzeniach. Miejscowości o podobnej
nazwie istnieją dziś także na terenach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej,
wchodzących obecnie w skład Białorusi i Ukrainy.
Prawdopodobnie wielu Korzeniewskich
wzięło swe nazwisko od wsi Korzeniówka w powiecie drohiczyńskim na
Podlasiu, inni od wsi Korzenie pod Smorgoniami itd.
Korzeniewscy herbu Janina np. znani
byli od 1460 roku jako właściciele Korzeniowa w powiecie garwolińskim,
nieco później są notowani w sandomierskiem.
Rodzina Korzeniewskich pieczętowała
się herbem Kościesza (rozdarta strzała z krzyżem w polu czarnym) i była -
jak pisze Franciszek Piekosiński - „znakomitymi
urzędami i possessyami dóbr ziemskich w różnych województwach i powiatach
zaszczyconą”. Protoplastą witebskich Korzeniewskich był Wojciech, ziemianin
z województwa Brzesko - litewskiego (wiek XVII).
Z zachowanych materiałów archiwalnych
wnioskować można , że interesujący nas Korzeniewscy wywodzili się z rodowej
posiadłości swej Korzeniewa w województwie brzeskim. Mianowicie w roku 1619
mieszkali tu jeszcze Raina Korzeniewska i trzej jej synowie: Jan, Jerzy i
Andrzej. (Akty...t. 2, s. 50 - 51)
W 1632 r. mieszkał tu jeszcze Wawrzyniec
Korzeniewski, „jenerał woiewódstwa Brzeskiego” (tamże, s. 59).
Jak podaje znowuż A. Boniecki w Herbarzu Polskim (t. 11, s. 222,
Warszawa 1907) Korzeniewscy herbu Janina wyszli z ziemi stężyckiej, inni zaś
albo z powiatu kaliskiego, albo pińskiego, gdzie znajdują się miejscowości o
nazwie Korzeniewo lub Korzeniów. Korzeniewscy herbu Lis (Kościesza) pochodzą
również z województwa brzesko - litewskiego. Jedna z ich gałęzi nabrała
znacznych wpływów na Witebszczyźnie, Połocczyźnie i w Inflantach.
Inne źródło heraldyczne informuje: „Korzeniewscy, pieczętujący się herbem
Kościesza, posiadali majątki w różnych województwach i powiatach i udowadniali
swe pochodzenie od protoplasty Wojciecha Korzeniewskiego, mającego majątek
w województwie Brzeskim Litewskim”. (N. Szaposznikow Heraldica, t. 1, s. 153, Petersburg
1900).
Korzeniewscy herbu Nałęcz wywodzą się
z Wołynia.
Podstarości brzeski Melchior Rayski
około roku 1580 miał za żonę byłą małżonkę nieboszczyka Hrehora Możejki
Korzeniewskiego.
Niejaki pan Korzeniewski jeszcze latem
1595 r. zaskarżony został w urzędzie grodzkim wileńskim o udział w pobiciu
Stanisława Prokopowicza. (Akty..., t.
20, s. 114).
Pod uchwałą sejmiku orszańskiego
dotyczącą spłacania podatków, tzw. „Aktiwacią uniwersału seymiku powiatu
orszańskiego” z roku 1647, widnieje obok innych podpis własnoręczny szlachcica
Józefa Korzeniewskiego.
Także w księgach buchalteryjnych m.
Mohylewa z roku 1695 wymienia się niejakiego „pana Korzeniewskiego, dworzanina pana Matusiewicza, który przyjeżdżał
za dekretem do miasta”, i któremu kupiono jabłek na koszt skarbu
miejskiego.
We wsi Korzeniówka na Podlasiu, według
spisu z 1662 roku, mieszkali Adam, Stanisław i Sebastian Korzeniewscy z
rodzinami, jak również Józef Tołwiński i Jan Porzeziński. (Akty..., t. 33, s. 512).
Jan Stanisław Korzeniewski, poseł
województwa poznańskiego, w 1668 r. podpisał akt konfederacji generalnej
warmińskiej. (Volumina Legum, t. 4, s. 498).
Pan Andrzej Korzeniewski, sędzia -
ławnik m. Brześcia, figuruje w księgach grodzkich tego miasta w roku 1669. (Akty..., t. 18, s. 481 - 483).
W 1679 r. pisarzem ziemskim brzeskim
był Teodor Korzeniewski. (Akty..., t.
3, s. 91).
Jan Korzeniewski, namiestnik klasztoru
kościoła św. Bazylego w Wilnie figuruje w księgach ziemskich wileńskich 13
stycznia 1680 r. (Akty..., t. 9, s.
48 - 49).
W testamencie Sylwestra Wołczackiego,
administratora i namiestnika biskupstwa białoruskiego z roku 1686, figuruje m.
in. pani Korzeniewska.
Paweł Korzeniewski, szlachcic spod
Brześcia, wyłania się z mroku czasu na łamach przekazów archiwalnych z 1702 r.
W 1711 roku Bazylianie wileńscy
zaskarżyli przed magistratem stolicy Wielkiego Księstwa Litewskiego „pana Władysława Korzeniewskiego, o to y w
takowy sposób: iż co obżałowany iegomość. maiąc w sąsiedztwie z żałującymi
maiętność swoią, nazwaną Uszę, w województwie Mińskim leżącą, różnemi czasy,
różnych miesięcy y dni, różne szkody, krzywdy, naiazdy sam przez się y przez
poddanych swoich, żałującym czynił y czynić nie przestaie.
Jako
w roku 1708, naiechawszy gwałtownym y nieprzyiacielskim sposobem,
z niemałą gromadą ludzi y czeladzi, boiarami poddanymi Uszańskiemi, z
różnym orężem, do boiu należącym, to iest, ze strzelbą ognistą, szablami,
bardyszami y oszczepami, kiiami y cepami, także y ze psami, na maiętność
żałuiących, nazwaną Bieliczany, w tymże województwie Mińskim leżącą, y
poddanego żałuiących na imię Mikitę młynarza violenti modo wziąwszy, do
maiętności swoiey, nazwanej Uszy, zaprowadził y tam u siebie niewinnie,
niemiłosierdnie w swoim prywatnym więzieniu okowawszy, przez kilkanaście
niedziel trzymał y męczył, od którego takowego niemiłósierdnego więzienia wyszpomieniony poddany śmiercią z
tego świata zszedł”.
Natomiast w 1711 roku napadł
Korzeniewski na wieś Moszczenica, gdzie
„siana stogów sześć zabrać kazał y do Borysowa zaprowadzić y chłopów w wiosenny
czas w karmie dla bydła y koni
zgubił. Wszelako nie kontektując się i tym, dokuczał Bazylianom stale i na
rozmaite sposoby, czyniąc im wielką krzywdę y nieznośną ruinę”. (Akty..., t. 8, s. 167 - 169).
W księgach buchalteryjnych Mohylewa za
styczeń 1712 roku zanotowano dosłownie, iż „na
jakiegoś pana Władysława Korzeniewskiego wydano 55 złotych, w tym kupiono 20
garncy miodu i 30 garncy piwa na 26 złotych” (Istoriko - Juridiczeskije Materiały, t. 22, s. 10, oraz t. 20, s.
76).
W 1716 roku w województwie witebskim
występuje Stanisław Korzeniewski, miejscowy szlachcic, który z jakichś powodów
chłopów poddanych swego sąsiada na drodze
„przejąwszy..... niemiłosiernie bił, mordował ledwie nie do śmierci”.
Sprawa wylądowała w sądzie i imię szlachcica zostało przekazane potomności.
W 1716 roku w Mohylewie występuje też
inny Korzeniewski, rotmistrz orszański. Dla niego to czyniono od czasu do czasu
kosztem miasta nieduże zakupy w rodzaju: „Dla
imć pana Korzeniewskiego ryby marzłey y więdłej, miętuzów żywych za złotych
5,15”. Tuż zaznaczono, że kupiono mu „chleba
sitnego, cybuli, jarzyny, soli, krup, pieprzu, oliwy, octu” oraz „drew wozów dwa”. (Istoriko - juridiczeskije matieriały..., t. 27, s. 19).
Były to wydatki „reprezentacyjne”,
które pan Korzeniewski zużywał nie sam, lecz wspólnie z opiekuńczymi
gospodarzami.
Wiktor i Jerzy Korzeniewscy 19 lutego
1764 r. podpisali instrukcję szlachty województwa wileńskiego posłom obranym na
sejm konwokacyjny w Warszawie. (Akty...,
t. 13, s. 235).
Poszczególne gałęzie rodu
Korzeniewskich były w posiadaniu m. in. majątku Walerianów, zaścianka
Maklewszczyzna, Opity - Masłowszczyzna w powiecie oszmiańskim; gnieździły się w
powiatach wileńskim, święciańskim, mińskim, trockim i innych. (CPAH Litwy
w Wilnie. f. 391, z. 4, Nr. 1438).
Korzeniewscy herbu Waga posiadali
początkowo Kamionkę koło Ostrowca.
W 1735 r. jedna z gałęzi nabyła
Wołockiszki w powiecie upickim, druga w 1764 - wieś Giegiedzie w powiecie
telszewskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, Nr. 1852, s. 92).
W 1765 r. w inwentarzu włości
Grawerskiej Księstwa Inflanckiego odnotowano bojara Tomasza Korzeniewskiego
oraz Jakuba Korzeniewskiego „człowieka wolnego, kaprala”, drobnego szlachcica.
(Istoriko - juridiczeskije matieriały,
t. 31, s. 64).
Michał Korzeniewski, kasztelan ziemi
zakroczymskiej, sędzia Trybunału Głównego Wielkiego Księstwa Litewskiego,
rotmistrz kawalerii narodowej, kawaler orderu św. Stanisława, wymieniany jest w
źródłach archiwalnych z roku 1790. (Akty...,
t. 38, s. 33).
25
sierpnia 1794 r. rząd Tadeusza Kościuszki podpisał dokument, w którym polecono,
„aby obywatelowi Korzeniewskiemu,
rotmistrzowi pułku 5, przez wzgląd wiernych jego przez lat 30 w wojsku
Rzeczypospolitej usług na wyżywienie do śmierci żony i familii część ziemi,
złotych polskich 1500 intraty rocznej wynoszącą, wyznaczyć, gdy przez
urządzanie swoje fundusz dóbr narodowych na umorzenie biletów skarbowych
przeznaczyła i termin przedaży dóbr takowych w przeciągu trzech miesięcy
przez uniwersał swój, dnia 13 miesiąca teraźniejszego zaszły, udeterminowała,
przeto RNN, stosując się do woli Najwyższego Naczelnika, ... stanowi, iż
ob. Korzeniewski sumę złotych 1500 corocznie mieć będzie do końca życia za
Skarbu Rzeczypospolitej wypłacaną”. (Akty
Powstania Kościuszki, t. 2, cz. 2, s. 102, 145, Kraków 1918).
W 1774 r. sąd ziemski Prowincji
Witebskiej rodzinę tę „za rodowitą
wyświadczył szlachtę”.
Spis szlachty powiatu dziśnieńskiego z
roku 1796 wymienia imię Kazimierza Korzeniewskiego, regenta ziemskiego powiatu
połockiego, właściciela majątku Hrehorowicze, żonatego z Heleną Kossowówną,
mającego syna Stanisława oraz córki Izabelę i Ewę. (Archiwum Narodowe Białorusi
w Mińsku, f. 319, z. 1, s. 37).
Korzeniewscy herbu Leliwa rozgałęzieni
byli po różnych powiatach; tak np. jeden z dokumentów z 1798 r. stwierdza: „Dom Korzeniewskich zawsze possydował
dziedzictwa w powiecie brasławskim, to jest rzecz nieomylna” i przytacza
dowody z 1608 r. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, Nr. 2460, s. 1 - 2).
Rodowitość szlachecka Korzeniewskich
była potwierdzana wielokrotnie przez heroldię wileńską. (tamże, f. 391, z. 1,
Nr. 186, s. 45 - 46).
Korzeniewscy licznie zamieszkiwali
powiat dziśnieński, gdzie byli spokrewnieni z Kozakami, Pupkiewiczami,
Borejszewiczami. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, Nr. 4117, I).
Chorąży Bazyli Korzeniewski odznaczył
się odwagą w walkach 1812 roku, służąc w Noworosyjskim Pułku Dragonów, a
następnie w Litewskim Pułku Ułanów w składzie armii rosyjskiej.(Akty..., t. 37, s. 761).
Michał zaś Korzeniewski, były
administrator dóbr radziwiłłowskich za udział w powstaniu listopadowym
znalazł się na wiele lat pod tajnym nadzorem policji. Gospodarował w majątku
Hanusowszczyzna powiatu Słuckiego. Miał żonę i syna. (CPAH Litwy w Wilnie, f.
378, z. 1840, Nr. 174, s. 25).
O Korzeniewskich z Połocczyzny i
Witebszczyzny znajdują się bogate materiały genealogiczne i inne w zbiorach
Archiwum Narodowego Białorusi w Mińsku (f. 319, z. 2, Nr 1474).
Wywód
familii urodzonych Korzeniewskich herbu Nałęcz, sporządzony przez Deputację
Wywodową Szlachecką Gubernii Mińskiej 6 lutego 1823 roku donosi iż
w 1692 r. Bazyli Korzeniewski, chorąży służby kozackiej polskiej,
otrzymał od Jerzego Sapiehy nadanie ziemskie na Witebszczyźnie. W 1834 roku
Aleksander, Tomasz, Michał, Teofil, Marcin, Dominik, Jan Korzeniewscy „za
szlachtę rodowitą” zostali uznani. (tamże, s. 221). Byli oni wielokrotnie legitymowani przez carskie komitety
heraldyczne w trakcie przetrząsania szlachty polskiej przez sito szykan
biurokratycznych, mającego na celu odsiew wielu jej przedstawicieli do niższej
i pozbawionej praw warstwy chłopskiej. Tysiące rodzin polskich zostało w ten
sposób zdeklasowanych. Ale Korzeniewscy herbu Waga przez długi czas utrzymywali
się na powierzchni. W lutym 1817 roku np. rodzina ta złożyła w odpowiedniej
instancji gubernii mińskiej Genealogię
Familii urodzonych Korzeniewskich w siedmiu pokoleniach i czternastu
imionach. Wskazana tu została interesująca nas gałąź. Jak podaje ten
dokument, protoplastą rodziny był Józef Korzeniewski (około 1650 r.),
właściciel dóbr Słobódka w powiecie orszańskim. Miał syna Michała, a po nim
trzech wnuków: Samuela, Stanisława i Antoniego, na których ta linia urywa się w
wywodzie genealogicznym. Natomiast drugi syn Józefa Korzeniewskiego miał (z
Eufrozyną Jeśmanówną, przedstawicielką znanego rodu kresowego) syna Zygmunta i
dalej wnuków Bronisława i Kleofasa (pominiętego zresztą w tym wywodzie),
prawnuka Kazimierza, praprawnuków Stanisława i Franciszka (obecnie ten i inne dokumenty
dotyczące tej rodziny Korzeniewskich znajdują się w CPAH Litwy w Wilnie: f.
391, z. 1, Nr. 227).
Później (1770) rodzina nabyła też
majątek Hryhorowicze. W roku 1869 Wileńskie Zgromadzenie Szlacheckie
potwierdziło po raz kolejny szlachectwo Stanisława Kazimirowicza
Korzeniewskiego i jego młodocianych synów: Stanisława - Edmunda
i Franciszka - Leopolda. Właśnie Franciszek Leopold Korzeniewski, urodzony
25 listopada 1865 roku był ojcem wybitnego uczonego rosyjskiego.
W 1843 r. zamieszkały w Wilnie „w
domie brackim u bernardynów” Jan syn Piotra Korzeniewski prosił heroldię
wileńską o potwierdzenie swego szlachectwa. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391,
z. 1, Nr. 1628, s. 15 - 17).
W latach 1859 - 1864 przed różnymi
instancjami Gubernii Wileńskiej toczyła się sprawa o okrutnym obchodzeniu się
ziemianina powiatu dziśnieńskiego Korzeniewskiego z chłopami
pańszczyźnianymi.
Franciszek Korzeniewski bezwzględnie
uciskał swych chłopów w majątkach Dryhucze i Pokojewce powiatu
dziśnieńskiego, zmuszał ich do nadmiernej pracy (nawet w dni świąteczne), bił w
razie nieposłuszeństwa plecią, uciskał i gnębił do takiego stopnia,
że wywoływało to oburzenie sąsiadów, aż wreszcie chłopi się zbuntowali,
napadli na swego prześladowcę i zbili go dotkliwie. Długo jeszcze potem sprawa
ta wałkowana była po sądach wileńskich. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 19,
Nr. 1251, s. 1 - 530, oraz f. 381, z. 19, Nr. 1447). Chodziło tu widocznie
o prowokację władz rosyjskich.
Korzeniewscy posiadali także na
Mińszczyźnie liczne dobra: Domowickie, Piorunów Most, Kraśny Brzeg, Hajdukowa
Słoboda. (Spis ziemian Mińskiej Gubernii,
Mińsk 1899, s. 191 i in.).
Wywód
Familii Urodzonych Korzeniewskich z roku 1820 podaje, że „familia urodzonych Korzeniewskich jest
dawna i starożytna, od niepamiętnych czasów zaszczycona dostojnością
szlachecką, używała prerogatyw temu stamowi właściwych, posiadała dobra
ziemskie dziedziczne oraz urzęda publiczne piastowała, z której to familii
pochodzący, a do niniejszego wywodu za protoplastę wzięty Jak Karol
Korzeniewski miał syna Antoniego, który schodząc z tego świata trzech po sobie
zostawił synów; Wincentego, Tomasza i Jerzego, i onym osiągnione po swym ojcu
Janie Karolu Korzeniewskim dobra ziemskie, jako to: Luszczykowszczyzna
z attynencjami w lidzkim i oszmiańskim powiatach leżące, testamentem w
roku 1752 Januarii 7 dnia sporządzonym, rozpisał. Z przyrzeczonych synów
Antoniego Korzeniewskiego Jerzy Antoniewicz Korzeniewski czterech na świat
wydał synów: Jakuba, Mariana, Jana i Jerzego”, posiadaczy dóbr Narkuszki,
Woronowo, Olszewo, Żołudek, Kowalszczyzna, Bieniakonie.
W 1866 roku widzimy Jerzego
Korzeniewskiego i jego żonę Konstancję z Jabłońskich w województwie
Mścisławskim, jako właścicieli folwarku Jurkowszczyzna i innych majętności
ziemskich. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, Nr. 1061, s. 414 - 415).
Inny jeszcze „Wywód familii urodzonych
Korzeniewskich herbu Leliwa”, sporządzony w Wilnie 28 lipca 1820 r. głosi, iż „familia urodzonych Korzeniewskich jest od
dawnych czasów zaszczycona dostoynością szlachecką, posiadała dziedziczne
majątki nadaniem od Nayjaśniejszych Królów Polskich za męstwo y odwagę w
dziełach rycerskich w Derewni Kasperskiey (...) w województwie
Smoleńskim sytuowaną, lecz czasu rewolucyi pierwszey w Polskim Kraju zdarzoney
dokumenta przodków tey familii posługujące uległy zniszczeniu.
Z
tey familii pochodzący, a do niniejszego wywodu za przodka wzięty Bonifacy
Korzeniewski opuściwszy majętność oyczystą, przeszedł do gubernii Litewsko -
Wileńskiey, y tam nabywszy majętność Rydowszczyzna zwaną, wstąpił w śluby
małżeńskie z urodzoną Cecylią Bartoszewiczówną i wydał na świat syna
Stanisława, któremu w 1736 r. zapisał...”
Stanisław Korzeniewski sprzedał
ojcowiznę za 5000 złotych stryjecznemu bratu Grzegorzowi. Miał czterech synów:
Piotra, Macieja, Michała i Jerzego, którzy służyli po dworach arystokracji lub
arendowali nieduże folwarki. W 1820 r. liczni Korzeniewscy (12 osób płci
męskiej) uznani zostali za „rodowitą i starożytną szlachtę polską”
z wpisaniem ich do ksiąg szlachty gubernii Litewsko - Wileńskiej klasy
pierwszej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, Nr. 1008, s. 280 - 283).
Kolejny Wywód familii urodzonych Korzeniewskich herbu Nałęcz, sporządzony w
Wilnie w 1819 r., Głosi, że „Piotr
Korzeniewski w zaszczycie prerogatywy szlacheckiej dziedziczył dobra ziemskie
Czernie zwane, i spłodził syna
Samuela, a ten pomienione dobra mocą sukcessyi possydując, przykupił do nich
folwark Korzenie, i synów trzech Adama, Eliasza i Daniela sukcessorami po
sobie zostawił”. Był to rok 1623. „Adam
sam jeden będąc dziedzicem dóbr oyczystych, spłodził syna Kazimierza”,
który z żoną Marjanną Porzecką posiadał też folwark Kamionka... Komisja
wywodowa uznała więc w 1819 r. „Justyna
z synem Franciszkiem i Michała z synem Józefem Korzeniowskich za rodowitą
i starożytną szlachtę polską”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, Nr.
1008, s. 62 - 63).
I wreszcie jeszcze jeden Wywód familii urodzonych Korzeniewskich
herbu Nałęcz, tym razem z 2 października 1837 r. podaje, że „Piotr Korzeniewski, protoplasta familii,
miał we władaniu swojem ziemny z poddanymi majatek Czernie zwany w powiecie
oszmiańskim położony, który synowi Samuelowi, a ten Adamowi Izajaszowi i
Danielowi, synom, zostawił: na dowód tego cytowany jest testament Samuela
Piotrowicza Korzeniewskiego pod rokiem 1623”... (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 1, Nr. 1058, s. 121 - 125).
Liczna też grupa Korzeniewskich uznana
została przez heroldię grodzieńską za rodowitą szlachtę w 1835 r. Gnieździli
się w powiecie drohickim na dobrach Korzeniówka, Łapiny, Zaremby, Czerepy.
(CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 4, Nr. 1, s. 75 - 77).
Jak wynika więc z przytoczonych
powyżej rezultatów kwerendy archiwalnej, byli Korzeniewscy domem potężnie
rozmnożonym i szanowanym.
*
* *
Jednym z wybitnych tego rodu reprezentantów
był właśnie Mikołaj Korzeniewski. Po szkole początkowej kończy gimnazjum
realne w Kostromie, następnie zaś - z wyróżnieniem - Wyższą Szkołę
Wojskową w Kijowie. Miał prawo wyboru, mógł nawet, gdyby chciał, służyć w pułku
lejb - gwardii w Petersburgu. Ale nie chciał. Przejrzał listę wakatów i wybrał
miejsce z rodzaju tych, do których się skierowuje nowo upieczonych oficerów za
karę, jako na swego rodzaju zesłanie. Wybiera miasto Osz w dalekiej
środkowoazjatyckiej Dolinie Fergany. Wszyscy się dziwili: „Osz? To przecież
dziura, w której oficerowie tylko wódkę piją i grają w karty...” Być może,
ale nie tacy jak Korzeniewski, który nie bez racji widział w tej „dziurze”
barwne, tajemnicze miasto podróżników, w którym krzyżowały się drogi prowadzące
na Pamir, do Tybetu i Kaszgarii.
Młody oficer przybył do miasta Osz. I
natychmiast otoczyła go atmosfera legend, podań, pogłosek o tajemniczym, mało
wówczas zbadanym „Podnóżu Słońca” - Pamirze, co jeszcze bardziej podsycało i
bez tego gorącą żądzę podróży w nieznane, poszukiwań, odkryć, walki z
trudnościami...
W życiu jednak zazwyczaj wszystko
dzieje się nieco powolniej, niż życzy tego sobie niecierpliwy młody człowiek.
Jego koledzy rzeczywiście grali w karty. On zaś - by zabić czas - zaprojektował
i krótkim czasie wybudował na niedużym górskim potoku miniaturową siłownię
elektryczną, która przekształciła Osz, ciemną „dziurę”, w miasto rozbłysłe
setkami żarówek... Zaiste, nie miejsce zdobi człowieka, lecz człowiek miejsce;
wszystko zależy od tego jaki to człowiek.
W roku 1903 zostaje M. Korzeniewski po
raz pierwszy służbowo wysłany na wyprawę geograficzną do Pamiru. Zarówno ze
względów wojskowych, jak i gospodarczych teren ten należało poddać wzmożonym
pracom badawczym. Rola kierownika tych prac na okres kilkudziesięciu lat
przypadła w udziale właśnie naszemu rodakowi. W 1904 roku ukazują się pierwsze
publikacje M. Korzeniewskiego.
Już wkrótce imię jego staje się
słynne, a materiały, przezeń publikowane, zyskują uznanie w świecie naukowym,
stają się bowiem najpoważniejszym i przez dłuższy czas jedynym źródłem wiedzy o
niedostępnych terenach Azji Środkowej.
Od 1905 roku rozpoczyna Korzeniewski
badania Doliny Ałajskiej i Grzbietu Ałajskiego. Miejsca te, zadziwiające
surowym pięknem krajobrazu, mistyczną ornamentyką skał, lodowców, rzek, lasów,
przez długi okres przyciągały uwagę uczonego, który m. in. odkrył tu później
nieznane dotychczas pasmo górskie, któremu nadał nazwę Pasma Akademii Nauk, a
najwyższemu jego szczytowi - imię Karpińskiego.
W latach 1906 studiował Korzeniewski w
Akademii Wojskowo - Intendanckiej, a praktykę odbywał m. in. w Kazaniu i
Łodzi.
W 1909 roku spędza letni urlop w
Szwajcarii, badając lodowce tamtejszych gór. Lecz po roku ponownie szturmuje
Pamir, dociera do źródeł rzeki Zerawszan, opisuje lodowce Duchdanu.
Góry Pamiru były najulubieńszym
przedmiotem badań Korzeniewskiego. Jak pisał profesor E. Murzajew (1949): „W ciągu ostatnich 40 lat on
niejednokrotnie odwiedza ten górski kraj, gdzie nawet tylko część jego odkryć
zrobiłaby zaszczyt każdemu geografowi”...
Przyciągało uwagę uczonego badanie
obecnego stanu lodowców górskiej części Azji Środkowej. Jego prace
glacjologiczne stały się fundamentem systematycznego badania lodowców Pamiru,
Darwazu, Tien-Szanu. Dzięki jego wysiłkom nauka światowa po raz pierwszy
otrzymała dokładne dane o charakterze, rozmiarach, cechach szczególnych
lodowców i innych obiektów geograficznych tego ogromnego regionu.
Mawiano w kręgach naukowych pół żartem
pół serio, że tę część Azji znają ludzie słabiej niż powierzchnię księżyca. W
istocie rzeczy tak też było, ale tylko przed wyprawami Korzeniewskiego.
Prace jego w istotny sposób
skorygowały mapy geograficzne, że wspomnimy tylko o wyjaśnieniu kwestii
położenia Kirgiskiego Łańcucha Górskiego, który przed 1932 rokiem (gdy nasz
rodak przeprowadził odnośne pomiary) umieszczany był na mapach o wiele dalej na
północ niż w rzeczywistości.
Lubił Korzeniewski badać obiekty
trudnodostępne i tajemnicze, jak np. położone wysoko w górach Pamiru jezioro
Karakul, największe w rym regionie, leżące na wysokości 3910 m i mające
głębokość ponad 240 m. Uczony poświęcił temu zbiornikowi osobną monografię,
zawierającą wszechstronny opis tego interesującego tworu natury. (Podajmy na
marginesie interesujący szczegół ekologiczny, dotyczący tego jeziora: woda w
nim jest tak czysta, że przez 15 metrową jej warstwę dokładnie widać kamyczki
leżące na dnie, a promienie słoneczne donoszą swą życiodajną siłę do
wodorostów kwitnących na głębokości 70 metrów).
Wiele uwagi poświęca Korzeniewski
badaniom nad rzekami środkowoazjatyckimi, geomorfologii regionów górskich itp.,
tj. pracom, mającym bezpośrednie znaczenie gospodarcze.
Lata wojny 1914 - 1918 spędza młody
uczony na froncie rosyjsko - niemieckim jako oficer Drugiej Turkmeńskiej
Dywizji Strzeleckiej. Oczywiście, o żadnej pracy naukowej w tym okresie
mowy być nie mogło. Jak i w późniejszym, ponieważ w latach 1918 - 1920 pełni
Korzeniewski odpowiedzialne funkcje w składzie radzieckiego Frontu
Turkiestańskiego w Taszkencie. Pod koniec 1920 r. uczestniczy w organizowaniu
wydziału wojskowego na Uniwersytecie Turkiestańskim (dziś Taszkenckim). Od 1922
do 1928 roku jest profesorem geografii tejże uczelni.
Początek pracy pedagogicznej kojarzy
się też ze wznowieniem badań naukowych. W 1922 roku udaje się Korzeniewski
na wyprawę do pustyni Mujunkum, podczas której w bardzo ciężkich warunkach
klimatycznych przeprowadza szereg pomiarów i badań, mających istotne znaczenie
dla rozwoju gospodarki narodowej, hodowli i wypasu owiec i koni. Prace
badawcze z biegiem lat nabierają rozpędu, wyprawy stają się coraz to bardziej
owocne. Interesujące, że był nasz rodak pionierem w stosowaniu aparatury
filmowej, kinotechniki w badaniach geograficznych i etnograficznych. Utrwalony
przez niego materiał ma dziś unikalną, niezastąpioną wartość dokumentacyjną.
Interesujące są opisy przez
Korzeniewskiego fauny Azji Środkowej: antylopy dzejran (biegnącej z szybkością
80 km na godzinę), geparda, susła, rozmaitych ptaków, gadów, motyli.
Niestrudzony entuzjazm i ofiarność
Korzeniewskiego, jak każdego rasowego naukowca, wynikały z głębokiego
przeświadczenia o celowości i przydatności dla ludzi tego, co on czyni.
„Tak
jak najróżniejsze mogą być motywy uczonych - od namiętnego pragnienia
pogłębienia wiedzy do żywej troski o zyskanie osobistej sławy - i jak rozmaite
mogą być funkcje badań naukowych - od dostarczania przynoszących prestiż
racjonalizacji istniejącego porządku do zwiększenia naszej kontroli nad światem
przyrody, tak i inne społeczne konsekwencje nauki mogą zostać uznane za zgubne
dla społeczeństwa lub skłonić do zmiany jej etosu. Uczeni zakładają zazwyczaj,
że w szerokiej perspektywie społeczne skutki nauki muszą być dobroczynne”
(R. K. Merton, Teoria socjologiczna
i struktura społeczna)...
Wyprawy naukowo - alpinistyczne
wymagały charakteru męskiego, twardego, a jednocześnie też te cechy
kształtowały. Nieraz życie uczonego bywało śmiertelnie zagrożone, lecz
ostatecznie udawało mu się zawsze wyjść obronną ręką ze zmagań z surową
przyrodą gór i pustyń. Inna cecha pociągajaca tych wypraw - to możliwość
spotkania ludzi niezwykłych, odmiennych, nieraz lepszych, niż typ, kształtowany
przez cywilizację miejską.
W 1911 roku w wyniku trzęsienia ziemi
na górskie osiedle Usoj, zagubione wśród skalistych szczytów Pamiru, runęła
lawina, wszystko zmiatająca na swej drodze. Murowane domki mieszkańców doliny
wywrócone zostały i dosłownie zdmuchnięte ze swych miejsc oraz na zawsze
pogrzebane pod kilkusetmetrową warstwą śniegu, lodu i kamieni. Lecz
jednocześnie lawina przegrodziła koryto górskiego potoku Murgab, z którego
mieszkanki osiedla Usoj czerpały wodę do swych długonosych dzbanów. Tylko jeden
Tadżyk pozostał żywy, bo wczesnym rankiem tego tragicznego dnia udał się do
sąsiedniego osiedla, Sarezu.
Przed zwałem lawinowym zaczęła w
szybkim tempie gromadzić się woda, wśród skał powstało ogromne rozlewisko.
Kilka pobliskich tadżyckich osiedli zostało przez mieszkańców, obawiających się
niszczycielskiego żywiołu, porzuconych, a jezioro ciągle pięło się w górę i poszerzało.
Powstało zagrożenie, iż ten nowy zbiornik wody, nawisły nad kilku ludnymi
dolinami, oberwie się i... W tej sytuacji w roku 1913 do jeziora Sareskiego
udaje się nieliczna wyprawa, mająca na celu zbadanie na miejscu sytuacji.
Dowodzi akcją M. Korzeniewski.
Członkowie wyprawy dokładnie zapoznali
się z jeziorem, przeprowadzili skrupulatne pomiary usypanego przez naturę wału
i doszli do wniosku, że w zasadzie powstała konstrukcja „wieczna”, którą
zniszczyć potrafiłby tylko jakiś straszliwy kataklizm geologiczny. (W istocie,
jezioro Sareskie istnieje do dziś).
Nie było jednak pewności co do tego,
czy aby sama woda - żywioł ruchliwy i podstępny - nie zdobędzie się na
jakiekolwiek niebezpieczne sztuczki. M. Korzeniewski zdecydował pozostawić przy
jeziorze obserwatora, jednego z miejscowych mieszkańców. Obok wału wzniesiono
skromny domek, w którym Tadżyk zamieszkał z rodziną i dobytkiem.
Ustanowiono gażę, wypłacono ją na rok naprzód, wbito osiem pali w różnych
końcach jeziora, na których kazano stróżowi raz w roku zaznaczać poziom wody
i ekspedycja odeszła.
W następnym roku wybuchła wojna
światowa, potem wstrząsnęła światem Rewolucja Październikowa, przez kilka lat
hulał po bezkresnych przestrzeniach Rosji wicher wojny domowej. Tyle wydarzeń,
tyle krwi, tyle cierpień, tyle zmian... O jeziorze Sareskim zapomniano zupełnie
na okres ponad dziesięcioletni... I oto gdzieś w połowie lat dwudziestych
ponownie przypomniano sobie o zagrożeniu, wiszącym, być może, nadal nad
mieszkańcami Pamiru. Zorganizowano wyprawę, na której czele znów stanął
Korzeniewski.
Po wielu trudach ekspedycja dotarła
wreszcie do dalekiego jeziora. I oto na spotkanie Korzeniewskiego wyszedł ze
swego domku „stary znajomy”, Tadżyk, który spokojnie ukłonił się gościom, jakby
widział ich ostatnio przed paru miesiącami. Przez wszystkie ubiegłe lata stróż
dokładnie - jak się okazało - pełnił swe obowiązki, skrupulatnie wnosił
oznakowania na drewniane pale, wbite przez ekspedycję 1913 roku do dna jeziora,
a gdy one zniknęły pod stale wzbierającą wodą, postawił nowe, które
regularnie oznakowywał. Tadżyk wywiązał się ze swych obowiązków znakomicie,
czekał przez dziesięć lat na swego rozkazodawcę, a po jego ponownym zjawieniu
się złożył dokładne sprawozdanie z tego, co w międzyczasie zrobił.
Korzeniewski uściskał tego człowieka, wynagrodził go, jak mógł, a później
zwykł był mawiać, że od tamtego pamiętnego dnia w górach Pamiru ludzie dzielą
się dla niego na tych, którym można powierzyć jezioro Sareskie, i tych, którym
jego powierzyć nie można... Wydaje to chyba świadectwo także charakterowi
samego uczonego, gdyż pochwalamy zazwyczaj to, w czym świadomie lub intuicyjnie
widzimy podobieństwo do nas samych. Prawdomówcę oczarowuje mówienie prawdy,
złodzieja - zręczne złodziejstwo, dobrego pracownika - cudza pracowitość,
rozpustnika - widok nierządu itd. Należał więc Korzeniewski z całą pewnością do
tych, komu można jezioro Sareskie powierzyć...
Wiktor Witkowicz, znany pisarz i
publicysta radziecki, pisał w wydanej w 1958 r. w Moskwie książce Z wami po Kirgizji: „W latach 1922 - 1923 Mikołaj Leopoldowicz Korzeniewski był
nauczycielem w naszej szkole imienia Przewalskiego w Taszkencie. W tamtych
burzliwych czasach geografowie właściwie odsunięci zostali od swych zajęć
i słynny podróżnik musiał zostać zwykłym nauczycielem. Należało mu,
oczywiście, wykładać geografię, on jednak wykładał fizykę, ale i ucząc fizyki,
rozwijał w nas gust do geografii. Zamiłowanie do podróży było w Korzeniewskim
tak wielkie, że nas, uczniów, niewiele kosztowało wysiłku, by sprowadzić go na
ulubiony przedmiot. I myśmy z tego korzystali: częściuteńko z naszej winy
lekcja fizyki się urywała, a „Mikołaj Leopardowicz” (jak żartobliwie, a
jednocześnie z szacunkiem go zwaliśmy, po wysłuchaniu opowieści
o spotkaniu naszego nauczyciela ze śnieżnym leopardem) roztaczał przed
nami widok swych podróży po Azji Środkowej. Słuchalismy z otwartymi ustami:
opowiadał on tak interesująco, że i po dzień dzisiejszy obrazy przyrody
górskiej, powstające przed naszą wyobraźnią, żyją w pamięci w całej swej
pierwotnej świeżości... Nigdy nie zapomnę tego wewnętrznego drżenia na lekcjach
Korzeniewskiego, kiedy to jakbyśmy dotykali żywych dziejów... Jakże on chciał,
żeby każdy z nas, jego uczniów, został geografem! Wielu tez nimi zostało, ja
nie, ale zamiłowanie do podróży i zainteresowanie Azją Środkową w całości
zawdzięczam jemu. Dlatego właśnie jemu - Mikołajowi Korzeniewskiemu - poświęcam
tę książkę”...
W innej swej książce Długie listy (Moskwa, 1967),
streszczającej w pewnym sensie całe życie pisarza i stanowiącej jakby jego
credo twórcze, także wielokrotnie wspomina W. Witkowicz Mikołaja
Korzeniewskiego. Ale już nie tylko jako ulubionego nauczyciela, który wywarł
głęboki wpływ na młodzież szkolną, lecz też jako wielkiego podróżnika
i uczonego, z którym autor książki - mimo różnicy wieku - blisko się
zaprzyjaźnił.
Często w sposób przedziwny przeplatały
się losy naszych rodaków, rzuconych przez życie na bezkresne przestrzenie Azji.
Od 1926 roku datuje się współpraca
Korzeniewskiego ze Środkowoazjatyckim Instytutem Hydrometeorologicznym, w
składzie ekspedycji którego bierze udział w wyprawach do gór Tien-Szanu w
latach 1927, 1928, 1929, 1936, 1937. Będąc uczestnikiem radziecko - niemieckiej
ekspedycji do Pamiru - Ałaju odkrywa Korzeniewski w czerwcu 1928 roku nieopodal
źródeł rzeki Dżanajdartak ogromny lodowiec (37,5 km2), nazwany
później na wniosek członków wyprawy Lodowcem Korzeniewskiego.
W latach trzydziestych XX wieku bada
znakomity uczony zbiorniki wodne tego regionu, w 1936 r. ukazuje się słynna
jego monografia Jezioro Kara - Kul.
Jego Katalog lodowców Azji Środkowej (1930) zostaje wyróżniony specjalną nagrodą
Sowieckiego Komitetu Hydrometeorologicznego. Także Dolina Fergańska została
zbadana dokładnie przez Korzeniewskiego, a jego podręcznik akademicki Zarys fizyczno - geograficzny Azji Środkowej
wytrzymał kilka wydań (1922, 1925, 1940). Uczestniczył on także w wielu
przedsięwzięciach kartograficznych. W historii nauki uważany jest za twórcę
tzw. „środkowoazjatyckiej szkoły” w geografii radzieckiej. Spośród uczniów
Korzeniewskiego około 60 (spośród nich około połowy to przedstawiciele
miejscowych narodowości Azji Środkowej) zostało później wykładowcami wyższych
uczelni, zdobyło stopnie i tytuły profesorów lub docentów. Świadczy to o
znakomitych uzdolnieniach jego jako wykładowcy, nauczyciela, wychowawcy
młodzieży akademickiej.
Tytułów naukowych i honorowych
Mikołaja Korzeniewskiego wymienić wszystkich po prostu się nie da, zbyt długi
szereg powstałby z tego wyliczania. Przypomnijmy więc tylko niektóre: przewodniczący
Uzbeckiej Filii Towarzystwa Geograficznego ZSRR i członek honorowy tegoż
Towarzystwa, doktor habilitowany nauk geograficznych, członek - korespondent AN
Uzbeckiej SRR, kierownik wydziału geografii fizycznej Uniwersytetu
Taszkenckiego, kierownik sekcji geomorfologii w Instytucie Geologii AN
Uzbeckiej SRR itd.
Został nagrodzony orderami i medalami
ZSRR, a imię jego nadano trzem lodowcom (jednemu w górach Pamiru, dwom -
Tien-Szanu). Jest też Szczyt Korzeniewskiego (wysokość 6005 m.), znajdujący się
na Grzbiecie Zaałajskim, został on po raz pierwszy zdobyty przez radzieckich
alpinistów w roku 1951 i należy do szczególnie trudno dostępnych i
niebezpiecznych.
Wśród 150 publikacji naukowych M.
Korzeniewskiego są artykuły nie tylko z dziedziny geografii, geologii,
geodezjii, glacjologii, lecz też z historii nauki, etnografii, historii
dyplomacji, religioznawstwa. Był to więc umysł wszechstronny, encyklopedyczny.
Przy tym zarówno w swych publikacjach, jak i w działalności praktycznej
występował Korzeniewski jako obrońca uciskanych przez carat rdzennych
narodowości Azji Środkowej. Był pod tym względem typowym Polakiem, w którym
budzili zdziwienie i odrazę ludzie, którzy uważali, że „mają prawo” patrzenia z
góry na innych ludzi, szczególnie obcoplemieńców, i że to prawo, ten jakiś
wymyślony przywilej, dała im opatrzność, historia, czy ich własny geniusz;
opętani szatańską głupotą kują nieustannie kajdany dla swych bliźnich.
Dawać wyraz takiemu usposobieniu w
Rosji carskiej mógł tylko człowiek wielkiego serca i dużej odwagi.
Przypomnijmy dla ilustracji kilka szczegółów z ówczesnego życia politycznego
Azji Środkowej.
Jeden z wojskowych naczelników Kraju
Turkiestańskiego na kilka lat przed rewolucją pisał w raporcie do generał -
gubernatora Kuropatkina o metodach i celach przesiedleńczej polityki caratu: „Kirgizom pozostawia się tylko grunta
najgorsze, zaś wszystko lepsze odbiera się im i przekazuje rosyjskim
przesiedleńcom którzy zamiast uprawiać rolę, poczytywali dla siebie za
wygodniejsze i korzystniejsze uprawiać ją za pośrednictwem Kirgizów, wynajmując
ich za nędzne wynagrodzenie. W ten sposób powstała sytuacja, że Kirgizi
pozbawieni najlepszych swych ziem, płacili jednocześnie za nie pieniądze jako
dzierżawcy”. (Cyt. według Wiktor Witkowicz Z wami po Kirgizji, Wyd. Młoda
Gwardia, Moskwa 1958). Najszybciej wyparto Kirgizów z Czujskiej doliny, na
której znajdowały się pasy kirgiskich pól, wydartych kamienistym górom. Ziemia
uprawna została im odebrana... Kułacy rosyjscy zajmowali rolę miejscowych mieszkańców:
„Kirgiz przecież to urodzony hultaj. Jaki z niego chleborob!” - mówili
osadnicy.
„Bywało,
podadzą Kozacy do sądu obwodowego, że Kirgizi u nich stado koni ukradli.
A koni nikt nie kradł. Dla rozróby podadzą. A sędzia zadowolony:
przesłucha świadków, tak pokręci i tak pokręci. A wyrok znany zawczasu:
oddawajcie Kirgizi „zagrabione” konie. Poszumią u siebie w jurtach Kirgizi, a
koni swych oddadzą. Spróbuj nie dać!” .
Urzędnicy carscy działali według
zasady: „Dasz - zabierzemy, nie dasz - zabierzemy”. Kirgizi jako naród
wymierali. Nie było żadnej opieki lekarskiej. Wypędzani w góry z miejsc, w
których żyli przez tysiące lat, skazani byli na śmierć. Poeta ludowy Toktohuł,
który próbował protestować, zakuty w kajdany poszedł na Sybir. Szedł pieszo do
Irkucka codziennie w ciągu 17 miesięcy. Na katordze przez cztery lata miał
łańcuchy na rękach i szyi. W ciągu 12 lat trzy razy próbował ucieczki, w
1910 - udało się. Na ziemi ojczystej dowiedział się; matka zmarła, żona
znalazła szczęście z innym, jedyny syn - zmarł. Po dwóch latach zdradzono go i
znów był w więzieniu. Dopiero rok 1917 przyniósł mu wolność. Zmarł w 1933 roku.
I w górach nie zaznali Kirgizi
spokoju. Rząd carski zorganizował kilka ekspedycji karnych na ich wysokogórskie
pastwiska i zadał cios w samo serce Kirgizów. Resztki tego męczeńskiego ludu
zaczęły uciekać do Chin, gdzie dotychczas mieszka ich wielu w regionach
przygranicznych z Rosją.
W 1916 roku wybuchło wśród Kirgizów
powstanie antyrosyjskie, kiedy to cała młodzież chwyciła za broń: siekiery,
drewniane oszczepy, kije z żelaznymi ciężarkami u końca, stare łuki ze
strzałami. Generał Kuropatkin ściągnął artylerię i ogniem kartaczowym wybił
powstańców do ostatniego. Wówczas to, późną jesienią 1916 roku pociągnęły przez
zaśnieżone góry do chińskiego Siniangu, tj. wschodniego Turkiestanu, długie
szeregi ubranych w łachmany kobiet, dzieci i starców. Chińska straż graniczna
przepuszczała na swą stronę tylko tych, którzy mogli dać okup w postaci
pieniędzy, ostatniej owcy, konia. Kto tego już nie miał, padał trupem.
Wstrząsający obraz tych cierpień nakreślił w swej powieści „Adżar” pisarz
kirgiski K. Bajalinow, który jako dziecko przeżył tę gehennę swego
nieszczęśliwego narodu.
Aparat propagandowy caratu
zdemoralizował szerokie masy ludu rosyjskiego, tak iż stał się on powolnym
narzędziem katowskiej polityki swego rządu. Lecz zbrodni nikt nie popełnia pod
przymusem. Każda istota ludzka jest obdarzona dostateczną inteligencją
i dostatecznym zmysłem krytycznym, aby wiedzieć, czy rozkazuje się jej
popełnienie zbrodni. Każdy żołnierz wie, że zabicie bezbronnej istoty ludzkiej,
niezależnie od wszelkich okoliczności, podczas wojny i podczas pokoju, jest
zbrodnią. Skoro więc taki rozkaz wykonuje, czyni to świadomie i ponosi za to
pełną odpowiedzialność moralną i historyczną. Nikt nie jest ślepym
narzędziem...
„Depersonalizacja
jest niemożliwa w porządku „myślenia o”. Zawsze „ktoś” myśli o jakimś
bycie czy jakiejś rzeczy” (Gabriel Marcel). Myślenie zawsze jest osobowe
i zawsze jest swobodne. Jeżeli pozwalamy się moralnie i intelektualnie
zniewolić i sprostytuować, jest to akt naszej woli, za który ponosimy
pełną odpowiedzialność przed własnym sumieniem i innymi ludźmi.
Okoliczności zewnętrzne mogą do pewnego stopnia złagodzić naszą winę, ale nie
za popełnienie tak straszliwej zbrodni jak pozbawienie życia innych ludzi.
„To,
co człowiek czyni, czyni w pełni świadomie: wie dokładnie, na co decyduje się
jego wola, co za każdym razem wybiera i jaki inny wybór był możliwy zgodnie
z naturą rzeczy, a na podstawie tych uświadomionych chęci uczy się znać
siebie samego i wyraża się w swych czynach” (Arthur Schopenhauer, Krytyka filozofii Kanta).
Cały klimat moralny Rosji carskiej,
jej organizacja, zasady życia zbiorowego zmierzały ku chwili kiedy nieuchronnie
musiał nadejść dzień wielkiego sądu i odpłaty za wszystkie katowskie
zbrodnie...
Także i w Chinach doznawali Kirgizi
ucisku i okrucieństw, toteż nigdy nie porzucili myśli o powrocie na ziemię
praojców. Pisali m. in. do przedstawiciela rządu rosyjskiego: „Należące do nas ziemie zostały nam odebrane
pod pretekstem, że nie pełnimy służby wojskowej. Lecz góry, do których nas
wygnano, zajęte lasami stanowiły własność państwową. Na nasze bydło
i jurty nałożono więc podatki. Pola oddano chłopom rosyjskim, a góry skarbowi
i myśmy nie mieli z czego żyć... Każda włość corocznie płaciła grzywny po kilka
tysięcy rubli, przy czym kto był w stanie, ten płacił, a biedni trafiali
do więzień”... Carat, oczywiście, ani myślał pójść na rękę Kirgizom, ziemie
ich przekazywał osiedleńcom i w ten sposób kraj kolonizował i rusyfikował, jako
środka manipulacji używając wielkorosyjskiej ideologii szowinistycznej. Mark
Twain pisał: „Istnieje wiele zabawnych
rzeczy na świecie. Wśród nich wyobrażenie białego człowieka, że jest mniej dziki
od innych dzikusów”... Żeby zamaskować i usprawiedliwić własne
bestialstwa czarnosecinna prasa rosyjska rozpętała kampanię propagandową,
opisując „okrucieństwa dzikich Kirgizów”, popełniane rzekomo w szczególności na
„wziętych do niewoli Rosjankach”. Zamierzony efekt psychologiczny był zupełnie
jasny. A więc rząd rosyjski zwraca się z oficjalnym żądaniem do władz
chińskich, domagając się odnalezienia wśród Kirgizów „zniewolonych” kobiet
rosyjskich i przekazania ich do Rosji. W poszukiwaniach tych na terenie
Chin uczestniczyli bezpośrednio urzędnicy carscy, którzy - jak wiadomo - skoro
już zaczynali kłamać, to do końca udawali, że we własne kłamstwa wierzą... (Jak
później ich sowieccy następcy).
Niestety, nie odnaleziono żadnych
Rosjanek wśród kirgiskich uciekinierów. Prócz jednego wyjątku. A była tym
wyjątkiem młodziutka dziewczyna, 19 letnia Lena Korolkowa, która uciekła do
Chin razem ze swym ukochanym, Kirgizem o imieniu Czałagyz. Oczywiście, Lena nie
chciała jechać z powrotem do imperium, uciekała, opierała się, kąsała ręce
wiążących ją postronkiem strażników chińskich i oficera rosyjskiego. (Czałagyz
był akurat w tej chwili nieobecny). Lenę przywieziono do Taszkentu,
sterroryzowano psychicznie i prze kilka miesięcy obwożono po kraju jako „ofiarę
bestialstwa Kirgizów”. Odpowiednio przygotowani propagandziści towarzyszyli tym
pokazom i w ten sposób ludobójstwo caratu na niewinnym plemieniu górskim
zostało „usprawiedliwione”, przynajmniej w oczach rosyjskich nacjonalistów i
czarnosecińców.
Gdy cyniczna komedia została
zakończona, skierowano Lenę Korolkowę do rodzinnego osiedla, gdzie była szczuta
przez rodaków jako „kirgiska suka”, a własny stryj publicznie wychłostał ją
biczem przywiązawszy uprzednio do wozu. Po kilku dniach dziewczę pozbawiło się
życia przerzynając sobie gardło sierpem. Jej ukochany Czałagyz powrócił zimą w
te okolice, szukał swej dziewczyny. Gdy na wiosnę roztopiło słońce, obfite tu
zawsze, zaspy śnieżne, obok mogiły Leny Korolkowej znaleziono skurczony trup
jej chłopca...
Cała ta historia zakrawać może na
romantyczną opowieść o nieszczęśliwej miłości, na twór fantazji pisarskiej.
Niestety pisały o tym przypadku jako realnym fakcie gazety Turkmienistanskaja Prawda i Zwiezda
Wostoka, pisał w swej książce Z wami
po Kirgizji Wiktor Witkowicz, a dotychczas w kirgiskim osiedlu Wiernyj
ludzie składają kwiaty na dwóch obok siebie leżących grobach, kryjących prochy
Leny i Czałagyza, ofiar barbarzyńskiego caratu.
Pewna zmiana nastąpiła w losie
Kirgizów dopiero po roku 1917. Rząd sowiecki zezwolił im na powrót z Chin, i
wielu z nich z tej oferty skorzystało, chociaż niemało też pozostało na
wygnaniu. Korzeniewski, świadek wielu z tych wydarzeń, przyłączył się po
rewolucji do zwolenników nowego ustroju, w którym widział - jak tysiące innych
Polaków w Rosji - pozytywną alternatywę carskiemu despotyzmowi... Inna
rzecz, że z biegiem lat złudzenie to musiało prysnąć...
Nie sposób w pełni zrozumieć wielu
dokonań naszego rodaka bez przypomnienia roli jaką w jego życiu odegrała pewna
niepospolita niewiasta.
W 1910 roku odkrył Korzeniewski
najwyższy szczyt na Górskim Paśmie Piotra Wielkiego i nadał mu imię swej
młodej, dopiero co poślubionej żony, która na całe życie stała się dla niego
wiernym przyjacielem, pomocnikiem, towarzyszem prawie wszystkich wypraw w
górskie rejony Pamiru i do pustyń Azji Środkowej. Szczyt ten wynosi 7105 metrów
nad poziomem morza. Dopiero w roku 1953 jednej z kolejnych wypraw
alpinistycznych (pod kierownictwem A. Ugarowa) udało się zdobyć szczyt Eugenii
Korzeniewskiej.
Wiktor Witkowicz opowiada, że pani
Eugenia była człowiekiem niepospolitym. Mając 82 lata, sama siadała za
kierownicą auta i jechała z mężem setki kilometrów do jeziora Issyk-Kul,
mieszkała tam przez kilka tygodni w namiocie, pływała w lodowatej toni górskich
jezior. „A w cztery lata później - wspominał
Witkowicz - w rok po śmierci Mikołaja
Korzeniewskiego, gdy ponownie trafiłem do Taszkentu i ją odwiedziłem, pani
Eugenia dopiero co wróciła z Syr - Darii, gdzie wędkowała wspólnie ze swą
przyjaciółką. Z miejsca nalała mi i sobie po kieliszeczku czerwonego wina, by
wspomnieć męża. Wówczas to pani Eugenia opowiedziała mi, że mąż jej zmarł,
można powiedzieć, z moją książką w ręku. Ogarnęło mnie bardzo nieprzyjemne
uczucie.
Kończyłem
książkę Z wami po Kirgizji dedykacją Korzeniewskiemu, „mojemu nauczycielowi
szkolnemu”. W końcu roku 1958, gdy książka się ukazała, natychmiast ją
wysłałem. Lecz Korzeniewski leżał w szpitalu, zrobiono mu operację krtani.
Potem długo go nie wypuszczali. Aż wreszcie wrócił do domu.
Przyjechał
w świetnym nastroju. Żartował, śmiał się. Nawet przy obiedzie wypił
kieliszeczek wina. Później położył się na kanapie i zaczął przeglądać
korespondencję. Doszedł do mojej książki, przerzucił kartki, trafił na
dedykację. Ożywił się, zawołał panią Eugenię. I przeczytał jej półtorej strony
mówiącej o nim. Później nieco się zmęczył, zasnął. Gdy żona, zaniepokojona jego
długim snem, zbliżyła się do niego, już nie żył.
-
To znaczy, że podniecenie związane z... - zbladłem
-
Cóż pan, cóż pan! - zamachała rękami pani Eugenia.
-
Lekarze powiedzieli, że tak musiało się stać. Jego zwolnili do domu, by tam
zmarł. Przeciwnie, pan podarował mu przed śmiercią radość”...
O charakterze tej kobiety wiele mówią
też dalsze zdania, opisujące ostatnią wizytę Witkowicza w domu Korzeniewskich w
Taszkencie. Pisze autor Długich listów: „Gdy rozmowa zaczęła się dłużyć i gasnąć,
pani Eugenia raptem się pośpiesznie zakrzątała.
-
No, muszę jeszcze sprawdzić zeszyty...
-
Ma pani uczniów? - zdziwiłem się.
-
Tak, uczę języka niemieckiego. Pieniędzy za lekcje nie biorę. Tak więc uczniów
zawsze mam pod dostatkiem”...
Mieszkańcy Taszkentu, miasta
znajdującego się w strefie niezwykle czynnej sejsmicznie, opowiadali, że
Eugenia Korzeniewska podczas trzęsień ziemi nigdy nie uciekała z mieszkania na
ulicę. Jej, która nieraz przeżyła spadające z gór lawiny, przepływała rwące
potoki górskie, trzeszczący, podskakujący i pękający w szwach dom nie wydawał
się czymś niebezpiecznym.
Długie i szczęśliwe, zbudowane na
wierności i godności, życie Mikołaja i Eugenii Korzeniewskich, ich wspólna
praca są pięknym przykładem ofiarnego służenia ludzkości na niwie badań
naukowych.
Został rektorem Uniwersytetu
Kazańskiego, członkiem Królewskiego Towarzystwa Azjatyckiego w Paryżu,
Duńskiego Towarzystwa Północnych Antykwariuszy, Obszczestwa Istorii i
Driewnostiej Rossijskich w Moskwie i wreszcie członkiem - korespondentem
Petersburskiej Akademii Nauk. Portret jego zawieszony jest obecnie na czołowym
miejscu w reprezentacyjnej sali Mongolskiej Akademii Nauk... F. Kon pisał
w swych wspomnieniach: „Przyszły historyk
zesłania będzie musiał poświęcić dużo czasu, jeśli zechce rozstrzygnąć problem,
czym się tłumaczy fakt, że ze środowiska wygnańców politycznych wyszło tylu
uczonych badaczy, pisarzy, publicystów itd., itp. Wszak większość zesłańców... -
to studenci, którzy nie ukończyli studiów, seminarzyści, a nawet gimnazjaliści”.
I naprawdę, chyba w całej
historii nauki światowej trudno znaleźć podobny ewenement: wielokrotnie
silniejsi i liczniejsi zaborcy łączą wysiłki aby zdławić naród, używając do
wynarodowienia nawet szkół obcojęzycznych. A jednak ten naczelny cel polityki
imperialistycznej spala na panewce - więziona na Syberii młodzież polska dzięki
pracowitości i zdolnościom staje się częstokroć trzonem kadry naukowej na
obcych uniwersytetach, zwycięża intelektualnie, zdobywa rozgłos światowy.
Imiona polskie figurujące na epokowych dziełach naukowych stają się nie tylko
symbolem nauki rosyjskiej, lecz także wołaniem skierowanym do sumienia świata,
obojętnie przymykającego oczy na obłudnie maskowane okrucieństwa despotyzmu
carskiego. Przecież Polacy więzieni byli na Syberii za to, iż czynnie wyznawali
zasadę, że „lepiej ginąć w walce niż żyć w niewoli”.
Józef Szczepan Kowalewski,
filomata wileński, przyjaciel Adama Mickiewicza i Tomasza Zana, bo o nim
właśnie była mowa na początku, urodził się 9 stycznia 1801 roku w
Brzostowicy Wielkiej na ziemi Grodzieńskiej, jako syn księdza unickiego
Michała. W 1817 roku ukończył gimnazjum gubernialne w Świsłoczy i
wyjechał do Wilna, gdzie podjął studia na wydziale literatury i sztuk
wyzwolonych miejscowego uniwersytetu. W roku 1820 kończy studia
uzyskując stopień kandydata filozofii i pracuje następnie w charakterze
nauczyciela języka polskiego i łacińskiego w gimnazjum wileńskim. Uczestniczy w
działalności naukowej ówczesnego środowiska filologów klasycznych w Wilnie
oraz nadal jest czynnym członkiem Filomatów, potem Filaretów.
Po kilku latach na ręce Kowalewskiego
wydano w imieniu rektora i senatu uczelni dyplom spisany po łacinie: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I,
Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Cum nobilis Josephus Michaelis
Filius Kowalewski Seminarii Paedagogici penes Caesaream Universitatem Literarum
Vilnensem stabiliti alumnus, studiorum curriculo in Gymnasio Grodnensi emenso,
die XX Septembris anni MDCCCXVII in Civium huius Caesareae Literarum
Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine professorum Literaturae
et artium elegantiorum Literaturae Graecae, Latinae, Rossicae, Rhetoricae et
Poesiae, Historiae universali et Rossicae, Logicae, Linguae Franco - Galicae et
Germanicae Anglo - Saxonicae, quattuor annorum spatio multam et assiduam operam
dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus
praeceptoribus suis adeo probaverit, ut ad formulam legis § 24 de
conferendorum honorum academicorum rationae modoque die XXVII Juni Anni MDCCCXX
Professorum Ordinis Ethico - philologici cunctis suffragiis Candidati gradum et
honorem meruisse judicaretur; Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate eundem Josephum Kowalewski Candidatum in
Ordine Ethico - philologico renuntiamus ac declaramus; atque proinde XII - ae
Civium Classi adscriptum cunctis juribus atque comodis huic loco et ordini
propriis eundem gaudere testamur. In cuius rei fidem Litteras has patentes
Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis sigillo munitas subscripsimus. PP.
Vilnae in Aedibus Academicis Anni MDCCCXXVII die XXIII mensis Aprilis”
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, Nr. 834, s. 21).
Od roku 1823 zesłany zostaje Józef
Kowalewski wraz z grupą przyjaciół w głąb Rosji. Rozpoczyna się pełna trudów i
poniżenia tułacza wędrówka. Z dala od ojczyzny stara się jednak nasz rodak być
jej pożyteczny. Pilnie pracuje nad doskonaleniem samego siebie. Studiuje języki
wschodnie - arabski, perski, tatarski, oddaje się studiom nad historią Kazania,
w którym osiada.
Tadeusz i Wacław Słabczyńscy
w Słowniku
podróżników polskich (Warszawa 1992) donoszą: „W 1828 rozpoczął Kowalewski rozległe i płodne w rezultaty naukowe
podróże po Azji Wsch., które trwały ogółem 5 lat. Skierowany przez radę
Uniwersytetu Kazańskiego wyjechał wówczas do Irkucka celem nauczenia się języka
mongolskiego. Dla praktycznej nauki tego języka często wyjeżdżał z Irkucka na
Zabajkale. Przebywał dłuższy czas w osadach i jurtach Buriatów i Tunguzów,
studiując ich zwyczaje i wierzenia oraz zapisując stare legendy. Odwiedzał też
klasztory buddyjskie. W czasie pobytu za Bajkałem kontaktował się również
z zesłanymi do kopalń nerczyńskich dekabrystami. W 1830 wyruszył z misją
rosyjską do Chin. W sierpniu tego roku dotarł do granicy państwowej
w Kiachcie. Stąd przez Mongolię udał się starym szlakiem karawanowym przez
Urgę (ob. Ułan Bator), pustynię Gobi i Kałgan (chińskie Czangciakou) do Pekinu,
w którym przebywał ponad pół roku. Nawiązał tam m. in. kontakty z lamami
mongolskimi i tybetańskimi oraz kontynuował studia nad buddyzmem
i jego odmianą lamaizmem.”
Pisał Kowalewski do swych
przyjaciół, którzy pozostali w Kazaniu: „Przejazd przez góry
Uralskie stawi przed oczy obrazy prawdziwie górne, niepodobne do opisania.
Natura, dzika natura ukazuje tu wszystkie swoje powaby... Zachwycałem się
najrozkoszniejszymi widokami. Na ten raz niezmiernie żałuję, że nie jestem ani
poetą, ani malarzem. Czułem jakiś nadzwyczajny entuzjazm, którym uniesiony, nie
umiałem liczyć przestrzeni... Na najwyższej górze otarłem z butów pyłek
europejski. Żegnam was, ja w Azji, prawdziwy azjata! Nowe jakieś powietrze mię
owionęło; słońce twarz mi spaliło; już jestem podobny do Mongoła. Policzki moje
pełne, jakby sadłem wypchane. Tyję i tyję jak próżniak. Jedna tylko myśl ubija
mnie, żem się od was oderwał. Nie wiem z kim podzielić się radością
i smutkiem.”
Przez zamarznięty Bajkał, brzegami Selengi
udali się podróżni na stepy buriackie. Zwiedzili tu klasztory buddyjskie,
obwieszone pełnymi mistycznych wschodnich symboli malarstwa tybetańskiego.
Nawiązali przyjazne stosunki z głową duchowieństwa buddyjskiego Wschodniej
Syberii lamą Bandino - Chambo, który rezydował w klasztorze Kulugnorskim i
umożliwił im poznanie wielu tajemnic miejscowej religii, życia, obyczajów,
języka.
Dalej ciągnęła droga przez kraj Ewenków.
Musiał Kowalewski wraz z innymi członkami ekspedycji „wdzierać się na urwiska skał, żeby wynaleźć koczowiska i pod
okopciałymi jurtami szukać ludzi, zaznajomić się z lamami, z nimi razem jeździć
na nabożeństwa do świątyń i klasztorów. Wszędzie odnajdywać coś dla siebie
pożytecznego, wydobywać i przepisywać odwieczne rękopisy, ślęczeć nad nimi
w dzień i w nocy; a tymczasem z ogoloną głową, zawinięty w szlafrok
mongolski, musiałem poprzestawać na miseczce herbaty tak zwanej cegiełkowej, na
kawałku baraniny, upieczonej nad ogniskiem, bez chleba i soli”. Nie
skończyła się ta męcząca, lecz jakże fascynująca wędrówka, a udał się
Kowalewski ponownie w roku 1830 w składzie rosyjskiej misji do Chin.
W stolicy Państwa Środka spędził nasz
krajan pół roku. Od chwili pierwszego zetknięcia się z Chińczykami pozostał na
zawsze pod zniewalającym wrażeniem ich kultury. Zdumiony był pracowitością,
ogładą, moralną i fizyczną czystością tego narodu. W Pekinie kontynuował
badania religioznawcze, językowe i etnograficzne. Również w powrotnej
drodze prowadził badania wśród ludności
buriackiej, przez którą traktowany był jako gość honorowy. Podczas
posiłków ofiarowywano mu zawsze w osobnym korytku drewnianym ugotowaną głowę
baranią.
W jednym z listów przytacza Kowalewski
barwny opis życia miejscowej ludności w dolinie Tamczy: „Tu się znajdują niezmiernie liczne
koczowiska letnie Buriatów. Tu się wznoszą i piękne domki drewniane dla
lam, przez pobożnych parafian pobudowane. Tu próżniacze i obciążające lud
prosty duchowieństwo pędzi życie w przyjemności i rozkoszy. Tu często spotykasz
tak zwane Aranha, tj. cztery słupy drewniane, na których leży koń lub bydlę
rogate od pioruna zabite...
Lato
jest najpożądańszą porą dla Buriatów. Barany tłuste, bydło wypasłe, mleka do
zbytku, herbata prawie nigdy nie wysycha, a wódki mlecznej tyle, ile wypić
można, bo ledwo jeden ceber ma się ku schyłkowi, w drugi już się sączy z kotła
woda życia. Szczęściem, że nie pociąga za sobą tak złych skutków, jak wódka
pędzona ze zboża. Mieszkaniec stepów spełniając prawa gościnności musi pić tak,
żeby nie mógł już usiedzieć na miejscu, ale przespawszy się nabywa nowych sił
do picia...
Tak tedy przez całe lato kraj zabajkalski jest pijany i zaledwie
wtenczas pić przestaje, kiedy krowy i owce pochudną. Natomiast w tę piękną porę
roku zmartwychwstaje lud ze skorupy zimowej, spomiędzy krzaków na wyspach, z
wąwozów i kryjówek górskich wypełza ze swymi trzodami na doliny, ku rzekom i
strumykom, na wózkach o dwu kołach, na wielbłądach przenosi całą ruchomość,
stawia jurty, pielęgnuje pasterstwo a niekiedy i do pługa się bierze; tłumami
odwiedza sąsiadów; tu się zawierają przedślubne umowy, obchodzą gody weselne,
otwiera handel, zaczynają uroczystości religijne. W lodowatej piersi wznieca
się iskierka miłości i przywiązania braterskiego. Nagie dziatki
z brytanami igrają koło mieszkania. Starsi, półnadzy, z trzodami na
łąkach, a dorośli mołojce i dziewoje w świątecznych pięknych ubiorach, tuzinami
na bystrych rumakach przelatują stepy do jurt, skąd się dym gęstymi kłębami
wzbija pod obłoki. Ileż się tu zmarnuje dowcipu stepowego, ile się urodzi
spiewków nowych, ile zwiąże powiastek! Latem ruszając do stepów, przypatrzcie
się istocie żyjącej w zupełnej harmonii z otaczającą przyrodą.”
Fascynujący to obraz! A jakże udanie łączy
w sobie malarską wprost plastyczność z naukową dokładnością opisu - któż
dziś potrafi układać takie listy?
Podróż się skończyła. Owocem jej było m.
in. wydanie fundamentalnego mongolsko - rosyjsko - francuskiego słownika, który
ukazał się w trzech tomach w latach 1844 - 1849. We wrześniu 1834 roku został
Józef Kowalewski profesorem nadzwyczajnym Uniwersytetu w Kazaniu. Prowadzi
pracę dydaktyczną, opracowuje, systematyzuje przebogate zbiory materiałów
zgromadzone podczas kilkuletnich naukowych wędrówek.
Był kilkakrotnie wybierany dziekanem
wydziału filologicznego, a od 1855 - 1860 rektorem uniwersytetu.
Józef Kowalewski był nie tylko
językoznawcą, ale i znakomitym historykiem, jak też religioznawcą. Jego
periodyzacja dziejów Mongolii, interpretacja religijnych i etycznych treści
lamaizmu (i szerzej buddyzmu) wystawiają mu świadectwo głębokiego myśliciela
i analityka. Dzieło zaś Kowalewskiego Kosmologia buddyzmu
(1835 - 1837) uchodzi za kamień węgielny buddologii rosyjskiej; faktycznie zaś
stanowi także jeden z filarów buddologii europejskiej, co niestety jest z
reguły przemilczane przez historyków nauki na Zachodzie, a nawet i w samej
Polsce.
Profesor G. Szamow, autor monografii o J.
Kowalewskim (Kazań 1983), nazywa naszego rodaka założycielem naukowej
mongolistyki w Rosji, który „w ciągu
ponad dwudziestu lat kierował w Uniwersytecie Kazańskim pierwszą i jedyną w
Europie katedrą językoznawstwa mongolskiego, był twórcą nowych pomocy naukowych
z tej dziedziny oraz unikatowego Słownika mongolsko - rosyjsko -
francuskiego, zachowujacego swe naukowe i praktyczne znaczenie do dnia
dzisiejszego”.
Trudy na niwie pedagogiczno - naukowej przynoszą mu wkrótce
rozgłos światowy, sławę wybitnego sinologa i znawcy ludów mongolskich. Drukuje
swe pisma w Moskwie, Petersburgu, Paryżu, Londynie, Lipsku itd. Od roku 1862
przebywał Kowalewski w Warszawie, gdzie objął stanowisko profesora Szkoły
Głównej oraz dziekana wydziału historyczno - filologicznego. Pracował tu
naukowo z wielkim oddaniem. Z młodzieżą akademicką jednak zrozumieć się już nie
zdołał.
Pod koniec życia Józef
Kowalewski - według określenia Kazimierza Bartoszewicza - zatracił poczucie
narodowe; był żonaty z rosyjską Tatarką, owiewał młodzież chłodem
indyferentyzmu. Był wtedy człowiekiem starym, zmęczonym życiem. Synowie jego
Mikołaj (lekarz - fizjolog) i Paweł (malarz) przyznawali się do polskości.
Józef Kowalewski umarł nagle podczas
wykładu w Uniwersytecie Warszawskim 7 listopada 1878 roku.
Moim życzeniem w tej chwili jest, aby Bóg nadal błogosławił dr Ibinobę za jego dobre uczynki na rzecz życia tych ludzi, którzy mają złamane serce. Nazywam się Michael DeBruin i pochodzę z Niemiec, minęło trochę czasu odkąd nastawienie mojej kochanki zmieniło się z opiekuńczego typu, którym była dla mnie, ale później okazało się, że wcale nie jest opiekuńcza. Ale niedługo później odkryłem, że moja kochanka ma romans z kimś innym, po czym powiedziała mi, że nie potrzebuje mnie po tym wszystkim, przez co przeszliśmy. Pewnego dnia przyjaciel powiedział mi o rzucającym zaklęcie, że z zaklęciem Odzyskam moją kobietę, wziąłem jego numer komórki, a następnie zadzwoniłem do niego, a także przez WhatsApp, na co mi odpowiedział, a ja złożyłem kilka ofiar rzucającemu zaklęcie, a on kupił dla mnie przedmioty, których użył do poświęceń, a później zadzwonił do mnie że przed 48 godzinami moja miłość wróci do mnie i teraz jesteśmy w sobie zakochani bardziej niż kiedykolwiek. możesz skontaktować się z nim na WhatsApp +2348085240869, e-mail: dromionoba12@gmail.com..Mój kochanek wrócił i zerwał z innym facetem, z którym miała związek ... Dziękuję dr Ibinoba
OdpowiedzUsuń