JÓZEF MARIAN
MOROZEWICZ
O tajemnicach
kamieni
Ten znakomity specjalista w
zakresie petrografii uważany jest za klasyka nauki XX wieku zarówno w Polsce,
jak i w Rosji. Urodził się w rodzinie szlacheckiej herbu Jelita 27 marca 1865
roku w Ziemi Łomżyńskiej. Jego matka z domu Puchalska herbu Ślepowron oraz
ojciec August odeszli do wieczności, gdy chłopiec miał zaledwie kilka lat. Ale
okres poprzedzający tę tragedię był jednak dość korzystny, a malec nie został
obciążony jakimiś poważniejszymi wadami; co więcej, otrzymał po rodzicach
predyspozycje raczej pozytywne. A nie
jest to sprawa bagatelna. Zdrowie
dziecka bowiem zależy od zachowania się matki, szczególnie w ciągu ostatnich
kilku miesięcy przed jego urodzeniem. Silna nienawiść np. odczuwana podczas
ciąży wywołuje z reguły upośledzenie dziecka lub schorzenia organów
znajdujących się w głowie: wady wzroku, słuchu, mowy. Silne uczucie obrazy przeżywane przez matkę
czyni dziecko obraźliwym. Postępki matki determinują zdrowie i los przyszłego człowieka. Także
ojciec ponosi odpowiedzialność za los dziecka, lecz w mniejszym stopniu.
Rodzice przekazują dzieciom pełną informację o zachowaniu własnym i swych
przodków, z tej zaś informacji składa się charakter, ciało, duchowość dziecka.
Początkowo
wcześnie osieroconym chłopcem zaopiekowali się bliscy krewni, a potem, gdy
poszedł do gimnazjum, znalazł się pod opieką nauczycieli, lecz od tego też
okresu dużą rolę w kształtowaniu się jego osobowości odgrywało świadome samowychowanie,
jako rozumne i celowe dążenie do tego, by być w każdym calu człowiekiem godnym
i prawym, a przy tym potrafiącym skutecznie przezwyciężać zarówno własne
słabości, jak i złośliwy opór świata zewnętrznego. Idąc niejako za myślą
Platona, wyrażoną w dialogu „Uczta”, Józek
Morozewicz uważał za ster życia i główny skarb młodego człowieka nie urodę,
krzepę, zaszczyty czy bogactwo, lecz „wstyd
i wstręt do postępków podłych i ambicję skierowaną do czynów pięknych”… Czy
jednak takie świadome kształtowanie swej osobowości, a więc po części także
swego losu, jest w ogóle możliwe? A jeśli tak, to w jakim stopniu? Arthur
Schopenhauer był zdania, iż osoba ludzka jest w stanie przeciwstawić się np.
swym wrodzonym złym skłonnościom przede wszystkim przez powstrzymywanie się
przed czynieniem tego, co złe. Postawę zaś i rozumowanie fatalistyczne uważał
za chybione. „Ponieważ – pisał w
dziele „Świat jako wola i przedstawienie” – charakter nasz należy uznać za rozwinięcie w
czasie pozaczasowego, a zatem niepodzielnego i niezmiennego aktu woli, czyli
charakteru intelligibilnego, który w sposób niezmienny określa wszystko, co
istotne, tj. etyczną treść naszego trybu życia i stosownie do tego musi się
wyrazić w swym zjawisku, w charakterze empirycznym, podczas gdy tylko to, co w
zjawisku tym nieistotne, to jest zewnętrzny kształt naszego życiorysu, zależy
od postaci, w jakiej ukazują się motywy, zatem można by wyciągnąć wniosek, że
praca nad poprawieniem własnego charakteru lub stawianie oporu złym
skłonnościom jest daremnym trudem i dlatego byłoby bardziej wskazane
podporządkować się temu, czego zmienić nie można, i pofolgować natychmiast
każdej skłonności, nawet złej. – Sprawa przedstawia się jednak zupełnie tak
samo, jak z teorią o nieuniknionym losie i wyciągniętym z niej wnioskiem,
zwanym gnuśny rozum, a w naszych czasach turecką wiarą, którego słuszną
krytykę, jaką rzekomo dał Chryzyp, przedstawia Cycero w księdze „De fato”…
Mianowicie, chociaż można uznać
wszystko za przesądzone nieodwołalnie przez los, to jednak dzieje się tak przecież
tylko za pośrednictwem łańcucha przyczyn. Dlatego w żadnym wypadku nie można
ustalić, by jakiś skutek nastąpił bez przyczyny. Przesądzone po prostu z góry
nie jest więc zdarzenie, lecz zdarzenie jako skutek (wynik) poprzednich
przyczyn; czyli nie sam skutek, lecz także środki, w wyniku których musi
wystąpić, są zdecydowane przez los. Jeśli zatem środki się nie pojawiają,
wówczas z pewnością nie będzie wyniku: jedno i drugie zawsze zgodnie ze
zrządzeniem losu, my jednak dowiadujemy się o nim też tylko dopiero potem. (…)
Jeśli charakter intelligibilny sprawił, że mogliśmy powziąć dobrą decyzję po
długiej walce ze złą skłonnością, to walka ta musi najpierw nastąpić i trzeba
na nią poczekać. Refleksja nad niezmiennością charakteru, nad jednością źródła,
z którego płyną wszystkie nasze czyny, nie może skłonić nas do antycypowania
rozstrzygnięć charakteru na rzecz tego lub tamtego; powzięta decyzja pokaże,
ile sobą reprezentujemy, i w naszych czynach przejrzymy się jak w lustrze. To
właśnie tłumaczy zadowolenie lub duchowy lęk, z jakimi spoglądamy wstecz na
naszą drogę życiową: oba nie stąd się biorą, by owe minione czyny jeszcze
istniały; przeszły, minęły, i teraz ich nie ma; lecz bardzo ważne są dla nas z
powodu ich znaczenia, albowiem czyny te są odbiciem charakteru, zwierciadłem
woli, a parząc na nie poznajemy głębiny naszej jaźni, jądro naszej woli.
Ponieważ nie dowiadujemy się o tym przedtem, lecz dopiero potem, wypada nam
więc tymczasem walczyć i dążyć, właśnie po to, aby obraz, jaki dają nasze
czyny, tak wypadł, by widok jego możliwie nas uspokajał, a nie trwożył”…
Samowychowanie
polega w dużym stopniu m.in. na tym, by wyrobić sobie właściwe pojęcie o
konkretnych ludzkich sprawach, a później, mocno trwać przy tym, co jest słuszne
i dobre, a unikać tego, co złe i fatalne. Tak tedy Friedrich Wilhelm Foerster w
książce „O wychowaniu obywatelskim”
pisał: „Trzeba nauczyć się milczeć, wobec
obcych stać bezwarunkowo u boku przyjaciela, plotko, posłuchu nie dawać. (…)
Nie ma innej wyższej szkoły kształcenia charakteru ponad zwalczanie zdrajcy w
samym sobie i budzenie we własnym sumieniu świadomości tych wszystkich sił,
jakie są potrzebne, by dotrzymać prawdziwej wiary; ileż tu mocy milczenia
potrzeba, ile odwagi w wyznawaniu, ile troskliwej opieki dla tego, co
niewidzialne, ile walki z żądzą podobania się i z skłonnością do bratania się z
byle kim… Trzeba słuchać więcej Boga niż ludzi. Religia daje człowiekowi najjaśniejszą
świadomość celu, stamtąd dopiero uczy się człowiek i w życiu państwowym ponad
obietnice i groźby chwili stawiać sprawy wyższe i ogólniejsze”…
Także i
Józef Morozewicz wyrobił w młodości i zachował do końca życia prawość, odwagę,
prawdomówność, obowiązkowość, słowność, punktualność, nie mówiąc o ogromnej pracowitości
i życzliwości w stosunku do ludzi. Gimnazjum klasyczne młodzian ukończył w
Łomży (1874 – 1884), potem zaś wstąpił na wydział matematyczno – przyrodniczy
rosyjskiego wówczas Cesarskiego Uniwersytetu Warszawskiego. Początkowo
przykładał się do botaniki, następnie zwrócił uwagę przeważnie na mineralogię i
petrografię. Studia uniwersyteckie ukończył w roku 1889, broniąc rozprawę
kandydacką pt. „Opis mikroskopowo –
petrograficzny niektórych skał wybuchowych wołyńskich i grafitów tatrzańskich”, która została
wydana drukiem w tymże roku, przynosząc autorowi przy okazji złoty medal.
Znakomite uzdolnienia, sumienność i
pracowitość predysponowały młodego człowieka do robienia kariery akademickiej,
pozostał więc na okres 1889 – 1891 w charakterze stypendysty przy katedrze
mineralogii Uniwersytetu Warszawskiego, a następnie, aż do 1897, pełnił tamże
funkcje kustosza uczelnianego gabinetu mineralogicznego. Prowadził w tym
okresie intensywne badania laboratoryjne nad procesami tworzenia się skał i
minerałów, uzyskując jako pierwszy naukowiec na świecie metodą syntezy
sztucznej takie skały jak liparyt, bazalt nefelinowi, melitowy i in. ;
zsyntetyzował też szereg minerałów: kordieryt, augit, sodalit, korund,
sylimanit, enstatyt. Na cześć swego ukochanego profesora A. Lagorio nazwał
jeden z otrzymanych przez siebie w procesie syntezy laboratoryjnej minerałów
mianem lagoriolit.
Dokonane w
laboratorium geologicznym Uniwersytetu Warszawskiego odkrycia przyniosły
Morozewiczowi rozgłos światowy. W 1894 roku, podczas obrad międzynarodowego
kongresu geologicznego w Zurychu, młody uczony poznał wicedyrektora Państwowego
Komitetu Geologicznego w Petersburgu F. Czernyszewa, który nie omieszkał
zachęcić Polaka do współpracy z rosyjskimi kolegami i zaprosił go do wzięcia
udziału w wyprawie naukowej na Nową Ziemię, która to wyprawa zrealizowana
została w 1895 roku.
Wkrótce po
zakończeniu wyprawy na północne tereny podbiegunowe J. Mrozewicz został
mianowany na etat geologa w Komitecie Geologicznym Cesarstwa Rosyjskiego, które
to stanowisko piastował przez dziesięć lat, prowadząc badania geologiczne w
Rosji Centralnej, na Uralu, w okolicy miast Czelabińsk, Magnitogorsk,
Jekaterynburg. W trakcie swych poszukiwań dokonał licznych odkryć w zakresie
mineralogii i petrografii, opisując m.in. po raz pierwszy w nauce powszechnej
takie minerały jak kasztynit, mariupolit, taramit, fluorotaramit. Wyniki swych odkryć publikował w licznych
tekstach, zamieszczanych w rosyjskiej prasie fachowej.
Niemało
uwagi poświęcał Morozewicz zagadnieniom związanym z technologią produkcji i
krystalizacji związków sylikatowych, sferolitów i szkieł. Dokonał w tej ważnej
z gospodarczego punktu widzenia sferze szeregu istotnych ustaleń, korygujących
dotychczasowe poglądy nauki europejskiej i posuwających znacznie do przodu
technologię produkcji szkła. W 1897 roku ukazała się w Warszawie w języku
rosyjskim książka Morozewicza „Opyty nad
obrazowaniem minerałow w magmie. Eksperymentalnoje issledowanije”, poświęcone
tym właśnie zagadnieniom. Swe liczne odkrycia i pomysły uczony formułował
często na styku takich nauk, jak chemia, fizyka, petrografia, mineralogia,
technologia produkcji szkła – a jego poglądy w tej mierze są do dziś
przedmiotem badań i inspiracji dla odnośnych specjalistów i gałęzi wiedzy.
W 1903 roku
Morozewicz odbył podróż na Wyspy Komandorskie, położone na Dalekim Wschodzie;
celem wyprawy były badania w zakresie mineralogii, wulkanologii oraz geologii,
dotyczące m.in. pokładów rudy miedzi w tym regionie. Przy okazji uczony odkrył
i opisał kolejny nieznany przedtem nauce minerał, któremu nadał nazwę
stellerytu. Wracając z Wysp Komandorskich Morozewicz odwiedził Sachalin, gdzie
przebywał wówczas na zesłaniu Bronisław Piłsudski (patrz o nim: Jan
Ciechanowicz, „W bezkresach Eurazji”, s.
256 – 270. Rzeszów 1997) i przyczynił się wybitnie do jego zwolnienia i do
umożliwienia mu prowadzenia badań naukowych.
Za prace i
odkrycia dokonane w Rosji władze tego
kraju nadały Józefowi Morozewiczowi
rangę radcy stanu („gosudarstwiennyj sowietnik”), ordery
Św. Anny i Św. Stanisława oraz honorowe członkostwo w Cesarskim
Rosyjskim Towarzystwie Mineralogicznym.
***
Od 1904 J. Mrozewicz pełnił funkcje kierownika
Zakładu Mineralogii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie; po roku uzyskał
stopień profesora zwyczajnego i gorliwie się zajął działalnością organizacyjną
i dydaktyczną. Wyszkolił tu szereg znakomitych specjalistów w dziedzinie nauk
geologicznych. Nie stronił zresztą nadal od prowadzenia samodzielnych badań
naukowych, czego skutkiem stała się m.in. monografia „Granit tatrzański i problem jego użyteczności” (Lwów 1914). Pełnił
też liczne funkcje w polskich organizacjach i towarzystwach naukowych.
Po powrocie
do kraju opisał swe badania z wcześniejszego okresu także w języku ojczystym; w
1925 roku ujrzała w Warszawie świat jego książka „Komandory – studium geograficzno – przyrodnicze”, w 1929 - „Mariupolit i jego krewniaki”, w 1937 –
dzieło autobiograficzne pt. „Życie Polaka
w zaborach i odzyskanej ojczyźnie (1865 – 1937)”.
Józef
Morozewicz został członkiem honorowym Wiedeńskiego Towarzystwa
Mineralogicznego, Akademii Nauk Rumunii, Belgijskiego Towarzystwa Geologicznego.
Wielokrotnie bawił na wyprawach naukowych w Finlandii, Belgii, Rosji,
Hiszpanii, Afryce Południowej, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Stanach
Zjednoczonych. W późniejszym – już polskim – okresie swej działalności także
odkrywał i opisywał nowe minerały, którym z reguły nadawał z polska brzmiące
nazwy: grodnolit, lubeckit, staszicyt, miedzianki, bardolit i in. W 1924 roku
został odznaczony przez rząd polski Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia
Polski.
Uczony był
żonaty z Walentyną Kruszewską i spłodził z nią córkę Zofię. Życie zakończył 12
czerwca 1941 roku w okupowanej przez Niemców Warszawie.
***
WŁODZIMIERZ KOTULSKI
Z Białegostoku do
Norylska
Należał do grona czołowych
geologów praktyków Europy, był znakomitym organizatorem służby geologicznej w
Rosji pierwszej połowy XX wieku. Jako nauczyciel akademicki wyszkolił liczny
zastęp fachowców, którzy dobitnie się przyczynili do rozwoju nauk o Ziemi.
Kotulski wniósł znaczny wkład w badanie struktury naszej planety i jej składu
chemicznego. Ustalił m.in., że płaszcz Ziemi stanowi 82% objętości planety,
jest gruby na 2 865 km
i składa się głównie z krzemianów i glinokrzemianów. Skorupa Ziemi składa się w
46,6% z tlenu, w 27,7% z krzemu, w 8,1% z aluminium, w 3,6% z wapnia. znajdujące się pod płaszczem jądro, stanowiące
16% objętości, składa się w 90% z ciekłego
żelaza z domieszką siarki, tlenu i niklu; skorupa ziemska ma w różnych
miejscach niejednakową grubość, która się waha między 33 a 70 kilometrami ; w
samym środku planety, na głębokości prawie 5 000 km znajduje się
140-kilometrowy obszar przejściowy, osłaniający stałe żelazne jądro Ziemi. W
płynnym jądrze temperatura oscyluje między 4 500 a 6 000 stopni Celsjusza ,
w dolnej zaś warstwie płaszczu około 3 200 stopni.
W ten sposób
okazuje się, że nasza „planeta ludzi” to albo żywa istota, albo misternie
skonstruowany statek kosmiczny ze zdolnością
samoreprodukcji życia na nim, który ktoś kiedyś stworzył i wysłał w nieznane i bezkresne przestworza
Kosmosu. Jakie jest przeznaczenie i cel tej podróży, nie wie nikt.
Jako naukowiec
był Kotulski zwolennikiem teorii głoszącej, że fałdowanie powierzchni Ziemi
stanowi skutek nacisku, powodowanego ruchem płyt tektonicznych, a góry tworzą
się w wyniku wybuchów wulkanów lub na skutek działania olbrzymiego nacisku
bocznego, który wypiętrza oraz przemieszcza płaskie masy skalne. Poznanie tych
procesów ma ważne znaczenie praktyczne dla życia ludzkości.
***
Jeśli mówić
o pochodzeniu znakomitego geologa, to wypada stwierdzić, iż Kotulscy byli przez
wieki starożytną szlachtą króla polskiego, wzmiankowaną w
źródłach pisanych od XIV wieku, a pieczętującą godłem rodowym Junosza. O rodzie tym dość
pobieżnie wzmiankuje Adam Boniecki w dwunastym tomie swego „Herbarza polskiego”, na stronie
pierwszej zaznaczając: „Stanisław i
Agnieszka, Norbertanka w Strzelnie, zmarli w pierwszej połowie XVII wieku.
Helena Kotulska za Janem Skirmuntem 1698 r. Antoni i Jan z synami: Józefem,
Ludwikiem, Dominikiem, Leonem i Lucjanem, synowie Ludwika, wnukowie Walentego,
prawnukowie Stanisława, legitymowali się
ze szlachectwa 1848 r. w guberni podolskiej. Otton zaś, Hipolit Feliks i
Walenty Stanisław, synowie Ludwika, wnukowie Jana, 1864, a Kalikst, Bolesław Paweł i Konstanty
Władysław, synowie Dominika, wnukowie Jana, 1865 i 1868” .
***
W. Kotulski urodził się 3 lipca
1879 roku w rodzinie urzędnika kolei w Białymstoku. Rodzina była czysto polska
pod względem biologicznym, lecz już zupełnie rosyjska pod względem kultury i
języka. Przodkowie i krewni byli nieraz represjonowani za działalność
patriotyczną, zsyłani na sybir za udział w powstaniach narodowych. Ta zaś gałąź
zacnych panów Kotulskich, z której się wywodził wybitny geolog Włodzimierz,
najwidoczniej w obawie przed represjami ze strony władz carskich, dość wcześnie
przeszła na prawosławie i wybrała rosyjską opcję narodową. Dziad Włodzimierza
Kotulskiego był kapłanem prawosławnym, a ojciec się ożenił z córką regenta chóru
cerkiewnego, też zresztą polskiego pochodzenia. Gdy chłopczyk miał rok, ojca
mianowano na stanowisko kierownika stacji kolei państwowych w Odessie i rodzina
przeniosła się do tego wielojęzycznego i wielokulturowego miasta
czarnomorskiego, w którym minęły jego dzieciństwo i młodość. Atmosfera w domu
była kulturalna i życzliwa. Ojca nieraz odwiedzali miejscowi i tutejsi
intelektualiści, pisarze, dziennikarze, nauczyciele, a chłopiec uważnie
przysłuchiwał się ich interesującym dyskusjom, przejmował stereotypy dobrego
tonu i właściwego zachowania w towarzystwie. Matka zresztą także go uczyła
dobrych manier, a w domu potrafiła utrzymać idealny porządek i czystość. W pięć
lat później po Włodzimierzu urodziła się w stadle państwa Kotulskich córka
Nadzieja, która, nawiasem mówiąc, wyszła po latach za mąż za jednego z synów
Lwa Tołstoja. W 1889 roku przyszła na świat także Helena Kotulska, najmłodsza z
rodzeństwa, późniejsza solistka Teatru Bolszoj w Moskwie, nosicielka tytułu
honorowego Artystki Ludowej ZSRR.
W 1897 Włodzimierz błyskotliwie ukończył
Odeską Szkołę Realną i natychmiast wstąpił na studia do Petersburskiego
Instytutu Górniczego, w którym ze szczególną gorliwością uczęszczał na wykłady
z zakresu mineralogii, petrografii i geologii praktycznej. Zadziwiał pedagogów
i kolegów m.in. fenomenalnie rozwiniętą zdolnością do zapamiętywania łacińskich
nazw tysięcy minerałów. Mając 24 lata Kotulski ukończył studia i został
skierowany w charakterze inżyniera górnictwa do Niżnietagilskiego Okręgu
Górniczego. Przez następne parę lat młody specjalista był zatrudniony na
stanowisku wicedyrektora jednej z
kopalni na Kaukazie; natomiast w 1907 roku znalazł się w dyspozycji
petersburskiego Komitetu Geologicznego, który skierował go do Syberii w celu
zbadania regionów mogących zawierać złoża złota, a więc do okręgów: leńskiego,
olekmińskiego i barguzińskiego. Po powrocie do stolicy w końcu 1907 roku
Kotulski został zatrudniony na posadzie asystenta katedry mineralogii Instytutu
Górniczego, która to posada była uważana za prestiżową, lecz nazbyt skromnie
opłacaną – 25 rubli miesięcznie nie wystarczały nawet na skromne utrzymanie
rodziny. Przez siedem kolejnych lat jednak musiano się z tym godzić, gdyż i tak
żadnego lepszego wyjścia nie było. Musiano się zatrudniać na dodatkowych
etatach, by jakoś sobie z życiem radzić.
Nie byłoby
to możliwe, gdyby Kotulski nie pracował pilnie nad samokształceniem i
samowychowaniem, nad rozwinięciem żelaznej siły woli, nad pokonaniem własnych
słabości i ułomności, od których przecież nie jest wolny żaden człowiek. Ten
ciągły wysiłek moralny pozytywnie oddziaływał na rozwój młodego człowieka, na
jego dojrzewanie, a co za tym idzie, na
jego charakter i drogę życiową. Normy i
usiłowania etyczne oddziaływają w pewnym sensie terapeutycznie na każdą
osobowość. „Trzeba próbować ćwiczyć
zdrowe siły i dążności, które nawet zwyrodniałe dziecko posiada, celem
usunięcia chorobliwych skłonności. Wszelki stały wysiłek woli, każde umocnienie
charakteru oddziaływa w tym względzie w sposób leczniczy i ochronny. W ten
sposób pobudza się energię ducha, zwalczającą cielesne i nerwowe dolegliwości.
Czysty, nieskazitelny charakter jest pod wieloma względami najlepszym
sanatorium dla chorych nerwów” (Fr. W. Foerster, Szkoła i charakter). Raz zaś wyrobione mocne strony usposobienia
wspomagają człowieka w jego życiowej walce o godne miejsce pod słońcem.
Wykazując
duże umiejętności, takt pedagogiczny, sumienność, zaskarbił sobie Kotulski
szacunek kolegów, studentów i przełożonych. W 1915 roku został obrany na
stanowisko starszego geologa Komitetu Geologicznego, dość przyzwoicie płatne,
umożliwiające rezygnację z zatrudniania się na dodatkowych etatach, jak też
pozwalających na prowadzenie perspektywicznych badań naukowych w zakresie mineralogii
i petrografii pod bezpośrednim kierownictwem dyrektora Komitetu geologicznego
Karola Bohdanowicza (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz: Na styku cywilizacji, Rzeszów 1997,
str. 505 – 523). Jeśli chodzi o badania geologiczne w terenie, to Kotulski poświęcał wiele czasu i sił
poszukiwaniu złóż metali kolorowych i złota przede wszystkim na Ałtaju i w
Zagłębiu Kuźnieckim, a wysiłki jego zaowocowały szeregiem doniosłych odkryć
geologicznych.
W 1917 roku
wybuchła w Rosji rewolucja socjalistyczna, kraj pogrążył się w zamęcie
wojny domowej i ślepego terroru. Rok
1918 Kotulski razem z rodziną spędził na Syberii, gdzie akurat wybuchło
powstanie Korpusu Czeskiego, sformowanego jeszcze przez rząd carski z pułków
czeskich i słowackich, które w okresie 1914 – 1916 dobrowolnie przeszły na
stronę rosyjską z wojska austrowęgierskiego. Zbuntowani Czesi i Słowacy przez
kilka miesięcy trzymali z szachu cała zauralską część Rosji, aż wreszcie
wymusili na W. Leninie zezwolenie na wyjechanie pociągami do Pragi z zachowaniem
broni, ekwipunku, ogromnych ilości nagrabionych dóbr, w tym pokaźnej części
rezerwy złota byłego Imperium Rosyjskiego.
Zaledwie
zdążyli Czesi wyjechać, a rozpoczęło się antybolszewickie powstanie admirała
Kołczaka, którego rezydencja znajdowała się w Tomsku. Rząd Kołczaka,
znakomitego naukowca zresztą, chętnie finansował prace geologiczne, a
Włodzimierza Kotulskiego mianował na stanowisko wicedyrektora Komitetu
Geologicznego (dyrektorem został J. Edelstein).
W. Kotulski
był przenikliwym obserwatorem nie tylko przyrody, ale i ludzi, potrafił
skutecznie organizować pracę ich zespołów, toteż ceniła go każda władza i każda
kolejna ekipa rządząca. Kadrę Komitetu Geologicznego wicedyrektor dobierał nie
na podstawie czyichś prośb, rad czy poleceń, lecz wyłącznie po dłuższej
rozmowie osobistej z kandydatami i odbyciu przez nich określonego okresu
próbnego. Osobnicy, niesumienni, leniwi, cwani, niedołężni, mało kompetentni
byli natychmiast zwalniani z pracy, nawet jeśli brała ich w obronę jakaś wpływowa postać
rządowa. Szczególnego poparcia ze strony Kotulskiego doznawali uzdolnieni,
energiczni, pracowici, uczciwi, staranni i zdyscyplinowani młodzi specjaliści.
W ciągu kilkunastu lat udało mu się w ten sposób na drodze pozytywnej selekcji
dobrać do wydziału mineralogii Komitetu Geologicznego znakomicie funkcjonujący
zespół rzetelnych pracowników, wśród których panowała twórcza i przyjazna
atmosfera. Gdy zaś powstawała sytuacja konfliktowa, Kotulski cierpliwie dążył
do jej załagodzenia, nie na drodze jednak kompromisu z zasadami etyki i
nakazami sumienia. Tu był zawsze zasadniczy i jednoznaczny, choć przecie nie
brakło mu łagodności i wyrozumiałości w stosunkach z ludźmi. Ogólnie rzecz
ujmując, starał się w swych stosunkach zarówno z podwładnymi, jak i z
przełożonymi, kierować się zasadą św. Augustyna: „Jeśli ludzie są źli, trzeba ich znosić w nadziei, że się poprawią; a
jeśli są dobrzy, trzeba ich kochać z obawą, że staną się źli”…
W późniejszym okresie, w latach
trzydziestych XX wieku, W. Kotulski kierował pracami naukowo badawczymi na
terenie zagłębia Norylskiego, był jednym ze współtwórców powstałego tam giganta
metalurgii radzieckiej, zaproponował szereg nowatorskich rozwiązań
technologicznych, które zostały wdrożone do praktyki produkcyjnej, znacznie
usprawniając proces pozyskiwania żelaza i innych metali z rudy.
(Żelazo stanowi około 15% masy Ziemi i stanowi nad wyraz
ważny metal dla przemysłu).
Badania,
odkrycia i konstrukcje techniczne Kotulskiego miały szczególne znaczenie dla przemysłu
zbrojeniowego ZSRR, który toczył wówczas zmagania na śmierć i życie z Trzecią Rzeszą. 5 lutego 1942 roku podczas
walk o Leningrad zginął śmiercią bohatera na froncie młodszy syn W.
Kotulskiego, Aleksander. Wieść o tym była okrutnym ciosem w samo serce ojca,
który tylko nadludzkim wysiłkiem woli potrafił zapanować nad rozpaczą, nie
odebrał sobie życia i nadal pełnił swe obowiązki.
Na początku
1943 roku Norylski Kombinat Metalurgiczny zaczął pracować z całą mocą,
dostarczając przemysłowi zbrojeniowemu Związku Radzieckiego tysiące ton niklu i
innych materiałów strategicznych. W.
Kotulski, jako najwybitniejszy wówczas w ZSRR specjalista w zakresie geologii
rud metali kolorowych, został nagrodzony orderem Czerwonego Sztandaru Pracy. Od
1951 roku ponownie pracował w Leningradzie; opublikował tu m.in. dzieło „O proischożdienii magmaticzeskich miedno –
nikielewych miestorożdienij”. Nie przerwał pracy także wówczas, gdy ewidentnie
zaczął podupadać na zdrowiu, a sił pozostawało coraz mniej. Zmarł w trakcie
trwania kolejnej swej geologicznej wyprawy w Krasnojarsku 24 lutego 1951 roku.
Na jego cześć nadano nazwę „Kotulski” jednej z dzielnic w tym mieście, jak
również szkole i ulicy w polarnym Norylsku.
***
DYMITR KORŻYŃSKI
Parageneza minerałów
D. Korzyński urodził się 1
września 1899 roku w Petersburgu, w rodzinie o polskich korzeniach. Niektórzy
genealodzy (np. W. Łukomski i W. Modzalewski) twierdzą, że rosyjscy Korzyńscy
herbu Strzemię wywodzili się od niejakiego Teodora Korża, szlachcica polskiego,
notowanego w XVII wieku. Nie wykłuczone wszelako, iż mogą być w jakiś sposób
spokrewnieni także z Korzyńskimi herbu Jelita, znanymi pierwotnie w Ziemi
Lubelskiej. Ojciec Dymitra, Sergiusz Korżyński (1861 – 1900), był znanym
botanikiem, absolwentem Uniwersytetu Kazańskiego, który w wieku 37 lat został
członkiem rzeczywistym Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, autorem
oryginalnej teorii o „podboju stepu przez las” oraz – niezależnie od De Friesa
– „teorii heterogenezy”, jak również współtwórcą nauki zwanej fitocenologią.
Profesorował na wszechnicach Kazania i Tomska, a synka osierocił, gdy ów miał
zaledwie czternaście miesięcy.
Wychowaniem dziecka zajęła się matka, która też aż do trzynastego roku
jego życia nie pozwalała mu na uczęszczanie do szkoły, powiadając nie bez racji:
„Gdy zbyt wcześnie rozpoczniesz tam naukę, po jej ukończeniu będziesz zupełnym
idiotą”. Szkoła bowiem często ogłupia i zdusza wrodzone
zdolności dziecka, zamiast tego, by je rozwijać. Ta dzielna pani zdawała sobie
sprawę z tego, jak pustoszone, wyjaławiane i niszczone są umysły i serca dzieci
przez nauczycieli, dla których ich praca jest tylko zawodem nie zaś powołaniem.
Samodzielnie więc uczyła syna, zanim nie
osiągnął wieku, w którym, jak uważała, można było podjąć ryzyko posłania
chłopca do gimnazjum. Nie wykluczone, że właśnie ta okoliczność rzeczywiście
umożliwiła Dymitrowi Korzyńskiemu zachować wrodzone uzdolnienia i rozwinąć je
do znakomitego poziomu. W każdym razie, gdy wstępował do gimnazjum, jego wiedza
okazała się tak obszerna, że poszedł zamiast do pierwszej od razu do czwartej
klasy i ukończył ośmioletni kurs nauk w ciągu zaledwie lat pięciu.
W 1918 roku
otrzymał również dyplom o ukończeniu szkoły realnej, a następnie przez dwa lata
pracował w grupie geodetów, przygotowujących teren pod nitkę Północno –
Zachodniej Kolei Uralskiej. W trudnych warunkach, w surowym klimacie młody
człowiek zahartował się i uodpornił na trudy i niedostatki życiowe, co mu się
miało w przyszłości nieraz jeszcze przydać. Dziwnym też sposobem zafascynował
się pozornie martwym światem kamieni, jakby chłodnym i pozbawionym wszelkiego
życia, faktycznie zaś wypełnionym ukrytymi procesami wymiany materii, energii,
informacji i ruchu. Ten tajemniczy świat dopiero jest odkrywany przez naukę,
choć przecież sztuka już dawno zwracała uwagę na cichy oddech życia zaklętego
w kamień. W swoisty sposób o
magii minerałów napisze poeta Zbigniew Herbert w wierszu „Kamyk” :
„Kamyk jest
stworzeniem
doskonałym
równy samemu sobie
pilnujący swych granic
wypełniony dokładnie
kamiennym sensem
o zapachu który
niczego nie przypomina
niczego nie płoszy nie
budzi pożądania
jego zapał i chłód
są słuszne i pełne
godności
czuję ciężki wyrzut
kiedy go trzymam w dłoni
i ciało jego
szlachetne przenika fałszywe ciepło
- kamyki nie dają się
oswoić
do końca będą na nas
patrzeć okiem spokojnym
bardzo jasnym”.
Warto zresztą napomknąć o tym, że o potężnych energiach
tkwiących w kamieniach byli przekonani starożytni Egipcjanie, Grecy, Chińczycy,
Hindusi, Etruskowie, Rzymianie, Żydzi, Aztekowie, Majowie, Jakuci, inne narody.
W Europie pisali o tym: Paracelsus (1493 – 1541), F. Bacon (1561 – 1626), J. W.
von Goethe (1749 – 1832), Nikola Tesla (1856 – 1943). Aleksander Puszkin na
długo przed swym tragicznym zgonem w pojedynku wyczytał swój los przyglądając
się diamentowi w pierścieniu, który stanowił jego własność i na wiele lat przed
śmiercią opisał ją w zagadkowym i proroczym wierszu „Talizman”. Niektórzy twierdzą, iż drogocenne (a może nawet
wszystkie) kamienie zawierają w sobie całokształt informacji o przeszłości i
przyszłości, jednak tylko wybrani spośród ludzi są obdarzeni zdolnością
odczytywania danych zaszyfrowanych w rozbłyskach minerałów. Po części byli
ponoć tą zdolnością obdarzone osoby o wybitnej inteligencji, jak Pliniusz Starszy,
Marek Tulliusz Cyceron, Napoleon I Bonaparte, Katarzyna II, Mikołaj Gogol,
Michaił Lermontow, Lew Tołstoj, Wolf Messing.
Niektóre zaś ludy np. indiańskie (Amerindowie) w ogóle radzili się kamieni
szlachetnych co do swego życia; uważali, że w tych kamieniach się przełamują i
magazynują boskie energie kosmiczne, determinujące nie tylko całokształt, ale i
każdy szczegół ludzkiego życia. Nie ma tu miejsca na rozważenie bardziej
szczegółowe tego niezwykłego tematu, wystarczy, że ograniczymy się do stwierdzenia,
że świat kamieni zwykłych, szlachetnych czy
półszlachetnych może wywierać zniewalający i oczarowujący wpływ na serce
i umysł człowieka.
***
Już we
wczesnym okresie swego życia D. Korżyński głęboko zainteresował się
zagadnieniami mineralogii, geomorfologii i petrografii. Impulsem do wielu
przemyśleń posłużyła pierwotnie praktyczna praca geodety na terenie
Kazachstanu, a w okresie późniejszym także na Syberii. Marzeniem młodego
człowieka była kariera naukowa, lecz, jak to się rzecze, „nie od razu Kraków
zbudowano”, a droga „od pomysłu do przemysłu” bywa nieraz daleka, trudna i
ciernista. Lata 1920/21 spędził pan Dymitr na służbie wojskowej, ponieważ
został powołany pod broń w charakterze telefonisty. W okresie zaś 1921 – 1925 pracował
w Komitecie Geologicznym, studiując jednocześnie w Leningradzkim Instytucie
Górniczym (do 1926). Po paru latach praktyki uzdolniony i pracowity, podający
wielkie nadzieje młody inżynier został (1929) zatrudniony w charakterze
asystenta w macierzystym Instytucie Górniczym, robiąc tam błyskotliwą karierę:
w 1940 roku był już profesorem zwyczajnym i (od 1938) doktorem habilitowanym. A
pierwszy jego tekst naukowy ujrzał świat w roku 1928.
Obok zajęć dydaktycznych w instytucie D. Korżyński
od 1937 roku pełnił funkcje starszego pracownika naukowego w Instytucie Nauk Geologicznych Akademii Nauk ZSRR, a od
roku 1956 – w Instytucie Geologii Pokładów Rud, Petrografii, Mineralogii i
Geochemii w Moskwie. Jako badacza zasobów naturalnych cechowała D. Korżyńskiego
niestereotypowość myślenia, skłonność nie tylko do logicznej analizy i syntezy
danych faktograficznych, ale i do paradoksu, do improwizacji na pierwszy rzut
oka sprzecznych z powszechnie przyjętymi wyobrażeniami. I się często okazywało,
że właśnie takie „dziwaczne” rozwiązania i idee prowadziło do odkryć i wcale
przydatnych w praktyce hipotez. Przecież wiadomo, że sama przyroda – jeśli
można tak powiedzieć – rozmiłowana jest w paradoksach.
W 1943 roku
Korżyńskiego obrano na członka korespondencyjnego Akademii Nauk ZSRR, a w 1945
wyróżniono orderem Czerwonego Sztandaru Pracy za wybitne osiągnięcia w
dziedzinie mineralogii. W 1946
znakomity uczony zdobył z kolei Nagrodę Stalinowską za monografię „Zakonomiernosti
associacii minerałow w porodach archieja Wostocznoj Sibiri”, opublikowaną
rok wcześniej. W 1949 Korżyński został również laureatem Nagrody im. A. P.
Karpińskiego, nadanej mu przez prezydium AN ZSRR za książki: „Bimetasomaticzeskije fłogopitowyje i
łazuritowyje miestorożdienija Pribajkalja” oraz „Pietrołogija
Turjinskich skarnowych miestorożdienij miedi”.
Kilka publikacji poświęcił
autor zagadnieniom związanym z globalnymi
procesami geologicznymi, kształtującymi krajobrazowe oblicze naszej planety,
czyli zagadnieniom geomorfologii. Dzisiejszy kształt oraz położenie kontynentów
są efektem ruchów platform tektonicznych, czyli olbrzymich płyt, które tworzą
skorupę ziemską. Przez około 4 600 000 000 lat swego istnienia
Ziemia nieustannie zmieniała swe oblecze zarówno pod wpływem czynników
wewnętrznych, jak i pochodzących z zewnątrz. Kontynenty pływające na ciekłej
lawie nieustannie się poruszają.
Kolizja platformy afrykańskiej z europejską spowodowała wypiętrzenie się Alp;
gdy Indie zderzyły się z Azją, powstały Himalaje, a gdy platforma Antarktydy
wsunęła się pod platformę Ameryki Południowej, strzeliły wzwyż Andy. Także
wulkany i trzęsienia ziemi kształtują powierzchnię planety. Z kolei erozja
powierzchni Ziemi, następująca pod wpływem rzek, fal morskich, wiatru, śniegu,
deszczu, lodu, sił grawitacji, zmiany temperatur, również modyfikuje rzeźbę
terenu. Dokładne zbadanie tych procesów i ich skutków umożliwia też wysnuwanie
hipotez o pochodzeniu i lokalizacji rozmaitych pokładów bogactw naturalnych,
mających bezpośrednie znaczenie gospodarcze.
W 1953 roku
D. Korżyński został wybrany na członka rzeczywistego AN ZSRR ora odznaczony
orderem Lenina. Od 1954 pełnił funkcję przewodniczącego rady naukowej Sekcji
Petrografii Instytutu Nauk geologicznych AN ZSRR. W 1958 został laureatem
Nagrody leninowskiej za opublikowanie pracy pt. „Oczerk metasomaticzeskich processow”. W latach 1937, 1948, 1955,
1958 uczony był delegatem ZSRR na międzynarodowych kongresach geologicznych,
prowadził wykłady gościnne na uniwersytetach amerykańskich.
Jak trafnie
ongiś stwierdził matematyk i filozof niemiecki Bernhard Bolzano (1781 – 1848),
nie ma rzeczy bardziej praktycznej niż dobra teoria, a słuszność tego poglądu
dokładnie uwidocznia się na przykładzie dzieł teoretycznych D. Korżyńskiego,
które – po ich zastosowaniu w praktyce poszukiwań złóż naturalnych – pozwoliły
odkryć, z zaoszczędzeniem bajońskich sum, ogromnych pokładów rud żelaza, niklu,
ołowiu i innych metali strategicznych; a to z kolei posłużyło potężnym impulsem
do rozwoju przemysłu i całej gospodarki ZSRR jako supermocarstwa. Jakaż to
strata, że tak wybitni Polacy pracowali nie dla Polski, lecz dla jej sąsiadów!
Nasz rodak pisał swe teksty nie tylko w
języku rosyjskim, ale też w angielskim i francuskim, która to okoliczność
dobitnie poszerzała krąg jego czytelników w świecie nauki.
W 1969 roku
D. Korżyński został kawalerem honorowego tytułu Bohatera Pracy Socjalistycznej,
a w 1975 laureatem Nagrody Państwowej ZSRR; w 1972 otrzymał złoty medal im. W.
Wernadskiego, nadawany przez Akademię Nauk ZSRR za wybitne osiągnięcia w
zakresie nauk o Ziemi. Do jego fundamentalnych dzieł naukowych m.in. należą: „Fiziko – chimiczeskije osnowy analiza
paragenezisow minerałow” (1957); „Teoreticzeskije
osnowy analiza paragenezisow minerałow” (1973); „Teoria metasomaticzeskoj zonalnosti” (1969, drugie wydanie 1982); „Metasomatizm i rudoobrazowanije” (1982);
„Fluidy w magmaticzeskich processach” (1982);
„Osnowy metasomatizma i metamagmatizma” (1993);
„Petrologia metamorfizma” (1993).
***
Profesor L. Pierczuk, kolega D. Korżyńskiego, w swych o nim
wspomnieniach uwypuklał m.in. wyjątkową wręcz, jak na sowieckie stosunki,
przyzwoitość moralną i odwagę cywilną swego przyjaciela. D. Korżyński potrafił bowiem z trybuny zwrócić się do kilkuset
obecnych na Sali naukowców z krytyką polityki KPZR, jak to uczynił np. w 1975
roku, powiadając: „Rzecz nie w partii,
nie w jej sloganach i programach, lecz w ludziach, którzy nią kierują na
wszystkich poziomach i którzy wyzyskują społeczną niedoskonałość kraju, rządzą
narodem opierając się na potężny system terroru i zastraszania, stworzony przez
Stalina… Jeszcze będziemy musieli się uczyć demokracji, i to nie przez jedno
pokolenie. Nie dlatego, że ją się u nas łamie, a dlatego, że jej tu nigdy nie
było i nikt tu nie wie, czym ona właściwie jest”. Ówczesnego szefa KGB
Andropowa ponoć aż skręciło, gdy mu
doniesiono o takiej „bezczelności” Korżyńskiego, ale i on nie poważył się
ruszyć wybitnego uczonego o sławie światowej i o olbrzymich zasługach dla
rozwoju potencjału gospodarczego i naukowego ZSRR. Musiał tę gorzką pigułkę
połknąć. Ale też znakomity geolog nie bawił się w politykę, nie wysuwał żadnych
recept politycznych, ani też nie zaprzedawał się zachodnim służbom specjalnym.
Uważał, że polityka to wielka sztuka i trudna nauka, a nie zajęcie dla
przysłowiowych kucharek czy
niewydarzonych „autorytetów moralnych”, pozbawionych potencjału intelektualnego
i etycznego. Rządzić jakimkolwiek krajem – jak uważał – powinni wyłącznie osoby
o poważnym przygotowaniu merytorycznym w zakresie wiedzy o prawidłowościach
rozwoju socjalnego, obeznane z tajnikami historii, psychologii społecznej,
socjologii, aksjologii, politologii, posiadający wysoki poziom kultury ogólnej.
Stąd – jako geolog, a nie socjolog - D.
Korżyński nigdy nie zabierał głosu w kwestiach sensu stricte politycznych, ograniczając się do sporadycznych wypowiedzi,
mających, jak powyżej zacytowana, raczej charakter repliki, nie zaś imperatywu.
Jakiż to kontrast w stosunku do realiów współczesnej pseudodemokraci, gdy byle
prostak czy dureń bez najmniejszych zahamowań zabiera głos we wszystkich
kwestiach, uważa, że zna się na wszystkim, na chama pcha się do polityki, a
miliony nieodpowiedzialnych i pozbawionych rozumu wyborców potrafią obrać na urząd prezydenta ciemniaka po podstawówce, który potem na forum międzynarodowym z duma się
przechwala, iż nie przeczytał w życiu żadnej książki, a przecież został prezydentem!...
Także w
stosunkach osobistych z ludźmi cechowała profesora D. Korżyńskiego bezwzględna
prawość, słowność i uczciwość. Wiązało się to widocznie z jego potężnym
potencjałem intelektualnym, ludzie bowiem naprawdę mądrzy są tez zawsze
przyzwoici i porządni. Te cechy bowiem należą do mądrości życiowej. Widocznie
nie bez znaczenia była to wrodzona kultura, poczucie taktu, odziedziczone po
tylu pokoleniach polsko – szlacheckich przodków.
Jako znamienną okoliczność warto przypomnieć fakt, iż D. Korżyński nieraz
ważył się wystąpić przeciwko prześladowaniom osób wierzących w ZSRR i – wbrew
nakazom bezpieki – nie zwalniał z pracy swych podwładnych, naukowców, których
konfidenci KGB przyłapali byli na chodzeniu
na nabożeństwa do świątyni lub na
potajemnym chrzczeniu własnych
dzieci. Ten mądry i przyzwoity człowiek w całej rozciągłości rozumiał i
akceptował ogromną dodatnią rolę, odgrywaną przez religię w życiu jednostek i
całych społeczeństw. Podzielał ideę sformułowaną jeszcze w starożytnym Rzymie,
a dobitnie wyrażoną m.in. przez Niccolo Machiavellego w XVI wieku w „Rozważaniach nad pierwszymi dziesięcioma
księgami Tytusa Liwiusza”: „Książęta – w republice czy w królestwie – powinni
bronić fundamentów religii i starać się o to, aby ich państwo było religijne i
dzięki temu dobre i zjednoczone. I powinni popierać wszystkie takie rzeczy,
które umacniają religijność, nawet jeśli są przekonani o ich fałszywości;
czynić to powinni tym bardziej, im więcej maja rozumu i wiedzy”…
Zmarły 16 grudnia 1985 roku
Dymitr Korżyński pozostał w historii nauki jako wybitny uczony w dziedzinie
teorii procesów minerałotwórczych, autor termodynamicznej teorii naturalnych
układów mineralnych o ruchomych komponentach, wynalazca fizyczno – chemicznej
analizy paragenezy minerałów oraz autor nauki o metasomatycznej stratyfikacji
(tonalności). W ciągu pięćdziesięciu lat pracy naukowej opublikował 180
artykułów i kilkanaście monografii o dużym ciężarze gatunkowym. Na jego cześć
jeden z nowo odkrytych minerałów nazwano „korżynskitem”, a nazwa ta figuruje w
oficjalnej nomenklaturze międzynarodowej.
***
ALEKSANDER
SKOCZYŃSKI
Wybitny inżynier górnictwa
Skoczyńscy, jako zacna i szanowana szlachta kresowa, znani byli zarówno
w województwie wileńskim, jak też brzesko-litewskim (powiat wołkowyski), gdzie
pieczętowali się godłem rodowym Bończa (Centralne
Państwowe Archiwum Historyczne Litwy
w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2702). Skoczyńscy natomiast herbu Rola od wieków
siedzieli na Wołyniu i Podolu (Państwowe
Archiwum Obwodowe w Żytomierzu, f.
146, z. 1). Hipolit Stupnicki pisze o jednym z nich w swym „Herbarzu” (t. 3, s. 61): „Skoczyński Roman, kapłan grecko-katolicki w
Bracławiu, odniósł śmierć męczeńską przez zamordowanie przez hajdamaków
osławionego Gonty na Ukrainie roku 1768” . Z kolei „Spis szlachty Królestwa Polskiego” (Warszawa 1851, s. 222), jak
też M. Paszkiewicz oraz J. Kulczycki w dziele „Herby rodów polskich” (London 1990, s. 460), donoszą o panach
Skoczyńskich herbu Grzymała.
***
Aleksander
Skoczyński przyszedł na świat 14 lipca 1874 roku w siole Olekma guberni
jakuckiej na Syberii. Był wnukiem Medarda Feliksowicza Skoczyńskiego, który
wraz ze swymi synami brał czynny udział w Powstaniu Styczniowym 1863/64 roku i
ze względu na to został skazany na wieloletnie prace katorżnicze w miejscowości
Usolje. Jego zaś syn Aleksander, ojciec Aleksandra juniora, został wysłany na
wieczne osiedlenie do miejscowości
Olekma Kraju Jakuckiego, gdzie przez szereg lat, jako człowiek względnie
wykształcony (miał ukończone gimnazjum) pełnił obowiązki księgowego w jednym z
tamtejszych magazynów państwowych. Tutaj się ożenił, a po latach rodzina miała
w swym składzie dwie córki i czterech synów, jednym z których był właśnie
przyszły znakomity uczony w dziedzinie górnictwa.
Późne
dzieciństwo i wczesną młodość chłopiec spędził w miejscowości Abakanskaja
guberni jenisejskiej. Nauki podstawowe pobierał od ojca i matki, następnie
uczył się w gimnazjum w Krasnojarsku. Jego pasją była w tym okresie lektura
książek popularnonaukowych z różnych gałęzi wiedzy, od matematyki poczynając,
poprzez fizykę, mineralogię, chemię, botanikę, aż do filozofii, historii,
psychologii i medycyny. Ponieważ rodzina Skoczyńskich utrzymywała serdeczne
kontakty z wieloma polskimi zesłańcami na Syberii, wspierała ich, pomagała
przetrwać najtrudniejsze chwile, znaleźć zatrudnienie, przeboleć rozpacz
rozstania z krajem ojczystym – oni także odwzajemniali się, jak mogli. Jedną
zaś z tych form wdzięczności stanowiło udzielanie korepetycji dzieciom państwa
Skoczyńskich. Zesłańcy, wszyscy bez wyjątku, byli ludźmi uduchowionymi,
kulturalnymi, ideowymi, wykształconymi, ich wpływ na Aleksandra Skoczyńskiego
był nader korzystny. Zesłańcy nauczyli go m.in. rozsądnego doboru lektur,
czytania książek wyłącznie wartościowych, a pomijania złych. Należało to ongiś do integralnych części składowych kultury
osobistej osoby dobrze wychowanej, iż nie tylko była oczytana, ale zaledwie po
przeczytaniu paru akapitów odróżniała tekst dobry od grafomańskiego kiczu.
Tradycja ta sięgała zresztą starożytności, oto bowiem co pisał filozof
chrześcijański Bazyli Wielki (329 – 379): „Poczynając
od poetów, których mowa jest więcej urozmaicona, powiadam, żeśmy się nie
powinni przywiązywać do wszystkiego, co oni mówią. Zachowajmy w pamięci czyny i
słowa wielkich ludzi, o których oni nam mówią; podziwiajmy i starajmy się ich
naśladować. Lecz kiedy poeci przedstawiają nam osoby bezecne, wtedy sobie uszy
zatykajmy, dla zabezpieczenia się od podobnych przykładów… Nawykają ludzie do
złych czynów, do złych mów, słuchając onych pilnie; zatem winniśmy strzec duszy
naszej, aby przewrotne maksymy przez przyjemność i wdzięk wyrazów nie zakradły
się do niej, i abyśmy z miodem nie połknęli trucizny. Zatem nie miejmy żadnego
szacunku dla poetów, obmówców i satyryków… Nie słuchajmy ich, gdy zasadzają
szczęśliwość na używaniu kosztownego i wystawnego stołu, przy którym
rozbrzmiewają rozwiązłe piosnki”… Należy słuchać i czytać autorów mądrych a
zacnych i, jak nektar, ciągnąć z ich dzieł najszlachetniejsze nauki. Ludzie
poprzestają na podziwianiu kwiatów, ich barw i kształtów, „pszczoły zaś wydobywają z nich sok i z tego potem miód robią. Podobnie
ci, co w swych czytaniach nie szukają przyjemności i rozkoszy, wybierają
pożyteczne maksymy i w swym umyśle je składają… Pszczoły nie na wszystkich
zatrzymują się kwiatach i z tych nawet, na których się sadowią, nie maja
zamiaru wszystek sok wydobyć; to tylko biorą, co pożyteczne i do ich celu
przydatne; resztę pozostawiają. My też podobnie, jeśli się chcemy okazać
mądrymi i roztropnymi, bierzmy z ksiąg to tylko, co jest pożyteczne i z prawdą
zgodne, a wszystko inne, co nie prowadzi do tego celu, pomijajmy. I jako
zbierając róże, chronimy się cierni, tak też czytając księgi, z równą
starannością składajmy w naszej pamięci to wszystko, co mają w sobie dobrego, a
chrońmy się tego, co by nam zaszkodzić mogło”… Od książek – podobnie
jak od rodziców czy innych ludzi – należy się uczyć tego, co dobre, odrzucając
już na progu znajomości to, co złe.
***
Gimnazjum
krasnojarskie zostało ukończone ze złotym medalem i 19-letni Aleksander
Skoczyński udał się „na Zachód”, do odległego o tysiące kilometrów Petersburga,
by tu, w stolicy cesarstwa, stanąć w szranki z surowym losem. Tym razem zresztą
– pomyślnie, gdyż młodzianowi szczęście się uśmiechnęło. Został studentem Cesarskiego
Uniwersytetu Petersburskiego i gorliwie poświęcił się studiom na wydziale
fizyczno – matematycznym. Wszystko się układało po myśli, lecz młody
człowiek nie za bardzo był zadowolony ze
swego wyboru: nauka wydała mu się przesadnie teoretyczna i oderwana od życia. A
on przecież marzył o pracy w górnictwie, by mieć do czynienia z minerałami,
samorodkami, skamielinami i innymi „cudami przyrody”. Ogromne wrażenie wywarły
na nim np. zbiory minerałów i modeli maszyn górniczych, wystawione w Muzeum
Górnictwa; został przez ten świat kamieni i węgla zupełnie zniewolony i
zafascynowany, jak się miało okazać, dosłownie na całe życie.
W 1893 roku
młodzian postanowił przerwać studia na Uniwersytecie Petersburskim i przeniósł
się do słynnego Instytutu Górnictwa, w którym ówcześnie wykładali takie
znakomitości, jak A. Karpiński, G. Romanowski, M. Kocowski, I. Muszkietow, I.
Thiehme. Mimo iż stracił przez to dwa lata życia, pan Aleksander nie żałował
tego kroku, tym bardziej że wiedza teoretyczna w zakresie wyższej matematyki,
chemii i fizyki, zdobyta przez parę lat studiów uniwersyteckich, okazała się wcale przydatna także na uczelni
technicznej. Wyrobiony poprzednio nawyk abstrakcyjnego myślenia teoretycznego
przydał się Skoczyńskiemu w dalszych studiach i pracy zawodowej, gdy już był
wybrał świadomie zawód geologa. Młody zapaleniec i w nowym miejscu studiów
pochłaniał książkę za książką, nie opuszczał żadnego z wykładów znakomitych
profesorów, gorliwie gromadził erudycję, w stu procentach wykorzystując szansę
życiową, jaka zawsze stanowią studia
wyższe. Był jednym z najlepszych studentów, gdy kończył studia ze złotym
medalem, a jego nazwisko wykute zostało na tablicy honorowej jako najlepszego
absolwenta Instytutu Górnictwa w roku 1900.
Po
ukończeniu nauk młody specjalista pracował przez kilka miesięcy w jednym z przedsiębiorstw
górniczych na południu Rosji, następnie profesor M. Kocowski zaangażował go do
pracy w składzie komisji rządowej, wyjaśniającej potencjał produkcyjny Donbasu.
W tym okresie Skoczyński zetknął się bezpośrednio z okropnymi warunkami pracy
górników pod ziemią. Doznał przy tym
wstrząsu moralnego. Ludzie ci bowiem pracowali na głębokości około 500 –
700 metrów
pod ziemią w warunkach tak trudnych, niebezpiecznych, że wręcz wydawało się,
niemożliwych do wytrzymania. A przecież realnych. W wąskich norach wydrążonych
w pokładach mineralnych nie sposób było nawet się wyprostować, górnicy
poruszali się tylko na czworakach, jak zwierzęta. Ręcznie odbijali grudy węgla
kamiennego, ładowali je do wózków, do których następnie się sami zaprzęgali i
ciągnęli kilkadziesiąt metrów dalej, aby przeładować wyrób do wagonetek. Ciężki
czarny kurz utrudniał oddech, mrok był zaledwie w ułamku rozpraszany przez
światła cuchnących lamp naftowych i pochodni. Zaczadzone, smrodliwe powietrze
było ciepłe i wilgotne, rozgrzane przez setki obnażonych do pasa ciał
odłupujących bez przerwy specjalnymi toporami, kilofami i młotami tony czarnego
węgla. Temperatura powietrza z reguły nie spadała poniżej 30 stopni Celsjusza .
Podłoże zaś podziemnych korytarzy było mokre, z reguły pokryte
kilkocentymetrową warstwą lodowatej wody zmieszanej z resztkami węgla. To
straszliwe błoto było zabójcze dla zdrowia górników, którzy masowo zapadali na
reumatyzm, który, jak wiadomo, „liże kości i gryzie serce”, oraz schorzenia
przeziębieniowe. Umieralność w tej
grupie zawodowej była zastraszająca. Mężczyźni rozpoczynali pracę w wieku 17 –
18 lat, a gdy poszczęściło dożyć trzydziestki, prawie każdy był inwalidą.
Niewielu dożywało lat czterdziestu. Do tego dochodziły bardzo częste wypadki, na
skutek których co roku tysiące górników ginęło pod zwałami węgla i kamieni.
Jako młody
inżynier A. Skoczyński szczegółowo zapoznał się z warunkami pracy w górnictwie.
Jego uwagę zwróciło na siebie m.,in. zagadnienie wentylacji szybów i wietrzenia kopalń, jak też swego rodzaju
rażąca dysproporcja między potencjalnymi możliwościami wydobycia węgla, a
niedoskonałością urządzeń technicznych i warunków pracy górników. Było jasne,
że droga do zwiększenia wydobycia węgla prowadzi wyłącznie przez doskonalenie
środków technicznych oraz przez radykalne polepszenie warunków pracy pod ziemią. Niezadowalające wietrzenie kopalń
powodowało gromadzenie się w nich nie tylko kurzu zatykającego płuca, ale i
szkodliwych, trujących gazów oraz obniżenie poziomu tlenu, tak koniecznego
podczas wykonywania ciężkiej pracy fizycznej. Górnicy często zatruwali się
siarkowodorem, gazem siarczanym, dusili się z powodu niedotlenienia. Spadała
więc ich wydajność. Natomiast brak kontroli nad poziomem koncentracji metanu
powodował często wybuchy, które pociągały za sobą tragiczne ofiary w ludziach.
Tak np. w 1908 roku na skutek wybuchu pyłu węglowego i metanu w kopalni
Rutczenkowskaja zginęło naraz 270 osób. Było też jasne, iż radykalne ulepszenie
warunków pracy górników da się osiągnąć dopiero stosując najlepsze urządzenia
techniczne, w tym służące do wentylacji podziemnych korytarzy, jak również
planując w sposób bardziej przemyślany konstrukcje kopalń.
Właśnie tym
zagadnieniom poświęcił swą pierwszą pracę naukową młody inżynier i opublikował
ją w periodyku „Izwiestija Obszczestwa
Gornych Inżynierow” w 1900 roku.
Faktycznie był to pionierski tekst o bezpieczeństwie i higienie pracy w
górnictwie. Już w tym młodzieńczym artykule dało się zauważyć dwie podstawowe
cechy publikacji Skoczyńskiego: głęboką erudycję, świetną wiedzę w zakresie
fizyki, chemii, matematyki, geologii i logiczne wykorzystanie danych naukowych podczas omawiania tego czy
innego tematu, jak również dokładne rozeznanie w dziedzinie światowej techniki górniczej
i przemysłu wydobywczego. Umożliwiało to głębokie, konkretne i twórcze
ujmowanie każdego podejmowanego tematu.
W 1901 roku A.
Skoczyński został na kilkanaście miesięcy oddelegowany kolejno do Niemiec,
Belgii, Francji i Austrii w celu zapoznania
się z doświadczeniem funkcjonowania w tych krajach przemysłu górniczego. Po
powrocie nasz rodak opublikował serię artykułów poświęconych zagadnieniom
eksploatacji pokładów węgla zawierających gazy. W 1902 roku ukazała się w
Petersburgu jego broszura „Kratkij obzor sowriemiennogo sostojanija wentylacji i
iskusstwiennogo oroszenija podziemnych rabot na kamiennougolnych rudnikach
Westfalii”. Od tegoż roku Skoczyński podjął pracę w Górniczym Komitecie
Naukowym, w Komisji Gazów Rudnych oraz
rozpoczął wykłady w Cesarskim Instytucie Górniczym w Petersburgu w charakterze
asystenta katedry sztuki górniczej. W 1904 ukończył rozprawę naukową pt. „Rudnicznyj wozduch i osnownoj zakon jego
dwiżenija po wyrabotkam”. Ta książka, po której obronie autor uzyskał tytuł
adiunkta w 1906 roku, jest uważana za pierwszą publikację w zakresie tzw.
klimatologii podziemnej, zwanej inaczej aerologią górniczą lub rudniczą. Młody
inżynier w dokładny, naukowo uargumentowany sposób szczegółowo tutaj
przedstawił wszystkie procesy chemiczne, fizyczne, mechaniczne, zachodzące w
atmosferze kopalni. W trakcie dalszych badań A. Skoczyński precyzyjnie opracował
również takie tematy, jak wentylacja górnicza, ratownictwo podziemne,
umocowania górnicze, pożary podziemne, odwadnianie korytarzy węglowych i in.
Ułożył także programy odnośnych wykładów oraz opracował projekty pomocy
metodycznych dla studentów. Wykłady z tych zagadnień prowadził aż do 1930 roku
włącznie. Od 1908 był profesorem nadzwyczajnym, od 1915 zwyczajnym;
jednocześnie prowadził rozległe badania w zakresie zabezpieczania kopalń przed wybuchami
gazów rudnych i uchodził za jednego z najwybitniejszych specjalistów w tej
materii w skali światowej; wielokrotnie reprezentował Rosję na kongresach
międzynarodowych i zabierał głos jako jej przedstawiciel.
Był też
konstruktorem szeregu urządzeń technicznych dla przemysłu węglowego, jak
również autorem projektów budowy dużych kopalń w Donbasie, na Uralu i w
Syberii, funkcjonujących nawiasem mówiąc do dziś. Był organizatorem wielu
laboratoriów specjalistycznych oraz pierwszego na świecie Naukowo – Badawczego
Instytutu Bezpieczeństwa Pracy w
Przemyśle Górniczym (Makiejewka). Przemysł wydobywczy Rosji, Ukrainy,
Kazachstanu zawdzięcza Skoczyńskiemu bardzo wiele jako wybitnemu teoretykowi,
praktykowi i organizatorowi w dziedzinie BHP oraz jako inicjatorowi
wprowadzenia do praktyki górniczej coraz wydajniejszej i bezpieczniejszej
techniki. Dzięki niemu praca górników w tych krajach stawała się z biegiem lat
coraz łatwiejsza i bezpieczniejsza.
***
W 1925 roku
ukazała się drukiem w Charkowie książka A. Skoczyńskiego pt. „Sowremiennyje ugolnyje rudniki Siewiernoj
Ameryki i Wielikobritanii i problema mechanizacji proizwodstwa na rudnikach
Donbassa”. W 1932 ujrzało świat pierwsze wydanie następnie wielokrotnie
wznawianej monografii „Rudnicznaja
atmosfera”, która przez kilkadziesiąt kolejnych lat stanowiła
podstawowy podręcznik i źródło informacji na terenie ZSRR z dziedziny aerologii
i aerodynamiki górniczej. Od 1930 Skoczyński pracował w charakterze kierownika
katedry wentylacji rudnicznej i techniki bezpieczeństwa, którą zresztą sam
zorganizował w składzie Moskiewskiego Instytutu Górnictwa, znanego obecnie jako
Moskiewski Instytut Radioelektroniki i Elektromechaniki Górniczej. Na tym
stanowisku uczony dokonał szeregu wynalazków, obliczeń i odkryć w zakresie
nowoczesnych technologii wydobycia węgla.
W uznaniu
imponujących zasług naukowych został w 1935 roku członkiem rzeczywistym
Akademii Nauk ZSRR, jak też członkiem honorowym kilkunastu międzynarodowych
zrzeszeń inżynieryjnych i towarzystw naukowych. Od tegoż roku pełnił
obowiązki dyrektora Instytutu Górnictwa
Akademii Nauk ZSRR, a od 1943 – prezydenta Zachodnio – Syberyjskiej Filii tejże
akademii nauk; w 1945 objął dodatkowo kierownictwo Centralną Komisją do Walki z Sylikozą, jedną z chorób
zawodowych górników. Położył ogromne zasługi dla ZSRR jako jeden z najwybitniejszych
organizatorów w zakresie mobilizacji potencjału przemysłowo – obronnego tego
kraju podczas wojny z Niemcami.
W 1947 roku
ukazała się monografia „Issledowanije o
primienienii antipirogienow pri borbie s
rudnicznymi pożarami” ; w 1949 – „Rudnicznaja
wentylacja”; w 1953 – „Aerodinamiczeskoje soprotiwlenije
szachtnych stwołow i sposoby jego sniżenija”; w 1954 – „Rudnicznyje
pożary”; w 1959 - „Problema
borby s pylju kak profwrednostju w gornoj promyszlennosti Sowietskogo Sojuza”.
Niepospolite zasługi A. Skoczyńskiego
na niwie badań naukowych i wynalazków technicznych, jak również w dziele
organizowania przemysłu wydobywczego ZSRR były wielokrotnie nagradzane przez
rząd tego kraju. Tak np. został on kawalerem czterech Orderów Lenina, dwóch
Orderów Czerwonego Sztandaru Pracy oraz Nagrody Państwowej. Prócz tego nadano
mu honorowe tytuły Bohatera Pracy Socjalistycznej oraz Zasłużonego Działacza
Nauki i Techniki. A. Skoczyński był
jednym z najbardziej znanych i popularnych uczonych radzieckich, do końca życia
cieszył się w kraju swego zamieszkania powszechnym szacunkiem. Zakończył życie
6 października 1960 roku w wieku 86 lat i pochowany został na Cmentarzu
Nowodiewiczym w Moskwie. Założona zaś przez niego „szkoła Skoczyńskiego” w
dziedzinie teorii i praktyki górniczej istnieje i pomyślnie rozwija się obecnie
zarówno na Ukrainie, jak też w Kazachstanie, Rosji, republikach kaukaskich.
Szereg instytucji naukowo – badawczych i kopalń węgla kamiennego w tych krajach
nosi imię Aleksandra Skoczyńskiego, znakomitego wynalazcy, naukowca i
humanisty.
***
LEONID
LIBROWICZ
Geolog i paleontolog
Jego
ojciec, Zygmunt Librowicz (1855 – 1918) był wybitnym intelektualistą,
wywodzącym się ze środowiska wysoce kulturalnego, a piszącym świetnie zarówno
po polsku, jak i po rosyjsku. W języku polskim wydał szereg wartościowych
studiów z zakresu historii kultury, a dla Rosjan zasłużył się m.in. jako
redaktor czasopisma dla dzieci pt. „Zaduszewnoje
Słowo” oraz autor kilku książek,
m.in. „Istorija knigi w Rossii”,
„Istorija miednogo wsadnika” i in. Jego
żona była Eudoksia Fiodorowna Rusakowa (1863 – 1918), z zawodu pielęgniarka. W
tym stadle przyszła na świat córka Klaudia oraz synowie Wiktor i Leonid.
Ten ostatni
urodził się w Petersburgu 28 stycznia 1891 roku. Obaj bracia zaczytywali się
klasyczną literaturą europejską, szczególnie rozmiłowani byli w twórczości
Michaiła Lermontowa; interesowali się historią, a później coraz bardziej
matematyką. Leonid Librowicz nie należał w gimnazjum do prymusów uczył się, co
prawda, nieźle, nigdy nie pozostawał na powtórkę, miał bardzo dobre oceny z
filozofii i historii, ale słabsze z języków, do których powinno się (tak jak
np. do matematyki czy muzyki) posiadać uzdolnienia wrodzone. Gimnazjum zostało
ukończone w 1910 roku i młodzieniec spróbował szczęścia na egzaminach wstępnych
do Instytutu Górniczego, w którym już studiował jego starszy brat. Niestety,
próba skończyła się fiaskiem. Lecz Leonid Librowicz nie należał do tych, którzy
łatwo dają za wygraną w walce, a czymże jest życie, jeśli nie walką. Wyrzucony przez
drzwi młodzian podjął próbę wejścia oknem i niebawem wstąpił jednak na studia
do wydziału metalurgii Politechniki Petersburskiej; w następnym zaś roku złożył
pomyślnie powtórne egzaminy wstępne do Instytutu Górniczego i został studentem
tej renomowanej uczelni. Od pierwszych tygodni pochłonęła go atmosfera
wyrafinowanej kultury intelektualnej, twórczości, samodzielnych poszukiwań
naukowych i merytorycznych dyskusji zawodowych. Oczywiście, towarzyszyły temu
marzenia o dalekich wyprawach geologicznych, o dokonywaniu epokowych odkryć, a
ulubioną zasadą młodego człowieka stało się łacińskie przysłowie: „Felix, qui potuit rerum cognoscere causus”.
– „Szczęśliwy, kto może i poznawać przyczyny rzeczy”.
W 1914 roku odbył Leonid
Librowicz krótką podróż do Włoch, których kultura i przyroda wywarły na nim
nieprzemijające wrażenie. Po ukończeniu pierwszego roku studiów nastąpiła
wyprawa paleontologiczna do Azji Środkowej, relację z której pan Leonid zdał następnie w
opracowaniu, które stało się jego pracą dyplomowa. Znamienne, że obronił ją
student trzeciego, nie zaś piątego roku
studiów, i że została ona opublikowana w specjalistycznym roczniku Komitetu
Geologicznego Cesarstwa Rosyjskiego, co stanowiło oznakę wielkiego uznania dla
uzdolnień i wiedzy zawodowej tak bardzo jeszcze młodego autora.
Latem tegoż
roku pan Leonid odbył wyprawę badawczą
do Persji, której plonem była opublikowana rozprawa pt. „Hydrogeologia Iranu”, napisana pod kierownictwem profesora A. Borsiaka, z którym
współpracował także później, systematyzując amonity jurajskie Północnego
Kaukazu. Latem 1918 student piątego roku udał się po raz pierwszy w swym życiu
na Ural i tutaj pod kierownictwem profesora Mikołaja Tichonowicza
(Ciechanowicza) prowadził badania terenowe w Zagłębiu Czelabińskim. Zgromadzony
tu materiał został opublikowany dopiero w 1923 roku.
Gdy Leonid
Librowicz w 1919 roku wrócił do Piotrogrodu, nie zastał już rodziców, którzy
zginęli z rąk bolszewików w zamęcie krwawej i okrutnej wojny domowej, zostali po
prostu zatrzymani na ulicy przez patrol zrewoltowanych, pijanych marynarzy i
zastrzeleni na miejscu ze względu na „inteligencki wygląd”. Nie posiadając
żadnych środków utrzymania młody naukowiec przez kilka miesięcy był utrzymywany
przez męża swej siostry W. Tomaszewskiego, bolszewickiego krytyka literackiego,
pierwszego komunistycznego rektora tutejszego uniwersytetu. Lata 1920 – 1921
spędził L. Librowicz na Uralu; odkrył tu m.in. nieznany dotąd gatunek gąbek
kopalnych, któremu nadał obowiązująca także obecnie w międzynarodowej
nomenklaturze naukowej nazwę „Uralonema
Karpinskii”, na cześć ówczesnego prezydenta Rosyjskiej Akademii Nauk , też
Polaka, Aleksandra Karpińskiego. (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „W bezkresach Eurazji”, Rzeszów 1987, s.
142 – 157).
W 1923 roku
Leonid Librowicz ukończył swą pierwszą książkę pt. „Uralonema Karpinskii nov. gen. i
drugije kriemniewyje gubki iż kamiennougolnych otłożenij wostocznogo skłona
Urała”, za którą w 1928 roku
otrzymał złoty medal Rosyjskiego Towarzystwa geologicznego i która została
opublikowana jako monografia, ogłoszona przez analityków za wybitne dzieło w
zakresie paleontologii.
Jednak już
od roku 1923 Librowicz rozciąga swe zainteresowania naukowe także na geologię, wyjeżdża
na Kaukaz, gdzie omal nie umiera na
malarię, opracowuje kilka poważnych artykułów o minerałach Dagestanu. Kolejne lata są zajęte nie
kończącymi się wyprawami badawczymi na Ural, Kaukaz, Nową Ziemię, do
Kazachstanu i gdzie indziej. Miesiące zimowe (od 1929), gdy badania w
zaśnieżonym terenie podczas trzaskających mrozów są w praktyce niemożliwe,
Leonid Librowicz poświęcał zajęciom
dydaktycznym na Uniwersytecie
Leningradzkim, prowadząc kilka specjalnych kursów z zakresu paleontologii i
geologii. W 1927 został sekretarzem sekcji paleontologii Komitetu
Geologicznego; 1929 wybrany na stanowisko starszego geologa tegoż komitetu. W
tym okresie pod jego redakcją i przy jego współautorstwie ukazło się w Leningradzie kilka fundamentalnych
dzieł o charakterze monograficznym i encyklopedycznym, jak np. „Paleontologia SSSR”, „Atłas rukowodiaszczich form iskopajemych faun SSSR”.
W 1937 uczony obronił pomyślnie rozprawę habilitacyjną pt. „Ammonoidea iż kamiennougolnych otłożenij
SSSR i ich biostratigraficzeskoje znaczenije”.
Lata 1941 – 1944 Librowicz spędził na
badaniach terenowych w Baszkirii, gdzie również dokonał wielu odkryć w
dziedzinie mineralogii i paleontologii; później zaś powrócił na Uniwersytet
Leningradzki, objął kierownictwo
gabinetem geologii Uralu i prowadził zajęcia ze studentami, z których jeden po
latach wspominał: „Wysoki, wyprostowany,
chudy, zawsze poważny, o głębokich przenikliwych oczach – ten profesor
imponował słuchaczom. Wykładał nieco oschle, powściągliwie, ale klarownie i
logicznie. Na egzaminach był surowy i bezlitosny”… Z tej oceny nie wynika,
że profesor Librowicz w ogóle był sztywniakiem czy tzw. „sucharem”. Wręcz
przeciwnie, jako typowy Polak był nieco lekkoduchem, chętnie uczestniczył w
przyjęciach i balach towarzyskich, podczas których śpiewał i tańczył,
zaprzeczając słowom Cycerona, że „aby
tańczyć, trzeba być niespełna rozumu”… Generalnie jednak był człowiekiem
poważnym i przyzwoitym, dobrym mężem i troskliwym ojcem.
***
W szeregu
artykułów popularnonaukowych znakomity uczony potrafił w fascynujący sposób
opowiedzieć szerokim rzeszom czytelników o rozmaitych interesujących i
niezwykłych faktach z zakresu m.in.
mineralogii i petrografii. Tak w jednym z tekstów pisał, że niezwykła twardość
diamentów symbolizowała w starożytności i średniowieczu moc charakteru i
zdrowie; dlatego noszono je na zbrojach rycerskich jako talizman, mający
dodawać odwagi na polu walki i chronić przed zranieniem. Wierzono, że
diament przynosi pomyślność i szczęście,
jednak w poniedziałki i wtorki traci swą
moc, w środę i piątek staje się toksyczny, natomiast w czwartek i sobotę wzmaga
hart ducha i ciała. Sądzono, iż diamentowy talizman potrafi zapewnić całkowitą
odporność na wszelkie zarazy i choroby, chroni przed złymi duchami i czarami,
pobudza i utrwala miłość między małżonkami. Zażyty w postaci sproszkowanej ma
jakoby wracać młodość i utracone siły. Usiłowano też zażywać sproszkowane
diamenty jako środek na choroby układu trawiennego, ze skutkiem oczywiście
tragicznym; po takiej kuracji wyzionął ducha Medyceusz Wawrzyniec Wspaniały i
otarł się o śmierć Benvenutto Cellini. Powszechnym było przekonanie, że nie
wolno nosić diamentów ze skazą, taki bowiem nieczysty klejnot mógł ściągnąć na swego
właściciela nieszczęścia losowe oraz takie schorzenia jak trąd, żółtaczka czy
ciężkie kalectwo.
Od roku 1952
Leonid Librowicz piastował stanowisko przewodniczącego Komisji Stratygraficznej
Wszechzwiązkowego Instytutu Geologicznego w Leningradzie, uchodził słusznie za
najwybitniejszego paleontologa ZSRR; opublikował w ciągu kolejnych piętnastu
lat (zmarł w 1967 roku) szereg fundamentalnych dzieł naukowych, map
geologicznych, atlasów geograficznych,
artykułów, jak np. „O niekotorych nowych gruppach goniatitow iż
kamiennougolnych otłożenij SSSR” (1957),
„Molluski gołowonogije” (1962).
Znaczne miejsce w tekstach uczonego zajmował systematyczny opis takich gatunków
flory kopalnej, jak porosty, mchy, wątrobowce, paprotniki, rośliny kwitnące.
Wszystkie te gromady florystyczne istniały już przed setkami milionów lat i w
dawnych pokładach geologicznych często znajdował profesor Librowicz ich
skamieniałe resztki, z których kilkaset jako pierwszy w nauce światowej opisał,
nadając im nazwy często nawiązujące do nazwisk zasłużonych uczonych polskich i
obcych.
***
JERZY MAKSYMOWICZ
Speleolog i hydrogeolog
Ten wybitny specjalista w
dziedzinie geologii i hydrogeologii był
autorem 19 książek, a w sumie na liście jego publikacji w okresie lat 1927 –
1974 znajduje się 490 pozycji, od krótkich recenzji do obszernych tekstów o
zagadnieniach speleologii, wulkanizmu, krasoznawstwa, hydrochemii. I to w
języku nie tylko rosyjskim, ale również francuskim, angielskim, niemieckim,
rumuńskim, czeskim, słowackim, serbskim, słoweńskim, bułgarskim, litewskim.
Jerzy Maksymowicz (Georgij Maksimowicz) urodził się 29 maja 1904
roku w Warszawie, w rodzinie inteligencko-szlacheckiej. Studia ukończył w Dniepropietrowskim Instytucie Górniczym, a od
1934 objął kierownictwo katedrą geologii dynamicznej i hydrologii Uniwersytetu
Permskiego. W 1947 roku wydał pierwszy w ZSRR fachowy periodyk w tej gałęzi
geologii „Speleołogiczeskij Biulleteń”, który
później ukazywał się pod nazwą „Pieszczery”
(czyli „Jaskinie”). Profesor Maksymowicz osobiście przygotował do druku
siedemnaście pierwszych numerów tego do dnia dzisiejszego ukazującego się
periodyku.
W 1963 roku
ukazało się pierwsze wydanie jego fundamentalnego dwutomowego dzieła „Osnowy karstowiedienija” („Podstawy krasoznawstwa”),
stanowiące także obecnie podstawowe źródło wiedzy i podręcznik akademicki w
Rosji. Autor przedstawił w nim uogólnione wyniki swych wieloletnich badań nad
powstaniem, rozwojem i morfologią jaskiń krasowych, jak też nad
występującymi w nich pokładami złóż
naturalnych; podał genetyczną typologię jezior podziemnych. Wiele z jego
ustaleń miało charakter pionierski w skali światowej. Poszczególne publikacje profesora
J. Maksymowicza dotyczą charakterystyki krasów Afryki, Australii, Ameryki
Południowej, wysp Japonii, Balearów, Uralu, Ałtaju, niektórych krajów
europejskich. Inne opracowania dotyczyły mocno wyspecjalizowanych nauk o ziemi,
jak hydrogeochemia, geografia chemiczna, hydrogeologia. W 1955 roku ujrzała
świat jego monografia „Chimiczeskaja
geografia wod Suszi”, za którą Towarzystwo Geograficzne ZSRR nadało profesorowi
złoty medal i nagrodę imienia F. P. Littke’go.
W 1964 roku
J. Maksymowicz był inicjatorem założenia
początkowo funkcjonującego na zasadach społecznych Instytutu
Krasoznawstwa i Speleologii i został jego dyrektorem. Od 1975 jest to instytucja
ogólnokrajowa, zatrudniajaca ponad 200 pracowników naukowych. Znakomity uczony
i nauczyciel akademicki wyszkolił w przeciągu 50 lat pracy na Uniwersytecie
Permskim ponad 2 000 geologów, geomorfologów, inżynierów nafciarstwa, z
których około stu uzyskało z biegiem lat stopnie naukowe doktorów
habilitowanych. Jest bezapelacyjnie uznawany za twórcę rosyjskiej szkoły
krasoznawstwa, hydrogeologii i geografii chemicznej. Za wybitne osiągnięcia
naukowe został wyróżniony kilkoma orderami i medalami ZSRR, jak też złotym
medalem VI Międzynarodowego Kongresu Speleologów w Pradze (1973).
Jednym z
tematów, który J. Maksymowicz poruszał w swych publikacjach było zagadnienie
kształtowania się geologicznego oblicza kuli ziemskiej z punktu widzenia
ogólnej teorii geologii, jak też próby rozwikłania zagadki zjawienia się i
chronologii rozwoju życia na naszej planecie. Wieloletnie badania wykazały, że skały
powstałe wcześniej niż 590 lat temu zawierają bardzo niewiele skamieniałości.
Wszystkie prehistoryczne formacje zostały przez naukowców podzielone na dwie
grupy, odpowiadające dwóm okresom. Pierwszy z nich to „archaik”, w którego
skałach nie ma żadnych śladów życia; drugi, charakteryzujący się bardzo
skąpymi, pierwotnymi dopiero śladami życia, to „proterozoik”. I okres
późniejszy, w którego skamielinach znajdujemy mnóstwo resztek istot żywych,
nauka nazywa „fanerozoikiem”. Późniejsze okresy sa dzielone na poszczególne ery
i tworza bardzo złożony system klasyfikacji. Okazało się również, iż skład
chemiczny skał w różnych regionach planety, jak też pochodzący z różnych okresów geologicznych,
mocno się różni.
Jerzy
Maksymowicz, jako jeden z najwybitniejszych geologów XX wieku, dokonał szeregu
odkryć i sformułował szereg hipotez, które miały istotne znaczenie także dla
ustalania lokalizacji pokładów bogactw naturalnych, nie mówiąc o badaniu
struktury Ziemi. W uznaniu jego zasług późniejsi badacze nadali jego imię
licznym jaskiniom naturalnym na Uralu, Krymie, Kaukazie, Tien-Szanie; jak też
olbrzymiej galerii podziemnej w Górach Sajańskich oraz grotom podziemnym w
obwodzie permskim i archangielskim Rosji.
Kilka
pomniejszych publikacji profesor poświęcił zagadnieniom górotwórstwa i erozji
gór. Warto zaznaczyć, że także obecnie dalece nie wszystkie zjawiska dotyczące
tych procesów naturalnych zostały dokładnie opisane i jednoznacznie wyjaśnione.
Wciąż powstają na ten temat mniej lub bardziej owocne hipotezy. Tak np. w 2006
roku kanadyjski geolog Russel Piskliwiec (Pysklyvec) z Uniwersytetu
Torontońskiego opublikował na łamach periodyku „Geology” wykładnię zaskakującej koncepcji dowodzącej, iż góry od
erozji nie zmniejszają się, lecz rosną. Jak wiadomo, zwietrzała powierzchnia skał wypłukiwana jest
z szybkością około jednego centymetra rocznie. Jeśli tedy geologiczne zjawisko
wypiętrzania gór trwa, erozja przyspiesza efekt końcowy spłaszczania się terenu
górskiego. W myśl jednak hipotezy profesora R. Pysklyvca może być inaczej. Badając zachowanie Alp Południowych
na Nowej Zelandii, które powstały na skutek
powolnego ruchu dwóch płyt tektonicznych kilka kilometrów pod
powierzchnią ziemi, z których jedna wcisnęła się pod drugą, wypychając ją ku
górze. W tym procesie nadchodzi jednak moment, kiedy rosnąca góra zaczyna
blokować swym ciężarem ruch płyty dolnej. Nagromadzony potencjał energetyczny
musi nieuchronnie znaleźć wyjście, więc nieco dalej zaczyna wyłaniać się nowy
łańcuch górski. Jednak po pewnym czasie stara góra ponownie zaczyna rosnąć; za
sprawą erozji bowiem traci na wadze tak
dużo, że odciążone płyty tektoniczne znów zaczynają się poruszać i starą górę
ponownie wypiętrzać. Tak okazało się, że zjawiska meteorologiczne na
powierzchni ziemi mogą poważnie wpływać na to, co się dzieje w głębi naszej
planety.
***
Powracając do
właściwego tematu warto dodać, że w XX stuleciu zasłynęło na różnych polach
działalności także kilku dalszych reprezentantów nader znakomicie uzdolnionego
rodu Maksymowiczów. Jednym z nich był Stefan Maksymowicz, który urodził się 20
listopada 1877 roku w Kazaniu. Na tutejszej wszechnicy ukończył w 1901 roku
wydział medycyny i tutajże został, jako
przejawiający znakomite uzdolnienia i rokujący nadzieję młody specjalista, zatrudniony w charakterze
laboranta (1902 – 1906), a nastepnie docenta prywatnego (1906 – 1910). Zanim
wyjechał, opublikował w kazaniu kilka tekstów naukowych. Później słynął w Rosji
jako znakomity lekarz i uczony.
Z kolei
Bolesław Maksymowicz był zasłużonym radzieckim uczonym w dziedzinie metalurgii;
Mikołaj Maksymowicz – w elektrotechnice teoretycznej; jeszcze inny Mikołaj
Maksymowicz – w hydrologii i hydrotechnice. Wszyscy trzech działali w stolicy
Ukrainy Kijowie.
***
BRONISŁAW GRĄBCZEWSKI.
Przez stepy, góry i burze.
Przyszły
wybitny badacz Azji Środkowej Bronisław Grąbczewski urodził się 15 stycznia
1855 roku w Kownatowie powiatu telszewskiego na Litwie. Dzieciństwo „sielskie i
anielskie” spędził w dobrach
dziedzicznych Krepszty, często też odwiedzał z rodzicami miasteczko Telsze.
Mroczny okres terroru carskiego po zdławieniu Powstania Styczniowego odcisnął
swe piętno na psychice dziecka, tak iż później jakakolwiek walka przeciwko
potwornej potędze Imperium wydawała się mu czymś zgoła pozbawionym sensu. Jako
ośmioletni chłopiec został Bronek
świadkiem deportacji na Sybir swego ojca, jednego z najbardziej czynnych
organizatorów ruchu rewolucyjnego na Litwie. Później Bronisław Grąbczewski
wspominał: „Pamiętam, że gdy nas żegnał i
błogosławił, drżały mu usta. Potem kazał nam uklęknąć, podnieść prawe ręce do
góry i przysięgnąć, że będziemy słuchali matki, nigdy nie sprzeniewierzymy się
naszej polskości, nie pozwolimy użyć się na szkodę własnej ojczyzny.
Przysięgliśmy”. Zajście to wywarło na chłopcu „wrażenie piorunujące” i
utkwiło w pamięci na całe życie.
Gdy trudne
do przewidzenia, a tym bardziej do świadomego kształtowania, okoliczności
życiowe zmusiły go do służby w wojsku rosyjskim i gdy otrzymał szarżę oficera w
jednym ze stacjonujących w Warszawie
pułków lejbgwardii cesarskiej, w obawie, by nie użyto go przeciwko
rodakom, natychmiast wszczął starania o translokację na wschód, na tereny
azjatyckie Imperium Rosyjskiego. Honor oficerski i złożona przysięga
zobowiązywały bowiem do skrupulatnego wykonywania dyspozycji i rozkazów
dowództwa, a polski patriotyzm i słowo dane ojcu nie pozwalałyby na wykonanie
ewentualnego rozkazu strzelania do rodaków. Wyjazd na wschód stanowił tedy
jakby próbę pogodzenia ze sobą sprzecznych zobowiązań moralnych.
W rodzinie
państwa Grąbczewskich zawsze były żywe tradycje patriotyczne i
niepodległościowe, których duchem przesiąkało kazde kolejne młode pokolenie, co
w burzliwym wieku XIX przysparzało
niemało kłopotów i zmartwień, a członkowie grona rodzinnego musieli nieraz
przechodzić koleje losu godne odzwierciedlenia w powieści przygodowej. Po
Powstaniu Styczniowym majątek Grąbczewskich na Litwie skonfiskowano, a rodzinę
zmuszono do przeniesienia się do Kongresówki, która to okoliczność zresztą
stanowiła swego rodzaju „szczęście w nieszczęściu”, gdyż alternatywą mogła być
po prostu deportacja na tereny syberyjskie czy podbiegunowe. W ten sposób carat
„oczyszczał” Litwę z niespokojnego elementu polskiego, skłonnego do ciągłego
wichrzenia i buntowania się.
Gimnazjum
kończył Bronisław Grąbczewski w Warszawie, na studia zaś wstąpił do
petersburskiego Instytutu Górniczego. Do końca jednak na uczelni nie wytrwał,
lecz zaciągnął się na ochotnika do służby wojskowej, mianowicie do pułku ułanów
gwardii cesarskiej stacjonującego na terenie Azji Środkowej. Po pięciu latach
wszelako i z tej funkcji zrezygnował. „Polubiłem
Turkiestan – wyznawał – przeszedłem
do administracji wojskowej tego kraju i siedziałem tam w stopniu porucznika,
więcej ceniąc swobodę włóczęgi myśliwskiej po przepięknym świecie Bożym niż
wszelkie stopnie i awanse”. Jako urzędnik do specjalnych poruczeń przy
gubernatorze Fergany odbył w 1885 roku podróż do Kaszgarii, Gumy i Chotanu na
skraju pustyni Takla Makan. Jako owoc tej wyprawy została wydrukowana w
nakładzie stu egzemplarzy pierwsza publikacja naukowa B. Grąbczewskiego w
języku rosyjskim pt. „Otcziot o pojezdkie
w Kaszgar i Jużnuju Kaszgariju w 1885 godu”. Rosyjskie Cesarskie
Towarzystwo Geograficzne wyróżniło to opracowanie srebrnym medalem, a imię
autora zaczęło być rozpoznawalne w świecie nauki i polityki.
Latem 1888
roku najwyższe władze rosyjskie pilnie zawezwały młodego Polaka do stolicy
Imperium. Dniem i nocą, konno, pieszo, na furmankach, prawie bez chwili snu i
wytchnienia (w takich przypadkach obowiązywała żelazna dyscyplina i
punktualność) Grąbczewski, dręczony najprzeróżniejszymi domysłami, podążał
śpiesznie do Petersburga. Po przybyciu ku swemu wielkiemu zaskoczeniu
otrzymał od cesarza osobiście polecenie,
które wprawiło go w stan głębokiego zakłopotania, które jednak, jako urzędnik
państwowy, musiał wykonać. I wykonał znakomicie.
Tereny Azji
Środkowej były w tamtych czasach – jak zresztą i obecnie - widowiskiem wielkich
rozgrywek polityczno – militarnych między potężnymi mocarstwami europejskimi.
Rosja i Wielka Brytania drogą przekupstwa i prowokacji instalowały na tamtych
ziemiach swych agentów wpływu, kaptowały zwolenników wśród feudalnych
przywódców, rozdmuchiwały bunty, rozruchy, powstania w sferze wpływów swego
rywala. Już wówczas technologie (socjotechniki) były szczegółowo opracowane i
chodziło tylko o dość inteligentne osoby, które by potrafiły owe „pokery
cesarskie” skutecznie rozkręcać. Jedną z takich osób po stronie rosyjskiej
okazał się Bronisław Grąbczewski, odważny, wykształcony, przenikliwy,
wierny młody oficer, który, jak się
okazało, potrafił wymierzyć bolesnego klapsa zbytnio rozigranemu lwu
brytyjskiemu.
Chodziło o to,
że w roku 1885 agenci angielscy, podstępnie wykorzystując fanatyczne nastroje i
aspiracje wolnościowe tamtejszej ludności, zaopatrzyli potajemnie w broń mieszkańców wschodniej części Doliny
Fergańskiej, znajdującej się ówcześnie pod zarządem carskim, i pchnęli Kirgizów
oraz Kara-Kipczaków do rebelii antyrosyjskiej. Albionowi nie chodziło
oczywiście o wolność narodów środkowoazjatyckich, lecz wyłącznie o poddanie ich
angielskiej kurateli. Przedtem jednak należało wyrwać je spod kurateli
Petersburga. Dokładnie zdawał sobie z
tego sprawę cesarz Wszechrosji Aleksander III i postanowił stawić czoło
imperializmowi brytyjskiemu. Władze wiedziały, że porucznik B. Grąbczewski,
mający aspiracje naukowe wiele włóczył się po górach, miał oddanych przyjaciół
wśród wyższych sfer społeczności afgańskiej, uzbeckiej i kirgiskiej, był
świetnie obeznany ze stosunkami i obyczajami ludności tych terenów.
W ciągu
dziesięciu dni Aleksander III, Grąbczewski i kilka dalszych absolutnie
zaufanych osób spośród najwyższych sfer Imperium opracowali szczegółowy plan zamierzonej akcji. Pan Bronisław wiedział, że
w Samarkandzie mieszka Ischak – Chan, rodzony brat afgańskiego emira Abdurrachmana,
żyjący ze skromnej pensji, wypłacanej mu przez rząd petersburski. Ongiś był on
namiestnikiem swego brata w Północnym Afganistanie, lecz chcąc się uniezależnić
od niego, obwołał się samodzielnym władcą. Został jednak przez brata pokonany,
rozbity i zmuszony do ucieczki z kilkuset poplecznikami do Rosji, gdzie
prowadził nędzny żywot wygnańca, śniąc o zemście i rewanżu. Takich ludzi po
mistrzowsku wykorzystywali w swych imperialistycznych rozgrywkach zarówno
Rosjanie, jak też Anglicy, Holendrzy, Francuzi, Belgowie, Niemcy, a jeszcze w
XVII wieku na terenie Rusi także Polacy.
Tak tedy może
Grąbczewski w genach miał ową zręczną przebiegłość rasowego dyplomaty i
spiskowca, co dostrzegli władcy Rosji i powierzyli mu zarówno opracowanie, jak
i zrealizowanie przewrotnego planu, mającego na celu wyparcie Albionu z części
Azji Środkowej. Młody porucznik uważał, że 1 000 karabinów, 100 000 ładunków i
10 000 rubli w zupełności wystarczą, by Ischak – Chan zdetronizował swego
antyrosyjskiego brata Abdurrachmana, przejął władzę i wyprosił Anglików z tych
terenów. Aleksander III po zapoznaniu się z projektem do każdej liczby dodał
„0”. Tak więc Ischak – Chan miał otrzymać 10 tysięcy karabinów z demobilu, 1
milion ładunków do nich, 100 tysięcy rubli srebrem na rozpoczęcie „powstania
ludowego” przeciwko „dyktatorowi”, czyli swemu bratu.
B.
Grąbczewski udał się niezwłocznie do Samarkandy i spotkał się potajemnie z Ischak – Chanem, składając mu ofertę
„bezinteresownej pomocy” w imieniu rządu rosyjskiego. Wygnaniec nie posiadał
się z radości i natychmiast na propozycję przystał. Dalsze zdarzenia potoczyły
się dokładnie i szybko według planu Polaka. Szczegółowo poinstruowani
agitatorzy udali się po cichu na teren przyszłej akcji. Grąbczewski we
wspomnieniach wyznawał: „Podałem
króciutki telegram do Petersburskiej Agencji Telegraficznej, że pretendent do
tronu afgańskiego Ischak – Chan zbiegł ze świtą nocy dzisiejszej w niewiadomym
kierunku. Po paru dniach wysłałem nową depeszę, że pościg natrafił na ślady zbiega
i dąży za nim energicznie, i na koniec trzecią, że Ischak – Chan zdołał zbiec
przed pościgiem i przeprawił się na lewy brzeg Amu – Darii, na terytorium
afgańskie. Na tym akcja oficjalna rządu rosyjskiego była zakończona”. Nieoficjalna
zaś dopiero się rozkręcała. Ischak – Chan pod eskortą oddziału kozackiego,
rzekomo goniącego za „zbiegiem”, a faktycznie go na teren Afganistanu
przemycającego, został przerzucony przez
terytorium Buchary i stanął ze swymi zwolennikami nad granicą afgańską. W taki
sam sposób odtransportowano tam również broń, amunicję i pieniądze. Grąbczewski
po „nieudanym pościgu” za pretendentem do tronu afgańskiego wrócił na dawną
placówkę do Margelanu. Po paru tygodniach organizowania, dozbrajania, szkolenia
i wypoczynku oddziały Ischak – Chana przekroczyły granicę i uderzyły znienacka na stolicę Północnego
Afganistanu Mazar-i -Szarif, zdobywając ją.
Przez kilka
kolejnych miesięcy, dopóki starczało broni, amunicji i pieniędzy na
zaopatrzenie, Ischak – Chan odnosił
zwycięstwa nad oddziałami Abdurrachmana, uzbrojonych zresztą w demobil
brytyjski. Anglicy byli przerażeni, że olbrzymia Rosja sięgnie niebawem przez
Afganistan do Indii, skąd flota brytyjska wywoziła codziennie do Londynu
nieprzeliczone nagrabione bogactwa, a dokąd dostarczała i tam sprzedawała
tysiące ton narkotyków. (Tak powstawała finansowa potęga rasy anglosaskiej).
Dyplomacja brytyjska przez swych płatnych tajnych agentów w rządzie
petersburskim usiłowała rosyjskiemu „marszowi na Indie” zapobiec i zaoferowała „dobrą wolę” pójścia na
te czy inne drobne ustępstwa wobec strony rosyjskiej, która też ten
„kompromis” zaakceptowała. Niejako wedle
zasady „kruk krukowi oka nie wydziobie”.
Pomoc Ischak – Chanowi została zablokowana. W czerwcu 1889 roku wojsko
emira Abdurrachmana, tym razem uzbrojone przez zatrwożonych Anglików w
najnowsze działa i karabiny produkcji brytyjskiej, z impetem uderzyły na tereny
„zbuntowane”. Po miesiącu krwawych walk sprawa została zamknięta. Ischak – Chan
ponownie uciekł do Samarkandy, Anglicy znów rozpoczęli knucie intryg
antyrosyjskich, a Abdurrachman sycił się nieubłaganą zemstą.
B. Grąbczewski ciągnący wówczas
ponownie przez te tereny w składzie ekspedycji naukowej, której nieobce też
były tajne cele wywiadowcze, zanotował w
dzienniku: „Trzy dni szliśmy drogą usłaną
trupami ludzi i zwierząt, które gnijąc tak zatruwały powietrze, że wyprawa moja
musiała zatrzymywać się na noclegi daleko od drogi. Wszędzie spotykaliśmy
chorych, ranionych lub wycieńczonych drogą; długim sznurem ciągnęły kobiety z
dziećmi u piersi lub na plecach. Ekspedycja moja opatrywała rannych, chorym
dawała lekarstwa, dzieliła się skromnymi zapasami żywności, ale była to kropla
w tym morzu okrutnej nędzy”. W słowach tych może pobrzmiewa jakaś nótka
cynizmu, bo przecież ta nędza stanowiła
skutek działań rosyjskiego i angielskiego imperializmu, a czynnym
aktorem tego teatru był sam autor owych gorzkich zdań. Kto wie jednak, czy
doszłoby aż do tak straszliwych zdarzeń, gdyby cesarz Aleksander III nie
dopisał był zer do liczb sugerowanych
ongiś przez Grąbczewskiego w Petersburgu. Skończyłoby się prawdopodobnie na
drobnej rozróbie między pogniewanymi na siebie braćmi. Lecz „szczodrość” cara –
„mirolubca”, jak go nazywała urzędowa propaganda, drogo kosztowała niewinny
lud, wciągnięty podstępem do pokerowej partyjki, rozgrywanej przez światowe
mocarstwa. Aleksander III zadał „bolesne ugryzienie” Anglikom, lecz z ran
pozostawionych przez jego zęby, wyciekły rzeki krwi pusztuńskiej, tadżyckiej,
uzbeckiej, turkmeńskiej, kirgiskiej.
Wkrótce po
tych zajściach odbył Grąbczewski swą pierwszą poważną podróż naukową do mało
znanego chanatu Kundżutu (obecnie w składzie Kaszmiru). W trakcie tej trwającej
prawie pięć miesięcy wyprawy przeciął z północy na południe Pamir, dotarł do
stolicy chanatu Beltitu (Hunzy), zbadał z punktu widzenia nauki mineralogicznej
góry Hindukuszu oraz dopływy górnego Indusu i Raskem – Darii. Na Pamirze odkrył
i opisał m.in. złoża nefrytu; po raz pierwszy w historii zrobił zdjęcia
topograficzne tych terenów. Prawdopodobnie gromadził również informacje
wywiadowcze, mogące się przydać podczas realizacji testamentu Piotra Wielkiego,
postulującego opoanowanie przez Imperium Rosyjskie Półwyspu Hindustanu. Za
osiągnięcia naukowe tej wyprawy Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne wyróżniło
Grąbczewskiego złotym medalem.
Był to
jednak tylko początek. W następnych latach Polak badał przyrodę Himalajów,
Turkiestanu Wschodniego, Tybetu, pokonując pieszo ponad 12 tysięcy kilometrów.
Rezultatem tych imponujących wędrówek były liczne odkrycia geograficzne,
ułożone poraz pierwszy mapy, przebogate zbiory mineralogiczne, etnograficzne,
botaniczne, zoologiczne, archeologiczne, jak też słowniki lingwistyczne. Osiągnięcia
były imponujące, na miarę co najmniej europejską. Nazwiskiem i imieniem
Bronisława Grąbczewskiego nazwano szereg gatunków fauny środkowoazjatyckiej (Carabus grombczewskii, Bronislavia robusta – chrząszcze; Tetraogallus himmallayensis grombczewskii
– ptak i in.).
Od roku
1896 nasz rodak przebywał na Dalekim Wschodzie, pełnił m.in. funkcje
generalnego komisarza Kuantungu (Mandżurii Południowej), rezydując w Port
Arturze. W 1903 podał się do dymisji na skutek zatargu z admirałem
Aleksiejewem, namiestnikiem Dalekiego Wschodu. Poszło o to, że Grąbczewski
przewidywał, iż Imperium Rosyjskiemu już niebawem zagrozi potęga militarna
Japonii i postulował podjęcie należnych kroków natury finansowej i militarnej;
Aleksiejew zaś, zadufany w siłę swej floty, nie tylko nie docenił ostrzeżeń Polaka,
lecz uznawał je za wyraz tchórzostwa i braku stanowczości. Kto miał rację, w
1905 roku wykazała ciężka klęska wojsk rosyjskich, rozgromionych przez siły
japońskie, m.in. zniszczenie całej Floty Dalekowschodniej admirała Aleksiejewa.
Tymczasem
Grąbczewski został na okres trzech lat
gubernatorem astrachańskim oraz atamanem tamtejszych wojsk kozackich.
Wreszcie po kilku latach huśtawki kadrowej zamieszkał w 1910 roku, jak się
wydawało, na stałe w Warszawie. Ale
okres 1914 – 1917 rzucał go do Anapy, Petersburga, Syberii, Suezu, Kolombo,
Tokio, Londynu… Dopiero od 1920 zamieszkał na stałe w odrodzonej Polsce, został
członkiem korespondencyjnym Polskiego Towarzystwa Geograficznego, pracownikiem
etatowym Państwowego Instytutu Meteorologicznego. W 1924 roku ukazały się
entuzjastycznie przyjęte przez publiczność czytającą trzy tomy „Podróży gen. Grąbczewskiego”, w 1925 – „Kaszgaria”, później – „Przez Pamir i Hindukusz do źródeł rzeki
Indus”, „W pustyni Raskemu i Tybetu”,
„Wspomnienia myśliwskie”, pisane nie
bez talentu narracyjnego, a zawierające mnóstwo niezwykle interesujących
informacji. Z pamiętników zdążył autor wykończyć literacko tylko część,
opublikowaną w 1926 roku pt. „Na służbie
rosyjskiej”.
Zmarł
wybitny uczony 27 lutego 1926 roku i pochowany został na warszawskich
Powązkach. Obecnie jego imię zaliczane jest do najsławniejszych w dziejach nauk
przyrodniczych XIX stulecia.
***
TECHNIKA
ALEKSANDER
SZPAKOWSKI
Inżynier uniwersalny
Był wybitnym inżynierem i
konstruktorem urządzeń, elektrotechnicznych, pomp, kotłów parowych, lokomobili
strażackich; autorem szeregu konstrukcji istotnie doskonalących technikę
fotograficzną oraz wojskową (miny, mieszanki wybuchowe dla rakiet i pocisków
artyleryjskich). W 1866 roku A. Szpakowski skonstruował
tzw. „pulweryzator”, z pomocą którego paliwo płynne było rozpylane w powietrzu
i stawało się łatwopalne. Idea została natychmiast „kupiona” przez świat
techniki i znalazła powszechne zastosowanie w Europie Zachodniej, USA, Rosji,
Japonii. Z tym, że za ten genialny pomysł Szpakowski nie dostał nawet złamanego
grosza, a w XXI wieku prawie nikt nie pamięta – nawet w Polsce – komu się w tej
materii należy przysłowiowa palma pierwszeństwa.
Ten
znakomity uczony urodził się 1 września 1823 roku w dziedzicznych dobrach w
byłym województwie smoleńskim. Rodzina stanowiła gałąź starożytnej szlachty
Wielkiego Księstwa Litewskiego, pielęgnowała wzniosłe o dziejach rodu podania
przekazywane z pokolenia na pokolenie, lecz w Połowie XVII wieku przeszła na
prawosławie i powoli pod względem językowym się zruszczyła. Pierwotnie ród
Szpakowskich wywodził się z terenów zachodnich WKL, pieczętował się herbem
Zadora i siedział na rozmaitych posiadłościach ziemskich w powiecie
brasławskim, szawelskim, telszewskim (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 1394, 1395). Duże siedlisko panów Szpakowskich
istniało w Latgalii i stamtąd właśnie rozgałęziło się na Ziemię Pskowską,
Twerską i Smoleńską.
W
związku z perypetiami życiowymi Aleksander Szpakowski kończył gimnazjum (1839)
w m. Nowgorod na północy Rosji. Jego ulubionymi przedmiotami były w szkole
matematyka i fizyka, w których czynił zawrotne postępy i które zamierzał – w
młodzieńczych marzeniach – studiować na uniwersytecie. Jednak bardzo
uciążliwe warunki materialne uniemożliwiły początkowo
realizację ambitnych zamierzeń, zmuszając młodzieńca do samodzielnej pracy na
rzecz utrzymania siebie i młodszego rodzeństwa. W 1840 roku A. Szpakowski
zaciągnął się do zawodowej służby wojskowej jako szeregowiec Pernowskiego Pułku
Grenadierów. Jego obowiązki służbowe polegały na pełnieniu funkcji pułkowego
fotografika technicznego. Już wówczas bowiem, w połowie XIX wieku, fotografia
techniczna zaczęła odgrywać istotną rolę szczególnie w konstruowaniu i budowie
fortyfikacji, podczas planowania działań
bojowych, a dziś, jak wiadomo, stanowi integralną część wszelkich czynności
wojskowych zarówno w czasie wojny, jak i pokoju. A. Szpakowski był jednym z
pionierów tej wojskowej służby pomocniczej w armii rosyjskiej, opracował
metodologię i technologię zarówno fotografiki technicznej, jak i – niejako na
marginesie – artystycznej. Posostawał w służbie wojskowej przez ponad
trzydzieści lat, a do dymisji się podał w 1870 roku w randze pułkownika. Przez
cały ten okres uprawiał samokształcenie, szczególnie w dziedzinie nauk
fizycznych i matematycznych. Od 1851 zresztą i przez kolejne dwadzieścia lat
pełnił obowiązki wykładowcy fizyki w Pawłowskim Korpusie Kadetów w Petersburgu.
Przez długi okres był również redaktorem naukowym czasopisma „Fotograf”, w którym zamiszczał teksty z
zakresu fotochemii i techniki fotograficznej, majace przeważnie charakter
konsultacji, porad praktycznych, instrukcji. Na zapleczu gmachu redakcyjnego
Szpakowski prowadził laboratorium fotograficzne, w którym nieodpłatnie udzielał
rad i wszelkiej pomocy licznym amatorom sztuki fotograficznej zamieszkałym w mieście nad Newą. Dzięki działalności tego
niezmordowanego i bezinteresownego entuzjasty niebawem powstały oddziały
fotografii naukowej przy rosyjskim towarzystwie entomologów, geologów,
botaników, geografów i in.
Jeszcze
inną dziedziną aktywności A. Szpakowskiego była elektrotechnika, mianowicie jej
dział, zajmujący się zagadnieniem wykorzystania prądu elektrycznego w celach
oświetlenia ulic, placów i innych miejsc publicznych w miastach. W 1856 roku
utalentowany inżynier-samouk skonstruował prototyp tak zwanego „słońca
elektrycznego”, czyli dużej lampy oświetleniowej, którą zaczęto w Rosji
produkować na szeroką skalę i używać w celu oświetlenia pałaców, gmachów
ministerialnych, siedzib wielkich firm. Dziesięciu lamp Szpakowskiego użyto
m.in. w 1856 roku w Moskwie przed Placem Lefortowskim podczas koronacji
cesarza. Zarówno dygnitarze rosyjscy, jak i liczni reprezentanci korpusu
dyplomatycznego, byli zachwyceni i nie szczędzili słów pochwały konstruktorowi
lamp, które, i owszem, były nadal udoskonalane i odegrały istotną rolę w
postępie technologii oświetleniowych. A. Szpakowski przeprowadzał także
nowatorskie i budzące zainteresowanie eksperymenty z prądem elektrycznym, badał
jego oddziaływanie na minerały, płyny, metale, związki organiczne. Wynalazł
automatyczny przełącznik oraz skonstruował oryginalny silnik elektryczny, znany
jednak obecnie tylko z ówczesnych reportaży prasowych; szczegółowe zaś wykresy
i model działający silnika zaginęły i dotychczas odnalezione nie zostały.
W
pewnej chwili A. Szpakowski zaprzestał badań w dziedzinie elektrotechniki, co
było widocznie reakcją na fakt, że na krótko przedtem omal nie postadał życia w
trakcie jednego z eksperymentem z prądem. Nieopatrznie chwycił ręcami za dwie nieizolowane elektrody i został ciężko
porażony energią; padł nieprzytomny, palce rąk zostały spalone do żywej kości,
co równało się - mimo pozostania przy
życiu i wyleczeniu – kalectwu na wszystkie pozostałe lata. Zniechęcony tym
przykrym wypadkiem zaprzestał przeprowadzania niebezpiecznych prób z prądem,
choć przecież nadal pozostawał znakomitym specjalistą w tej dziedzinie,
zasiadał w zarządzie Wydziału Elektrotechnicznego Rosyjskiego Towarzystwa
Technicznego (obok F. Wieliczki, P. Jabłoczkowa, D. Łaczinowa i innych
zasłużonych uczonych). W tym okresie Szpakowski skonstruował kilka aparatów
świetlnych, w których nie używano, bardzo drogich ówcześnie, źródeł energii
elektrycznej. Niektóre z nich zastosowano w służbach morskich nie tylko
Cesarstwa Rosyjskiego, ale i Wielkiej Brytanii, która nabyła od Rosjan odnośne
patenty.
W
lutym 1866 roku inżynier zaprezentował na posiedzeniu Rady Naukowej Morskiego Komitetu
Technicznego aparat spawalniczy własnej konstrukcji, działający na paliwie
płynnym, a nadający się do wykonywania szeregu zabiegów na metalu. Był to
znakomity wynalazek, który natychmiast wdrożono do produkcji i użytku
powszechnego w przemysle ciężkim oraz budownictwie zarówno w Rosji, jak i za
granicą. W tymże (1866) roku w Cesarstwie Rosyjskim i Zjednoczonym Królestwie
Wielkiej Brytanii wzięto na uzbrojenie marynarki wojennej i floty handlowej
sygnalizacyjny przyrząd świetlny A. Szpakowskiego, który niebawem znalazł
zastosowanie we flotach całego świata, tak iż opracowano nawet „Universal Code
for Light Signals”, stosowany następnie przez wiele lat. W tymże czasie
wdrożono do praktyki urządzenie Szpakowskiego służące do spalania pokryć
drewnych na podkładzie metalowym, które okazało się przydatne do prac
remontowych na statkach wszelkiego typu. Trzeba przyznać, iż konstruktor
otrzymał za te wynalazki od Ministerstwa Morskiego Rosji dość pokaźne
honorarium w wysokości 20 tysięcy rubli srebrem, które zresztą Szpakowski w
całości wydał na prowadzenie dalszych badań naukowych. Wyniki swych dociekań
publikował na łamach poważnych periodyków fachowych: „Morskoj Sbornik”, „Zapiski Russkogo Techniczeskogo Obszczestwa”.
W
1868 roku A. Szpakowski wybudował własnym sumptem strażacką łódź z silnikiem
parowym własnej konstrukcji. Łódź miała 12 osób załogi, mogła bez przerwy gasić
płonacy statek przez 24 godziny, wyrzucając na wysokość 60 metrów strumień wody o
mocy ponad pół tony na minutę. Także jej szybkość sześć węzłów była na tamte
czasy rewelacją.
A.
Szpakowski był jednym z inicjatorów w zakresie opracowywania technologii
służących do wykorzystania ropy naftowej jako paliwa w kotłach parowych statków
morskich; opracował metody przemysłowego wykorzystywania węgla kamiennego. Temu
ostatniemu zagadnieniu poświęcił m.in. książkę „”Racjonalnyj sposób polzowanija ziemlanymi uglami w Rossii” (Petersburg
1871). W tejże monografii autor dowiódł rentowności zamiany na okrętach paliwa
twardego przez płynne. Z biegiem czasu utalentowany
inżynier wybudował własnym kosztem nieduże zakłady mechaniczne, w których
następnie realizowano i wypróbowano jego projekty techniczne oraz
eksperymentalnie sprawdzano różne nowe idee. Były one zresztą przejmowane i
rozwijane przez innych twórców nowej techniki, m.in. przez inżynierów
okrętownictwa, Polaków Kamieńskiego i Poreckiego. Znamienne, iż Szpakowski
nigdy nie krył się ze swymi ideami, pomysłami i rozwiązaniami technicznymi,
często przedstawiał je w trakcie swych wykładów publicznych zanim jeszcze
opublikował drukiem. Obojętne mu było dbanie o autorstwo, o pierwszeństwo, o
pieniądze, o prestiż osobisty. Najważniejsze było, by idea żyła, była rozważana
przez specjalistów i wdrażana do praktyki ze względu na dobro ludzi, a nie na
osobiste ambicje. Czego zaś jak czego, a oryginalnych pomysłów technicznych
utalentowanemu inżynierowi nie brakowało. Stawały się one zresztą
integralną i bezosobową częścią globalnego postępu technicznego, tak jak
dorobek innych konstruktorów, były opracowywane i doskonalone przez innych
fachowców i znajdowały zastosowanie w transporcie morskim i kolejowym, w
przemyśle elektrotechnicznym i energetycznym.
W
ostatnich dziesięcioleciach swego życia A. Szpakowski poświęcał się przeważnie wynalazczości w
dziedzinie chemii i technologii chemicznych, opracował metody produkcji kilku
gatunków laków i oliw, sztucznego cementu, sposoby przystosowywania brykietów
torfu do celów budowlanych. W końcu naukowo-techniczne prace badawcze
pochłonęły cały majątek tego bezinteresownego
pracownika nauki i zacny uczony stanął w obliczu nędzy i głodu. Ratunek
przyniosło urządzenie się do pracy w Kronsztackich Zakładach Produkcji Min w
1878 roku, w których dokonał wynalezienia nowych odmian prochu, paliwa
rakietowego czy wreszcie samoporuszających się min. Jego wynalazki były
cenione, wdrażane do praktyki, upowszechniane w skali całego Imperium. Sukcesy
zachęcały do jeszcze większych poświęceń i prac i do coraz to nowych osiągnięć.
Dzielnośc to entuzjazm, a z entuzjazmu – i tylko z entuzjazmu – rodzą się
znakomite dzieła ludzkiej cywilizacji. Często jednak pomyślność bywa niwelowana
przez odwrócenie się fortuny od człowieka.
Wiosną
1881 roku podczas prób z kolejną konstrukcją miny nastąpiła niespodziewana
eksplozja modelu. A. Szpakowski doznał ciężkiego wstrząsu mózgu, którego
skutkiem była zupełna utrata zdolności do samodzielnego zachowania równowagi.
Po kuracji uczony wrócił jeszcze na krótko do pracy, stał przy warsztacie
podtrzymywany pod ręce przez dwóch marynarzy. Jednak coraz częściej tracił
podczas pracy przytomność. Zmarł 7 lipca 1881 roku. Gazeta „Nowoje
Wremia” zanotowała: „Szpakowski zmarł w szpitalu, nie
pozostawiając po sobie nie tylko żadnego majątku, lecz nawet pieniędzy na
własny pogrzeb”. Człowiek ofiarny w końcu zawsze staje się ofiarą własnej
ofiarności i obojętności tych, którym w ofierze swe życie składa.
***
GENADIUSZ
ROMANOWSKI
Współkonstruktor windy
Romanowscy
to dawna rodzina szlachecka, używająca w róznych siedzibach i odnogach na
Wileńszczyźnie, Witebszczyźnie, Grodzieńszczyźnie, Mińszczyźnie, Żmudzi, w Ziemi Chełmskiej, na Polesiu i gdzie
indziej takich herbów jak Bończa, Bożawola, Prawdzic, Przyjaciel. Nicolaus oraz
Jacobus de Romanow Romanowscy , obaj określani
jako „subpincerna Leopolis”,
figurują w zapisach do akt sądu ziemskiego lwowskiego w latach 1465 i 1469. Jan
Romanowski, chorąży chełmski, był bliskim przyjacielem osobistym króla Jana III
Sobieskiego. Spokrewnieni panowie Romanowscy – jak wynika z materiałów
archiwalnych - byli m.in. z Mackiewiczami, Drzewieckimi, Klinowskimi,
Ostrowskimi, Rudnickimi, Pruskimi, Świrskimi, czyli dobrą szlachtą polską. Od
dawna zakorzenieni byli także w Cesarstwie Rosyjskim i cieszyli się tam jak najlepszą opinią. „Obszczij Gierbownik Dworianskich Rodow
Wsierossijskoj Impierii” (t. 5, s. 104) podaje: „Priedki familii Romanowskich nachodiliś w Polsze i władieli
majetnośtiami.Potomki siego roda służyli Rossijskomu Priestołu dworianskije
służby w raznych czinach i żałowany byli ot gosudariej w 1660 i drugich godach
pomiestjami”.
Pochodzący
od nich genadiusz Romanowski był dużego formatu inżynierem w dziedzinie
techniki wiertniczej, jak też cenionym uczonym w zakresie geologii,
petrografii, paleontologii. Urodził się w rodzinie lekarza Zakładów Miasskich
guberni orenburskiej Daniela Romanowskiego 30 lipca 1830 roku. W ojczystym mieście
ukończył gimnazjum, a następnie (1851) wstąpił na studia do Instytutu Korpusu
Inżynierów Górnictwa w Petersburgu, który
po kilku latach pomyślnie ukończył. Po studiach młody człowiek przez
pewien czas badał tereny guberni moskiewskiej i tulskiej pod katem widzenia
występowania w nich pokładów węgla kamiennego. Już w tym wczesnym okresie swej
kariery zawodowej dokonał kilku dość skutecznych ulepszeń w ówczesnej technice
wiertniczej, co pozwoliło znacznie przyśpieszyć
tempo prac zwiadowczych. W 1857 roku ukazał się w pismie „Gornyj
Żurnał” pierwszy artykuł naukowy G. Romanowskiego pt. „O prowodie Podmoskowskoj burowoj
skważyny bliz Goroda Sierpuchowa”. Zwierzchnictwo dostrzegło talent,
energię i gorliwość młodego inżyniera, który niebawem (1857) został
oddelegowany do Francji i Niemiec, by się przyjrzeć dokładnie przemysłowi
wydobywczemu w tych dynamicznych rozwijających się krajach.
Po
powrocie do Rosji Romanowski został mianowany na posadę kierownika prac
wiertniczych, zorganizowanych niedaleko Moskwy i Podolska w miejscach
wskazujących na obecność tam pokładów węgla kamiennego. Minął zaledwie rok, a
wysoce uzdolniony inżynier wynalazł nowy typ dłuta oraz po raz pierwszy w skali
powszechnej użył siły pary podczas drążenia otworów pionowych. Nowe dłuta
okazały się dziesięciokrotnie tańsze niż importowane dotąd z zagranicy, a przy
tym dziesięciokrotnie trwalsze, co w sumie dawało olbrzymie oszczędności
przemysłowi wydobywczemu. W 1859 roku Romanowski opisał swój wynalazek m.in. w
opublikowanym w pismie „Gornyj Żurnal” tekście
„Zapiski o diejstwii łowilnych
instrumientow pri podjomie lezwija i ucha burowogo dołota”, skutkiem czego
stał się ten wynalazek znany i został wdrożony do praktyki także w Niemczech,
Francji, Anglii i innych krajach. W 1862 roku konstruktor zaprezentował dalsze
swe wynalazki w opracowaniu pt. „O
niekotorych sposobach i instrumentach, upotrieblajuszczichsia pri burienii
szacht i skważyn bolszogo diametra”.
Genadiusz
Romanowski był też pionierem cementowania szybów, którą to metodę opisał i
zastosował w praktyce jeszcze w 1859 roku. Nawiasem mówiąc, w Rosji często
uważa się, że palma pierwszeństwa w tej dziedzinie należy się inżynierowi
Boguszewskiemu (1905), a na Zachodzie – że Perkinsowi (1918), co jest
oczywistym nieporozumieniem. Inna rzecz, że istnieje kilkanaście różnych
sposobów cementowania szybów górniczych, a każdy wynaleziony został przez
innego inżyniera. Jeśli chodzi jednak o samą ideę i o chronologię, to wypada w
tym względzie uznać bezdyskusyjne pierwszeństwo G. Romanowskiego.
Od
1861 roku kierował on pracami wiertniczymi koło Petersburga, gdzie drążono
szyby na głębokośc do 137
metrów . Także tutaj Romanowski postarał się o
udoskonalenie technik wiertniczych, a swe idee zreferował w publikacjach w
periodykach fachowych. Przy okazji skonstruował w tym czasie bezpieczną windę
dla górnictwa, wdrozony później w całym Imperium i innych krajach. [Wypada w
tym miejscu przypomnieć, że w roku 236 przed nową erą grecki matematyk
Archimedes skonstruował urządzenie dźwigowe z użyciem lin i bloków. Kilkaset
lat później gladiatorzy rzymscy wjeżdżali na arenę Koloseum też na dźwigniach
podnośnikowych. Przez szereg stuleci idea podnośnika była praktycznie
wykorzystywana w najrozmaitszych celach. W roku 1743 król Francji Ludwik XV
wjeżdżał do apartamentów swej kochanki na „latającym krześle”, a od początku
XIX wieku w kopalniach złota górników opuszczano i podnoszono specjalnymi
dźwigami. Lecz zawsze korzystanie z tego środka „lokomocji” było związane z
ryzykiem dla życia. Toteż wielu konstruktorów w różnych krajach pracowało nad
szczegółami, w których, jak to się mówi, „tkwi szatan”. W 1857 roku Amerykanin
brytyjskiego pochodzenia Elisha Graves Otis zainstalował w jednym z
nowojorskich bloków bezpieczną windę, a w 1889 roku otwarto wieżę Eiffla
wyposażoną w lifty konstrukcji tegoż
znakomitego inżyniera. Szereg udoskonaleń wprowadził również Romanowski.
Potrzeby
rozwoju gospodarki paliwowej Rosji sprawiły, iż rząd tego kraju zwrócił większą
uwagę na traktowane dotychczas marginalnie zagadnienia wydobycia ropy naftowej.
Na ten odcinek skierowano grono najznakomitszych inżynierów, w tym Genadiusza
Romanowskiego, którego w 1865 roku wysłano do Stanów Zjednoczonych w celu
zapoznania się z tamtejszymi osiągnięciami w danej dziedzinie. Jak zawsze,
zadanie zostało wykonane dokładnie i solidnie, a po powrocie przekwalifikowany w międzyczasie inżynier
stanął na czele ekspedycji poszukujących pokłady ropy naftowej w rozległym
regionie uralsko-wołżskim, mianowicie na terenie guberni samarskiej i ufimskiej.
Wynikiem kilkuletnich poszukiwań było
zlokalizowanie kilkunastu gigantycznych złóż węgla kamiennego, ropy naftowej
oraz asfaltu. W publikacjach z tego okresu G. Romanowski wysunął hipotezę o
konieczności występowania tych bogactw naturalnych w takich miejscach i na
takich głębokościach, do których dotarcie było wówczas jeszcze niemożliwe.
Istotnie, po kilku dziesięcioleciach natrafiono tam na przebogate złoża ropu
naftowej, znajdujące się na głębokości ponad 1000 metrów . Ich
zagospodarowywanie uczyniło potem z Rosji potęgę światową w tej
dziedzinie.(Najgłębszy odwiert wydrążony przez G. Romanowskiego wynosił
zaledwie 446 metrów ,
ponieważ ówczesna technika nie była zdolna sięgnąć głębiej. Od 1870 znakomity
uczony, który wciąż dokonywał najrozmaitszych wynalazków w dziedzinie urządzeń
wiertniczych, prowadził poszukiwania na terenie Kubani, lokalizując także tutaj
olbrzymie pokłady rozmaitych paliw. Ułożył też szczegółową mapę geologiczną
tych terenów, wykorzystywaną następnie przez wiele dziesięcioleci.
Później
G. Romanowski dokonał takiegoż dzieła na terenie Tadżykistanu, został autorem
pierwszej mapy geologicznej owych terenów, opublikował obszerną monografię pt. „Materiały dla gieołogii Turkiestanskogo
Kraja” (1875, 1878), zawierając i tu szereg „proroczych” hipotez,
potwierdzonych przez późniejszy rozwój przemysłu wydobywczego.
Przez
pewien okres G. Romanowski pracował także na terenie Krymu i Kaukazu, wniósł
istotny wkład do geologicznego poznania tych regionów. 1894 ukazała się w Petersburgu książka G.
Romanowskiego „Gornoje iskusstwo” czyli
„Sztuka górnictwa”; w 1903 – „Kratkij oczerk issledowanij wostocznoj
czasti Kirgizskoj stiepi i Zapadnoj Sibiri”. Wkład tego uczonego do rozwoju
nauk geologicznych i przemysłu paliwowego w Rosji był imponujący, a jednak rząd
w 1896 roku zwolnił go z posady profesora Instytutu Górniczego (kierował tu
katedrą sztuki górniczej) pod pretekstem „wysługi lat”. 65-letni wówczas
profesor był w doskonałej formir fizycznej i umysłowej, posiadał olbrzymią,
zdobytą w ciągu dziesięcioleci, wiedzę i kulturę intelektualną, którą nadal
mógłby zaszczepiać młodzieży akademickiej, odczuł więc swą dymisję jako
złośliwy afront. Cóż można na to powiedzieć? Tego rodzaju przypadki są regułą
raczej niż wyjątkiem. Ludzie często odpłacają za dobrodziejstwo złośliwością i
czarną niewdzięcznością, ciesząc się, że wreszcie mogą poniżyć i zdeptać kogoś,
kto jest lepszy i mądrzejszy od nich.
Mimo
to należał profesor G. Romanowski do osób, którym jednak udało się w życiu –
dzięki pracowitości i zdecydowaniu – dokonać wielu wyczynów intelektualnych i
zrealizować swój potencjał duchowy, co go szczęśliwie wyróżnia na tle dużego
tłumu tych, o których z właściwą sobie przenikliwością pisał Fryderyk Nietzsche w
dziele „Poza dobrem i złem”: „Trzeba do
tego szczęśliwych okoliczności i wielu rzeczy nieobliczalnych, aby człowiek
wyższy, w którym śpi rozwiązanie jakiegoś problemu, we właściwą porę przystąpił
do działania, aby w porę „wybuchnął”… Zazwyczaj to nie następuje, i we
wszystkich zakątkach kuli ziemskiej siedzą oczekujący, którzy ledwie wiedzą, że
oczekują, zaś prawie nie zdają sobie
sprawy, że czekają napróżno.Niekiedy
także pobudka, ów przypadek, który „zezwala” na działanie, przybywa za późno –
kiedy bezczynność strawiła już najlepsze lata młodości i siły. A czyż to jeden
– właśnie, gdy się „zerwał” – przekonał się z przerażeniem, że członki jego
posnęły, a dusza już za ciężka! „Za późno” – powiedział, zwątpiwszy o sobie, i
od tej chwili stał się na zawsze bezużytecznym. Czyżby w dziedzinie geniuszu
„Rafael bez rąk”, powiedzenie pojęte w najszerszym znaczeniu, miał być
wyjątkiem, lecz regułą? – Geniusz nie jest wszak taką rzadkością; rzadkimi są
tylko owe pięćset rąk, których potrzeba, aby „stosowną porę” ujarzmić, aby
przypadek wziąź za łeb!”… - Może zresztą ową „stosowną porą” jest każda
chwila, w której zdobywamy się na natychmiastowy trwały wysiłek, zakasujemy
rękawy i zabieramy się do twardej, długotrwałej roboty.
Profesor
Genadiusz Romanowski zmarł 5 maja 1906 roku i został pochowany na cmentarzu
Smoleńskim w Petersburgu.
***
PAWEŁ KUŹMIŃSKI
Twórca
silników okrętowych
Wybitnym
inżynierem w zakresie budowy silników okrętowych był Paweł Kuźmiński, urodzony 2 lipca 1840 roku w
guberni chersońskiej na Ukrainie w rodzinie drobnoszlacheckiej. Kuźmińscy
bowiem należeli dawniej do szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego, rozgałęzili
się po całej Rzeczypospolitej, a później po Cesarstwie Rosyjskim i Austriackim.
Jak podaje Stanisław Jastrzębski w książce „Kim
jesteśmy? O szlachcie zagrodowej w Małopolsce Wschodniej?” (Przemyśl 1939),
panowie Kuźmińscy pieczętowali się herbem rodowym Jastrzębiec. Natomiast w
zbiorach Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego Litwy znajdujemy
informacje o tym, że heroldia wileńska kilkakrotnie w ciągu XIX wieku
potwierdzała rodowitość szlachecką licznych panów Kuźmińskich herbu Lubicz, zamieszkałych
w powiecie trockim, szawelskim, telszewskim i upickim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1593;
f. 391, z. 6, nr 7; f. 391, z. 7, nr 1853a; f. 391, z. 9, nr 17, 2892).
Paweł
Kuźmiński tedy, jako latorośl rodziny szlacheckiej, ukończył w 1860 roku
Woroneski Korpus Kadetów i wstąpił natychmiast na studia do Akademii Morskiej w
Petersburgu na wydział mechniki okrętowej. Po czterech latach uczelnię opuścił
z dyplomem inżyniera mechanika marynarki wojennej. Jednocześnie wysłuchał
pełnego kursu wykładów z wyższej matematyki w Petersburskim Praktycznym
Instytucie Technologicznym, co mu umożliwiło znaczące poszerzenie horyzontów
umysłowych i głębsze przygotowanie do przyszłej pracy zawodowej. Gdy był
słuchaczem drugiego roku studiów, ukazała się drukiem jego pierwsza praca
teoretyczna pt. „Nieskolko słow o
maszynach diejstwujuszczych sżatym wozduchom i gazom Szandora” („Morskoj Sbornik”, nr 7, 1862).
Natomiast w jednej z publikacji z roku 1865 początkujący naukowiec jako jeden z
pierwszych w skali powszechnej wysunął koncepcję silnika, w którego komorach
jest spalane paliwo rozpylone.
Zgodnie
z obowiązującymi przepisami Paweł Kuźmiński zaraz po studiach wyruszył w podróż
dookoła świata na jednym z okrętów marynarki wojennej Imperium Rosyjskiego, zwiedził
szereg krajów, poznając przy okazji obce obyczaje i kulturę. Po powrocie odbył
praktykę inżynierską w dziedzinie budowy maszyn w Zakładach Żorskich, a w roku
1878 objął kierownictwo warsztatami budowy żelaznych okrętów na Wyspie Galernej
w Petersburgu, został przyjęty w poczet członków Rosyjskiego Towarzystwa
Technicznego.
Przez
kilka dziesięcioleci Kuźmiński należał do wąskiego grona najbardziej
utalentowanych konstruktorów silników okrętowych, samolotowych i parowozowych.
Skonstruował m. in. oryginalny silnik turbinowy, który następnie wdrożono w
całej marynarce wojennej Rosji. W 1895 r. skonstruował pierwszą na świecie turbinę gazową o stałym
spalaniu paliwa. Ważne miejsce w inżynieryjnej twórczości Kuźmińskiego
zajmowało projektowanie najbardziej racjonalnych kształtów kadłubów statków,
okrętów i łodzi podwodnych. W 1879 roku zaproponował projekt ostronosego
okrętu, który, jak wynikało z obliczeń matematycznych, osiągałby szybkości
najwyższe z możliwych w ówczesnej praktyce żeglarskiej. Warto zaznaczyć, że
młody inżynier współpracował ze sławnym już wówczas wynalazcą i konstruktorem
Stefanem Drzewieckim (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „Twórcy cudzego światła”, Toronto 1996, s. 215 – 233). W 1881 roku
w Zakładach Bałtyckich w Petersburgu zbudowano za środki osobiste Drzewieckiego
stalową szalupę konstrukcji Kuźmińskiego o kształcie tetraedra. Na wodowaniu
tego niezwykłego modelu był obecny profesor D. Mendelejew, słynny autor tabeli
pierwiastków chemicznych, który utrzymywał przyjazne stosunki zarówno ze
Stefanem Drzewieckim, jak i z Pawłem Kuźmińskim, bardzo wysoko je sobie zresztą
ceniąc i umacniając tę przyjaźń podczas
dość regularnych wspólnych wizyt w łaźni miejskiej, kończących się nadużywaniem
znanego napoju 40-procentowego (ustalonego nawiasem mówiąc na tym poziomie
właśnie przez zacnego profesora chemii, który przyjmował do pracy w swym
laboratorium wyłącznie tego adepta,
który po wypiciu duszkiem z probówki 150 gram czystego spirytusu nie zakrztusił
się). Z reguły po tych wizytach w „russkiej bani” dwaj policjanci delikatnie
ujmowali pana profesora pod ręce i odwozili go dorożką do domu, a panowie
Drzewiecki i Kuźmiński także niezbyt pewnym krokiem udawali się do swych
pieleszy domowych.
Do
ciekawszych pomysłów Kuźmińskiego należał m.in. projekt morskiego nosiciela
min. Gdy zaś zaczęto budować lodołamacze, przez dłuższy czas uparcie ostrzegał
Ministerstwo Morskie Rosji przed umieszczaniem śruby okrętowej w przedniej
części kadłuba tego typu statków. Naraził się nawet w ten sposób swym zwierzchnikom,
ale gdy pierwszy rosyjski lodołamacz z umieszczoną – wbrew sugestiom Polaka –
na przodzie statku śrubą okrętową już w trakcie pierwszej wyprawy ją
pogruchotał, okazało się, iż miał rację. Na remont zaś i rekonstrukcję
„Jermaka” wydano setki tysięcy złotych rubli. P. Kuźmiński był w Rosji pionierem
w dziedzinie konstruowania szybkich statków morskich, sporządził wykresy i
modele prototypów szeregu okrętów, które wykorzystano dopiero po latach, w
wielu przypadkach już po zgonie znakomitego inżyniera. Był też wynalazcą tzw.
dynamometru, przyrządu umożliwiającego mierzenie w kompleksowy sposób szeregu
wskaźników hydrodynamicznych podczas ruchu łodzi i statków. Przy czym po opatentowaniu tego
wynalazku konstruktor odmówił przyjęcia wynagrodzenia oraz przywileju autorskiego. Wyniki swych
badań upowszechnił w artykule pt. „Racionalnyj
sposób issledowanija korabla”, opublikowanym w „Zapiskach Russkogo Tiechniczeskogo Obszczestwa” nr 3 1882,
periodyku abonowanym przez akademie nauk i uniwersytety kilkudziesięciu
krajów.
Duże
znaczenie posiadały swego czasu badania i publikacje Kuźmińskiego w zakresie
lokalizacji silnika na statku, typów śrub okrętowych, pomiaru szybkości ruchu
łodzi podwodnych. Imponujące dokonania twórcze tego wybitnego inżyniera były
możliwe nie tylko ze względu na jego wrodzone uzdolnienia, pracowitość i
wiedzę, ale również dzięki ogromnemu entuzjazmowi i oddaniu sprawie, której
służył, czyli postępowi technicznemu. „Kochać
coś bardziej niż życie – powiada Jean Rostand – to uczynić życie czymś więcej niż ono jest”.
I
wreszcie warto zaznaczyć, iż szczególny dział aktywności twórczej P.
Kuźmińskiego stanowią projekty aparatów latających oraz turbinowych silników do
nich. W latach osiemdziesiątych XIX wieku, kierując zakładem budowy okretów i
piastując wysokie stanowisko w Ministerium Morskim Rosji, usiłował wspierać
wysiłki innego wybitnego konstruktora Aleksandra Możajskiego, wynalazcy (1883)
pierwszego na świecie latającego samolotu. (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „Gońcy Ikara”, Mołodeczno 2002, str. 87
– 111). To właśnie dzięki Kuźmińskiemu udało się zdobyć pieniądze na budowę i
dokonanie próbnego lotu słynnego „samolotu Możajskiego”, którego sylwetkę
znajdzie się w każdej poważnej książce z zakresu historii lotnictwa. Nawiasem
mówiąc rosyjskie Ministerstwo Wojny odmówiło (1893) sfinansowania budowy
samolotu konstrukcji Pawła Kuźmińskiego, zaprzepaszczając w ten sposób szansę
na bezdyskusyjny priorytet w tej jakże doniosłej dziedzinie techniki.
Wybitny
konstruktor i inżynier zakończył swe twórcze i pracowite życie prawdopodobnie w
okresie rewolucji bolszewickiej i wojny domowej w Rosji w latach 1917 – 19,
kiedy to tysiące reprezentantów inteligencji petersburskiej zostały zapędzone
na lichtugi i zatopione w otwartym morzu ogniem artyleryjskim.
***
ALFONS RZESZOTARSKI
Zasłużony metalograf
Był wybitnym
specjalistą w dziedzinie metalurgii i metalografii. Urodził się w Radomiu 22
października 1847 roku w rodzinie szlacheckiej pieczętującej się godłem
Junosza. Matka zaś wywodziła się z niemieckiej rodziny Sieglów. W Radomiu też
minęło jego dzieciństwo i wczesna młodość. W 1867 roku Alfa ukończył klasyczne
gimnazjum radomskie i bez zwłoki wstąpił na fakultet fizyczno-matematyczny Szkoły Głównej w Warszawie, przemianowanej w
1870 roku na Cesarski Uniwersytet Warszawski. Po trzech latach nauki przeniósł
się jednak na wydział mechaniczny Petersburskiego Instytutu Technologicznego,
będącego największą uczelnią w Cesarstwie Rosyjskim, przygotowującą
specjalistów w dziedzinie budowy maszyn. Właśnie tutaj młody człowiek poważnie
zainteresował się tematem metalurgii i postanowił w niej się specjalizować.
***
Trudno
się tej decyzji dziwić, ponieważ ta gałąź wiedzy, jak każda inna zresztą,
zawiera wiele tajemnic i tworzy szerokie pole do popisu dla umysłów ruchliwych
i dociekliwych. Już sama długa historia metalurgii stanowi interesujący
przedmiot badawczy. Tak na przykład kapłan i zakonnik katolicki z XI wieku
zwany Teofilem (Theophilus) wiele uwagi w swym dziele „O sztukach rozmaitych ksiąg troje” (polskie wydanie Kraków 1880) poświęca zagadnieniom obróbki
metali. W rozdziale „De temperamento
ferri” (O hartowaniu żelaza) powiada: „Dłutka
hartują się tym sposobem. Gdy zostaną opiłowane i w swoje trzonki osadzone,
wkłada się ich zakończenie do ognia i zaraz gdy zacznie się rozżarzać, wyciąga
się i w wodzie gasi… Nadaje się też hart żelaziwom, któremi szkło i większe
kamienie rznąć można, a to w taki sposób: weź trzechletniego kozła, uwiąż go w
stajni i nie daj przez trzy dni żadnej paszy, czwartego zaś daj mu paproci na
żywność i nic więcej. Gdy tak żywić go będziesz przez dwa dni, na noc następną
zamknij go w beczce przedziurawionej u
spodu, zaś pod te dziury podstaw inne naczynie całe, w któryby się jego mocz
zbierał. Gdy się już przez dwie lub trzy noce tym sposobem dostateczna ilość
zbierze, wypuść kozła, a w jego moczu hartuj swoje żelaziwa. Także w moczu
małego chłopczyka ryżego hartowane żelaziwa nabierają twardości większej niż w
zwyczajnej wodzie”. Te dziwaczne przepisy były przez wiele stuleci uważane
za absolutnie „naukowe” i, kto wie, czy czasem nie sprawdzały się w praktyce.
Tenże
autor we fragmencie „De cupro” (O miedzi)
notował: „Miedź tworzy się w ziemi.
Gdy się na jej żyłę natrafi, dobywa się
ją z wielkim trudem przez kopanie i wyłamywanie. Jest bowiem bardzo twardym
kamieniem zielonego koloru i naturalnie związanym z ołowiem. Kamień ten obficie
nałamany kładzie się na stosie drew i wypala na sposób wapiennego; przez co
jednak nie zmieni barwy, lecz tylko twardość utraci, aby mógł być potłoczonym.
Potem drobno pokruszony kładzie się do pieca i przy użyciu węgla i miechów
wypala się dniem i nocą bez przestanku. Winno się to uważnie i ostrożnie
odbywać, aby, mianowicie, najprzód węgli nałożyć, potem na nie drobnego
kamienia nasypać, i znowu węgli i na nie kamienia, tak powtarzając aż do
napełnienia pieca. Gdy kamień topić się zacznie, ołów zeń przez pewne otwory
wyciecze, a miedź wewnątrz pozostanie. Całość po dłuższym paleniu się ostudzi i
wygarnie, a piec na nowo takimże sposobem napełni. Do miedzi tak stopionej domieszawszy
piątą część cyny, pozyska się metal, z jakiego się dzwony odlewa”…
Jak
można wnioskować choćby tylko z tego jednego tekstu, sztuka metalurgii nie była
w XIX wieku ani nowa, ani prosta, lecz przebyła długą drogę rozwoju. Jeden ze
znakomitych uczonych niemieckich tedy pisze: „Od początku istnienia człowieka towarzyszy mu technika, niesie więc
ona ze sobą pierwotnie tyle inteligencji, ile ma on sam. (…) Do najdawniejszych
świadectw ludzkiego rzemiosła należy produkcja broni, której wśród narządów człowieka
brakuje; należałoby tu też wspomnieć o ogniu, skoro początkowo służył
chronieniu ciepła. Byłby to przykład zastępowania narządów, obok którego
występuje zasada odciążania narządów i zasada przekraczania ich wydolności.
Kamień w dłoni odciąża i zarazem podnosi efekt bijącej pięści; wóz, dosiadane
zwierzę odciążają nas w ruchu pieszym i znacznie przekraczają naszą wydolność.
Zwierzę juczne może być namacalnym przykładem zasady odciążania. Samolot
zastępuje skrzydła, które nam nie wyrosły, i przewyższa niepomiernie wszelką
zdolność lotu organicznego… Stosujemy te zasady posuwając się coraz dalej na
zewnątrz i obejmując techniką coraz większe obszary sfery organicznej.
Prawdziwym progiem rozwoju kulturowego jest wyłączenie drewna (oraz kamienia)
dzięki wynalazkowi obróbki metali, co już dawno znalazło wyraz w nazwach epoki
brązu i epoki żelaza. Metal zastępuje i niezwykle efektywnie przewyższa
możliwości materiałów bezpośrednio znajdowanych w przyrodzie, zwłaszcza w
technice wytwarzania broni. Byłto pierwszy wielki krok na drodze
uniezależnienia się od żywej przyrody, eliminacji własnych narządów i
przewyższenia nie tylko ich możliwości, ale w ogóle tego, co organiczne. Drewno
np. zostało w wielu dziedzinach wyparte przez żelazo, koks lub sztuczne tworzywa,
skóra i konopie przez liny stalowe, światło woskowych świec przez gaz lub
elektryczność, naturalne barwniki jak purpura i indygo przez barwniki
syntetyczne itp.” (Arnold Gehlen, Antropologia
filozoficzna). Bez wątpienia jednak podstawą współczesnej cywilizacji technicznej stał się
przemysł ciężki, czyli produkcja metali i wyrobów metalowych. Bez metali
funkcjonowanie i rozwój nowoczesnych społeczeństw od kilku stuleci byłoby nie
do pomyślenia. Dlatego też tak ważne miejsce w dziejach nauki i techniki zajmuje
szeroko pojęta metalurgia, do której rozwoju przyczynili się liczni
reprezentanci różnych państw i narodów zarówno europejskich, jak też
pracujących na kontynencie azjatyckim,
afrykańskim czy amerykańskim.
Dzieje
odkrycia i stosowania poszczególnych metali i ich stopów bywały nieraz dość dramatyczne. Tak np.
nikomu nieznany aptekarz Heinrich Klaproth wędrował latem 1789 roku po czeskich
Rudawach, a po drodze natrafił na nieużyteczny wówczas minerał o nazwie blenda
smolista. Zabrał też kilka kawałków tego bardzo ciężkiego materiału do domu i
poddał w przyaptecznym laboratorium serii eksperymentów, otrzymując w końcu
drobny ciemny proszek, stanowiący, jak
uznał, nieznany dotąd nauce pierwiastek chemiczny, któremu nadał miano
„uran” – na cześć Uranosa, posępnego
boga z mitologii greckiej, ojca
tytanów. Faktycznie był to tlenek uranu, a nie czysty uran, lecz
Klaproth opublikował kilka tekstów naukowych o swych badaniach nad tym metalem
i w końcu został profesorem chemii na Uniwersytecie Berlińskim. Losy zaś
wykorzystania uranu przez ludzi okazały się nad wyraz dramatyczne, jeśli nie
powiedzieć tragiczne. Po wielu dziesięcioleciach, bo aż w roku 1896, Henri
Becquerel spostrzegł, że uran promieniuje, a Maria Skłodowska dokładnie to
zjawisko zbadała, nazwała je promieniotwórczością , a w blendzie smolistej
odkryła jeszcze dwa pierwiastki – polon i rad. Później Enrico Fermi, Albert Einstein, Władimir Kurczatow, szereg
innych fizyków opisali zjawisko rozszczepialności uranu 238 i opracowali
technologię produkcji broni nuklearnej. Jedynym krajem, który poważył się tej
potwornej broni użyć, stały się USA, które zrzuciły w sierpniu 1945 roku bombę
atomową na katolicką katedrę w japońskim mieście Hiroszima w momencie, gdy
trwało tam nabożeństwo poranne. Gdy Albert Einstein o tym się dowiedział, miał
jakoby rzec: „Gdybym tylko wiedział, do
czego wykorzystają wyniki mych badań, zostałbym zegarmistrzem”…
***
Alfons
Rzeszotarski został w 1875 roku, po ukończeniu studiów, za osobistym
wstawiennictwem dyrektora Petersburskiego Instytutu Technologicznego Jana
Wyszniegrodzkiego, zatrudniony w charakterze inżyniera metalurgii w słynnych
Zakładach Putiłowskich. Jednak już na miejscu młody człowiek poprosił, aby
zatrudniono go w charakterze zwykłego robotnika przy piecu martenowskim, aby
mógł się od podstaw zapoznać z procesem „narodzin” metalu z rudy żelaznej. Ta
uciążliwa, lecz jakże owocna, praktyka trwała pół roku, kiedy to pan Alfons
został mianowany na starszego piecowego,
a potem na kierownika pieca martenowskiego. W 1876 roku młody specjalista
opublikował swój pierwszy tekst naukowy pt. „O
wyrabianiu stali według sposobu Martina”
w „Przeglądzie Technicznym” (nr
4 1876).
We
wrześniu tegoż roku Rzeszotarski dostał ofertę pracy z Obuchowskich Zakładów
Stali, gigantycznego ośrodka przemysłowego, produkującego nie tylko części
metalowe (m.in. osie) do wagonów kolejowych czy okrętów, ale też doskonałe
armaty i działa artyleryjskie. Młody inżynier przyjął ofertę i zaraz został
współpracownikiem i zastępcą profesora Dymitra Czernowa, kierownika jednego z
wydziałów produkcyjnych, specjalisty uważanego za bodaj najznakomitszego
metalurga rosyjskiego, autora szeregu wynalazków i odkryć. Młody Polak tak
zaimponował Czernowowi swą inteligencją, wiedzą, zaangażowaniem, kulturą
osobistą, rzetelnością i obowiązkowością, że już wkrótce wziął bezpośredni
udział w jego zaawansowanych pracach naukowo-badawczych, a po odejściu
profesora (1880) objął kierownictwo odnośnego wydziału Zakładów Obuchowskich.
W
1878 r. ukazały się kolejne dwa teksty naukowe Alfonsa Rzeszotarskiego wydrukowane w „Przeglądzie Technicznym”: „Łamliwość
żelaza i stali w stanie ciepłym” (nr
7) oraz „Besemerowanie i sposób
prowadzenia tej czynności” (nr 8). W
1880 zamieszczono w tymże periodyku obszerny artykuł „Przegląd nowszych ulepszeń, doświadczeń i badań dokonanych w zakresie
stali zlewnej”. W tymże czasie Rzeszotarski zaczął regularnie publikować
swe opracowania w rosyjskich periodykach fachowych: „Artilleryjskij Żurnał”, „Wiestnik Technologów”, „Gornyj Żurnał”, „Zapiski
Imperatorskogo Techniczeskogo Obszczestwa”.
Najbardziej
interesowały go dwa podstawowe zagadnienia: mikrostruktura stali oraz sposoby jej
hartowania. Już w 1881 roku miesięcznik „Morskoj
Sbornik” opublikował pierwszy jego artykuł naukowy na ten temat pt. „Razlicznyje teorii otnositielno zakałki
stali”, w którym autor ustosunkowywał się do rozmaitych metod hartowania
stali, praktykowanych w uprzemysłowionych krajach Europy i w Stanach
Zjednoczonych oraz zaprezentował kilka własnych nowatorskich idei dotyczących
technologii hartowania stopów żelaza. W 1882 wydano w Petersburgu pierwszą
książkę A. Rzeszotarskiego pt. „Teoria
zakałki” („Teoria hartowania”), a w 1884 drugą
„Metalurgia stali”, które to
dzieła ostatecznie utwierdziły jego autorytet jako jednego z najbardziej
kompetentnych fachowców w skali
międzynarodowej.
W
1884 roku zarząd artylerii morskiej Cesarstwa Rosyjskiego zamówił w Zakładach
Obuchowskich armaty nowej konstrukcji, które miały być zainstalowane na
okrętach marynarki wojennej tego kraju. Jasne jednak było, że aby te działa
mogły funkcjonować, musiałyby być wykonane z nowego, szczególnie wytrzymałego
gatunku stali, którego w Rosji wówczas jeszcze nie produkowano. Zadanie
opracowania receptury i jej sprawdzenia w warunkach laboratoryjnych powierzono
inżynierowi Alfonsowi Rzeszotarskiemu, który też znakomicie z niego się
wywiązał, wynajdując nowy gatunek stali i opracowując sposób jej produkcji. W
zakładach zorganizowano też nowy wydział, który miał pracować dla resortu
wojskowego, a kierownictwo nim powierzono właśnie Polakowi. W późniejszym
okresie (1892) Rzeszotarski opracował m.in. technologię produkcji stali
pancernej dla krążowników, która w niczym nie ustępowała najlepszym materiałom
produkowanym w Szwecji i Wielkiej Brytanii. Odkrycia i nowe technologie
wymyślane przez polskiego naukowca goniły jedno za drugim, aż wywindowały
Imperium Rosyjskie na pierwsze miejsce w skali światowej pod względem jakości i
ilości stali artyleryjskiej, której dorównać w tym okresie nie potrafiła
produkcja żadnego kraju europejskiego; odkrył m.in. doniosłą rolę niklu w
nadawaniu stali większej sprężystości i mocy.
W
1895 roku Rzeszotarski założył pierwsze w Rosji i jedno z pierwszych w Europie
laboratorium metalografii, w którym realizował rozległy program badań
naukowych. Jego wynalazki w tej dziedzinie były prezentowane i nagradzane na
wystawach w Londynie, Warszawie, Petersburgu, Moskwie. 1898 wydano w
Petersburgu jego książkę „Mikroskopiczeskije
issledowanija żeleza, stali i czuguna”, za którą Rada Naczelna Rosyjskiego
Towarzystwa Technicznego przyznała mu złoty medal, było to bowiem dzieło
nowatorskie w skali powszechnej i zostało przetłumaczone na język angielski,
francuski i niemiecki.
Od
1902 Rzeszotarski pełnił obowiązki profesora zwyczajnego katedry metalurgii
Petersburskiego Instytutu Technologicznego; w 1903 opublikował skrypt dla
studentów z zakresu metalurgii stali.
Znakomity inżynier
był żonaty z Polką, Marią Iwanowską. Z tego przykładnego stadła
pozostało pięcioro dzieci, trzy córki i dwóch synów. Pan Alfons pełnił szereg
funkcji w petersburskiej wspólnocie polskiej, zgromadzonej przy kościele św.
Katarzyny. Często i hojnie wspomagał młodzież polską studiującą na wyższych
uczelniach stolicy Cesarstwa. Zmarł na zapalenie płuc w styczniu 1904 roku w
Petersburgu, lecz zgodnie z ostatnią wolą pogrzebany został na Cmentarzu
Powązkowskim w Warszawie. Polskie serce chciało na zawsze spocząć w polskiej
ziemi.
***
PAWEŁ HOŁUBICKI
Rywal Alexandra
Bella
Był
jednym z najzasłużeńszych uczonych europejskich w dziedzinie elektrotechniki i
telefonii na przełomie XIX i XX wieku. W 1878 roku zademonstrował na
posiedzeniu Cesarskiego Towarzystwa Przyrodoznawstwa, Antropologii i Etnografii
telefony własnej konstrukcji, które słusznie są uważane za pierwsze rosyjskie
projekty w tej dziedzinie techniki. Publikacje naukowe P. Hołubickiego w
okresie około 1880 – 1910 ukazywały się regularnie na łamach zarówno polskich,
rosyjskich, jak też brytyjskich, niemieckich, włoskich, francuskich periodyków
fachowych.
Jeśli
mówić o pochodzeniu znakomitego konstruktora i wynalazcy, to można powiedzieć,
że urodził się 28 marca 1845 roku w mieście Tarusa guberni kałuskiej w rodzinie
niezamożnego, aczkolwiek wykształconego i kulturalnego, urzędnika powiatowego.
Rodzina mieszkała w Rosji dopiero od paru pokoleń.
Trzeba bowiem przypomnieć, że Hołubiccy herbu
Janina i Korsak byli pradawną szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, a
stanowili odgałęzienie potężnego rodu panów Korsaków i pisali się początkowo
„Korsak Hołubicki”; potem pozostał tylko przydomek odmiejscowy. Hołubiccy
mieszkali początkowo na Wileńszczyźnie, Kowieńszczyźnie i Witebszczyźnie. Tak
Stanisław Hołubicki przed rokiem 1584 piastował urząd podstarościego
kowieńskiego. Wydaje się, że to jego syn Jan Stanisławowicz Hołubicki, „dworanin Jego Korolewskoje Miłosti”, figuruje w jednym z zapisów
archiwalnych wileńskich z roku 1586 (Akty
izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju dla Razbora Drewnich
Aktow, t. 24, s. 419; t. 8, s. 411, 420). Panowie Hołubiccy około 1590 roku
posiadali m.in. dobra Dzierzgańce i Preny w powiecie trockim; jeden z nich miał
na imię Jan (Akty izdawajemyje, t.
18, s. 88; t. 30, s. 78).
Jan
Stanisławowicz Hołubicki, jako ziemianin hospodarski powiatu orszańskiego,
sądził się w 1596 roku z kniaziem Iwanem Łukomskim o nieoddanie długu przez
tego ostatniego (Akty izdawajemyje, t.
32, s. 45). Stefan Hołubicki w 1599 pełnił obowiązki burmistrza połockiego. Pan
Hrehory Hołubicki spod Mińska figuruje jako świadek na procesie w sądzie
grodzkim mińskim 1600 (Akty izdawajemyje,
t. 18, s. 172). Piotr Hołubicki, deputat wiłkomierski, 2 sierpnia 1610 roku
podpisał jeden z wyroków trybunału wileńskiego (Lietuvos Tribunolo sprendimaj, s. 227, Vilnius 1988). Około 1650 generałem królewskim województwa
mińskiego był Piotr Kazimierz Hołubicki (Akty
izdawajemyje, t. 15, s. 44). Maciej Hołubicki, właściciel dóbr Łomazy koło
Brześcia, około roku 1687 pełnił obowiązki namiestnika dworu Jego Królewskiej
Mości.
Byli
też Hołubiccy pochodzenia żydowskiego. „Wywód
familii urodzonych Hołubickich herbu Janina” z 21 września 1805 wywodzi tę rodzinę od
Daniela Hołubickiego, który „przemieniając
wiarę staro-zakonną żydowską przyjął na się Katolicką prawdziwą przy
świadectwie wielu obywateli w roku 1758 novembra 2 dnia”… Z żony Anny Łabuciówny
zostawił synów Franciszka (ur. 1780) i Jakuba (1789), chrzczonych w kościele w
Janiszkach. Wszyscy trzej panowie w 1805 roku uznani zostali przez heroldię
wileńską „za aktualną szlachtę” i wpisani
do klasy drugiej Ksiąg Szlachty Guberni Litewsko – Wileńskiej (Centralne
Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 992, s. 186 –
187).
Aryjscy
Hołubiccy herbu Janina, właściciele Białegostoku w powiecie łuckim, jak też dóbr
Dorohinie i Orzechów w województwie kijowskim, byli potwierdzani w rodowitości
przez Wołyńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich 12 grudnia 1827 roku, oraz
w latach 1829 i 1848; Departament
Heroldii Senatu Rządzącego Cesarstwa Rosyjskiego w Petersburgu
zatwierdził ich szlacheckość 14 grudnia 1882. Ta właśnie gałąź rodu przeniosła
się do guberni twerskiej i kałuskiej.
***
Michał
Hołubicki, ojciec Pawła, postarał się zaszczepić synowi zamiłowanie do książek,
do zdobywania wszechstronnej wiedzy na własną rękę. Sam też przygotował go do
gimnazjum w Twerze, podczas nauki w którym chłopiec należał do grona
wybijających się uczniów i nieraz zadziwiał nauczycieli swą inwencją,
niestandardowym stylem myślenia. Oceny miał bardzo dobre i niejako w sposób
naturalny wstąpił po ukończeniu gimnazjum na studia wyższe na wydział
fizyczno-matematyczny Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego. W 1870 roku
zmarł ojciec Pawła, na skutek czego młody człowiek pozostał bez środków do
życia, musiał przerwać studia i wrócić do osieroconego domu rodzicielskiego.
Dobre imię ojca w Tarusie pomogło synowi rychło znaleźć zatrudnienie początkowo
w charakterze pośrednika sądowego, a następnie (od 1876) sędzi powiatu
taruskiego. Hołubicki zamieszkał w pobliskiej miejscowości Poczujew. Choć gros
czasu był pochłaniany przez pracę zawodową, nic przecie wspólnego nie mającą ze
sferą badań naukowych w zakresie elektrotechniki, to jednak młody człowiek nie
porzucił swego zainteresowania tą dziedziną wiedzy. Zarobione pieniądze wydawał
przeważnie na to, by we własnym domku urządzić laboratorium techniczne,
regularnie nabywał czasopisma elektrotechniczne, ukazujące się w USA, Europie
Zachodniej i Rosji, co umożliwiło mu osiągnięcie przyzwoitego poziomu naukowego
i prowadzenie na własną rękę pionierskich badań naukowych, jak też publikację
ich wyników. Prowincjonalny sędzia był jednocześnie cenionym i coraz bardziej
znanym naukowcem!
W
1878 pan Paweł przyjął ofertę objęcia posady głównego inżyniera warsztatów
remontowych Kolei Bendero – Gałackiej, co znowuż umożliwiło mu dokonywanie szeroko pomyślanych doświadczeń w zakresie
łączności, koniecznej w transporcie. Wbrew niesprzyjającym okolicznościom
losowym trzydziestoparoletni inżynier potrafił postawić na swoim, mimo wszystko
został czołowym w Rosji i jednym z najlepszych w Europie wynalazcą w dziedzinie
techniki telefonicznej. Jego liczne modele aparatów łącznościowych były
wdrażane do produkcji i umożliwiały oszczędzanie olbrzymich środków dzięki
uniezależnieniu się od importu z takich potęg technologicznych jak Niemcy, USA,
Wielka Brytania i Francja.
Warto
podkreślić, że powstanie telefonii nowoczesnej, jak zresztą całego postępu
technicznego, nie stanowiło jakiegoś jednorazowego zaskakującego odkrycia na
skutek olśnienia któregoś z genialnych konstruktorów. W rzeczywistości każdy
epokowy wynalazek techniczny dość powoli jakby wyłania się z całego
dotychczasowego rozwoju danej dziedziny wiedzy, aż wreszcie ktoś najbardziej szczęśliwy stawia w
tym trudnym, opornym i zbiorowym wysiłku
przysłowiową kropkę nad „i” i… uchodzi za jedynego „sprawcę cudu”. Tak się
działo również z długotrwałymi i skomplikowanymi narodzinami telefonu. W
kierunku wynalezienia aparatu, który umożliwiałby przesyłanie na odległość
wiadomości słownych pracowało wielu inżynierów amerykańskich i niemieckich,
włoskich i szwedzkich, rosyjskich i brytyjskich, polskich i francuskich. Wyniki
ich badań były w różnych językach publikowane, a następnie uwzględniane przez
kolegów i rywali z różnych krajów. Jednak ostatni krok decydujący został
poczyniony przez amerykańskiego fizjologa i fizyka Alexandra Grahama Bella
(1847 – 1922), Szkota z pochodzenia, profesora uniwersytetu w Bostonie, który w
1876 roku skonstruował aparat uchodzący za pierwszy w dziejach ludzkości
telefon z prawdziwego zdarzenia, a w 2013 roku udało się zrekonstruować i
odtworzyć pierwsze zdanie nadane telefonicznie przez jego konstruktora. Na aparat Bella
składały się: mikrofon przetwarzający dźwięki na impulsy elektryczne, słuchawka
przetwarzająca sygnały elektryczne na dźwiękowe. Przy tym mikrofon był
elektromagnetyczny, węglowy bowiem został skonstruowany niezależnie od siebie
przez Thomasa Alvę Edisona (1847 – 1931), wybitnego samouka, autora ponad
tysiąca opatentowanych wynalazków technicznych, w 1876 roku oraz przez Anglika
pracującego w USA Davida Edwarda Hughes’a (1831 – 1900) w roku 1878. (Nawiasem
mówiąc Edison prócz tego wynalazł w 1877 fonograf, w 1879 – żarówkę
elektryczną, a w 1882 zbudował w Nowym Jorku pierwszą na świecie elektrownię, w
1891 wynalazł kineskop, a w 1910 ostatecznie zbudował zasadowy akumulator żelazo-niklowy. Był to jeden z największych
geniuszy technicznych ludzkości, a jednak działał nie w próżni, lecz w
kontekście globalnego procesu rozwojowego techniki, a w swych tekstach
uwzględniał odkrycia i ustalenia m.in. Pawła Hołubickiego i lwowiaka Henryka
Machalskiego (1835 – 1919), jak też innych inżynierów.
W 1878 roku pojawiły się w Wielkiej Brytanii
i USA pierwsze napowietrzne linie telefoniczne. Wówczas to w jednej ze swych „Kronik” Bolesław Prus na łamach „Kuriera
Warszawskiego” napisze: „Z szerszego widnokręgu wypadków zapisać
należy szybkie upowszechnianie się telefonu, naczynia osobliwego nabożeństwa,
które przenosi mowę ludzką na znakomite odległości. Wynalazek ten jeszcze w
roku bieżącym wywołać może przewrót w stosunkach ludzkich, byle tylko
elektryczność staniała. Przy powyższym
warunku każdy przyzwoity człowiek wychodząc na ulicę będzie mógł zaopatrzyć się
w dostateczną liczbę drutów łączących go z najdroższymi sercu osobami. Żony
wówczas staną się ideałem cnót, przyjaciele domu wynaleźć będą musieli nowe
słowniki, obmowa i plotkarstwo przejdą w dziedzinę mitów.
Warszawa roztelefonowała się na dobre. Nawet
zarząd wodociągowy urządził telefonowy
koncert, prawdopodobnie dla swoich urzędników i oficjalistów, którym na
koncerty naturalne pensja nie wystarczy”… itd. Autor „Faraona” i „Lalki”, znakomity przecież
intelektualista, tak jak wielu innych, ironicznie traktował nowo narodzone
dziecko cywilizacji.
Gdy
Herberta Wellsa poproszono, by wyjaśnił, co to jest telegraf, ów rzekł:
Wyobraźcie sobie gigantycznego kota, którego ogon znajduje się w Liverpool, a
głowa w Londynie. Gdy kota nadepnąć na ogon w jednym mieście, w drugim rozlega
się miauczenie. Właśnie tak działa telegraf. – A co to jest telegraf bez drutu?
– Jest to to samo, tylko bez kota, - miał ironicznie zauważyć Wells.
Jak
widać więc i mądrze ludzie korzystają z
prawa do robienia głupich docinków.
Być
może należy w tym miejscu także nadmienić, iż w słynących z geniuszu
technicznego Niemczech doniosłą rolę w rozwoju technologii elektrycznej i
telefonicznej odegrał uczony o polskim rodowodzie Adolf Karl Heinrich Słaby
(1849 – 1913), który po ukończeniu w 1873 roku Akademii Technicznej w Jenie
obronił pracę doktorską „Űber
die Bewegung eines schweren Punktes auf
einer rotierenden Bahn” , a następnie wykładał matematykę na uczelniach
Potsdamu i Berlina. Od 1882 pełnił obowiązki profesora Wyższej Szkoły
Technicznej Charlottenburg, gdzie założył i prowadził katedrę elektrotechniki.
Od 1895 był członkiem Niemieckiej Akademii Przyrodników Leopoldina. Odegrał
rolę pioniera techniki radiowej w Niemczech, wzniósł (1897) pierwsze w tym
kraju urządzenie antenowe służące do telegrafu bezpośredniego pod Potsdamem. W
1903 założył Towarzystwo Telegrafii Bezprzewodowej (później znane jako „Telefunken
AG”). Adolf Słaby opublikował szereg tekstów naukowych, a najważniejszym jego
dziełem była wielokrotnie wznawiana (1897, 1901 i in.) „Die Funkentelegraphie”.
Postęp
w zakresie technik gromadzenia, odtwarzania, przechowywania i przekazywania
informacji trwa nadal w zawrotnym tempie. W 1902 roku Duńczyk Waldemar Paulsen
jako pionier użył namagnetyzowanego drutu stalowego w celu przekazania
informacji z pokolenia na pokolenie. Pierwsze plastikowe taśmy magnetyczne
zostały opracowane w 1908 roku przez firmę niemiecką BASF. Na skutek pierwszej
wojny światowej badania przerwano, wznowiono w 1928, ale dopiero w 1950 roku
weszły one do użytku powszechnego, a to za sprawą amerykańskiej korporacji „Recording
Associated”. Dyski kompaktowe powstały w Holandii w 1978 roku.
***
Rozwój
łączności telefonicznej i innych nowoczesnych technologii w Rosji odbywał się
jako część integralna razem i równolegle do innych krajów cywilizowanych i
wcale nie był w stosunku do nich cofnięty, gdyż ten kraj od XIX wieku
dysponował liczną, dobrze przygotowaną kadrą techniczną, w której łonie
znajdowało się bardzo wielu Polaków, a
jednym z nich był właśnie Paweł Hołubicki.
Po
pokonaniu oporu, jak zawsze i wszędzie nieufnego, ociężałego i bezwładnego, aparatu biurokratycznego
Hołubicki na przełomie lat 1880/81 przeprowadził szereg prób łączności
telefonicznej na liniach Kolei Bendero – Gałackiej z wykorzystaniem aparatów
własnej konstrukcji. W doniesieniu do Departamentu Kolei z września 1881
roku inżynier komunikował: „W trakcie prób z czterema telefonami między
Benderami a Skinosami (96 wiorst) rozmowa przebiegała wcale sprawnie,
informacje oraz dźwięki były wyraziste i klarowne. Osoby uczestniczące w
rozmowie wymieniły między sobą bez najmniejszych przeszkód i błędów dziesięć służbowych depesz; w
trakcie dalszych prób nawiązania łączności między Benderami a Trojanowym Wałem
(205 wiorst) wynik był identyczny”…
Na
ile trudne jest jednak torowanie nowych dróg w nauce i technice, świadczy
werdykt ekspertów niemieckiej komisji rządowej, która w 1883 roku – bardzo
aczkolwiek ostrożnie, lecz wbrew ewidentnym faktom – doszła w raporcie do
wniosku, że – zacytujmy – „telefony
nadają się do przekazywania dźwięku tylko na odległość nie przekraczającą
dziesięciu kilometrów”. A przecież aparaty skonstruowane przez Hołubickiego
wówczas okazywały się skuteczne na odległość powyżej 250 km . Co więcej, w 1885
roku elektrycy francuscy, wykorzystujący udoskonalone aparaty konstrukcji
Hołubickiego zrealizowali łączność telefoniczną na linii między Paryżem a Nancy
(353 km ),
co z kolei dało naszemu konstruktorowi powód do skrytykowania postawy swych
monachijskich kolegów i ich aparatów: „Można
się dziwić z powodu udanych prób na odległość 10 kilometrów z tak
fatalnymi urządzeniami, lecz w żadnym razie nie powinno się powoływać na te
doświadczenia jako na dowód rzekomej „niemożliwości rozmowy telefonicznej na
większą odległość”.
Mimo
osiągnięcia wyników przodujących w skali światowej Hołubicki miał olbrzymie
trudności z wdrożeniem do praktyki swych wynalazków. W 1881 roku prawo do
telefonizacji całego rozległego, największego na ziemi kraju - wbrew zdrowemu
rozsądkowi i intersom narodowym Rosji - uzyskała międzynarodowa kompania
telefoniczna Bella. Hołubicki usiłował dopiąć tego, by właśnie jego aparaty
telefoniczne, w tym komutatory, - najlepsze ówcześnie w skali globalnej –
zostały wdrożone do produkcji i do użytku w Rosji, co by uczyniło ją potentatem
w tej dziedzinie, przyniosło olbrzymie zyski, a autorowi konstrukcji
zagwarantowało środki na prowadzenie dalszych badań naukowych. W tym celu
wynalazca zorganizował własnym kosztem w swych dobrach Poczujew warsztaty produkcyjne wytwarzające seryjnie
kilka modeli aparatów telefonicznych. Od 1991 genialny konstruktor nieustannie
molestował ministra spraw wewnętrznych prośbami o zezwolenie na telefonizację
własnymi siłami choćby jednego miasta rosyjskiego. Lecz bez skutku. Na
wszystkich podaniach wynalazcy widzimy rezolucję pana ministra: „Ostawit’ bez posledstwij”, czyli pozostawić
bez odpowiedzi… Dopiero apelacja do władz lokalnych zaowocowała względnie
znaczącymi wynikami. W 1883 zezwolono Pawłowi Hołubickiemu na telefonizację
szeregu urzędów w Jekatierinosławiu (obecnie Dniepropietrowsk), potem (1885) w
Kałudze. W ten sposób nasz rodak znacznie wyprzedził Bella w dziele
telefonizacji Rosji, tym bardziej, że jego aparaty pod każdym względem
przewyższały konstrukcje amerykańskiej. Jednak niebawem władze petersburskie
zablokowały twórcze wysiłki Hołubickiego, zmierzające do zdystansowania USA w
dziedzinie postępu technicznego. Chodziło widocznie m.in. o to, że wśród
wysokich urzędników Petersburga i Moskwy zbyt głęboko był zakorzeniony zabobon
o domniemanej wyższości cywilizacyjnej Zachodu i o rzekomym skazaniu świata
słowiańskiego na odgrywanie tylko roli epigona w stosunku do ludów germańskich
i romańskich. Dużą rolę odgrywało też przekupstwo i korupcja, urzędasi rosyjscy
łatwo dawali się przekupić amerykańskim firmom żydowskim, które korzystały
m.in. z usług swych rodaków zamieszkałych w Cesarstwie i tworzyli dla nich
warunki korzystniejsze niż wynalazcom i producentom rodzimym. Jedną z ofiar
tych machinacji padł Paweł Hołubicki i jego znakomite wynalazki.
A
jednak w okresie 1881 – 1885 inżynier skonstruował szereg aparatów
telefonicznych (m.in. z wykorzystaniem magnesów dwu- i czterobiegunowych),
które zyskały uznanie specjalistów z uniwersytetu petersburskiego, londyńskiego
i paryskiego. Wystąpił z serią odczytów publicznych w szeregu krajów
europejskich, a produkowane przezeń w zakładach poczajewskich aparaty uważano w
Europie za bezkonkurencyjne. Trudno się temu dziwić, skoro gwarantowały idealną
słyszalnośc na odległośc 1000
km , podczas gdy modele Bella czy Ericsona zawodziły
częstokroć i na linii pięciokrotnie krótszej. W 1882 roku Hołubicki
skonstruował m.in. telefon stołowy z urządzeniem służącym do automatycznego
przełączania łączy elektrycznych układu
zależnie od położenia słuchawki. Jeszcze jedną jego zasługą było opracowanie
naukowych zasad wprowadzania telefonii do przemysłu i transportu oraz
realizacja pierwszej na świecie sieci stacjonarnych budek telefonicznych (na
Kolei Kurskiej i Mikołajewskiej), jak też systemu telefonicznego w pociągach.
Jeszcze większe bodaj znaczenie miało opracowanie projektu stacji telefonicznej
z baterią centralną, kiedy to inni użytkownicy nie musieli już u siebie baterii
instalować. Był to wynalazek, który posłużył niejako za fundament pod późniejszy
rozwój zautomatyzowanych sieci telefonicznych. W ten sposób P. Hołubicki
dobitnie się przysłużył rozwojowi kultury technicznej ludzkości.
***
W
1880 roku Robert Mackenzie pisał w dziele „The
Nineteenth Century”: „Historia człowieka jest historią postępu wyznaczanego
przez akumulację wiedzy i mądrości, nieustanne przechodzenie z niższego na
wyższy poziom inteligencji i dobrobytu. Kolejne generacje wzbogacają i
pomnażają nowymi zwycięstwami otrzymane w spadku dobra, po czym przekazują je
dalej swym następcom (…). Rozwój dobrobytu człowieka, wydarty egoistycznym
manipulacjom książąt, pozostawiony dziś jest dobroczynnej regulacji wielkich
praw opatrznościowych”. Wydaje się, że do tych „praw opatrznościowych”
wypada policzyć także prawo postępu technicznego, który tworzy dla ludzkości
wręcz nowe sposoby egzystencji. „Im
doskonalsza technika, tym większa liczba jednostek zyskuje możliwość
wyobrażenia sobie siebie samego jako kogoś innego. Po pierwsze, technika
rozwija podział pracy, który z kolei otwiera możliwości większego zróżnicowania
doświadczeń i charakterów. Po drugie, postęp techniczny zwiększa ilość czasu
wolnego, co daje możliwość „przymierzania się” do zmiany nie tylko nielicznym
rządzącym, lecz i szerokim kręgom. Po trzecie, kombinacja techniki i czasu
wolnego pomaga ludziom zapoznać się z innymi rozwiązaniami, to znaczy oferuje
im nie tylko większą ilość towarów i doświadczeń, lecz także większą
różnorodność „modeli bycia” jednostkowego i społecznego” (David Riesman, Samotny tłum). W sposób szczególny te
słowa dotyczą bodaj właśnie techniki z zakresu informatyki, do której też
należy technika telefoniczna.
***
W
marcu 1892 roku na skutek podpalenia (sprawca nie został nigdy wykryty)
spłonęły doszczętnie należące do Pawła Hołubickiego warsztaty produkcji
telefonów w Poczujewie. Spaliły się też wszystkie papiery, cała dokumentacja
poprzednich i najnowszych wynalazków – dziesiątki tysięcy stron tekstów,
wykresów, rysunków, tablic, obliczeń. Może chodziło o niegodziwość konkurencji,
może o ślepą ludzką zawiść czy mściwość. Niewiadomo. Tak ślepy przypadek nieraz
marnuje i niszczy cały dorobek człowieka. W płomieniach zgorzała cała niezwykle
droga narzędziownia, przebogaty różnojęzyczny księgozbiór z zakresu
elektryczności, telefonii i telegrafii. Kilkadziesiąt wysoko wykwalifikowanych
mistrzów swego fachu z dnia na dzień pozostało bez pracy i bez środków do
życia. W prasie z żalem podkreślano, że inżynier Hołubicki budzi w tej chwili
powszechne współczucie nie tylko jako człowiek, który stracił cały dorobek
swego życia, ale przede wszystkim jako czynny, mądry, energiczny i niezwykle
uzdolniony wynalazca, który odtąd nie będzie mógł kontynuować swych ulubionych
badań w dziedzinie elektrotechniki i telefonii. I rzeczywiście, środków na
odbudowę i rekonstrukcję warsztatów produkcyjnych on nie posiadał, rząd
wyasygnować na ten cel nie chciał ani grosza. Hołubicki zaproponował
przekazanie całej swej posiadłości (około 20 ha ) skarbowi państwa pod warunkiem, że założy
się tu szkołę techniczną dla dzieci miejscowych mieszkańców. Ale i tę
inicjatywę skorumpowani urzędnicy zignorowali.
Dalsze
lata wybitny uczony żył ze skromnej emerytury, poświęcając nieco czasu na
kontynuowanie tylko teoretycznych rozwiązań w zakresie techniki łączności. W
1900 roku został zaproszony i wziął udział w charakterze gościa honorowego w
Wystawie Światowej w Paryżu, na której nie bez satysfakcji stwierdził, że
liczne jego wynalazki i konstrukcje są z powodzeniem wdrażane do produkcji we
Francji, Niemczech, Szwajcarii. W okresie zaś około 1900 – 1910 w fachowej
periodyce szeregu krajów europejskich ukazywały się publikacje, omawiające
rozmaite wynalazki Pawła Hołubickiego. Widocznie gdyby tego formatu inżynier
mieszkał w dowolnym kraju zachodnim, rząd lub firmy prywatne zapewniłyby mu nie
tylko przyzwoity poziom życia, ale i sfinansowały prowadzenie dalszych badań
naukowych. W Rosji pozostał jedną z wielu w tamtych stronach niezauważonych
„kur znoszących złote jaja”… Podobnie zresztą jak np. Konstanty Ciołkowski,
twórca naukowych podstaw teorii lotów kosmicznych i kosmofilozofii, bliski
przyjaciel P. Hołubickiego. [Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia komizmu, t. I, Rzeszów 1997). Gdy pan Paweł w 1897
roku odwiedził był swego przyjaciela w Borowsku, po powrocie w dzienniku
odnotował: „Pierwsze wrażenie było
przerażające: malutki pokoik, w nim nieduża rodzina: mąż, żona, dzieci i bieda,
bieda wyzierająca ze wszystkich szczelin i kątów, a pośrodku różne modele
techniczne oraz stosy notatek i książek”… Ciołkowski własnym kosztem
wydawał w nakładzie po kilkadziesiąt egzemplarzy swe genialne książki i
broszury i rozsyłał je pocztą do bibliotek Europy, Rosji i Ameryki. Tylko
dlatego jego imię nie zostało zatracone, lecz na wieczne czasy złotymi
zgłoskami wpisało się do roczników nauki
powszechnej i kultury ogólnoludzkiej, jako intelektualnego twórcy ery
kosmicznej. Hołubicki, póki mógł, w miarę skromnych możliwości wspierał z
własnej kieszeni Ciołkowskiego oraz uprosił jedno z towarzystw naukowych
wypłacić wizjonerowi kosmosu razową zapomogę. Po pożarze 1897 roku sam jednak
spadł na dno nędzy i potrzebował pomocy, która tak znikąd i nie nadeszła.
Wybitny intelektualista zachował jednak w trudnej sytuacji przysłowiowy spokój
olimpijski. Jak z godnością znosił okres względnego powodzenia i dobrobytu, tak
też godnie dźwigał ciężar niepowodzenia, jakby w myśl słów filozofa: „Jeśli życie raz się obeszło z kimś
prawdziwie po zbójecku i odjęło mu z czci, przyjaciół, zwolenników, zdrowia, co
tylko odjąć mogło, w następstwie odkrywa się, być może, kiedy minie pierwsze
przerażenie, iż się jest bogatszym niż przedtem. Albowiem dopiero wtedy wie
się, co należy do nas tak, iż żadna zbójecka dłoń tknąć tego nie zdoła.A z
łupiestwa i zamętu wychodzi się, być może, z wyniosłością wielkiego obszarnika”
(Friedrich Nietzsche, Wędrowiec i
jego cień). Dopiero bowiem gdy się wszystko utraci, ma się pańską i
wyniosłą pewność, iż nikt nam niczego odebrać nie jest w stanie.
Paweł
Hołubicki zmarł 9 lutego 1911 roku i w mroźny zimowy dzień pochowany został na
wiejskim cmentarzu sioła Spas – Horodec
niedaleko Tarusy. Dziś nikt nie wie, gdzie się znajduje jego mogiła.
Ludzie rzadko cenią, a często nienawidzą swych prawdziwych dobroczyńców.
***
JAN
JARKOWSKI
Konstruktor
kolejnictwa
Wywodził
się z mińskiej gałęzi pradawnego rodu szlacheckiego, pieczętującego się
pierwotnie godłem Korczak, a pochodzącego z
Podgórza Krakowskiego. W dawnych przekazach archiwalnych można nieraz
natknąć się na wzmianki o reprezentantach tej rodziny. Na przykład Krzysztof
Jarkowski był jednym z oficerów polskich w oddziałach, które w 1612 roku
okupowały Moskwę (Archeograficzeskij
sbornik dokumentow, t. 4, s. 312). Andrzej Jarkowski w 1764 roku podpisał
akt konfederacji generalnej warszawskiej (Volumina
Legum, t. 7, s. 69). W tymże
okresie źródła wzmiankują imię Michała Jarkowskiego, szlachcica województwa
brzeskiego (Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju dla Razbora Drewnich Aktow, t. 4, s. 570).
W
zbiorach Narodowego Archiwum Historycznego Białorusi znajdują się obfite
materiały dotyczące dziejów tego zacnego rodu (f. 319, z. 2, nr 3775, s. 1 –
310). Wykres drzewa genealogicznego tej rodziny sporządzony w 1838 roku
wskazuje osiem pokoleń. Antoni, syn Macieja, Jarkowski w 1827 roku skierował „Prośbę z objaśnieniem” do „Prześwietnej Deputacyi Wywodowej Gubernii
Mińskiej”, w której czytamy: „W
pokoleniu pierwszym na linii za protoplastę położony Mikołaj Jarkowski był
aktualnym Polskim Szlachcicem i w naturze mając ochotę zajęcia się służbą
rycerską, tak to powołanie istotnie udowodnił. – Albowiem pomieniony Jarkowski,
Samuel Dubikowski oraz dalsza szlachta, zostając w wojsku w rozprawach
wojennych, nie oszczędzając zdrowia i życia, na niebezpieczeństwa narażali się.
– Tę ich usilność nadgradzając Król Polski najjaśniejszy Zygmunt III, każdemu z
osobna po włok 8 ziemi w uroczysku Broniuszy zwanym w województwie Nowogrodzkim leżącym,
przywilejem na wieczne czasy nadał. – Że w kolei następnej przez sukcesorów
rzeczonego Mikołaja Jarkowskiego to nadanie w obce przeszło ręce, o tem przekonuje dokument asekuracyjny
między Piotrem Jarkowskim w piątym pokoleniu będącym, a Józefem Mośkiewiczem,
skarbnikiem nowogrodzkim, nastałym w roku 1760 (…).
W pokoleniu drugim Wojciech po zejściu ojca
swego Mikołaja Jarkowskiego, będąc naturalnym sukcesorem wszelkiej
pozostałości, posesorem zostawszy, przedsięwziął z żoną swoją Krystyną z
Laweckich Jarkowską nabyć zaścianek Domasławszczyzna łowiący się w powiecie
oszmiańskim leżący od Daniela i Marianny z Niewiarowiczów Sieniawskich (…). W
pokoleniu trzecim Samuel i Andrzej byli synami Wojciecha (…). W pokoleniu
czwartym Samuel wydał na świat synów trzech: Adama, Zacharyasza i Pawła… Że
jednak żona Samuela Zofia ze Świętorzeckich, mniej mając przywiązania do dzieci
własnych, a więcej do rodzeństwa swojego, przed zejściem swoim z tego świata,
stanowiąc testamentową dyspozycję, cały swój wniosek dla familii swojej
przeznaczyła(… 1682).
Zacharyasz z żoną swoją Eufrozyną z
Domienieckich Jarkowscy, małżonkowie, posiadając folwark Wierebiowszczyzna w województwie
Mińskim sytuowany, doświadczali wiele niespokojności przez Michała Woronowicza
i żonę jego Jadwigę Makowiecką, również od Krystyny Małopieniawskiej Michałowej
Woronowiczowej, nie mniej od Łukasza, Dominika i Michała Jarkowskich oraz
Judyty Kuczukówny w bliskim sąsiedztwie mieszkających… Ci wszyscy pomienieni
jedno rozumiejąc, ustawiczne czyniąc napadnienia, niemało krzywdy i szkody w
zabieraniu gruntów i sianożęci czynili, z gromadą ludzi do boju usposobionych
na folwark wyżej nadmieniony napadali, samych nadmienionych Zacharyasza z żoną
Jarkowskich tyranizowali oraz dalsze bezprawia spełniali, a o te wszystkie
krzywdy uczyniony w Grodzie Mińskim proces daje świadectwo roku 1699 (…)” etc,
etc. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr
3775, s. 4 – 5, 12).
Znanym
w swoim czasie działaczem oświatowym był wykładowca prawa w Liceum Wołyńskiego
Antoni Jarkowski (1760 – 1828); Paweł Jarkowski (1781 – 1843) zaś pełnił w
tejże uczelni funkcje bibliotekarza; Wojciech Jarkowski (1767 – 1836) wykładał
gramatykę i bibliografię (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne
Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 17 – 18). Wszyscy trzej bracia byli
absolwentami Akademii Wileńskiej. Jarkowscy siedzący na Wołyniu pieczętowali się
herbem Jastrzębiec.
***
Jan
Tadeusz Julian Jarkowski (po rosyjsku pisany jako „Iwan Jarkowskij”) urodził
się na Mińszczyźnie w 1844 roku. Jak można wnioskować z zachowanych listów i
innych materiałów źródłowych dotyczących jego życiorysu, już we wczesnej
młodości, a nawet w dzieciństwie, wyróżniał się konsekwentnym i skłonnym do
perfekcjonizmu usposobieniem, zapamiętale rozczytywał się w rozmaitych
lekturach, a jedną z najbardziej ulubionych jego książek w okresie gimnazjalnym
było dzieło Tomasza a Kempis „O
naśladowaniu Chrystusa”, które czytywał w łacińskim oryginale jako „De imitatione Christi”, a którego
duchem i mądrością do głębi się przejmował, z zachwytem chłonąc np. słowa: „Trudno jest pozbyć się złych nawyków, a
jeszcze trudniej postępować wbrew własnej woli. Lecz jeżeli nie uda ci się w
rzeczach drobnych i łatwych, jakże poradzisz sobie z trudniejszymi? Już na
początku staraj się przezwyciężać swoje skłonności i pozbyć się złych nawyków,
bo inaczej powoli zabrniesz w prawdziwe trudności... Jeżeli na początku zdołamy
się trochę przełamać, to z czasem wszystko będzie nam przychodzić lekko i
radośnie… Jeśli potrafisz opanować sam siebie, o, jaki spokój cię ogarnie, jaką
radość sprawisz innym, ile przybędzie ci żarliwości w nieustannym duchowym
doskonaleniu się”…
Przesiąknięty
za młodu wzniosłymi ideałami chrześcijaństwa J. T. J. Jarkowski przez cały swój
późniejszy żywot był szanowany przez ludzi ze względu na swe godne i życzliwe
usposobienie, jak też uczciwy i rzetelny stosunek do zycia, który umożliwił mu
zrealizowanie pięknych marzeń młodości, urzeczywistnienie ambitnych planów, w
tym zdobycie doskonałego wykształcenia i dokonanie szeregu oryginalnych
wynalazków inżynieryjnych, które są przecież zasadniczo czymś podobnym do dzieł
sztuki czy literatury, ponieważ też stanowią wykwit twórczych poszukiwań i
odkryć.
W
1870 roku młody człowiek ukończył Instytut technologiczny w Petersburgu, a
potem przez parę lat pracował w swym zawodzie na Kolei Południowo – Zachodniej.
W 1872 został oddelegowany w celu
doskonalenia kwalifikacji zawodowych do
Niemiec i Francji, przodujących ówcześnie potęg technicznych.
Po
powrocie zza granicy osiadł na długie dwadzieścia lat w Moskwie jako pracownik Kolei
Moskiewsko – Brzeskiej, pełniąc tu niezmiennie funkcje naczelnika Głównych
Warsztatów Kolejowych Cesarstwa Rosyjskiego. Był nie tylko świetnym
administratorem, ale też utalentowanym konstruktorem i wynalazcą w zakresie
techniki kolejowej. W sposób szczególny interesował się w tym okresie
technologią produkcji i wykorzystania paliw i metali. Opracował oryginalne
projekty urządzeń technicznych, które opatentował; wiele publikował na temat
ogólniejszych zagadnień technologicznych. Jako pierwszy w Europie zastosował
ropę jako opał w piecach spawalniczych braci Gujon w Moskwie. Skonstruował i
kierował produkcją pieców do spalania ekskrementów, nader przydatnych w dużych zakładach pracy i w miastach nie
posiadających kanalizacji. Opatentował oryginalną konstrukcję maszyny
rotacyjnej, jak też przyrząd do badania jakości smarów i szereg dalszych
wynalazków, które zostały wdrożone do praktyki technologicznej w Rosji, Francji
i innych krajach. W 1894 został mianowany dyrektorem naczelnym Newskich
Zakładów Mechanicznych w Petersburgu, którą to funkcję pełnił równie
skutecznie, jak poprzednie.
***
W
listopadzie tegoż roku do Mińskiego Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich zwrócił
się inżynier – technolog Jan Tadeusz
Julian, syn Józefa, Jarkowski z prośbą o potwierdzenie swego szlacheckiego
pochodzenia, które to potwierdzenie niebawem uzyskał (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi, f. 319, z. 2, nr 3775, s.
275 – 277). Przy okazji potwierdzono przynależność do stanu szlacheckiego
czterech jego synów: Aleksandra, Witolda, Jana i dwuimiennego Władysława
Michała, zrodzonych z matki Heleny Szendzikowskiej. W 1898 zostawił służbę
państwową i objął posadę dyrektora jednej ze spółek akcyjnych w Orle, co umożliwiło
lepsze zarobki, które zresztą wydawał na
wypróbowanie rozmaitych wynalazków technicznych, których sam niejako
seryjnie dokonywał. Jan Jarkowski był człowiekiem niesłychanie twórczym i
pracowitym, a jego zainteresowania wybiegały nawet w sferę najbardziej
oderwanych rozważań filozoficznych i kosmologicznych, którym poświęcił kilka
książek. W 1888 w Paryżu
opublikował „Hypothese cinematique de la
gravitation avec la formation des elements chimiques”. W 1889 wydał
w Moskwie dzieło pt. “Wsiemirnoje tiagotienije
kak sledstwije obrazowanija wiesomoj matierii wnutri niebiesnych tieł”, które
opublikował także po polsku pt. „Atrakcja
we wszechświecie jako skutek formowania się materii ważkiej wewnątrz ciał
niebieskich”.
Jan
Jarkowski traktował Ziemię jako swoisty organizm ożywiony, który funkcjonuje,
żyje, oddycha, rozwija się i rośnie. W jednym z tekstów, opublikowanych w 1888
roku uczony sformułował tezę o tym, że Ziemia powoli zwiększa swą masę i
objętość na skutek tego, że siła grawitacji ściąga na planetę z kosmosu
rozmaite obiekty materialne, od atomów do meteorytów i asteroid. Na skutek zaś
ciągłego wzrostu masy ulega m.in. zwiększeniu siła grawitacji Ziemi.
W
1891 roku ukazał się „Pogląd nowy na
przyczyny zjawisk meteorologicznych”, a w 1894 – „Budowa materii i siły molekularne”.
Zmarł
J. Jarkowski w 1902 roku.
***
Nieco
później zasłynął w Europie jeszcze jeden przedstawiciel tej rodziny, mianowicie
syn Jana, Witold Jarkowski. . Prasa krajowa na początku 1910 roku donosiła: „W Moskwie odbył się olbrzymi zjazd
przyrodniczy, który zgromadził 5000 uczestników. Jedna z sekcji tego zjazdu
zajęła się żeglarstwem powietrznym i obudziła szerokie zainteresowanie.
Szczególne zaciekawienie i ożywioną dyskusję wywołało wystąpienie naszego
rodaka inżyniera Witolda Jarkowskiego, znanego teoretyka lotnictwa,
współpracownika „Revue Aerienne” i innych pism europejskich, poświęconych tej
kwestii. U nas imię pana Jarkowskiego znane jest z doskonałych artykułów o
wystawie we Frankfurcie nad Menem w „Gazecie Warszawskiej” i in., oraz z pracy
drukowanej w „Poradniku Językowym” i ustalającej terminologię lotnictwa.
Pan Jarkowski zaproponował w swym referacie
wprowadzenie stałej jednostki aerodynamicznej dla ilościowego porównania
różnych systemów samolotów. Jest to nowy krok na drodze stwarzania
teoretycznych podstaw lotnictwa, dotychczas nie dokonany przez Europę.
Przed wyjazdem, udając się do różnych miast
na szereg odczytów pan Jarkowski
poświęcił jeden wieczór Domowi Polskiemu w Moskwie, gdzie wygłosił odczyt
popularny z dziejów żeglarstwa powietrznego, ilustrowany mnóstwem modeli i
rysunków na ekranie. Zgromadzeni witali prelegenta serdecznymi oklaskami”. [Na
marginesie dodajmy, że w tym czasie autorem pomysłu lotniczego silnika
odrzutowego był Polak Florian Grubiński, zmarły w 1910 roku].
Miesięcznik
„Świat” we wrześniu 1911 roku pisał: „Rok ubiegły był dla nauki polskiego
żeglarstwa powietrznego dobrym początkiem. Paryska Ecole Superieure
d’Aeronautique et de Construction Mecanique obdarzyła dyplomami dwóch Polaków:
Ziembińskiego i Króla. W roku bieżącym daje nam trzeciego, i tym razem siłę
zgoła profesorskiego rozmachu, Witolda Jarkowskiego.
Inżynier Jarkowski nie jest nowicjuszem ani
awiatyki, ani nauki w ogóle. Przed laty czternastu ukończył Instytut
Technologiczny w Petersburgu; od lat kilku wybitne jego prace o żegludze
powietrznej zyskuje powodzenie na kongresach naukowych, obiegają wydawnictwa
naukowe francuskie; - co więcej, w lipcu zeszłego roku doczekały się
przedstawienia na posiedzeniu Francuskiej Akademii Nauk. Kurs wyższej szkoły
aeronautycznej, która jedynie skończonych inżynierów przyjmuje bez egzaminów –
przebył pan Jarkowski z najświetniejszym wyróżnieniem”… Na pytanie
dziennikarza odnośnie wydania jego prac
o lotnictwie w języku francuskim Jarkowski odparł, że chętnie by to uczynił,
gdyby znalazł nakładcę, który „zdecydowałby
się ponieść bodaj koszta druku i papieru”.
Kończy
„Świat” swą korespondencję smutnym
wnioskiem: „Niestety, to dola u nas wielu
prawdziwych uczonych! Interesują nas, wzruszają, porywają nawet… Ale dopiero
wówczas zazwyczaj, gdy tych „naszych” luminarzy zbyliśmy się lekkomyślnie, gdy
możemy chełpić się Skłodowską, Drzewieckim, Nenckim w Paryżu, Brucknerem w
Berlinie, Kowalskim w Szwajcarii. Miejmy nadzieję, że inżynierowi Jarkowskiemu
los będzie lepiej sprzyjał”… Niestety, współczesne polskie opracowania z
historii techniki i encyklopedie w ogóle o nim nie wspominają. Nie ma tu bowiem
kultu i podziwu dla mistrzów pracy intelektualnej.
***
MICHAŁ KURAKO
Inżynier hutnictwa
Urodził
się w miejscowości Koziele powiatu krasnopolskiego, dobrach dziedzicznych swego
dziadka po kądzieli, generała gwardii cesarskiej Wiktora Arcimowicza, na
Mohylewszczyźnie 23 września 1879 roku. Ojciec jego, Konstanty Kurako, był
pułkownikiem armii rosyjskiej w stanie spoczynku. Gdy chłopiec miał nieco ponad
dwa lata, jego wychowanie bez reszty wziął na siebie dziadek, człowiek o
usposobieniu samotniczym i filozoficznym, który po przejściu do rezerwy całą
swą miłość skupił na ukochanym wnuczku. Ponieważ zaś dobrze wiedział, iż „żyć
znaczy walczyć”, postanowił przygotować wnuka do walki życiowej tak, by
poradził sobie z największymi nawet przeciwnościami losu, czyli po spartańsku.
Na wszelkie sposoby kształtował i rozwijał w chłopczyku odwagę, męstwo,
uczciwość, wytrwałość, skromność, jak też wytrzymałość fizyczną. W czasach, gdy
za cechy pozwalające przetrwać powszechnie nieomal uznawano kundli spryt,
chytrość, przebiegłość, brak wstydu i sumienia, kult złotego cielca –
zaszczepianie powyższych cnót mogło się wydawać jakimś anachronicznym, zupełnie
niecelowym nieporozumieniem i dziwactwem.
I
rzeczywiście, w narzuconej światu europejskiemu w XIX – XX wieku „cywilizacji
pieniądza” stare rycerskie cnoty byłyby mało przydatne w sensie praktycznym,
choć przecież z punktu widzenia mądrości i prawego sumienia właśnie kultura
merkantylna byłaby nie tylko dziwactwem,
ale i politowania godnym głupstwem. Lecz duże masy ludzkie, które pchnięto w
kierunku zapamiętałej pogoni za dobrami konsumpcyjnymi, nie mają zrozumienia
dla wartości duchowych, akceptują tylko to, co można zjeść, wypić, strawić i
wydalić, czyli dobra „namacalne”. Wartości duchowych nie da się jednak ani
połknąć, ani pomacać, i dlatego wielu uważa je po prostu za nieistniejące. „Człowiek masowy po prostu nie ma
moralności, która zawsze z istoty rzeczy jest poczuciem podporządkowania się
czemuś, świadomością służby i zobowiązania… Nie chodzi tu tylko o to, że ten
typ człowieka odrzuca moralność, czuje się od niej wyzwolony. Od moralności w
żaden sposób nie można się uwolnić. To, co określamy jako „amoralność”, które nawet
gramatycznie nie jest poprawne, w rzeczywistości nie istnieje. Jeśli nie chcesz
podporządkować się żadnej normie, to musisz velis nolis podporządkować się
normie, jaką jest negowanie istnienia wszelkiej moralności, a to nie jest
postawa amoralna, lecz niemoralna. Jest to moralność negatywna” (Jose
Ortega y Gasset, Bunt mas). Ta
moralność negatywna, będąca zaprzeczeniem klasycznej kultury europejskiej
bazuje po prostu na ludowym, plebejskim przeświadczeniu, iż podstawą życia
ludzkiego jest robienie, posiadanie i
wykorzystanie pieniędzy. To brudne przeświadczenie mas, stanowiące zresztą
główny zabobon także naszych czasów, jest też ich najgłębszym błędem. Dobra
materialne bowiem są dobrami pozytywnymi jedynie o tyle, o ile znajdują się w
p[osiadaniu osób rozumnych i dobrych. Jak pisał Fryderyk Nietzsche w dziele „Der Wanderer und sein Schatten”: „Tylko ten powinien
posiadać majątek, kto ducha posiada; inaczej majatek jest niebezpieczeństwem
publicznym. Albowiem człowiek majętny, który z czasu wolnego, jaki mu zapewnia
majątek, nie umie uczynić użytku,będzie w ciągu dalszym natarczywie ubiegał się
za majątkiem. To ubieganie się będzie jego rozrywką, jego podstępem wojennym w
walce z nudą. W końcu z umiarkowanego majątku, któryby wystarczył człowiekowi duchowemu,
powstaje właściwe bogactwo: zwodniczy wynik duchowego uzależnienia i ubóstwa.
Przecież wydaje się ono czymś zupełnie innym, niż każe oczekiwać jego nędzne
pochodzenie, ponieważ może się ukrywać za maską wykształcenia i sztuki: tę
maskę właśnie może ono kupić. Przez to budzi zawiść biedniejszych i
niewykształconych – którzy w gruncie rzeczy zazdroszczą zawsze wykształcenia i
w masce nie widzą maski – i powoli przygotowuje przewrót społeczny: albowiem
pozłacana dzikość i komedianckie
nadymanie się w rzekomym „rozkoszowaniu się cywilizacją” nasuwa tamtym myśl, iż
„wszystko zależy tylko od pieniędzy” – podczas gdy bez wątpienia coś niecoś
zależy od pieniędzy, lecz o wiele więcej rzeczy zależy od ducha (…) Do pewnego
tylko stopnia majątek czyni człowieka niezależniejszym, swobodniejszym. Jeden
stopień dalej, a majątek staje się panem, posiadacz zaś – jego niewolnikiem.
Jako taki musi mu poświęcać swój czas, myśli i zobowiązuje się na przyszłość
(…) – wszystko to, być może, wbrew swej najwewnętrzniejszej i najbardziej
zasadniczej potrzebie”… Czyli że miał rację św. Antoni Pustelnik, który
twierdził: „Umiłowanie pieniądza przynosi
wiele szkody tym, co go lubią”…
Wydaje
się, że generał Arcimowicz, człowiek nader majętny, lecz przede wszystkim
szlachcic polski starej daty, niejako dziedzicznie obciążony wyrafinowaną
kulturą i mądrością wielu pokoleń zacnego rycerstwa kresowego, doskonale zdawał
sobie sprawę z powyżej wyłuszczonych prawd filozoficznych, wychowywał więc
wnuka przede wszystkim w duchu poszanowania podstawowych wartości etycznych i w
rezerwie wobec dóbr materialnych. Chłopczyk wyrastał więc na kogoś pozbawionego
merkantylizmu, odważnie stawał do walki w obronie sprawiedliwości i prawdy.
Bawiąc się na co dzień z dziećmi chłopskimi stawał często w obronie młodszych i
słabszych; bił się na pięści ze starszymi i silniejszymi kolegami. Gdy wracał
posiniaczony i skopany do dziadka, ów przytulał go do siebie i mawiał, że
prawdziwy męzczyzna nigdy nie płacze i nigdy nie ustępuje. Aby Michaś nie
zniewieściał, dziadek drastycznie ograniczył jego kontakty nawet z rodzoną
matką i zachęcał chłopca do ćwiczeń fizycznych, do dalekich, całodniowych
wypraw wędkarskich, do lektury książek o życiu i czynach Aleksandra
Macedońskiego, Hannibala, Ryszarda Lwie Serce i innych znakomitych dowódców
wojskowych, przewidywał bowiem dla wnuka karierę wojskową.
Takie
wychowanie, i owszem, dało liczne pozytywne wyniki. Chłopiec wyrastał na
człowieka pracowitego, sprawiedliwego, bezwzględnie przyzwoitego i odważnego.
Lecz ujawniły się także skutki komplikujące życie młodego człowieka. Nie
potrafił on zmilczeć tam, gdzie ostrożność nakazywała milczenie, był porywisty
tam, gdzie byłaby wskazana daleko posunieta powściągliwość. Francis Bacon z
Verulamu twierdził, iż w każdym człowieku tkwi coś w rodzaju „zmysłu
niezależności”, jedna z najdostojniejszych sił natury ludzkiej, żywy płomień,
świecący na drodze postępu i wolności. Zmysł niezależności dąży do wyłamania
się z rutynowego biegu zdarzeń i myśli, kieruje losem ludzi, popycha ludy na
barykady, na nieznane kontynenty i planety. Osoby obdarzone mocnym potencjałem
tego instynktu są motorem postępu, lecz ich losy prywatne zawsze są trudne, a
często tragiczne. Tak też stało się w przypadku Michała Kurako.
Gdy
dziadek zmarł, prosząc przed śmiercią, by wnuk poiszedł do Korpusu Kadetów,
zaczęły się dla chłopca czasy niełatwe. W Połockim Korpusie Kadetów miał
młodzian, co prawda, dobre oceny ze wszystkich przedmiotów naukowych, ale nie z
zachowania. Nie znosił bowiem musztry, formalizmu, narzucanej z zewnątrz
sztywnej dyscypliny, ani też odrobiny czyjejkolwiek niesprawiedliwości w
stosunku do kogokolwiek. Często więc porywał się na nauczycieli i przełożonych
z ostrymi zarzutami, drwinami; nie słuchał
rozkazów. Po pół dnia stał za karę na kolanach, był zamykany do karceru,
gdzie sypiał na kamiennej pryczy ubrany tylko w cienką koszulę. Karany na
rozmaite, nieraz wymyślne i okrutne, sposoby, nie dał się złamać i nigdy nie
posiadł w stosunku do ludzi „cnoty pokory”. W końcu wyrzucono go więc na zbity
pysk z Korpusu Kadetów i kazano matce zabrać „małego drania” do domu. Tutaj
przez kilka miesięcy krnąbrny chłopiec oddawał się namiętnej lekturze dzieł z
dziedziny podróży geograficznych i historii wojskowości, obficie
reprezentowanych w księgozbiorze pozostałym po ubóstwianym dziadku, a potem
został oddany do szkoły rolniczej. Jak można było oczekiwać, także tu
skutecznie zatruwał życie kierownictwu zakładu i nauczycielom, a gdy
parokrotnie zastosowano wobec niego poniżającej kary chłosty, uciekł ze szkoły
i udał się tym razem nie do domu, lecz do miasta Jekatierinosław, gdzie
urządził się do pracy w zakładzie
metalurgicznym. Niespełna szesnastoletni młodzieniec musiał po 12 godzin
dziennie tuyrać pchając przed siebie ważące ponad tonę wagonetki wypełnione
rudą w halach fabrycznych, w których panowało nieznośne gorąco, zaduch i łomot
metalu. Takiej katorgi nie wytrzymywali zbyt długo nawet dorośli, silni
fizycznie mężczyźni, ale Michał Kurako rozumiał, że odwrotu nie ma i
nieustępliwie trwał przy raz powziętej decyzji życiowej. Nie miał przecie
żadnej alternatywy. Na szczęście hart ducha i ciała, nabyty ongiś pod
kierunkiem dziadka Arcimowicza, pomógł mu przetrwać ten nad wyraz niełatwy
okres jego życia. Co prawda, i w hucie żelaza ten młody człowiek zasłynął z
niezależnego charakteru, ale wyniszczający wysiłek fizyczny pochłaniał cały
zasób jego energii, tak iż na przysłowiową walkę z wiatrakami już sił witalnych
nie starczało, a i refleksja poważniejsza po przebytych doświadczeniach uczyła moderowania impulsów emocjonalnych.
Jakże
jednak w tak trudnych warunkach życiowych zetknął się młody człowiek ze sferą
wynalazczości technicznej, a nawet dokonał w niej szeregu nie lada osiągnięć?
Pracując później jako tragarz próbek metalu i szlamu przy laboratorium
zakładowym Michał Kurako często rozmawiał z laborantami, zainteresował się
literaturą z zakresu chemii i metalurgii, zaczął ją uważnie na własną rękę
studiować. A ponieważ czynił to powodowany niewymuszoną chęcią poznania
tajników technologii hutniczej, nie zaś na mocy konieczności czy przymusu
zewnętrznego, jego wiedza była nie tylko trwała, ale i twórcza. Po pewnym
czasie spostrzegła to administracja zakładu i awansowała pana Michała do
stanowiska hutnika, następnie przeznaczyła do pełnienia funkcji mistrza. A on
wszędzie spisywał się znakomicie, był dokładny, zdyscyplinowany, pełen
inicjatywy i inwencji. W okresie późniejszym przeniesiono go do zakładów
hutniczych w Gdańcewie, następnie do Mariupola. W tym drugim zakładzie,
wzniesionym przez inżynierów amerykańskich, M. Kurako odbył swego rodzaju staż pod
kierunkiem gości zza oceanu, ale wkrótce prześcignął ich, dokonując kilku
istotnych modyfikacji w konstrukcji hut, co pozwoliło zauważalnie zwiększyć
wydajność produkcji. Amerykanie
zaproponowali samorodnemu talentowi wyjazd na stałe do USA i zatrudnienie w
biurze konstruktorskim jednej z największych korporacji metalurgicznych tego
kraju. M. Kurako jednak oferty nie przyjął. Od 1900 awansował na starszego
mistrza, od 1903 na kierownika cechu
Kramatorskich Zakładów Metalurgicznych. Odtąd został też zawadowym
konstruktorem hut, dokonał całej serii oryginalnych rozwiązań w dziedzinie
konstrukcji hutniczych, wynalazł m.in. nowe typy żłobów, furm, chłodni;
zaprojektował szereg pieców hutniczych, które potem doskonale sprawdziły się w
praktyce, a jego idee i wynalazki zostały wdrozone w całej Rosji, jak również w
USA, Niemczech i innych wysoko rozwiniętych pod względem technicznym krajach.
Jednak
burzliwe wydarzenia roku 1905, rewolucja, zamieszki w całym kraju nie mogły nie
wpłynąć na losy Michała Kurako, który nieopatrznie dał się wciągnąć do ruchu
nielegalnego, wstąpił do bojówki robotniczej, gdy zaś ta została rozbita przez
policję, wyjechał do dóbr rodowych na Białoruś. Tam również niezrównoważone
usposobienie fatalnie determinowało postępowanie. Pan Michał nieodpłatnie
rozdał chłopom należące od wieków do jego rodziny kilkaset hektarów gruntu
uprawnego, lasów i łąk. Usiłował też sformować z byłych poddanych swego dziadka
oddział partyzancki, majacy walczyć przeciwko Rosji carskiej. Te „knowania”
zostały oczywiście ujawnione, ponieważ chłopi ochoczo donosili władzom o
„niegodnym postępowaniu” swego dobroczyńcy, który został niebawem aresztowany,
osądzony i zesłany do guberni wołogodzkiej. Po pięciu latach karę złagodzono,
niedoszłemu dowódcy powstańców pozwolono powrócić do pracy w swym zawodzie.
Pracując
w Zakładach Juzowskich Michał Kurako kierował cechem hutniczym, na podstawie
którego zorganizował szkołę hutników, zwaną później „akademią Kurako”, w której
przez pewien czas pobierali naukę późniejsi znakomici specjaliści,
profesorowie, członkowie Cesarskiej Akademii Nauk: G. Kazarnowski, N.
Kizimienko, J. Bardin, M. Ługowcew i in. Kurako był utalentowanym organizatorem zespołów pracy, potrafił skupić
wokół siebie i natchnąć wspólnym entuzjazmem i duchem pozytywnej rywalizacji,
jak też utrzymać w idealnym porządku kilkotysięczne kolektywy pracownicze,
oddane sprawie. Zawsze pochwalał i gratyfikował inicjatywę, inwencję, twórcze
myślenie, co pozwalało permanentnie doskonalić proces technologiczny przez
wprowadzanie licznych innowacji do praktyki hutnictwa. Gdy w życiu któregoś z
członków zespołu zachodziły jakieś dramatyczne wydarzenia, mógł on zawsze
liczyć na szczerą i skuteczną pomoc swego przełożonego oraz kolegów. To zaś
tworzyło w olbrzymich fabrykach atmosferę wręcz rodzinną, gdy ludzie czuli się
bezpiecznie i komfortowo.
W
późniejszych burzliwych latach pierwszej wojny światowej, dwu rewolucji 1917
roku, krwawej wojny domowej M. Kurako pracował w różnych zakładach
metalurgicznych Uralu, Sybiru, Rosji Południowej. Zdążył jeszcze zaprojektować
pierwszą w Rosji całkowicie zmechanizowaną hutę, napisał, lecz nie zdążył wydać
dzieło pt. „Konstrukcja domennych
pieczej”, której rękopis spłonął podczas napadu na jego mieszkanie bandy
złożonej ze zbolszewizowanego motłochu. Jedyną opublikowaną książką Michała
Kurako była monografia pt. „Płan
domiennogo cecha” (Jekaterinburg 1921. Liczne jego idee i pomysły
techniczne zostały jednak pochwycone, przejęte i przedstawione w tekstach
szeregu jego znakomitych uczniów. M. Kurako był człowiekiem wszechstronnie
wykształconym, nie tylko doskonale znał światową literaturę fachową z zakresu
metalurgii i hutnictwa, ale był oczytany w zakresie historii powszechnej,
ekonomii; biegle posługiwał się nie tylko ojczystym polskim, ale również
rosyjskim, angielskim i francuskim językiem.
Zmarł
utalentowany inżynier na tyfusa plamistego 8 lutego 1920 roku i został
pochowany na terenie obecnego Kuźnieckiego Kombinatu Metalurgicznego, czyli na
zawsze spoczął wewnątrz zaprojektowanego przez siebie giganta przemysłu
ciężkiego i zbrojeniowego. Na obelisku wzniesionym nad jego grobem znajduje się
tablica z nierdzewnej stali z napisem „Wielikij
master domiennogo dieła M. K. Kurako. 1872 – 1920” .
***
WACŁAW WOLSKI
Nowator nafciarstwa
Nazwisko
„Wolski” od wielu wieków przysługuje setkom róznych rodzin polskich,
wywodzących się z mnóstwa „Wól” i „Wólek”, gęsto przecież rozsianych po
ziemiach całej ongiś jakże rozległej Rzeczypospolitej. Heraldycy podają, że
rodziny te pieczętowały się godłami rodowymi Odrowąż, Belina, Gierałt, Gryf,
Jelita, Junosza, Kościesza, Lis, Lubicz, Łabędź, Nałęcz, Nowina, Ogończyk,
Ostoja, Pobóg, Pogoń, Pomian, Półkozic, Prus, Rawicz, Rola, Stemborg, Topór,
Złotogoleńczyk. Johannes Wolski, jego syn Stanislaus oraz
córka Anna figurują w aktach grodzkich lwowskich z roku 1611; Alexander
Wolski odnotowany w roku 1636. Wydany w Paryżu (1858) „Herbarz starożytnej szlachty polskiej” podaje: „Najliczniejszą rodziną w Polsce są Wolscy…
Między szlachtą litewską dopiero w XVI wieku natrafiamy na imię Wolskich jako
przybyłych z Polski”… Niektórzy uważają, że ich pierwotne gniazdo
znajdowało się niedaleko Łęczycy na Mazowszu, inni, że pochodzili z okolic Rawy
w Wielkopolsce. Wszędzie jednak źródła archiwalne nagminnie wymieniają to
nazwisko od XVI wieku aż do czasów
najnowszych.
Jednym
z utalentowanych przedstawicieli tego rodu był Tomasz Stanisław Wolski,
urodzony w Uniejowie Sieradzkim w 1770 roku, a wychowany na dworze Jana
Czaplińskiego, kasztelana chełmskiego. Uczył się u ojców jezuitów i pijarów; w
wieku zaś kilkunastu lat 0odbył podróż do Niemiec, nieco później do Włoch. Jak
donosi jedno z źródeł: Napadnięty w
drodze od korsarzy, stanął na czele 150 obsady okrętowej i nie tylko że ją
obronił, ale nadto zdobył statek nieprzyjacielski. Po opuszczeniu Jerozolimy wzięty
przez Arabów do niewoli, zapalił ich namioty, czym siebie i innych wyswobodził
więźniów. Zwiedziwszy następnie Egipt i Aleksandrię przy końcu roku 1726
powrócił do Rzymu, gdzie został kawalerem maltańskim. Potem podróżował jeszcze
po Francji, Anglii i Niemczech, gdy mianowany w roku 1730 przez Klemensa XIII
admirałem floty papieskiej odniósł Wolski kilka nad Turkami zwycięstw. W roku
1733 z rozkazu papieża odprawił wjazd tryumfalny do Rzymu, przy czym papież
obdarował go szablą drogimi kamieniami wysadzaną. Wojując na Węgrzech przeciwko
Turkom w bitwie pod Raab ciężko ranny zmarł 1734 w Wiedniu. Po śmierci
Wolskiego wyszły następujące jego dzieła: „Illustris peregrinatio
Jerosolimitana” (Lwów 1765); „Praescriptiones novi Instituti Equitum Crucifererum”.
W XIX
wieku panowie Wolscy licznie zamieszkiwali całą Litwę, Ruś i Polskę, a ich stan
majątkowy oscylował między wystawną zamożnością a siermiężną biedą. Na Litwie
historycznej brali gremialnie udział we wszystkich ruchach powstańczych i byli
masowo deportowani na katorgi syberyjskie.
***
Jednym
ze znakomitych reprezentantów tego wielkiego rodu był Wacław Wolski, inżynier i konstruktor. W numerze 37
czsaopisma „Swiat” z roku 1907
czytamy oto notatkę pod tytułem „Wynalazek
polskiego inżyniera”: „W świecie górniczym stał się głośny ostatnimi czasy
wynalazek inżyniera Wacława Wolskiego ze Lwowa, który obmyślił nowy,
udoskonalony system wiercenia pokładów naftowych, umożliwiający dotrzeć do takiej
głębokości, jakiej dotąd żaden inny system nie był w stanie osiągnąć. Pan
Wolski, znakomity inżynier i matematyk, niegdyś uczeń i przyjaciel
Szczepanowskiego, pracował nad pomysłem swoim od wielu lat, poddając go ciągłym
próbom i udoskonaleniom. W tym roku, ulepszony i skonstruowany ostatecznie,
system Wacława Wolskiego odniósł niebywały tryumf przy wierceniu głośnego już
obecnie szybu „Wilno” na terenach borysławskich, który wybuchnął z ogromnej
głębi tak potężną ilością ropy, że przez pewien czas obawiano się w Borysławiu
wprost katastrofy zalewu naftowego i trzeba było rzucić setki rąk do budowania
tam, któryby temu zapobiegły, a cena ropy spadła niesłychanie na targu
handlowym skutkiem bezprzykładnej obfitości wybuchu. System, obmyślany przez
polskiego inżyniera, może, zdaniem znawców, sprowadzić przewrót w całej obecnej
produkcji nafty.
Już dawniej zresztą, gdy rzecz znajdowała
się w fazie prób, interesował się nią mocno świat techniczny za granicą, tym
bardziej, że według wszelkiego prawdopodobieństwa ten sam system da się
zastosować także w innych gałęziach górnictwa, a w szczególności przy
wydobywaniu węgla. Przed kilku laty próby odnośne już podejmowane były pod
kierunkiem wynalazcy w kopalniach westfalskich. Obecnie, gdy sukces Borysławski
potwierdził praktycznie trafność obliczeń i zdatność narzędzi, zbudowanych
przez pana Wolskiego, należy oczekiwać i na tym polu nowych powodzeń.
Przy sposobności warto przypomnieć, że
nazwisko Wolskiego głośnym było przed siedmiu laty z innego powodu niż dziś.
Było to wówczas, gdy po upadku Szczepanowskiego młody inżynier wraz z
nieżyjącym już dziś swym wspólnikiem, przezacnej pamięci Kazimierzem
Odrzywolskim, nie zawahał się przed ofiarą całej milionowej fortuny dla
ocalenia czci przyjaciela i mistrza. Tym sympatyczniejszy też oddźwięk wywołał
obecny sukces, że spotkał nie tylko znakomitego technika i wynalazcę, ale i
szlachetnego człowieka”.
***
HLEB
KRZYŻANOWSKI
Elektrotechnik
i rewolucjonista
Urodził
się w nadwołżańskim mieście Samara 12 stycznia 1872 roku w rodzinie
szlachecko-inteligenckiej. W domu żywa była polska tradycja i duch, pamiętano o swym szlacheckim pochodzeniu,
choć się z tym nie obnosiło i nie robiono z niego ani wielkiej sprawy, ani tym
bardziej pretekstu do wywyższania się i uważania się za lepszych od reszty
współobywateli. Zbyt wysoki był poziom kulturalny tej rodziny, by miała się
ześliznąć w niemądrą megalomanię stanowo-rodową i tani snobizm. Nie herby
rodowe i nie majątek, lecz rzetelną pracę na rzecz społeczeństwa uważano tu za
powód do dumy. Lecz fakt pozostaje faktem: ideowy rewolucjonista i komunista
Hleb Krzyżanowski pochodził z arystokratycznej rodziny polskiej.
Bartosz
Paprocki w „Herbach rycerstwa polskiego” pisał
w 1584 roku: „Dom Krzyżanowskich w
sieradzkim województwie starodawny i zasłużony… Wspominają przywileje koronne
za panowania Zygmunta Pierwszego w roku 1520 Macieja Krzyżanowskiego podsędkiem
poznańskim, który był designatus corrector iurium et statutorum… Tegoż synowie
Hieronim proboszczem, a potem op[atem tynieckim. Marcin, dworzanin króla
Augusta. Jan, wojski poznański”…etc. Adam Boniecki w tomie trzynastym „Herbarza polskiego” podaje informacje o
kilkunastu różnych rodzinach noszących to nazwisko, a pieczętujących się
godłami Dębno, Jastrzębiec, Sulima, Świnka i in. W. Nekanda-Trepka, wydrwiwając
w „Liber Chamorum” szereg „prostaków” tego imienia, zauważa, iż „wszyscy in genere Krzyża prości chłopi są” i
zjadliwie dodaje: „Krzyżanowski (…) ten
pojął był bękartkę Barzyckiego, co w Miechowie miasteczku był za urzędnika. Barzycki
nie miał żony, z małką mieszkał, a że tę bękartkę jego pojął był ten
Krzyżanowski, znać, że chłop…. Kupił był płacheć ziemi u Jełże w Krzyżanowicach
i od tego nazwał się… Krzyżanowski zwał się też mieszczanek w Sobkowie. Był tam
anno 1634, miał kilkoro dzieci, jak dorosną, będzie miał kto krzyże nosić; byle
się w szlachectwo nie wnosić… Krzyżanowski Oleksy, miejski synek; ten pojął
kucharkę abo raczej nałożnicę księdza Łubieńskiego”… etc.
Wbrew
tym złośliwym sugestiom wypada podkreślić, iż liczni panowie Krzyżanowscy byli
prawdziwą szlachtą, a ci, którzy używali godła Grzymała, siedzieli na
Czombrowie w powiecie nowogródzkim. Jeden z nich, Zygmunt, otrzymał od króla
Jana III Sobieskiego (1690) „za usługi
okazane ojczyźnie” dobra Podbiele w powiecie surażskim województwa
witebskiego. Miał on synów Karola i Michała, którzy nabyli również dobra
Sulatycze (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr
1625). „Spis szlachty powiatu Wiłkomirskiego” z 1795 roku
stwierdza: „Imię Krzyżanowskich
pochodzące z Korony Polskiej osiadło Xięstwo Litewskie w różnych powiatach”
(Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
1690). Stąd, z Litwy, odgałęzili się dalej na wschód, do Cesarstwa Rosyjskiego.
Tamtejszy heraldyk A. Bobrinskij w drugim tomie swego herbarza donosi: „Familija Krzyżanowskich proischodit iż
Polszi. Potomki siego roda pieriesieliliś w Rossiju i służyli Rossijskomu
Priestołu dworianskije służby w raznych czinach”…
Rodzina
ta dała kulturze polskiej, białoruskiej, ukraińskiej, rosyjskiej, francuskiej,
amerykańskiej szereg utalentowanych działaczy w zakresie różnych dziedzin życia
społecznego.
***
W
latach 1889 – 1894 Hleb Krzyżanowski studiował w Petersburskim Instytucie
Technologicznym. Tutaj też dołączył do jednego z antycarskich ugrupowań
socjaldemokratycznych i wspólnie z Włodzimierzem Leninem założył w stolicy
imperium „Związek Walki o Wolność Klasy Robotniczej”. W 1895 został aresztowany
i osadzony w więzieniu na Butyrkach. Przez 14 miesięcy czekając na definitywny
wyrok sądowy uprawiałtwórczość literacką, przełożył m. in. na język rosyjski
polskie pieśni powstańcze „Warszawianka”,
„Czerwony Sztandar” i inne, niezwykle zresztą wówczas w Rosji popularne. „Warszawianka” w tłumaczeniu i interpretacji H. Krzyżanowskiego
brzmi jak następuje:
„Wichri wrażdiebnyje wiejut nad nami,
Tiomnyje siły nas złobno gnietut,
W boj rokowoj my wstąpili s wragami,
Nas jeszczio subdy biezwiestnyje żdut.
No my podymiem gordo i smieło
Znamia borby za raboczeje dieło,
Znamia wielikoj borby wsiech narodow
Za łuczszij mir, za światuju swobodu.
Na boj krowawyj,
Swiatoj i prawyj,
Marsz, marsz wpieriod,
Raboczij narod!
Mriot w naszy dni s gołoduchi raboczij.
Staniem li, bratja, my dalsze mołczać?
Naszych spodwiżnikow junyje oczi
Moziet li wid eszafota pugać?
W bitwie wielikoj nie sginut biessledno
Pawszyje s czestju wo imia idiej,
Ich imiena s naszej piesniej pobiednoj
Stanut swiaszczenny milionam ludiej.
Nam nienawistny tiranow korony,
Ciepi naroda stradalca my cztim.
Krowju narodnoj zalityje trony
Krowju my naszych wragow obagrim.
Miest’ biesposzczadnaja wsiem supostatam,
Wsiem parazitam trudiaszczichsia mass,
Mszczenie i śmierć wsiem caram płutokratam,
Blizok pobiedy torżestwiennyj czas”. (…)
W tym
charakterystycznym tekście jak w soczewce skondensowało się bojowe
usposobienie, cały patos i idealizm rewolucyjnej młodzieży przełomu XIX – XX wieku. Spod pióra Hleba
Krzyżanowskiego wyszły też słowa i nuty innych popularnych pieśni
rewolucyjnych, jak „Biesnujtieś, tirany”,
„Slezami zalit mir biezbrieżnyj” oraz
szereg sonetów o dziwnej, politycznej I socjalistycznej, treści, dających
świadectwo niewątpliwemu talentowi artystycznemu autora. W 1897 roku zapadł
wyrok, opiewający na trzy lata zsyłki syberyjskiej do Okręgu Minusińskiego. Tam
też, w miejscowości Tesinskoje, karę odbył. Oczywiście, zacietrzewił się
przeciwko reżymowi carskiemu jeszcze bardziej, więzienia i zesłania bowiem tego
rodzaju zawsze stanowią „szkołę rewolucji”. Wynika to z pewnych prawidłowości
psychologicznych. Niccolo Machiavelli (1469 – 1527) w „Rozważaniach” zauważał: „Człowiek,
którego spotka wielka obraza ze strony państwa lub jakiegoś obywatela, a który
nie uzyska należnego zadośćuczynienia, szukać będzie zemsty nawet za cenę zguby
Rzeczypospolitej (…), nie spocznie, póki (…) w jakiś sposób się nie zemści (…).
Żadnego człowieka nie wolno cenić tak nisko, by uważać go za niezdolnego do
zemsty, nawet kosztem własnego życia, jeżeli zostanie okrutnie znieważony”… Rządy
zaś carskie przez dziesięciolecia całe lekceważyły psychologiczne prawidłowości
walki politycznej, nie tyle karały winowajców, ile ich jątrzyły i napawały nie
strachem, lecz nienawiścią. Tenże Machiavelli w dziele „Książę” wywodził: „Władca,
który chce utrzymać swych poddanych w jedności i wierności, nie powinien dbać o
zarzut srogości, gdyż będzie bardziej ludzki, ukarawszy kulku dla przykładu niż
ci, którzy przez zbytnią litościwość dopuszczą do nieładu, skąd rodzą się
zabójstwa i rabunki; te bowiem zwyczajnie krzywdzą całą społeczność, a tamte
egzekucje prześladują poszczególne osoby… Atoli książę nie powinien być skorym
do dawania wiary donosom i do uniesień i bać się własnego cienia, lecz ma w tym
popstępować z umiarkowaniem, rozwagą i ludzkością, tak, aby zbytnia ufność nie
uczyniła go nieostrożnym, a zbytnie niedowierzanie nie zrobiło go nieznośnym”… Od
dwu ostatnich dekad XIX wieku i aż do roku 1917 carat zbytnio pobłażał swym
zdeklarowanym wrogom, którzy odbierali tę okoliczność nie jako przejaw
łagodności, lecz jako oznakę słabości, i
przez takie postępowanie wydał wyrok śmierci na Imperium.
Po
odbyciu kary, od roku 1901 Hleb Krzyżanowski zamieszkał w ojczystej Samarze i,
choć potajemnie, to jednak czynnie uczestniczył w działalności lewicowych
organizacji socjaldemokratycznych, mających na celu obalenie monarchii i
ustanowienie tzw. dyktatury proletariatu w Rosji. Należał do władz centralnych
ruchu podziemnego, brał czynny udział w rewolucji 1905 – 1907 roku, i bardzo
dużo pisywał pod pseudonimem w bolszewickich gazetach „Wołna” i „Myśl”. W 1905
zorganizował strajk kolejarzy w okręgu kijowskim. Czarnosecinna gazeta „Kijewlanin” opublikowała w tym czasie
listę „najniebezpieczniejszych” wywrotowych wrogów narodu rosyjskiego, prawie
wyłącznie Żydów i Polaków. Figurowało na niej także nazwisko Krzyżanowskiego. Niebawem organizacje
podziemne na skutek zdrady zostały zdemaskowane i rozbite przez policję;
towarzysz Hleb stracił pracę i dostał „wilczy bilet”, czyli zakaz zatrudnienia
na kolei i w przemyśle. Do aresztu nie doszło, gdyż faktycznie reżym carski był
już do takiego stopnia moralnie zgniły i spróchniały, że nawet nie
potrafił bronić swego państwa, czego nie
wolno powiedzić o obozie antyrosyjskim. Na terenie Cesarstwa działały setki
dużych firm i przedsiębiorstw państw zachodnich, których głównym zadaniem było
finansowanie wywrotowców, ich szkolenie i utrzymywanie jako „demokratów” oraz
roztaczanie nad nimi parasola ochronnego w postaci propagandy i zabiegów
dyplomatycznych. Celem końcowym zaś było zlikwidowanie państwa rosyjskiego,
jego poćwiartowanie i zawładnięcie kolosalnymi zasobami naturalnymi. Także i
Hleb Krzyżanowski niebawem został zatrudniony w jednej z prosperujących firm
amerykańskich, produkującej sprzęt elektryczny w Moskwie, dostał
pozazdroszczenia godne wyposażenie i kontynuował działalność rewolucyjną.
Jednocześnie
należał do grona najznakomitszych inżynierów rosyjskich w zakresie eksploatacji
sieci elektrycznych i od 1907 projektował siłownie elektryczne. Od 1910
zarządzał siecią elektrokablową całej Moskwy, a od 1912 roku pełnił funkcje
kierownika centrali „Elektropieredacza” ; publikował liczne teksty fachowe z
dziedziny elektrotechniki w periodece specjalistycznej Rosji i USA.
***
Od
pierwszych dni po przewrocie bolszewickim 1917 roku Krzyżanowski rozpoczął
prace naukowo-przygotowawcze nad planem odbudowy gospodarki narodowej Rosji
zniszczonej przez wojnę domową i zdarzenia rewolucyjne. Był najbliższym
przyjacielem i współpracownikiem Włodzimierza Lenina, niezwykle wysoko przez
niego cenionym. Rewolucja socjalistyczna potrzebowała pomocy ze strony
dziedzicznej arystokracji szlacheckiej, obdarzonej wrodzoną kulturą i
dziedzicznym potencjałem moralno-intelektualnym. Bez niej ani klasa robotnicza,
ani Żydzi stojący na czele wszystkich ruchów socjaldemokratycznych, nie
potrafiliby ani pokonać ustroju kapitalistycznego, ani zbudować nowego
społeczeństwa na zasadach równości socjalnej.
Tu byli potrzebni ludzie obdarzeni wyobraźnią, wykształceni, twórczo
myślący; stąd tak wiele w rosyjskim ruchu rewolucyjnym było reprezentantów polskiej
arystokracji. [Patrz o tym: Jan Ciechanowicz, Polonobolszewia, Boguchwała 2010). W 1920 roku H. Krzyżanowski
opublikował pracę pt. „Podstawowe zadania
elektryfikacji Rosji” (słynny plan GOELRO), która faktycznie została uznana
za rządowy plan odbudowy ekonomiki kraju, a jej autora niebawem mianowano
przewodniczącym Państwowej Komisji do Spraw Elektryfikacji Rosji. W okresie
1921 – 1930 Krzyżanowski pełnił dodatkowo funkcje prezesa Gosplanu, czyli
Państwowego Komitetu Planowania, czołowej instytucji rządowej, pod której
bezpośrednim nadzorem opracowywano, a następnie realizowano słynne plany
pięcioletnie („pięciolatki”) rozwoju gospodarki narodowej, w wyniku
urzeczywistnienia których Rosja wyrosła na mocarstwo światowe pod względem
ekonomicznym, militarnym i oświatowym. Pierwszy z tych planów Krzyżanowski
opracował osobiście, podobnie jak 200 ambitnych projektów energetycznych, które
zostały zrealizowane i dzięki którym podęło produkcję 350 tysięcy zakładów przemysłowych,
wytwarzających do ośmiu milionów rodzajów
rozmaitych wyrobów. – Liczby niewyobrażalne! Aczkolwiek prawdziwe. (Na
marginesie można zaznaczyć, że te
olbrzymie osiągnięcia stały się możliwe m.in. dzięki potężnemu potokowi finansowemu płynącemu do władz bolszewickich ze
Stanów Zjednoczonych, udzielających wsparcia
zarówno rewolucji komunistycznej, jak i reżimowi Lenina - Trockiego).
Hleb
Krzyżanowski w latach dwudziestych wieku XX przewidywał, że nauka nauka
nabierze w przyszłości ogromnego, niespotykanego dotychczas znaczenia, stanie
się decydującym czynnikiem postępu ludzkości i potęgi państw. Moc intelektualna
będzie decydowała o zaawansowaniu cywilizacyjno-technicznym narodów, a więc i o
roli, jaka im, odpowiednio do tego potencjału, przypadnie do odgrywania na
scenie stosunków międzynarodowych. Jeden zaś z kamieni węgielnych postępu nauki stanowi rozwinięta sieć energetyczna,
bez której nie może funkcjonować żadna instytucja naukowa, ani też żaden zakład
przemysłowy, produkujący np. sprzęt i oprzyrządowanie techniczne dla pracowni
badawczych i szkół wyższych. Stąd też logicznie wynikał wniosek, że należy w
kraju jak najszybciej stworzyć potężny system energetyczny. Krzyżanowski
osobiście na czele zespołu fachowców opracował plany tego rozwoju i kierował
ich realizacją – ze skutkiem naprawdę fantastycznym: jedna szósta lądu
ziemskiego została pod jego kierownictwem całkowicie zelektryfikowana.
Energetyka radziecka już w 1947 roku, zaledwie dwa lata po zakończeniu
pustoszącej wojny światowej, wyszła na drugie miejsce w świecie i na pierwsze w
Europie. O ile w ciągu półwiecza 1917 – 1967 cały świat zwiększył wytwarzanie
energii elektrycznej 40-krotnie, USA 31-krotnie, to ZSRR aż 250-krotnie. Od
roku 1920, kiedy to zatwierdzono plan GOELRO, do roku śmierci H.
Krzyżanowskiego w 1959, produkcja energii elektrycznej w Rosji zwiększyła się
1374-krotnie. Cztery zaś największe w skali światowej siłownie elektryczne
Polak wybudował właśnie w ZSRR, tworząc w ten sposób energetyczne podstawy dynamicznego
rozwoju nauki, techniki i przemysłu w tym rozległym kraju i przekształcił go w
mocarstwo światowe. Jako znakomity inżynier i ekonomista brał udział w
projektowaniu, a następnie kierował budownictwem szeregu gigantycznych siłowni
wodnych, stanowiących podstawę potencjału gospodarczego ZSRR: Dnieprowskiej,
Kaszyrskiej, Wołchowskiej, Swirskiej, Zujewskiej i innych. Dzięki niemu Związek
Radziecki stał się posiadaczem potężnego zjednoczonego systemu energetycznego o
ogromnym potencjale.
Gdy w
1931 roku generał niemiecki Wilhelm Keitel odwiedził Rosję, po powrocie do
Berlina wypowiadał się o tym kraju w samych superlatywach. Imponowało mu m.in.,
że ZSRR jest „jednym wielkim placem
budowy” i że tam „tylko ten, kto
pracuje, ma prawo do życia”. Szczególnie
zaś urzekła go okoliczność, iż wojsko stanowiło tam trzon państwowości i
odskocznię do osiągania najwyższych stanowisk w państwie, państwo zaś hołubiło
armię i dbało o jej najlepsze wyposażenie techniczne.
Hleb
Krzyżanowski był pomysłodawcą i projektantem (wspólnie z drugim Polakiem
Stanisławem Strumilinem) Kanału Białomorsko-Bałtyckiego, długiego na 227 km , który w 1933 roku
połączył Morze Białe z jeziorem Onega, skracając drogę wodną między Leningradem
a Morzem Białym o cztery tysiące kilometrów, a przez Wołżańsko – Bałtycką Drogę
Wodną łączył to morze z dorzeczem Wołgi i południem kraju. Był to cyklopiczny
projekt strategiczny o olbrzymim znaczeniu gospodarczym i wojskowym, którym
dotychczas co roku przerzuca się miliardy ton rud metali, materiałów
budowlanych, drewna, nawozów mineralnych, maszyn itp. Cały projekt zrealizowano
w ciągu zaledwie 21 miesięcy, ale kosztem prawie stu tysięcy istnień ludzkich,
tyle bowiem tam zginęło więźniów, którzy stanowili większość budowniczych. Dla porównia
przypomnijmy, iż słynny Kanał Suecki (1869) liczy 195 km i został zbudowany w
ciągu 11 lat, a Kanał Panamski (1914), długi na 81,6 km , budowano przez 28
lat; jeden i drugi nawiasem mówiąc pochłonęły życie dziesiątków tysięcy
najemnych i przymusowych robotników. Imperializm brytyjski, amerykański,
francuski różnił się od rosyjskiego tylko tym, że nadużywał kłamliwego gadania
o „demokracji”.
***
W okresie
sprzed II wojny światowej Hleb Krzyżanowski pełnił szereg funkcji kierowniczych
na najwyższych szczeblach zarządzanioa gospodarką narodową ZSRR, w
szczególności energetyką i przemysłem ciężkim, które wywindował na pierwsze
miejsce w skali globalnej. W latach 1933 – 1936 opublikowano trzytomowy wybór
jego tekstów naukowych pt. „Soczinienija”.
Część z nich wznowiono w 1957 roku w obszernym tomie zatytułowanym „Izbrannoje”.
Wzniesione
według projektów wzorowanych na konstrukcjach H. Krzyżanowskiego ciepłownie
elektryczne oraz siłownie wodne dotychczas produkują energię w Algierii i
Egipcie, Afganistanie i Tunisie, Iranie i Indiach, Iraku i Nepale, Syrii i
Litwie, Ukrainie i Bułgarii, jak również w wielu innych krajach, był on bowiem
pomysłodawcą i organizatorem ogromnego eksportu tanich, a pod względem jakości
nie ustępujących zachodnim, technologii elektroenergetycznych, dzięki którym
ZSRR zarobił wiele miliardów dolarów.
Jako
naukowiec Krzyżanowski był autorem szeregu wynalazków w dziedzinie lamp
oświetleniowych i elektrotechniki. Był znakomitym organizatorem życia
naukowego; przez trzydzieści lat, w okresie 1929 – 1959 pełnił funkcje
wiceprezydenta Akademii Nauk ZSRR; w 1930 roku zorganizował i stanął na czele
Instytutu Energetyki AN ZSRR; w latach 1957 – 1959 brał czynny udział w
opracowaniu uwieńczonego sukcesem ambitnego planu pełnej elektryfikacji tego
kraju. Za zasługi naukowe nadano mu w 1957 roku tytuł honorowy Bohatera Pracy
Socjalistycznej, poza tym wyróżniono za rozmaite dokonanie pięcioma Orderami
Lenina i dwoma Orderami Czerwonego Sztandaru Pracy.
Hleb
Krzyżanowski zakończył życie 31 marca 1959 roku, a w całym ZSRR ogłoszono
trzydniowy okres żałoby narodowej. Inny wybitny Polak, profesor A. Starykowicz
pisał w kilka lat po śmierci swego przyjaciela: „Życie i twórczość Hleba Krzyżanowskiego są zdumiewające. Swe gorące
serce, nieujarzmioną energię i niepospolity talent bez reszty poświęcił swemu
narodowi, socjalistycznej ojczyźnie. Rewolucjonista w polityce, był też twórcą
nowego kierunku w nauce i technice, kojarząc w zaskakujący sposób zalety
zarówno teoretyka, jak i praktyka”… Znane są również życzliwe wypowiedzi o
Krzyżanowskim m.in. takich luminarzy
nauki światowej, jak S. Wawiłow i S. Czapłygin.
***
Z przez
długi czas niedostępnych badaczom źródeł archiwalnych, przechowywanych w
zbiorach Moskwy i Petersburga, wynika, iż Hleb Krzyżanowski był zagrożony ze
strony bezpieki sowieckiej; zarówno Henoch Jagoda (Jehuda), Jeżow, jak też Wawrzyniec Beria zamierzali go aresztować i
„unieszkodliwić”, ponieważ ten zacny człowiek wielokrotnie, i często
skutecznie, brał w obronę prześladowanych w ZSRR Polaków, i nie tylko Polaków, niejednego
z nich uratował przed więzieniem i rozstrzelaniem, interweniując zdecydowanie nawet
osobiście u dyktatora Józefa Stalina. Choć te interwencje nie zawsze odnosiły
pożądany skutek, to jednak psuły krew wszechwładnemu GPU (NKWD), podważając
słusznośc decyzji podejmowanych przez kierownictwo tej instytucji terroru
państwowego, przed którym drżało nawet najściślejsze kierownictwo Komitetu
Centralnego KPZR. W rozmowie z autorem tych słów Polacy uratowani przez
Krzyżanowskiego podkreślali fakt niespotykanej prawości i odwagi profesora, gdy
trzeba było wciąż na nowo stawać w obronie polskich pisarzy, dziennikarzy,
lekarzy, nauczycieli, aresztowanych przez siepaczy z bezpieki.
Na
marginesie warto, być może, zaznaczyć, iż nie zawsze osoby uratowane przez zacnego
męża nauki zachowywały się jako ludzie
przyzwoici; jeden z nich nawet napisał w donosie, że odniósł podczas rozmowy ze
swym dobroczyńcą wrażenie, iż Krzyżanowski to „polski nacjonalista
burżuazyjny”. Na podstawie takich ideologicznie motywowanych donosów w owym
okresie ludzi nie tylko zsyłano do podbiegunowych obozów pracy, ale i
rozstrzeliwano – tak potworny był lęk oficerów sowieckiej bezpieki przed
jakąkolwiek opozycją obywatelską. Nie wykluczone zresztą, iż ów „szlachetny
Polak” został przez GPU nasłany, aby podstępem wrobić profesora w jakiś tam
„antysowietyzm”, prowokując go do tych czy innych wypowiedzi. Był to często
stosowany chwyt jeszcze przez policję carską, nie mówiąc o sowieckiej. Ale żeby
ważyć się stosować tego rodzaju zagrania w stosunku do najbliższego przyjaciela
Włodzimierza Lenina (zm. 1924), do autora niezwykle życzliwych wspomnień
osobistych o twórcy ZSRR – to przekraczało wszelkie dopuszczalne granice.
Widocznie także i sam wszechwładny „ojciec narodu radzieckiego” nieraz poczuł
się zaskoczony, a może i zagrożony, przez tego rodzaju metody, stosowane przez
bezpiekę. W każdym bądź razie Stalin nie dał się przekonać ani donosicielom,
ani oficerom GPU (NKGB) i nie nakazał aresztowania Krzyżanowskiego, co więcej,
nakazywał uwolnienie szeregu bronionych przez profesora tamtejszych Polaków. A
po paru latach zarówno Jagoda, jak i Jeżow sami zostali rozstrzelani za
nadużywanie władzy i mordowanie niewinnych ludzi.
Liczne
natomiast zdradzieckie podłości rodaków i balansowanie z ich powodu na skraju przepaści
z pewnością przypomniały H. Krzyżanowskiemu słowa Mikołaja Reja: „Trzeba pierwej pilno w zęby patrzyć niż
komu dobrodziejstwo uczynić. Albowiem złemu dobrodziejstwo uczynić, jakoby na
złą szkapę pozłocistą uzdę włożyć, albo zachorzałemu żołądkowi zdrowe a chędogie jadło podać, które potem i
brzuch nadmie, albo się w jakie guzy, albo wrzody obróci”… Nic dodać, nic
ująć. Zły odpłaca złem za uczynność i pomoc. Przysługi sobie wyświadczonej nie
użyje „pobożnie, pomiernie a poczciwie”, lecz
się nadmie „jako choremu brzuch w onej
szarej pysze swojej, a guzów na nim naroście onych rozmaitych wszetecznych
wymysłów jego”. I chociaż jawnie nie zawsze będzie mógł szkodzić swemu
dobroczyńcy, ale „wżdy po cichu
uszczypować będzie”.nie mogąc się pozbyć owej „chutliwej chuci”, jaką jest niewdzięczność ludzka.”Bo złe przyrodzenie jest podobne ku
gorzkiemu piołunowi. Bo cukruj go ty jako chcesz, on gorzkości swej trudno co
odmienić może”. Co więcej, żaden człowiek – ani zły, ani dobry – nie może
odmienić swej natury. Toteż i profesor Krzyżanowski przez całe swe życie uchodził
słusznie wśród inteligencji ZSRR za człowieka bezwzględnie przyzwoitego, który,
narażając się na niebezpieczeństwo, ratował przed więzieniem i śmiercią
różnych, często nie znanych mu osobiście reprezentantów świata nauki, sztuki,
kultury, należących do różnych narodowości. Swą zaś wysoką pozycję w hierarchii
nomenklaturowej wykorzystywał jako tarczę służącą obronie tych, którym groziło
niebezpieczeństwo. Nawiasem mówiąc, należał do bardzo wąskiego grona tych
reprezentantów „gwardii leninowskiej”, których stalinowskie GPU nie
zlikwidowało fizycznie – towarzysz Stalin nie życzył sobie, by ci „zawodowi
rewolucjoniści” zatruwali mu życie i przeszkadzali swym nonkonformizmem w
kierowaniu nawą państwową.
***
H.
Krzyżanowski był wcale utalentowanym i pełnym temperamentu publicystą, styl
jego publikacji prasowych uderza klarownością narracji, wewnętrzną siłą i
opanowaniem, choć jednak jest nieco egzaltowany, w głoszeniu rewolucyjnego
przekształcania świata w królestwo wolności i sprawiedliwości na podstawie
teorii komunistycznej. Niewątpliwie, szczerze wierzył, iż komunistom uda się
urzeczywistnić głoszoną przez nich zasadę, iż „człowiek człowiekowi przyjacielem, towarzyszem i bratem”. Czuł się
integralną częścią owego wielkiego ruchu odnowy społecznej, jakim był socjalizm
przez pewien okres swego istnienia; wierzył w swe ideały, nie był ani cynikiem,
ani konformistą, ani cwanym prostakiem, traktującym słowo pisane merkantylnie i
instrumentalnie. Jego komunistyczny idealizm wywodził się widocznie z
wewnętrznej potrzeby posiadania sensu życia, jakiegoś świetlanego ideału i
świętego celu, któremu warto byłoby oddać swe życie. A może chodziło o tzw. „potrzebę nieśmiertelności”, o której
jakże niebanalnie pisze Charles Taylor w dziele „Źródła podmiotowości”: „Owo dążenie do tej pełniejszej formy bytu,
jaką jest nieśmiertelność, samo przyjmowało różne postaci: dążenie do sławy
jest jedną z takich form, nieśmiertelność oznacza w niej, że imię człowieka
będzie pamiętane, pozostanie na ustach ludzi. „grobem sławnych mężów jest cała
ziemia”, jak mówi Perykles o poległych bohaterach. Życie wieczne jest inną z
takich form. Gdy św. Franciszek opuszczał swoich towarzyszy, rodzinę i porzucał
życie bogatego i popularnego młodzieńca z Asyżu, musiał na swój sposób odczuwać
bezwartościowość tego życia i dlatego poszukiwał czegoś pełniejszego, aby bez
reszty, całkowicie oddać się Bogu.
Dążenie do pełni może zostać zaspokojone dzięki temu, że w
życie człowieka wbudowany zostanie jakiś sens, jakiś wzór wyższego działania;
może też zostać zaspokojone dzięki włączeniu życia jednostki w obręb jakiejś
szerszej rzeczywistości. (…) Dla tych, którzy uznają etykę honoru, kwestia ta
dotyczy miejsca w przestrzeni sławy i niesławy. Chodzi tu o dążenie do chwały
lub przynajmniej do uniknięcia wstydu i hańby, które sprawiają, że życie staje
się nie do zniesienia, a wtedy lepiej już wybrać nieistnienie. Dla tych, którzy
definiują dobro jako opanowanie samego siebie za pomocą rozumu, idzie tu o
dążenie do tego, by być w stanie zarządzać swoim życiem, tym zaś, co zagraża,
jest ów nieznośny stan, w którym człowiek zostaje opanowany i poniżony przez
pożądanie rzeczy niższych, któremu nie potrafi się oprzeć. Ci, którzy odwołują
się do jednej z nowożytnych form afirmacji zwyczajnego życia, uznają za rzecz
najistotniejszą samo prowadzenie tego życia, w obszarze swej pracy i rodziny na
przykład. Ludzie, dla których ekspresja jest źródłem sensu w życiu, starają się
doprowadzić do najpełniejszego wyrażenia swoich możliwości, jeśli nie w którejś
z uznanych intelektualnych czy artystycznych form, to być może w samym
kształcie swego życia. I tak dalej. (…)
Na nieco być może banalnym poziomie
niektórzy ludzie czerpią poczucie sensowności życia z faktu, że Się-Tam-Było,
tzn. że byli świadkami wielkich, ważnych wydarzeń w świecie polityki,
showbiznesu i tym podobnych. Na głębszym poziomie niektórzy niezaangażowani
lewicowcy postrzegają samych siebie jako część Rewolucji socjalistycznej lub
pochodu Historii ludzkości, to zaś nadaje ich życiu sens i pełniejszy Byt”… Tak
było niewątpliwie w przypadku H. Krzyżanowskiego, który po wielokroć podkreślał
w swej publicystyce i tekstach wspomnieniowych, że dopiero oddanie się bez
reszty służbie ludzkości, jej postępowi i rozwojowi nadaje wyższy sens i urodę
istnieniu jednostkowemu, które bez tej więzi i poświęcenia staje się banalną
egzystencją roślinną, czymś niepotrzebnym, czy wręcz nieprzyzwoitym. Tak czuł i
tak żył Hleb Krzyżanowski, poświęcając w dobrej wierze swą wiedzę, energię,
talent sprawie budowy „pierwszego w dziejach ludzkości państwa robotników i
chłopów”, które przestało istnieć w 1991 roku, kiedy to komuniści zdradzili
własne ideały i z dnia na dzień przedzierzgnęli się w kapitalistów i rzekomych
demokratów.
***
MICHAŁ BONCZ - BRUJEWICZ
Rewolucjonista i inżynier
Brujewiczowie herbu Bończa
należeli do starożytnych rodów
bojarskich Rusi i Litwy. Od wieku XIX
poszczególni reprezentanci tej rodziny deklarowali swą przynależnośc etniczną
do różnych narodowości: białoruskiej, litewskiej, polskiej, rosyjskiej,
ukraińskiej – choć mieli te same korzenie i byli szlachtą króla polskiego. Na
Ukrainie używali podwójnego nazwiska: Bończa – Brujewicz vel (bardziej z
rosyjska Boncz- Brujewicz). Duma
Brujewicz vel Brajewicz figuruje w zapisach do akt sądu ziemskiego lwowskiego z
lat 1456 i 1460. Jak wynika z przekazów archiwalnych, zacni panowie
Brujewiczowie zamieszkiwali również województwo mińsko-litewskie oraz
mohylewskie. Tak np. niejaki Hapon Brujewicz pełnił w 1718 roku obowiązki
burmistrza mohylewskiego (Archeograficzeskij
sbornik dokumientow, t. 2, s. 111). Hrehory Brujewicz w 1745 roku był
kapłanem kościoła unickiego w jednej z parafii powiatu kryczewskiego. Andrzej
Brujewicz, prezbiter cerkwi sładzinieckiej, wzmiankowany jest w księgach
grodzkich mohylewskich roku 1761.
„Liber continens Nomina et Cognomina
Studentium in Imperatoria Akademia Polocensi Societatis Jesu” podaje, że w
roku akademickim 1815 – 1816 studiował tu logikę „Michael Brujewicz, annorum 18, filus Pauli ex districtu Surażensi” (Centralne
Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 1083).
Prawdopodobnie inny Michał Brujewicz, w 1822 roku mający lat 60, zwracał się do mińskiej
wywodowej deputacji szlacheckiej z prośbą o potwierdzenie rodowitości własnej i
swych synów: Aleksandra, Mikołaja, Bazylego, Wiktora, Piotra, Pawła i Teodora,
pełniących służbę wojskową w gwardii cesarskiej, oraz córek Anny, Elżbiety i
Marii (Narodowe Archiwum Historyczne
Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 279, s. 1 – 2). Jeszcze inny Michał
Brujewicz został odnotowany w „Spisie
szlachty Królestwa Polskiego” w roku
1851.
Gałąź rodu
zakorzeniona na Ukrainie miała za protoplastę Włodzimierza Brujewicza herbu
Bończa, znanego około roku 1561 (W. Łukomskij, W. Modzalewskij: „Małorossijskij Gierbownik, s. 13, Sankt
Petersburg 1914). Genealog Seweryn Uruski („Rodzina.
Herbarz szlachty polskiej”, t. 2, s. 14) odnotowuje z kolei: „Jan, syn Jana, Brujewicz zapisany do ksiąg
szlachty guberni kijowskiej 1815 roku. Aleksander, dziedzic dóbr Zbyszyn w
guberni mohylewskiej 1880 r. Michał, syn Pawła, tajny radca rosyjski, dyrektor
kancelarii namiestnika Królestwa Polskiego, następnie dyrektor Komisji Rządowej
Spraw Wewnętrznych, dostał jako majorat dobra rządowe Łaznów i Rokiciny w guberni
piotrkowskiej, a w 1849 roku otrzymał przyznanie szlachectwa w Królestwie z
zasady posiadanych dostojności. Z żony Teofili Palińskiej jego synowie Teodor,
dziedzic dóbr Łanowa i Rokicin, sędzia gminny w powiecie brzezińskim, poślubił
Leokadię Chudzyńską, córkę Władysława i Jadwigi Warszawskiej, syn Mikołaj i
córka Maria”.
Z tego rodu wywodzili się m.in.
Włodzimierz Boncz- Brujewicz (1873 – 1955), wybitny radziecki polityk i
organizator życia kulturalnego, bliski przyjaciel i współpracownik W. Lenina,
oraz Michał Boncz- Brujewicz (1888 – 1940), znany wynalazca i inżynier w dziedzinie
radiotechniki i elektroniki, autor projektu pierwszej w ZSRR rozgłosni
radiowej, uruchomionej w Moskwie w 1922 roku.
***
M. Boncz-
Brujewicz przyszedł na świat w mieście Orioł na południu Rosji 9 lutego 1888
roku. Jego ojciec Aleksander, syn Jana, Boncz- Brujewicz należał do szanowanej, kulturalnej rodziny ziemiańskiej,
słynącej z tego, iż dała Imperium Rosyjskiemu szereg znakomitych działaczy w
rozmaitych sferach życia społecznego. Jednak od pewnego momentu sytuacja
materialna rodziny uległa zachwianiu,
tak iż w roku 1896 jej głowa podjął się pełnienia obowiązków technika sieci
wodociągów w Kijowie. Do tego też miasta niebawem przeniosła się cała rodzina.
Kochany i
rozpieszczany przez wszystkich syn Michaś już w młodym wieku zaczął przyprawiać
rodziców o ból głowy. Kilkunastoletni młodzieniec wkrótce
bowiem zasłynął w całym Kijowie z nieposłuszeństwa, konfliktowego usposobienia,
sprzeczek z pedagogami w gimnazjum, z negatywnego stosunku do kleru, religii i tradycyjnych
zasad moralnych. Był zagorzałym kontestatorem i w tym się nie różnił od większości wybitnie uzdolnionych młodych
ludzi, z reguły sprawiających mnóstwo kłopotów swym rodzicom i wychowawcom w
szkole. Indywiduacja, czyli proces dojrzewania i wzrostu indywidualności, jest
procesem naturalnym, właściwym każdej żywej istocie, który nieraz przebiega bez
udziału świadomości i refleksji, biernie, automatycznie, żywiołowo i poniekąd
autonomicznie. Jeśli nie jest to proces sterowany świadomie przez obdarzoną
rozumem i sumieniem osobę, proces indywiduacji nieraz schodzi na manowce, a
często też zamiera w pół drogi. Wówczas niedojrzali ludzie, a stanowią oni dużą
część, jeśli nie większość, każdej populacji, znajdują tzw. „szczęście” w
zaspokajaniu wyłącznie potrzeb biologicznych i materialnych, nie dorastając do
prawdziwej kultury i choćby nieco wznioślejszego uduchowienia.
Z młodymi
ludźmi obdarzonymi niepospolitymi uzdolnieniami i niesfornym usposobieniem,
bywa inaczej, gdyż po okresie „prób i
błędów”, będącym jednocześnie okresem „burzy i nacisku”, odnajdują oni z reguły
– dzięki wrodzonej inteligencji i pomocy dorosłych – właściwą drogę życiową.
Choć bywa to zwykle proces nader uciążliwy. Wybitny pedagog i filozof Friedrich
Wilhelm Foerster na początku XX wieku pisał: „Stwierdzono oto u młodzieży (…) niezwykłą niechęć do religijnego
duszpasterstwa i do kazań moralnych. Stąd jednak zupełnie mylnie wywnioskowano,
że brak tam zainteresowania dla zagadnień człowieka wewnętrznego i sposobu
prowadzenia życia… Bo nie o moralność, nie o konwenanse towarzyskie chodzi, lecz
o coś całkowicie osobistego, a mianowicie o rozprawienie się osoby z jej
popędami i namiętnościami, o jej uczucia w stosunkach z innymi ludźmi, o
konflikty ze wszystkim, co ten charakter w życiu łamie i niszczy. Ileż stąd
wypływa ożywczych tematów, jeśli się ma oczy otwarte na życie! Tu jednak
przechodzimy do przyczyny, ze względu na którą tak trudno znaleźć referentów
dla tego rodzaju omawiań. Dla człowieka nowoczesnego nie ma rzeczy
trudniejszej, jak konkretne poradzenie sobie z rzeczywistością. Nie chciałoby
się wręcz wierzyć, jak wielką jest – nawet u duszpasterzy – niezdolność
mówienia prosto a mocno o codziennych konfliktach, zadaniach, przeszkodach i
pokusach realnego życia. Człowiek mimowolnie zadaje sobie pytanie: czyż ci
ludzie nie mają oczu w głowie, czyż nie byli sami młodymi, czy zupełnie już
zapomnieli, co dla nich oznaczała młodość. Albo może przewaga książkowej
uczoności stłumiła w nich wszystko i do
takiego stopnia pozbawiła odwagi, że są już niezdolni do tego, by to, co
przeżyli i widzieli, zebrać, sformułować, wysnuć odpowiednie wnioski i dać
świadectwo prawdzie?”
Jako interesujące i potencjalnie
owocne, „żywe” tematy pogadanek z młodzieżą Foerster proponował m.in.: 1. Etyka
życia rodzinnego (przodkowie i ich znaczenie; pietyzm i jego granice;
indywidualna postawa wobec obciążenia dziedzicznego; konflikty w życiu
rodzinnym; zwyrodniali członkowie rodziny; autorytet rodzicielski); 2.
Kształcenie woli (ćwiczenie w energii czynnej i w energii ograniczającej); 3.
Formy i maniery, ich wartość i niebezpieczeństwo; 4. Obchodzenie się z trudnymi
do opanowania charakterami (przeczuleni, nerwowi, zawistni itp.); 5.
Samobójstwo; 6. Klątwa pieniędzy; 7. Życie płciowe a charakter; 8. Słowo – to człowiek; 9.
Lojalność i męstwo w życiu codziennym; 10. Nałóg picia a charakter; 11.
Wnioskowanie o charakterze z cech zewnętrznych; 12. Prawdomówność a kłamstwo z
konieczności; 13. Istota i znaczenie rycerskości; 14. Charakter a los.
Niewątpliwie tematy te i im pokrewne pomyślane w sposób życiowo znaczący i
ważny, znalazłyby odbiorcę wśród młodzieży każdego społeczeństwa i każdej
epoki. Lecz w każdym społeczeństwie i w każdej epoce bardzo niewielu znajdzie
się ojców, nauczycieli czy kapłanów zdolnych w sposób rozumny, kompetentny i
rzetelny podjąć i rozważyć w rozmowie z
młodymi ludźmi owe życiowo ważkie tematy. Fr. W. Foerster zaznacza: „Rozprawy sądowe nad młodocianymi
przestępcami dostarczają licznych sposobności do omawiania z młodymi ludźmi
obojga płci nie tylko zagadnień charakteru, lecz i konkretnych sytuacji w
życiu, które wystawiają charakter na próbę”… Łatwo jednak zauważyć, że –
jak zaznaczyliśmy powyżej – dalece nie każdy wychowawca jest pod względem
merytorycznym i charakterologicznym
zdolny do poważnej, rozsądnej i partnerskiej rozmowy z młodzieżą.
Natomiast powtarzane w kółko banalne frazesy lub zgoła amoralne „nauki”
nauczycieli odpychają i zniechęcają młodzież i skazują ją na samodzielne
poszukiwanie prawdy, co się kończy nieraz, niestety, właśnie w sądzie. A
przecież chodzi o to, aby takich sytuacji uniknąć.
Także
tedy i w przypadku Michasia Boncz- Brujewicza nikt nie potrafił wyjść naprzeciw
jego maksymalistycznej postawie życiowej i takimże oczekiwaniom moralnym i
umysłowym. Nieraz więc stanął młody człowiek na krawędzi konfliktu z prawem.
Lecz los chciał, aby najgorsze go ominęło, a mijające lata powoli wyprostowywały
drogę życiową idealistycznie usposobionego młodzieńca. Jeden ze znakomitych
profesorów ówczesnego Uniwersytetu św. Włodzimierza w Kijowie notował: „O ile słuchacz szkoły wyższej rozpoznaje i
wyróżnia utalentowanego profesora, prawdziwego uczonego, o tyle uczniowie
szkoły średniej i podstawowej są mniej przenikliwi w rozpoznawaniu dobrego,
dającego się pokochać nauczyciela. I w pierwszym i w drugim przypadku ma
miejsce szczera ocena; jest ona – w większości wypadków – również oceną trafną.
Dobroć, szczerość, ideowość, czystość moralna nauczyciela mają ogromny wpływ na
młodą duszę wychowanka. Te właściwości w nadzwyczajnym stopniu ułatwiają
uczącemu się proces subtelnego i głębokiego odbioru i przyswajania wrażeń: u
dobrego nauczyciela nie tylko przyjemniej uczyć się, ale i o wiele łatwiej – w
tym właśnie się kryje głęboka przyczyna psychologiczna rozpoznawania i
oceniania przez dzieci „dobrego nauczyciela” (Iwan Sikorski, Fizjognomika w wykładzie ilustrowanym).
Także zresztą
cytowany powyżej pedagog katolicki Fr. W. Foerster wielokrotnie uwypuklał w
swych tekstach doniosłą rolę osobowości nauczyciela w kształtowaniu
indywidualności ucznia. W książce pt. „O
wychowaniu obywatelskim” m.in. zaznaczał: „Bardzo wielu naturom, zwłaszcza w latach rozwoju, potrzeba
jakiejś zewnętrznej podpory, kogoś, w kim ucieleśniłyby się
lepsze pierwiastki ich własnego sumienia, człowieka, którego by się wstydziły,
który by w nie wierzył i czegoś po nich oczekiwał. A właśnie w latach
poczynającej się samodzielności młodzieńczej dobrą jest taka pochodząca z
zewnątrz pomoc wychowawcza, nawet tam,
gdzie są zacni i poważni rodzice, bo nawet tacy nie umieją często w przejściowych
latach swych dzieci uderzyć w należyty ton, który by odpowiadał drażliwemu
poczuciu honoru w człowieku dorastającym, nie potrafią wyzwolić się z nawyku
bezpośredniego autorytarnego opiekuństwa i tracą dlatego wpływ wychowawczy,
który właśnie w tym okresie byłby najpotrzebniejszy. Starożytna pedagogika, licząc
się z tym faktem, ustanowiła „mentora”, którego przydawano młodemu człowiekowi
w latach rozwoju, aby mu był pomocny radą i przykładem”.
***
Nie dla
nauczyciela, lecz dla siebie uczy się młody człowiek; nie dla szkoły, lecz dla
swego własnego samodzielnego życia, najeżonego tysiącami pułapek i
niebezpieczeństw. W końcu zrozumienie tej prawdy dociera do młodzieńca i jako skutek
pojawia się w jego życiu więcej powagi, samoopanowania, wymogów stawianych
samemu sobie a nie innym. Oczywiście nastał taki moment i w życiu Michała Boncz-
Brujewicza; młodzieńczy nonkonformizm i maksymalizm ustąpiły miejsca
rozsądkowi, poczuciu odpowiedzialności i samodyscyplinie, sprawy się zaś
potoczyły właściwym torem. W 1905 roku młody człowiek ukończył Kijowską Szkołę
Handlową, gdzie się też obudziły w nim dość wyraziste zainteresowania naukowe w
zakresie techniki i fizyki, tak iż postanowił kontynuować naukę gdzie indziej.
W 1909 roku ukończył Szkołę Inżynierów w
Sankt Petersburgu, zostając w ten sposób dyplomowanym, świetnie wykształconym
specjalistą w dziedzinie elektrotechniki. Nawiasem mówiąc jednym z jego
nauczycieli był Włodzimierz Lebiedziński, wybitny uczony i nauczyciel
akademicki, pod którego kierunkiem M.
Boncz-Brujewicz wykonał swą pierwszą pracę naukową.
W 1909 roku
młody inżynier elektrotechniki i radiotechniki został awansowany do stopnia
podporucznika i skierowany w charakterze oficera do odbycia obowiązkowej służby wojskowej w
kompanii łączności Piątego Syberyjskiego Batalionu Piechoty, stacjonującego w
Irkucku. Tutaj poza godzinami służbowymi miał dość czasu, aby samodzielnie
zgłębiać zagadnienia teorii elektromagnetyzmu i wyższej matematyki. Osiągnął
niebawem imponujący poziom wiedzy, tak iż złożenie egzaminów wstępnych do
Wojskowej Oficerskiej Wyższej Szkoły Elektrotechnicznej nie stanowiło dlań
żadnego problemu, podobnie jak dalsze w niej studiowanie. Tutaj rozpoczął
początkujący naukowiec swe samodzielne eksperymenty laboratoryjne. W 1913 roku
w periodyku „Żurnał Russkogo Fiziko –
Chimiczeskogo Obszczestwa” ukazała się jego pierwsza publikacja naukowa pt.
„Ob
usłowijach razlicznogo diejstwija swieta na iskru i o sposobie
regulirowanija iskry”. W tymże roku młody naukowiec na wniosek profesorów
W. Lebiedzińskiego i W. Mitkiewicza został przyjęty w poczet członków
Rosyjskiego Towarzystwa Fizyczno – Chemicznego, wygłaszając na jednym z jego
posiedzeń, później opublikowany, referat
„O wlijanii ultrafioletowogo
swieta na elektriczeskuju iskru”.
Warto, być może, w tym miejscu
zaznaczyć, że te badania Boncz-Brujewicza prowadzone były w kontekście
globalnego postępu naukowo – technicznego, a Rosja obok Stanów Zjednoczonych,
Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Brazylii, Austrii, Szwajcarii
należała do krajów kroczących na czele tego doniosłego procesu, w którym uczeni
polskiego pochodzenia z kolei odgrywali rolę pierwszorzędną, a żaden inny kraj
nie mógł się poszczycić tak liczną plejadą wybitnych Polaków, realizujących
swój potencjał intelektualny w zakresie poszukiwań naukowych i dokonujących
wielu doniosłych odkryć i wynalazków. Można zaryzykować twierdzenie, iż nauka
rosyjska w ciągu XIX – XX wieku była wręcz zdominowana przez Polaków i to w
ogromnym stopniu dzięki nim to państwo zostało supermocarstwem pod wieloma
względami. W 1914 roku pan Michał wygłosił kolejny referat na posiedzeniu
Towarzystwa Fizyczno – Chemicznego, przedstawiając wyniki swych najnowszych
badań w zakresie elektrotechniki, za który został wyróżniony prestiżową Nagrodą
imienia F. Pietruszewskiego. Kończąc studia w ciągu zaledwie dwu lat został
skierowany początkowo do pracy na stacji łączności w Taszkiencie, następnie
zaś, już po wybuchu pierwszej wojny światowej, do Tweru, gdzie zabezpieczał
łączność radiową między sojuszniczymi wojskami rosyjskimi, brytyjskimi i
francuskimi. Z obowiązków służbowych wywiązywał się znakomicie tym bardziej, że
świetnie posługiwał się m.in. językiem francuskim, angielskim i niemieckim.
Następnie,
po krótkim przeszkoleniu we Francji, pracował w charakterze inżyniera
wojskowego i konstruktora w zakresie techniki elektrycznej. Wszelkiej pomocy
udzielał mu w tym okresie inny Polak, dyrektor Twerskiej Stacji Łączności W.
Leszczyński. W 1917 roku periodyk „Wiestnik
Wojennoj Radiotelegrafii i Elektrotechniki” opublikował kolejne ważne
opracowanie Boncz-Brujewicza pt. „Primienienije
katodnych rele w radiotelegrafnom prijomie”, mające duże znaczenie dla
wojskowości. Niespełna trzydziestoletni naukowiec został więc w Rosji
inicjatorem i pionierem badań i prac konstruktorskich w zakresie projektowania
i produkcji lamp i żarówek elektrycznych. W latach 1916 – 1919 dokonał w tej
dziedzinie szeregu wynalazków na światowym poziomie i potrafił wdrożyć je do
produkcji. W 1918 roku stanął na czele tzw. Laboratorium Niżegorodzkiego,
skupiającego kwiat inżynierów rosyjskich, pracujących w dziedzinie techniki
radiowej. Na wniosek W. Lebiedzińskiego, W. Leszczyńskiego i M.
Boncz-Brujewicza minister łączności W. Podbielski podjął decyzję o
zorganizowaniu na terenie całego państwa sieci zakładów produkujących aparaturę
radiową i elektrotechniczną, co też zostało pod kierownictwem tychże osób
zrealizowane, wynosząc ten olbrzymi kraj do czołówki światowej obok takich
potęg technicznych, jak Niemcy, Francja, USA, W. Brytania. W Niżnim Nowogrodzie
zaś M. Boncz-Brujewicz założył radiowo – elektrotechniczną pracownię naukowo –
produkcyjną i na wiele lat objął jej kierownictwo, dokonując w nim szeregu
wartościowych wynalazków w zakresie techniki cywilnej i wojskowej. W 1919 roku
ukazały się następujące jego publikacje: „Katodnyj
wypriamitiel z pustotoj dla 15000 wolt”, „Usilitielnaja łampoczka Twerskoj
radiostancii”, „Katodnyje rele bolszoj moszcznosti” (w periodyku „Telegrafia i Telefonia bez Prowodow” nr
6 1919); „Osnowanija techniczeskogo
rasczota pustotnych katodnych rele małoju moszcznosti” (w czasopiśmie „Radiotechnik” nr 7 1919). W kolejnych
latach badacz systematycznie publikował dalsze teksty naukowe oraz dokonywał
coraz to nowych wynalazków i konstrukcji w dziedzinie techniki radiowej i
elektronicznej.
Według jego
projektu i pod jego bezpośrednim kierownictwem wzniesiono w Moskwie pierwszą na
świecie potężną rozgłośnię radiową, której fale odbierano niemal na całej kuli
ziemskiej, co dawało ZSRR priorytet w dziedzinie globalnego propagowania swej
doktryny ideologicznej w różnych językach. W. Lenin był zachwycony pracami M.
Boncz-Brujewicza, a rząd radziecki na jego wniosek nagrodził znakomitego
inżyniera Orderem czerwonego Sztandaru Pracy. W 1922 pan Michał został
profesorem Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej, a od 1929 wykładał w
Leningradzkim Instytucie Inżynierów Łączności.
Jako
naukowiec Michał Boncz-Brujewicz poświęcał niemało czasu i energii badaniom w
zakresie fizyki górnych warstw atmosfery, badaniom jonosfery za pośrednictwem
metody echa radiowego, falom ultrakrótkim i ich zastosowaniu praktycznemu,
zachowaniu się energii elektromagnetycznej w jonosferze, wyładowaniom
atmosferycznym, co niekiedy bywało dośc niebezpieczne. Wypada tylko nadmienić,
że temperatura w środku błyskawicy sięga 30 000 stopni Celsjusza ,
czyli jest wyższa niż na powierzchni Słońca, a napięcie wynosi około 16 milionów
woltów, siła zaś prądu 200 000 amperów. Jeszcze innym przedmiotem badań M.
Boncz-Brujewicza było nadprzewodnictwo, odkryte w 1911 roku przez Holendra
Heike Kamerlingha-Onnesa (w 1913 dostał za to nagrodę Nobla), które jest stanem
fizycznym materii, w którym opór elektryczny coraz bardziej zanika, aż nawet
znika. Ta szczególna cecha niektórych
pierwiastków i ich związków występuje jednak tylko poniżej pewnego poziomu
temperatury, zwanego temperaturą przejścia nadprzewodzącego. Badania w tej
dziedzinie miały i mają olbrzymie znaczenie m.in. w zakresie kosmonautyki,
lotnictwa, hutnictwa, przemysłu wojennego.
W latach 1924 – 1930 liczna grupa dobranych
specjalistów badała w ZSRR pod kierunkiem M. Boncz-Brujewicza prawidłowości
rozpowszechniania się krótkich fal radiowych. Opracowano tu m.in. pionierskie w
skali światowej typy anten i linie łączności krótkofalowej, którymi, nawiasem
mówiąc, bardzo się interesowały zachodnie wywiady wojskowe. Za te prace M.
Boncz-Brujewicz został został nagrodzony drugim Orderem Czerwonego Sztandaru
Pracy.
W tychże
latach znakomity inżynier stworzył konstrukcję potężnej radiowej lampy
generatorowej chłodzonej wodą oraz opracował schemat systemu stacji
radiotelefonicznych, wdrożony następnie do praktyki i funkcjonujący w ZSRR do
ostatnich dni istnienia tego państwa.
Jego prace teoretyczne i eksperymentalne dotyczące generatorów lampowych i ich
roli w łączności odegrały pionierską rolę w skali międzynarodowej. W 1932 roku konstruktor został obrany na
stanowisko profesora ordynaryjnego Leningradzkiego Instytutu Inżynierów
Łączności (obecnie: „imienia Michaiła
Aleksandrowicza Boncz-Brujewicza”).
Pełniąc tę funkcę opracował i wydał szereg fundamentalnych dzieł naukowych,
tłumaczonych na liczne języki obce, jak np. „Korotkije
wołny” (Moskwa 1932), „Priroda
elektromagnitnoj wołny” (Leningrad 1933), jak też popularny podręcznik
akademicki „Osnowy radiotechniki” (pierwsze
wydanie 1936, następnie kilkanaście kolejnych).
Profesor
Michał Boncz-Brujewicz był człowiekiem o tytanicznej pracowitości i spotkało go
w końcu to, co barszo często spotyka osoby o takim usposobieniu: w lutym 1940
roku zaskoczył go ostry zawał serca, a gdy 7 marca atak się powtórzył, nić
życia wybitnego inżyniera, uczonego i działacza społecznego urwała się na
zawsze. Prace jego jednak stanowiły olbrzymi wkład w rozwój potęgi ekonomicznej
i militarnej Związku Radzieckiego.
***
WŁODZIMIERZ
GRUMM - GRZYMAJŁO
Kontynuator zacnej tradycji
Grum-Grzymajłowie
od dawna stanowili potężne wschodnie odgałęzienie staropolskiego rodu Grzymałów
i używali tegoż herbu szlacheckiego. Herb zaś Grzymała, mający kilka odmian,
zwany inaczej Grzymalita lub Ślasa (w polu złotym czerwony mur z trzema wieżami
o trzech cieniach każda i otwarta brama) występuje w polskich źródłach pisanych
od 1377 roku, a wizerunek jego na zachowanych dotychczas pieczęciach rodowych
odnotowywano jeszcze wcześniej, gdyż już około 1343 roku. Zawołanie bojowe
„Grzymała!” pochodzi od imienia własnego Grzymisław lub Grzymek (Peregryn -
Peregrinus). Staropolskie „grzymać” znaczyło tyle, co „grzmieć”,
„grzmocić” np. pięścią.
W
Wielkim Księstwie Litewskim używano (pod wpływem języka białoruskiego,
urzędowego w tym kraju) nie tylko nazwiska Grzymała, ale też Grzymało,
Grzymałło, Grzymajło, Grymajło, a nawet Gromyka lub Hromyka. W niektórych
odgałęzieniach Grzymałowie pieczętowali się herbem Mora. Wszyscy wywodzili się
z Mazowsza, lecz od XVI wieku notowani byli w powiatach: wileńskim,
mohylewskim, kobryńskim, brzesko – litewskim, oszmiańskim. Bartosz Paprocki w „Herbiech rycerstwa polskiego” donosił o
nich: „Grzymałowie w Mazowszu dom
rozrodzony, z którego był jeden podstarościm przemyskim za Jana Spytka,
kasztelana krakowskiego i starosty tamże; tegoż był syn Jakub, rotmistrz i mąż
sławny, który w wielu potrzebach z nieprzyjacioły różnemi bywał, mężnie z nimi
czynił”…
O
kilku reprezentantach tej rodziny opowiada Tomasz Święcki w pierwszym tomie swego
dzieła „Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski”:
„Grzymała Paweł herbu tegoż z zakonu kaznodziejskiego wzięty na biskupa
poznańskiego 1209 roku, gdy upominał hrabiego Bożywoja z Śremu o jego
zdrożności, wtrącony został do więzienia; uwolniony jednak wkrótce, a Bożywój
na swym zamku pojmany i zabity został. – Przecław z Pogorzelca, biskup
wrocławski, podpisał „Bullam auream incorporationis Silesiae Polonica Regno
Bohemiae” [„Bullę złotą o wcieleniu
Śląska Polskiego do Królestwa Czeskiego”] 1355.
–
Grotków miasteczko od książąt Lignickich
kupił i do biskupstwa wrocławskiego przyłączył, za co go „złotym” zwano. – Jan,
z Strzelca, arcybiskup gnieźnieński, dla suchej postawy „suchy wilk” nazwany, w
Strzelcach, niedaleko Szydłowca w Sandomierskiem, z Przecława, wojewody
kaliskiego, i Bogoryi, siostry Skotnickiego, arcybiskupa gnieźnieńskiego, na
świat wydany, za granicą w naukach wydoskonalony, od Kazimierza Wielkiego
poważany, kanclerzem koronnym i exekutorem testamentu mianowany 1370 roku za
nominacyą Ludwika króla na arcybiskupa gnieźnieńskiego wyniesiony. Synod w
Kaliszu złożył; miał różne zatargi i skarb jego przez Bernarda z Grabowa w
zamku uniejowskim zrabowany został. Umarł 1382 roku w Żninie, pochowany w
Gnieźnie. – Domarad, kasztelan poznański; pod jego dowództwem Grzymalczykowie z
Nałęczami toczyli zaciętą wojnę w Wielkiej Polsce, tak, że Władysław Jagiełło
dla uśmierzenia zajeżdżać musiał. – Jan Grzymalczyk z Brogłowa, zasłużony w
obozie Zygmunta cesarza, znacznemi od niego dobrami obdarzony. Gdy ten monarcha
zaczął sprzyjać niesłusznej sprawie Krzyżaków, opuścił to wszystko i na dwór
Władysława Jagiełły powrócił. – W Litwie Jan Bujwidowicz przyjął na swój dom
herb Grzymała, stąd Niemirowie tego klejnotu używali; jakoż Niemira, starosta
mielnicki, w przywileju Aleksandra 1501 roku Grzymalcem jest mianowany. –
Jarosz Grzymała w Hiszpanii popisywał się w wojnie z Saracenami; z tych
niektórzy osiedli w lidzkiem na Litwie i w bełzkiem na Rusi”.
Znakomity
heraldyk Seweryn Uruski („Rodzina.
Herbarz Polski”, t. 5) podaje: „Protoplastami
rodziny Grzymalców byli bracia Grzymała (Grzymisław) i Wierzchosław, dziedzice
na Zalesiu, wsi w północnym Mazowszu, którzy w 1400 roku otrzymali w nagrodę
zasług od Janusza ks. Mazowieckiego dwadzieścia włók gruntu pod miastem
Nowogrodem Mazowieckim… Obydwaj ci bracia zostawili liczne potomstwo, które w
ciągu półtora stulecia tak się rozrodziło, że w 1558 roku przeszło trzydziestu
podpisało pewną familijną transakcję, w grodzie łomżyńskim zawartą”… Także
Adam Boniecki w „Herbarzu polskim” (t.
7, s. 175) odnotowuje: „Grzymałowie herbu
Grzymała wyszli z Zalesia – Grzymały w powiecie zakroczymskim. Grzymisław vel
Grzymała i Wierzchosław, dziedzice Zalesia, otrzymali 1400 roku od ks. Janusza
Mazowieckiego 20 włok gruntu… Tenże książę nadał im 1411 roku dwadzieścia
nowych włok pod Nowogrodem… Grzymała, podsędek płocki 1379 r. Feliks Grzymała z
Kamionogrodu 1541 r… Wencesław Grzymała, burgrabia czerski 1535 r… Tomasz,
właściciel Płaskosz i Pinek w Ziemi Nurskiej 1694 roku” etc.
W
zapisach do akt sądu grodzkiego we Lwowie z roku 1386 figuruje Nicolaus
Grzymała, prokurator królewski. „Grzimała,
cubicularius dui regis”, z kolei figuruje
w rachunkach dworu króla Władysława Jagiełły z roku 1394 („Pomniki dziejowe wieków średnich, t. 15, s. 179. Kraków 1896). Jarosz Grzymała w
składzie wojska krzyżackiego walczył w Hiszpanii przeciwko Arabom pod
dowództwem komtura Kuchmeistra i „wsławił
się tamże wielkim męstwem w wielu bitwach”. Jakub, rotmistrz królewski,
także w XV wieku zyskał sławę walecznego żołnierza. Jego imiennik „Jacobus Grzymała, abbas Coprivniciensis”, notowany
jest w zapisach archiwalnych w latach 1427 – 1429 („Kodeks dyplomatyczny Małopolski, t. 4, s. 242, 250. Kraków 1905. „Grzimała
de Peczychwost” zanotowany w księgach sądowych Sanoka w roku 1433. Pan
Niemira Grzymała, marszałek hospodarski, starosta mielnicki, potwierdził swym
podpisem 24 sierpnia 1529 roku list sądowy
wojewody trockiego Konstantego Ostrogskiego do Janusza i Fiedora
Sapiehów („Lietuvos Metrika”, t. 25,
s. 210). Bojar pan Grzymajło z Wilna zapisany w 1539 roku w księgach grodzkich
grodzieńskich jako świadek sądowy („Akty
izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 17, s. 47). „Generosus Faelix Grzymała, haeris in
Lanionbrod” wzmiankowany w zapisie do ksiąg grodzkich drohiczyńskich 4
marca 1542 roku („Lietuvos Metrika”, t.
25, s. 260 – 261). Mikołaj Grzymała w 1648 roku w imieniu Ziemi Nurskiej
podpisał aky elekcji króla Jana Kazimierza (Volumina
Legum, t. 4, s. 111). Jan Grzymała był jednym z dowódców obrony Smoleńska
przeciwko najazdowi Moskwy w 1654 roku. Łukasz Grzymała, piszący się jako „Grum-Grzymajło”,
wyjechał do Moskwy z powiatu mohylewskiego w 1647 roku i dał początek potężnej
i wybitnie utalentowanej gałęzi rosyjskiej tego rogu, ogromnie dla Cesarstwa
zasłużonej w dziedzinie nauki i kultury.
W
tomie IXa „Słownika Encyklopedycznego” F.
Brockhausa i I. Efrona (s. 803) czytamy: „Grum-Grzymajło
to polski ród szlachecki herbu Grzymała, pochodzący od chorążego petyhorskiego
Łukasza Grzymały, który w 1647 roku posiadał dobra ziemskie. Jego potomstwo
wniesione zostało do IV części ksiąg genealogicznych guberni mohylewskiej i
symbirskiej”.
Wielu
Grzymałów jednak nadal pozostawało na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej. Tak
w 1799 roku heroldia wileńska wniosła liczne imiona panów Grzymałów do ksiąg
szlachty guberni litewskiej (Centralne
Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 12, s.
210). Ignacy Kazimirowicz Grzymało od 1816 roku służył w Mitawskim Pułku
Dragonów armii cesarskiej. W
tymże okresie Grzymałowie posiadali m.in. dobra Grzymały w
Ziemi Drohickiej. Potwierdzani byli w rodowitości szlacheckiej przez heroldię
grodzieńską kilkakrotnie w ciągu XIX wieku (Państwowe Archiwum Historyczne Białorusi w
Grodnie, f. 332, z. 2, nr 2, s. 117 – 119). Franciszek Grzymało w 1818 roku
był członkiem Grodzieńskiego Zgromadzenia Szlacheckiego od powiatu
wołkowyskiego (Dział rękopisów Biblioteki
Naukowej AN Litwy, F. 150 – 95). Adam Mickiewicz poświęcił mu aż trzy wiersze. Jeden z nich
pt. „Raz Grzymała” po prostu streszcza wysiłki swego przyjaciela:
„Raz Grzymała na Taranie
Wzniósł projekt pod kreskowanie
I rzekł wymownemi usty:
„Obywatele oszusty!
Obywatele łajdaki!
Chcę z was mieć pożytek jaki:
Z hrabików, mędrków i popków
Chcę porobić polskich chłopków!”
Polska cała poklask dała –
Wziął się do pracy Grzymała.
Dotąd się mąż wielki trudzi
Z rąk mozołem, w pocie czoła –
I dotąd zrobić nie zdoła
Dobrych chłopków z kiepskich ludzi!”..
W
tymże 1833 roku jedna z wizyt Franciszka Grzymały u Mickiewicza stała się
powodem do napisania kolejnego wiersza, w którym jednak poeta nie tyle drwił z
idealizmu swego przyjaciela, ile dawał wyraz własnej ambicji:
„Świeci się pomnik mój nad szklanny Puław
dach,
Przetrwa Kościuszki grób i Paców w Wilnie
gmach;
Ni go łotr Wirtemberg bombami mocen zbić,
Ni podły Austryjak niemiecką sztuką zryć.
Bo od Ponarskich gór i bliźnich Kowna wód
Szerzę się sławą mą aż po Prypeci bród;
Mnie w Nowogródku, mnie w Mińsku czytuje
młódź
I nie leniwa jest przepisać wielekróć.
W folwarkach łaskę mam u ochmistrzyni cór,
A, w braku lepszych pism, czyta mnie nawet
dwór.
Stąd mimo carskich gróźb, na złość
strażnikom ceł,
Przemyca w Litwę Żyd tomiki moich dzieł”.
Zostawmy
jednak te dość nieporadne, pisane niewątpliwie pod wpływem upojenia
alkoholowego wiersze i przejdźmy do rzeczy.
***
Zamieszkali
w Rosji Grumm-Grzymajłowie nigdy nie zapominali o swym polskim pochodzeniu i,
jak to było i jest w zwyczaju szlachty polskiej, dorabiali też sobie rozmaite
fantazyjne genealogie, bazując na dośc kruchych i przypadkowych zbieżnościach
fonetycznych. Tak np. muzykolog Tamara Grumm-Grzymajło pisała, że ród jej jest
bardzo dawny i rozgałęziony po kilku krajach Europy: we Włoszech używający
wersji nazwiska „Grimaldi”; w Polsce – „Grzymała” (pod Tarnopolem, jak
zaznaczała, jest miasteczko Grzymałów); w Czechach – Grzymal i Grzymek; na Litwie – Grzymajła. Nie wszystko
w wywodzie pani Tamary jest prawdą, lecz jakież to ludzkie – chcieć poczuć się wierzchołkiem olbrzymiego,
jak tysiącletni baobab, drzewa genealogicznego.
Jakob
Burckhardt w dziele „Kultura Odrodzenia
we Włoszech” m.in. zauważał: „Kroniki
poszczególnych miast od dawien dawna wskazywały na ich istotny lub fikcyjny
związek z Rzymem, na bezpośrednie ich założenie lub kolonizację przez Rzym, od
dawna też, zdaje się, uprzejmi genealodzy wywodzili poszczególne rodziny od
sławnych rodów rzymskich. Brzmiało to tak przyjemnie, że nawet w świetle
rozpoczynającej się w XV wieku krytyki zachowano utarte poglądy. Całkiem
naiwnie opowiada Pius II rzymskim oratorom w Viterbo, proszącym go o rychły
powrót: „Rzym jest przecież tak samo moim miejscem rodzinnym jak Siena, gdyż
moi przodkowie, Piccolomini, przesiedlili się niegdyś z Rzymu do Sieny, o czym
świadczą powtarzające się często w naszej rodzinie imiona: Eneasz i Sylwiusz.
Byłby się też zapewne chętnie przyznał do pochodzenia z rodu Juliuszów.
Postarano się również o protoplastów dla Pawła II – Barbo z Wenecji – mimo jego
niemieckiego pochodzenia, wywodząc go od rzymskiego rodu Ahenobarbus, który z
innymi kolonistami przybył do Parmy, a którego potomkowie wskutek walki
stronnictw wywędrowały do Wenecji. Nie może dziwić, że Massimo uważali się za
potomków Quintusa Fabiusa Maximusa, a Cornaro wywodzili się od Korneliusów.
Uderzający natomiast wyjątek w wieku XVI stanowi nowelista Bandello, usiłujący
wykazać swe pochodzenie ze szlacheckiego rodu Gotów wschodnich”… Cóż,
naturalną jest rzeczą usiłowanie nadania sobie większej wagi choćby przez
dodawanie bardzo lekce ważących dawnych genealogii. Prawdą natomiast jest, że z
rodu Grumm-Grzymajłów pochodził szereg znakomitych intelektualistów Imperium
Rosyjskiego i późniejszego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich,
jedynego zresztą imperium słowiańskiego w dziejach ludzkości, jeśli nie liczyć
merkurialnego przemknięci w dziejach Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej,
której upodlenie i upadek robią większe wrażenie niż chimeryczny wzlot.
W
jednej z encyklopedii znajdujemy interesujące nas informację: „Grumm-Grzymajło. Kondratij Iwanowicz [czyli;
Konrad, syn Jana!], 1794 – 1874, jeden z
pierwszych rosyjskich lekarzy pisarzy; uczył się w seminarium duchownym i w
gimnazjum; ukończył kurs na uniwersytecie wileńskim w 1817 roku z tytułem
kandydata filozofii i w 1819 – lekarza; w 1823 roku uzyskał stopień doktora
medycyny i chirurgii. Ze znaczną pomocą rządu wydawał pierwszą w Rosji gazetę
medyczną „Drug Zdrawija” w okresie od 1833 do 1866. Pisał bardzo dużo o
najbardziej różnorodnych zagadnieniach, przeważnie w swojej gazecie oraz w periodykach
„Wojennyj Medycynskij Żurnał” i „Trudy Russkich Wraczej”. Wydawał osobne
popularne książki z zakresu higieny, które zyskały nader szerokie
rozpowszechnienie, jak np. „Poradnik szczepienia przeciwko ospie”, „O powtórnym
szczepieniu krów przeciw ospie”, „Podręcznik wychowania i zachowania zdrowia
dziecka” (1843 – 1845 i in.”
***
Jednym
z najwybitniejszych reprezentantów tego zacnego rodu był Włodzimierz
Grumm-Grzymajło; urodzony 12 lutego 1864 roku w Sankt Petersburgu, zmarł 30
października 1928 roku w Moskwie. Po gimnazjum ukończył, jak setki innych
Polaków, słynny Instytut Górniczy w 1885
roku, a następnie przez całe półwiecze
pracował w dziedzinie teorii i praktyki metalurgii; był czołowym w Rosji
projektantem, konstruktorem i budowniczym hut, piecy martenowskich, konwertorów
i szeregu innych urządzeń należących do sfery przemysłu ciężkiego. Opracował
nowatorskie dla swego czasu metody obróbki termicznej stali i innych stopów,
kalibrówki oraz stworzył naukowe podstawy teorii ruchu gazów w konstrukcjach
hutniczych. Swój olbrzymi dorobek podsumował w fundamentalnym dziele pt. „Płamiennyje pieczi”, do dziś
stanowiącym jedno z najważniejszych w tej dziedzinie przemysłu.
Wyniki
działalności naukowej Włodzimierza Grumm-Grzymajły i jego kolegów były
imponujące: Rosja została na wiele dziesięcioleci pierwszą potęgą w skali
światowej w dziedzinie produkcji metali. Choć przecież jeszcze w 1894 roku
Wielka Brytania wytwarzała surówki żelaza 5,5 razy, USA – 5, Niemcy – ponad
4, Francja zaś – półtora razy więcej
niż Rosja. A przecież ciemne metale, szczególnie rozmaite stopy żelaza,
stanowią podstawy technicznej cywilizacji materialnej. To w większości z nich
produkuje się ciągniki, auta, samoloty, statki, czołgi, armaty, rakiety, pługi,
noże, patelnie, igły oraz setki tysięcy innych, koniecznych do cywilizowanego
życia współczesnego człowieka wyrobów.
W
1915 roku założono w Piotrogrodzie „Biuro Metalurgiczne Włodzimierza
Grumm-Grzymajły”, które funkcjonowało przez kilkadziesiąt lat i w którym w sumie
opracowano około trzech tysięcy nowoczesnych projektów technologicznych. I choć
w 1918 roku na skutek strat poniesionych w w wojnie światowej i domowej Rosja
produkowała tylko trzy procenty od ilości metali wytopionych w przedwojennym
roku 1913, to jednak dalsze dziesięciolecia spowodowały radykalne w tej
dziedzinie zmiany na lepsze. W okresie po drugiej wojnie światowej, na skutek
realizacji założeń pięcioletnich planów ZSRR wyprzedził USA i wywindował na
pierwsze miejsce w świecie w zakresie produkcji stali i innych stop[ów żelaza,
jak też w sferze wydobycia ród żelaza czy produkcji urządzeń metalurgicznych,
zostając ich czołowym eksporterem w skali globalnej. W dziesiątkach krajów na
całej kuli ziemskiej funkcjonują kombinaty metalurgiczne zaprojektowane przez
Włodzimierza Grumm-Grzymajłę
Od 1907 roku znakomity uczony pełnił funkcje
adiunkta na Politechnice Petersburskiej, a od 1911 do 1918 był tam profesorem zwyczajnym. Następnie, do
roku 1924 piastował posadę profesora Uralskiego Instytutu Górnictwa. Publikował
w tym czasie mnóstwo artykułów naukowych i popularnonaukowych z rozmaitych
gałęzi wiedzy, jak też poświęcone historii techniki i cywilizacji. Stał się
jednym z najbardziej znanych i szanowanych uczonych mężów tego kraju.
W
1949 roku wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR opublikowało obszerny tom jego dzieł
pod tytułem „Sobranije soczinienij”.
***
Warto
zaznaczyć, iż z rodu Grumm-Grzymajłów wywiodło się także kilku innych wybitnych
reprezentantów różnych dziedzin wiedzy w ZSRR i Rosji. Przy tym przywiązywali
oni dużą wagę moralną do swych korzeni genealogicznych i prowadzili ze sobą
interesującą na ten temat korespondencję, przechowywaną obecnie m.in. w
Archiwum Rosyjskiej Akademii Nauk w Moskwie i Sankt Petersburgu. Tak np. Aleksy
Grumm-Grzymajło w jednym z listów do
swego stryjecznego brata Włodzimierza, o którym była mowa powyżej, pisał: „Po raz pierwszy Grzymałowie pojawili się na
widowni dziejów w II wieku nowej ery. Na północ od granic ogromnego Imperium
Rzymskiego na terenie obecnej Niziny Środkowodunajskiej znajdowała się
starożytna Panonia, zasiedlona wówczas przeważnie przez Wendów, to jest
Słowian, należących do gałęzi zachodniosłowiańskiej. W Panonii nad brzegiem
Dunaju stała twierdza Windebon, jak nazywali ją Rzymianie. W cieniu jej grubych
murów z kamienia zbudowano świątynię z idolami, którym oddawali cześć Słowianie
tego regionu. Windebórz, późniejszy Wiedeń, zajmował dominujące położenie nad Dunajem. Kto tę
twierdzę posiadał, ten też mógł korzystać z dorzecza Dunaju w celu rozwijania
stosunków handlowych i innych. Rzymianie usiłowali za wszelką cenę zawładnąć
Windeborzem i prowadzili w latach 167 – 180 zawzięte boje za Panonię i jej
główną cytadelę. Armią rzymską dowodził osobiście cesarz filozof marek
Aureliusz. Udało mu się, co prawda,
powstrzymać nacisk „barbarzyńców Północy”, lecz podbić Windeborza nie
potrafił i dokonał żywota pod jego murami w 180 roku.
Obrońcą zaś tej twierdzy, dowódcą jej załogi
był wódz Wendów, rycerz mający przezwisko „Grzymała”. „Grzym” zaś to
prastary rdzeń słowiański, zawierający w
sobie pierwotne znaczenie „grzmotu”, a w przenośni – siły, mocy, potężnego
uderzenia, zwycięstwa. A więc „Grzymała” – to ten, kto „razi” i „zwycięża”. Na
naszym herbie rodowym przedstawiona jest twierdza Windebórz, a nie Grób Pański,
rycerz zaś w hełmie, stojący w bramie z tarczą i podniesionym do zadania ciosu
mieczem, to właśnie nasz przodek Grzym czyli Grzymała”.
Tak
czy inaczej zainteresowanie i szacunek dla własnej przeszłości rodowej stanowią
ważną część składową usposobienia ludzi godnych i szlachetnych, którzy nie
tylko szczycą się dokonaniami przodków, ale i honorowo dbają o odpowiednią
kontynuację ojczystej tradycji. Tak, jak czynili to zacni panowie Grumm-Grzymajłowie
czyli Grzymałowie.
***
DYMITR RÓŻAŃSKI
Radio,
plazma, kwanty
Różańscy
herbu Świeńczyc od dawna byli znani w Cesarstwie Rosyjskim, ponieważ po
rozbiorach Rzeczypospolitej w końcu XVIII wieku tereny, na których mieszkali
(powiaty: wileński, trocki, dziśnieński, słucki, brasławski, szawelski)
znalazły się własnie w składzie tego mocarstwa (Por. Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z.
6, nr 110, 265, 707, 1623; f. 391, z. 1, nr 91, str. 1 – 227). W XIX wieku
notowani także w Guberni Kijowskiej i Charkowskiej. Na Podolu w obliczu pożogi,
mordów, bezwstydnej propagandy, konfiskat oraz innych prześladowań i
nacisków zrusyfikowały się i niekiedy
nawet nabrały ukierunkowania antypolskiego poszczególne gałęzie takich polskich
domów szlacheckich, jak Terlecki, Połoński, Romanowski, Paszkiewicz,
Jagodziński, Dembiński, Łastowiecki, Łukaszewicz, Kropiwnicki, Krasowski,
Lubecki, Lubieniecki, Sanguszko, Czetwertyński i in. Nawiasem mówiąc historyk
rosyjski P. Batiuszkow (rosyjscy Batiuszkowowie wywodzili się z polskich
Baciuszkiewiczów) nazywał ich: „russkije
renegaty, pokinuwszije otcowskuju wieru”, a rusyfikację interpretował jako
powrót na łono swego narodu i swej
wiary. Carat nie ograniczał się do
deportacji Polaków z Podola na Sybir, ale też pozakładał na Podolu liczne sioła
rosyjskie, jak Muchojedy, Mokryje Starcy, Żarenyje Bugry itp. Wielu Polaków
przyjmowało tu więc w obawie o swe życie wyznanie prawosławne. (O naporze
rusyfikatorskim może świadczyć tak zabawny fakt, że np. Johann Strauss, wybitny
austriacki kompozytor i dyrygent, gdy w 1856 roku występował w Petersburgu,
zapowiadany był na afiszach i w prasie jako „Iwan Iwanowicz Sztraus”).
Dymitr
Różański przyszedł na świat 20 sierpnia 1862 roku w Kijowie, w rodzinie
inteligenckiej. Jego ojciec Apolinary Różański pełnił obowiązki inżyniera
technologa w jednym z kijowskich zakładów przemysłowych. Po ukończeniu
gimnazjum klasycznego w 1899 roku młody człowiek wstąpił na wydział fizyczno –
matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego, a studia na kierunku „Fizyka”
pomyślnie ukończył w roku 1904.
Jak
wynika z treści zachowanych młodzieńczych listów pana Dymitra do rodziny, wiele
uwagi poświęcał on samokształceniu i samowychowaniu, jakby według zdań Gabriela
d’Annunzio z „Rozkoszy”: „Musisz sam stworzyć swoje życie, tak, jak
się tworzy dzieło sztuki. Życie człowieka światłego musi być jego własnym,
wyłącznie jego dziełem”… Ponieważ zaś podczas studiów młody człowiek
wykazał się znakomitymi uzdolnieniami, twórczą postawą życiową, pilnością w
opanowywaniu wiedzy, co pozwalało przypuszczać, iż może zostać w przyszłości
znakomitym naukowcem, pozostawiono go na uczelni, aby mógł dalej podnosić
kwalifikacje i szykować się (jak w dzisiejszych doktoranturach) do uzyskania
posady wykładowcy. W tymze czasie Różański zatrudnił się dodatkowo w
charakterze laboranta w Petersburskim Instytucie Elektrotechnicznym, gdzie
pracował pod kierunkiem A. Popowa, słynnego współwynalazcy radia. Lata 1906 –
1908 początkujący naukowiec spędził na delegacji w Getyndze, gdzie z kolei
pracował w laboratorium uniwersyteckim profesora N. T. Simona. Tutaj powstała
jedna z pierwszych publikacji naukowych pana Dymitra „Przyczynek do zagadnienia o oporze iskry” oraz projekt konstrukcji
elektronicznego oscylografu, który jest dotychczas stosowany w zasadniczo tym samym kształcie. Ten
wynalazek spowodował, że D. Różański stał się dosłownie z dnia na dzień znanym
i cenionym specjalistą w zakresie elektrotechniki. Nie zaskakuje tedy, iż
otrzymał natychmiast kilka interesujących ofert pracy z firm i zakładów przemysłowych Francji, Niemiec i
Szwajcarii, z których jednak nie skorzystał.
W
swoich pierwszych publikacjach młody badacz, niejako uogólniając wyniki
poprzednich eksperymentów laboratoryjnych, dowiódł, że iskra elektryczna,
powstająca podczas wyładowania kondensatora, stanowi łuk woltowy prądu
przemiennego między elektrodami metalowymi.Opisał również prawidłowości zmiany
napięcia w iskrze, które jest w nader złożony sposób skorelowane z siłą prądu.
Wyniki tego etapu badań zebrał i uogólnił w rozprawie magisterskiej pt. „Wpływ iskry na zmienny ładunek
kondensatora”, opublikowanej i obronionej w 1911 roku. Ta młodzieńcza bądź
co bądź rozprawa stała się jednak swoistym tekstem klasycznym, to jest, mającym
znaczenie zasadnicze, dla elektrotechniki XX wieku. Autor został za to
opracowanie wyróżniony prestiżową nagrodą naukową imienia A. S. Popowa. W tymże
roku utalentowany badacz objął stanowisko docenta prywatnego katedry fizyki
Uniwersytetu Charkowskiego. Obecnie się uznaje, iż był on bodaj
najwybitniejszym specjalistą w zakresie fizyki i radiofizyki na tej zasłużonej uczelni.
***
Od
samego początku pracy na uczelni charkowskiej Dymitr Różański, jako fachowiec o
wszechstronnym wykształceniu encyklopedycznym, prowadził wykłady nie tylko z
fizyki, teorii i praktyki elektryczności, ale też z meteorologii i geografii
fizycznej. Był kierownikiem uniwersyteckiej pracowni magnetometeorologicznej
oraz stacji meteorologicznej. W okresie 1912 – 1914 pełnił obowiązki profesora
nadzwyczajnego, później zaś, do 1921 roku, kierownika katedry fizyki. Robił
nacisk przede wszystkim na rozwój twórczego myślenia technicznego i
samodzielność umysłową studentów. Jak to bowiem w zwoim czasie zauważył Albert
Einstein: „Ważne jest, by nigdy nie
przestać pytać. Ciekawość nie istnieje bez przyczyny. Kontemplując tajemnice
wieczności, życia i cudownej struktury rzeczywistości, nie można uniknąć lęku.
Wystarczy więc, jeśli spróbujemy zrozumieć choć trochę tej tajemnicy każdego
dnia. Nigdy nie należy tracić tej świętej ciekawości”. Piękne słowa! Lecz
głupcy, których nie brak także wśród doktorów habilitowanych i panów
profesorów, nigdy nie posiadają tej – wyższego rzędu – ciekawości, o której
pisze wielki uczony. Człowiek zaś wybitny nie traci jej nigdy, także wówczas,
gdy nie posiada żadnego dyplomu, ponieważ stanowi ona cechę konstytutywną
każdego talentu i każdego umysłu twórczego. Trzeba jednak umieć ów twórczy
pierwiastek w na pozór „zwykłym” młodzieńcu odkryć, wydobyć go i rozwinąć,
zachęcając do dalszej samodzielnej pracy nad sobą i nad fascynującymi
zagadnieniami poznania.
Aby
ten cel osiągnąć, D. Różański zachęcał młódź akademicką do lektur, do
studiowania periodyki fachowej i do zapoznawania się z najnowszymi publikacjami
z zakresu fizyki; organizował zajęcia, podczas których studenci wygłaszali
referaty o najnowszych osiągnięciach nauki europejskiej. Dużą role w procesie
dydaktycznym odgrywała też praca eksperymentalna w laboratorium, konstruowania
i wypróbowywanie nowych przyrządów i mechanizmów technicznych. Widocznie nie
było sprawą przypadku, że kilkunastu wychowanków profesora D. Różańskiego z
Uniwersytetu Charkowskiego zdobyło później wawrzyny znakomitych fachowców,
tytuły profesorskie, obroniło rozprawy habilitacyjne.
W
okresie 1913 – 1922 uczony nadal prowadził intensywne, a oryginalne badania w
zakresie fizyki elektryczności i radiofizyki. Owocem tych wysiłków był szereg
doniosłych publikacji jego autorstwa w periodyce specjalistycznej, wznawiany
ponad dwadzieścia razy podręcznik „Uczenije o elektromagnitnych kolebanijach i
wołnach”, jak też fundamentalna monografia
pt. „Elektriczeskije łuczi”. Wypada
zaznaczyć, iż w latach 1917 – 1922, czyli w okresie rewolucji i wojny domowej w
Rosji i na Ukrainie, życie profesora było wyjątkowo niełatwe. Lecz nikt nie
słyszał skarg i narzekań z ust tego zacnego człowieka, który, jako fizyk,
doskonale zdawał sobie sprawę z tego, po pierwsze, że wszystko, co się dzieje, odbywa
się na mocy działania prawa przyczynowości, czyli z konieczności, i po drugie,
jako osoba myśląca, - że żadne skargi niczego w losie na lepsze nie zmieniają,
są więc zachowaniem jałowym, pozbawionym sensu i bezowocnym (co nie zmienia
faktu, iż wielu ludzi chętnie się im oddaje). I wreszcie dobrze jest pamiętać
zjadliwą, lecz trafną myśl La
Rochefaucauld : „Mało
trzeba, aby mędrca uczynić szczęśliwym; nic nie może głupca uczynić
zadowolonym; dlatego prawie wszyscy ludzie są niezadowoleni”.
Profesor
Różański niewiele potrzebował do szczęścia, na które w jego przypadku składała
się usensowiona praca zawodowa na uczelni oraz uporządkowane życie rodzinne. W
okresie, gdy uniwersytet był sparaliżowany, pensji pracownikom nie wypłacano i
profesor żył z tego, że na wsi, 40
km od Charkowa, własnoręcznie uprawiał z rodziną
kilkanaście arów ziemi, co pozwalało zapewnić wszystkim półgłodową egzystencję,
podtrzymując życie żywnością złożoną z ziemniaków, kiszonych ogórków i kapusty
oraz suszonych jagód leśnych i grzybów.
Jednak osłabiony przez chroniczne niedożywienie organizm gwałtownie tracił na
sile i odporności, aż wreszcie w roku 1920 pan Dymitr zapadł na dur brzuszny, z
którego jakimś tylko cudem udało się go uleczyć. Mimo nieznośnie trudnych
warunków życia uczony nadal kontynuował, na ile pozwalały okoliczności, prace
badawcze nad projektem generatora magnetotronicznego, które później były
rozwijane przez pracowników Akademii Nauk Ukrainy i skończyły się wdrożeniem do
produkcjiaparatury technicznej o wysokim poziomie i ważnym znaczeniu dla
elektroniki wojskowej, kosmicznej i in.
W
1921 roku zaczął się drugi etap działalności D. Różańskiego, tym razem w
Laboratorium Niżegorodskim, zorganizowanym na osobiste polecenie W. Lenina w
celu możliwie najbardziej radykalnego pchnięcia do przodu rosyjskiej techniki
łączności radiowej. W tym czasie uczony zaprojektował kilka systemów złożonych
anten ukierunkowanych, które następnie były produkowane i wykorzystywane w
stacjach nadawczych o przeznaczeniu cywilnym i wojskowym. W końcu 1923 roku
profesor został przeniesiony do Piotrogrodu, gdzie pracował w różnych
instytucjach naukowych i biurach konstruktorskich, przeważnie zaś w Centralnym
Laboratorium Radiotechnicznym, głównym ówcześnie osrodku projektowania techniki
łącznościowej w ZSRR; stał też na czele wydziału fal krótkich Leningradzkiego
Państwowego Laboratorium Fizyczno – Technicznego, kierowanego przez Abrama
Joffe, z którym Różański się zaprzyjaźnił i przez kilka lat wynajmował dwa
pokoje w jego mieszkaniu. Ówczesne notatki różnych osób świadczą, iż profesor
był człowiekiem powściągliwym i rzeczowym, nigdy nie zachowywał się impulsywnie
i raczej trzymał wszystkich nieco na dystans. Był raczej milczkiem niż gadułą;
wiedział, iż wszystkie ściany „mają uszy”. Wizytując codziennie poszczególne
ogniwa kierowanego przez siebie wydziału, spokojnie wysłuchiwał relacji i
wyjaśnień, dotyczących odnośnych zagadnień technicznych, oglądał urządzenia
laboratoryjne, coś pytał, do końca wysłuchiwał odpowiedzi i wychodził.
Następnego dnia zjawiał się dokładnie o tej samej porze i w równie beznamiętny
sposób sugerował z najmniejszymi szczegółami, jak należy rozwiązać ten czy ów
trudny problem techniczny lub organizacyjny. Nie był apodyktyczny, lecz jego
olimpijski spokój, powaga i logika wywierały takie wrażenie, że był słuchany
bezwzględnie i cieszył się niepodważalnym autorytetem. Co z kolei sprawiało, iż
powierzone mu jednostki organizacyjne funkcjonowały rytmicznie, sprawnie i bez
zakłóceń.
Pod
kierownictwem D. Różańskiego skonstruowano pierwsze w ZSRR nadajniki
krótkofalowe o dużej mocy, mechanizmy automatycznej regulacji nadajników i
odbiorników radiowych, generatory krótkofalowe. Zorganizował też ścisłą
współpracę w tej dziedzinie ze specjalistami niemieckimi. Nieraz gościł również
w pracowniach radiotechnicznych na terenie Wielkiej Brytanii, Francji, innych
krajów europejskich. Znał języki obce, nawiązywanie współpracy i
międzynarodowej wymiany naukowej nie sprawiało więc mu najmniejszej trudności.
W latach 1928 – 1930 pod kierunkiem D. Różańskiego opracowywano konstrukcje
krótkofalowych generatorów ze stabilizatorami kwarcowymi, które następnie
instalowano na stacjach radiowych całego państwa. Opublikował w tym okresie
kilkanaście prac teoretycznych, dotyczących zarówno fizyki fal krótkich, jak i
długich (decymetrowych i centymetrowych). Niektóre z tych tekstów zostały
przedrukowane przez pisma specjalistyczne we Francji, Niemczech i USA. Duże
znaczenie miały również publikacje Różańskiego poświęcone fizyce plazmy i
fizyce kwantów. W obliczu tak imponujących osiągnięć uczony został w 1933 roku
wybrany na członka korespondencyjnego Akademii Nauk ZSRR. W tym ostatnim
okresie swej działalności naukowej profesor poświęcił się badaniom nad
radiolokacją i jako pierwszy w Związku Radzieckim konstruktor opracował
projekty urządzeń, które umożliwiały lokalizowanie lecących samolotów za pomocą
fal radiowych. Pierwsze jego konstrukcje tego rodzaju zostały przetestowane w
warunkach polowych latem 1936 roku. W 1941 roku pierwsze aparaty radiolokacyjne
„Redut” (RUS – 2) zostały przekazane wojsku. Profesor Różański jednak w tym
czasie już nie żył.
W
schyłkowym okresie swego życia był równie życzliwym, łagodnym i skorym do
niesienia pomocy człowiekiem, jak w czasach młodości i w wieku średnim. Nadal
poświęcał wiele uwagi promowaniu młodych talentów, a wśród jego uczniów byli
późniejsi członkowie AN ZSRR A. Szczukin i I. Kobzarew, jak również
profesorowie M. Nejman, G. Braude, M. Grechowa, W. Bunimowicz, A. Słuckin. Jak
ongiś na Uniwersytecie Charkowskim, także i w Leningradzie stawiał przede
wszystkim na rozwój samodzielnego myślenia twórczego młodej kadry naukowej, nie
zaś na uległość jakimkolwiek autorytetom czy teoriom. Na tej też zasadzie
pedagogicznej zbudował swe wielokrotnie wydawane podręczniki akademickie,
przede wszystkim „Akustyka i optyka”.
W ostatnich miesiącach życia zacny profesor, nic nie przeczuwając, jeszcze
intensywnie pracował, snuł plany, choć egzystencjalne zmęczenie już się dawało
we znaki. W obliczu kresu nikomu nie pomaga ani wrodzony optymizm, ani
prospołeczna postawa życiowa.
Jak
powiadał Menekratos:
„Starości
chcą, dopóki nie ma jej,
A przyjdzie, przeklinają.
Dla każdego najlepsze jest to,
Co jeszcze nie przyszło”.
Są
wszelako w życiu ludzkim pewne rzeczy nieuchronne. A najpewniejszą z nich jest
śmierć. Profesor Dymitr Różański zakończył zycie 27 września 1936 roku w
Leningradzie. Nie wiemy, czy bał się śmierci, jak wszyscy ludzie, czy też
umierał z „naukową” nadzieją, że kiedyś – jak to wyraził w „Doktrynie” czasu cyklicznego Jorge Luis
Borges – jeszcze się odrodzi: „Liczba
wszystkich atomów tworzących świat, mimo iż jest niezmienna, jest skończona, a
tym samym możliwa jest tylko skończona (aczkolwiek również niezmierzona) liczba
permutacji. W nieskończonym czasie liczba permutacji możliwych powinna być
osiągnięta i wszechświat musi się powtórzyć. Znowu poczęty będziesz z czyjegoś
łona, znowu urośnie twój szkielet, znowu ta sama stronica trafi do rąk twoich,
tych samych, znowu przeżyjesz wszystkie godziny aż po godzinę twojej niewiarygodniej śmierci”. Może zresztą ta
tragikomiczna farsa już się nieraz powtarzała. Nie wiadomo wszelako, po co i komu
było to potrzebne.
***
Nie
gubiąc się wszelako w metafizycznych
fantazmatach dodajmy, iż dzieła profesora Różańskiego były wielokrotnie w Rosji
i na Ukrainie wznawiane, a były to: „Elektriczeskije
łuczi. Uczenije o kolebanijach i wołnach” (pierwsze wydanie Petersburg
1913); „Fiziczeskije osnowanija teorii
rasprostanienija korotkich wołn” (Leningrad – Moskwa 1934); „Fizika
gazowogo razriada” (Leningrad – Moskwa 1937).
***
LEONID WOŁCZKIEWICZ
Przeciwko
partyjnemu zacofaniu
Podczas
jednej z kwerend w dziale rękopisów Biblioteki im. Lenina w Moskwie autor tej
książki zapoznał się z człowiekiem, którego oblicze w jakiś nieuchwytny sposób
robiło wrażenie odmienności na tle antropologiczno – fizjonomicznym tego
wielkiego miasta eurazyjskiego i przypominało raczej wygląd oraz charakter
gestów, mowy i poruszania się mieszkańców ongisiejszego Wielkiego Księstwa
Litewskiego. Właśnie ta okoliczność skłoniła mnie, badacza z Wilna, do
przeproszenia i uprzejmego przedstawienia się temu nieco nietypowemu
moskwianinowi. I cóż, moim nowym znajomym
rzeczywiście okazał się Leonid Iwanowicz Wołczkiewicz, profesor
Uniwersytetu Moskiewskiego, pochodzący istotnie z Mińska, stolicy Białorusi.
Był rok 1991, rok wielkich nadziei na wolność, demokrację, nieskrępowany rozwój
kultur narodowych na terenie byłego Związku Radzieckiego, odgórnie
demontowanego przez elity komunistyczne i sowiecką bezpiekę. Żenujący widok
sprawiała nomenklatura partyjna, spazmatycznie i sztucznie przepoczwarzająca
się w „demokratów”, „biznesmenów”, „oligarchów” i „kapitalistów”,
rozszarpujących majątek narodowy republik związkowych. Tylko najbardziej
powściągliwi i przenikliwi obserwatorzy tego, co wówczas zachodziło w ZSRR, nie
poddali się propagandzie i owczemu pędowi, lecz słusznie dostrzegali w tym, co
zachodzi, nie enigmatyczną „przebudowę” i demokratyzację, lecz istotny rozkład,
upadek i kryminalizację olbrzymiego mocarstwa, mimo iż komunistyczno –
demokratyczne media robiły wiele hałasu wokół „odnowy” i „odrodzenia”, coraz
otwarciej przybierających postać cynicznej grabieży, rozboju i destrukcji.
Profesor
Wołczkiewicz opowiadał o trudach codziennej pracy kadry akademickiej, spychanej
na margines życia społecznego, o obcinaniu dotacji na naukę i oświatę przez przemalowanych
na demokratycznie agentów komunistycznej bezpieki, przejmujących pełnię władzy
w agonizującym i ogołoconym z ludzi sumienia kraju. Mówił, że trzeba za wszelką
cenę zachować kadrę naukową i chlubne tradycje akademickie w sytuacji, gdy o
ich rozwoju – wbrew poprzednio obudzonym nadziejom – nie mogło nawet być mowy…
Ze słów mego rozmówcy można było wnioskować, iż był to człowiek nie tylko
obdarzony głęboką inteligencją, erudyta i uczony z prawdziwego zdarzenia, lecz
też osoba zacna, szczera i przyzwoita do szpiku kości.
Kończąc
pierwszą rozmowę ustaliliśmy, że podczas mojej ewentualnej następnej delegacji
naukowej do Moskwy wpadnę do pana Włodzimierza do domu i omówimy sobie
interesujące nas tematy. Mój nowy znajomy był wyraźnie podekscytowany po tym,
gdy się dowiedział, że od lat pracuję nad tematem, poświęconym roli
„pierwiastka polskiego” w rozwoju kultury i nauki innych krajów, w tym Rosji.
Nie bez kozery też wyznał w odpowiedzi na moje pytanie, że, i owszem, wie o
swych „polskich korzeniach” zarówno po mieczu, jak i po kądzieli, choć jednak
czuje się uczonym rosyjskim, a po polsku umie powiedzieć zaledwie kilka
prostych zdań.
Nazajutrz
odleciałem samolotem do Wilna i, jak się okazało, nigdy więcej do Moskwy nie
miałem trafić. Rozpad ZSRR stał się faktem dokonanym, zagraniczne zaś podróże
stały się dla utora tych słów zbyt drogie i ze względów finansowych niemożliwe,
a to tym bardziej, że niebawem pozostał bez pracy, został zwolniony z etatu
docenta katedry filozofii Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, ponieważ
osoby niezależne, nonkonformistyczne i myślące samodzielnie, a przy tym nie
merkantylne, budziły w przemalowanych lisach nomenklatury sowieckiej jeszcze
większą wrogość niż w czasach niedawnej totalitarnej przeszłości… Zdążyłem
jeszcze napisać list do profesora Leonida Wołczkiewicza, prosząc go o spisanie na kilku
stronach swego życiorysu z zaznaczeniem,
iż prawdopodobnie wykorzystam ew. nadesłany materiał w jednej z
planowanych książek o wybitnych Polakach i osobach polskiego pochodzenia na
obczyźnie, w tym też w Rosji. Aby zmylić czujność bezpieki, wysłałem list
pocztą zwykłą, nie poleconą, i w napięciu oczekiwałem na wynik. Po kilku
tygodniach okazało się, że list do adresata dotarł, a ten bez zwłoki ułożył i
wysłał tekst, o który prosiłem, i mi go drogą pocztową wysłał.
Swój
luźny życiorys profesor L. Wołczkiewicz napisał oczywiście w języku rosyjskim,
a ponieważ był to tekst zwięzły, logiczny i przejrzysty, stanowiący zresztą
interesujący, autentyczny dokument ludzki, postanowiłem przetłumaczyć go
możliwie dokładnie na język polski i zamieścić w całości na łamach przyszłej
książki o wybitnych technikach i inżynierach polskiego pochodzenia. Minęło, co
prawda, dwadzieścia kilka lat, zanim udało się ten tekst opublikować, temat
bowiem u wielu mocnych tego świata budzi gwałtowny sprzeciw i przeciwdziałanie,
ale i tak „scipta manent”. Profesor
nazwał swoje „curriculum vitae” „O sobie”, a brzmi ono jak
następuje: Ja, Wołczkiewicz Leonid Janowicz, urodziłem się w 1930 roku w Mińsku w
rodzinie nauczycieli. Ojciec, Wołczkiewicz Jan Stefanowicz, i matka, Jezierska
Helena Janowna, pochodzili oboje z miasteczka Kopyl (obecnie miasto i ośrodek
rejonowy w obwodzie mińskim, 100
km na południe od stolicy Białorusi). Podań rodzinnych
nie było w naszym domu zbyt wiele, gdyż ich pielęgnowanie nie było w ZSRR
bezpieczne, ale często po cichu powtarzano, że moi przodkowie zarówno po
mieczu, jak i po kądzieli, pochodzili z podupadłej szlachty polskiej i że
przenieśli się na Mińszczyznę z bardziej na zachód wysuniętych terenów Ziemi
Grodzieńskiej niedawno, w pierwszej połowie XIX wieku. To przypuszczenie wydaje
się potwierdzać okoliczność, że w ówczesnym Kopylu, liczącym w połowie XX wieku
nieco ponad trzy tysiące mieszkańców, wszyscy Wołczkiewiczowie, jak i wszyscy
Jezierscy, znajdowali się ze sobą w pokrewieństwie nie dłużej niż od trzech pokoleń,
i nigdzie w bliższej i dalszej okolicy tych nazwisk poza nami nie spotykano.
Z biegiem czasu te rodziny ulegały procesowi
powolnego kulturowego i językowego „ruszczenia się”, przechodziły na
prawosławie, ponieważ kościoły katolickie zamykano lub zamieniano na cerkwie, a
na co dzień w Kopylu używano języka, będącego swoistym zlepkiem wyrazów
rosyjskich, białoruskich, polskich z dodaniem „narzecza kopylskiego”, zwanego
tu ironicznie żargonem „krawieckim”, nie rozumianym nigdzie poza granicami tego
miasta. Korzenie tej gwary tkwiły ponoć w zamierzchłej przeszłości, lecz temat
ten nie stanowi w tej chwili przedmiotu naszego zainteresowania. O naszym
polskim pochodzeniu pośrednio świadczy m.in. stała tendencja do wymawiania
naszych imion na polski ład. Moją mamę zwano w Kopylu jeszcze w latach
pięćdziesiątych XX wieku wyłącznie z polska „Helą”, nie zaś z rosyjska „Leną”
czy „Jeleną”; powiadała mi, iż tak się do niej zwracano od samego dzieciństwa.
Odpowiednio jej siostrę zwano zawsze „Marylą”, nie zaś „Marusią” czy „Mariją”. Do
kuzynów ojca także zwracano się jako do Kostusia, Stefusia, Bolesia i Gabrysia
– a nigdy inaczej. I jeszcze jedno: w
rodzinie naszej używano jako trwałych
zwrotów emocjonalnych „Matka
Boska Ostrobramska!” lub „Częstochowska!”, „Matko Najświętsza!”, lecz nigdy np.
„Preswiataja Bogorodzica!” czy „Preswiataja Diewa Marija!” – nawet gdy dopiero
wrócono z cerkwi prawosławnej.
Krewni opowiadali mi, że szczególnie
drastyczna rusyfikacja zaczęła się po roku 1919, kiedy to powstała niepodległa
Polska (granica polsko – sowiecka przebiegała w kilku kilometrach od Kopyla),
gdy nawet samo przyznanie się do polskości niosło w sobie śmiertelne
niebezpieczeństwo.
Sam Kopyl zaś w ogóle był miastem
zadziwiającym. Wzdłuż rzeki po terenie pochyłym szły jeden po drugim cztery
cmentarze: białoruski, polski, tatarski i żydowski, a za rzeką również niemal w
szeregu stały – cerkiew prawosławna, kościół katolicki i synagoga żydowska.
Ongiś znajdował się tu również zamek Radziwiłłów, lecz do dziś zachowała się po
nim jedynie góra zwana Zamkową. Jak głosi jedno z podań, któryś z książąt
osadził tu w celach obronnych oddział Tatarów z rodzinami, którzy zamieszkiwali
teren bezpośrednio wokół góry Zamkowej, nie asymilując się z ludnością
autochtoniczną i trwając w swej wierze w ciągu 500 czy 600 lat! W małym
mieście, w którym mieszkały niecałe cztery tysiące osób reprezentujące cztery
narodowości (nie wliczając w to Rosjan, których w Kopylu przed pierwszą wojną
światową prawie nie było), nikt nie pamiętał o jakimkolwiek zatargu na tle
narodowościowym. Dzieci zawsze rosły i bawiły się razem, posługiwały się biegle
trzema językami, ja zaś wielokrotnie byłem świadkiem tego, jak moja matka
prowadziła sąsiedzkie konwersacje zarówno po polsku, jak też po białorusku, rosyjsku,
a nawet po żydowsku.
Mój zaś los osobisty ułożył się jak
następuje. Przed drugą wojną światową mieszkaliśmy w Mińsku, gdzie rodzice byli
zatrudnieni w charakterze nauczycieli. Tam poszedłem do szkoły i przed 1941
rokiem zdążyłem ukończyć cztery klasy. W pierwszych dniach wojny wszystko
runęło: już 24 czerwca 1941 w gigantycznym pożarze Mińska [spowodowanym
przez potworne bombardowanie całego
miasta przez lotnictwo sowieckie – przyp. J.C.] spłonął nasz dom i cały dobytek; zaledwieśmy zdążyli w ostatniej chwili
wyskoczyć z ognia, ubrani w pidżamy. Usiłowaliśmy jakoś się urządzić w
zniszczonym mieście, lecz po kilku dniach panoszyli się już tu Niemcy. Pędzeni
przez głód, udaliśmy się do Kopyla. Miałem wówczas lat 11, siostra – 5, brat –
3. Tam też przebiadowaliśmy okupację niemiecką i cały okres powojenny.
Przez trzy lata nigdzie się nie uczyłem,
dopiero w 1944 roku, po zakończeniu okupacji, dałem się ojcu przekonać i
poszedłem od razu nie do piątej, lecz do siódmej klasy szkoły powszechnej.
„Wszyscy wszystko zapomnieli – powiadał tato – póki będą sobie przypominali,
dogonisz ich”. Tak też się stało. Nadrobiłem dwa lata i w 1948 roku ukończyłem
szkołę średnią w Kopylu ze złotym medalem.
Po tym przyjechałem do Moskwy, aby wstąpić
na studia, jak postanowiłem, do Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej [MWTU]
imienia Baumana. Dotychczas się dziwię, że zostałem przyjęty, ponieważ jeszcze
przez wiele lat nosiłem na sobie hańbiące piętno „osoby, która była pod
okupacją” [„bywszij w okkupacii”], co niemalże przyrównywano do kategorii
„zdrajców ojczyzny” [„izmiennikow rodiny”] – choć przecież nikt z moich
bliskich, ani tym bardziej ja, jako dziecko, niczym takim podczas okupacji
niemieckiej się nie splamiło; w przeciwnym razie na pewno bym do Moskwy nie
dojechał… A raczej pojechałbym znacznie dalej na wschód czy północ, do Kołymy
lub na Sachalin…
Po kilku latach ukończyłem z wyróżnieniem
moją uczelnię i pozostałem na katedrze, rozpoczynając karierę zawodową na
posadzie laboranta, a kończąc obecnie rangą profesora zwyczajnego, doktora
habilitowanego i funkcją kierownika
katedry. Podstawowym kierunkiem moich badań naukowych była automatyzacja
procesów produkcyjnych w dziedzinie budowy maszyn: zagadnienia wydajności,
niezawodności, efektywności sprzętu
zautomatyzowanego, optymalizacji jego projektowania i eksploatacji.
Za jedno ze swoich osiągnięć uważam fakt, że
w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych (1981 – 1985) pełniłem funkcje
przewodniczącego Komitetu do Spraw Automatyzacji Rady Towarzystwa Naukowo –
Technicznego ZSRR i na podstawie własnych badań opracowałem obszerny tekst, w
którym demaskowałem jako zgubne dla kraju metody sterowania postępem naukowo –
technicznym na poziomie partyjno – rządowym,
kiedy to autentyczny postęp technologiczny zastępowano pozorami postępu
i tanią propagandą. Udało mi się ten bardzo ostry tekst opublikować w postaci
serii artykułów na łamach periodyki centralnej, co w końcu spowodowało zmiany w
stylu zarządzania i natychmiast zaowocowało miliardowymi oszczędnościami.
Artykuły ukazały się w tak wpływowych pismach jak „Izwiestija”, „Trud”,
„Socialisticzeskaja Industrija” i innych, otwierając milionom obywateli oczy na
realia społeczeństwa, przygniecionego dyktaturą KPZR. Przytaczałem jako
argumenty liczby i wykresy, dlatego nie sposób było obalać moich tez stosując
propagandową demagogię. Byłem jednak wielokrotnie „zapraszany” do KC KPZR
oraz innych „instancji” i „komitetów”,
gdzie usiłowano mnie „odwieść od niesłusznych poglądów”, lecz wytrwałem przy
prawdzie.
Także obecnie kontynuuję swe badania nad
zagadnieniami stanu i perspektyw rozwoju nauki i techniki. Wielokrotnie bawiłem
z wykładami poza granicami ZSRR, a moje książki były tłumaczone i wydawane
m.in. w Polsce i Czechosłowacji. W sumie opublikowałem ponad 300 prac
naukowych, w tym dwadzieścia kilka książek, oraz opatentowałem około 80
wynalazków”.
Ten
tekst powstał w sierpniu 1991 roku. Na jego marginesie dodajmy, że profesor
Leonid Wołczkiewicz, uczony dużego formatu międzynarodowego, przepracował na
polu postępu naukowotechnicznego 40 lat, zapisując na swe konto imponujące
dokonania w tej sferze, które, nawiasem mówiąc, nigdy nie zostały dostrzeżone
przez władze ZSRR, które nie raczyły go za to wyróżnić choćby jakimś skromnym
medalem. Twórcze i nonkonformistyczne charaktery nie były pod koniec istnienia
tego państwa mile widziane, i to nawet wówczas, gdy wybitnie przyczyniały się
do jego rozwoju i postępu.
***
Spośród
wielu publikacji naukowych profesora Leonida Wołczkiewicza przypomnijmy poniżej
tylko część z nich o charakterze monograficznym, zaznaczając, iż wszystkie one
są poświęcone niezmiennie aktualnym zagadnieniom automatyzacji procesów
technologicznych w przemyśle budowy maszyn: 1. „Awtoopieratory” (1965, 1974, wydanie polskie 1977); 2. „Awtomatizacija proizwodstwiennych
processow” (1967, 1978); 3. „Nadieżnost
awtomaticzeskich linij” (1969, wydanie polskie 1972); 4. „Awtomaty i awtomaticzeskije linii” (1976); 5. „Grigor
Arutiunowicz Szaumian. Biografia” (1978); 6. „Mietałłoreżuszczije
stanki i awtomaty” (1982); 7. „Naucznyje
osnowy progressiwnoj technologii” (1982); 8. „Kompleksnaja awtomatizacija w maszinostrojenii” (1982); 9. „Awtomaticzeskije linii w maszinostrojenii” (1984);
10. „Awtomatizacija diskretnogo
proizwodstwa” (Sofia 1988); 11. „Awtomatizacija
proizwodstwa elektronnoj techniki” (1988); 12. „Transportno – nakopitielnyje sistiemy gibkich proizwodstwiennych
sistiem” (1990). W późniejszym okresie widocznie ukazały się także dalsze
dzieła Leonida Wołczkiewicza, lecz nie udało się nam tego ustalić. Wiemy
natomiast, że znakomity inżynier zakończył życie w kwietniu 2013 roku.
***
Syn
Leonida Wołczkiewicza Ilja, utalentowany poeta i historyk nauki, zrobił
błyskotliwą karierę naukową w charakterze profesora katedry technologii budowy
maszyn Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej imienia Baumana. W roku 1999
moskiewskie wydawnictwo „Akademia” wydało tom jego wierszy w języku rosyjskim,
zawierających liczne akcenty polskie, pt. „My
silence laughs”. W 2000 roku oficyna wydawnicza „Maszinostrojenije”
opublikowała jegoż „Oczierki istorii
Moskowskogo Wyższego Tiechniczeskpgo Ucziliszcza”. Wnuk zaś pana Leonida,
także Ilja, jest utalentowanym pianistą, laureatem kilku konkursów
międzynarodowych i zapalonym komputerowcem o poważnych zainteresowaniach
technicznych.
***
Na
marginesie powyższego tekstu warto przypomnieć, ze panowie Wołczkiewiczowie
herbu Olizar, czyli Chorągwie Kmitów, przez kilka wieków byłi szanowaną
szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, posiadali m.in. dobra ziemskie na
Żmudzi w powiecie rosieńskim (Centralne
Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 546, 707;
f. 708, z. 2, nr 612). Balzer von
Vyltzkowitz figuruje na liście uczestników bitwy pod Grunwaldem 1410 po stronie
krzyżackiej (Johannes Voigt, Namen –
Codex der Deutschen Ordens Beamten, Koenigsberg 1843, S. 124). Ludwik
Olizar Wołczkiewicz, poseł województwa kijowskiego, w 1632 roku podpisał akt
konfederacji generalnej warszawskiej, jak też akt elekcji króla Władysława IV (Volumina Legum, t. 3, s. 352, 366). Hrehory Jan Januszków
Wołczkiewicz przed rokiem 1664 był właścicielem sianożęci nad rzeką Waką w
województwie trockim. W 1798 roku Jan Wołczkiewicz pełnił funkcje proboszcza
kościoła unickiego we wsi Małe Żuchowicze dziekanatu nowogródzkiego.
Z
kolei wiadomo, że panowie Jezierscy byli znacznie rozgałęzieni po wszystkich
prowincjach Rzeczypospolitej i pieczętowali się herbami Jezierza, Lewalt,
Nowina, Rogala, Topór. „Wywód familii
urodzonych Jezierskich herbu Nowina” zatwierdzony w heroldii wileńskiej 13
grudnia 1819 roku donosi iż „dom imienia
urodzonych z Gołąbka Jezierskich starożytny, od najdawniejszych czasów w
Koronnych Krajach Polskich klejnotem szlacheckim zaszczycony, w biegu swoim
używając prerogatyw stanowi szlacheckiemu przyzwoitych, possydował i
dziedziczył ziemskie majątki i piastował samej szlachcie przyzwoite urzędy. Z
tych Jezierski był kasztelanem łukowskim… Józef Jakub Jezierski, wprzód
pułkownik Wojsk Polskich, potem pisarz ziemski łukowski, przybywszy z Koronnych
Krajów do Xięstwa Litewskiego (…) nabył dobra ziemskie Wielatycze, w powiecie
pińskim leżące” etc. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
993, s. 250 – 251).
***
BUDOWNICTWO
ARKADIUSZ TELAKOWSKI
Mistrz fortyfikacji
Niekiedy
się powiada, iż Polacy rzekomo – np. w przeciwieństwie do Niemców – nie
posiadają geniuszu technicznego. Nic
bardziej mylnego. Po prostu wybitne
polskie osiągnięcia, będące dziełem
całej plejady znakomitych inżynierów w
najrozmaitszych dziedzinach techniki i przemysłu, dokonanych w dziesiątkach
krajów całego globu ziemskiego nie są zbyt dobrze znane. Któż w Polsce dziś
pamięta, że np. w XIX wieku najlepsze w Niemczech i całej Europie prasy drukarskie
do litografii kolorowej konstruował i produkował w Lipsku inżynier Świderski;
że M. Jastrzębski (1808 – 1874) był najznakomitszym profesorem mechaniki
teoretycznej i stosowanej na wyższych uczelniach Sankt Petersburga; że
Bronisław Rymkiewicz wybudował najnowocześniejszy dla swego czasu port i miasto
Manaus (stolicę brazylijskiego stanu Amazonas) z pływającymi nabrzeżami,
zelektryfikowane wcześniej niż Londyn, a przedtem jako jeden z czołowych
inżynierów budował Kanał Panamski, został wreszcie założycielem i prezesem
wielkiej spółki przemysłowej, do dziś działającej w Brazylii; że Floreston
Rozwadowski, wybitny topograf, pierwszy sporządził fachowe mapy Amazonii; że
pionierami rozwoju nowoczesnej cywilizacji technicznej w Turcji, profesorami
tamtejszych wyższych uczelni, autorami i realizatorami najśmielszych projektów
transportowych i urbanistycznych tego kraju byli: J. Baranowski, E.
Wrześniewski, I. Grzybiński, A. Przeździecki, K. Kalita, J. Wrześniowski, A.
Antonowicz, B. Bończa-Tomaszewski, L. Korwin-Sakowicz, W. Dobrowolski, T.
Wańkowicz, I. Radziwonowicz, J. Romer, W. Milewicz, J. Grekowicz, a także
Sokulski, Gębka, Surtylewski, Kurkiewicz, Słotwiński, Liczbiński, Mokrański,
Brzozowski, Żmijewski? - Że wymienimy tylko tych, których nazwiska kojarzymy
bez specjalnego wysiłku pamięciowego...
6
kwietnia 1857 roku dowódca Głównego Sztabu Cesarskiej Armii Kaukaskiej
informował namiestnika Kaukazu generała adiutanta, feldmarszałka, księcia
Aleksandra Baratyńskiego: „Po
wsiepoddanniejszemu dokładu Gosudara Imperatora chodatajstwa gospodina
gławnokomandujuszczego Jego Wieliczestwo Wysoczajsze soizwolili na
komandirowanije inżyniera kapitana Statkowskogo i sztabs – kapitana
Bohuszewicza za granicu, w Szwejcariju, Franciju, Bielgiju, i Angliju, srokom na
odin god, dla osmotra rabot po ustrojstwu tonnelej i gornych dorog i dla
izuczenija na miestie sposobow, orudij i prijomow, pri tiech rabotach
upotreblajemych”… (Akty sobrannyje Kawkazskoj Archeograficzeskoj Komissijeju, t.
12, Tyflis 1893). List kończyła prośba dotycząca wydania oficerom wojsk
inżynieryjnych, Polakom Statkowskiemu i Bofguszewiczowi paszportów
zagranicznych. Nieco później, po powrocie z delegacji zagranicznej obaj panowie
budowali w niesłychanie złożonych warunkach przyrodniczych do dziś funkcjonujące
żelazne koleje kaukaskie.
***
Jednym
z całego szeregu wybitnych inżynierów polskiego pochodzenia w Cesarstwie
Rosyjskim był Arkadiusz Telakowski, specjalizujący się w dziedzinie sztuki
fortyfikacji. Urodził się prawdopodobnie 6 listopada 1806 roku. Ród szlachecki
zacnych panów Telakowskich, używających herbu Śreniawa, dobrze był znany w
Rzeczypospolitej jeszcze w XVII wieku (nazwisko wywodziło się z nazwy gniazda
rodowego Telaki w powiecie sokołowskim). Po rozbiorach rozsiedlili się, jak
wiele innych rodzin, po różnych prowincjach rozległego imperium.
Chłopak
manifestował nadzwyczajne uzdolnienia i Główną Szkołę Inżynieryjną w
Petersburgu ukończył mając zaledwie dziewiętnaście lat. Jego nazwisko zostało
wykute w marmurowej tablicy uczelni ku czci najznakomitszych absolwentów. Po
otrzymaniu wojskowej rangi porucznika i dyplomu inżyniera polowego, jak wówczas
zwano inżynierów wojskowych, przez pewien czas pracował w Departamencie Inżynieryjnym
Ministerstwa Wojny. Wówczas to według jego projektu przebudowano monumentalny
gmach Akademii Artylerii nad brzegiem Newy.
Lata
1828 – 1829 młody oficer spędził na froncie rosyjsko – tureckim, brał
bezpośredni udział w oblężeniu szeregu tureckich twierdz. Pod jego dowództwem i
według jego projektów wybudowano szereg konstrukcji oblężniczych, umocnień
polowych, obozów, szpitali, jak też prowadzono na bieżąco operacje wywiadowczo
– rozpoznawcze na terenie działań wojennych. Wśród jego nagród już wówczas
znalazły się ordery św. Włodzimierza i św. Jerzego, najwyższe odznaczenia
wojskowe Imperium Rosyjskiego, nadawane wyłącznie za wyjątkowe zasługi i
wyjątkową odwagę.
Po
zakończeniu wojny A. Telakowski przez pewien okres kierował pracami
fortyfikacyjnymi podczas budowy twierdzy Bendery na terenie obecnej Mołdawii.
Następnie, od 1832, rozpoczął wykłady z zakresu teorii i praktyki w Pawłowskim
Korpusie Kadetów, kierując na tej uczelni odnośną katedrą. Te funkcje
kontynuował aż do 1863 roku, czyli ponad trzydzieści lat. Ówcześnie jeszcze nie
było oryginalnych podręczników rosyjskich dotyczących dziedziny fortyfikacji,
podczas nauki kadeci korzystali z odnośnych źródeł niemieckich i francuskich, z
reguły zresztą zdezaktualizowanych i będących na niezbyt wysokim poziomie, jak
też nie pasujących do realiów Cesarstwa Rosyjskiego. Na zlecenie więc rządy
Arkadiusz Telakowski podjął się przygotowania do druku pierwszego w języku
rosyjskim podręcznika akademickiego w zakresie sztuki fortyfikacji.
Przestudiowanie odnośnych książek w kilku językach obcych stanowiło wstęp do
właściwej pracy, która polegała na tym, że przyszły autor odbył serię wypraw do
kilkudziesięciu dawnych twierdz na terenie imperium, wzniesionych ongiś
(przeważnie pod kierunkiem architektów włoskich, nawiasem mówiąc), by na
miejscu zapoznać się z tym, gdzie i jak były one wznoszone oraz jak potem
służyły obronności kraju. Kilkoletnie prace przygotowawcze zostały wreszcie
skończone i uczony przystąpił do ostatecznego opracowania i systematyzacji
zgromadzonego materiału, aż wreszcie wysiłek został uwieńczony ukazaniem się
dzieła jednego z najlepszych w Europie. W 1839 roku ukazał się pierwszy tom
wielkiego dzieła A. Telakowskiego pt. „Fortyfikacja”
z podtytułem „Fortyfikacja polewaja”.
Drugi tom miał podtytuł „Fortyfikacja
dołgowriemiennaja” , a ujrzał światło w 1846 roku.
Za to
pod każdym względem znakomite dzieło autor otrzymał nagrodę Cesarskiej Akademii
Nauk, a w ciągu kolejnych piętnastu lat dzieło było wznawiane jeszcze
czterokrotnie, przy czym autor na bieżąco wprowadzał do kolejnych edycji te czy
inne poprawki i uzupełnienia, konieczne ze względu na zachodzący w dziedzinie
sztuki wojennej postęp i rozwój wiedzy. „Fortyfikacja”
Arkadiusza Telakowskiego trafiła do tysięcy bibliotek publicznych, prywatnych,
wojskowych, a korzystali z niej nie tylko kadeci, lecz i doświadczeni
oficerowie i inżynierowie cywilni. Książka została napisana językiem dokładnym,
a jednocześnie barwnym i dynamicznym, była utrzymana w wytwornym, klarownym
stylu, dającym chlubne świadectwo talentowi autora. W wojskowych
czasopismach niemieckich, angielskich,
francuskich ukazały się nader pochlebne recenzje i omówienia poświęcone „Fortyfikacji”. Minęło parę lat, a dzieło
ukazało się nie tylko w tłumaczeniu na trzy powyższe języki, lecz również w wersji szwedzkiej, włoskiej,
hiszpańskiej, duńskiej, nieco później również japońskiej. We Francji zaś
zostało zatwierdzone jako oficjalny, zaakceptowany przez ministerstwo wojny
podręcznik obowiązkowy dla słuchaczy wojskowych szkół technicznych wszystkich
poziomów. Zresztą także wykłady Telakowskiego cieszyły się dużą popularnością w
Sankt Petersburgu, tak iż pan profesor od 1847 roku dość regularnie prowadził
zajęcia również w siedzibie Sztabu Generalnego dla oficerów i generałów
Petersburskiego Okręgu Wojskowego. Miał w tym czasie rangę wojskową generała
artylerii.
Nasz
rodak jako pierwszy w nauce europejskiej dokładnie i szczegółowo opracował
zasady i metody „przywiązywania” budowli fortyfikacyjnych do określonej rzeźby
terenu, wskazując zresztą na zgubność w tej materii dogmatyzmu i na konieczność
każdorazowego twórczego podejścia do planowania umocnień na tym czy innym
specyficznym terenie. Jako jeden z pierwszych Telakowski opracował projekty
schronów antyartyleryjskich, systemy podziemnych pomieszczeń, korytarzy i
komunikacji, służace np. do skrytej koncentracji żywej siły, szykującej się do
ataku na przeciwnika z wykorzystaniem czynnika zaskoczenia. Był też
pomysłodawcą wznoszenia tzw. „dużych twierdz”, tak chętnie i często budowanych
w XX wieku przez Niemców, Brytyjczyków, Francuzów, Finów, Rosjan, funkcje
których to obiektów polegałyby nie tyle na obronie, ile na prowadzeniu czynnych
działań zaczepnych i nieustającym nękaniu znajdujących się na odnośnym terenie
oddziałów przeciwnika. Twierdza ufortyfikowana, jako obiekt strategiczny,
wynaleziona przez A. Telakowskiego, znalazła później zastosowanie w wielu
armiach całego świata; Rosjanie np. wykorzystali jego idee wznosząc słynną
twierdzę Sewastopol na Krymie.
„Fortyfikacja” zresztą nie stanowiła
jedynej fundamentalnej publikacji tego uczonego. W 1849 roku w Sankt
Petersburgu wydano w języku francuskim jego „Manuel
de fortification permanente”.
***
Rozległa
wiedza, zasługi, talent i popularność A. Telakowskiego nie wszystkim, że tak
powiemy, dobrze smakowała. Niektórym wysoko postawionym wojskowym i dygnitarzom
wręcz spędzała sen z oczu i zatruwała życie. Ludzie nie lubią uwielbiać, wolą
się podobać sami, a jeśli ktoś ich w czymś przewyższa, nie mogą tego znieść. Zaczęto
więc i Telakowskiemu po cichu na różne
sposoby doskwierać, siejąc zmyślenia, pomówienia, plotki, knując intrygi i
prowokacje. Aż zirytowany profesor demonstracyjnie podał się w 1868 roku,
porzucając wszelką działalność naukową, pedagogiczną i społeczną. Odtąd
prowadził wyłącznie prywatny tryb życia na ustroniu, uchylając się zdecydowanie
od powrotu na szerszą arenę aktywności zawodowej.
Miał
po prostu raz i na zawsze dość ludzkiej wokół siebie zawiści i niegodziwości,
dotykających zresztą każdego co wybitniejszego człowieka. Johann Wolfgang von Goethe mówiąc o osobach, z
których strony spotykały go niezrozumienie i wrogość, wymieniał tych, których
nazywał „przeciwnikami z głupoty”. „Są to
tacy – wywodził – którzy mnie nie
zrozumieli i ganili nie znając mnie wcale. Ich pokaźna liczba bardzo mnie w
życiu znużyła, ale należy im przebaczyć, gdyż nie wiedzieli, co czynili.
Drugą, równie liczną grupę tworzą ci, co mi
zazdroszczą. Ludzie ci nie mogą mi darować mojego szczęścia i zaszczytnego
stanowiska, które uzyskałem dzięki talentowi. Szarpią oni moje dobre imię i
chętnie by mnie zniszczyli. Gdyby mi się jednak noga podwinęła lub gdybym
zbiedniał, daliby mi spokój”. [Nie koniecznie, wielu rzuciłoby się zawzięcie
kopać leżącego! – J.C.].
„Potem następuje wielka liczba tych, którzy
z braku własnych sukcesów stali się mymi przeciwnikami. Są wśród nich wysoce
utalentowani ludzie, ale nie mogą mi przebaczyć, że ich zaćmiewam.
Po czwarte, chciałbym wymienić tych przeciwników,
którzy mają po temu specjalne powody. Ponieważ jestem tylko człowiekiem i jako
taki mam ludzkie wady i słabostki, to i moje dzieła nie mogą być od nich wolne.
Zważywszy jednak, że traktowałem moje wykształcenie poważnie i stale starałem
się uszlachetnić mój charakter, czyniłem stałe postępy i nieraz zdarzało się,
że ganili we mnie błąd, którego już się dawno wyzbyłem. Ci poczciwcy najmniej
mi dokuczyli, strzelali do mnie wówczas, kiedy już o wiele mil się od nich
oddaliłem…
Inną, również wielką liczbę moich
przeciwników stanowili ci, którzy stali się nimi z powodu różnicy w poglądach i
sposobie myślenia. Mówi się o liściach
jednego drzewa, że nie ma chyba dwóch całkiem jednakowych: tak samo i
pośród tysiąca ludzi trudno znaleźć dwóch, którzy w swych poglądach i sposobie
myślenia zupełnie by się ze sobą zgadzali. Jeśli uznam to za aksjomat, to
powinieniem się o wiele bardziej dziwić
temu, że mam jeszcze tylu przyjaciół i
zwolenników”…
Te
słowa mogliby za niemieckim poetą powtórzyć setki innych znakomicie
utalentowanych ludzi pióra, nauki i sztuki, a wśród nich musiałby się znaleźć
także Arkadiusz Telakowski. Nie wrócił już nigdy do marnej krzątaniny wśród
miernot i zawistników; wolał hodować przysłowiową kapustę niż rządzić
cesarstwem; życie zakończył po wielu latach samotnego przebywania „w stanie
spoczynku” 19 września 1891 roku.
***
KAZIMIERZ
STANISŁAW GZOWSKI
Współtwórca cywilizacji kanadyjskiej
Twórcą
słynnego, znanego całemu światu mostu
nad Niagarą tuż przy granicy amerykańsko – kanadyjskiej był Kazimierz Stanisław Gzowski, wybitny uczony, inżynier,
organizator życia gospodarczego Kanady, współzałożyciel i pierwszy prezes
Kanadyjskiego Stowarzyszenia Inżynierów Cywilnych, prekursor nowoczesnej
polityki ochrony środowiska naturalnego, honorowy adiutant Jej Królewskiej
Mości Wiktorii, królowej Anglii.
Była
pierwsza połowa wieku XIX. Po cóż, spyta ktoś, przypominać dziś te przebrzmiałe
dzieje, ludzi może i zasłużonych, ale przecie już należących do przeszłości, do
innego świata, do innej epoki. Odpowiedź na to retoryczne pytanie byłaby jednak
bardzo prosta: warto to czynić, ponieważ usposobienie owych szlachetnych ludzi,
ich postawa względem świata, ich siła ducha, upór, pracowitość stanowią do dziś
i chyba na zawsze pozostaną wzorcem godnym nie tylko pamięci, ale i
naśladowania. Co jest szczególnie ważne w czasach bezideowości, kiczu
moralnego, głupoty, cynizmu i chamstwa krzewionego przez tzw. masową kulturę.
K.S.
Gzowski był bodaj najbardziej błyskotliwym i utalentowanym reprezentantem
starożytnej i sławnej rodziny szlacheckiej, już przed wiekami rozgałęzionej
szeroko po wszystkich niemal prowincjach dawnej Rzeczypospolitej, a dla
szerokiego rozsiedlenia i rozmaitych pokrewieństw pieczętującej się w różnych
odnogach herbami Dołęga, Grabie, Junosza, Tępa Podkowa. Ignacy Kapica Milewski
w swym „Herbarzu” podaje: „Dom
Gzowskich z domu Rosperskich z Klińskimi, Kurnickimi, Kuszyckimi czy raczej
Kuszkowskimi pochodzi”. Adam Boniecki w „Herbarzu polskim” (t. 7, s. 218 – 221) pisze o Gzowskich herbu
Grabie i Junosza, przy tym zdaje się twierdzić, że był to jeden dom; mianowicie
Gzowscy Junoszowie gnieździli się na Litwie i stanowili jakoby odgałęzienie
Gzowskich Grabiów. Czytamy tedy u tego autora: „Gzowscy herbu Grabie pochodzą z Gzowa i Śmieszewa, zwanego Małym
Gzowem, pod Pułtuskiem. Jak się zdaje, do domu tego należały i Gzy, obok
Pułtuska leżące, gdyż 1474 roku Piotr z Kroczewa, także herbu Grabie, dopełnił
działu z bratem swoim Janem z Gzowa. Pierwszy wziął Kroczewo, drugi Gzy.
Gzowscy się parę razy Gzińskimi nazwali. Bartosz z Gzowa świadczył 1403 roku w
Brześciu”… Notowani w ciągu wieków w różnych miejscach, spokrewnili się
poprzez kojarzenie małżeństw z Palczewskimi, Szydłowskimi, Dziewanowskimi, Biejkowskimi,
Góreckimi, Remiszewskimi, Głębockimi, Łochińskimi, Ciborowskimi, Jarnutowskimi,
Grudowskimi.
Gzowscy,
którzy (według Bonieckiego) z Mazowsza mieli
się przenieść na Litwę, zamieszkiwali
w
powiatach grodzieńskim, nowogródzkim, mohylewskim, smoleńskim, lidzkim,
oszmiańskim, mińskim, wileńskim, wołkowyskim. Nie koniecznie zresztą mieli
pochodzić z Mazowsza ci Gzowscy, mogli też nazwisko swe wziąć nie od Gzowa, lecz od dóbr Gzowla w powiecie
nowogródzkim. Zygmunt Gzowski spośród nich, wojski grodzieński, zginął w wojnie
przeciw Moskwie w 1660 r. Albertus Gzowski, nobilis, 31 sierpnia 1668 roku
podpisał „manifestację szlachty
trembowelskiej z powodu okazowania” (Akta
grodzkie i ziemskie z archiwum ziemskiego we Lwowie, t. 24, s. 278. Lwów
1931). Andrzej i Jan Gzowscy w 1674 roku podpisali w Warszawie sufragację króla
Jana III Sobieskiego (Volumina Legum, t.
5, s. 149). Tadeusz i Józef Gzowscy z województwa mińskiego w 1764 roku złożyli
podpisy pod aktem elekcji ostatniego króla Polski Stanisława Augusta
Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7,
s. 131). Stanisław Gzowski, stolnik orszański, około 1677 posiadał kamienicę w
Mińsku. Franciszek był kanonikiem smoleńskim i wileńskim, sufraganem trockim
około 1776 – 1782. Stanisław i jego syn Maciej Gzowscy legitymowani we Lwowie
około 1783 roku.
„Wywód familii urodzonych Gzowskich”, zatwierdzony
w Mińsku 11 października 1817 roku zawiadamia, że „od najdawniejszych czasów poprzednicy dziś wywodzącego się (Hieronima
Gzowskiego, byłego prezydenta powiatu lidzkiego, kapitana wojsk polskich,
dziedzicznie osiadłego w powiecie lidzkim w dobrach Sokoleńszczyzna, czyli
Stare Soleczniki, a używającego herbu Junosza) szczycili się prerogatywami właściwemi stanowi szlacheckiemu,
posiadali urzęda i dziedziczyli wiecznością ziemne majątki, jak o tem list
Króla Polskiego Zygmunta Augusta w roku 1560 julii 1 dnia do jaśniewielmożnego
Ilgowskiego, dworzanina, pisany, aby uczynił rozgraniczenie dóbr skarbowych
Suchowicz z majątkiem dziedzicznym Stanisława Junoszy z dziedzic na Gzowli i Lampiczach
Gzowskich (…), dworzanina Jego Królewskiej Mości w województwie nowogródzkim
położonym, Wiedźma zwanym”… Dowiadujemy się z dalszego tekstu wywodu, iż
archiwum rodzinne panów Gzowskich spłonęło podczas wojny 1812 roku, że Wincenty Gzowski posiadał
majętność Laspol w Guberni Mohylewskiej,
przed nim zaś Jan Gzowski siedział na Burolewszczyźnie (alias Studach) w
Województwie Mińskim (Narodowe Archiwum
Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 700, s. 13 – 14).
Z
kolei z wywodu genealogicznego, zatwierdzonego przez heroldię grodzieńską w
1832 roku, wynika, iż rodzina ta została uznana za starożytną szlachtę i
wpisana do szóstej części „dworianskoj
rodosłownoj knigi” Guberni Grodzieńskiej. Ta gałąź także brała za
protoplastę Stanisława, dziedzica na Gzach alias Gzowli i Lampiczach,
Gzowskiego herbu Junosza, właściciela dóbr Wiedźma, wymienionego w liście Zygmunta Augusta w roku
1560. Z tej gałęzi Tadeusz Gzowski był podczaszym województwa mińskiego;
wzmiankowany już powyżej Franciszek – biskupem mińskim, sufraganem trockim,
kanonikiem katedry wileńskiej; Józef – podczaszym wołkowyskim; Tomasz –
szambelanem dworu polskiego; Stanisław – mostowniczym starodubowskim; Teofil –
chorążym wojsk litewskich; Onufry – kanonikiem wileńskim itd. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 191).
Jedna
z gałęzi dziedziczyła na Sokołowszczyżnie w późniejszym powiecie wileńsko –
trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391,
z. 9, nr 129, s. 16). Przed rokiem 1840 sprytna szlachcianka Dorota Gzowska
nabyła w Wilnie kamienicę za 800,
a następnie sprzedała ją za 1333 rubli jednemu z
mieszkańców tegoż domu. Nie potrafiła jednak należności od Żyda wyegzekwować i zwróciła się z odpowiednią
prośbą do urzędu generał-gubernatora (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 176). 25 czerwca 1848 roku Hieronim
Gzowski został potwierdzony w
rodowitości szlacheckiej przez heroldię wileńską (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 1, nr 182, s. 203).
Panowie
Gzowscy posiadający od 1751 roku dobra Micki w powiecie mozyrskim (nabyte od
Gorbaniewskich) w Ziemi Mińskiej, odgałęzili się również na powiaty wołkowyski,
wileński i żytomierski. Spokrewnili się m.in. z Ejsmontami, Walentynowiczami, Dzierżyńskimi,
Ciechanowiczami, Hołowniami. W 1851 roku zostali potwierdzeni w rodowitości
szlacheckiej przez Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne
Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 2, nr 2, s. 48 – 50). Nieznany z imienia
szlachcic Gzowski pełnił podczas Powstania Styczniowego funkcje powstańczego
egzekutora kary śmierci („wieszatiela”) na zdrajcach w oddziale Lenkiewicza na
Grodzieńszczyźnie; został ujęty przez Rosjan i powieszony (Archiwnyje materiały
Murawiewskogo Muzieja, t. 2, s. 394. Wilno 1915).
W
ogóle zaś ta rodzina była przez cały XIX wiek poddawana prześladowaniom i wywłaszczeniom przez władze
rosyjskie, tak iż niektórych Gzowskich zamordowano, drugich deportowano na
Sybir, inni musieli uchodzić na obczyznę, a tylko niewielu pozwolono mniej
więcej spokojnie gospodarować na swych zagrodach.
***
Kazimierz
Stanisław Gzowski nie był pierwszym Polakiem, który się zasłużył w dziedzinie
naukowego badania kontynentu północnoamerykańskiego. Na długo przed nim, w roku
1476 Jan z Kolna, kapitan polski w służbie króla Danii Krzysztofa II, odkrył
Labrador, kraj Baffina, cieśninę nazwaną później cieśniną Hudsona, itd. Ale to
są dawne, i nie tak pewne dzieje.
Czymże
był kraj, któremu Gzowski tak znakomicie się zasłużył? Według danych
współczesnych Kanada to olbrzymie państwo, ponad trzydziestokrotnie rozleglejsze
od Polski, rozciągający się „od morza do morza” („a mari usque ad mare”), od
Oceanu Spokojnego na zachodzie do Oceanu Atlantyckiego na wschodzie, liczące
9976,1 tysięcy km kw, zajmujące pod względem wielkości terytorium drugie
miejsce w świecie po Rosji (17,1 mln km kw). Kraj w większości jest niezamieszkały,
skalisty, pokryty wiecznym lodem, poprzecinany dużymi rzekami, jak Mackenzie,
Saskatchewan, Frazer, Jukon czy Rzeka Swiętego Wawrzyńca, długa na 1200 km . Appalache,
Kordyliery, Góry Nadbrzeżne i Góry Skaliste wznoszą się nieraz na ponad 5 – 6 tysięcy
metrów nad poziomem morza. Liczne są olbrzymie, bogate we florę i faunę
jeziora: Ontario, Erie, Wielkie Niedźwiedzie, Winnipeg, Wielkie Niewolnicze
oraz tysiące pomniejszych. Pod wieloma względami Kanada była i pozostaje krajem
niezwykłym, zamieszkałym przez ludzi o wysokiej kulturze życia codziennego,
pracowitych, przyjaznych i uczciwych, mniej więcej co sześćdziesiąty z których
to Polak.
***
K.S.
Gzowski urodził się 5 marca 1813 roku w Petersburgu z ojca Stanisława, oficera
gwardii cesarskiej, i matki Heleny z domu Pacewicz. Zarówno ojciec, jak i
matka, pochodzili z ziem Wielkiego
Księstwa Litewskiego. W domu panowała atmosfera gorącego patriotyzmu polskiego.
Być może dlatego rodzice początkowo wysłali syna do pobierania nauk w Liceum
Krzemienieckim, wchodzącym w skład Wileńskiego Okręgu Naukowego, jednej z
najlepszych szkół tego typu w całym imperium, przygotowującej specjalistów
formalnie na poziomie dzisiejszego licencjatu, a faktycznie przekazującej (w
języku polskim) wiedzę dorównującą uniwersyteckiej.
W
1830 roku młody Gzowski uzyskał szarżę oficerską sapera armii rosyjskiej i
został skierowany do garnizonu na terenie Polski Centralnej. Gdy w Warszawie
wybuchło Powstanie nazwane później Listopadowym, bez wahania przyłączył się do
ruchu, zdezerterował, łamiąc przysięgę złożoną przedtem na wierność cesarzowi
Rosji i w ten sposób podpisał sam na siebie wyrok śmierci. Walczył pod
dowództwem generała Dwernickiego przeciwko wojskom rosyjskim. Gdy zaś powstanie upadało, m.in. na skutek
niekończących się niesnasek i wzajemnych morderstw w obozie polskim, resztki
oddziałów przeszły przez granicę austriacką i zostały tam internowane. Po paru
latach cała Europa, która początkowo serdecznie witała polskich rozbitków,
miała dość u siebie ich wichrzenia, pretensji, pijaństwa, skandali, a nawet
kradzieży i napadów na spokojnych obywateli. Zaczęto więc dokuczliwych gości wypychać jak najdalej: z
Anglii do Australii, z Francji – na Haiti, z innych krajów też za ocean, do
Stanów, Kanady itd., byle najdalej od cywilizowanego świata. Wszyscy w Europie mieli po dziurki w nosie
tych niespokojnych ludzi, ciągle niezadowolonych, czegoś bardzo chcących, lecz nie
wiedzących czego, i nie mających żadnych logicznych pomysłów
politycznych, a siejących wokół siebie – jak pisał A. Mickiewicz, „huk, stuk”, zamieszanie
i niepokój. Postanowiła tedy Europa umożliwić im „wyżywanie się” na bezludnych
terenach Nowego Świata. K. S. Gzowski razem z 234 innymi powstańcami został w
listopadzie 1833 roku przez port w Trieście deportowany do USA, do Nowego
Jorku.
Młody
Gzowski w Nowym Jorku utrzymywał się początkowo z udzielania prywatnych lekcji
języków obcych i fechtunku, przy okazji doprowadzając do perfekcji własną
wiedzę języka angielskiego, co pozwoliło mu na bardziej skuteczne
funkcjonowanie w państwie pobytu. Już wkrótce został praktykantem w biurze
adwokackim w mieście Pittsfield stanu Massachusetts i podjął studia prawnicze,
uzyskując w 1837 roku dyplom prawnika, a w 1838 wraz z obywatelstwem
amerykańskim uprawnienie do wykonywania zawodu adwokata, któremu to zajęciu,
aczkolwiek bez specjalnego entuzjazmu, się poświęcał. Prawdziwym jego
powołaniem byłyby prace inżynieryjno – budowlane, na podstawie kwalifikacji
uzyskanych w Rosji; wiedział o tym i czekał na okazję, by do nich jakoś wrócić.
Taka zaś okazja nadarzyła się w roku
1841, kiedy to rozpoczęto szeroko zakrojone prace, mające na celu budowę sieci
komunikacyjnych na północy Stanów Zjednoczonych. Wkrótce pan Kazimierz
przeniósł się do Kanady, gdzie rząd kolonialny powierzył mu nadzór nad
rozbudową sieci dróg lądowych i wodnych, w tym wiaduktów, mostów, tam wodnych
na terenie prowincji Ontario. Urzędował przeważnie w Toronto i w tamtejszym
London w charakterze „inżyniera dróg i mostów”, zostając w tej materii
ekspertem z prawdziwego zdarzenia.
Gzowski
był zapalonym sportowcem, człowiekiem o rzadko spotykanej odwadze, graniczącej
z desperacką zuchwałością. Nieraz wspinał się po urwistych skałach Niagary i nosił
się z zamiarem przekroczenia rzeki na linie. Choć trzeba przyznać, że jako
pierwszy przeszedł nad Niagarą po linie grubej na 77 mm , długiej na 335 metrów , a
zawieszonej na wysokości 48,75
m w dniu 30 lipca 1859 roku francuski linoskoczek Jean
Francois Gravle czyli Charles Blondin (1824 – 1897). Właściwie niewielki to
wyczyn, jeśli zważyć, iż rekord wysokości chodzenia po linie wynosi obecnie 3150 m , długość – 11,57 km , przebyty w ciągu
3,5 godzin, jeden zaś z mistrzów w tej dziedzinie spędził bez przerwy na linie
185 dni (od 28 marca do 29 września 1973 roku na drucie długim na 120 m , naciągniętym na
wysokości 25 m ).
Ale przecież i tak widok drobnej ludzkiej figurki balansującej na niewidocznym
z daleka sznurku nad rwącym potężnym potokiem przyciągał wielu widzów, a tego
rodzaju imprezy nad Niagarą były organizowane wielokrotnie. Jednym zaś z
inicjatorów tych dziwacznych widowisk był K.S.Gzowski. Stanowiło to jednak
tylko dalszy, zupełnie marginalny wątek jego aktywności.
W
1849 roku został pan Kazimierz przeniesiony służbowo do prowincji Quebec i
pracował tam aż do 1853 roku jako inżynier główny na budowie pierwszej
kanadyjskiej kolei żelaznej, łączącej Montreal ze Stanami Zjednoczonymi.
Jednocześnie brał udział w rozbudowie portu montrealskiego i kanałów
żeglugowych na Rzece Świętego Wawrzyńca. Cieszył się dużym autorytetem w kołach przemysłowych i
rządowych Kanady, toteż nie miał trudności z pozyskaniem kapitału na założenie
w 1853 roku własnej firmy budowy dróg żelaznych pod nazwą „Gzowski and Co”. W następnych latach
wybudował setki kilometrów kolei, które sam projektował i nadzorował wykonanie.
Był autorem i realizatorem kilku projektów do dziś uchodzących za arcydzieła
sztuki inżynieryjnej, jak np. mostu zwanego International Bridge, łączącego nad
rzeką Niagarą Fort Erie w Kanadzie i Buffalo w USA.
Nasz
rodak był założycielem Engineering Institute of Canada, brał udział w
działalności analogicznych towarzystw naukowych Wielkiej Brytanii i Stanów
Zjednoczonych. Opracował w tym okresie szereg projektów budowy dróg na terenie
tych krajów.
Na
marginesie zajęć zawodowych Kazimierz Gzowski poświęcał się organizowaniu na
terenie Kanady tzw. „Riffie Associations”, czyli związków strzeleckich,
swoistej samoobrony terytorialnej, co czynił z wielkim poświęceniem i
znakomitymi wynikami.
W
1879 roku królowa Wielkiej Brytanii Wiktoria, doceniając jego oddanie tronowi i
olbrzymie zasługi, nadała panu Kazimierzowi tytuł swego adiutanta honorowego; w
1882 Gzowski został pułkownikiem milicji kanadyjskiej, a w 1890 nadano mu
komandorię Orderu Św. Michała i Św. Jerzego oraz tytuł „sir’a”, czyli
szlachcica Wielkiej Brytanii. Stanowiło to godne wyróżnienie dla tak zacnego,
mądrego, twórczego, pracowitego, pełnego poświęcenia i gotowości służenia innym
ludziom człowieka.
***
„Żyć to nie znaczy żyć tylko dla siebie” (Menander).
Człowiek prawdziwie rozumny i szlachetny odczuwa głęboką satysfakcję, gdy może
uczynić coś dobrego dla innych. Czyni to nie dla osiągnięcia zysku lub
poklasku, lecz z bezpośredniego odruchu serca, i jest w tej mierze
zaprzeczeniem owego patologicznego „człowieka
próżnego”, opisanego przez Maxa Schelera w dziele „Istota i formy sympatii”: „Reaktywne
zachowanie w stosunku do społeczeństwa jest charakterystyczne dla odbiegającego
od normy „człowieka próżnego”, który w przeciwieństwie do „człowieka dumnego”
jest całkowicie niewolnikiem cudzej uwagi, cudzego sądu, który dopiero jako
„widziany, zauważony, wzięty pod uwagę” czuje się moralnie „istniejącym”, i
któremu jego „rola”, jaką odgrywa, zupełnie zasłania własną jaźń, własne
życzenia i uczucia. Jest ono także charakterystyczne, ale z całkiem innymi
modalnościami, dla typu, który chciałbym nazwać typem psychicznego „pasożyta”.
Ten typ homo żyje psychicznie tylko kosztem otoczenia, względnie kosztem
jednego człowieka ze swego kręgu, w tym
sensie, że jego przeżycia współprzeżywa „jako swoje własne”, jego myślom i
sądom nie „przytakuje”, lecz myśli i wypowiada je jako swoje własne. Tym, co
prowadzi do tego typu, jest świadomość własnej „pustki”, własnej „znikomości”.
Owa pustka wygania go „z siebie samego”,
by napełnił sobie próżny brzuch cudzymi przeżyciami. W końcu typ ten (jako
pasywistyczny) przekształca się w daleko niebezpieczniejszy, aktywistyczny
przypadek takiego zachowania, w jakiś psychiczny „wampiryzm”, w którym własna
pustka życiowa, związana z silnym pragnieniem przeżywania, skłania do
nieograniczonego aktywnego wdzierania się w najintymniejszą jaźń drugiego
człowieka – i to jednego indywiduum po drugim, a nie, jak w pasywistycznym
przypadku, jednego człowieka – aby czerpiąc z przeżyć drugiego wieść własne
życie oraz wypełnić ową „pustkę”…
Pewna widowiskowa odmiana
scharakteryzowanego wyżej ogólnego zachowania kształtuje się także często w
pewnych psychozach: ogromne uzależnienie całego zachowania, myślenia, działania
od „widza” i domniemanego wrażenia na nim wywieranego, co szczególnie rzuca się
w oczy w historii. Obecność widza natomiast tłumi tutaj naturalne „bycie sobą”…
Człowiek próżny, człowiek o aktorskim
usposobieniu, kokietka zawsze jeszcze, obok obrazu, którego dostarczają, że oni
są tymi, którzy go dostarczają, poniekąd kursują tam i z powrotem między swoim
„Ja” i swoimi realnymi przeżyciami a owym obrazem. Chory natomiast żyje w tym
obrazie; możliwy obraz jego „Ja” wysuwa się dla niego w miejsce własnego „Ja”…
Kazimierz
S. Gzowski nic nie czynił z pobudek próżnych i marnych, lecz, jak się wydaje,
wyłącznie kierując się motywacją perfekcjonistyczną i tymotejską. Wewnętrzną zaś
pobudkę jego prac stanowił chrześcijański ideał czynnego
urzeczywistniania dobra w świecie. Stąd jego wielka aktywność i olbrzymie
osiągnięcia.
W
1885 roku rząd prowincji Ontario powierzył mu organizowanie parku narodowego
nad wodospadami Niagary. Przez osiem lat był prezesem zarządu tegoż parku, a w
okresie 1896 – 1897 administratorem prowincji Ontario. Wykazał się również jako
świetny organizator szkolnictwa, przez wiele lat stał na czele Wycliff College
(seminarium duchownego ewangelistów) oraz pełnił obowiązki prezesa Society of
Canadien Chuch of England. Zmarł 24 sierpnia 1898 roku w Toronto i został
pochowany na cmentarzu Św. Jakuba.
Z
żony Mary Beebe, Amerykanki, pozostawił troje dzieci i doczekał się też dość
pokaźnego stadka wnuków, spośród których na pierwsze miejsce wybił się dzięki
niepospolitym zaletom umysłu i charakteru Piotr Gzowski, wpływowy
intelektualista, publicysta, dziennikarz, organizator życia kulturalnego
Kanady.
***
ERNEST MALINOWSKI
Geniusz sztuki
budowlanej
Sylwetkę
tego wybitnego inżyniera przedstawiliśmy w naszej książce „Dzieci żelaznego wilka”
(Rzeszów, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE 2005, s. 265 – 274). Ponieważ jednak
wkrótce po wydaniu cały nakład książki został przez służby specjalne Rzeszowa
skonfiskowany, przedstawiamy poniżej ten temat ponownie w zmienionym opracowaniu.
A
więc Adam Stanisław Hipolit Ernest Nepomucen Malinowski przyszedł na świat w
miejscowości Różyczne powiatu płoskirowskiego na Podolu, w zacnej i
patriotycznej rodzinie szlacheckiej herbu Pobóg. Szczególnie gęsto rozsiedleni
byli panowie Malinowscy w Małopolsce; tak w roku 1745 akta ziemskie lwowskie
wzmiankuja imię niejakiego Petrusa Malinowskiego. A i zapisy w innych
dzielnicach Rzeczypospolitej częstokroć wspominają o licznych reprezentantach
tego rodu.
Tak
tedy Ernest Malinowski ochrzczony został w kaplicy dworskiej w Sewerynach. Jako
rok urodzenia historycy podają 1815. Ojciec chłopca Jakub Malinowski (1780 – 1850) służył w wojsku
Księstwa Warszawskiego, w 1809 roku został odznaczony Orderem Virtuti Militari,
a w 1831 posłował na sejm powstańczy z powiatu radomyślskiego. Z tego też
powodu po klęsce insurekcji listopadowej musiał z synami Ernestem i Rudolfem
emigrować do Francji, a życie zakończył w tamtejszym Homburgu.
Zanim
jednak doszło do wyjazdu Ernest zdążył ukończyć słynące ze znakomitego poziomu
nauczania Liceum Krzemienieckie, należące do Wileńskiego Okręgu Naukowego, jak
też wziąć udział w Powstaniu Listopadowym. Zaledwie 16-letni młodzieniec
zaciągnął się pod sztandary pułku „czwartaków” i walczył w polu przeciwko
oddziałom rosyjskim. Jego zaś starszy brat pełnił obowiązki adiutanta u boku
generała Henryka Dembińskiego. Nic więc dziwnego, że obaj bracia razem z ojcem
musieli po zakończeniu insurekcji uchodzić za granicę.
We
Francji w latach 1834 – 1838 Ernest Malinowski studiował sztukę inżynieryjną w
słynnej paryskiej Ecole des Ponts et Chaussees. Zamiast spokojnie pracować w
wyuczonym zawodzie wplątał się jednak ponownie w ruchy rewolucyjne, inspirowane
przez ukryte czynniki, tym razem na terenie Badenii i obok tysięcy innych
Polaków walczył przeciwko legalnym władzom tego, jak też innych, krajów
europejskich. Tym zaś w końcu cierpliwość się skończyła i podczas tzw. Wiosny
Ludów 1848/49 roku władze Belgii, Francji, szeregu państw niemieckich,
Hiszpanii i in. nakazały wszystkich Polaków
podejrzanych o udział w ruchach wywrotowych rozstrzeliwać na miejscu bez
śledztwa i sądu. Co też bez skrupułów czyniono, tak się dało państwom europejskim we znaki rzekome polskie
„umiłowanie wolności”, manifestujące się w
nie kończacych się burdach i
zamieszkach pod obłudnym hasłem
domniemanej walki „o wolność waszą i naszą”. W tej sytuacji, póki nie za późno, należało salwować się ucieczką
choćby tam, gdzie pieprz rośnie, byle najdalej od salw plutonów egzekucyjnych,
kładących trupem nie tylko „bojowników wolności”, lecz i zupłnie przypadkowe,
nieszkodliwe osoby.
W
1852 roku pan Ernest wyniósł się do Peru, na kontynent łacinoamerykański, gdzie
nic mu już nie groziło. W tym czasie zresztą bawili już tutaj dwaj inni polscy
ekspowstańcy, też pochodzący z Kresów, botanik Józef Warszewicz (z powiatu
wileńskiego) oraz inżynier Edward Habich (z powiatu oszmiańskiego). [Do dziś
główny plac Limy, miasta stołecznego Peru, ozdobiony jest pięknym pomnikiem ku
czci E. Habicha, założyciela (1876) i przez 33 lata rektora pierwszej w Ameryce
Łacińskiej politechniki (Wyższej Szkoły Inżynieryjno – Górniczej), noszącej
także obecnie jego imię.
W
Peru E. Malinowski, mający na szczęście wyższe wykształcenie inżynieryjne,
zaciągnął się do państwowej służby technicznej w charakterze projektanta obiektów
hydrotechnicznych, które też pod jego bezpośrednim kierunkiem realizowano.
Zanim jednak to się stało, przez pewien okres dokonywał modernizacji mennicy
państwowej w Limie, nadzorował porządkowanie jednego z najpiękniejszych (dzięki
niemu) miast Ameryki Południowej – Arequipy, organizował szkolnictwo i
nadzorował budowę linii kolejowych z
portu Chimbote do Huaras, z portu Pacasmayo do Cajamarca oraz z Cuzco przez
Puno nad jeziorem Titicaca do portu Mollendo.
***
Podczas
wojny peruwiańsko – hiszpańskiej w 1866 roku
rząd Republiki Peru powierzył E. Malinowskiemu dowództwo obroną
wybrzeża, w szczególności odcinka przylegającego do stolicy kraju portu Callao.
Polak sprowadził ze Stanów Zjednoczonych w trybie pilnym armaty dalekiego
zasięgu oraz odpowiednie wieże pancerne, umieścił je na podwoziach kolejowych i
stworzył w ten sposób pierwsze na świecie pociągi pancerne, które zmasowanym
ogniem artyleryjskim raziły flotę hiszpańską na odległość, same, ciągle
zmieniając położenie, pozostawały niedosiężnymi dla ognia dział okrętowych.
Większość armady została w ten sposób wyprawiona na dno, a resztki w popłochu
się rozproszyły. Rząd młodej Republiki Peru z wdzięcznością uznał wielkie
zasługi Malinowskiego dla sprawy niepodległości i nakazał umieścić płaskorzeżbę
z jego podobizną na specjalnym pomniku w stolicy kraju.
Władze
darzyły odtąd wygnańca z Polski bezwarunkowym zaufaniem i szacunkiem, powierzyły
mu więc zaprojektowanie strategicznej kolei transandyjskiej, łączącej kopalnie
srebra w Cerro de Pasco z centrum kraju oraz z górnym dorzeczem Amazonki.
Jednocześnie przygotowanie takichże projektów powierzono kilku innym zespołom
inżynieryjnym, w tym amerykańskiemu, niemieckiemu i francuskiemu. W otwartym
konkursie zwyciężyła jednak koncepcja E. Malinowskiego; w 1869 roku przyznano
należne fundusze, a w 1872 rozpoczęto prace budowlane.
Teoretycznie
rzecz biorąc projekt był nie do zrealizowania, w tak niesamowicie trudnych
warunkach przyrodniczych miano go materializować. Kolej miała przebiegać
częściowo wąwozem rzeki Rimac, gdzie ściany skalne stoją niemal pionowo, a
rzeka w wielu miejscach spada w dół kaskadami. Nawet dokonanie pomiarów
topograficznych i sporządzenie map terenu okazało się zadaniem wręcz
karkołomnym. A jednak E. Malinowski stworzył ten „cud techniki” nie tylko XIX
wieku: Kolej Transandyjska na dystansie około 220 km wznosi się aż do 4768 metrów nad
poziomem morza, przebywa 50 mostów i 63 tunele; a nachylenie linii na
niektórych odcinkach wynosi 45 stopni. Szereg
konstrukcji montowano z zawczasu przygotowanych fragmentów, które na linach
spuszczano ręcznie na trasę z wierzchołków gór.
Warto
pamiętać, że na wysokości powyżej 3500 metrów ludzie Malinowskiego (dziesiątki
tysięcy zwerbowanych Chińczyków, tysiące tutejszych Amerindów, setki Polaków,
których Malinowski celowo tu ściągnął, aby dać im nieźle zarobić) wszystko
musieli dźwigać na plecach, dokonując w pełnym tego słowa znaczeniu wyczynów
alpinistycznych. Ich kierownik nieraz się spuszczał w koszu w głębokie
przepaście i omal nie stracił życia, gdy pewnego razu lina przetarła się o
skałę. Innym znów razem z trudem go wyłapano z rwącego potoku górskiego.
Mniejsza zresztą o te banalne i nieuniknione wypadki. Jak wszelako wyjaśnić
tajemnicę genialnej intuicji inżynierskiej Malinowskiego, która umożliwiła
prawie bez niezbędnych obliczeń matematycznych (nie było przecież jeszcze ani
nauki o wytrzymałości materiałów, ani teorii o reakcjach konstrukcji na parcie
wiatru etc.) po prostu tak, na oko, zaprojektowanie i wykonanie dziesiątków
mostów, tuneli, wiaduktów kolejowych, stojących niezachwianie na urwistych
skałach i nie wymagających napraw po ponad 150 latach eksploatacji? A sam wybór
trasy! Do dziś żadne kamienne czy śnieżne lawiny, tak pospolite w tamtych
stronach, ani huraganowe wiatry nie zawaliły żadnego odcinka linii. Również
żaden z kilkudziesięciu tuneli nie runął mimo niesłychanie ruchliwego reżimu
eksploatacji. Dotąd sresztą nigdzie na świecie nie zbudowano linii kolejowej o
takiej wysokości i takim stopniu trudności w budowie i wykorzystaniu.
Jeden
z ówczesnych po obejrzeniu tego arcydzieła sztuki budowlanej napisał: „Linia Kolei Transandyjskiej przedstawia tak
w swej całości, jak i w wielu szczegółach, tyle osobliwości, że inżynierowie
europejscy długo w nią wierzyć nie chcieli, uważając ją za amerykański humbug. Trzeba
było dopiero każdego z ministrów europejskich, każdego z admirałów francuskich
lub angielskich (…) zapraszać po kolei na jednodniową wprawdzie, lecz pełną
osobliwości przejażdżkę, by wreszcie w Europie uwierzono w istnienie tego
nadzwyczajnego dzieła i dano mu w specjalnych publikacjach miejsce między
najznakomitszymi dziełami sztuki inżynierskiej”…
W
trakcie budowy Kolei Transandyjskiej padały imponujące rekordy; np. most
Verrugas na wysokości 1670
metrów zawisł nad głęboką przepaścią i także dziś samo
spojrzenie na zdjęcie tego obiektu powoduje mdłości; najdłuższy zaś tunel
Galera, długi na 1173
metry leży na wysokości ponad 4,5 km .
Niestety,
takie osiągnięcia kosztują bardzo drogo: podczas budowy Kolei Transandyjskiej
straciło zycie na skutek chorób i wypadków ponad dziesięć tysięcy ludzi. Dwa
razy wojny południowo-amerykańskie przerywały roboty; w 1879 musiał Malinowski na
skutek brutalnej inwazji chilijskiej (armią Chile dowodzili
oficerowie niemieccy) uchodzić z Peru do
Ekwadoru, gdzie przy okazji wybudował setki kilometrów kolei, w tym główną
linię kolejową tego kraju, prowadzącą ze stolicy Quito do portu Guayaquil. W
1886 wrócił do Peru i pomyślnie doprowadził do końca budowę wiekopomnej Kolei
Transandyjskiej, jednego z kilku największych cudów technicznych świata.
***
Oczywiście,
historia zna także szereg innych cudów tego rodzaju o nie mniejszej wadze
gatunkowej. Na przykład, król Żydów
Herod Wielki (73 p.n.e. – 4 n.e.) w trakcie budowy Świątyni używał
megalitów (kamieni wapiennych), z których każdy ważył od 200 do 415 ton. Dla
porównania: budowniczowie egipskich piramid używali „cegieł” ważących „tylko” po 15 ton, co jest i obecnie
uważane za rzecz nie do pojęcia. Budulec świątyni żydowskiej nie mógł być
transportowany na powozach drewnianych, które zostałyby przez taki ciężar zgniecione
i zdruzgotane.; stalowych zaś Hebrajczycy nie posiadali. Może więc żydowscy
kapłani i czarownicy używali sztuki lewitacji, czyli podnosili i przemieszczali
gigantyczne bloki z pomocą siły myśli, potęgi ducha? Przecież filozof hebrajski
Szymon Czarnoksiężnik twierdził: „Nie ma
żadnej różnicy pomiędzy siłą a myślą”. Nic jednak konkretnego na ten temat powiedzieć
się nie da.
Z
Koleją Transandyjską sprawa nie jest aż taka skomplikowana. Budowano ją na
oczach tysięcy i tysięcy ludzi przez kilka lat. Ale i tak jest ona jednym z
cudów cywilizacji technicznej.
***
E.
Malinowski był niewątpliwie człowiekiem genialnym o wszechstronnych
zainteresowaniach i uzdolnieniach. Płynnie władał sześcioma językami (polskim,
rosyjskim, hiszpańskim, angielskim, francuskim, niemieckim); opublikował
książki „La moneda en El Peru” (Lima 1856) oraz „Ferrocavil Central Transandino” (Lima 1869). W 1888 roku objął
kierownictwo katedrą matematyki uniwersytetu w Limie, a rok później został
obrany na stanowisko dziekana wydziału matematyczno – przyrodniczego tejże
uczelni.
O
jego życiu prywatnym wiadomo niewiele. Był zapalonym numizmatykiem i zatwardziałym
starym kawalerem; wyróżniał się nienagannymi arystokratycznymi manierami,
wyniesionymi z domu rodzicielskiego. Był towarzyski, łagodny i życzliwy,
zawsze skory do pomocy, w tym, jeśli
idzie o rodaków. Ale też miał twardy i nieugięty charakter i żelazną siłę woli,
co mu umożliwiło dokonanie wielu niezwykłych czynów.
Peruwiańczycy
zadbali o godne uwiecznienie imienia E. Malinowskiego. Ku jego czci nazwano
„Malinowka” jedną z dużych rzek w departamencie Madre de Dios, szereg placów i
ulic w całym kraju oraz kilkanaście gatunków południowoamerykańskiej flory i
fauny, a jego wizerunek widnieje na peruwiańskich (i polskich) monetach i
znaczkach pocztowych.
Zmarł
genialny inżynier 25 kwietnia 1899 roku w Limie i tutaj też został
pochowany.
***
DYMITR ŻURAWSKI
„Mostowniczy” cesarski
Ten wybitny specjalista w dziedzinie teorii i praktyki budowy mostów
urodził się 29 grudnia 1821 roku w miejscowości Biełoje Guberni Kurskiej, dokąd
jego przodkowie trafili ongiś na mocy niezbadanych wyroków Opatrzności.
Pochodził wszelako z polskiej rodziny szlacheckiej, o czym opowiadał mu
dziadek, pieczętującej się herbem Godziemba (byli też, zaznaczmy na marginesie
panowie Żurawscy herbu Nałęcz, jedni widocznie z poprzednimi). Nauki
gimnazjalne kończył w słynnym liceum w Nieżynie (1838), przy tym ujawnił
tu błyskotliwe uzdolnienia w zakresie
matematyki, co mu z kolei umożliwiło wstąpienie na studia do Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacyjnych
i zostanie studentem m.in. dwu wybitnych profesorów, o których opowiedzieliśmy
powyżej w tej książce, Buniakowskiego i Ostrogradzkiego. W murach tej uczelni,
pod kierunkiem znakomitych nauczycieli Dymitr Żurawski otrzymał wszechstronne,
głębokie i rozległe wykształcenie inżynieryjne i matematyczne.
***
Warto
zaznaczyć, iż z murów tej szkoły wyższej wyszła cała plejada wybitnych polskich
fachowców. Tak np. Wacław Łupuszyński, który ukończył instytut w 1878 roku, był
autorem projektu elektryfikacji górskiego odcinka Kolei Kaukaskiej oraz twórcą
i wykonawcą pierwszego udanego parowozu rosyjskiego serii „0 – 5 – 0 (F).
Baltazar Suszyński był czołowym ekspertem specjalnej komisji cesarskiej,
kierującej produkcją pociągów w Rosji. Henryk Kozłowski wsławił się na Kaukazie
i w Persji, a od 1921 roku w niepodległej Polsce kierował budową linii
kolejowych Kalety – Podzamcze oraz Herby
– Gdynia. Z budową słynnego Mostu Poniatowskiego w Warszawie związane jest imię
Mieczysława Marczewskiego, projektanta tej znakomitej inwestycji; a
współpracował z nim zarówno Rosjanin Aleksiej Lubikin, jak i drugi polski
absolwent Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji Bronisław Plewiński. Mieczysław
Bartoszewicz budował magistralę węglową Śląsk – Gdynia, podobnie jak Kazimierz
Kamocki, który prócz tego zbudował kolejkę na Kasprowy Wierch. Teodozjusz Nosowicz zaś (absolwent 1906 roku)
wsławił się zbudowaniem tunelu pod rzeką Hudson w USA, stoczni marynarki wojennej
w Nikołajewsku i Petersburgu (Rosja) oraz przy budowie portu w Gdyni.
***
W
1842 roku D. Żurawski ukończył studia z wyróżnieniem, tak iż jego imię i
nazwisko zostały wykute w marmurowej tablicy ku czci najbłyskotliwszych
absolwentów uczelni. I wcale słusznie, po latach się bowiem okazało, iż to
nazwisko samo się wpisze złotymi zgłoskami do dziejów nauki i techniki
europejskiej. Ze względu na postępy, gorliwość i energię tego studenta zwierzchnictwo
instytutu na własną rękę zadbało o jego natychmiastowe godne zatrudnienie: pan
Dymitr został skierowany do prowadzenia prac przygotowawczych pod budowę kolei
żelaznej na linii Sankt Petersburg – Moskwa, priorytetowej w ówczesnym okresie.
Mimo iż zatrudniano tam wyłącznie najlepszą kadrę fachową, zdolny młodzieniec
bardzo szybko wybił się na pozycję jednego z najbardziej cenionych
inżynierów. Zawsze czynny i ruchliwy,
dokładny i zdyscyplinowany, słowny, punktualny i obowiązkowy, a przy tym inteligentny
i wręcz emanujący twórczymi pomysłami – już niebawem mianowany został na
stanowisko naczelnego projektanta mostów Kolei Petersbursko – Moskiewskiej i
objął kierownictwo budową jednego z najważniejszych na tej linii Mostu
Werebińskiego przez rzekę Mstę.
Był w
tej dziedzinie pionierem; działo się to bowiem w okresie, gdy państwo rosyjskie
w ogóle nie posiadało żadnego doświadczenia w zakresie wznoszenia dużych mostów
żelaznych, a i w Europie Zachodniej czy
Ameryce dopiero trwał okres prób i błędów w tej części sztuki inżynierskiej.
***
Wypada
może w tym miejscu zaznaczyć, iż sztuka budowania mostów jako taka jest równie
strara, jak sama ludzkość. Już przecie człowiek pierwotny umiał przerzucić
przez nieduży potok pień leżącego na ziemi drzewa i po nim przedostać się na
drugi brzeg. Później, gdy nauczył się obróbki drewna, robił wygodniejsze i
bezpieczniejsze kładki. Nieco później na terenach lesistych i górskich Persji,
Chin, Indii, Ameryki Południowej i Afryki nauczono się budować mosty wiszące.
Majstrowie Sumeru, Babilonii, Asyrii, Egiptu, Izraela budowali duże mosty nie
tylko z drewna, ale też ze specjalnie w tym celu produkowanej „cegły mostowej”.
W V zaś wieku p.n.e. Persowie potrafili budować mosty pontonowe długie na
prawie tysiąc metrów, a Grecy w tymże czasie używali jako budulca olbrzymich,
ociosanych brył kamiennych. W okresie Imperium Romanum sztuka budowania mostów,
wiaduktów, tuneli, dróg rozkwitła jak nigdy i nigdzie dotąd, a obiekty
zbudowane przez Rzymian przed ponad dwoma tysiącami lat w całej niemal Europie
służą dotychczas i są w dobrym stanie. Rzymianie, jako naród imperialistyczny,
prowadzący nieustannie wojny musieli doskonale opanować tę sztukę, bez
znakomitych bowiem szlaków komunikacyjnych wojska gigantycznego imperium nie
potrafiłyby utrzymać w posłuszeństwie dziesiątków podbitych ludów. Wypracowane
w starożytności umiejętności w zakresie sztuki mostowniczej zachowały się i
zostały rozwinięte w średniowieczu i w czasach nowożytnych, a wiele w tym
zakresie osiągnięć zapisali na swe konto Włosi i Niemcy, Arabowie i Hiszpanie, Aztekowie
i Majowie, Francuzi i Anglicy, Rosjanie i Czesi, Amerykanie i Japończycy. Pod
koniec XVIII wieku w Anglii zbudowano pierwszy żeliwny most łukowy. Także obecnie powstają wspaniałe
obiekty tego rodzaju, imponujące rozmiarami, funkcjonalnością i pięknem
konstrukcji. Lecz należy pamiętać, iż nic w tej materii nie wyrasta na gołym
miejscu, lecz stanowi kontynuację wynalazków oraz rozwiązań technicznych i
architektonicznych, dokonanych przez poprzedników dzisiejszych mistrzów.
***
O ile
obecnie budowniczowie mostów mają do swej dyspozycji szereg doskonale znanych
pod względem swych właściwości materiałów, takich jak stal, beton, cement,
drewno, cegła, kamień, sztuczne masy plastyczne, nie mówiąc o wspaniałej
technice i narzędziach budowlanych, których można używać intencjonalnie po
dokonaniu względnie prostych obliczeń, o tyle w połowie XIX wieku prawie nic z
tego znajdowało się w zasięgu ręki Dymitra Żurawskiego. Musiał więc we własnym
zakresie i na własną odpowiedzialność
dokonywać żmudnych pomiarów, obliczeń, porównań, wywodów. W tamtym okresie projektowanie i wznoszenie
dużych mostów powierzano wyłącznie specjalistom najwyższej klasy, obdarzonym
twórczą intuicją, jak też posiadającym głęboką, wszechstronną erudycję w
zakresie geometrii, algebry, fizyki, chemii, hydrografii, geologii,
meteorologii, metaloznawstwa i innych pokrewnych nauk. Niewątpliwie takim
znakomitym specjalistą w zupełnie młodym wieku został D. Żurawski, który nie
tylko dokładnie obliczył parametry techniczne projektowanego mostu nad rzeką
Mstą, ale również przy okazji odkrył i opisał nowe sposoby i metody dokonywania
obliczeń i wstępnych badań. Zaproponował m.in. szereg oryginalnych rozwiązań co
do stosowania siatkowych nierozkrajanych ferm w trakcie budowy mostów, a
pomysły swe przedstawił w monografii pt. „O
mostach raskosnoj sistiemy” (1855), za którą otrzymał specjalną nagrodę
Cesarskiej Akademii Nauk. Autor przedstawił w tej książce m.in. nową metodę
określania sił ściągających lub rozciągających każdą ukośną rozporkę podczas
przejeżdżania pociągów, opracował teorię obliczania ferm przelotowych, która
później rozwinęła się w samodzielną
gałąź mechaniki budowlanej. Ustalenia
Żurawskiego nie tylko wyprzedzały podobne publikacje inżynierów brytyjskich, niemieckich, francuskich, ale
też obalały szereg rzekomo „niepodważalnych” dotąd „dogmatów”, wyznawanych
m.in. przez specjalistów od budowy mostów z USA, którzy uchodzili w owym czasie
za najlepszych na świecie i niemalże za „nieomylnych”. D. Żurawski zarówno za
pomocą równań matematycznych, jak i
badań eksperymentalnych, dowiódł np., że ukośnice bliższe do środka wylotu są
mniej obciążane niż części znajdujące się dalej, obok opór zewnętrznych. Młody
inżynier również ustalił, że „obliczenia
pozbawione eksperymentalnego sprawdzania mają tendencję do uciekania w sferę
fantazji” i jako jeden z pierwszych w skali powszechnej zastosował metodę
budowania zmniejszonych modeli mostów i ich sprawdzania w procesie
przygotowywania dokumentacji technicznej do tej czy innej konstrukcji
metalowej.
Idee
D. Żurawskiego stały się przedmiotem zagorzałej dyskusji międzynarodowej na łamach
pism fachowych, a głos w niej zabierali inżynierowie francuscy, rosyjscy,
angielscy, amerykańscy, niemieccy, którzy jednak w końcu musieli uznać
argumenty młodszego kolegi. Ostatecznie koncepcje naszego rodaka stały się po
prostu organiczną częścią składową zarówno teorii jak i praktyki powszechnej w
dziedzinie budowy mostów. Oczywiście, w dużym stopniu młody talent dokonywał
swych odkryć i ustaleń na drodze „prób i błędów”, co w sztuce budownictwa bywa
bardziej niż niebezpieczne. Ale cóż robić, jeśli jest to w ogóle najbardziej
uczęszczana droga w sferze badań naukowych i technicznych. Jak powiadał
Arystoteles, „tego, co musimy robić
uprzednio się nauczywszy, uczymy się
dopiero, robiąc to właśnie”… Nie ma innego sposobu. Nawet bowiem
najdokładniejsze kalkulacje teoretyczne są tak naprawdę sprawdzane dopiero, gdy
się je wypróbowuje w praktyce. I sprawdzian ten wcale nie zawsze musi wypadać
pomyślnie. W każdym bądź razie żaden most, żaden gmach użyteczności publicznej
czy prywatnej, wzniesiony przez D. Żurawskiego w połowie XIX wieku, dotychczas,
po prawie dwustu latach nie runął, czyli że jego dzieła wytrzymały próbę czasu.
Za
bardzo istotny jest uważany jego wkład do teorii obliczania wytrzymałości
materiałów budowlanych, przede wszystkim żelaza i drewna. Inżynier na własną
rękę zaprojektował i własnym sumptem zbudował szereg urządzeń technicznych,
mających służyć doświadczalnemu sprawdzaniu wytrzymałości zarówno materiałów,
jak i poszczególnych ogniw mostu. Własne obliczenia i eksperymenty pozwoliły Żurawskiemu
opracować teorię odłupywania przy wygięciu oraz formuły obliczania nośności
ferm zastrzałowych, którym nadano zresztą jego imię. Początkowo w Rosji, a po
pewnym czasie także w innych krajach teorie i metody Dymitra Żurawskiego
zaczęto powszechnie stosować w praktyce budowy mostów wszelkich konstrukcji. W
1856 roku we Francji wydano specjalny numer „Annales des Ponts et Chaussies”, poświęcony wyłącznie jego ideom i
odkryciom, a kilku najznakomitszych inżynierów tego kraju z uznaniem pisało o
zasługach młodszego kolegi z Rosji. Do dziś zresztą każdy poważny podręcznik w
dziedzinie budowy mostów zaznajamia studentów – niezależnie od kraju – także z
„teorematem Żurawskiego”… Chociaż jest też oczywistością, że dalszy rozwój
wiedzy naukowej w tym zakresie nie tylko musiał precyzować i uzupełniać, ale
też w naturalny sposób niekiedy dezaktualizować te czy inne twierdzenia. Lecz
dla swojego czasu koncepcje Żurawskiego stanowiły duży krok do przodu w rozwoju technologii budowlanych.
W
1874 roku zlecono mu zaprojektowanie i wzniesienie metalowej szpicy Twierdzy
Petropawłowskiej w Sankt Petersburgu, czego też z powodzeniem dokonał,
uzyskując za ten wyczyn stopień wojskowy pułkownika. Żurawski nieraz bawił w
celach naukowych w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, w których to krajach
cieszył się wielkim autorytetem w swej gałęzi wiedzy. W Imperium Rosyjskim zaś
pełnił obowiązki wiceprezydenta Cesarskiego Towarzystwa Kolei Żelaznych, od
1877 – dyrektora Departamentu Dróg Żelaznych, które to funkcje zresztą coraz
bardziej utrudniały mu prowadzenie ulubionych badań naukowych w ramach
Rosyjskiego Towarzystwa Technicznego, którego czynnym członkiem pozostawał
przez wiele lat. Był jednak znakomitym organizatorem, w okresie kierowania przezeń zarządem kolei żelaznych
(1877 – 1884) sieć ich w Rosji powiększyła się o dalsze pięć tysięcy
kilometrów. Pod jego kierownictwem zbudowano port w Libawie, petersburski kanał
morski, szereg innych obiektów o przeznaczeniu cywilnym i wojskowym.
Do
rezerwy generał Dymitr Żurawski podał się dopiero w 1889, życie zaś zakończył
30 listopada 1891 roku w wieku siedemdziesięciu lat. W 1897 roku w sali
kolumnowej Petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji
ustanowiono marmurowe popiersie tego wybitnego uczonego. Podpis pod nim brzmi: „Dmitrij Iwanowicz Żurawskij (1821 – 1891).
Sozdatiel rascziota raskosnych fierm i teorii skaływanija pri izgibie.
Znamienityj stroiciel mostow. Żeleznodorożnyj administrator”. W Federacji
Rosyjskiej imię tego znakomitego inżyniera nosi szereg mostów, ulic, statków.
Koncepcje teoretyczne D. Żurawskiego oraz liczne zaprojektowane i wybudowane
pod jego kierunkiem gigantyczne mosty i inne obiekty strategiczne stanowiły
istotny wkład do rozwoju systemu transportu kolejowego na rozległych obszarach
Imperium Rosyjskiego, jak i do rozwoju powszechnej cywilizacji technicznej.
***
Jednym
z bliskich współpracowników i przyjaciół
D. Żurawskiego był inny Polak,
inżynier, podpułkownik armii rosyjskiej A. Augustynowicz, autor wydanej
w 1857 roku rozprawy „Wyczislenije napriażenij raskosnych mostow”.
To on w grudniu 1855 roku przedstawił trzy projekty kamiennego mostu przez
rzekę Moskwę, z których jeden został zaakceptowany i zatwierdzony przez cesarza, a zrealizowany pod
bezpośrednim kierownictwem A. Augustynowicza, którego awansowano do stopnia
pułkownika. Nowy most nazwano Kamiennym; stoi niewzruszenie i służy do dziś,
choć ruch po nim otwarto 30 sierpnia 1859 roku.
***
Sztuka
budowy mostów nadal się dynamicznie rozwija. W latach 2000 – 2003 w Szanghaju
wybudowano most przez rzekę Huan-pu, który jest najdłuższym mostem łukowym,
mierzącym 3900 metrów ,
w tym 750 metrów
bezpośrednio nad rzeką. Odległość między łukami wynosi 550 metrów (przedtem
najdłuższa była w stanie Wirginia (USA), liczaca 518 m ). Konstrukcja żelazna
mostu szanghajskiego waży 45 tysięcy ton, a sześciopasowy ruch pozwala w ciągu
doby na przejazd 85 tysięcy samochodów. Prawdopodobnie nie jest to ostateczny
rekord, a budowniczowie mostów postarają się w przyszłości o kolejne arcydzieła
techniki budowlanej w tej dziedzinie.
***
RALPH
MODJESKI (MODRZEJEWSKI)
Bohater
Ameryki
Rudolf Modrzejewski, urodzony w Bochni
21 stycznia 1861 roku był synem słynnej aktorki Heleny Modrzejewskiej oraz –
jak twierdzą polscy biografowie – jednego z jej licznych kochanków. W gruncie
rzeczy zarówno pochodzenie jego, jak i jego znanej ze swobody obyczajów matki
(z domu Misel, po mężu Benda) jest dotychczas niejasne. Wiadomo, że gdy chłopak
miał cztery lata, matka porzuciła swego męża i osiedliła się w Krakowie. Po
roku niejaki Sinnmayer, uważający, iż to jest jego syn, wykradł malca i przez
trzy lata ukrywał go przed matką, aż wreszcie zwrócił chłopca za cztery tysiące
guldenów, zrzekając się wszelkich praw do niego. Jak można przypuszczać, tego
rodzaju niesnaski rodzinne, niechciane przygody w tak młodym wieku pozbawiły
Rudka poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji, tak ważnych dla harmonijnego
rozwoju psychiki dziecięcej.
W
1868 roku pani Helena po raz kolejny wyszła za mąż, tym razem za generała
Karola Chłapowskiego. Była wówczas uważana za czołową artystkę teatrów
cesarskich w Warszawie. Dla syna jednak nie miała ani serca, ani czasu.
Wyprawiła więc go do babci do Krakowa, gdzie chłopczyk zaczął uczęszczać do
szkoły, a matkę widywał parę razy w roku, podczas ferii zimowych i wakacji
letnich. Z pewnością koledzy mu dokuczali i musiał to jakoś rekompensować.
Zagłębił się tedy w naukę; a był bardzo zdolny; i to w zakresie zarówno nauk
ścisłych, jak też w dziedzinie literatury i muzyki.
Gdy
miał piętnaście lat, matka zabrała go ze sobą do Stanów Zjednoczonych, gdzie
grywała na scenach tamtejszych teatrów i cieszyła się coraz większą sławą, jak
też dostawała bardzo poważne honoraria. W 1878 roku Rudolf wyjechał do Paryża,
aby podjąć tam studia. Wybrał Wyższą Szkołę Mostów i Dróg, którą ukończył z
wyróżnieniem w 1885 roku. W międzyczasie zarówno matka, jak i on (1883)
otrzymali obywatelstwo amerykańskie. Po studiach początkujący pan inżynier
powrócił do USA, zmodyfikował nazwisko „Modrzejewski” na krótsze i sprawniejsze
dla Anglosasów „Modjeski” i został zatrudniony w firmie budowlanej Georga S.
Morisona w charakterze projektanta.
Utrzymywał z matką serdeczny kontakt listowny, która w jednym ze swych,
pisanych oczywiście po polsku, listów
pisała do syna: „Dolku Mój Kochany!
Chciałabym bardzo mocno, żebyś, podobnie jak Mamuś twoja, w skromnym naszym
zakresie wszędzie, gdzie pracujesz i działasz na świecie, uczył obcokrajowców
wymawiania polskiego imienia z szacunkiem”… Co też pan Rudolf zawsze
czynił, wiadomo bowiem, iż nigdy nie sprzeniewierzył się polskości i był ze
swego pochodzenia polskiego dumny.
Od
roku 1893 Rudolf Modrzejewski prowadził
w Chicago własne biuro konstruktorskie, a jego pierwszą samodzielną pracą była
budowa mostu szosowo – kolejowego przez rzekę Missisipi z Davenport do Rock
Island. Zaraz potem powierzono firmie
zbudowanie trzech kolejnych mostów przez tę ogromną rzekę. Były to konstrukcje
łukowe długie na ponad 830
metrów każda, z wiaduktami, kratowniczymi przęsłami i
innymi nowoczesnymi rozwiązaniami inżynierskimi. Jako budulec Modrzejewski
zastosował m.in. beton, konstrukcje stalowe i cement. Jak wiadomo, cement jest
wytwarzany z rozgrzanego wapienia i gliny, które się rozdrabnia na
najdrobniejsze cząstki, kompletnie wysusza i uzyskuje w ten sposób suchy,
miałki, szary proszek, który po zetknięciu się z wodą szybko twardnieje. Tę
jego cechę wykorzystuje się w procesie produkcji betonu, który z kolei stanowi
mieszaninę cementu, piasku i żwiru. Beton przez około 50 lat coraz bardziej
twardnieje, natomiast przez kolejne półwiecze coraz bardziej traci na
trwałości, aż w końcu przekształca się w kupę piasku, żwiru i gliny.
Firma
Modrzejewskiego ze startu zdobyła mocne pozycje i pozyskała mnóstwo zamówień,
które pomyślnie realizowała na terenie całych Stanów Zjednoczonych i Kanady. Za
majstersztyk jest m.in. uważany most łukowy nad kanionem rzeki Crooked
(rozpiętość 107 metrów ,
głębokość 104 m ),
który był montowany bez rusztowań z obu brzegów jednocześnie.
Jeszcze
jednym wielkim dziełem sztuki inżynierskiej, stworzonym przez naszego rodaka
był most przez rzekę Św. Wawrzyńca w kanadyjskim mieście Quebek, będący największą tego rodzaju konstrukcją w
ówczesnym świecie. 22 sierpnia 1919 roku brytyjski następca tronu (później
Edward VIII), bawiący aktualnie z wizytą
w Kanadzie, w otoczeniu licznej grupy dyplomatów, dziennikarzy, techników
dokonał uroczystego otwarcia mostu i ściskając dłoń Rudolfa Modrzejewskiego
gratulował mu znakomitego osiągnięcia, jak też za nie w imieniu tronu
dziękował. Prasa nie omieszkała okrzyknąć to dzieło za ósmy cud świata, za
powód Kanady do dumy przed tymże światem. Przez ponad dziesięć lat, aż do
otwarcia w Detroit Mostu Ambasadorów w 1929 roku był to najdłuższy most na kuli
ziemskiej. Zresztą do dziś pozostaje najdłuższym mostem wspornikowym. W 1987
roku uznano Most Modrzejewskiego za obiekt historyczny,
podlegający ochronie prawnej; w 1996 ministerstwo kultury Kanady ogłosiło go za
tzw. Narodowe Miejsce Historyczne. Obecnie to wielkie dzieło sztuki budowlanej
jest nieustannie monitorowane, rehabilitowane i chronione; jest zresztą nadal
czynne.
W
pierwszych dziesięcioleciach XX wieku Modrzejewski zaprojektował i zbudował
szereg kolejnych dużych mostów w USA i Kanadzie, których konstrukcja i jakość
zachwycały współczesnych, a autorowi zyskały sławę ogólnoświatową. Za jedną z
najsłynniejszych budowli pana Rudolfa uważa się 533-metrowy wiszący Most
Franklina , którego dwie stalowe wieże nośne mierzyły po 110 metrów ) przez rzekę
Delaware między Filadelfią a Camden, oddany do użytku w 1926 roku.
W
1929 zaczęto eksploatację 564-metrowego mostu w Detroit na rzece o tejże
nazwie, łączącego USA i Kanadę. Za perły sztuki mostowniczej do dziś uchodzą
także nie tylko funkcjonalne, ale i budzące zachwyt swą sylwetką estetyczną
mosty Modrzejewskiego na Hudsonie w Pougkeeps, na Ohio w Evansville (606 m !), na Missisipi pod
Nowym Orleanem (New Orleans).
W
sumie Rudolf Modrzejewski zaprojektował i zbudował ponad trzydzieści olbrzymich
mostów na terenie Kanady i Stanów Zjednoczonych. Był w tej dziedzinie przez
szereg dziesięcioleci najwybitniejszym, niekwestionowanym autorytetem w skali
światowej, doktorem honorowym wielu polskich, francuskich, amerykańskich i
innych uniwersytetów. Należał do grona kierowniczego kilku międzynarodowych
towarzystw technicznych. Chociaż sam genialny inżynier nie żyje od 26 czerwca 1940 roku, założona
przezeń w 1893 roku firma „Modjeski and
Masters” nadal działa, a funkcjonujące do chwili obecnej wszystkie mosty przez
niego wzniesione, nadal budzą zachwyt i są dumą Amerykanów i Kanadyjczyków.
Rządy obu państw nie szczędzą zresztą grosza na konserwację i remonty tych
wspaniałych pomników ogólnoświatowej myśli technicznej.
***
STANISŁAW
KIERBIEDŹ
Nestor
inżynierów rosyjskich
Był
wychowankiem, jak bardzo wielu Polaków, Cesarskiego Instytutu Inżynierów Dróg
Komunikacji w Petersburgu. Został członkiem korespondencyjnym Cesarskiej
Akademii Nauk, autorem projektu i budowniczym pierwszego stałego mostu przez
Newę w stolicy Imperium (1850), zwanego Błagowieszczenskim; pierwszego w Rosji
mostu metalowego przez rzekę Ługę na linii Kolei Petersbursko – Warszawskiej,
jak też największego mostu przez Wisłę w Warszawie oraz szeregu innych
konstrukcji kolejowych i hydrotechnicznych, należących do szczytowych osiągnięć
techniki i budownictwa w XIX wieku. Był również autorem kilku fundamentalnych
dzieł naukowych, dotyczących technologii budowy mostów, kolei żelaznych,
kanałów, które są jednak znane tylko wąskiej grupie specjalistów, ponieważ nie
zostały wydane, a rękopisy są przechowywane w Centralnym Państwowym Archiwum
Historycznym Federacji Rosyjskiej w Moskwie oraz w Petersburskim Państwowym
Archiwum Historycznym, jak też w kilku innych zbiorach archiwalnych Rosji.
Rosyjscy biografowie Stanisława Kierbiedzia
Michał i Małgorzata Woroninowie (1982) piszą: „Wiadomo, że liczni Polacy otrzymali wyższe wykształcenie w Instytucie
Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji i zostali znakomitymi naukowcami oraz
budowniczymi kolei, mostów i konstrukcji hydrotechnicznych. Wszyscy oni,
twórczo wzbogaceni przez naukę, sztukę i technikę rosyjską, zostali prawdziwymi bojownikami o
rozwój przemysłu i transportu w naszym kraju. Należeli do nich Stanisław Kierbiedź, jego brat Hipolit oraz ich dzieci:
Michaił Stanisławowicz, Stanisław Hipolitowicz, Michaił Hipolitowicz Kierbiedziowie,
którzy zostali inżynierami dróg komunikacji oraz energicznymi działaczami w
zakresie sztuki budowlanej… Posiadali dużą energię, siłę woli, niespożytą
pracowitość, głęboką wiedzę matematyczną, zawsze przecież stanowiącą podstawę
sztuki inżynierskiej. Byli nowatorami w rozwoju nauki, techniki i mocy
wytwórczych w kraju, nie ignorowali osiągnięć nauki i kultury w obcych krajach
oraz ucieleśniali swe idee naukowe w konstrukcjach inżynieryjnych, które
krzewiły chwałę sztuki budowlanej. Wielka i owocna praca dydaktyczna Kierbedzia
w zakresie mechaniki budowlanej i stosowanej na różnych uczelniach Petersburga
dała podstawy do nazywania go Nestorem inżynierów rosyjskich…
Imię S. Kierbiedzia zostało wpisane do
historii powszechnej nauki o transporcie i technice. Zachowując prawdziwą
miłość do swej ojczyzny Polski, jednocześnie szczerze kochał Rosję, której
postępowi naukowemu i technicznemu poświęcił swe najlepsze lata”… Należał –
obok J. Głuszyńskiego, F. Jasińskiego, S. Bełzeckiego, S. Kunickiego, G.
Merczynga, A. Wasiutyńskiego, A. Czeczotta, A. Pszenickiego, J. Stecewicza i
innych – do plejady wybitnych uczonych i projektantów polskich, pracujących dla
Cesarstwa Rosyjskiego w dziedzinie dróg komunikacji. Polscy wychowankowie
petersburskiego Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacyjnych i jego profesorowie
projektowali i budowali mosty na Wołdze, Amu-Darii, Wiśle, Jeniseju, Newie;
kierowali budową kolei, szos, akweduktów ; zbudowali ponad 50 portów nie tylko
w Rosji, lecz na całym szerokim świecie.
***
Stanisław
Kierbedź urodził się 24 lutego 1810 roku w miasteczku Nowy Dwór (obecnie
Naujadvaris) w powiecie poniewieskim Guberni Kowieńskiej. Była to jedna z
posiadłości dziedzicznych rodu Kierbiedziów, licznie rozmnożonych w Wielkim
Księstwie Litewskim. Jego ojciec miał prócz Stanisława ośmioro innych dzieci. W
Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Federacji Rosyjskiej w Moskwie (f.
1343, 1832, z. 23, nr 2850) przechowywany jest własnoręczny tekst Stanisława
Kierbiedzia dotyczący jego rodowodu, w którym uczony w języku rosyjskim pisał: „Ród nasz pochodzi ze starożytnej szlachty
polskiej, zawsze też używał i dziś używa wszystkich praw i przywilejów temu
stanowi łaskawie darowanych; na mocy tego, gdy od familii naszej wniesione zostały
do Wileńskiego Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich dowody, ono, po rozważeniu
przedłożonych dokumentów, na mocy swej decyzji z dnia 5 stycznia 1799 roku,
postanowiło wpisać nasz ród do części pierwszej ksiąg genealogicznych, o czym
wydano nam zostało stosowne zaświadczenie”.
Istotnie,
heroldia wileńska wielokrotnie potwierdzała rodowitość szlachecką zacnych panów
Kierbiedziów herbu Ślepowron. W dawnych przekazach archiwalnych częstokroć i w
różnym kontekście są wzmiankowani różni reprezentanci tego znakomitego rodu
szlacheckiego. W okresie wojny z Moskwą około roku 1608 nieznany z imienia pan
Kierbiedź – jak się uskarża pisarzyk rosyjski – samowolnie zajął wieś
Nowosiółek w powiecie perejasławskim. W 1785 roku Antoni syn Kazimierza Kierbiedź
został potwierdzony w starożytnym szlachectwie podcza sesji wyjazdowej w
Oszmianie przez Komisję Heraldyczną i wpisany do pierwszej części ksiąg
genealogicznych Guberni Wileńskiej. „Wywód
familii urodzonych Kierbiedziów herbu Ślepowron” zatwierdzony w Wilnie w 1798 roku podaje, iż „familia ta dawno w Wielkim Księstwie
Litewskim mająca swoje siedlisko, zawsze szczyciła się rodowitością szlachetną,
z której Aleksander Kierbedź, posiadając dobra Kucki Pojakunie w powiecie
oszmiańskim położone, za prawem nabycia od Molskich w roku 1689 (…), spłodził
synów pięciu: Michała, Józefa, Stefana, Mateusza i Dominika… Z tych Mateusz
Aleksandrowicz Kierbedź miał synów dwóch, Stanisława, bezpotomnie zeszłego, i
Macieja, ojca dziś wywodzącego się Józefa Kierbedzia, rotmistrza powiatu
oszmiańskiego… Brat zaś Mateusza, Dominik Aleksandrowicz Kierbiedź, miał synów
dwóch, pierwszego, Tomasza, ojca dziś wywodzących się Kazimierza, Macieja i
Stanisława; drugiego, Kazimierza, ojca także wywodzących się Józefa i
Antoniego, komornika powiatu oszmiańskiego”… Na mocy udokumentowanych
dowodów 1 grudnia 1798 roku wszyscy wyżej wymienieni panowie Kierbiedziowie
zostali uznani „za rodowitą i starożytną
szlachtę polską” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie,
f. 391, z. 1, nr 991, str. 15 – 16).
Z
kolei „Wywód urodzonego Kierbiedzia herbu
Ślepowron” z 26 maja 1800 roku donosi,
że „Jan Kierbedź, pradziad dziś
wywodzącego się, będąc zaszczycony z przodków rodowitością szlachetną,
dziedziczył possessyą ziemską w okolicy Kierbedziach powiatu lidzkiego będącą,
którą iż pozostały syn Andrzej Janowicz Kierbiedź, jako naturalny z krwi
sukcesor, odziedziczył, o tym pomieniło prawo na Kierbedzie od Zapaśnika
Andrzejowie Kierbedziowi roku 1709 miesiąca oktobra 10 dnia wydane. Andrzej
Janowicz Kierbedź, dziedzic majętności Kierbiedź, miał syna takoż imieniem
Andrzeja… Koleją zaś Andrzej Andrzejewicz Kierbiedź pozostawił syna Jana”… On
też został przez heroldię wileńską uznany i ogłoszony „za rodowitego i starożytnego szlachcica polskiego” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
948, str. 882 – 883).
I
wreszcie obszerny „Wywód familii
urodzonych Kierbiedziów herbu Ślepowron”, ułożony w Wilnie w 1819 roku
m.in. wykazuje, iż „familia ta
starożytna, zaszczycona przywilejami Królów Polskich na dostojeństwo stanu
szlacheckiego, posiadając od lat kilkuset dobra ziemskie w Kraju Polskim,
pełniła dla swej Ojczyzny usługi publiczne… Przychylność ku Tronowi była u niej
zawsze godną imienia swego stanu, klejnot szlachecki w świetności starała się
utrzymać… Taż familia przykładnem postępowaniem swojem nieprzerwanie jednała
miłość u Królów Polskich, szacunek u narodu i usiłowała odznaczyć się w
gorliwych swoich usługach Ojczyźnie. Niejednokrotnie pomoc wszelką z ruiną
życia i majątku niosła w ofierze, , przeto okazywała troskliwość o dobro ogólne
krajowe. Waleczność, męstwo i wytrwałość w stanie rycerskim wiekopomnej pamięci
to imię podały. Od tych z dzieł i cnót wsławionych przodków pochodzi wzięty do
niniejszego wywodu za protoplastę Tadeusz Kierbiedź, chorąży Jego Królewskiej
Mości, dziad wywodzących się, ten bowiem, spędziwszy swój wiek na usługach
Ojczyźnie, przy posiadaniu dóbr po różnych województwach, a mianowicie
majętności Jankiszowe zwanej w powiecie oszmiańskim leżącej, zostawił synów
Gracjana i Michała, a swoją testamentową dyspozycją rozdzielił na onych wszelką
własność… Przekonał o tym 1778 junii 15 testament przez Tadeusza Kierbiedzia
czyniony i tegoż roku junii 19 w grodzie Postawskim aktykowany (…)
Pomienieni dwaj bracia Gracjan i Michał,
poświęceni wojskowości dosłużyli się rang, pierwszy, chorążego Wojsk Polskich,
drugi, majora Wojsk Rosyjskich. Gracjan syna teraz wywodzącego się spłodził
Ignacego. Michał zaś oddalony w obce kraje, zabity został w roku 1813 w czasie
wojny pod Lipskiem i zostawił żonę z dwojga dziećmi, lecz z powodu odległego
ich mieszkania, jak wieść dochodzi, w Guberni Wołyńskiej upominaja się ich imiona”. Stwierdzając
te fakty, Zgromadzenie Wywodowe Szlacheckie Guberni Litewsko – Wileńskiej
postanowiło: „familię urodzonych, a
mianowicie wywodzącego się Ignacego syna Gracjana Kierbiedzia za rodowitego i
starożytnego szlachcica polskiego uznajemy, ogłaszamy i Onego do księgi
szlachty klassy pierwszej zapisujemy” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1,
nr 1008, str. 201 – 202).
W 1816
roku heroldia wileńska stwierdziła, że Walerian Kierbiedź z żoną Wiktorią
Eydrygiewiczówną, synami Teofilem, Stanisławem, Michałem, Maksymilianem oraz
córkami Anielą i Marianną mieszka we własnych dobrach Giniuny w powiecie
upickim na Żmudzi. Z tej właśnie gałęzi rodu pochodziła dynastia słynnych
architektów i budowniczych (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4098, str.
142). Po śmierci pierwszej żony Walerian Kierbiedź ponownie się ożenił i z
drugą małżonką spłodził m.in. synów Hipolita Ludwika, Tadeusza, Wawrzyńca.
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 83, str. 11).
***
Stanisław
Kierbiedź ukończył gimnazjum w Kownie, to samo zresztą, w którym parę lat
wcześniej profesorował Adam Mickiewicz. W 1826 wstąpił na studia na wydział
fizyczno – matematyczny Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego, który ukończył w
ciagu zaledwie dwu lat. Będąc studentem zainteresował się sztuką budownictwa i
mechaniką stosowaną. Widocznie wpłynął na to bliski krewny pana Stanisława,
Ignacy Kierbiedź, który w charakterze rysownika brał udział (1820 – 1823) w projektowaniu szos, kanałów, mostów,
przejść komunikacyjnych m.in. przez rzekę Soż w Homlu i był zagorzałym
entuzjastą sztuki budownictwa drogowego. W 1823 roku Ignacy Kierbiedź złożył
eksternem egzaminy za Wojskową Szkołę Budowy Dróg Komunikacji i otrzymał
stopień podoficera służby inżynieryjnej wojsk rosyjskich. Prawdopodobnie jego
entuzjazm niejako w trybie zakażenia psychicznego zainfekował i Stanisława,
który w 1828 roku pozyskał od rektora i senatu Cesarskiego Uniwersytetu
Wileńskiego dyplom o następującej treści: Auspiciis
augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum Autocratoris etc.
etc. etc. (…) Cum nobilis Stanislaus Valeriani filius Kierbiedź
studiorum curriculo in Schola publica Caunensi emenso, die X Septembris Anni
MDCCCXXV in Civium huius Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum
adscriptus, in Ordine Professorum scientiarum Physico – mathematicarum
Physicae, Chemiae, Botanicae, Zoologiae, Mineralogiae, Mathesi sublimiori purae
et applicatae, Geometriae desciptivae, Astronimiae, Geodesiae, Agronomiae et
Logicae, nec non Linguae et Litteraturae Rossicae, trium annorum spatio multam
et assiduam operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et
processus Praeceptoribus suis adeo probaverit. (…) Nos proinde, ea, qua
pollemus, auctoritate, eumdem Stanislaum Kierbiedź Candidatum in Ordine Physico
– mathematico renuntiamus ac declaramus, atque X-ae Civium Classi adsciptum
cunctis iuribus atque commodis huic loco et ordini propriis eumdem gaudere
testamur. In cuius rei fidem Litteras has Patentes Caesareae Litterarum
Universitatis Vilnensis sigillo munitas subscipsimus.
PP. Vilnae in Aedibus academicis Anni MDCCCXXVIII die V mensis
decembris”. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 835, str. 133).
Studia
zostały więc pomyślnie ukończone, a 18-letni młodzieniec stanął na rozdrożu
życia: jaką drogę obrać, w którym kierunku, jaką ścieżką kroczyć w nieznaną i
nieprzewidywalną przyszłość? Zainteresowania i zamiłowania techniczne sprawiły,
że młody specjalista, jakbyśmy dziś go nazwali, wstąpił na trzeci rok (jako
osoba już majaca wykształcenie uniwersyteckie) petersburskiego Instytutu
Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji. Poznał tu tajniki robót budowlanych,
projektowania szos, mostów itp. W 1829 roku, po złozeniu egzaminów za trzeci
rok studiów, S. Kierbiedź otrzymał stopień wojskowy chorążego i technika. Odtąd
też został oficjalnie zarejestrowany jako urzędnik znajdujący się w służbie
rządu. W 1830 awansowany do stopnia
podporucznika, 14 zaś czerwca 1831 roku po złożeniu egzaminów z 18 przedmiotów
i uzyskaniu 174,68 punktów z 180 możliwych uzyskał rangę porucznika i dyplom z
wyróżnieniem. Jego nazwisko zostało wniesione do specjalnego albumu honorowego,
w którym rejestrowano najznakomitszych absolwentów uczelni. (W 1841 roku
wprowadzono deski marmurowe, na których złotymi literami wybijano nazwiska
trzech najlepszych absolwentów każdego rocznika). Ani albumy pamiątkowe, ani
marmurowe tablice nie zachowały się, gdyż uległy zniszczeniu podczas wydarzeń
rewolucyjnych 1917/18 roku.
Na
wniosek profesora M.S. Wołkowa, który dostrzegł w młodym Polaku „szczególną skłonność do nauk”, pana Stanisława pozostawiono przy uczelni w
charakterze repetytora i umożliwiono natychmiastowe rozpoczęcie prowadzenia
wykładów z teorii budownictwa i mechaniki stosowanej. A miał wówczas dopiero 21
lat! Od 1835 młody wykładowca rozpoczął także prowadzenie zajęć z mechaniki
stosowanej w Petersburskim Instytucie Górnictwa, a w 1836 – w Szkole Głównej
Inżynierskiej Ministerstwa Wojny. Kolegą i przyjacielem S. Kierbiedzia był w
tej uczelni kapitan Mikołaj Jastrzębski, autor pierwszego oryginalnego
podręcznika rosyjskiego z mechaniki stosowanej (1838).
Od 5
czerwca 1837 do 5 września 1838 pan porucznik wspólnie z profesorem P.
Mielnikowem bawił na delegacji zagranicznej w celu zapoznania się ze sztuką
budowlaną Niemiec, Belgii, Francji, Anglii, Austrii i innych krajów
zachodnioeuropejskich. Zgromadzone informacje (1673 strony tekstu i 190 kartek
wykresów!) usystematyzowano w sprawozdaniu pt. „Otcziot o pojezdkie po Jewropie”, zapoznającym kierownictwo
uczelni z dorobkiem Zachodu w zakresie budowy dróg oraz przekazano do zbiorów
biblioteki kilkadziesiąt tomów zakupionej literaturu fachowej w językach
europejskich. W sprawozdaniu znalazło się niemało informacji o charakterze
poufnym, mających znaczenie dla sfery wojskowości; dziś by to nazwano „wywiadem
technicznym” lub „przemysłowym”.
W
1841 roku S. Kierbiedź na własną rękę opracował i przedstawił kierownictwu Instytutu
Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji projekt mostu wiszącego przez Newę w
stolicy Imperium. Na marginesie zaznaczmy, iż pomagał mu w tym kończący właśnie
studia inny Polak z Litwy P. Sobko. Z kolei Francuz A. de Fontanais opracował
(na zamówienie rządu rosyjskiego) projekt konkurencyjny, lecz komisja
zaaprobowała dzieło S. Kierbedzia jako doskonalsze. Co prawda, cesarz nie
zatwierdził tego projektu do wykonania, gdyż uważał, że ze względów technicznych
byłby on raczej trudny do wykonania, ale powszechnie uważano, że samo
opracowanie planu tego mostu na setkach kart tekstu i wykresów stanowiło
olbrzymi wkład do teorii budowy mostów, toteż 31-letni inżynier został
awansowany do rangi majora Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji, a P. Sobko,
który już studia ukończył, uzyskał nagrodę pieniężną. Choć tego projektu nigdy
nie zrealizowano, to jednak posłużył on impulsem ku temu, aby rząd Rosji
zamówił u Stanisława Kierbiedzia zaprojektowanie nowego stałego mostu przez
Newę. Już 15 października 1842 roku projekt techniczny mostu, złożony z 126
wykresów, został zatwierdzony do realizacji, choć dalsze szczegóły były
precyzowane na bieżąco w trakcie budowy. Warto zaznaczyć, że gdy młodemu
inżynierowi powierzono opracowanie tego projektu, atmosfera wokół tego tematu
ewidentnie się zagęściła. Newa bowiem była nieujarzmioną, lubiącą płatać
okrutne figle mieszkańcom rzeką, a przypływy z morza nieraz czyniły z
Petersburga przysłowiową Wenecję. Jak to opisał A. Puszkin:
„… od zatoki odgrodzony
wichury siłą, Newy prąd
prze wstecz, burzliwy i szalony,
zalewa wyspy, topi ląd”…
Nic
tedy dziwnego, iż żaden drewniany most nie mógł się oprzeć naporowi wściekłego
żywiołu i trzeba było je raz po raz budować na nowo. Opinia zaś była
przekonana, że wzniesienie stałego mostu przez Newę jest w ogóle niemożliwe,
toteż nic dziwnego, iż wokół projektu odważnego inżyniera zagęściło się od
sceptycznego szeptu i złośliwego chichotu. Książę Mienszykow z iście polską
ironią rozpowiadał na salonach, że specjalnie wynajął mieszkanie nad Newą, aby
oglądać zerwanie się konstrukcji…
Budowę
jednak pod kierunkiem S. Kierbiedzia rozpoczęto, a pracowało przy niej ciągle
1500 osób, w tym 795 kamieniarzy. Za budulec służyły granit, marmur, stal, żelazo
i żeliwo. 130 przęseł ciągnęło się na 562 metry ; samych tylko lamp gazowych
ustanowiono na moscie 22. Szerokość jezdni przekroczyła dziesięć metrów, a
chodników – trzy metry. Współpracownikiem majora Kierbiedzia był w tym czasie
Karol Bętkowski, który kierował budową bulwarów na wyspie Wasilewskiej. W 1850
roku prace ukończono. Uroczystego otwarcia dokonał osobiście cesarz Mikołaj I,
przechodząc przez cały most w towarzystwie S. Kierbedzia i świty, a w końcu z
uściskiem dłoni pogratulował 40-letniemu inżynierowi wspaniałego dzieła. Przez
następne 86 lat most służył bez rekonstrukcji i remontów. Dopiero w 1938 roku
został przebudowany wg projektu G. Perederia i L. Noskowa, z zachowaniem jednak
większości elementów konstrukcji pierwotnej. Most Kierbiedzia służy mieszkańcom
Petersburga do dziś.
***
Jednym
z wielkich osiągnięć twórczych generała Stanisława Kierbiedzia było
zaprojektowanie i zbudowanie kanału morskiego na linii Kronsztadt – Petersburg,
który od ponad 170 lat jest bez przerwy eksploatowany i wciąż znajduje się w
doskonałym stanie.
W
1852 roku znakomity inżynier spędził pięć miesięcy na delegacji zagranicznej,
zapoznając się m.in. z teorią i praktyką budowy dużych mostów w Wielkiej Brytanii.
W latach 1857/58 opracował projekt stałego mostu przez Wisłę w centrum
Warszawy. Położenie obiektu zostało tak wybrane, aby z mostu można było
bezpośrednio i wprost trafić na Krakowskie Przedmieście. Wisła w tym miescu
biegła równo, bez zakrętów, co odpowiadało wymogom bezpieczeństwa, choć
była wówczas także rzeką niesforną;
prąd mknął tu przeciętnie z szybkością trzech metrów na sekundę i wciąż drążył dla siebie nowe koryta, przenosząc z miejsca na miejsce
miliony ton piachu i zalewając wiosną lub podczas obfitych ulew ogromne
prawobrzeżne tereny. Przed rozpoczęciem budowy 20 października 1859 roku
Kierbiedź został oddelegowany do Bordeaux nad Garonne i do Strassburga nad
Renem, aby się przyjrzeć tamtejszej praktyce
budowy mostów. Poczynione tam obserwacje okazały się w Warszawie
przydatne. Naczelny inżynier, generał Kierbiedź jeszcze przed rozpoczęciem
budowy oraz w czasie jej trwania opracował szereg nowatorskich rozwiązań
technologicznych, które pomyślnie złożyły egzamin nie tylko w Warszawie, ale
też zostały przejęte przez wielu zachodnich i rosyjskich inżynierów oraz były
przytaczane jako wzór genialnej inwencji technicznej w monografiach i
podręcznikach akademickich z zakresu sztuki budowlanej.
W
końcu 1863 roku S. Kierbiedź został odwołany do Petersburga, gdzie objął
wysokie stanowisko w Ministerium Dróg Komunikacji Rosji, lecz do końca
nadzorował jeszcze prace wykończeniowe swego mostu w Warszawie.
Każdy
z murowanych filarów mostu został oparty na czterech cylindrach żelaznych o
średnicy 2,75 metra
i 5,5 metra ,
które opuszczono na głębokość kilkunastu metrów poniżej zera czyli najniższego
poziomu Wisły. Po wykonaniu filarów, które po nieistotnych przeróbkach służą
dotychczas mostowi Śląsko – Dąbrowskiemu, przystąpiono do montażu przęseł za pomoca
roboczego pomostu drewnianego. Prace prowadziła francuska firma Gouin et Co., a
stali i żelaza dostarczały zakłady Schneider – Creusot. Most składał się z trzech
podwójnych przęseł; całkowita długość
wynosiła 475 metrów ;
szerokość jezdni 10,5
metra , chodników 3,25 m . Dworcy kolejowe na obu brzegach rzeki
połączono linią tramwajową, co znakomicie ułatwiło życie gościom
przyjeżdżającym do Warszawy.
22 listopada 1864 roku ksiądz kanonik
Zwoliński poświęcił pierwszy most żelazny przez Wisłę w Warszawie. Na
uroczystości byli obecni członkowie zarządu miasta, budowniczowie, mieszkańcy
miasta. Trzy godziny później namiestnik hr. Aleksander Berg dokonał uroczystego
otwarcia mostu, a w wygłoszonym po francusku przemówieniu m.in. powiedział: „Utworzenie stałej i pewnej komunikacji z
prawym brzegiem Wisły jest przedmiotem wielkiej uwagi dla miasta Warszawy.Nasz
Najdostojniejszy Monarcha w swej nieustającej troskliwości o pomyślność tego
miasta położył swą Monarszą ręką kamień węgielny do tej pożytecznej budowli.
Doznaję, panowie budowniczowie tego mostu, prawdziwego zadowolenia, kierując do
was należne pochwały, na jakie zasługujecie. Nie zawiedliście zaufania Cesarza,
wykonując to wielkie dzieło z sumienną dokładnością i ogromną umiejętnością
techniczną. Potrafiliście przezwyciężyć wszystkie liczne trudności, jakie stoją
na przeszkodzie tego rodzaju przedsięwzięciom. Wasze nazwiska zostaną wyryte na
tym pomniku, aby służyły za przykład przyszłym pokoleniom i aby zachęcały
mieszkańców tego miasta do podejmowania dalszych przedsięwzięć użytku
publicznego.
Podziękujmy Cesarzowi, że raczył zezwolić na
przyłączenie do nazwy tego pięknego pomnika imię Wielkiego Monarchy, który
tworząc Królestwo Polskie i przyłączając go do Cesarstwa Rosyjskiego, dał
ludowi polskiemu trwałą rękojmię bytu spokojnego i szczęśliwego. Prośmy Boga,
aby mieszkańcy tego miasta i tego kraju przejęli się ową prawdą, aby zrzekli
się na zawsze unoszenia się do owych zbrodniczych obłędów, które za każdym
razem pogrążają Polskę w przepaści nieszczęść. Błogosławmy usiłowania
najdostojniejszego Monarchy, który zaznacza
lata swego panowania licznymi dobrodziejstwami”.
Po
tej propagandowej oracji przez most kłusem przejechali w szyku defiladowym
ułani, husarzy oraz artyleria konna cesarskiej gwardii przybocznej, a namiestnik z orszakiem przeszedł
pieszo przez most; towarzyszyły mu zaś pododdziały piechoty z rozwiniętymi
sztandarami i orkiestrą. Na dworcu
zwanym obecnie Wileńskim komitet budowy
wydał uroczyste przyjęcie, w czasie którego wznoszono toasty za zdrowie
cesarza, jego namiestnika oraz budowniczych; potem zaś pito bez toastów. W grudniu 1864 za wybudowanie mostu
warszawskiego jego konstruktor został wyróżniony Orderem św. Włodzimierza II
stopnia oraz premią 1500 rubli srebrem. Ostatecznie obiekt wykończono w 1866
roku i nazwano go Aleksandrowskim ku czci cesarza; w 1918 przemianowano na most
Kierbiedzia.
13
września 1944 roku Niemcy we właściwy sobie barbarzyński sposób wysadzili w
powietrze wszystkie mosty warszawskie, w tym osiemdziesięcioletni wówczas most
Kierbiedzia. Panicznie bali się rosyjskiego natarcia. Ale także ten akt
barbarzyństwa im nie pomógł, radzieccy żołnierze oraz I Armia Wojska Polskiego
niebawem pognały dzikusów dalej na zachód, do barłogu, z którego wynurzyli się w
1939 roku.
***
5
grudnia 1858 roku oddział fizyczno – matematyczny Cesarskiej Akademii Nauk w
Petersburgu na wniosek akademików M. Ostrogradzkiego, W. Buniakowskiego i B.
Jacobi’ego wybrał S. Kierbiedzia na członka honorowego tej szacownej instytucji
naukowej. Był on bowiem wybitnym intelektualistą, znał kilka języków obcych, a
jego hobby stanowiło nabywanie i lektura dobrych książek z najprzeróżniejszych
dziedzin wiedzy. Ta szlachetna pasja pochłaniała znaczną część, co prawda,
bardzo przyzwoitej, pensji i stanowiła – ku niezadowoleniu pani domu – dość
dotkliwe obciążenie budżetu rodzinnego; a to szczególnie w okresie 1891 – 1899,
kiedy to pan generał w stanie spoczynku, mieszkając w Warszawie zafascynował się homeopatią i zgromadził
poważny księgozbiór w różnych językach z zakresu medycyny. Jak wynika ze
wspomnień rosyjskich przyjaciół i kolegów, cechą szczególną usposobienia S. Kierbiedzia była rzadko spotykana
pracowitość. Uczony uważał, iż żyć znaczy pracować („vivere est labore”), a z czynnej działalności zawodowej wycofał się
dopiero w wieku 81 lat, gdy staż jego pracy przekroczył lat 60! Po zgonie
uczonego męża jego żona ofiarowała pół miliona rubli oraz przebogaty
księgozbiór zmarłego na Warszawską Szkołę Sztuk Pięknych oraz na Bibliotekę
Publiczną w Warszawie
***
O
życiu osobistym wybitnego inżyniera wiadomo, że był dwukrotnie żonaty. Z
pierwszej małżonki Pauliny Montrymowicz pozostawił córkę Paulinę; z drugiej –
Marii Janowskiej – sześciorgo dzieci: Michała, Stanisława, Waleriana, Mikołaja,
Eugenię i Zofię. Spośród nich Michał Kierbiedź (1854 – 1932) po ukończeniu w
1876 roku Instytutu Inżynierów Dróg Komunikacji brał udział w rekonstrukcji
Kolei Petersbursko – Moskiewskiej oraz w budowie Kolei Władykaukaskiej i
Noworosyjskiej. Jego żona była z narodowości Gruzinką; to stadło pozostało
bezdzietne. W 1900 roku M. Kierbiedź złożył w darze Petersburskiemu Instytutowi
Inżynierów Dróg Komunikacji marmurowe popiersie swego ojca wykonane we
Włoszech. Uroczyste odsłonięcie odbyło się 21 listopada 1900 roku, w 50
rocznicę otwarcie mostu Mikołajewskiego, o którym pisaliśmy powyżej, a który
stanowił w owym czasie jedno z najbardziej imponujących osiągnięć sztuki
budowlanej.
***
W
1837 roku Stanisław Kierbiedź zwrócił się do zwierzchności Instytutu Korpusu
Inżynierów Dróg Komunikacji z prośbą o przyjęcie na studia jego młodszego
brata: „Mam przy sobie brata rodzonego
Hipolita, którego chciałbym zapisać do pocztu kadetów instytutu, w którym to
celu załączam zaświadczenie o szlacheckim pochodzeniu, świadectwo urodzenia i
chrztu, wydane przez heroldię Senatu
Rządzącego 3 września 1832 roku”. Istotnie, Hipolit Kierbiedź również
pomyślnie ukończył tę uczelnię i poświęcił swe życie służeniu sztuce
budowlanej. W latach 1837 – 1841 kierował budową szosy Niżegorodzkiej; nieco
później (1842) współpracował z bratem podczas wznoszenia mostu
Błagowieszczeńskiego (Mikołajewskiego) przez Newę. Był autorem projektu sieci
ulic i promenad w tym regionie Petersburga, który sąsiaduje z mostem. Następnie
kontynuował pracę twórczą w Kijowie, gdzie zaprojektował i zbudował szereg
funkcjonujących do chwili obecnej arterii komunikacyjnych.
Pan
Hipolit pozostawił trzech synów: Stanisława, Michała i Maksymiliana, z których
dwaj pierwsi również zostali słynnymi inżynierami dróg komunikacji w Rosji.
Stanisław Kierbiedź junior uchodził za wyjątkowo utalentowanego inżyniera,
kierował okresowo budową Kolei Władykaukaskiej i Wschodnio-Chińskiej, dla których zaprojektował serię mostów i tuneli.
W czasie kierowania budową portu handlowego w Noworosyjsku został oskarżony o
przekroczenie kompetencji służbowych. Mianowana przez cesarza komisja rządowa
rzeczywiście stwierdziła tego rodzaju nadużycia, lecz z zaznaczeniem, iż
zostały one popełnione nie z myślą o korzyści własnej inżyniera, ale „z pożytkiem dla państwa, w związku z czym Stanisław Kierbedź starszy
powinien zostać wyróżniony nagrodą” za inwencję i gorliwość. Tak się też
stało… Żoną tego wybitnego inżyniera była jego kuzynka Eugenia Kierbiedziówna (1855 – 1946), córka
generała Stanisława Kierbiedzia; z tego stadła pozostała córka Felicja.
***
STANISŁAW JANICKI
Budowniczy Kanału Sueskiego
Ten
wybitny inżynier uchodzi za wspaniałą osobowość twórczą zarówno w Polsce, jak
też w Rosji, Francji i innych krajach. Pochodził z dobrze słynącej rodziny
szlacheckiej, która w różnych gałęziach pieczętowała się herbami Jelita, Nałęcz
i Rola. Klemens Janicki (1516 – 1543)
był wysoce utalentowanym poetą, autorem wierszy w „polskiej łacinie” („De se
ipsum” i in.). Liczni Janiccy
służyli wojskowo Rzeczypospolitej. W 1651 roku Stanisław Janicki próbował
skłonić pułkownika kozackiego do zgody z Polakami, zwracając się do niego z
dość dwuznacznymi słowy: „po trzosze
łaskawy panie kumie”, i ostrzegając już jednoznacznie: „Chmielnickiego buława i hetmaństwo utonęły w błocie pod Beresteczkiem,
patrz, aby i twe pułkownictwo nie utonęło w gówniech” itp. (Akty
otnosiaszczyjesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii, t. 3, str. 459). W Wielkim
Księstwie Litewskim panowie Janiccy siedzieli w powiecie przede wszystkim
słuckim (Centralne Państwowe Archiwum
Historyczne Litwy w Wilnie, f.
391, z. 6, nr 8, 1621, 1626, 2755).
Ojciec
Stanisława Janickiego był profesorem uniwersytetu, matematykiem, człowiekiem
roztropnym i przewidującym. Jeszcze więc wówczas, gdy syn uczęszczał do
gimnazjum realnego, skłonił go do tego, aby nauczył się paru rzemiosł
praktycznych, gdyż życie nie tylko jest nieprzewidywalne, ale i lubuje się w
płataniu ludziom nieraz okrutnych figli. Należało coś umieć robić, aby w razie
czego nie pozostać bez chleba. Kilkunastoletni tedy chłopiec, syn pana
profesora, codziennie przez dłuższy okres czasu odbywał praktykę w warszawskich
warsztatach stolarskich, jak też specjalizujących się w obróbce metali. W ten
sposób jakby się zabezpieczał przed przykrymi niespodziankami losowymi, bo
gdyby np. nie udało się wstąpić na studia, czy przedwczesnie zmarli rodzice, miał kilka wyuczonych zawodów rzemieślniczych
i w razie potrzeby potrafiłby samodzielnie się utrzymać z pracy własnych rąk. To
należy do mądrości życiowej. Okazało się jednak, iż w tym przypadku aż taka
zapobiegliwość nie była konieczna, choć przecie w zawodach praktycznych wybitny
pan inżynier bardzo się później wykazał znakomitym poziomem.
Warszawscy
nauczyciele Janickiego, obdarzeni inteligencją, dowcipem, wyrobieniem
społecznym i kulturalnym, korzystnie wpływali na proces kształtowania się
postawy życiowej utalentowanego chłopca. Potrafili tak ukazać zalety tego czy
innego rzemiosła, że uczeń traktował zajmowanie się nim jako fascynującą grę i
twórczą zabawę, nie zaś jako uciążliwy i wymuszony trud, wykonywany pod
pejczem. Tylko taka nauka i tylko takie wychowanie przynoszą piękne owoce. Jak
pisał jeszcze Platon w dziele „Państwo”
(ks. 7, XVI), nauka dziecka w szkole nie powinna mieć cech przesadnego
przymusu. Wychowawca ma obowiązek „nadać
nauczaniu taką postać, jakby się tego nie trzeba było uczyć przymusowo… Żadnego
przedmiotu nie powinien się człowiek wolny uczyć, jakby roboty przymusowe
odrabiał. Bo trudy fizyczne znoszone pod przymusem wcale ciału nie szkodzą,
lecz w duszy nie ostanie się żaden przedmiot nauczania, jeśli go gwałtem
narzucać… Zatem nie zadawaj dzieciom gwałtu nauczaniem, tylko niech się tym
bawią; wtedy też łatwiej potrafisz dostrzec, do czego każdy zdolny z natury”… Tak
się stało w przypadku Stanisława Janickiego, którego już w szkolnym wieku
podziwiano za wyobraźnię, polot myśli, inwencję i pomysłowość.
W
1856 roku 18-letni młodzian zapisał się na wydział inżynierii politechniki w
Hanowerze, stolicy Dolnej Saksonii i dużym porcie nad rzeką Leine. Tutaj miał
możność dokładnie się przyjrzeć świetnym dziełom techników i budowniczych
niemieckich; szczególnie często przychodził do portu i uważnie przyglądał się
potężnym murom i sprawnym urządzeniom technicznym. Dwa lata spędzone w
Niemczech wywarły silny wpływ na mentalność, usposobienie i rozwój umysłowy
młodego Polaka, który udał się następnie do Paryża, gdzie się zaangażował do
pracy w wytwórni parowozów i mostów żelaznych. Także tutaj, w kraju równie jak
Niemcy słynącym ze wspaniałej myśli technicznej i naukowej, wiele się mógł
nauczyć i szansy tej nie przegapił. Kilka lat pracy w Paryżu w wieku, gdy się
ostatecznie kształtuje osobowość człowieka, jego oblicze duchowe i postawa
życiowa, stały się swoistym darem losu dla młodego człowieka. „Lata bowiem dwudzieste i początek
trzydziestych są dla umysłu tym, czym maj dla drzew; dopiero teraz rozkwitają
kwiaty, a ich dalszy rozwój rodzi wszystkie późniejsze owoce. Świat naoczny
wywarł już swój wpływ i w ten sposób położył podwaliny pod wszystkie późniejsze
myśli jednostki. Może ona dzięki przemyśleniu dojrzeć wyraźniej to, co
uchwyciła, może nabyć jeszcze wiele wiadomości – będzie to pokarm dla owocu,
który się już zawiązał – może rozszerzyć swoje poglądy, sprostować swe pojęcia
i sądy, zapanować w pełni nad uzyskanym materiałem przez nieskończone
kombinacje, co więcej, najlepsze sqwe dzieła stworzy przewaznie znacznie
później, tak jak największy upał następuje wtedy dopiero, kiedy dzień chyli się
już ku końcowi; ale niech nie żywi już nadziei, że uzyska nowe poznanie
pierwotne z jedynie żywego źródła naoczności” (Arthur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 2).
W
okresie późniejszym, gdy był już osobowością w pełni ukształtowaną i dojrzałą,
został S. Janicki oddelegowany przez francuską firmę budowlaną do rodzinnej
Warszawy w celu wzięcia udziału w wykonaniu mostu żelaznego przez Wisłę według
projektu i pod kierownictwem Stanisława
Kierbiedzia. Został zastępcą generała z
ramienia francuskiego podwykonawcy i przez dłuższy czas czynnie współpracował z
tym doświadczonym inżynierem, ucząc się od niego wielu ważnych umiejętności.
W 1864 roku Stanisław Janicki został
wysłany przez francuskie konsorcjum budowlane Borel – Lavalley na teren budowy
Kanału Sueskiego, gdzie już od kilku lat kierował pracami przygotowawczymi
inżynier F. M. Lesseps. Wykonawcą całokształtu robót była międzynarodowa spółka
akcyjna z przewagą kapitału francuskiego – Compagnie Universelle du Canal
Maritime de Suez. Następnie współpracowało z nią niemało innych firm
francuskich. S. Janicki został najbliższym współpracownikiem F. M. Lessepsa i
zaprojektował wiele elementów Kanału Sueskiego, łączącego Morze Śródziemne z
Czerwonym w najwęższej części Przesmyku Sueskiego. Długość kanału wynosi 161 km , szerokość
przeciętnie 300 m , średni czas przepływu
statku 10 – 15 godzin. Kanał Sueski odgrywa ogromną rolę w żegludze i
gospodarce światowej; rocznie przewozi się przezeń setki milionów ton
rozmaitych towarów i ładunków oraz miliony pasażrów. Dzięki temu urzadzeniu np.
droga z Londynu do Jokohamy skraca się z 26 tysięcy kilometrów (wokół Afryki)
do 20 tysięcy km; z Marsylii do Bombaju z około 16 tysięcy do 7,3 tysięcy km; z Londynu do Kuwejtu z 22 do 12 tys. km; z Odessy do Bombaju z 22
tys. km do 7,7 tys. km. Oszczędności więc czasu, energii i środków są ogromne.
W okresie 1882 – 1956 strefa Kanału Sueskiego znajdowała się pod okupacją
brytyjską, a obecnie przynosi olbrzymie zyski Egiptowi. Jest więc sprawą dużej
wagi moralnej, iż jednym z najzasłużeńszych współtwórców tego wspaniałego
wytworu ludzkiej myśli technicznej był Polak Stanisław Janicki.
W 1870 roku,
wspólnie z dwoma inżynierami francuskimi założył własną firmę budowlaną,
specjalizującą się w budowie mostów, kolei żelaznych, portów, jak też wykonującą inne roboty publiczne. Na zlecenie rządu Austrii firma S. Janickiego
w ciągu ośmiu lat wybudowała nowoczesny port w miejscowości Fiume (Rieka) na
terenie obecnej Chorwacji. W tym też okresie nasz wybitny inżynier zrealizował
szereg dalszych projektów i opatentował kilkadziesiąt wynalazków do dziś
mających zastosowanie w portach oraz w stoczniach budowy i remontu statków
oceanicznych.
Okres 1876
– 1883 Stanisław Janicki spędził w Cesarstwie Rosyjskim, gdzie wybudował wiele
obiektów komunikacyjnych. Jako pierwszy w tym kraju zastosował ruchome jazy
między Moskwą a Kołomną, jak też kanały obchodowe i śluzy oraz holowanie
statków przy użyciu liny metalowej ułożonej na dnie rzeki Moskwy. Profesor
Feliks Koneczny w pierwszym tomie dzieła „Polskie
Logos a Ethos” odnotował: „Stanisław
Janicki zasłynął od Rosji do Francji tak jako praktyk-wykonawca, jako też w
teorii. W roku 1876 objął kierownictwo robót przy kanalizowaniu rzeki Moskwy,
przy czym robił doświadczenia, które doprowadziły go do sceptycznego
zapatrywania się na niemieckie wywody o warunkach żeglowności rzek. Rutyna
hydraulików niemieckich obstawała przy tym, jakoby ścieśnienie koryta rzeki
powiększało jej spławność, pogłębiając koryto. Zaprzeczył temu Janicki w roku
1879. Wnet przyłączył się do niego i uwzględnił jego zasady inżynier Pasqueau w
projekcie skanalizowania Rodanu, poparł je zaś rachunkiem analitycznym inżynier
Okołow. Janicki pierwszy uwzględnił należycie naturę gruntu dna rzeki, co
zdaniem jego winno decydować o systemie robót rzecznych. Polemizował długo o to
niemiecki profesor Schlichting, ale wreszcie spostrzeżono się w Niemczech, że
uspławnienie rzek nie zawsze da się osiągnąć regulacją, i zaczęto się coraz
częściej zwracać do francuskiego systemu kanalizowania rzek. Janicki zaś
przyczynił się walnie do rozwoju hydrauliki nowoczesnej.
Kierunek Janickiego w hydraulice jest
znamienny, bo ma w sobie coś zasadniczo polskiego. Z jednej strony niemiecka
„reguła”, nie uwzględniająca natury gruntu, aplikująca swój rutyniczny szablon,
narzucany wszędzie z góry, - z drugiej strony zasada, że główną regułą właśnie
jest uwzględnienie natury gruntu”…
W czasie pobytu w Cesarstwie
Rosyjskim Stanisław Janicki przyczynił się również do rozwoju kopalń węgla i
rud żelaza w tym kraju. W 1883 powrócił do Polski. Kilka lat późnie
zaproponowano mu współpracę w budowie Kanału Panamskiego, z której oferty
jednak nie skorzystał. Życie zakończył w Warszawie 9 czerwca 1888 roku, o wiele za wcześnie, w wieku
zaledwie 52 lat, w okresie apogeum siły umysłu i twórczości intelektualnej.
***
FELIKS JASIŃSKI
Mechanik budowlany
Jeden z rosyjskich biografów
pisze: „Feliks Stanisławowicz Jasiński,
Polak z pochodzenia, urodził się 27 września 1856 roku jako trzeci syn w
rodzinie notariusza ziemskiego w
Warszawie. Na mocy zwyczaju staropolskiego nadano mu imię potrójne:
Feliks Antoni Michał. F. Jasiński miał trudne dzieciństwo; za jego przyjście na
świat matka zapłaciła własnym życiem, nienormalne zaś stosunki z macochą
zmusiły go po ukończeniu gimnazjum warszawskiego w 1872 roku na zawsze zostawić
rodzinne miasto i przenieść się do Rosji Centralnej, gdzie miał uzyskać wyższe
wykształcenie i gdzie miało upłynąć jego twórcze życie.
W podobny sposób ułożył się los jego
brata Stanisława Stanisławowicza Jasińskiego, który po ukończeniu Twerskiej
Szkoły Kawalerii został oficerem armii rosyjskiej, a życie zakończył w 1916
roku w randze generała. I tylko najstarszy z braci, Roman Stanisławowicz
Jasiński, po ukończeniu Uniwersytetu Warszawskiego pozostał w rodzinnym mieście
i tam pracował. Podobnie jak jego bracia wykazywał również niepospolite
uzdolnienia i został wybitnym chirurgiem”…
***
Są to słowa
zgodne z rzeczywistością. Roman Jasiński (1854 – 1898) w 1876 roku ukończył
wydział medyczny Uniwersytetu Warszawskiego, doskonalił swe umiejętności w
Paryżu i Wiedniu. Od 1879 był ordynatorem w szpitalu Dzieciątka Jezus w
Warszawie. Później obok praktyki lekarskiej współredagował „Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego”, był współwłaścicielem i
współredaktorem „Gazety Lekarskiej”,
na której łamach ogłaszał liczne artykuły o higienie życia codziennego,
antyseptyce, gimnastyce leczniczej, pielęgnowaniu niemowląt, dławcu, pozornej
śmierci, tamowaniu krwotoków, pogotowiu ratunkowym, dietetyce, ziołolecznictwu.
Jako istotny
przyczynek do fenomenu wybitnych uzdolnień tej rodziny wypada nadmienić fakt,
iż dziadek tych trzech braci, Jakub Jasiński (1791 – 1855) był znakomitym
lekarzem, studiował w Berlinie i Wiedniu, podczas Powstania Listopadowego
1830/31 kurował w szpitalu ujazdowskim rannych insurgentów. Zasłużył się
szczególnie ofiarną pracą w okresie panoszenia się epidemii cholery. Pozostawił
po sobie kilka drobniejszych tekstów dotyczących diagnostyki lekarskiej, lecz
był przede wszystkim znakomitym lekarzem praktykiem. W 1823 roku uzyskał od
władz Imperium Rosyjskiego tytuł szlachectwa dziedzicznego z nadaniem odnośnego
herbu za zasługi. Tekst postanowienia rządu, opublikowany w „Dzienniku Praw Królestwa Polskiego” (t.
8, str. 435) brzmiał jak następuje: „Jasiński
Jakub, doktor medycyny, za gorliwość i bezinteresowność w praktyce lekarskiej
dla ludu ubogiego, otrzymał na mocy dekretu z dnia 14 stycznia roku 1823
szlachectwo i herb Złotowąż: „na tarczy o naramiennikach, nad którą pół
księżyca z gwiazdą sześciokrotną złotą i koroną również złotą o pięciu
liściach, trzema białymi strusimi piórami ozdobną, w polu błękitnym pomiędzy
dwoma wężami złotą łuską pokrytymi, których głowy wznoszą się ku wierzchniej
części tarczy, pałasz końcem ostrym do góry obrócony”. Niektórzy heraldycy
twierdzą, że wizerunek sześcioramiennej gwiazdy w herbie rodowym nowo
nobilitowanych osób może być aluzją moich żydowskiego pochodzenia.
Istotnie - może, ale nie zawsze tak
było. Byłoby to twierdzenie mijające się z prawdą, dokładnie tak, jak błędne
było ongiś twierdzenie (niby to „przenikliwe”) Adama Mickiewicza, że wizerunek
krzyża w nadawanym godle stanowił jakoby nawiązanie także do żydowskiego
pochodzenia i do chrztu świeżego. Zarówno bowiem wizerunek sześcioramiennej
gwiazdy, jak i krzyża jest spotykany w setkach herbów aryjskiej szlachty
polskiej i francuskiej, niemieckiej i portugalskiej, węgierskiej i
hiszpańskiej, czeskiej i rosyjskiej itd.
***
Powracając
tedy do właściwego tematu niniejszego tekstu przypomnijmy, iż Feliks Jasiński w 1872 roku wstąpił na studia do
petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji (założonego
nawiasem mówiąc w 1802 r.), który był przysłowiową kużnią wykuwającą znakomicie
przygotowaną kadrę techniczną dla ogromnego imperium, jak też jednym z
najpoważniejszych w skali europejskiej ośrodków naukowo – badawczych. Na tej
uczelni zawsze studiowało i wykładało liczne grono Polaków, a jednym z nich był
właśnie Feliks Jasiński. Błyskotliwe uzdolnienia matematyczne młodego
warszawiaka natychmiast zwróciły na siebie uwagę wykładowców, którzy postarali
się o umożliwienie mu samodzielnych poszukiwań naukowych pod ich uważną i
życzliwą opieką. Tak powstał pierwszy
tekst teoretyczny F. początkującego badacza, który się ukazał w 1878 roku w
poważnym periodyku „Żurnal Ministerstwa
Putiej Soobszczenija”. Był to dobry początek i pierwszy krok we właściwym
kierunku, gdyż młody człowiek ukończył był właśnie studia i został skierowany
do pracy w charakterze inżyniera kolejnictwa na odcinek pskowski Kolei
Petersbursko – Warszawskiej. Po kilku miesiącach został przerzucony na stanowisko
pomocnika inżyniera kontrolera kolei na terenie Wileńszczyzny. Do jego
obowiązków służbowych należało projektowanie i budowa obiektów kolejowych na
odcinku prowadzącym z Wilna do granicy pruskiej (kolej biegła dalej zarówno do
Królewca, jaki i do Berlina).
Mieszkając i
pracując w Wilnie (1878 – 1888) Feliks Jasiński położył duże zasługi dla
rozbudowy infrastruktury kolejnictwa na tym terenie; zaprojektował i
zrealizował przebudowę stacji kolejowej tego miasta, zaopatrując ją w
urządzenia wodne, dworzec w Landwarowie oraz gmach Wileńskiej Szkoły
Kolejnictwa. Od 1885 pełnił funkcje kierownika wileńskiego odcinka kolei, a
jednoczesnie inżyniera głównego miasta Wilna. Piastując tę posadę zaprojektował
dwa duże,funkcjonujące do dziś, mosty przez Wilię, zrealizował prace, mające na
celu umocnienie brzegów tej dość kapryśnej, szczególnie podczas roztopów
wiosennych, rzeki; założył w Wilnie sieć wodociągów i kanalizację, jak też
dokonał szeregu innych przedsięwzięć, czyniących z dotąd zacofanego miasta
prowincjonalnego perłę urbanistyczną tzw. Kraju Północno – Zachodniego, jak
zwano wówczas urzędowo Litwę. Swe projekty inżynier Jasiński realizował bazując
na informacji o najnowszych tendencjach rozwojowych i osiągnięciach w tej czy
innej dziedzinie krajów Europy Zachodniej. Takim był m.in. zaprojektowany przez
niego i wzniesiony pod jego nadzorem kompleks rzeźni w Wilnie, który uchodził w
swoim czasie za jeden z najnowocześniejszych w Europie, był zaopatrzony w
liczne urządzenia techniczne i higieniczne, stał się wzorcem dla budowy tego
rodzaju obiektów w całym Imperium Rosyjskim. W tym czasie ukazała się też jego
książka o projektowaniu i budowie rzeźni, pierwsza w języku rosyjskim
monografia na ten temat.
Za całość
tych prac znakomity inżynier otrzymał od rządu Order św. Stanisława. Pracując w
Wilnie Jasiński nie zaniedbywał prowadzenia badań naukowych w zakresie
matematyki, teorii prężności, techniki budowlanej, oporu materiałów. Prowadził
też lekcje z zakresu kolejnictwa w Wileńskiej Szkole Techniki Kolejnictwa.
Pod względem
usposobienia pułkownik Jasiński, jak to wynika ze wspomnień osób, które go
znały w okresie pracy w Wilnie, był człowiekiem o dużej kulturze osobistej.
Podczas dyskusji nad tą czy inną kwestią nigdy nie był apodyktyczny, nie
nadużywał władzy, uważnie wysłuchiwał argumentów, szczególnie tych, które
przeczyły jego własnemu rozumowaniu. A przecież jest to cecha niesłychanie
rzadko występująca, jak bowiem zauważył jeszcze św. Augustyn w „Solilokwiach”: „Trudno znaleźć człowieka, który nie wstydzi się ulec w dyskusji;
dlatego też prawie zawsze bezładne krzyki uporu zagłuszają rozumowanie, które
miało już doprowadzić do wyjaśnienia prawdy, a pokonany odczuwa wielką
przykrość, którą najczęściej stara się ukryć, ale niekiedy też jawnie okazuje”…
F. Jasiński ponoć chętnie się zgadzał i dawał przekonać argumentom, o ile
prowadziły do podjęcia optymalnych decyzji, niezależnie, od kogo one
pochodziły. Logice dawał pierwszeństwo przed ambicją, był zwolennikiem i
mistrzem wykorzystywania potencjału intelektualnego swych podwładnych dla dobra
sprawy.
W 1888 roku
został przeniesiony do Petersburga na
posadę kierownika linii Kolei Warszawskiej. Zaprojektował wówczas i zrealizował
m.in. konstrukcję słynnego przejścia pieszego nad stacją kolejową w Gatczynie.
Podczas opracowywania tego projektu zastosował swe oryginalne metody obliczeń.
Jego gorliwość, wiedza i talent były zauważane i F. Jasiński co parę lat był
awansowany na coraz to wyższe stopnie i odpowiedzialne stanowiska. W tym
okresie opublikował szereg artykułów, w których dociekał przyczy słynnych katastrof kolejowych
i dochodził do wniosku, że były one przeważnie skutkiem wadliwej konstrukcji
odnośnych mostów kolejowych, np. przez Nidę koło Frankfurtu nad Menem czy przez
Morawę pod Belgradem. Szczegółowo omówił też katastrofę z 1891 roku pod
miasteczkiem Moenchenstein w Szwajcarii, kiedy to przez most o długości 42 metrów przejeżdżał
pociąg złożony z parowozu i 12 wagonów. Gdy parowóz znajdował się już na drugim
brzegu, most się połamał i spadające w
dół wagony pociągnęły go z powrotem do rzeki. Siedem wagonów spadało po
kolei na siebie i rozbijało się w kawałki, tworząc ogromne złomowisko, z
którego rozbrzmiewały jęki umierających i ciężko pokaleczonych ludzi, wołanie o
pomoc, płacz dzieci. Zginęły 74 osoby, a ponad 200 zostało rannych. F. Jasiński
doszedł do wniosku, iż przyczyną awarii stało się zachwianie równowagi jednej z
centralnych ukośnic, która po zruszeniu z miejsca pociągnęła za sobą destrukcję
całego obiektu. Ta hipoteza została uznana także przez innych fachowców i
przykuła ich uwagę do zagadnienia stabilności poszczególnych części nośnych
konstrukcji mostowych. Jasiński zaproponował ze swej strony szereg naukowo
ugruntowanych twierdzeń wnoszących jasność w niezwykle złożone zagadnienie
stabilności opór mostowych. Zostały one opublikowane w kilku językach
europejskich (m.in. w pismie „Schweizerische
Bauzeitung”) i znalazły powszechne zastosowanie w praktyce budowy mostów.
Szczególnie
ważki okazał się wkład Jasińskiego do teorii wygięć oraz do teorii równowagi
budowli, w tym o rozkładzie sił w przestrzeni. W artykule „Rascziot szarnirnogo mnogougolnika s wierszynami skolziaszczymi po
niepodwiżnym priamym” uczony
zaproponował kilka teorematów o pierwszoplanowym znaczeniu dla mechaniki
budowlanej jako takiej. Spośród ponad 50 opublikowanych prac znakomitego
inżyniera niektóre były poświęcone zagadnieniom wybrzuszania się szyn pod
wpływem czynników klimatycznych, antropogenicznych i pogodowych. Ze względu na nowatorski i solidny
charakter swych publikacji cieszył się w drugiej połowie XIX wieku sławą
światową jako jeden z najwybitniejszych teoretyków w zakresie mechaniki
budowlanej, był autorem fundamentalnych w tej materii odkryć i koncepcji obowiązujących
do chwili obecnej. Podstawowe spośród nich to: „Opyt razwitija teorii prodolnogo izgiba” (1892, 1893); „Gławniejszije primienienija nowych
issledowanij prodolnogo izgiba k rascziotam mietalliczeskich soorużenij” (1892,
1893); „O soprotiwlenii prodolnomu
izgibu” (dwa wydania w 1894 roku); „Put’,
zdanija, soorużenija” (1894); „Ustojcziwost’
deformacij i statika soorużenij” (dwa wydania w 1902 roku). W latach 1902 –
1904 wydano w Petersburgu pod redakcją profesora M. Micińskiego trzytomowy
zbiór tekstów naukowych Feliksa Jasińskiego pt. „Sobranije soczinienij”, a w 1952 ukazały się nakładem Wydawnictwa Akademii Nauk ZSRR w
Moskwie „Izbrannyje raboty po
ustojcziwosti sżatych stierżniej” – czyli że przez ponad 60 lat prace
naszego rodaka stanowiły podstawę technologii budowlanych w tym wielonarodowym
kraju. Ukazało się tam również kilka obszernych studiów biograficznych,
poświęconych życiu i twórczości F. Jasińskiego, pióra m.in. profesorów S.
Bernsteina, A. Micińskiego, S. Timoszenki.
Od roku 1895
Jasiński prowadził wykłady w dziedzinie stałości deformacji, statyki budowli i
teorii prężności w katedrze mechaniki budowlanej petersburskiego Instytutu
Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji. Miał godziny zlecone również w Instytucie
Górnictwa. Słynął jako znakomity mówca i nauczyciel, mistrz solidności i
improwizacji. Jak wiadomo bowiem, dobre są tylko improwizacje dokładnie
przygotowane. O poziomie wykładów profesora Jasińskiego świadczy fakt, że
uczęszczali na nie gremialnie nie tylko studenci, ale i wykładowcy uczelni.
Przez długie
lata wybitny uczony borykał się z ciężką chorobą, jaką stanowiła gruźlica płuc.
Nie było wówczas na nią rady. Jesienią 1899 choroba zaatakowała ze wzmożoną siłą i uczony,
wycieńczony zresztą tytanicznym, wieloletnim wysiłkiem intelektualnym, zmarł w nocy z 29 na 30 listopada tegoż roku.
***
GABRIEL
NARUTOWICZ
Między nauką
a polityką
Panowie Narutowiczowie byli
pradawną szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, zamieszkiwali zarówno Ziemię
Wileńską, jak też Kowieńską. Pieczętowali się własnym herbem „Narutowicz”,
zwanym „Trzy Strzały i Podkowa” (por. Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. IV, str. 228.
Rzewzów 2001). Gabriel Narutowicz urodził się w litewskich Telszach (Telsai) 17
marca 1865 roku. Jego ojciec Jan brał udział w Powstaniu Styczniowym i wychował
syna w duchu patriotycznym. Matka Wiktoria wywodziła się ze szlacheckiej
rodziny panów Szczepowskich herbu Ślepowron. Dzieciństwo chłopca i jego brata
Stanisława (1862 – 1932) minęło w dziedzicznych dobrach Brewki (Brevikai). Polskie
szkoły były w tym czasie na Litwie zakazane, kraj na gwałt rusyfikowany, musiał
wię Gabryś Narutowicz kończyć (1883) gimnazjum niemieckie w Lipawie (Liepaja)
na Łotwie – uważano, że zawsze jest to lepsze niż szkoła rosyjska w Kownie czy
Wilnie.
Na studia wszelako
wstąpił do Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego, na wydział fizyczno –
matematyczny. Tutaj jednak ze względu na surowy klimat nabawił się gruźlicy i
wiosną 1886 roku rodzice wysłali go na
kurację do uzdrowiska Davos w Szwajcarii. Tam silny z natury organizm szybko
powrócił do zdrowia i młody człowiek podjął studia na wydziale inżynieryjno –
budowlanym w zasłużonej politechnice
(Eidgenoessische Technische Hochschule) w Zurychu. Język niemiecki znał
perfekcyjnie, tak iż „bariera językowa” dla niego po prostu nie istniała.
Wydaje się, że
właśnie podczas studiów w Zurychu został Gabriel Narutowicz wciągnięty do loży
masońskiej, co mu wybitnie ułatwiło robienie zawrotnej kariery zawodowej i w
ogóle całe życie. Natychmiast po studiach dostał bardzo wysoko płatną posadę
inżyniera projektanta w wielkiej firmie budowlanej, w roku zaś 1895 uzyskał bez
przeszków obywatelstwo szwajcarskie. Trzeba jednak przyznać, iż był specjalistą
nad wyraz uzdolnionym, któremu powierzano przygotowanie bardzo poważnych projektów,
z których to zadań wywiązywał się znakomicie. Zaprojektował i wykonał wodociągi
i linie kolejowe w St. Gallen, a potem kanał powyżej jeziora Bodeńskiego.
Następnie zabłysnął i zdobył renomę
międzynarodową jako wybitny projektant elektrowni wodnych. Jako ekspert
w tej dziedzinie był aranżowany do pracy w prusiech, Włoszech, Austrii,
Finlandii, Algierii, Portugalii. W 1900 roku jeden z projektów Narutowicza
został wyróżniony złotym medalem na wystawie międzynarodowej w Paryżu. Według
jego projektów i pod jego bezpośrednim nadzorem wybudowano szereg elektrowni
wodnych pod St. Gallen, Andelsbach, Refrain, Monthey, Muehlberg. Niektóre z
projektów znakomitego inżyniera zrealizowano w Szwajcarii dopiero w drugiej
połowie XX wieku, tak dalece nowatorskie i wyprzedzające swój czas one były.
W 1906 roku G.
Narutowicz został zatrudniony w charakterze wykładowcy na macierzystej
politechnice w Zurychu. Po roku uzyskał stopień profesora i objął katedrę
budownictwa wodnego, wykłady zaś z tego prz4edmiotu rozpoczął w kwietniu roku
1908. W okresie 1913 – 1920 pełnił obowiązki dziekana wydziału inżynierii tejże
uczelni. W latach 1915 i 1919 przewodniczył międzynarodowej komisji do spraw
regulacji Renu, reprezentując w tej organizacji rząd szwajcarski. Jednocześnie
był czynny w szeregu stowarzyszeń zrzeszających inżynierów budownictwa i
architektów.
Niektórzy
uważają, iż Gabriel Narutowicz był polskim patriotą i działaczem
niepodległościowym, pracował m.in. w zorganizowanym przez siebie społecznym Polskim
Komitecie Samopomocy w Zurychu, a współpracował także z Komitetem Polskim w
Vevey. Pracując w Szwajcarii kilkakrotnie odwiedzał Polskę, zwłaszcza zabór
austriacki. Był autorem szeregu pomysłów, dotyczących wykorzystania Dunajca,
Wisły i innych rzek w celu elektryfikacji Polski.
W 1919 roku
Politechnika Warszawska zaproponowała G. Narutowiczowi objęcie katedry
budownictwa wodnego, lecz nie załatwione do końca zobowiązania służbowe i
rodzinne w Szwajcarii uniemożliwiły przyjęcie tej oferty. Znakomity inżynier
został jednak konsultantem Ministerstwa
Robót Publicznych odrodzonego państwa Polskiego. W 1920 postanowił jednak
(prasa narodowa pisała, że na wyraźne polecenie masonerii, która wówczas
gorączkowo obsadzała swoimi ludźmi kierownicze stanowiska w całej powojennej
Europie, a szczególnie w młodych państwach, powstałych po demontażu Imperium
Austro-Węgierskiego i Rosyjskiego) na stałe osiedlić się w kraju nad Wisłą. W
1920 roku pan Gabriel objął tekę ministra robót publicznych i zainicjował na
wielką skalę ogólnokrajową akcję budowy mostów i gmachów użyteczności
publicznej. Jednocześnie brał czynny udział w życiu politycznym, dążył m.in. do
złagodzenia napięć w stosunkach polsko – litewskich. Był przecież zwolennikiem
(i krewnym) Józefa Piłsudskiego i godził się na daleko idące ustępstwa względem
Litwinów, przez co naraził się wysoce wówczas patriotycznej ludności Ziemi
Wileńskiej, która dążyła do zupełnego zlania się z Macierzą w obrębie jedynej i
zjednoczonej Rzeczypospolitej Polskiej. Tendencjom inkorporacyjnym sprzeciwiły
się wszelako instytucje międzynarodowe i prasa żydowska na całym świecie, które
za wszelką cenę dążyły do tego, by nie dopuścić do powstania Państwa Polskiego,
a gdy to się nie powiodło, do umocnienia państwowości polskiej. Instrumentalnie
wykorzystywano w tym celu m.in. mniejszości narodowe, zamieszkujące ówczesną
Polskę, na siłę tworzono zjednoczony antypolski front antypaństwowy, a to z
kolei powodowało radykalizację nastrojów ludności polskiej, prasa zaś narodowa
okrzyknęła Piłsudskiego i Narutowicza za „pachołków żydowskich”, a nawet
„Żydów”! Opinia publiczna uległa krańcowej polaryzacji antagonistycznej.
Zarówno Żydzi,
których kilkomilionowa rzesza mieszkała w Polsce, jak i sami Polacy już w
1918/19 roku wyzbyli się wszelkich złudzeń. Wiedzieli, że nie ma między nimi
punktów stycznych, że wolność żydowska jest czym innym niż wolność polska.
Polacy byli przez Żydów postrzegani jako nałogowi antysemici, Żydzi przez
Pol;aków – jako krwiopijcy, pasożyci i nieubłagani wrogowie narodu polskiego.
Narodowcy dążyli do odsunięcia Żydów od polskiej bankowości, dyplomacji,
gospodarki, do pozbycia się z kraju tak przykrych sublokatorów choćby zmuszając
ich do wyjazdu do Palestyny.
Żydzi jednak
ani myśleli dawać za wygraną. W 1920 roku, kiedy Polska spływała krwią w
zmaganiach z nawałą bolszewicką Izaak Grunbaum w imieniu legalnie działającego
Związku Polaków Narodowości Żydowskiej wystąpił z oficjalnym żądaniem
przekształcenia dzielnic żydowskich w miastach polskich w tzw. „prowincje
autonomiczne”, kierujące się własnym prawem i niezależne od władz
Rzeczypospolitej. Snuto też nadal mrzonki o Judeopolonii, czyli państwie
żydowskim na terenie Lubelszczyzny i terenów przyległych. Te plany żydostwa
czynnie wspierały Niemcy, jak też żydowska diaspora Francji, Anglii i innych
krajów europejskich. (Po klęsce 1939 roku Żydzi masowo współpracowali z
sowieckim aparatem terroru państwowego, aresztowywałi i zabijali razem z NKWD
tysiące Polaków, współuczestniczyli w popełnieniu zbrodni w Katyniu, Charkowie
i Miednoje w 1940 roku, a hitlerowcy w porozumieniu z polskimi Żydami planowali
utworzyć „Lublinland”, czyli autonomiczne państwo żydowskie w składzie III
Rzeszy Niemieckiej). W oczach Żydów
dobre było wszystko, co mogłoby zaszkodzić Polsce; mając kapitał i media w swym
ręku podszczuwali więc inne narodowości przeciwko Polakom i organizowali
wszelkiego rodzaju antypolskie prowokacje, przy okazji oczerniając i zwalczając
co bardziej inteligentnych Polaków w oczach opinii publicznej. Nic tedy
dziwnego, że i co światlejsi Polacy płacili im dobrym za nadobne.
Gabriel
Narutowicz cieszył się u Żydów dobrą opinią jako mason i kosmopolita. Dzięki
zmasowanej propagandzie w prasie został też wybrany na stanowisko pierwszego
prezydenta odrodzonej Rzeczypospolitej, przeważnie głosami mniejszości
narodowych i antypatriotycznego ciemnogrodu polskiego. Miał poczucie
posłannictwa i, jak się wydaje, – mimo
pewnych dwuznacznych uwikłań międzynarodowych – prawdopodobnie zamierzał
szczerze i wiernie służyć Polsce, nawet wbrew sugestiom płynącym z centrów
dyspozycyjnych masonerii.
Ugrupowania
narodowe jednak, rozgoryczone porażką w wyborach, uważały G. Narutowicza za
obcego agenta wpływu i kreaturę
żydowskiego kapitału. Prowadziły toteż zmasowaną, agresywną propagandę,
skierowaną przeciwko nowo obranemu prezydentowi. Wielu Polakom ta propaganda
trafiała do przekonania. A jednym z nich był utalentowany artysta malarz
Eligiusz Niewiadomski, który w dniu 16 grudnia 1922 roku dokonał zamachu na
prezydenta podczas otwarcia dorocznej wystawy w Towarzystwie Zachęty Sztuk
Pięknych w Warszawie.
Pierwszy
prezydent odrodzonej po 123 latach niewoli i rozbiorów Polski pochowany
został, po zabalsamowaniu zwłok, w
podziemnej krypcie katedry św. Jana w Warszawie. Żydowscy poeci Antoni
Słonimski i Julian Tuwim pisali o G. Narutowiczu wiersze, a w Polskiej
Rzeczypospolitej Ludowej nakręcono i wyświetlano o nim trzy filmy fabularne.
Zamachowiec
Eligiusz Niewiadomski został przez sąd skazany na rozstrzelanie, a wyrok
wykonano w trybie natychmiastowym.
***
KONSTANTY
WIELICZKO
Mistrz sztuki
oblężniczej
Żył w latach
1856 – 1927 i należał do wąskiego grona najznakomitszych w skali europejskiej
inżynierów w dziedzinie fortyfikacji. Przyszedł na świat w rodzinie
szlacheckiej 20 maja 1856 roku w
miejscowości Korocza powiatu biełgorodzkiego.
Ród zacnych
panów Wieliczków herbu Syrokomla jest wymieniany przez źródła pisane od połowy
XV wieku w księgach sądowych, kościelnych i innych Wilna, Nowogródka, Pińska,
Staroduba, Rygi, Mścisławia. Heraldyczne
publikacje rosyjskie zawsze szeregowały ten ród jako „starożytną szlachtę polską”. Bierzemy oto do rąk „Metrykę Litewską” i z zapisu dokonanego w
roku 1489 dowiadujemy się, iż swirenny trocki Wieliczko otrzymał wóz
soli z klucza brzeskiego. Następnie odnotowujemy to nazwisko w księgach
grodzkich i ziemskich Grodna, Mińska, Mołodeczna, Oszmiany. Pan Krzysztof
Wieliczko, szlachcic z Lidy, został 20 listopada 1643 roku skazany „na sześć niedziel siedzenia w zamek lidzki”
za obrazę podczas procesu sędziego Jana
Szkleńskiego, którego zwymyślił od „nieuczciwej
matki syna”.
9 maja 1657
roku do ksiąg grodzkich powiatu brasławskiego wniesiono skargę o następującym
brzmieniu: „Żałował i opowiadał ziemianin
Jego Królewskiej Mości przedtym województwa witebskiego i powiatu orszańskiego,
a na ten czas rezydujący w powiecie brasławskim, wygnaniec pan Krzysztof
Wieliczko na ziemianina województwa połockiego powiatu siebieskiego, na
jegomość pana Kazimierza Pawła Belka, za daniem sobie sprawy i takowej
wiadomości od bliskich sąsiad swoich i różnych ludzi o tym, iż jegomość pan
Belk z kompanią swą powracający w Kraj zawojowany z obozu jaśniewielmoznego
pana Wincentego Korwina Gosiewskiego, podskarbiego Wielkiego Księstwa
Litewskiego i hetmana polnego z pod chorągwi jegomość pana Kroszyńskiego, ku
rodzicowi swemu jegomość panu Pawłu Belku do województwa połockiego w Trakcie
Siebieskim, który jadący przez powiat brasławski i przez wieś jaśniewielmoznego
jegomość pana Pawła Sapiehy, wojewody wileńskiego, hetmana Wielkiego Księstwa
Litewskiego, Zamosze, nieopodal stajni żałującego pana Wieliczka w roku 1657, miesiąca
maja 2 dnia, wyjechawszy z pomienionej wsi Zimosza upatrzywszy na polu konia
jegomości żałobliwego własnego, sierścią karego, który kosztował złotych
sześćdziesiąt, rozkazał go na tymże poli wziąć gwałtem i pograbić czeladnikowi
swemu Samuelowi Warpachowskiemu, a uwodzić go co najprędzej do domu rodzica
swego w kraj zaprzysięgły za Dźwinę do województwa połockiego w Trakcie
Siebieskim mieszkającego (…) i nie czyniąc sprawiedliwości z czeladnikiem
ujechał (…) i konia tego do domy ojca swego zaprowadził i na swój pożytek
obrócił, a żałującemu wygnańcowi gwałt, grabież i szkodę uczynił” (Centralne
Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f., 391, z. 4, nr 3243, str. 1 – 2). Był to jeden z wielu nierzadkich
przypadków ograbienia uchodźcy polskiego, uciekającego, zwykle z mizernym
dobytkiem lub zgoła bez niego, od
najazdu moskiewskiego, przez chciwych rodaków. W tymże czasie Aleksander
Wieliczko był podstolim starodubowskim.
Około 1713
archiwalia wspominają o Klarze z Wieliczków i jej mężu Stanisławie
Poniatowskim, cześnikostwie lubelskim. W 1765 jegomość pan Józefat Antoni
Wieliczko pełnił funkcje regenta grodzkiego inflanckiego, a Mikołaj Wieliczko –
kanonika inflanckiego, rektora szkół wydziału żmudzkiego, proboszcza kościoła
pojezuickiego w Kownie. Na liście szlachty powiatu wileńskiego z 1809 roku
widzimy imiona Ignacego i Stanisława Wieliczków, a Atanazego w powiecie
borysowskim. Stanisław Wieliczko, były chorąży powiatu kowieńskiego,
zamieszkujący w dobrach Poszumerle, od sierpnia 1834 roku znajdował się pod
tajnym nadzorem policji z powodu sympatii popowstańczych (CPAH Litwy w Wilnie,
f. 378, z. 1840, nr 174, str. 49).
„Herbarz Orszański” z 1774 roku uznawał
za starożytną szlachtę polską Stefana, Nikodema, Ignacego, Pawła, Swiryda,
Zacharyasza, Jakuba, Wasyla, Awłasa, Heliasza, Hrehorego, Kondrata, Antoniego i
dalszych panów Wieliczków z Zabołotnia. „Lista
familii szlachcica Joachima Wieliczki w powiecie wiłkomierskim żyjącego” wymienia
z imienia kilkadziesiąt reprezentantów tej linii ogromnie rozmnożonego rodu
(CPAH Litwy w Wilnie, f.391, z. 1, nr 1690, str. 355).
„Wywód familii urodzonych Wieliczków herbu
Syrokomla”, zatwierdzony przez heroldię
mińską 3 maja 1799 roku podaje, iż rodzina
„od dawnych czasów klejnotem szlachectwa będąc
zaszczycona, używała tych wszystkich przywilejów i prerogatyw, jakie
tylko dla stanu szlacheckiego są dozwolone, urzęda w kraju cywilne i rangi
wojskowe oraz posesje ziemskie dziedziczne posiadała, a koleje dostojności na
liczne rozgałęzione potomstwo przeniosła”. Za protoplastę tej linii został
wzięty Jan Wieliczko, podstoli oszmiański, dziedzic dóbr Roczyn i Jakientany w
tymże powiecie, „istotny i niekwestionowany
szlachcic”, który zostawił po sobie synów: Samuela, Jana, Andrzeja,
Albrychta i Aleksandra, którzy zostali
przez urząd heroldii uznani za „starożytną
szlachtę polską” (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319,
z. 2, nr 475, str. 142).
I wreszcie „Produkt rodowitości
szlacheckiej urodzonych Wieliczków herbu Oghińczyk albo Jastrzębiec z
powiatu brasławskiego” ułożony w 1800 roku podaje, iż „dom Wieliczków w Xięstwie Litewskim zamieszkały, z dawna i od wieków zaszczycony prerogatywą szlachecką,
pełnił zawsze obowiązki stanowi szlacheckiemu przyzwoite, posiadał dobra
ziemskie, odbywał służby wojenne, cnotliwie, nie szczędząc krwi swojej za
monarchów i Ojczyznę. A dosyć w dzieła znakomite będąc zamożny, kiedy później przez
zrządzenie nieprzyjaznej fortuny schylony został do ubóstwa, familia z niego
rozeszła się po różnych miejscach i panach, służbę przyjmować i zarabiać na
chleb zmuszona została. Ponownie zatem urodzeni Wieliczkowie przez uczciwe
staranie i pracę dorobili się majątku i posiadali dobra w powiatach mińskim i
oszmiańskim, a lękając się, ażeby upadek pierwszy, który zniszczył ślady
przodków, stanu ich szlacheckiego później jakiej wątpliwości nie poddał – Jan
Wojciechowicz Wieliczko w imieniu brata rodzonego i w imieniu synowców swoich
(między któremi Tomasz Janowicz Wieliczko, pra-pra-pradziad wywodzących się
umieszczony) prosił Zygmunta III-go,
Króla Polskiego, o utwierdzenie sobie przywileju szlachectwa na sejmie walnym
roku 1593 10 dnia junii w Warszawie zebranym, na co Król Zygmunt III utwierdził
przywilejem swoim prerogatywę szlachectwa Jaśnie Wielmożnych Panów Wieliczków w
przytomności zebranych senatorów i posłów, dozwolił herbu Oghińczyk czyli
Jastrzębiec używać, któren wyrysować i dać Wieliczkom zalecił oraz swobodami
szlacheckimi cieszyć się dopuścił” etc. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
1660, str. 19 – 21).
W XVIII – XIX
wieku, gdy rozległe połacie ziem byłej Rzeczypospolitej znalazły się w obrębie
Państwa Rosyjskiego, liczni Wieliczkowie zaczynają i tam odgrywać zauważalną
rolę, a heraldycy rosyjscy uważają ich
zupełnie słusznie za należących do tradycji polsko – litewskiej nawet wówczas,
gdy zapuszczali nowe korzenie daleko na wschód
od ziem ojczystych.
***
Tak tedy
Konstanty Wieliczko, jako „dobrze urodzony”, wstąpił na studia i ukończył
Mikołajewską Szkołę Inżynierów, a w 1881 – Akademię Inżynieryjną, w której, ze
względu na znakomite predyspozycje intelektualne, został pozostawiony w celu
przygotowania się do pełnienia funkcji wykładowcy. W latach 1877/78 brał udział
w wojnie przeciwko Turcji w składzie Pierwszego Batalionu Saperów, później 2
Taboru Wojskowo – Telegraficznego. Nabyte w tym okresie doświadczenie wojskowe
stało się podstawą do opracowania podstawowych zasad wznoszenia i maskowania
umocnień fortyfikacyjnych. Z jego inicjatywy powstał w Rosji pierwszy Instytut
Inżynierów Wojskowych, w którym objął kierownictwo katedrą fortyfikacji.
Po wojnie, przegranej przez Rosję w
starciu nie tylko przecie z Turcją, lecz faktycznie ze wszystkimi mocarstwami
europejskimi, przede wszystkim z Anglą, Konstanty Wieliczko powrócił z frontu
na macierzystą uczelnię i w 1890 roku został awansowany do rangi profesora. W
swych tekstach naukowych, których w sumie opublikował ponad siedemdziesiąt,
opracował m.in. zasady obrony inżynieryjnej przed niespodziewanymi atakami z
zaskoczenia, był autorem koncepcji tzw. „regionów umocnionych”, którą później
skutecznie stosowała nie tylko Rosja i ZSRR, ale też Francja, Niemcy,
Finlandia, Japonia.
Najważniejsze
dzieła naukowe K. Wieliczki ukazały się drukiem na przełomie XIX – XX wieku: „Issledowanije nowiejszych sredstw osady i
oborony suchoputnych krepostiej” (Sankt Petersburg 1890); „Oboronitielnyje sredstwa krepostiej protiw
uskoriennych atak” (Sankt Petersburg 1892); „Kreposti i krepostnyje żeleznyje dorogi” (Sankt Petersburg 1898); „Usłowija rabot i żizń wojsk na Kwantunie” (Moskwa
1900); „Inżeniernaja oborona gosudarstw i
ustrojstwo krepostiej. Cz. I. Suchoputnyje kreposti” (Sankt Petersburg
1903); „Maniewrennaja krepost’” (Moskwa
1914); „Kreposti do i posle mirowoj wojny
1914 – 1918 gg” (Moskwa 1922); „Russkije
kreposti w swiazi s operacjami polewych armij w mirowoj wojnie” (Leningrad
1926). W wielu swych publikacjach, jak np. „Dwie
nowiejszych sistiemy broniewych ustanowok orudij dla suchoputnych krepostiej i
ispytanije ich w Bucharestie”, „Wraszczajuszczijesia broniewyje ustanowki w
suchoputnych krepostiach”, „Za i protiw broniewych zakrytij w fortifikacionnych
soorużenijach” profesor K. Wieliczko występował w roli zdecydowanego
przeciwnika chowania broni w pancerze, co, jego zdaniem, pozbawiało technikę
wojskową zdolności manewru i ruchliwości. Późniejszy rozwój sfery zbrojeniowej,
i to aż do doby obecnej, poszedł w obu kierunkach, zarówno w kierunku
opancerzania broni strzeleckiej, jak i zwiększania manewrowości przez
nieobciążanie jej płytami stali.
Podczas
wojny z Japonią 1905 roku profesor Wieliczko
kierował pracami fortyfikacyjnymi wojsk rosyjskich na terenie Mandżurii.
Według jego projektów i pod jego bezpośrednim nadzorem zbudowano słynne forty w
Port Arturze, Władywostoku, Nowogeorgijewsku, jak też na innym krańcu Imperium
w Kownie. Przez wiele lat Wieliczko był
członkiem komisji państwowej do spraw inżynieryjnej obrony Państwa Rosyjskiego;
w randze generała brał udział w pierwszej wojnie światowej. W 1918 roku
dowodził obroną inżynieryjną Piotrogrodu i uniemożliwił zajęcie tego miasta
przez Niemców (także podczas drugiej wojny światowej i trwającej 900 dni
blokady Leningradu umocnienia zbudowane przez Wieliczkę stały się zaporą nie do
przebycia dla wojsk niemieckich). W maju 1918 roku W. Lenin mianował go na
przewodniczącego kolegium do spraw inżynieryjnej obrony zrewoltowanego kraju.
Aż do 1923 roku włącznie wybitny uczony
pracował w Głównym Zarządzie Inżynieryjnym ZSRR. Według jego projektów
zrealizowano linie umocnień i fortyfikacji na wszystkich granicach tego kraju.
W okresie 1923 – 1927, aż go swego zgonu,
Konstanty Wieliczko pełnił obowiązki profesora fortyfikacji w Akademii Wojskowo
– Technicznej w Moskwie; pod jego kierownictwem wyszkolono tutaj setki
specjalistów w zakresie inżynierii obronnej dla sił zbrojnych ZSRR.
***
ANDRZEJ PSZENICKI
Pionier przyjaznej architektury
Jeszcze w średniowieczu zrodził
się w Europie zapał przeobrażania przyrody w solidny i przytulny dom mieszkalny
człowieka przez przyjazne zagospodarowywanie środowiska naturalnego i czynienie
go życzliwym dla coraz to kolejnych pokoleń ludzkości. Odbywa się zaś ten
proces m.in. przez budowę domów mieszkalnych i gmachów użyteczności publicznej,
szos i mostów, tuneli i kolei żelaznych w taki sposób, aby nie szkodzić
naturze, co swoją drogą przyspiesza ogólny rozwój cywilizacji i kultury. „Podstawy dla nowoczesnej nauki zostały
stworzone przez wynalazki późnego średniowiecza, takie jak proch, kompas,
zegar. Rozwój nauki jest w pierwszej kolejności podbudowany przez problemy
techniczne, tkwiące w ekonomicznych i społecznych zagadnieniach ich otoczenia” (J.
Lenzen, Science and Social Context, in: „Civilization”, Berkeley and Los
Angeles, 1959, p. 16, 24). Rozwój struktury transportowej, technicznej,
budowlanej stanowi jeden z filarów rozwoju społecznego jako takiego, dlatego
też w Europie XIX – XX wieku tak wielką wagę nadawano tym właśnie sferom, w
których ogromną rolę odegrały osoby polskiego pochodzenia, szczególnie te,
związane z działalnością Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji w Sankt
Petersburgu, najwazniejszą kuźnią kadr technicznych dla rozległego Imperium
Rosyjskiego i jedną z najważniejszych w skali europejskiej i globalnej.
Jak już
zaznaczaliśmy powyżej, pisząc o D. Żurawskim, S. i H. Kierbiedziach, F.
Jasińskim, tę wyższą uczelnię kończyła cała plejada wybitnie uzdolnionych
młodych Polaków. Najwyższe stopnie kariery naukowej osiągnął tu np. Stanisław
Kunicki, którego nazwisko widnieje na marmurowej tablicy honorowej,
upamiętniającej imiona najwybitniejszych absolwentów instytutu. Kunicki po
ukończeniu studiów pozostał na uczelni jako pracownik naukowy, specjalizując
się w zakresie statyki budowlanej. Tutaj zdobył tytuł profesora nadzwyczajnego,
i został członkiem specjalnej Rady Ministerstwa Komunikacji jako wybitny
ekspert w dziedzinie budowy mostów. W latach władzy radzieckiej objął posadę
rektora i wybitnie się przyczynił do rozwoju zarówno instytutu, jak i techniki
budowlanej w tym kraju.
Józef
Fedorowicz, doktor habilitowany i profesor zwyczajny instytutu, zasłynął na arenie międzynarodowej jako
wynalazca specjalnych wózków, stosowanych w celu przesuwania całych dużych
obiektów; czyli konstrukcji obecnie produkowanych i używanych na całym świecie.
Absolwent
tejże uczelni Antoni Dunin początkowo pracował na Kaukazie, później w Carycynie
(obecny Wołgograd), zbudował port wojenny w Lipawie, porty handlowe w Batumi i
Noworosyjsku nad Morzem Czarnym.
Franciszek
Skąpski będąc jeszcze studentem trzeciego roku studiów rozpoczął pracę zawodową
w firmie petersburskiej „Stroiciel”, a po ukończeniu kursu nauk został
natychmiast jednym z czterech dyrektorów tegoż przedsiębiorstwa. Bezpośrednio
kierował budownictwem stoczni pod Tallinem i w Taganrogu. Do najbardziej
interesujących inwestycji, które zaprojektował i którymi kierował F. Skąpski,
należał cyklopiczny zakład o przeznaczeniu wojskowym, złożony z 240 obiektów,
36-kilometrowej kolei żelaznej, sześciu specjalnych magazynów podziemnych, do
których mogły wjeżdżać całe zestawy towarowe, a w których pracowało nad
produkcją broni masowego rażenia jednocześnie ponad osiem tysięcy robotników i
inżynierów. Do dziś, oczywiście po należnej modernizacji, ten utajniony
zakład jest czynny.
***
Jedną z
najwybitniejszych polskich postaci związanych z Instytutem Korpusu Inżynierów
Dróg Komunikacji jest Andrzej Pszenicki, który przyszedł na świat w 1869 roku w
województwie piotrkowskim na terenie Polski. W 1894 ukończył wydział fizyczno –
matematyczny cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego, a w 1898 także powyżej
wymieniony instytut, gdzie szczególny wpływ na rozwój jego zainteresowań i
uzdolnień wywarł profesor Leopold Nicolai.
A. Pszenicki
od początku poświęcił się działalności w zakresie projektowania i budowy
mostów. W pierwszych latach po studiach miał możliwość odbycia owocnej praktyki
wstępnej biorąc udział w charakterze młodego specjalisty w budowie Mostu
Troickiego przez Newę oraz Ryskiego przez rzekę Jekatieringofkę w Sankt
Petersburgu. Następnie kierował budową szeregu pomniejszych mostów w tymże
mieście, przerzucanych z myślą o zakładaniu linii tramwajowych. Jeszcze później
wspólnie z profesorem N. Bielelubskim projektował i budował wiele mostów w
całej Rosji, w tym przez Wołgę w miastach
Kazań, Saratow, Symbirsk. W każdym przypadku, jak podkreślają rosyjscy
historycy nauki, dbał szczególnie o to, aby (niekiedy konieczne i nieuniknione)
straty zadawane środowisku naturalnemu podczas prac budowlanych, były
minimalne, a ludzie mieli zapewnione maksimum komfortu i wygody w korzystaniu
ze wznoszonych obiektów.
Andrzej
Pszenicki przede wszystkim zasłynął jako twórca, projektant i kierownik budowy prawdziwego arcydzieła sztuki architektonicznej,
jakim jest most przez Newę zwany Pałacowym (po rosyjsku Dworcowyj). Prace nad
nim rozpoczęto w 1912 , a skończono w 1916 roku, ponieważ wybuch pierwszej
wojny światowej drastycznie zahamował, choć nie uniemożliwił, realizację projektu. Powszechnie uważano
wówczas i uważa się dziś, iż sylwetka tego mostu, jego funkcjonalność i
bezpieczeństwo są arcydziełem w skali europejskiej. Nie przypadkiem nadano za
niego inżynierowi Pszenickiemu złoty medal imienia Leopolda Nicolai. Most
Dworcowyj znajduje się w pobliżu Pałacu Zimowego, Admiralicji i Twierdzy
Pietropawłowskiem, tworząc razem z tymi obiektami harmonijną całośc i swego
rodzaju logo dawnej stolicy Cesarstwa Rosyjskiego. Dopiero w latach 1936 i 1976
niektóre elementy tej przepięknej budowli monumentalnej zostały uzupełnione i poddane lekkiemu makijażowi.
Innym
arcydziełem Pszenickiego był wspomniany powyżej olbrzymi i również wspaniały
pod względem estetycznym most przez Wołgę w mieście Saratowie, długi na 2250 metrów .
Od roku 1901
znakomity inżynier wykładał i prowadził badania naukowe w petersburskim
Instytucie Dróg Komunikacji, obronił tu doktorat i został adiunktem katedry
budowy mostów. W swych licznych
publikacjach z tego okresu nieustannie uwypuklał konieczność dbania o ekologię,
o środowisko naturalne podczas realizacji tych czy innych projektów
architektonicznych. Był pod tym względem jednym z pionierów w skali
europejskiej.
W 1918 roku
został mianowany profesorem. Tragiczne i trudne lata 1918/19 spedził w
zrewoltowanej i zbuntowanej przez międzynarodową propagandę komunistyczną
Rosji, spływającej krwią w bratobójczej wojnie domowej. Przeżył tu nieraz
chwile potwornej grozy, gdy pijane tłumy ogłupionych marynarzy i robotników
plądrowały mieszkania „burżuazji”,
wymordowując bezlitośnie całe rodziny inteligenckie, jeśli wystrój mieszkania,
ubiór, gesty lub choćby wyraz twarzy właścicieli wskazywał na ich przynależność
do wyższych, kulturalnych klas społecznych. Wówczas to wyraz „profesor” nabrał
w Rosji zabarwienia niecenzuralnego i godnego pogardy, tak silna była nienawiść
otumanionego motłochu do kultury. Jak bowiem trafnie zaznaczał Gustave Le Bon w
„Psychologii tłumu”, „w duszy zbiorowej zacierają się umysłowe
właściwości jednostek oraz ich indywidualności. Różnorodność stapia się w jednorodność,
a decydującą rolę odgrywają cechy nieświadome. To właśnie, że cechami wspólnymi
tłumów są owe cechy pospolite, tłumaczy nam, dlaczego tłum nie może dokonać
czynu wymagającego wysiłku umysłowego.Każda decyzja podjęta w sprawach ogółu
przez zgromadzenie osób wybitnych, ale pracujących w różnych zawodach, nie stoi
wyżej od decyzji grupy przeciętnych głupców, w zgromadzeniu bowiem główną rolę
odgrywają tylko zwyczajne cechy, które posiada każdy człowiek. Tłum to
nagromadzenie miernoty, nigdy zaś inteligencji”. I jeśli zgromadzenia
parlamentarne, o którym pisze Le Bon, złożone bądź co bądź – choćby
teoretycznie – z osób względnie niezupełnie głupich, to cóż dopiero mówić i
oczekiwać, że jakiś przebłysk rozumu i szlachetności znajdziemy w
zgromadzeniach złożonych z prymitywnych a uzbrojonych roboli, chorych na
wściekliznę polityczną komisarzy i rozbestwionych, rozpijaczonych, kompletnie
otumanionych przez propagandę mas?
Widząc, że
w schaotyzowanej Rosji „socjalistycznej” raczej nie znajdzie możliwości
zastosowania swej wiedzy i realizacji pomysłów, postanowił Pszenicki na zawsze
ten kraj opuścić. W 1920 roku wyjechał z Sankt Petersburga, miasta, któremu tak
wiele zawdzięczał, a które mu zawdzięczało jeszcze więcej.
Cały
późniejszy okres wybitny inżynier spędził pracując na Politechnice
Warszawskiej, gdzie kierował katedrą budowy mostów, a potem pełnił funkcje
rektora. Także w Polsce w ciągu dwudziestu lat rzetelnej pracy dla ojczyzny
zaprojektował i zbudował wiele służących ludziom do chwili obecnej mostów. Żyje
więc i po śmierci w swych dziełach i we wspomnieniach kolegów, przyjaciół,
rodziny.
W wierszu „Ballada o tym, że nie giniemy” Zbigniew
Herbert napisze:
„Którzy o świcie
wypłynęli
Ale już nigdy nie
powrócą
Na fali ślad swój
zostawili –
W głąb morza spada
wtedy muszla
Piękna jak skamieniałe
usta
Ci którzy szli
piaszczystą drogą
Ale nie doszli do
okiennic
Chociaż już dachy było
widać –
W dzwonie powietrza
mają schron
A którzy tylko
osierocą
Wyziębły pokój parę
książęk
Pusty kałamarz białą
kartę –
Zaprawdę nie umarli
cali
Szept ich przez
chaszcze idzie tapet
W suficie płaska głowa
mieszka
Z powietrza wody wapna
ziemi
Zrobiono raj ich anioł
wiatru
Rozetrze ciało w dłoni
Będą
Po łąkach nieść się
tego świata”.
Znakomity uczony i inżynier Andrzej
Pszenicki zmarł 5 sierpnia 1941 roku i został pochowany na Cmentarzu
Powązkowskim w Warszawie.
***
STEFAN
KRYCZYŃSKI
Utalentowany architekt
Ten znany i ceniony w Rosji,
na Białorusi i Litwie architekt urodził się 20 stycznia 1874
roku w dobrach rodzinnych Kaskiewicze powiatu oszmiańskiego, położonych w tej
części Ziemi Wileńskiej, która dziś wchodzi w skład Republiki Białoruskiej.
Kryczyńscy byli rodziną szlachecką, po części zaliczanych do tzw. „Tatarów
litewskich”, pieczętowali się herbem
rodowym Radwan odmienny. Nie różnili się wszelako zbytnio od innej szlachty
zagrodowej Wileńszczyzny, czyli żyli dość skromnie, lecz nie biednie, byli po
wielokroć potwierdzani w rodowitości szlacheckiej przez Wileńskie Zgromadzenie
Deputatów Szlacheckich (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1526; f. 391, z. 6, nr 8, 110, 707, 1623, 2754, 2778,
2779; f. 391, z. 7, nr 427, 4024, 4096; f. 391, z. 8, nr 83, 86, 129, 1076,
2558).
O zacnych
panach Kryczyńskich pisze profesor Stanisław Dumin w opracowaniu pt. „Herbarz
rodzin tatarskich Wielkiego Księstwa Litewskiego” (Gdańsk 1999), że
gnieździli się w guberni wileńskiej i byli uważani za murzów, czyli książąt
tatarskich: „według wywodu 1819 roku „z
książąt krymskich”, w rzeczywistości pochodzą z rodu kniaziów
Najmanów-Piotrowiczów, wywodzących się od ordyńskich kniaziów ułusu Najman,
którzy w Wielkim Księstwie Litewskim dziedzicznie piastowali urzędy chorążych i
marszałków tatarskich ściahu [z białoruskiego – „chorągwi”] województwa wileńskiego, zwanego w aktach
urzędowych również chorąstwem najmańskim. Nazwisko Kryczyńskich przyjęli na
początku XVII wieku od dóbr Kryczyna w powiecie orszańskim (nad Berezyną, przy
granicy województwa mińskiego), których część nabyli od dziedziczącej na tychże
dobrach innej rodziny tatarskiej kniaziów Kondratów. (…) Dziedziczyli również
liczne majętności w województwie wileńskim, w powiecie oszmiańskim, m.in. część
Dowbuciszek. Mieszkali również w okręgu białostockim … Przez jedną z gałęzi
rodu na Wileńszczyźnie tytuł książęcy był używany w Rosji aż do rewolucji 1917
roku”…Bardzo wielu spośród tych Tatarów wileńskich, w tym spośród panów
Kryczyńskich, spolszczyło się pod względem językowym i kulturowym, przyjęło
katolicyzm (jak np. Giniatowiczowie-Piłsudscy),
lecz do dziś łatwo rozpoznać ich rodowód z samego oblicza twarzy, a nieraz
i z usposobienia.
Rodzina Kryczyńskich, z której
pochodził późniejszy znany architekt, była bardzo liczna, a więc i niezbyt
zamożna. Tylko dzięki wydatnej pomocy starszego brata Józefa udało się
Stefanowi w 1897 roku ukończyć pomyślnie petersburski Cesarski Instytut Inżynierów Cywilnych. Lata 1898 – 1900 S.
Kryczyński spędził w Europie Zachodniej, gdzie się doskonalił w swym zawodzie.
Następnie, już w charakterze etatowego architekta, pracował w zarządzie straży
granicznej Cesarstwa Rosyjskiego, projektując dla swej instytucji szereg
obiektów cywilnych i sakralnych.
Do
najciekawszych i najbardziej znanych gmachów, zaprojektowanych i wzniesionych
przez S. Kryczyńskiego, należą w Sankt Petersburgu, tej architektonicznej „perły
Północy”, dom wielkiej księżny Olgi Aleksandrowny przy ulicy Czajkowskiego,
siedziba Instytutu Medycyny Eksperymentalnej, Dom Handlowy na ulicy Bolszoj
Koniuszennoj, dom emira Buchary przy alei Kamiennostrojewskiej, dom
„eksperymentalny” artysty malarza Piotra Szczerbowa w Gatczynie, kilka przecudnych
pałaców na przedmieściach.
W 1910 roku
ukończono budowę Meczetu Soborowego w stolicy Imperium, zaprojektowany wspólnie
przez Kryczyńskiego, Hohena i Wasiliewa. Jest to imponująca pod każdym względem
świątynia, której długość wynosi 43 metry , szerokość 31 m , wysokość kopuły 38 m , a wysokość dwóch minaretów po 52 metry . W celu
zapoznania się ze stylem architektonicznym islamu Stefan Kryczyński w okresie
poprzedzającym projektowanie odbył podróż do Samarkandy, aby naocznie zobaczyć
tamtejsze budowle sakralne i bezpośrednio z tą niezwykłą sztuką się zapoznać. Widocznie
też odegrały swą rolę jakieś genetycznie zakodowane czynniki, jakaś pamięć
pokoleń, bo przecież i sam Kryczyński i wszyscy jego przodkowie byli
mahometanami. Toteż nie dziwi, iż petersburski Meczet Soborowy stał się na owe
czasy bodaj najciekawszą świątynią należącą do mahometańskiej cywilizacji, lecz
leżącą poza jej obrębem. Meczet służył wiernym w okresie 1910 – 1939; następnie na skutek sowieckiej
paranoi ateistycznej zamknięty i przekształcony w magazyn medykamentów, i
wreszcie od roku 1956 ponownie pełnił i do dziś pełni właściwe sobie funkcje
religijne.
Trafne bodaj
są słowa Mikołaja Gogola o tym, że architektura jest swoistą kroniką świata:
przemawia wówczas, gdy już zamilkły pieśni i podania… Cóż bowiem pozostanie po
naszej „cywilizacji papierowej”, jeśli nie resztki dzieł architektonicznych,
według których „barbarzyńcy”, co to przyjdą po nas, będą kilka tysięcy lat
później wnioskować o naszej „prymitywnej” kulturze. O wirtualnej zaś
„rzeczywistości” komputerowej nie pozostanie nic, nawet wspomnienie, gdyż aby
ją unicestwić, wystarczy jedna porządna, sztucznie zaaranżowana „burza
magnetyczna”. Nasze czasy będą się więc przez dalekie pokolenia z przyszłości postrzegane jako „ciemne wieki”, ponieważ
budowle betonowe o wiele wcześniej rozsypią się w pył, a nic po nich nie
pozostanie prócz garści zwykłego piachu.
Należy
wszelako w tym miejscu zaznaczyć, że Kryczyński używał jako budulca przeważnie
kamienia łupanego, może więc jego dzieła przetrwają wiele stulecia i
tysiąclecia. Tego nie wiemy. Ale wiemy dokładnie, iż znakomity architekt od
1917 roku stał na czele Komitetu Technicznego w Ministerstwie Oświaty Ludowej,
a nieco później pełnił funkcje inżyniera w Komisariacie Ludowym Spraw
Zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Rok 1920 spędził na Politechnice
Kubańskiej, 1921 – w Petersburskim Instytucie Inżynierów Cywilnych. Następnie,
aż do zgonu, czyli do 9 sierpnia 1923 roku, kierował służbą architektoniczną
Piotrogrodu.
Warto być
może jeszcze napomknąć, iż za życia
swego twórcy arcydzieła Stefana Kryczyńskiego, ani on sam, nie cieszyły się przesadną sławą, doceniono
te dzieła i ich autora dopiero znacznie później, po upływie wielu lat; jakby
dokładnie wedle słów filozofa: „Kto
poważnie traktuje i uprawia jakąś sprawę, która nie służy korzyści materialnej,
ten nie może liczyć na zainteresowanie współczesnych… Trzeba wiele czasu, by
coś wartościowego zyskało uznanie” (Arthur Schopenhauer). Szereg budowli
zaprojektowanych i wzniesionych przez Stefana Kryczyńskiego znajduje się
obecnie pod ochroną prawa na terenie
Rosji jako znakomite pomniki sztuki architektonicznej. Natomiast jego ongiś
słynne, a nigdy nie zrealizowane projekty „miast – sadów”, czyli tzw. zielonych
miast, wywarły olbrzymi wpływ na rozwój tej dziedziny urbanistyki w wielu
krajach. Według tych pomysłów odbudowano po wojnie Mińsk, przepiękną stolicę
Białorusi, zbudowano od podstaw kilkadziesiąt nowych miast, jak Elektrenai na
Litwie, Asłana w Kazachstanie itd.
***
MICHAŁ CZYŻEWSKI
Znakomity agrotechnik
Byli bardzo liczni panowie
Czyżewscy, zacna szlachta królewska, zasiedlająca różne prowincje dawnej
Rzeczypospolitej i pieczętująca się rozmaitymi herbami rodowymi. Na przykład Leszek Zalewski (Szlachta ziemi liwskiej, Warszawa 2005) podaje informację o
Czyżewskich herbu Pobóg z Czyżewa położonego w Ziemi Nurskiej, a wzmiankowanych
w zapisach archiwalnych z roku 1422: „W
roku zaś 1462 Maciej Czyżewski był sędzią nurskim. W roku 1653 Jan czyżewski
został wybrany do współpracy z rotmistrzem Janem Oborskim”. [Obszerne
informacje o tym rodzie można znaleźć w edycjach: Jan Ciechanowicz, Filozofia komizmu, Rzeszów 1999, str. 9 - 25; Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie
Wielkiego Księstwa Litewskiego, Rzeszów 2001, t. 2, str. 291 – 298; Jan
Ciechanowicz, Herbarz polsko – rosyjski,
Warszawa 2006, t. 1, str. 320 – 329.]
Zasłużony i
znany w wielu krajach specjalista od spraw gleboznawstwa i rolnictwa Michał
Czyżewski urodził się w miejscowości Dobruż Guberni Mohylewskiej 12 stycznia
1896 roku w rodzinie należącej do niezamożnej szlachty zagrodowej, jakimś cudem
nie wypędzonej na Sybir przez reżim carski. Ziemie białoruskie bowiem w ciągu
XIX stulecia stały się terenem bezwzględnych czystek etnicznych, w trakcie
których setki tysięcy rodzin polskich, białoruskich, litewskich, ukraińskich, o
ile nie zamordowano, to pozbawiono
wszelkich praw obywatelskich, ograbiono z mienia i deportowano na bezludne
tereny azjatyckie. Tych mieszkańców, którzy na razie pozostawali w gniazdach
ojczystych, często ogałacano z wszelkich dóbr i zmuszano do zaledwie roślinnej egzystencji na skraju nędzy,
pozbawiając szlachectwa i wpisując do stanu „odnodworców”, czyli wolnych
chłopów, którym jednak nie przysługiwały jakiekolwiek prawa polityczne.
Ojciec tedy
Michała Czyżewskiego był zwykłym robotnikiem w zakładzie produkcji papieru w
Dobrużu. Po ukończeniu dwuletniej szkoły fabrycznej w 1910 roku kilkunastoletni
chłopiec aż do roku 1915 pracował w tymże zakładzie w charakterze robotnika,
zanim nie został powołany pod broń na okres czterech lat, i walczył na
froncie aż do zakończenia pierwszej
wojny światowej.
W 1919 roku
po demobilizacji z wojska wstąpił na studia do Akademii Rolniczej im.
Timiriaziewa w Moskwie, której sekcję agrochemii i gleboznawstwa ukończył w
roku 1923. Podczas studiów zwrócił na siebie uwagę wykładowców dzięki
ponadprzeciętnym uzdolnieniom, pracowitości, sumienności i wyrazistej
skłonności do prowadzenia badań naukowych.
Dlatego też po otrzymaniu dyplomu pozostawiono go na jeden rok próbny jako
praktykanta wydziału doświadczalno – selekcjonerskiego, po upłynięciu zaś tego
okresu zatrudniono jako etatowego pracownika w laboratorium gleboznawstwa
słynnego wówczas profesora W. Wiliamsa.
W kolejnych
latach M. Czyżewski pracował w charakterze asystenta na wydziale gleboznawstwa,
a od 1929 był już docentem tegoż wydziału. Pod wpływem doświadczeń profesora
Konstantego Giedrojcia [patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Z rodu polskiego, t. 1, str. 160 – 180, Rzeszów 1999] przystąpił do
realizacji szeroko zamierzonych badań nad zdolnością gleby do fizyczno –
chemicznego wchłaniania anionów, nie nie
tworzących trudno rozpuszczalnych związków chemicznych w glebie. W wyniku tych
badań, uogólnionych w książce „Intensywność
rozkładu materii organicznej w glebie w zależności od rodzaju wchłoniętego
kationu” (Moskwa 1933), dokonano kilku odkryć mających istotne znaczenie
dla praktyki rolniczej. W tymże roku młodu uczony otrzymuje tytuł profesora
wydziału gleboznawstwa Akademii Rolniczej im. Timiriaziewa; jednocześnie
prowadzi wykłady w Moskiewskim Państwowym Instytucie Agrochemii i
Gleboznawstwa. Od 1938 jest kierownikiem katedry uprawy roślin w tejże Akademii
Rolniczej. W 1950 broni rozprawę habilitacyjną, opartą na własnych oryginalnych
badaniach agrotechnicznych i agronomicznych, a jego teksty były w tym czasie
tłumaczone już m.in. na język czeski, litewski, estoński, uzbecki, ormiański,
gruziński, białoruski, ukraiński, rumuński, niemiecki.
W tym miejscu
warto na marginesie zaznaczyć, że badania i odkrycia naukowe w zakresie
rolnictwa stanowią bardzo istotną część składową postępu cywilizacyjnego.
Umożliwiają produkowanie tak dużej ilości żywności, że nikt już nie cierpi
głodu, jak też permanentnie sprzyjają wzrostowi jakości produktów spożywanych
przez ludność danego kraju czy kontynentu. Postęp zaś w tej dziedzinie odbywa
się wyłącznie dzięki wysiłkom elitarnej, względnie wąskiej warstwy zawodowych uczonych, opracowujących
nowe metody uprawy roślin i hodowli bydła, projektujących nowe mechanizmy i
maszyny rolnicze o wysokiej wydajności, selekcjonujących nowe gatunki zbóż,
owoców i warzyw,
wynajdujących nieistniejącer dotychczas odmiany nawozów
sztucznych, opracowujących coraz to skuteczniejsze metody zarządzania procesami
gospodarczymi i ekonomicznymi w tej dziedzinie itd. „Kultura ludowa – bardzo słusznie pisał
ongiś profesor Feliks Koneczny – powstaje
przez opóźnione naśladownictwo kultury warstw bardziej ukształconych… Zadajmy
sobie pytanie, czemuż to nie wymyślił lud nic a nic w tej dziedzinie, której
oddaje się w całości i
wyłącznie, mianowicie w zakresie rolnictwa? Wiemy wszyscy, że rolnictwo ludowe
to rolnictwo złe, zacofane, pogrążone w przeżytkach; chłop jest najgorszym
rolnikiem… Czy słyszał kto kiedy o jakimś najmniejszym udoskonaleniu rolnictwa,
któreby wyszło od ludu?”… Dopiero gdy nowe odkrycia naukowców trafiają do
wielkich gospodarstw rolnych, czy to prywatnych, czy państwowych, czy
spółdzielczych, i są tam stosowane i wykorzystywane, - stamtąd
wreszcie trafiają także do wytwórcy drobnego i ułatwiają los także jemu.
Jest to prawidłowość socjologiczna dająca się zaobserwować we wszystkich
krajach świata. Stąd też każdy rząd
dobrze funkcjonujący i dbały o swych obywateli przywiązuje dużą uwagę do
rozwoju nauk rolniczych, które stają się wręcz bezpośrednią siłą wytwórczą
danego społeczeństwa.
Jeden z
kierunków prac badawczych Michała Czyżewskiego stanowiło konstruowanie nowych
modeli pługów, jak również organizowanie sieci stacji selekcjonerskich,
technicznych, naukowo – eksperymentalnych na terenie całego Związku
Radzieckiego. Ponad trzydzieści lat działalności naukowej i dydaktycznej tego
znakomitego uczonego i organizatora stanowiły okres najwyższych osiągnięć nauk
o glebie w tym kraju, osiągnięć nie ustępujących takowym w najbardziej
rozwiniętych krajach Europy i obu Ameryk. Inna rzecz, że drętwy i skostniały
system sterowania gospodarką radziecką nie pozwalał na szybkie i skuteczne
wdrażanie do praktyki rolniczej odkryć i rozwiązań inżynieryjnych, dokonywanych
przez uczonych.
Michał Czyżewski
był przez szereg lat członkiem Rady Technicznej Ministerstwa Rolnictwa ZSRR i Ministerstwa Gospodarstw Rolnych
ZSRR. Opublikował drukiem około 150 tekstów naukowych, z których połowa miała
charakter nowatorskich publikacji opartych na własnych badaniach
laboratoryjnych i terenowych. Spośród książek znakomitego badacza i
konstruktora techniki rolniczej warto wymienić prace, które zostały wydane nie
tylko w oryginale rosyjskim, lecz i przetłumaczone na inne języki: „Agrotechnika kultur polowych” (wydania
rosyjskie 1945, 1946; następnie ukazały się
tłumaczenia na języki: kirgiski, tatarski, mołdawski, turkmeński); „Uprawa roli i walka z chwastami” (1949
po rosyjsku, później w językach: łotewskim, maryjskim, białoruskim, litewskim);
podręcznik akademicki „Uprawa roli” (1950
po rosyjsku, następnie – w języku łotewskim, kazachskim, estońskim, gruzińskim,
ormiańskim, kabardyńskim). Jak zaznaczyliśmy powyżej, dzieła profesora Michała
Czyżewskiego były wydawane również w szeregu innych języków, i to nie tylko
europejskich.
Za swą
owocną działalność i publikacje naukowe wybitny uczony polskiego pochodzenia został
odznaczony Orderem Lenina, dwoma Orderami Czerwonego Sztandaru Pracy, kilkoma
medalami. Jest też uważany za klasyka nauk o rolnictwie w szeregu niepodległych
państw powstałych po demontażu ZSRR.
***
Spróbujmy
jeszcze raz oddać głos profesorowi Feliksowi Konecznemu, który w pierwszym
tomie dzieła „Polskie Logos a Ethos”
notuje: „Polskie piśmiennictwo rolnicze
zaczyna się od roku 1549, a
więc bardzo wcześnie. W najgorszym okresie dziejów polskich, w wieku XVIII,
wyszło 146 dzieł polskich o treści rolniczo – technologicznej. Szkolne
nauczanie rolnictwa zaczęło się u nas w 1774 roku. Wiekopomna Komisja
Edukacyjna, owo pierwsze w Europie ministerstwo oświaty, kazała nauczać
rolnictwa i ogrodnictwa praktycznie w szkołach elementarnych, a w wydziałowych
także w formie wywodów wykładowych po dwie godziny tygodniowo, począwszy od
klasy trzeciej. Wyprzedziła tym Polska inne organizacje nauczania publicznego w
całej Europie. Na ogół sprawy rolnicze nie stały u nas ni gorzej, ni niżej niż
we Francji lub w Niemczech; zresztą kiedy roku 1783 ustalono ostatecznie
program wykładów rolniczych, wciągnięto do tych prac także współpracowników
obcych… Dopiero od początku XIX wieku zaczynają się w Europie studia rolnicze
teoretyczne, istotnie naukowe. Nie spóźniła się w tym Polska”…
Nie spóźniła się. Ale po rozbiorach
wiele wybitnych polskich umysłowości w różnych gałęziach wiedzy, w tym wiedzy o
rolnictwie, funkcjonowało już w obcych kulturach, językach i państwach. I tam w
kontekście powszechnego postępu ludzkości wnosiło swój znaczący i istotny wkład
w dzieło rozwoju nauk i technologii.
***
MIKOŁAJ CZYRWIŃSKI
Zasłużony
zootechnik
Był jednym z inicjatorów nauki zootechnicznej na terenie
Rosji i Ukrainy oraz jednym z najznakomitszych tejże nauki reprezentantów w
skali ogólnoeuropejskiej. Spod jego pióra wyszedł szereg tekstów do dziś
zachowujących swą aktualność dla gospodarki hodowlanej, jak np. „Wlijanije wozrasta na sposobnost’
pieriewariwat’ korma owcami” (1874); „Znaczenie
mineralnych wieszczestw korma dla żiwotnogo organizma” (1875); „Kajko skot razwodit’ w naszych
choziajstwach – miestnyj, inostrannyj Ili mietisnyj?” (1886); „Prostaja owca i jejo sposobnost’ k
ułuczszeniju” (1889); „Ob owcewodstwie” (1889); „Razwitije kostiaka u owiec i krupnogo
rogatogo skota wo wtoruju połowinu embrionalnoj żyzni i w postembrionalnyj
period” (1890); „Izmienienije
sielskochoziajstwiennych żywotnych pod wlijanijem obilnogo i skudnogo pitanija
w mołodom wozrastie” (1894); „Położenie
skotowodstwa w Rossii” (1905); „Razwitije
kostiaka u owiec pri normalnych usłowijach, pri niedostatocznom pitanii i posle
kastracji samcow w samom ranniem woztastie” 1909). W latach 1949 – 1951
Wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR w Moskwie opublikowało dwutomowy wybór dzieł
Mikołaja Czyrwińskiego pod tytułem „Izbrannyje
proizwiedienija”. Ten zasłużony uczony jest obecnie uważany na Ukrainie i w
Rosji za klasyka nauk rolniczych, w szczególności dotyczących hodowli trzody
chlewnej, przede wszystkim – owiec.
***
Droga
życiowa M. Czyrwińskiego była dość charakterystyczna dla uczonych z przełomu
XIX – XX wieku. Pochodził z zagrodowej szlachty Ziemi Czernihowskiej, która to
ziemia dała Imperium Rosyjskiemu plejadę utalentowanych twórców nauki i kultury
polskiego pochodzenia. Wydaje się jednak, że pierwotnym miejscem zamieszkania
panów Czyrwińskich herbu Lubicz była Litwa, tutaj bowiem byli notowani w księgach ziemskich i
grodzkich kowieńskich w połowie XVI wieku. Widocznie któryś z reprezentantów
tej szlacheckiej rodziny przeniósł się w czasie późniejszym na tereny ukrainne
i dał początek jeszcze jednej, prężnej i znakomicie uzdolnionej, gałęzi dawnego
rodu polsko – litewskiego.
Tak czy
inaczej, ale Mikołaj Czyrwiński przyszedł na świat 28 kwietnia 1848 roku w
Czernihowie. Po gimnazjum wstąpił na studia do Petersburskiego Instytutu Uprawy
Roli (Instytut Ziemledielija), który pomyślnie ukończył w 1872 roku. W ciągu
następnych pięciu lat początkujący naukowiec pracował na etacie laboranta w
Akademii Wojskowo – Medycznej, jednocześnie zaś był wolnym słuchaczem wydziału
anatomii i fizjologii tej renomowanej uczelni. Był wnikliwym, pracowitym, nie
pozbawionym głębokiej intuicji badaczem; toteż już po paru latach zaczęły dość
często ukazywać się w periodyce fachowej jego opracowania naukowe, poczarkowo w
postaci artykułów, a nieco później również w formie bardziej rozległych
tekstów. Obok publikacji z zakresu zootechniki poruszał także tematy z
dziedziny medycyny; tak np. w roczniku „Protokoły
Obszczestwa Russkich Wracziej” z lat 1876 – 1877 ukazał się obszerny referat M.
Czyrwińskiego „Kistiewidnoje
nowoobrazowanije w wierzchniej czasti briusznoj połosti”, poświęcony
pewnemu kazusowi z dziedziny onkologii. Trudno się dziwić, że młody naukowiec
fascynował się w tym okresie zagadnieniami fizjologii człowieka, nauka ta
bowiem czyniła wówczas zawrotne postępy, budząc powszechne zainteresowanie i
entuzjazm, jak również nieco naiwną wiarę w to, że ludzkości już niebawem uda
się odkryć wszystkie tajemnice funkcjonowania organizmu ludzkiego i, co za tym
idzie, uwolnić się od zmory chorób, cierpień i przedwczesnej śmierci.
Badacze
życia Mikołaja Czyrwińskiego zwracają uwagę m.in. na jego imponującą
pracowitość, na spędzanie po kilkanaście godzin dziennie w laboratorium, a dni
wolnych – na sporządzaniu notatek i wniosków z poprzednio przeprowadzonych
eksperymentów. Godny uwagi symptom… Jest bowiem znamienną cechą wszystkich
ludzi utalentowanych i genialnych, że nigdy nie bywają leniwi, lecz zawsze
ruchliwi i czynni, jakby spieszący się żyć, niejako w myśl słów goethowskiego
Fausta:
„Niezwłocznie się do
pracy bierz,
Warz jeden z drugim
gęste młóto,
A wiedz, że nie
dokonasz jutro,
Czegoś nie zrobił
dziś, więc spiesz!”
Stąd też okoliczność, iż robią nader przyjemne wrażenie na
tych, którzy się z nimi stykają, w przeciwieństwie do nierobów, którzy budzą
odrazę. Nie przypadkiem mądrość buddyjska powiada, że „jeden dzień życia osoby czynnej jest więcej wart niż stuletnia
egzystencja osobnika leniwego i bezwładnego”, a w II wieku p.n.e. mędrzec
żydowski Joszua ben Syrach trafnie konstatował: „Człowiek leniwy jest podobny do skalanego kamienia, każdy zagwiżdże
nad jego upodleniem. Człowiek leniwy jest podobny do kupy gnoju, każdy, kto go
dotknie, otrząsa rękę”.
Mniej więcej od roku 1877 M . Czyrwiński
postanawia jednak poświęcić się wyłącznie dziedzinie zootechniki i weterynarii,
aby się nie zanadto rozpraszać. Zaczyna coraz więcej publikować tekstów z tego
zakresu. W tymże roku zostaje niemal na dwa lata zostaje oddelegowany za
granicę w celu gromadzenia danych dotyczących tego, jak w Europie zachodniej są
organizowane agronomiczne stacje doświadczalne oraz zootechniczne laboratoria
naukowe. Odwiedza szereg szkół rolniczych Belgii, Niemiec, Francji, Holandii,
zapoznając się w najdrobniejszych szczegółach z ich funkcjonowaniem, reżymem
pracy, celami i wynikami działalności. Po powrocie do Rosji publikuje obszerny
tekst pt. „Agronomiczeskije stancji”, stanowiący
coś w rodzaju szczegółowego i bardzo dokładnego ni to sprawozdania z dopiero co
zakończonej delegacji zagranicznej, ni to instruktażu, jak należy prowadzić
prace w odnośnym zakresie. W tymże 1879 roku Czyrwiński dostaje ofertę objęcia
funkcji docenta prywatnego katedry
zootechniki ogólnej w Akademii Uprawy Roślin i Lasów imienia Piotra Wielkiego.
Przyjmuje ją iż właściwym sobie entuzjazmem poświęca się badaniom naukowym. W
1882 roku broni pomyślnie rozprawę magisterską
„Ob obrazowanii żira w żiwotnom organizmie”, która następnie
została opublikowana w postaci książki. Był to poważny tekst naukowy, który
spowodował, że autora mianowano profesorem nadzwyczajnym macierzystej Akademii,
a w 1891 – profesorem zwyczajnym.
Przez cały
ten okres młody naukowiec szczegółowo i wszechstronnie bada zagadnienie
żywienia zwierząt hodowlanych, zagadnienie, dodajmy, wówczas prawie zupełnie
niezbadane z naukowego punktu widzenia. W ciągu wielu lat badaczowi udaje się
wykryć i opisać prawidłowości, związki przyczynowo – skutkowe i współzależności
w funkcjonowaniu organizmów zwierzęcych odpowiednio do reżymu żywienia, co w
końcu prowadziło do opracowania dokładnych podstaw naukowych tego istotnego z
punktu widzenia gospodarki narodowej tematu. M. Czyrwiński świadomie unikał
zbyt pospiesznych i łatwych uogólnień, wnioski końcowe formułował dopiero po
dogłębnym i wielokrotnym zbadaniu i sprawdzeniu wyników eksperymentów
laboratoryjnych i obserwacji terenowych. W tekście pt. „Stan nauki o żywieniu zwierząt domowych” pisał: „Kto w naszych czasach szuka w nauce o
żywieniu zwierząt prostych recept, które można byłoby stosować w praktyce, ten
nie zostanie usatysfakcjonowany; jeśli zaś mu się nie uda zgłębić strony
fizjologiczno – chemicznej, to jest jądra tej nauki, to wszelkie dzieło
poświęcone temu przedmiotowi wyda mu się księgą pod siedmioma pieczęciami”. Temat
żywienia zwierzat tylko na pozór może wydawać się prosty, w rzeczy samej było
to i nadal pozostaje, niesłychanie złożonym, wieloaspektowym i najeżonym
przykrymi niespodziankami zagadnieniem. Wystarczy tylko napomknąć o groźnej
epidemii BSM, czyli encefalopatii gąbczastej, zwanej też chorobą Creutzfeldta – Jacoba, wirusowego
schorzenia mózgu zarówno rogacizny, jak i ludzi, którego okres inkubacyjny trwa
do trzydziestu lat i prowadzi w końcu do śmierci w ciągu kilku do kilkunastu
miesięcy, czy np. o epidemii pryszczycy w wielu krajach Europy na samym
początku XXI wieku, albo pomoru afrykańskiego trzody chlewnej, który dotknął
Białoruś i kraje Unii Europejskiej w 2014 roku, aby się o tym przekonać. Konieczność zaszlachtowania i spalenia
dziesiątków milionów krów i świń w takich krajach jak Belgia, Litwa, Wielka
Brytania, Holandia, Francja – to przede wszystkim był skutek niewłaściwego chowu i żywienia zwierząt hodowlanych. Zachodni
hodowcy, zbyt dufni w potęgę i skuteczność swych nowoczesnych biotechnologii,
padli ofiarą własnej naiwności i pychy. Okazało się bowiem, że przyrody nie da
się tak łatwo wywieść w pole, jak konsumentów, a ci, którzy stosują sprzeczne z
naturą metody hodowli, powinni się liczyć z nieprzewidywalnymi przykrymi
konsekwencjami; np. karmienie rogacizny mączką wyprodukowaną ze zmielonych
kości tejże rogacizny, a więc karmienie potomstwa wysuszonym i przemielonym
ciałem rodziców, - cóż za potworność, wynikająca z chciwości ludzi! – powraca
do samych ludzi jako groźne memento w postaci straszliwej, nieuleczalnej
choroby Creutzfeldta – Jacoba. A jak okropne prawdopodobnie skutki pociągnie za
sobą – znowuż płynące z zachłanności i głupoty człowieka – stosowanie
genetycznych manipulacji na roślinach i zwierzętach, to się okaże w niedalekiej
przyszłości, chociaż i dziś pewne alarmujące symptomy są widoczne.
Zło i
potworność wracają do swoich sprawców w
chwili i postaci nieraz najmniej oczekiwanych. Dlatego też wszelkie nowe
odkrycia i wynalazki biotechnologiczne należy traktować bardzo ostrożnie, z
rezerwą i, jak zalecał profesor M. Czyrwiński, stosować je dopiero po
wielokrotnym i wszechstronnym sprawdzeniu.
Ponad
trzydzieści lat swego życia poświęcił uczony pracom nad badaniem procesu
wzrostu i przybierania na wadze zwierząt hodowlanych. Dopiero po wielu
długotrwałych i uciążliwych doświadczeniach i obserwacjach udało się ustalić
pewne prawidłowości rozwoju tkanki kostnej, mięsnej, tłuszczowej zwierząt i ich
uzależnienie od klimatu, składu chemicznego gleby, okresowości żywienia, od
warunków, w których zwierzę hodowlane jest trzymane. Tym aspektom profesor
poświęcił m.in. swe teksty, opublikowane w 1888 roku: „K woprosu o razwitii trubczatych kostiej i o priedpołagajemoj swiazi
etogo razwitija so smienoj rezcow” oraz „O
razwitii czerepca u swiniej”. Uczony opisał tu m.in. dokładnie wielorakie skutki charakteru żywienia oraz
np. kastracji na rozwój szkieletu i tkanki mięśniowej zwierząt hodowlanych.
Badania wykazały, że obfite żywienie przyspiesza kształtowanie się osobnych
tkanek i organów, lecz w różnym stopniu; np. kształtowanie się kości w tym
przypadku, o ile odżywianie jest intensyfikowane w młodości, może przebiegać
nawet dwa razy szybciej niż w warunkach przeciętnych. Żywienie niedostateczne z
kolei ostro zmienia proporcje między poszczególnymi częściami szkieletu.
Okazało się, iż szkielet zwierząt niedożywionych wcale nie stanowi zmniejszonej
kopii zwierząt karmionych obficie; jest on szkieletem zniekształconym,
dysproporcjonalnym. Mikołaj Czyrwiński odkrył prawidłowość, którą opisał jak
następuje: „Przy złym odżywianiu
najbardziej cofnięte w swym rozwoju pozostają te części szkieletu, które mają
najwyższy współczynnik zwiększania wagi”. To zjawisko jest we współczesnej nauce zootechnicznej zwane
„prawem Czyrwińskiego”. Wpływ niedostatecznego żywienia we wczesnym stadium
rozwojowym nie dotyczy tylko okresu młodości zwierzęcia, lecz pozostaje na całe
życie w postaci nieproporcjonalnych, niedorozwiniętych poszczególnych części organizmu. A więc szkielet nie osiąga
swego pełnego rozwoju, zatrzymuje się na etapie wcześniejszym, co powoduje, że
sztucznie się zahamowuje także i ogólny rozwój organizmu i ciała. Jeśli takie
zwierzę w późniejszym okresie karmić obficie, następuje nadmierny rozrost
tkanki tłuszczowej, ale nie kostnej i mięśniowej. (Prawdopodobnie tego rodzaju
prawidłowości działają także w przypadku ludzkich organizmów, z czego by
wynikało, iż właściwe i obfite odżywianie dzieci powinno należeć do
najważniejszych obowiązków rodziców).
M. Czyrwiński wykazał zresztą, że za
pośrednictwem dobrego żywienia zwierząt we wczesnym okresie ich rozwoju można w
ogóle osiągnąć nawet wydoskonalenie rasy danego gatunku, to jest zwiększenie
jego wagi, siły, dynamizmu witalnego, zdrowia, jak również spowodować
osiągnięcie bardziej harmonijnej budowy ciała, lepszego mleka, ładniejszej
sierści itp. Jeśli takie warunki zapewnić przez kilka pokoleń z rzędu, rasowość
zmienia się na stałe i można mówić o kształtowaniu się nowej, ulepszonej
odmiany danego gatunku np. owiec, co profesor Czyrwiński wykazał
eksperymentalnie i opisał w takich publikacjach, jak „Owcewodstwo i jego ułuczszenije”, „Romanowskaja owca”, „Bonitirowka i
boniterskij klucz” (1889 – 1893). Uczony nawiasem mówiąc brał bezpośredni
udział w pracach selekcjonerskich, mających na celu wyhodowanie nowych odmian
owiec rasowych, posiadających z góry zadane cechy.
***
Profesor
Czyrwiński nie był jedynym znakomitym specjalistą polskiego pochodzenia w Rosji
w dziedzinie weterynarii,
selekcjonerstwa i zootechniki. Można np. nadmienić, że organizatorem i
pierwszym dyrektorem Instytutu Weterynaryjnego w Charkowie był Napoleon
Halicki, a profesorami Jerzy Witowicz, Edmund Ostrowski, Jerzy Poluta, Marcjan
Żorawski, Robert Kunicki, Michał Ławrynowicz. Podobnie wyglądała sytuacja także
na innych uczelniach rolniczych Imperium Rosyjskiego, często gęsto obsadzonych
profesurą rodem z byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego i Królestwa Polskiego.
W 1894 roku
Pietrowska Akademia Uprawy Roli została zamknięta w związku z rozruchami
studenckimi. M. Czyrwiński otrzymał etat w Komitecie Naukowym Ministerstwa
Rolnictwa Rosji, w którym pracował do 1898 roku, kiedy to przyjął ofertę
stanięcia na czele katedry hodowli zwierząt oraz wydziału rolnictwa
Politechniki Kijowskiej. Tutaj pracował na pełnym etacie do 1916 roku, a
później, do 1919, już jako docent emerytowany, wykładał kurs hodowli owiec. Był
doskonałym nauczycielem akademickim, zaangażowanym w wykładaną dyscyplinę nie
tylko umysłowo, ale i emocjonalnie, co się też przekazywało jego słuchaczom.
Znakomity profesor wyszkolił liczny zastęp specjalistów w dziedzinie hodowli
zwierząt, którzy później owocnie pracowali w różnych częściach Imperium
Rosyjskiego i Związku Radzieckiego, wspominając z wdzięcznością swego
ukochanego nauczyciela. Jego zaś podręcznik
akademicki z zakresu hodowli zwierząt pt. „Obszczeje żywotnowodstwo”
w ciągu kolejnych trzydziestu lat wydawano pięciokrotnie.
W 1919 roku
uczony wyjechał do swych synów, mieszkających w Nowoczerkasku. Wojna domowa
czyniła na Ukrainie i w Rosji straszliwe spustoszenie. W końcu 1919 roku M.
Czyrwiński otrzymał zaproszenie do objęcia katedry hodowli zwierząt na
Politechnice Dońskiej i propozycję przyjął, ale zrealizować swego postanowienia
już nie zdążył. Oficjalna wersja radziecka głosiła, że przeziębił się, nabawił
zapalenia płuc i zmarł 5 stycznia 1920 roku. Według innych źródeł: został
zamordowany przez zbolszewizowany motłoch uliczny, polujący na „burżuazyjnych
agentów”, czyli na reprezentantów inteligencji twórczej i naukowej. Na Ukrainie
i w Rosji ten zasłużony uczony jest obecnie uważany za klasyka nauk o
rolnictwie tych krajów.
***
ADAM
DOKTOROWICZ – HREBNICKI
W cieniu
rajskich jabłoni
Urodził się 6 stycznia 1857 w
miejscowości Ciotcze powiatu lepelskiego byłego województwa witebskiego w
starożytnej rodzinie szlacheckiej pieczętującej się herbem rodowym Ostoja. W
tej gałęzi panów Doktorowiczów z reguły używanojako nazwiska już tylko
przydomku „Hrebnicki”. Ojciec Adama, Stanisław, i matka Konstancja z domu
Samiszcze (herbu własnego) nie należeli w tym okresie do rodzin zamożnych, a
gdy władze carskie skonfiskowały także ostatnią majętność ziemską (Obol w
powiecie połockim), sytuacja stała się tak tragiczna, że rodzice nie mieli z
czego utrzymać syna i spłacać należność za naukę w szkole. Niespełna
dziesięcioletniego chłopca zabrała do majątku Turossa jedna z babć i wuj Antoni
Samiszcze, którzy też zajęli się jego podstawową edukacją. W Turossie znajdował
się duży sad jabłoni, grusz, wiśni, śliw różnych odmian. Cały wolny czas, czyli
praktycznie rzecz biorąc, cały swój czas od maja do października spędzał w
przytulnym cieniu tych drzew, które polubił i którym się badawczo przyglądał,
obserwując, jak kwitną, owocują, rosną, chorują. W sposób szczególny
przyciągały go ku sobie jabłonie, roztaczające wokół siebie życzliwe i łagodne
pole biomagnetyczne. Przeznaczenie.
***
Na marginesie
przypomnijmy, iż obecnie jest znanych ponad dziesięć tysięcy odmian jabłoni
hodowlanych oraz trzydzieści trzy tysiące gatunków dzikich. Do największych
producentów jabłek w skali globalnej należą USA, Kanada, Włochy, Niemcy, Wielka
Brytania, Japonia, Szwajcaria, Chiny, Rosja, Ukraina, Białoruś i Polska.
Owoce jabłoni
posiadają nadzwyczajną wartość smakową i odżywczą, a ich nasiona zawierają dużo jodu; 5 – 6 ziarenek wystarczą,
by zaspokoić dzienne zapotrzebowanie organizmu ludzkiego na ten mikroelement.
Spożywanie jabłek ujawnia oddziaływanie lecznicze w przypadku zapalenia
opłucnej, biegunki, otyłości, kamicy nerkowej i żółciowej, nadciśnienia,
schorzeń układu krwiotwórczego i krwionośnego, anemii (niedokrwistości),
stwardnienia tętnic. Natomiast biopole tego drzewa ma ponoć korzystny wpływ na
erotyzm kobiet.
Skoro
zahaczyliśmy o ten temat, warto może napomknąć, iż zarówno tradycja
przednaukowa, jak i najnowsze badania z pogranicza medycyny, fizyki i
dendrologii, ujawniają interesujące fakty
dotyczące wpływu energii
poszczególnych odmian drzew na zdrowie i psychikę człowieka. Z odnośnych
publikacji wynika, iż np. promieniowanie biopola akacji wzmacnia uczucia
ojcostwa i macierzyństwa. Brzoza emanuje delikatne, życzliwe, czułe promienie
łagodzące depresję i smutek; w jej cieniu
stawia się wózek z dzieckiem, a posadzona koło domu odpędza koszmary i
broni przed złymi odczuciami. Przebywanie w cieniu dębu zaleca się osobom
cierpiącym na chroniczne przemęczenie, gdyż jego energia biologiczna jest
przepotężna. Jasion ponoć budzi zdolność jasnowidzenia. Jodła zaś jest jedynym
drzewem dającym energię pozytywną przez cały rok, podczas gdy drzewa liściaste
promieniują tylko wiosną i latem, a w jesieni i zimie ich moc uzdrawiająca
staje się niemal niezauważalna; niweluje ona zmęczenie, rozjaśnia umysł,
uspokaja; dym spalonej gałęzi jodły zabija bakterie. Klon jest drzewem
równowagi i harmonii, uspokaja takie zjawiska neuropatologiczne, jak gniew,
zawiść, złość. Osina ma blokować, pochłaniać i neutralizować ujemną energię
idącą z „tamtego świata”; magowie, czarownicy i ekstrasensi tracą w jej cieniu
swe uzdolnienia; drewno osinowe, jeśli wierzyć pradawnym podaniom wielu
narodów, działa analgetycznie, uśmierza ból stawów, mięśni, a nawet zębów. Sosna
to drzewo spokoju i wysokości ducha, w jej cieniu najlepiej podejmować życiowo
ważkie decyzje. Należy jednak pamiętać, iż podczas gorącej, słonecznej pogody
intensywnie parujące żywice drzew iglastych mogą niekorzystnie wpływać na rytm
serca.
Trudno, oczywiście, powiedzieć, ile w tych
informacjach tkwi obiektywnej wiedzy, ale widocznie „coś w tym jest”…
***
Oczywiście,
Adaś Hrebnicki jako paręnastoletni chłopak nie znał tych cudotwórczych
właściwości, ale wyczuwał intuicyjnie czar i życzliwość tych drzew,
metafizyczny sens ich istnienia jako emanacji Natury – i ostatecznie - Boga. Być może jego uczucia w tym względzie były
podobne do tych, jakie poeta Józef Baran wyraził w wierszu pt. „Mała kosmogonia majowa”:
„za oknem
sad w welonach
zastygły w szalonych
podskokach
wokół gospodarza
wesela: Słońca
zieleń trzepocze
rośnie
pachnie śpiewa kwitnie
ani na moment nie
milknie
w sercu miłosna wrzawa
znów jestem
tym światem
zadziwiony jak dziecko
na zmądrzenie
mam przed sobą
jeszcze całą
Wieczność”.
Żaden czas
jednak nie uczyni z durnia mędrca, choć z człowieka rozumnego może uczynić
głupią, starą małpę… W 1871 roku A. Hrebnicki ukończył w łotewskim Dyneburgu
(obecnie Daugavpils) gimnazjum realne. Podczas nauki wyróżniał się
pracowitością, obowiązkowością, pilnym przykładaniem się do lekcji z
przedmiotów przyrodniczych. Chętnie i świetnie rysował. Zasób wiedzy zdobyty w
gimnazjum okazał siuę dostatecznie obszerny, by młodzieniec – idąc za radą
nauczycieli – wstąpił na studia do Cesarskiego Instytutu Leśnictwa w Sankt
Petersburgu na wydział sadownictwa. Kończąc studia starannie przygotował pracę
dyplomową pt. „Krochmal jako materiał
zapasowy naszych drzew”, w której zamanifestował jednoznacznie, że jest
utalentowanym, samodzielnie i twórczo myślącym badaczem w zakresie
dendrologii, kierownictwo zaś uczelni
uhonorowało jego rozprawę złotym medalem. Tekst okazał się tak solidny, że
autorowi zaproponowano zatrudnienie na stanowisku asystenta w zakładzie hodowli
lasu i inżynierii, z perspektywą doskonalenia zawodowego i awansu służbowego.
Młody
specjalista ofertę zaakceptował, a następnie prowadził badania w dziedzinie
pomologii pod kierunkiem profesorów I. Borodina i N. Montewerde. Wiele czasu
poświęcał samokształceniu, lekturom i przez kilka lat uważnie studiował dzieła
z obranej specjalizacji w różnych językach, przede wszystkim polskim, rosyjskim
i niemieckim. Już wówczas zaczęła w jego umyśle kiełkować idea o samodzielnym
założeniu i prowadzeniu dużego sadu jabłoniowego. Lecz potrzebne ku temu były
niebagatelne środki finansowe, których młody człowiek oczywiście nie posiadał.
W okresie
studiów pan Adam zaprzyjaźnił się z urodzonym na Wileńszczyźnie Władysławem
Stankiewiczem i nieraz spędzał po kilka wakacyjnych dni w jego „małej
ojczyźnie”, w miejscowości Berżeniki (Berżininkai) nieopodal miasteczka Dukszty
(Duksztas) na Wileńszczyźnie. Przecudne krajobrazy, wartkie strumienie, posępne
lasy, rozległe sady okalające zagrody tutejszej szlachty – to wszystko
wywierało zniewalający urok na sercu młodego witebszczanina i w nim zaczęła
powstawać, początkowo nieśmiała, potem coraz wyrazistsza decyzja, by w
przyszłości zamieszkać na tej pięknej ziemi i założyć tu wielki sad, w którym
by można było prowadzić badania naukowe i prace selekcjonerskie. Marzeniu temu
było sądzone po latach stać się rzeczywistością. A tymczasem pan Adam na zabój
zakochał się w siostrze swego przyjaciela Stanisławie Stankiewiczównie; sprawa
stała się poważna i skończyła w 1886
roku szczęśliwie zawartym sakramentem małżeństwa.
Nowo
upieczona rodzina zamieszkała w stolicy imperium, gdzie pan młody od 1892 roku
prowadził w Instytucie Leśnictwa zajęcia w zakresie sadownictwa, a od 1902 miał
rangę profesora nadzwyczajnego. Nie doznał tu nigdy żadnego aktu dyskryminacji
czy nieżyczliwości ze strony władz. Przez wiele lat pracy na tej uczelni,
zwanej w okresie radzieckim Leningradzkim Instytutem Leśnym, profesor Hrebnicki
położył duże zasługi dla rozwoju pomologii, sadownictwa i ogrodnictwa w Rosji i
ZSRR. W 1892 roku wydano w Sankt Petersburgu jego klasyczny podręcznik
akademicki pt. „Uchod za płodowym sadom”, który był wielokrotnie wznawiany
w różnych językach (siódme rosyjskie wydanie ukazało się w 1931 roku, dziesiąte
w 1961).
Urlop,
przypadający na lato, Adam Hrebnicki zawsze spędzał na Wileńszczyźnie, na swych
24 hektarach
ziemi, które dostał w posagu od żony. W pamięci rodziny zachowało się podanie o
tym, jak młody żonkoś tuż po ślubie zaprosił do swych posiadłości kolegów,
opowiadając im przedtem cuda o tych miejscach. Gdy zaś sproszeni goście,
studenci i młodzu naukowcy z Rosji w
żaden sposób nie dostrzegali jakichkolwiek „cudów” w pagórkach porośniętych krzakami
i w pustych polach, gospodarz poprzysiągł: „Za kilka lat miejsce to zamienię w
raj”. I chociaż potem zamierzał ten zakątek Ziemi Wileńskiej nazwać na cześć
żony, ojca i syna Stanisławowem (zgodnie z tradycją polską, gdzie się aż roi od
nazw w rodzaju Izabelin, Wandzin, Janów, Teresin czy Marianowo), przyjęła się z
początku ironiczna, potem zupełnie pozytywna, nazwa Raj, uprawomocniona oficjalnie w 1922 roku.
Jeszcze w
1886 roku pan Adam zaczął gromadzić materiał pomologiczny i rozmnażać go w
szkółce sadowniczej swego teścia. Nieco później, w roku 1890, założył własny
duży sad w zaścianku Staniszki, należącym do rodziny Stankiewiczów. Przez
kilkanaście lat ładnie położony w lekko pofałdowanym terenie sad, nazwany
żartobliwie przez właściciela „Rajem”, powoli
się rozrastał i sięgnął 14 ha .
Był on podzielony na kwartały, jak szachownica, w każdym z których sadzano (na
odległości 6,3 na 6,3 m )
po sto drzew owocowych. W środku każdego kwartału rosły jabłonie, a na ich
skraju grusze. Osobne dzielnice zajmowały drzewka wiśniowe, śliwowe i
czereśniowe, a między rzędami wysadzono krzewy agrestu, czarnej i czerwonej
porzeczki oraz rzędy truskawek. Osobnie posadzono też dwa hektary agrestu,
który jednak po kilku latach wyginął, dotknięty rosą mącznistą. W 1910 roku w
sadzie profesora Hrebnickiego rosło 437 różnych odmian jabłoni, 154 odmiany
grusz, 116 – śliw, 82 – wisien i czereśni. Drzewka pochodziły z Rosji, Chin,
Ameryki Południowej i Północnej, Korei, Japonii, Skandynawii. Wszystkich zaś
odmian drzew i krzewów było tu 1085! Uczony prowadził tu badania naukowe, a
jego placówka należała do najsłynniejszych w Cesarstwie Rosyjskim i całej
Europie.
Podczas
pierwszej wojny światowej sad został znacznie przerzedzony, lecz gdy
Wileńszczyzna po referendum przyłączyła się do Państwa Polskiego (1923),
właściciele uzupełnili go licznymi odmianami drzew i krzewów owocowych,
szczególnie w latach 1927 - 29 i 1932 – 1935. Co prawda niezwykle mroźna zima i
takaż wiosna 1928/29 poczyniła w sadzie katastrofalne spustoszenie (w maju
temperatura raptem spadła do -40 stopni!), ale pan Hrebnicki potrafił
drzewostan odnowić, podobnie jak po równie katastrofalnej klęsce mrozu na
przełomie lat 1939/1940.
***
W tym
miejscu warto zauważyć, iż mrozy dość regularnie nawiedzają Europę i inne
kontynenty, powodując m.in. wiele ofiar śmiertelnych wśród ludności. Według
latopisów greckich zimą 401 i 801 roku mrozy były tak mocne, że zamarzło całe
Morze Czarne. W 859 lód skuł Morze Adriatyckie
tak, że po kanałach Wenecji
chodzono pieszo. Na przełomie lat 1010/11 cały dolny Nil znalazł się pod lodem,
a ludność Afryki Północnej wymierała masowo z chłodu i głodu. W 1322 na Bałtyku
leżał tak gruby lód, że z Danii i Lubeki jeżdżono do Gdańska i Królewca
saniami. W 1326 zamarzło całe Morze Śródziemne; w 1420 panowały w Paryżu takie
mrozy, iż ludzie umierali na ulicy, a z okolicznych lasów wtargały do miasta
stada wilków, które żywiły się ludzką padliną. W 1448 w Burgundii zamarzało wino przechowywane
w piwnicach; podobnież w 1558 w całej Francji wino sprzedawano w kawałkach na
wagę, a dzwony kościelne rozsypywały się od mrozu, gdy próbowały zwoływać
wiernych na nabożeństwa…
W latach
1953/54, 1962/63, 1968/69 potworne mrozy sprawiły mnóstwo awarii technicznych i
innych kłopotów mieszkańcom całego areału eurazyjskiego. W 1985 i 2002 ponownie
zamarzły kanały Wenecji, a na Dunaju i Renie lód osiągnął grubośc 70 cm . Na przełomie lat
2005/06 półtorometrowa warstwa śniegu pokryła setki miast Japonii, Polski,
Rosji, Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Belgii, a nawet Hiszpanii i
Portugalii; doszło do szeregu zawaleń dachów w salach wystawowych i sportowych,
szkołach, blokach mieszkalnych i wiejskich domostwach; na skutek tej klęski
żywiołowej w każdym spośród wymienionych krajów setki osób postradały życie.
Zresztą nie
tylko mrozy powodują tragiczne skutki, lecz także np. burze letnie czy
wyładowania atmosferyczne. Wystarczy nadmienić, iż w każdej chwili nad kulą
ziemską szaleje około 2 tysięcy potężnych burz, co minutę uderza około 6 tysięcy piorunów, powodując
częstokroć szkody materialne a nawet śmierć ludzi. Nie dziw tedy, że profesor
Adam Hrebnicki prowadził w swym Raju systematyczne obserwacje meteorologiczne,
usiłując przewidzieć te czy inne
kataklizmy przyrodnicze i w miarę możności przed nimi jakoś się zabezpieczyć. Co
się oczywiście ze zrozumiałych powodów nie zawsze udawało.
***
Przez
pięćdziesiąt lat sad pomologiczny w Raju był ośrodkiem intensywnych i
wszechstronnych badań naukowych w zakresie przede wszystkim selekcjonerstwa.
Obserwując przez wiele lat właściwości biologiczne drzew owocowych i ich „zachowanie”
w różnych sytuacjach pogodowych, uczony wyhodował szereg odmian najbardziej
odpowiednich do miejscowej strefy klimatycznej, odpornych na mróz, obficie
owocujących, mających owoce o doskonałych walorach smakowych.
W swoich
publikacjach profesor poświęcał wiele uwagi charakterystyce gleb, szczególnie
przydatnych do uprawy sadów i stanowiących jeden z warunków powodzenia w
selekcjonerstwie. Gleba bowiem to delikatna i bardzo niegruba warstwa lekkiego
materiału, pokrywająca twarde skały powierzchni kuli ziemskiej. Jedynie około
10% lądu ma glebę nadającą się do uprawy, reszta to piaski, skały, wieczna
zmarzlina; na każdego mieszkańca ziemi przypada obecnie tylko 0,25 ha gruntów rolnych,
czyli bardzo mało. Stąd głód i wojny w wielu regionach świata, eksperci bowiem
obliczyli, że aby zadowolić potrzeby żywieniowe jednego mieszkańca kraju wysoko
rozwiniętego, potrzeba od 0,5 do 0,7 hektara gleby. A tego nie ma. Stąd
konieczność optymalnego wykorzystanie ziem będących do dyspozycji ludzkości i
bardzo racjonalnego gospodarowania na roli. Nie może to być gospodarowanie
grabieżcze, tak jak to było w USA, gdzie w ciągu ostatnich stu lat areał
gruntów uprawnych zmniejszył się o 25%.
Bywa jednak
i tak, że działalnośc ludzi – odwrotnie – przekształca pustynię w kwitnący sad,
jak to ma miejsce w zespołowych gospodarstwach rolnych w Izraelu, w kibucach.
Tam od momentu powstania tego państwa żydowskiego (1948) obserwuje się, dzięki
przemyślanej, mądrej i pieczołowitej pracy ludzi, olbrzymi rozwój słynnego na
cały świat ogrodnictwa i sadownictwa. Kamieniste pustynie zakwitły i
przekształciły się dla jej mieszkańców w prawdziwą Ziemię Obiecaną. O jak
tytaniczny wysiłek narodu izraelskiego chodzi, świadczy choćby okoliczność, że
statkami oceanicznymi przez szereg lat zwożono tu czarnoziem z Brazylii,
Polski, Południowej Afryki, Iranu i
innych krajów, płacąc za to olbrzymie pieniądze. Uparta, ofiarna praca i
znakomita organizacja procesu społecznego sprawiły, że Izrael jest obecnie jednym z największych na świecie eksporterów
takich owoców, jak pomarańcze, jabłka, gruszki, cytryny oraz… ziemniaki. Nawiasem
mówiąc, przybysze z Litwy, Białorusi, Rosji
i Polski zastosowali w nowej, a jednocześnie historycznej, ojczyźnie
wiele z idei i doświadczeń opisanych przez A. Hrebnickiego w jego artykułach i
książkach. Niemało bowiem ogrodników
izraelskich studiowało w Sankt Petersburgu pod kierunkiem naszego znakomitego
rodaka i stanowiło, oczywiście, grono najuważniejszych jego studentów.
***
W 1939 roku,
gdy Wileńszczyzna została okupowana przez ZSRR, a następnie przekazana Litwie
Kowieńskiej, będący już w podeszłym wieku uczony został zaproszony przez
Litwinów do podjęcia pracy w Litewskiej Izbie Rolniczej w charakterze etatowego
konsultanta i przez trzy lata pełnił te obowiązki, przyczyniając się walnie do
szybkiego rozwoju hodowli sadów na Wileńszczyźnie i w całej nowo upieczonej
Litewskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, wchodzącej w skład ZSRR.
Także w tym okresie Hrebnicki wyprowadzał i upowszechniał liczne odmiany
pierwszorzędnych gatunków jabłoni, takich jak Ananas Berżenicki, Pepinka Jana,
Poniemuńska Biała, Malinówka Gerkońska, Zwycięzca Żwirko i inne, do dziś
dostarczające mieszkańcom Litwy i Białorusi owoców o najprzedniejszych walorach
smakowych i odżywczych.
Podstawowym
dziełem naukowym profesora był jego czterotomowy „Atlas owoców” (po rosyjsku „Atłas
płodow”, opublikowany po raz pierwszy w Sankt Petersburgu w latach 1903 –
1906), w którym autor opisał 80 odmian jabłoni, 20 – grusz, 6 – wisien, 2 –
moreli, 1 – brzoskwini; przy tym zaopatrzył edycję we własnoręczne rysunki,
przedstawiające owoce 46 gatunków dzrew owocowych.
13
października 1941 roku, podczas okupacji niemieckiej, profesor Adam Hrebnicki,
zamieszkały nadal w Staniszkach, zmarł na skutek wylewu krwi do mózgu. Został
pochowany w grobowcu rodzinnym panów Stankiewiczów w Duksztach. Dzieło jego
życia wszelako nie uległo zagładzie ani zapomnieniu.
***
Od roku 1957
w miejscowości Raj, tam gdzie znajdował się sad Adama Hrebnickiego, działa
pomologiczna stacja naukowa, stanowiąca własność Akademii Nauk Litwy oraz (od
1959) szkółka drzew owocowych, z której każdego roku rozprowadza się na cały
kraj dziesiątki tysięcy sadzonek. Dzięki kontynuacji dzieła profesora
Hrebnickiego Litwa jest obecnie krajem kwitnących jabłoni.
W 1961
roku, w 20 rocznicę zgonu wybitnego selekcjonera, otwarto muzeum jego imienia
oraz wzniesiono pomnik (dłuta L. Żuklysa). Na uroczystość został zaproszony syn
profesora Stanisław Hrebnicki, który nie mógł osobiście być obecnym w Raju,
nadesłał z Polski list do organizatorów (przechowywany obecnie w muzeum
duksztańskim) pisząc: „Nie mogąc z powodu
złego stanu zdrowia przybyć na uroczystość odsłonięcia pomnika mego ojca,
profesora Adama Hrebnickiego, przesyłam uczestnikom zjazdu serdeczne
pozdrowienia i życzenia dalszego rozwoju litewskiego sadownictwa. Jestem
głęboko wzruszony tak wspaniałym uczczeniem pamięci mego ojca i bezmiernie
wdzięczny organizatorom tych uroczystości, jak również wykonawcy pięknego
pomnika”.
„Raj” Adama
Hrebnickiego przetrwał nie tylko okres radziecki, lecz i rozwichrzone,
złodziejskie lata ostatniej dekady XX wieku, co może zaiste zakrawać na cud,
gdyż zdemolowaniu i rozszarpaniu uległ wówczas niemal cały majątek narodowy
byłych państw socjalistycznych. Obecnie placówka ta funkcjonuje jako część
składowa Akademii Nauk Republiki Litewskiej.
***
Na
zakończenie przypomnijmy, jako swego rodzaju ciekawostkę, że jabłko przez
tysiące lat było czymś więcej niż po prostu jednym z owoców. W najstarszych
cywilizacjach świata stanowiło obok
kłosu (symbolu życia, chleba, urodzaju) i winogrona (symbolu życiodajnego
napoju, wina, radości życia), unikalny symbol kulturowy znamionujący wieczność,
długotrwałość, dziedziczenie władzy i potęgi. Jabłko dlatego stało się w wielu
mitologiach świata, szczególnie indoeuropejskich, symbolem mocy i władzy,
ponieważ uważano je za pożywienie bogów, dajace im nieśmiertelność. Nimfy
Hesperydy razem z Drakonem chroniły sad bóstw greckich; celtycka Wyspa Szczęścia,
symbolizująca raj, miała nazwę Awallon, czyli Jabłko. W owalnym, okrągłym
kształcie tego owocu zostało również ucieleśnione ogólnoludzkie wyobrażenie o
doskonałości, krąg bowiem uchodzi za idealną formę geometryczną. Litewskie „Obuolys”. Jednocześnie jabłko,
szczególnie duże, trudne jest do utrzymania w garści – tak jak władza: im
większa, tym trudniejsza, a nawet niebezpieczniejsza. Symbolika wielce
wieloznaczna!
Warto również
zauważyć, iż najstarszą literą świata jest znana w wielu językach pisanych w
identycznym „jabłkowym” czy „słonecznym” kształcie, litera „O”, która
występowała już około 1300 roku przed nową erą w alfabecie fenickim. Obecnie
ponad 70 narodowości posługuje się tym dźwiękiem i tą formą graficzną „O”.
Symbol „złotego
jabłka” ogdrywał w dawnych kulturach słowiańskich rolę cudownego środka,
przynoszącego szczęście, zdrowie, życie. W traktatach geografów rzymskich
sprzed ponad dwu tysięcy lat tereny, na których leży obecnie Państwo Polskie,
były opisywane jako kraj, którego
ludność przoduje w pielęgnowaniu wspaniałych sadów jabłoniowych i
eksportuje ten produkt do innych państw.
W mitologii
hebrajskiej ten symbol nie był znany, gdyż jabłonie w dawnym Izraelu nie rosły,
a „jabłko” węża w dziejach Adama i Ewy zjawiło się na skutek nieporozumienia
językowego: łacińskie „malum”, które ma dwa znaczenia – „jabłko” i „zło”, błędnie
zinterpretowano, tłumacząc je na języki nowożytne jako właśnie „jabłko”, choć
musiano tłumaczyć wyłącznie jako „zło”. Stąd w późniejszych mitach
chrześcijańskich jabłko nieraz odgrywało rolę symbolu zła. – Zupełnie skądinąd
niesłusznie i wbrew wielowiekowej tradycji szeregu narodów europejskich. To
nieporozumienie zostało zresztą naprawione w obrębie religii chrześcijańskiej:
jabłko w ręku Najświętszej Maryi Panny lub Dzieciątka Jezus to symbol nowego
życia, uwolnienia się od grzechu pierworodnego, pozbycia się złej
dziedziczności i rękojmii życia wiecznego. Jabłuszka zaś wieszane na drzewku
Bożonarodzeniowym symbolizują ideę powrotu rodzaju ludzkiego do stanu
pierwotnej niewinności, do raju, w którym nie znano zła.
Z kolei sad
jabłoniowy lub drzewo jabłoni stanowi symbol pokoju, rodziny, dobrobytu,
stabilnego ładu państwowego, spokojnego życia w zaciszu wiejskim. Cóż lepszego?
Symbole
symbolami, a w życiu realnym ludzkości jabłka zawsze odgrywały ogromną rolę
jako produkt żywnościowy o niezrównanych walorach smakowych, odżywczych i
leczniczych.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz