BIBLIOTEKA „POLITYKI POLSKIEJ”
DOKUMENTACJA KRESÓW WSCHODNICH
SCorpionomachia
Polemiki
o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015
[MATERIAŁY
PRASOWE]
Wybór
i komentarz:
dr
Jan Ciechanowicz
Warszawa 2018
Redaktor: Dorota
Wadiak
Copyright by Jan Ciechanowicz
Wydanie drugie, przejrzane i uzupełnione
„Musi
się wiele zmienić, by niczego się nie zmieniło”. Gdy jakaś formacja polityczna
chce na trwałe i na dłuższą metę zachować swą dominację, musi od czasu do czasu
pozorować zaprowadzanie w życiu społecznym mniej lub bardziej radykalnych
zmian, a ludzie nie zauważają, że w nowym przebraniu powraca do nich wciąż to
samo.
Uwertura do wielkiego oszustwa
Zmienić, by zachować
W latach 70-tych
wieku XX-go nasiliła się i trwała aż do końca ZSRR rywalizacja o pełnię władzy
i wzajemną nad sobą kontrolę między KGB a KPZR (po stronie tej ostatniej
było MSW i częściowo wojsko). Krach ZSRR był w dużym stopniu skutkiem tej
„bratobójczej” wojny. Zresztą na skutek trwającej kilka dziesięcioleci
negatywnej selekcji w nomenklaturze obu powyżej nazwanych rekinów reżymu
komunistycznego dominował element pod względem intelektualnym i etycznym
najgorszy.
Od około 1975 do
1990 roku tysiące dygnitarzy z aparatu KGB, KPZR, armii, administracji
sowieckiej i krajów tzw. „demokracji ludowej” pozakładało konta w bankach
amerykańskich i szwajcarskich. Odtąd gospodarka radziecka w dużym stopniu
pracowała na nich. Poziom życia ludności spadał, a przywódcy budownictwa
komunistycznego już żyli w „komunizmie”, to znaczy używali życia według ichże
„potrzeb”. W końcu zbrzydła im ich własna obłuda i postanowili dokonać
„transformacji ustrojowej”.
Jesienią 1990 roku
marionetka zachodnich służb Borys Jelcyn czarował w Tatarstanie: „Bierzcie tyle niepodległości, ile potraficie
udźwignąć. I jeśli to będzie pełna niepodległość od Rosji, jest to wasz wybór,
wasza sprawa”. To samo mówił w Baszkirtostanie, Jakucji itd. Mało kto ufał
tym słowom. Uważano je często za przedwyborcze pustosłowie lub, co gorsze, za
prowokację bezpieki. I właśnie na terenach nierosyjskich Jelcyn zebrał najmniej
głosów w wyborach 1991 roku. Ludzie obawiali się kolejnej prowokacji
Moskwy. I to była prowokacja, lecz „odwrócona”. Profesor Dunlop ma rację,
pisząc, że „właśnie Rosja i jej prezydent
Jelcyn odegrali decydującą rolę w likwidacji imperium bolszewickiego ZSRR, i na
tym polega ich zasługa dziejowa”... Dodajmy jednak, że nie mniejsze zasługi
w odgórnym demontażu ZSRR położył także M. Gorbaczow i A. Jakowlew, dwaj
czołowi i najbardziej, obok B. Jelcyna, wpływowi wolnomularze tego kraju.
W. Kuziczkin,
wysokiej rangi oficer KGB, który uciekł, to jest został oddelegowany na Zachód
przez KGB w celu „demaskowania” KGB, pisze o dylemacie przywódców tej
organizacji: „Jeśli założymy, że władza
przejdzie w ręce sił rzeczywiście demokratycznych, to jednym z pierwszych jej
posunięć będzie niewątpliwie rozwiązanie KGB, instytucji znienawidzonej przez
dysydentów. Jeśli w wyniku wojskowego przewrotu do władzy dojdzie Armia,
KGB zostanie zniszczone, nawet gdyby w rządzie zasiadali ortodoksyjni
komuniści. Powód jest bardzo prosty. W Armii wszyscy bez wyjątku nienawidzą
KGB, które odpowiada za bezpieczeństwo w siłach zbrojnych i w związku z tym penetruje
struktury wojskowe. Szanse przejęcia władzy przez samo KGB są mizerne. Nigdy
nie zgodzi się na to Armia, która obaliłaby siłą rządy KGB.” (W. Kuziczkin,
KGB bez maski). W tej sytuacji KGB
urządziło zawrotną karuzelę polityczną, forsując na „liderów”, gdzie się tylko
dało, swoich zaufanych informatorów, jak też autentycznych przeciwników
imperializmu rosyjskiego, oraz „prywatyzując” forsownie do swych kieszeni
ogromne bogactwo narodowe. W ten sposób władza znów pozostała w ręku
bolszewickich kanalii. Ale stało się to możliwe tylko na skutek karkołomnych
manipulacji i wyjątkowo zręcznych przekrętów bezpieki, zrealizowanych na
skalę międzynarodową.
Na skutek
niedołężnego kierownictwa i złodziejstwa nomenklatury gospodarka radziecka
całkowicie się załamała w latach 80-tych. W takich warunkach poziom życia ludzi
stale się obniżał. „Doszło do tego, że
trzeba było wprowadzić kartki na produkty żywnościowe. Poprzednio system ten
obowiązywał w latach drugiej wojny światowej. Rozpuszcza się pogłoski, że
powodem trudności są reformy Gorbaczowa. Nie ma wątpliwości, że jest to robota
aparatu partyjnego. To nic nowego. Taką samą taktykę zastosowano w 1964 roku,
przygotowując opinię publiczną do obalenia Chruszczowa.
Bardzo to komplikuje sytuację Gorbaczowa. Z jednej
strony jest pod naciskiem aparatu partyjnego, który nie chce reform, z drugiej
różne organizacje opozycyjne [inspirowane lub wręcz założone przez KGB – uwaga
J.C.] domagają się reform radykalnych.
Gorbaczow musi ustawicznie manewrować pomiędzy tymi siłami... Cały czas jednak
w kraju narasta niezadowolenie. Znaczna część społeczeństwa jest rozczarowana
wynikami przebudowy, a właściwie w ogóle jej brakiem... Cierpliwość ludzka nie
jest bezgraniczna, szczególnie po okresie tak długiego oczekiwania. Najwyraźniej
zostało to zademonstrowane w Europie Wschodniej, gdzie znienawidzone dyktatury
upadły jedna po drugiej. W Rumunii dyktatora rozstrzelano, w innych krajach
staną zapewne przed sądem. Ci komuniści, którzy jeszcze utrzymują się przy
władzy, szybko wyrzekają się ideologii tak zdecydowanie znienawidzonej przez
ich narody.
W Związku Radzieckim w zasadzie nadal nie ma
żadnych zmian”... (Władimir Kuziczkin, KGB bez
maski, Warszawa 1991, s. 352-353). Czyż to nie dziwne, że oficer
komunistycznej bezpieki (później powróci do Moskwy) tak ostro demaskował reżym
komunistyczny? W KGB uważano, że Partia, która przez swoich przywódców
określana była jako „rozum, honor i
sumienie naszej epoki”, w rzeczywistości przeobraziła się w organizację
mafijną, przegniłą do samych korzeni. Swoją pozycję kierowniczą utrzymywała
jedynie siłą” – pisze W. Kuziczkin. Dlatego, gdy w sierpniu 1991 roku
odgrywano w Moskwie farsę puczu (ale farsę brzemienną w groźne skutki) Kolegium
KGB ZSRR już w pierwszym dniu jednogłośnie potępiło własną prowokację i ogłosiło,
że KGB jest przeciwko „spiskowcom”.
Przed 1990 KPZR
zabraniała jakiejkolwiek poważnej krytyki tego, co się w kraju działo, i tym
popychała go do zguby. Coś lepszego wynajdzie przecież tylko ten, kto
skonstatuje: „to nie jest dobre i powinno
być ulepszone”. Ale starannie dbano o to, by nikt nie zawołał, że król jest
nagi.
Nieco później
wszystko się posypało. Układ Warszawski rozpędzony został przez KGB, które
uważało go za „zastępy żarłocznych
obywateli krajów socjalistycznych, żerujących na sowieckiej gospodarce”.
Zmiany jednak, które nastąpiły po przełomie 1990/91, dotyczyły nie istoty
rzeczy, lecz jej formy. Jeśli przedtem rządzono za pomocą terroru i fałszu, to
później za pomocą fałszu i terroru. Zmieniono nie metody, lecz ich kolejność w
użyciu. Na Litwie np. agenci i agentki KGB, którzy ongiś z potajemnie
schowanymi w kieszeniach i torebkach miniaturowymi magnetofonami
zapisywali w kościołach na zlecenie bezpieki sowieckiej kazania
„nieprawomyślnych” księży, Polaków i Litwinów, stanęli z dnia na dzień na
czele „świętych” stowarzyszeń i czasopism propagujących prawdy wiary, jak np. „Logos”. Jednym z najczynniejszych
„obrońców” niepodległości Litwy i policyjnej „demokracji” stał się w Wilnie
arcybiskup wileński i litewski Chryzostom, również wieloletni zausznik KGB.
Spektakularne
burzenie pomników Lenina, jako typowe pozorne działanie zastępcze, inspirowane
przez najgorszy złodziejsko-komunistyczny element, monopolizujący jednocześnie
wszelką władzę (w tym duchową) i majątek narodowy w swym ręku – to było
gigantyczne oszustwo, ciąg dalszy oszukańczego „budownictwa komunizmu”, a nawet
swego rodzaju jego pomyślne ukoronowanie, tworzące ów „raj na ziemi” dla
najgorszych bolszewickich wyrzutków, którzy kończyli swój „historyczny eksperyment”
kolejnym aktem bandytyzmu gospodarczego i politycznego, zagarniając pod pozorem
prywatyzacji i demokratyzacji całość majątku narodowego i władzy w swe
ręce. Jak słusznie pisał Jan Maria Jackowski w znakomitej książce Bitwa o Polskę (1993): „Wielu dzisiejszych bojowników o
„niezależność dziennikarską”, „obiektywizm”, „pluralizm” i „fachowość” to
funkcjonariusze dawnego „frontu ideologicznego”... Dziś chcą oni za wszelką
cenę odreagować swoje dawne zniewolenie, ale stosują stare, dobrze przyswojone
metody działania. Z gorliwością neofity wyszukują więc cele ataku, nad którymi
pastwią się z tym większą energią, im bardziej pragną zapomnieć swoje dawne
lokajstwo”. Działają i oczerniają brutalnie, podle, bezwzględnie, nie
oglądając się ani na fakty, ani na przyzwoitość. „Poglądy i światopogląd – kontynuuje Jackowski – tych ludzi określa fakt, że do
dziennikarstwa, zwłaszcza do ważniejszych tytułów prasowych oraz radia i
telewizji, byli rekrutowani prawie wyłącznie ludzie „sprawdzeni”, gwarantujący
lojalność wobec władzy”.
Szczególnie
wyróżniała się swym chamstwem, zakłamaniem i pogardą do inteligencji czytelnika
rzekomo „najlepiej robiona gazeta w Polsce” – mianowicie „Gazeta Wyborcza”. Jan Maria Jackowski poświęcił jej znaczne
miejsce, gdyż miała ona niekwestionowane „osiągnięcia” w skandalicznym
ogłupianiu swych odbiorców: „Ulubioną
metodą działania „Gazety Wyborczej” jest dość prosty zabieg polegający na ośmieszaniu wszelkich autorytetów, na
walce z Kościołem, wyszydzaniu partii politycznych i wmawianiu Polakom, że są
do niczego nie zdolni... Stylistyka redagowania tego dziennika posługuje się
takimi wynalazkami, jak bezlitosne kopanie przeciwników politycznych i
bezpardonowe kłamstwa.
Istnieje przekonanie, że „GW” jest atrakcyjną i
fachowo robioną inicjatywą wydawniczą. Jest ono o tyle niesłuszne, że w pojęciu
fachowości, obok poziomu warsztatowego, mieści się również rzetelność i etyka
zawodowa. A tego wszystkiego na próżno byłoby szukać u fundamentalistów
„europejskości” i ortodoksów humanizmu laickiego, którzy robią „Gazetę”;
najlepszym dowodem są ciągle zamieszczane sprostowania do kłamliwych i nie
sprawdzonych informacji, które są tak preparowane, aby ilustrowały z góry
założoną tezę. Socjologowie znają to zjawisko, polegające na tym, że fanatycy
nie potrafią właściwie opisać rzeczywistości. W miejsce faktów wprowadzają
własne pragnienia lub uprzedzenia. Wielowątkowe widzenie świata sprowadzają do
prostego i jednoznacznego obrazu, który ma zagłuszyć wątpliwości czy
sprzeczności. Społeczeństwo – poza Strażnikami z Unii Demokratycznej, Kongresu
Liberalno-Demokratycznego i reformatorów PZPR – jest ciemne i głupie. Kościół
jest konserwatywny, a Polacy zaściankowi i niezdolni do niczego... Ideologowie
„Gazety” są „chorzy z nienawiści” do wszystkiego co narodowe, polskie i
katolickie”... Tyle Jackowski.
W Polsce były też
nagminnie uprawiane „donosy na Polskę” na łamach zagranicznych środków
przekazu. Z. Bujak, B. Geremek, A. Michnik czy M. F. Rakowski przestrzegali
świat przed „mętnymi frazesami
katolickiego państwa narodu polskiego”,
„zoologicznym antykomunizmem”, ksenofobią, antysemityzmem, szowinizmem,
zaściankiem, słowem, „niezgułowatą Polską”.
Dzięki terrorowi informacyjnemu nie tylko świat wyrobił fałszywe pojęcie o
Polsce, ale i Polacy wciąż nie mogą wyrobić prawdziwego obrazu samych siebie i
swej Ojczyzny. Michnik bowiem kłamie bez zająknięcia, a prawda nie przechodzi
mu przez przepite gardło. Ma też do usług liczną sforę starych i młodych psów,
wytresowanych w rozszarpywaniu na kawałki każdego, kto nie chce ulec ich
kryminalnemu despotyzmowi, kto ma głowę na tyle mocną, by drwić z prymitywnego
szulerstwa tych małomiasteczkowych kieszonkowców, zachłystujących się sprytem
swych brudnych złodziejskich palców. „Europejczyków”
– czytamy w „Bitwie o Polskę” – cechuje brak tolerancji oraz narzucanie
innym własnych „złotych” myśli wszelkimi środkami; agresywną retoryką zwalczają
wszystkich, których poglądy odbiegają od ustalonych przez nich norm i standardów zachowań. Najbardziej
nienawidzą tych, którzy się nie zeszmacili, nie donosili, nie byli reżimowymi
maskotkami, karierowiczami. I oto nagle ta rzesza uczciwych ludzi jest
oskarżana o ksenofobię, wsteczność, nacjonalizm” – ba, o komunizm, jeśli
wymyśli się do tego jakiś cyniczny „pretekst”...
Unia Demokratyczna
[obecnie Platforma Obywatelska i PiS – przyp. J.C.], to typowa kryminalna mafia
polityczna, traktująca czysto instrumentalnie Państwo Polskie jako coś będącego
na tejże mafii usługach, świadomie stosowała metodę kreowania tzw. „faktu prasowego” (idea Geremka). Istota
tej dialektycznej koncepcji sprowadza się do tego, że wystarczy fałszywą
informację odpowiednio nagłośnić, powtórzyć wiele razy, a uzyska się dla jej
treści intelektualną, moralną, polityczną legitymację. Jest to dokładnie ta
sama metoda, którą stosowała ongiś prasa hitlerowska i stalinowska, a
wychodząca z założenia, że „kłamstwo
powtórzone tysiąc razy staje się
prawdą”. Zważywszy zaś, jaka rzeka milionów płynie do kasy prasy
polskojęzycznej tego typu z Zachodu i ze Wschodu, natykając się na każdym kroku
na edycje manipulacyjne, nie dziwmy się, że substancja mózgowa mieszkańców
Kraju została rozwodniona w tak dużym stopniu, że akt politycznego
przebieraństwa antynarodowej komunistycznej nomenklatury przez długi czas
entuzjastycznie tam odbierano jako rzekomą „demokratyzację” i odzyskanie
wolności. Nie takiej demokracji i nie takiej jednak wolności oczekiwali ludzie.
1980
16 maja 1980 roku
na łamach ukazującego się w Warszawie tygodnika „Przyjaźń” ukazał się materiał pt. „O polszczyźnie kresowej”, w którym można było przeczytać: „Doktor filologii Wiaczesław Werenicz jest
pracownikiem naukowym Instytutu Językoznawstwa Akademii Nauk Białoruskiej SRR.
Zajmuje się on badaniami polszczyzny kresowej, jako że od kilkunastu lat w
Związku Radzieckim prowadzone są studia nad językiem i folklorem ludności
polskiego pochodzenia zamieszkującej w ZSRR, której liczba sięga dziś ponad
milion osób. Zamieszczamy poniżej obszerne fragmenty rozmowy z dr. Wereniczem,
którą przeprowadził J. Ciechanowicz na łamach „Czerwonego Sztandaru”, gazety
wydawanej w języku polskim w Wilnie.
– Czym właściwie jest „polszczyzna kresowa”, jakie
są jej źródła?
– Polski dialekt kresowy sięga swymi
korzeniami w głąb wieków, około pół tysiąca lat wstecz. Powstał on w wyniku
historycznie ukształtowanych stosunków politycznych, kulturalnych i
społecznych, które umożliwiły szerokie rozpowszechnianie się języka polskiego
na Ukrainie, Białorusi, Litwie i Łotwie. Przynależność do wspólnego państwa –
Rzeczypospolitej – oraz napływ i osiedlanie się na tych ziemiach polskiej
ludności doprowadziły z biegiem czasu do masowego polonizowania wyższych i
średnich warstw ludności miejscowej. Dialekt kresowy powstał więc dzięki
przeniesieniu polskiego języka literackiego na podłoże ukraińskie lub
białorusko-litewskie. Skutkiem takiego właśnie rozwoju polszczyzna kresowa nie
ma analogii z żadnym z polskich dialektów ludowych i znacznie się różni od
języka powszechnie używanego w Polsce.
– Jest to jednak problem, dookoła którego narosło,
jak się wydaje, sporo nieporozumień, uprzedzeń, nie zawsze pozytywnych emocji...
– Tak. Sam temat polszczyzny kresowej, który
w Rosji przedrewolucyjnej wiązano z kwestią polską, zawsze należał do zagadnień
najtrudniejszych, niezmiernie ostrych i drażliwych. Carat był żywotnie zainteresowany
w sztucznym rozdmuchiwaniu tej kwestii, w podjudzaniu przeciwko sobie różnych
narodowości. W wieku XIX ziemie Ukrainy, Białorusi, Litwy i Łotwy stały się
areną zaciętych walk ideologicznych i politycznych pomiędzy przedstawicielami
prorządowej polityki rusyfikacyjnej a zwolennikami obrony zdobyczy
polonizacyjnych. Miejscowa ludność chłopska stroniła zazwyczaj od tych zmagań.
Niestety, ciężar tych dawnych stosunków i powikłań dziejowych niekiedy daje się
odczuć do dziś. A przecież nie sposób, powiedzmy, negować faktu, że polszczyzna
kresowa w ciągu kilku stuleci pełniła funkcje pośrednika między kulturą
zachodnioeuropejską (w tym polską) a ruską i litewską. Przy czym wpływy
kulturalne przekazywane były w obydwu kierunkach.
– Kulturze polskiej dały te ziemie jej
najwspanialsze nazwiska w dziedzinie nauki, sztuki, państwowości. Mickiewicz,
Słowacki, Kraszewski, Moniuszko, Kościuszko, Sienkiewicz i wielu innych twórców
kultury polskiej tu się urodziło lub stąd się po mieczu czy po kądzieli
wywodziło.
– Niewykluczone, że właśnie ten szczególny
klimat, jaki tworzony jest przez współistnienie na jednym terenie różnych
kultur i narodowości, sprzyja wzrastaniu talentów. Przecież także wielu twórców
kultury białoruskiej stąd się wywodzi. Wiele rzeczy „przeminęło z wiatrem”, ale
zainteresowanie tymi terenami, ich kulturą, tradycją, językiem nie słabnie ani
w Polsce, ani w Związku Radzieckim. W języku kresowym powstały po wojnie dzieła
pisarzy polskich, m.in. Haliny Anderskiej, Edwarda Redlińskiego, Stanisława
Bielikowicza. Wielu innych twórców nie stroni od używania w swych dziełach
barwnych „kresowizn”...
– Na ten temat napisała ciekawą, wydaną przed paru
laty w Krakowie monografię profesor Zofia Kurzowa...
– Naukowcy z obydwu krajów wychodzą z
założenia, że obiektywne zbadanie tych spraw może się tylko przyczynić do
umocnienia przyjaźni między naszymi narodami. Nieprzypadkowo w ostatnim
piętnastoleciu daje się zauważyć w ZSRR dynamiczny rozwój badań
polonistycznych. Prężne, silne ośrodki naukowe (lub poszczególni znakomici
uczeni) działają w Moskwie i Leningradzie, Irkucku i Samarkandzie, Mińsku i
Lwowie, Wilnie i Rydze. Obywatele radzieccy coraz głębiej poznają bogactwa
kultury polskiej, a dla Polaków coraz bliższe staje się nasze życie kulturalne.
– Jakie były początki badań dialektu kresowego?
– W 1966 roku zorganizowaliśmy
międzyrepublikańskie grupy badawcze. W skład których weszli naukowcy z Litwy,
Białorusi, Ukrainy, Łotwy, Kazachstanu, Federacji Rosyjskiej. W ciągu trzynastu
lat zbadaliśmy ponad 70 miejscowości w pięciu republikach, w których mieszkają
Polacy. W radzieckich i zagranicznych pismach naukowych zamieściliśmy ponad 60
artykułów poświęconych dialektowi kresowemu. W 1973 r. ukazały się dwa tomy
„Gwar polskich w ZSRR”. „Czerwony Sztandar” jako pierwszy zamieścił wówczas ich
recenzje. Później przyszły kolejne, zarówno w Polsce, jak i w ZSRR, bardzo
pochlebne.
– Pisaliśmy wówczas, że przygotowywane są do druku
dwa dalsze tomy, a tymczasem jakoś o nich cicho...
– Jeszcze w 1978 roku oba tomy zostały
przygotowane i zatwierdzone do druku, mamy jednak kłopoty z bazą poligraficzną,
m.in. z czcionkami łacińskimi i dodatkowymi znakami dialektycznymi. Niedawno
doszliśmy do porozumienia z Komitetem Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk w
sprawie wspólnych edycji niektórych prac dotyczących
polsko-wschodniosłowiańskich kontaktów językowych.
– Jaka jest geografia polskiego dialektu kresowego
na terenie ZSRR?
– Najaktywniej język polski jest używany w
strefie litewsko-łotewsko-białoruskiego pogranicza, gdzie Polacy mieszkają w
dużych zwartych skupiskach. Na pozostałych terenach osiedla polskie stanowią
mniejsze lub większe wyspy w obcym otoczeniu etnolingwistycznym. W tej sytuacji
Polacy przejmują z reguły język otoczenia używając języka ojczystego tylko w gronie
rodzinnym. Niekiedy już tylko starsze pokolenie zna swój język dobrze, średnie
słabiej, a młodsze, zdarza się, że i wcale. Ludność po prostu zaczyna używać
tego języka, który funkcjonuje w urzędach, szkolnictwie, życiu społecznym. Jest
to zazwyczaj język danej republiki związkowej, ale częstokroć też – język
rosyjski.
– Można przypuszczać, że badania dialektu kresowego
mają też znaczenie ogólniejsze dla językoznawstwa?
– Na pewno. Przecież my badamy polski język w
powiązaniach z innymi językami funkcjonującymi na terenach pogranicza obok
siebie. Obserwujemy wzajemne oddziaływanie na siebie języków, obserwujemy
ogólne prawidłowości podobnych procesów i ich powiązania z procesami
społecznymi, ekonomicznymi, politycznymi, kulturowymi i itp. Rezultaty naszych
badań zostaną podsumowane w pracy pt. „Polski dialekt kresowy”, w której
ukażemy genezę, etapy rozwojowe i mechanizmy funkcjonowania tej gwary, no i
oczywiście przedstawimy wnioski wynikające z naszych badań dla językoznawstwa
jako takiego.
– Jakim dorobkiem mogą się jeszcze poszczycić nasi
badacze?
– Niech to zilustrują liczby. W ubiegłych
latach obroniono w ZSRR 4 rozprawy doktorskie poświęcone polszczyźnie kresowej;
Instytut Językoznawstwa Białoruskiej Akademii Nauk posiada dziś kartotekę
leksyki gwar polskich w ZSRR zawierającą ponad 220 000 jednostek, ma także
fonotekę tekstów gwarowych. Przygotowujemy do druku zbiór dialektycznych
tekstów polskich oraz zbiór polskich kresowych pieśni ludowych (wraz z nutami).
Ten ostatni zbiór zwłaszcza wzbudzi zainteresowanie czytelników, pozwoli nie
tylko na poznanie polszczyzny kresowej, ale i da wyobrażenie o dawnych i
obecnych losach Polaków zamieszkałych w ZSRR, o ich tradycjach i zwyczajach,
zmianach w sposobie myślenia i sposobie życia.
– Może jeszcze kilka słów o współpracy z polskimi
naukowcami...
– Od połowy lat pięćdziesiątych prowadzone są
w Polsce badania języków wschodniosłowiańskich i litewskiego, kontaktów
językowych polsko-ukraińskich, białoruskich, litewskich, rosyjskich, a ostatnio
także – integracji językowej na Ziemiach Odzyskanych. Będąc w ubiegłym roku w
Warszawie i Krakowie, na zaproszenie Komitetu Językoznawstwa PAN wygłosiłem
odczyty m.in. o naszych badaniach polszczyzny kresowej. Opracowaliśmy tez z
polskimi naukowcami wstępne założenia dalszych wspólnych przedsięwzięć.
1985
Proces erozji
reżimu komunistycznego rozpoczął się o wiele wcześniej. W 1985 roku, pełniłem
wówczas obowiązki docenta Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu
Pedagogicznego (obecnie Uniwersytet Edukologii), demokratyzacja, a raczej
rozprężenie reżymu radzieckiego, posunęło się już tak daleko, że można było
sobie „pofolgować”. Postanowiłem i ja, na własną rękę, nawet nie konsultując
sprawy z kierownikiem Katedry Filozofii Instytutu Pedagogicznego, zupełnie
odstąpić od oficjalnego programu nauczania w zakresie etyki, religioznawstwa i
filozofii. Choć od samego początku, to jest od roku 1973, wprowadziłem znaczne
odchylenia od programu, który urzędowo obowiązywał, zapoznając studentów z
autentycznymi skarbami myśli ogólnoludzkiej, a sprowadzając do minimum
wykłady z oficjalnej filozofii marksistowskiej, teraz jednak zdecydowałem się
na zupełne odejście od niej. Oczywiście, trzeba było się liczyć z
okolicznością, że co piąty student donosił na kolegów i wykładowców, a zresztą
nigdy wśród nich nie brakowało i pewnego odsetka „entuzjastów”, co to „nie
mogli nie donieść”. Ale podjąłem to ryzyko. Studenci w ogromnej większości byli
niesłychanie zadowoleni z treści zajęć, „entuzjaści” zaś mieli miny
zakłopotane. Wiem, że donosili, uprzedzali mnie (ale dość łagodnie, bez
przekonania i „po ojcowsku) zarówno rektor Jonas Aničas, jak też dziekan
Włodzimierz Czeczot czy kierownik katedry Vaclovas Makarevičius. Wyczuwało się,
że zostali oni poinformowani o moich „wykroczeniach”, ale widocznie i litewscy
oficerowie bezpieki nie zamierzali przedsiębrać w stosunku do mnie jakichś
zdecydowanych kroków, choć pro forma
poinformowali o wszystkim moich przełożonych. Ci zaś, też pro forma, zrobili mi „uwagę”. Przyjąłem to do wiadomości i...
robiłem swoje – ku zgorszeniu „entuzjastów”, (którzy zresztą w okresie
późniejszym objeżdżali Polskę z bajkami o tym, jak to Ciechanowicz „zamęczał
studentów filozofią marksistowską”, – ludzka podłość jest niesamowita!).
Ponieważ pracowałem zarówno z grupami litewskimi, jak też polskimi i
rosyjskimi, zauważyłem dużą różnicę w reakcji studentów na moje odejście od
programu na korzyść poznania klasycznej tradycji kulturalnej. Najżyczliwsi byli
Litwini, reagowali w stu procentach z aprobatą, wydaje się, że
dobrowolnych donosicieli wśród nich w ogóle nie było. Dalej szli Polacy, tu
zauważało się u „entuzjastów” istotne rozdrażnienie. I bardzo chłodno – w
większości – przyjęli moją „reformę” słuchacze z grup rosyjskich. Tutaj
dezaprobata i podejrzliwość dominowały, choć mniej więcej co trzeci student był
zadowolony (nawiasem mówiąc, byli to bez wyjątku albo Żydzi albo Litwini; i
jedni i drudzy mieli dość oficjalnej indoktrynacji i woleli słuchać czegoś
niekonwencjonalnego). A więc w przedmiocie „Etyka” omawiałem ze słuchaczami
dwadzieścia podstawowych zagadnień:
1. Etyka jako filozoficzna nauka o
moralności.
2. Etyka w Starożytnym Egipcie.
3. Etyka w Starożytnych Indiach.
4. Etyka w Starożytnych Chinach.
5. Nauki moralne „siedmiu mędrców greckich”.
6. Etyka Epikura.
7. Etyka cyników.
8. Teoria moralna L. A. Seneki.
9. Nauki etyczne Marka Aureliusza.
10. Etyka judaizmu.
11. Etyka chrześcijaństwa.
12. Teoria etyczna Barucha Spinozy.
13. Imperatyw kategoryczny Immanuela Kanta.
14. Etyka utylitaryzmu (Bentham).
15. Etyka hedonizmu.
16. Etyka a seksualność.
17. Fenomenologia zawiści.
18. Sumienie jako zjawisko etyczne.
19. Etyka ekologiczna.
20. Zagadnienia zawodowej etyki nauczyciela.
Studenci piątego
(ostatniego) roku nauczania mieli obowiązkowy kurs religioznawstwa, który
pierwotnie był zwany jako „ateizm naukowy”. Gdy w 1988 roku powierzono mi
prowadzenie także tego przedmiotu, zupełnie zignorowałem bzdurny program
zatwierdzony przez ministerstwo oświaty i prowadziłem zajęcia według mego
osobistego programu, który wyglądał jak następuje:
1. Pojęcie religii, jej istota.
2. Historyczne formy religii.
3. Religia a moralność (Platon, Wojtyła).
4. Nauka a religia (wiedza a wiara).
5. Rola religii w życiu
państwowo-społecznym.
6. Funkcje religii.
7. Chrześcijaństwo i jego odmiany.
8. Islam.
9. Religie Indii (hinduizm, dżinizm i in.).
10. Buddyzm.
11. Judaizm.
12. Ateizm i jego odmiany.
Jeśli chodzi
natomiast o filozofię, którą wykładałem niezmiennie od 1973 roku, to od 1985
tematy egzaminacyjne z przedmiotu „Propedeutyka filozofii poprzez historię
filozofii” wyglądały w następujący sposób:
1. Filozofia
starożytnego Egiptu (Księgi Zmarłych, Nauka Ptahhotepa, Księgi Piramid, Papirus z Leyden,
Nauki Amenomope, Myśli pisarza Ani). Ideał „życia cichego”. Idea jedynoboża.
2. Filozofia
indyjska (Księgi Manu, Wedy, Upaniszady).
Ideał wolności duchowej. Bóg jako „tchnienie” wszechświata. Asceza jogistyczna
jako droga do doskonałości. Cześć dla życia w filozofii dżinizmu.
3. Filozofia
żydowska (Stary Testament: Księga Koheleta, Księga przysłów Salomona, Mądrość Syracha, Księga Mądrości, Talmud). Ideał
życia moralnie wzniosłego.
4. Filozofia
chińska (Dialogi Konfucjańskie). Cnota i uczciwość jako podstawy życia jednostkowego
i państwowego.
5. Jońska
filozofia przyrody. Poszukiwania pratworzywa świata: Od Talesa z Miletu do W.
Lenina i P. Teilharda de Chardin.
6. Siedmiu mędrców
greckich. Nie każdy jest matematykiem, ale każdy jest człowiekiem. Sentencje
moralne Solona, Chilona, Pittakosa, Biasa, Kleobulosa, Periandra, Talesa.
7. Filozofia
Epikura. Idea izonomii kosmicznej. Ideał umiarkowanego hedonizmu. Eklektyzm.
8. Cztery cnoty
kardynalne w ujęciu Platona i Karola Wojtyły.
9. Stoicyzm
rzymski (Seneka, Listy moralne do
Lucyliusza, Marek Aureliusz, Rozmyślania).
10. Filozofia
prawa Cycerona.
Jako literaturę
obowiązkową poleciłem studentom nie utwory Marksa, Engelsa i Lenina, lecz
dzieła Arystotelesa, Platona, Cycerona, Seneki, św. Augustyna, Schopenhauera,
Fromma, Mouniera, Adorna i innych autentycznie wybitnych myślicieli, o które co
prawda było trudno nawet w bibliotekach publicznych, ale które wypożyczałem
słuchaczom z własnego księgozbioru i które, jak wiem, były czytane z
ogromną satysfakcją i wielkim pożytkiem. Byłem szczególnie zadowolony z
okoliczności, że często studenci jakoby „gubili” moje książki i nie zwracali
ich mnie. Myślę, że te moje „odchylenia” wiele napsuły krwi osobom związanym z
bezpieką sowiecką. Nie udało się im wówczas „ukręcić mi łba”, ale dobrze mnie
zapamiętali i wciąż czekali na odpowiednią chwilę, a ta miała nadejść – w
okresie pomieszania umysłów i zamętu, już niebawem, w trakcie „pierestrojki”
M. Gorbaczowa.
1986
W tym roku udało
się jakimś cudem opublikować na łamach „Czerwonego
Sztandaru” dość obszerne opracowanie pt. „Z dziejów Uniwersytetu Lwowskiego. Przybytek muz łagodnych”, przedrukowane
następnie przez czasopismo „Opole”
(1987, nr 8, str. 7-10), a później zamieszczone także w książce „Na wschód od Bugu” (Chicago 1991).
Niedługo po
opublikowaniu tego materiału nadszedł do redakcji „Czerwonego Sztandaru” list protestacyjny ze Lwowa, w którym
znalazły się następujące zdania (zachowujemy język oryginału): „Szanowna redakcjo. Przypadkowo trafiła nam
do rąk Wasza gazeta z artykułem o Uniwersytecie Lwowskim (autor Jan
Ciechanowicz), wydrukowanym w dwóch numerach grudniowych za 1986 rok. Mile nam
jest, że wileński dziennik pamiętał o jubileuszu Wszechnicy Lwowskiej i
wydrukował aż tak obszerny materiał.
Ale trochę nam przykro, że autor w swych
rozważaniach nie zawsze jest obiektywny. Na przykład, w pierwszej części
artykułu dokładnie są opisane różne szkoły katolickie, nawet Collegium
Nobilium, założone dopiero w 1749 roku. Ale tylko jednym zdaniem wspomina się o
brackich szkołach prawosławnych, i to tylko w związku z konkurencją, jaką
stanowiły dla szkół katolickich. A przecież przemilczanie znaczenia tych szkół
robi artykuł jednostronnym i nie odzwierciedla w pełni sytuacji szkolnictwa we
Lwowie przed założeniem uniwersytetu.
Wspomnijmy chociaż szkołę bracką Stawropigijską,
która to, założona przez mieszczan lwowskich, stała się pierwowzorem dla wielu
innych szkół brackich na Ukrainie, w tym dla szkoły Kijowskiej, późniejszej
akademii Kijowsko-Mogilańskiej. Wykładano w tej szkole gramatykę, retorykę,
filozofię, arytmetykę, łacinę, język grecki, starocerkiewny... Wykładowcami
szkoły byli znani działacze nauki i kultury – Kuryło Starowerecki, Iwan
Borecki, Pawło Berynda, Stefan i Ławrentij Zyzanii (ostatni opublikował w
Wilnie „Gramatykę słowiańską” i „Elementarz”). Lwowskie bractwo, do którego
należała szkoła, było patronem, a później właścicielem, lwowskiej (a propo –
pierwszej w mieście) drukarni Iwana Fiodorowa, kontynuowało jego działalność,
wydawając książki religijne i cywilne, które rozchodziły się nie tylko po
Ukrainie, ale były znane w Rosji i w krajach Bałkańskich.
Główna zaleta szkoły Stawropigijskiej – jej
demokratyzm – prawo wstępu mieli, w odróżnieniu od Collegium Nobilium, nawet
najbiedniejsi, którzy za nauczanie nie płacili. Patronami szkoły byli hetman
zaporoski Sahajdacznyj, Wiśniowieccy, książę Ostrogski, zresztą wspominany w
artykule, ale, niestety, nie w związku ze szkołą Stawropigijską.
Jest w artykule Ciechanowicza pewne miejsce prawie
tajemnicze: „gdy w połowie XVII wieku Lwów otoczony został przez wielokrotnie
liczniejsze niż załoga miasta oddziały przeciwnika”... Kto był tym
„przeciwnikiem”? Dlaczego jest przedstawiany incognito? Czy imię Bohdana
Chmielnickiego straszy autora do dnia dzisiejszego?
Śmieszne jest zachwycanie się litością władz
miejskich nad losem żydów lwowskich w czasie oblężenia. Nie litość kierowała
magistratem lwowskim, a wyrachowanie, bo gminy żydowskie zawsze dawały znaczny
dochód do kasy miejskiej. A litości w stosunku do gmin żydowskich nigdy nie
było. O tym świadczą liczne napady i mordy. W swoich zachwycaniach autor jest
nieoryginalny. Pochodzą z jakiegoś starego wydania: Bałaban Majer „Dzielnica
żydowska, jej dzieje i zabytki”, Lwów 1909.
Ale najciekawszych rzeczy dowiadujemy się z drugiej
części artykułu: „Austriacy, dążąc do germanizacji Galicji, za pierwszy i
główny swój cel uważali zniszczenie polskości tych ziem”. Gdy mówimy o
Uniwersytecie Lwowskim, to myślimy zawsze nie...o Galicji, a o Galicji
Wschodniej. Co autor ma na myśli, używając terminu „polskość”? Chcielibyśmy
przypomnieć, że granica etniczna, rozdzielająca zwarte obszary polskie od
ukraińskich w 19 stuleciu (i do 1945) znajdowała się znacznie dalej na zachód
od współczesnej granicy państwowej między PRL i ZSRR. Dokładny jej opis podaje,
naszym zdaniem bardzo solidne wydanie, „Dzieje Polski” pod redakcją Jerzego
Topolskiego (PWN Warszawa 1976, str. 626). Szczegółowa mapa znajduje się w
dodatku do wydania: K. Troniowski, J. Skowronek: „Historia Polski”, Warszawa,
Wydawnictwa szkolne i pedagogiczne, 1977). „Na wschód od Sanu znajdowały się
jednak liczne mniejsze i większe wysepki ludności polskiej, szczególnie w
miastach. Na terenie tym Ukraińcy stanowili 65%, Polacy – 30% ogółu ludności”
(Topolski). Wielu Ukraińców mieszkało i w Galicji zachodniej. W niektórych
miastach polaków była większość tylko dlatego, że władze nie zezwalały
Ukraińcom mieszkać tam i budować swoje domy. Na przykład, we Lwowie w
średniowieczu i później Ukraińcy mogli zamieszkiwać tylko jedną ulicę – Ruską.
„W latach sześćdziesiątych XIX wieku – czytamy
jeszcze w artykule Ciechanowicza – rozgorzała zażarta bitwa między austriackimi
władzami zaborczymi a rdzenną ludnością o ponowne wprowadzenie języka polskiego
na Uniwersytet Lwowski”. Nie wiedzieliśmy, żeby rdzenna ludność – to jest
Ukraińcy – prowadzili kiedyś tę zażartą bitwę. Historia świadczy, że było
raczej odwrotnie: „Zamieszki w Uniwersytecie Lwowskim odbyły się w 1910 roku w
związku z odmową rektoratu i władz nadać autonomię katedrom ukraińskim. 1 lipca
studenci ukraińscy zorganizowali zebranie protestu... Na nich napadli
szowinistycznie nastrojeni studenci (nie austriaccy, oczywiście, a polscy)...
Strzałem z pistoletu był śmiertelnie ranny student Ukrainiec A. Kocko” – podają
historycy ukraińscy. W 1907 roku student M. Siczyńskyj z powodu tej samej
dyskryminacji zastrzelił namiestnika Galicji hrabiego L. Potockiego.
Nie odrzucamy faktu, że wśród profesorów, którzy
podpisali petycję do rządu austriackiego o wprowadzeniu języka polskiego jako
wykładowego, byli i Ukraińcy. Im podobni nie dopuścili później Iwana Frankę do
wykładania na Uniwersytecie Lwowskim (niestety, artykuł o tym nie wspomina).
Tych ludzi nie interesował los narodu, kultury ojczystej. Służyli wiecznie tym,
kto więcej płacił – z początku magnatom i szlachcie polskiej, administracji
cesarskiej, a później – hitlerowcom, którym już pomagali mordować profesorów
polskich.
Prawdą jest, że władze austriackie wprowadzali
język ukraiński na uniwersytet nie z miłości do Ukraińców. Ale co to mogło
zmienić w stosunkach ukraińsko-polskich? Biedota miejska, proletariat ukraiński
i polski zawsze walczyli obok, bo mieli wspólny cel – wyzwolenie socjalne.
Potwierdzeniem temu są wspólne wystąpienia w 19 wieku i w okresie
międzywojennym. A chłopów ukraińskich z szlachtą polską i burżuazją „zwaśniać”
nie trzeba było, bo nigdy miłość między nimi nie płonęła, chyba że za przejawy
miłości będziemy uważać powstania kozackie i hajdamaczyznę. Cóż mogli dać
polskie klasy posiadające chłopowi ukraińskiemu w 19 stuleciu? Wyzwolenie?
Owszem, wyzwolenie od Austriaków, żeby później samym nierozdzielnie panować w
„ziemi mlekiem i miodem płynącej” (trylogia Sienkiewicza). Dla chłopa
ukraińskiego polska była takim samym zaborcą, jak i Austria, może nawet i
gorszym, bo dłużej panowała. Potwierdza to i okres międzywojenny, kiedy ze
strony władz polskich nie było już nawet „kokietowania”. Zostały zamknięte
katedry ukraińskie na uniwersytecie i Ukraińcy byli zmuszeni do założenia
nielegalnego uniwersytetu z trzema wydziałami, który działał od 1921 do 1925. O
tym wiemy nie tylko z podręczników historii, ale i z opowieści naszych rodziców
i dziadków. I wcale nie faworyzacja języka ukraińskiego przez Austriaków tak
oburzała szowinistów polskich, a ten fakt, że jeszcze ktoś inny rości prawa, i
to prawa sprawiedliwe, do tej ziemi. Bardzo trafnie na ten temat wypowiedział
się wybitny śpiewak A. Myszuga w liście do Salomei Kruszelnickiej: „Wycinek z
„Diła” (gazeta lwowska), w którym są przedrukowane sprawozdania polskich gazet
o zjeździe „sokołów” we Lwowie, przeczytałem z nieopisanym oburzeniem na
zakamieniałych i bezwstydnych ludzi!!! U tych niedorzecznych pisarzynów nie ma
ni zdrowego rozsądku, ni poczucia sprawiedliwości, ani odrobiny szlachetności
serca. Bezgraniczni egoiści ze zwierzęcymi, nienasyconymi instynktami nie mogą
znieść samego istnienia innej narodowości, która po wielowiekowej niewoli budzi
się do życia... A sami narzekają na Niemców i moskali i krzyczą przed całym
światem, że ich gnębią”!!!
W przyszłości chcielibyśmy życzyć autorowi
obiektywności przy napisaniu podobnych artykułów, żeby nie przypominali oni w
niektórych miejscach „hura-patriotycznych” wydań polskich z okresu
międzywojennego. Ale najwięcej dziwi nas to, że podobny artykuł ukazał się na
stronach gazety partyjnej i do tego gazety tak wysokiego szczebla.
Podpis: Absolwenci różnych wydziałów Uniwersytetu
Lwowskiego”...
Ten list do
redakcji „Czerwonego Sztandaru”, bądź
co bądź organu prasowego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy (dla
osób nieświadomych ówczesnej sytuacji warto przypomnieć, że wówczas w ZSRR
wszystkie media były partyjne i z definicji miały być tubą partii rządzącej,
głosząc jej „ideały”). Krytyczny, jeśli nie powiedzieć bulwersujący, list
„ukraińskich towarzyszy”, demaskujących polskiego nacjonalistę Jana
Ciechanowicza, kierownictwo redakcji musiało widocznie przekazać do wglądu do
wydziału ideologicznego KC, a stamtąd musiał on nieuchronnie trafić do
odnośnego ogniwa służb specjalnych Litwy. Prawdopodobnie zastanawiano się przez
miesiąc, co z tym fantem zrobić, aż podjęto decyzję jeszcze przed paroma laty
niewyobrażalną: poprosić autora owego „niefortunnego” artykułu o dziejach
Wszechnicy Lwowskiej, czyli Jana Ciechanowicza, wówczas już pełniącego
obowiązki docenta Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu
Pedagogicznego, o odpisanie na ów list ze Lwowa. Został on zawezwany do
redakcji przy ulicy Mostowej (Tilto), otrzymał „do zapoznania się na miejscu”
wydruk maszynowy tegoż listu i natychmiast po powrocie do domu napisał, że tak
powiemy „w duchu czasu i epoki” odpowiedź „braciom Ukraińcom”:
„Wilno, dnia 26 stycznia 1987 roku.
Obywatele, przed godziną zostałem zaproszony do
redakcji „Czerwonego Sztandaru” i zapoznany dokładnie z treścią Waszego listu,
dotyczącego mego artykułu o niektórych momentach z historii Uniwersytetu
Lwowskiego. Ponieważ list Wasz dość czytelnie ułożony został w języku polskim,
a ja znam język ukraiński tylko biernie, pozwolę sobie odpowiedzieć w języku
użytym przez Was. Odpisuję natychmiast, nie zastanawiając się nadmiernie nad
kompozycją mego tekstu, będę po prostu trzymał się tej logiki, jaka cechuje
Wasz list.
A więc po kolei. Dlaczego nie opowiedziałem w swym
artykule o prawosławnym szkolnictwie Lwowa? Dlatego, że w małym artykule dla
prasy nie stawiałem sobie za cel naświetlenia całości tego zagadnienia, które
stanowczo w tych wąskich ramach by się nie zmieściło, i dlatego, że w
polskojęzycznej gazecie pisałem o tym, co ewentualnie mogłoby zainteresować jej
czytelników. Zresztą o Zyzaniuszu, Fiedorowie i innych znakomitych
prawosławnych działaczach oświatowych ze Lwowa i innych miast Ukrainy „Czerwony
Sztandar” (w tym też piórem autora niniejszych słów) pisał wielokrotnie, o czym
Autorzy listu niekoniecznie muszą wiedzieć. A dlaczego nikt ze Lwowa nie
napisze do „Czerwonego Sztandaru” artykułu o Szkole Stawropigijskiej? Myślę, że
redakcja taki materiał zamieściłaby, mając w tamtych stronach tak uważnych
czytelników.
Dlaczego nie napisałem imiennie o żydowskich
pogromach w czasach Chmielnickiego? Autorzy mogą przypuszczać, iż dlatego, że
„dotychczas boję się przywódcy powstania kozackiego”. Praktycznie zaś dlatego,
że uważam antysemityzm, jak i wszelki rasizm, za rzecz haniebną; uważałem też
za niestosowne dziś o tym w konkretach przypominać. Wbrew Autorom listu uważam
też, iż magistrat lwowski nie wydał Żydów na rzeź kozakom powodowany właśnie
litością i humanitaryzmem, a nie wyrachowaniem. Zaznaczam na marginesie, że
książka Bałabana Majera, niestety, nie jest mi znana.
Jeśli idzie o sprawy etniczne, o których Autorzy
listu piszą ze szczególnym podekscytowaniem, to uważam, że są one o wiele
bardziej skomplikowane, niż wygląda to w ich ujęciu. Radzę pointeresować się,
co pisał Nestor o Grodach Czerwieńskich sprzed 981 i w latach 1018-1031.
(Również dla informacji podaję: Struktura narodowościowa województwa lwowskiego
w 1931 roku wyglądała następująco: ludność ogółem – 3 mln 127,4 tys.; Polacy –
1 mln 458 tys.; Ukraińcy – 1 mln 305 tys.; Żydzi – 342 tys. (Źródło: J.
Tomaszewski, „Rzeczpospolita wielu narodów”, Warszawa 1985, str. 78).
(...) Mimo „argumentów” Autorów listu, którzy jakoś
„nie zauważyli” w moim artykule ani sympatii, ani szczerego szacunku dla
demokracji ukraińskiej, ja ze swej strony nadal pozostaję przekonany, że
wzajemne zrozumienie – na podstawie prawdy i sprawiedliwości – jest nie tylko
między Ukraińcami i Polakami – lecz w ogóle między wszystkimi narodami, po
prostu konieczne.
Jeśli zaś chodzi o ostatni akapit listu, w którym
Autorzy wyrażają swe zdziwienie okolicznością, „jak to taka gazeta opublikowała taki
artykuł”,to jestem pewny, że Autorzy zrozumieją mnie, gdy powiem, iż uważam za
poniżej mej godności odpowiadać na takie
uwagi. Jest to cios nie tylko „poniżej pasa” (karzełki przecie nie sięgają
wyżej), a więc chwyt zarówno niedozwolony, jak i stary, a nawet i przestarzały
– czyli nieskuteczny. Szkoda, że Autorzy listu dotychczas nie potrafią tego
pojąć.
Z najlepszymi życzeniami, przy tym najzupełniej
szczerymi – Jan Ciechanowicz”...
1987
„Skąd tu
jesteśmy?”
9 kwietnia 1987
roku wileński „Czerwony Sztandar”
opublikował mój tekst pt. „Skąd tu jesteśmy?”,
który został przedrukowany następnie (10.05.1988) m.in. także przez „Trybunę Opolską”. Artykuł ten brzmiał
jak następuje:
„Wielu Czytelników zwraca się do nas z prośbą
odpowiedzieć na pytanie, dotyczące zagadnienia: skąd się wzięli Polacy na dzisiejszym
pograniczu litewsko-białoruskim, czyli na Wileńszczyźnie oraz częściowo
Grodzieńszczyźnie i Witebszczyźnie. Niektóre aspekty tego zagadnienia naświetli
dla nas kandydat nauk filozoficznych Jan Ciechanowicz.
Najstarszą ludnością na terenie dzisiejszej Litwy
byli Ugro-Finowie. Po nich panował tu zagadkowy lud Wenetów o nieznanym
pochodzeniu, który założył zarówno Wenecję nad Adriatykiem, jak i Ventspils nad
Bałtykiem. Prawdopodobnie około V stulecia n.e. przywędrowały tu ze wschodu
plemiona łotewskie i następnie litewskie, a nieco później i słowiańskie (J.
Ochmański, Dawna Litwa 1986).
U postronnego obserwatora wywołuje zazwyczaj
zdziwienie fakt, że dotychczas znaczna część nazw toponimicznych
południowo-wschodniej części Litwy i przyległych obwodów Białoruskiej SRR
ma charakter polski. Jest to świadectwo, iż ludność polskojęzyczna obecna tu
była już dość dawno. (Patrz: Polskije gowory w SSSR, t. I, Mińsk 1973, s.
159). Do dziś zachowały się na Ziemi Wileńskiej tak wymowne nazwy wsi jak np.
Borówka, Bolki, Brudziszki, Bobrowniki, Balingródek, Biała Woda, Wisznopole,
Wesołowo, Wielkie Kurze, Gwałty, Góry, Dobryjanów, Dokuczajówka, Dobre Myśli, Żarnowólka,
Zaborze, Zgoda, Zygmunty, Kazimierzówka, Karmazyny, Królikiszki, Kobyliszki,
Koniuchy, Kosyna Panieńska, Krzyżówka, Lipówka, Lipki, Mazuryszki, Malinówka,
Maciejówka, Mała Wola, Międzyrzecze, Murowanka, Nowosiołki, Ogrodniki,
Podbrzezie, Polesie, Poddębie, Podkrynica, Puszczewo, Pohulanka, Przesmyki,
Podmerańce, Rozumna, Świętniki, Strzelce, Stanisławowo, Uciecha, Ciechanowo,
Ciechanowiszki, Czerwony Dwór, Orzełówka, Czarny Bór, Czapurniszki,
Czywieszpole, Szumsk, Justynówka, Jadwigowo i wiele im podobnych. A czyż nie
brzmią swojsko dla Polaka takie na przykład mikrotoponimy, jak Wilcza Góra,
Głębokie, Dobnicki Rojst, Dębniak, Piaski Drozda, Puszcza Zułowska, Zaciszkowy
Las, Łysa Góra, Luleczki, Miła Góra, Powiatówka, Suchy Las? Do dziś Polacy –
nawet po tylu procesach migracyjnych – mieszkają tu w zwartych skupiskach,
stanowią większość ludności w wiejskich rejonach Ziemi Wileńskiej i
Nowogródzkiej, co odzwierciedlają oficjalne spisy ludności i odnośne
wydawnictwa.
Skąd się tu wzięli, poza granicami dawnej i
dzisiejszej Polski? Litewski emigracyjny historyk Alfredas Senas uważa, że
Polacy obecni byli na terenach Nowogródczyzny już na samym początku XI
stulecia. Osiadali na terenach, które później weszły w skład Wielkiego Księstwa
Litewskiego. Gdy słowiańskie księstwo drehowickie i inne osłabły, nastąpiła
symbioza państwowości starobiałoruskiej i litewskiej, a przywódcy
miejscowi przedsiębrać zaczęli częste wyprawy na tereny polskie, skąd
przypędzali i osiedlali na pustych terenach pogranicza litewsko-ruskiego
ogromne masy ludności polskiej – chłopów, rzemieślników itd., wziętych
w „jasyr”. (Por. H. Łowmiański, Studia nad dziejami Wielkiego Księstwa
Litewskiego, Poznań 1983). Tylko po bitwach pod Łęczycą (1277 i 1294) trafiło
do Litwy 55 tysięcy Polaków, po bitwie pod Tarnowem (1376) 23 tysiące.
Przypuszczalnie, liczby te są wygórowane, ale nawet jeśli je zmniejszyć
kilkakrotnie, będziemy mieli wskaźniki na tamte czasy wręcz gigantyczne.
M. Stryjkowski wspomina o dziesiątkach zbrojnych
napaści Litwy na pograniczne rejony Polski. Uderzająca jest przy tym
częstotliwość tych wycieczek, jak i ich podobieństwo do tatarskich.
Tak czy inaczej, uprowadzono z Polski do Litwy w
ciągu stuleci ogromną ilość kobiet i mężczyzn, zmuszając ich następnie do
niewolniczej pracy. Do roku 1385 płynął do tego kraju z Polski nieprzerwany
bodaj potok jeńców, tak iż zgadzając się na osadzanie Jagiełły na tronie
krakowskim postawili Polacy jako jeden z warunków wstępnych, że Litwini pozwolą
na powrót do kraju 24 tysiącom Polaków wziętych w „jasyr” w ostatnich
tylko latach. A co to były za liczby na owe czasy? Podajmy dla porównania, że Wilno
w końcu XIV wieku liczyło prawdopodobnie zaledwie kilka tysięcy mieszkańców.
Jasne, że tak znaczna ilość jeńców, osadzonych w jednym miejscu, nie tylko
zachowywała swój język, obyczaje, kulturę, styl gospodarowania, ale mogła też
asymilować mniej licznych miejscowych mieszkańców, o ile tacy na tych terenach
byli. Z drugiej strony Polacy trafiali tu i w inny sposób.
Wśród mniejszości narodowych Wielkiego Księstwa
Litewskiego najliczniejsi byli Polacy, Niemcy i Żydzi. Litwini zresztą też
stanowili mniejszość (około 15%), gdyż pod względem ilościowym i kulturalnym
dominował tu niepodzielnie żywioł słowiański, zachodnioruski.
„Na tle narodowościowym niekiedy dochodziło do
konfliktów – pisze Marceli Kosman. – W omawianym okresie nie były one atoli
jeszcze wyraźne i miały ścisły związek z antagonizmami natury ekonomicznej i
wyznaniowej”. Faktem jednak jest, że na niektórych terenach W. Ks. Litewskiego
element etnicznie polski od dawien dawna był liczny i dźwigał – obok innych –
ciężar pracy cywilizacyjnej i kulturalnej.
Po uniach 1385, 1413, 1569 roku na tereny W. Ks.
Litewskiego masowo napływali – już dobrowolnie – polscy rzemieślnicy,
nauczyciele, drobna szlachta, odgrywając znaczną rolę w rozwoju kulturalnym i
cywilizacyjnym tych ziem, od Grodna i Nowogródka, poprzez Wilno, aż do Połocka,
Witebska, Dyneburga. Zakładali tu szkoły, wznosili świątynie i częściowo
nadawali kulturze tutejszej charakter polski. Ze względu na możliwość dostępu
do kultury polskiej widocznie większość potomstwa małżeństw mieszanych (nieuniknionych
w takiej sytuacji) mogła opowiadać się za polskością.
Można jednak przypuszczać, że w sumie na pograniczu
polsko-białorusko-litewskim nie mniej Polaków zruszczyło się i zlitwinizowało,
niż Rusinów i Litwinów spolonizowało. Asymilacja była procesem dwustronnym.
Spektakularny zaś fakt spolszczenia się kilkudziesięciu słynnych
arystokratycznych rodów zachodnioruskich (Czartoryscy, Radziwiłłowie, Ostrogscy
i in.) wcale nie świadczy ani o masowości, ani o jednostronnym kierunku tego
procesu. Do dziś wśród ludzi, deklarujących się jako Białorusini, Rosjanie,
Ukraińcy, Litwini, znajdziemy ogromną ilość nosicieli nazwisk niewątpliwie
polskich, nieco zmodyfikowanych przez końcówki itp.
Szlachta na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego
stanowiła zaledwie 5% ludności, a przecież spolonizowała się tylko pewna część
tego odsetka, co w sumie daje liczby nader znikome.
Przedtem zresztą miała ta warstwa charakter
słowiański. Sam Jagiełło i jego dwór używali na co dzień języka staroruskiego,
który był mową urzędową W. Ks. L. Podobieństwo zaś uderzające tego języka do
staropolskiego ułatwiało zbliżenie i przyjmowanie przez część arystokracji
miejscowej kultury polskiej. W sumie wszystkie przedstawione tu fakty i procesy
uwarunkowały ukształtowanie się na pograniczu litewsko-białoruskim „pasa”
zasiedlonego przez żywioł, który był polski zarówno pod względem etnicznym jak
i kulturalno-językowym.”
* * *
Po tej publikacji
w środkach masowego przekazu zawrzało, rozpętała się istna burza, obalałem
bowiem w swym artykule najgłębiej zakorzenione przesądy i resentymenty
antypolskie. Niebawem doczekałem się też odpowiedzi z grubej rury. 17 lipca „Czerwony Sztandar” za kilkoma pismami
litewskimi opublikował odpowiedź pt. „Skąd
tu są?” daną mi przez grupę naukowców:
„Artykuł kandydata nauk filozoficznych Jana
Ciechanowicza Skąd tu jesteśmy? („Cz.Sz.”, 9 kwietnia 1987 r.), traktujący o
pochodzeniu Polaków na Litwie, wzbudził spore zainteresowanie tematem. Nadeszły
listy od Czytelników oraz od osób zajmujących się zawodowo problematyką
historyczną. Poniżej zamieszczamy opracowanie kilku naukowców litewskich
stanowiące jakby uzupełnienie do poprzednio opublikowanego artykułu.
W 1979 roku w Litwie Radzieckiej jako swą polską
narodowość podało 247 tys. obywateli (7,3%), w Białorusi – 403 tys. (4,2%), w
Łotwie – 63 tys. (2,5%). Najwięcej Polaków zamieszkuje rejony wileński,
szalczyninkajski, trakajski, ostrowiecki, oszmiański, woronowski, a także
południową część rejonów daugawpilskiego i brasławskiego. Język polski
jako ojczysty od stuleci używany jest na obszarze leżącym między Paberże,
Nemenczine i Pabrade. W innych miejscowościach najczęściej jest on drugim
językiem (interdialektem) Białorusinów, Litwinów i Łotyszów. (Studia nad
polszczyzną kresową. Wrocław, 1982).
Problem pochodzenia Polaków na pograniczu
funkcjonowania języków litewskiego i białoruskiego interesuje nie tylko samych
Polaków, ale też przedstawicieli innych narodowości, naukowców. Artykuł J.
Ciechanowicza nie odpowiedział na to pytanie obiektywnie i w sposób wykwalifikowany,
pominął milczeniem opinie nie tylko radzieckich archeologów (R. Kulikauskiene,
R. Rimantiene, W. Siedow, A. Tautawiczius, P. Tretiakow i in.), etnografów
(M. Grinblat, W. Milius), antropologów (I. Balcziuniene, R. Denisowa, G.
Czesnis), językoznawców (N. Birila, W. Czekmonas, L. Maslennikowa, W. Mażiulis,
W. Toporow, W. Trubaczow, A. Wanagas, W. Werenicz, Z. Zinkewiczius), ale
i naukowców polskich (M. Baliński, T. Lipiński, K. Moszyński, J.
Ochmański, a zwłaszcza H. Turska).
Dane archeologów i językoznawców nie potwierdzają
hipotez, że przed Bałtami większą część terytorium Litwy zamieszkiwali
Fino-Ugrowie, w V zaś wieku (przed Litwinami) – Łotysze. Już w III tysiącleciu
p.n.e. między Wisłą a Dnieprem mieszkali Bałtowie, których w I w. n.e. wspomina
rzymski historyk Tacyt i w II w. n.e. geograf Ptolemeusz. Wentspils został
założony nie na ziemi Wenedów, lecz Kurszów, a miasto otrzymało nazwę od
rzeki Wenty.
W średniowieczu jeńców brały wszystkie wojujące
strony, jednakże w żadnym z krajów nad Bałtykiem potomkowie tych jeńców
(czy kolonistów) nie stanowią obecnie odrębnej wspólnoty. Opisując po upływie
prawie dwóch stuleci bitwy pod Łęczycą w 1277 i 1294 r. (nie 1284 r.) polski
kronikarz Jan Długosz niekrytycznie podchodził do posiadanych źródeł i 50-100-krotnie
zwiększał liczbę Polaków wziętych do niewoli.
Bardzo trudno jest ustalić liczbę mieszkańców Litwy
w XII-XIV w. H. Łowmiański nie doliczył się ich nawet pół miliona. Piotr z
Duisburga wskazuje, że w wyprawie 1294 r. brało udział tylko 800 Litwinów. Nie
mogliby oni ująć 30 tysięcy polskich brańców, bo na każdego przypadałoby ich
wtedy po 37, lecz nie więcej niż 400-500. Wtedy na 1 km2 terytorium
Polski mieszkać mogło około 5-6 osób, chcąc więc ująć chociażby 1.500 jeńców,
trzeba byłoby przeczesać terytorium około 300 km2, co na tamte czasy
i w krótkiej wyprawie było niemożliwe.
Jeńcy wzięci do niewoli w XII-XIV w., a mianowicie
w latach 1325 i 1385 zostali oddani Polsce. Należy też wziąć pod uwagę wysoką
śmiertelność wśród nich. Spolszczone obecnie okolice Wilniusu i Trakai nie
stanowiły ongiś pustego pogranicza litewsko-ruskiego, lecz jeden z najgęściej
zaludnionych rejonów, w którym żaden książę litewski – ze względów
bezpieczeństwa – nie osadziłby tak wielkiej liczby jeńców w zwartym skupisku.
Minęło 600 lat od nawiązania ściślejszych więzów
między Litwinami a Polakami. Po uniach Wielkiego Księstwa Litewskiego z Polską
(1385, 1569), chrzcie Auksztoty (1387) i Żmudzi (1413), wprowadzeniu
pańszczyzny (1557) duża część feudałów litewskich, a później również mieszczan
spolszczyła się z pobudek socjalnych (ale nie dlatego, że dwór Jagiełły używał
języka starobiałoruskiego, zbliżonego do polskiego). Litwini w WKL nie
stanowili mniejszości narodowej po Białorusinach, Polakach, Niemcach i Żydach –
mianowicie w 1790 r. było ich nie 15%, lecz 41 (1.300.000 ludzi).
Do 1569 r. (faktycznie do 1697 r.) w WKL istniały
surowe ograniczenia dla kolonistów polskich, jak i innych obcokrajowców:
wpuszczano tylko duchownych, którzy nie zakładali rodzin i niewielką liczbę
rzemieślników. Do IV rozdziału pierwszego Statutu Litewskiego (1529 r.) wpisano
specjalny 9 paragraf, który zabraniał dawania w wianie córkom wychodzącym za
mąż do Polski dóbr ziemskich, aby nie trafiły one w ręce polskie. Przyjęty w
1588 roku trzeci Statut Litewski w tej kwestii sprzeczny był nawet z Unią
Lubelską.
Wśród zesłowiańszczonych w XVI w. nazwisk
szlacheckich spod Wilniusu, Trakai, Oszmiany, Majsziagały mało jest nazwisk
niewątpliwie polskich. W księgach inwentarzowych XVII-XVIII w., w aktach wizytacji
kościołów z 1828 roku wskazuje się, że w parafiach szalczynińskiej,
medinińskiej, ławaryskiej, buiwidzkiej, niemenczyńskiej, dubińskiej i innych
(aż do samego Niemna) „ludzie rozmawiają po litewsku, dzieci i kobiety nie
umieją po polsku”.
Na pograniczu Litwy, Białorusi i Łotwy Polacy
pojawili się przeważnie w drugiej połowie wieku XIX – na początku wieku XX –
spośród Litwinów, którzy najczęściej przejmowali język białoruski. Z powodu
swej nowości, miejscowy język polski nie zdążył rozdzielić się na narzecza:
jest to odmiana ogólnego języka polskiego z elementami narzeczy litewskich
i białoruskich. Tutejsi Polacy nazwiska mają często pochodzenia litewskiego:
Bołądź, Bowszys, Bumbul, Butrym, Czywil, Dowgiałło, Gajdel, Garnisz, Gintowt,
Grażul, Kodis, Korwiel, Łakis, Mażul, Norkun, Sabas, Tarwid, Trynkun, Wojszeł,
Wojsznis itd. Według O. Korwin-Milewskiego, sami Polacy litewscy uważali się
być podchodzenia miejscowego i z tego powodu w carskiej Dumie nie siadali z
panami polskimi.
Naturalna i przymusowa asymilacja wschodniego i
południowego pogranicza obszarów mowy litewskiej stała się szczególnie
intensywna po powstaniu 1863 r., kiedy władze carskie wzmocniły politykę
rusyfikacji Litwinów i przymusowego wprowadzenia prawosławia. Tak w byłej
guberni wileńskiej z mniej więcej 63% Litwinów w roku 1861, 24% w 1897, 10% w
1916 „pozostało” tylko 7% w 1919; liczba Polaków wynosiła odpowiednio 12, 8, 30
i 54% (B. Makowski, Litwini w Polsce, 1920-1939). W języku białoruskim Litwin
mógł się rozmówić z polskim księdzem i rosyjskim urzędnikiem.
Korzystający z nieograniczonych wpływów duchowni
należeli do polskiej hierarchii kościelnej z ośrodkiem w Gnieźnie, a później w
Łomży. Najważniejszym zadaniem kierowanego przez Polaków kościoła stało się nie
rozpowszechnianie wiary, lecz polskości (przypomnijmy tu działalność
arcybiskupa R. Jałbrzykowskiego i innych). W przeciwieństwie do
prawosławia Słowian wschodnich wiarę katolicką zaczęto nazywać polską wiarą,
katolików zaś Polakami, mimo że większa część „Polaków” litewskich po polsku
nie umiała lub rozmawiała w mieszanym języku białorusko-polsko-litewskim (po
prostemu).
Najważniejszym narzędziem polonizacji były kościół
i dwór, później (zwłaszcza w czasach okupacji Polski
burżuazyjno-obszarniczej) przyłączyły się do tego państwo, szkoła, wojsko,
prasa”.
Kazimieras
Garszwa,
kandydat nauk filologicznych.
Edwardas
Gudawiczius,
docent, kandydat nauk historycznych,
Alwydas
Nikżentaitis,
docent, kandydat nauk historycznych,
Irena
Walikonyte,
docent, kandydat nauk historycznych,
Aloyzas
Widugiris,
kandydat nauk filologicznych”
* * *
Po tej publikacji
nasiliły się ewidentnie dwa trendy: w prasie litewskiej wzmogła się fala
nagonki na Jana Ciechanowicza, a w jego osobie na wszystkich Polaków
Wileńszczyzny; z drugiej zaś strony – umocnienie ducha samoobrony w środowisku
polskim Litwy. Do redakcji „Czerwonego
Sztandaru” docierały setki listów od czytelników, polemizujących z pozycją
autorów litewskich, lecz nawet pół procent tego nie było publikowane, taka
bowiem była dyspozycja władz sowieckich. Jako przykład można przytoczyć jeden z
listów tego rodzaju, zachowany w archiwum osobistym autora niniejszego
komentarza.
„Szanowna Redakcjo! Odpowiedź zbiorowa historyków i
filologów litewskich K. Garszwy, E. Gudavicziusa, A. Wikżentaitisa, J.
Walikonyte, A. Widurgisa „Skąd tu są” na artykuł J. Ciechanowicza „Skąd tu
jesteśmy” jest uzupełnieniem tendencyjnym. Upraszczając sprawę autorzy
wypowiedzieli myśl, że istnieją spolszczeni Litwini, a nie Polacy. Szkoda, że
zabrakło im śmiałości nazwać rzecz, o którą im chodziło, swoim imieniem. Ten
artykuł to jeszcze jeden przejaw trwającego sporu o genezę, interpretację i
następstwa dla Polski i Litwy unii podpisanej w Krewie i Lublinie. Wystawiane
są rachunku strat, zysków, powinności. Dwa wyżej wspomniane artykuły powinny
służyć sprawie zrozumienia i porozumienia między naszymi narodami. A zbiorowy
artykuł „Skąd tu są” zakrawa na ignorowanie narodowości polskiej w Litwie,
staje się pożywką dla wszelkiego rodzaju opacznych sądów i uprzedzeń.
Autorzy listu sugerują, że J. Ciechanowicz nie
wykorzystał w publikacji wielu autorów, m.in. prac naukowców radzieckich. A
właśnie naukowcy radzieccy Toporow i Trubaczow udowodnili poza wszelką
wątpliwością, że pierwotną siedzibą Bałtów były dorzecza Wołgi i Oki, a nie
Wisły i Dniepru, jak mylnie sugerują autorzy artykułu. Jest to więc zarzut
pustosłowny. I jeszcze jeden przykład, autorzy piszą, że w 1790 roku Litwini
stanowili 41% ludności WKL, a przecież było to już po pierwszym rozbiorze
Rzeczypospolitej, gdy ogromna część WKL została włączona do Imperium
Rosyjskiego, a J. Ciechanowicz pisze o wieku XIV, gdy proporcje były całkiem
inne, chodzi więc o stosowanie chwytów stanowczo nieuczciwych.
Autorzy artykułu wspominają Piotra z Duisburga,
który wskazuje, że w wyprawie 1294 brało udział tylko 800 Litwinów. W artykule
„Skąd tu są” czytamy: „chcąc więc ująć chociażby 1500 jeńców trzeba było
przeczesać terytorium około 300 kilometrów kwadratowych, co w tamte czasy i
w krótkiej wyprawie było niemożliwe”. Dziwi fakt, że nie wspominają tego samego
Piotra z Duisburga, który mówi, że na każdego Litwina w podziale łupów wypadło
po 20 jeńców (Petras Duisburgietis, „Prusijos żemes kronika”, s. 229, Vilnius
1985). Możemy przytoczyć jeszcze dużo faktów dyskusyjnych, dotyczących artykułu
„Skąd tu są”. Przypuszczamy, że niewielu naukowców litewskich z prawdziwego
zdarzenia złożyłoby podpisy pod tekstem o tak żenująco niskim poziomie.
Stosunki polsko-litewskie są bardzo skomplikowane i bogate w wydarzenia,
wymagają jednak naukowego i obiektywnego opracowania. O historycznych
wartościach dobrze powiedział M.S. Gorbaczow na spotkaniu z dziennikarzami, że
„nie należy zapominać nazwisk, ale tym bardziej niemoralne jest zapominanie lub
przemilczanie całych okresów w życiu narodu. Historią należy widzieć taką, jaka
ona jest”... Prawdę mówiąc, konflikt zrodzony sprzed stu lat, nie tak ostry i
zawzięty, istnieje do dziś. Budzi to zdziwienie i zaniepokojenie. Kwietniowe
Plenum KC KPZR (1985), jak też XXVII Zjazd naszej Partii wskazały na konieczność
zwrócenia wzmożonej uwagi na sferę socjalną, na życie duchowe społeczeństwa. W
tym celu jest niezbędne dla narodowości polskiej zamieszkałej w Litwie
wydawanie miesięcznika lub tygodnika społeczno-kulturalnego, na łamach którego
dużo miejsca poświęcano by literaturze polskiej i litewskiej, zagadnieniom
historycznym, politycznym itd. Gazeta „Czerwony Sztandar” nie jest w stanie
wypełnić tego zadania. Artykułów o tematyce literackiej, historycznej trzeba
jak najwięcej. (Jakże dużo jest pięknych kart w historii narodu litewskiego i
polskiego, mówiących o przyjaźni narodów!). Tylko w twórczej dyskusji, a nie w
negacji jednych poglądów i zamianie ich drugimi, dochodzi się do prawdy
obiektywnej.
Z szacunkiem – Czesław Malewski, Stanisław
Walukiewicz, Zygmunt Sawicki, Jan Drutel, Jolanta Gawerskajte”...
Władz sowieckich
nie dawało się jednak zwieść ani powoływaniem się na autorytet „naukowców
radzieckich”, ani na odwoływanie się do plenów i zjazdów KPZR czy do osławionej
„przyjaźni narodów” – polskie głosy publikowane nie były, setki i tysiące
polskich listów szły albo natychmiast do lamusa, albo nawet do odnośnego
wydziału wileńskiej siedziby KGB ZSRR. Natomiast antypolskie publikacje w
prasie litewskiej miały zawsze zielone światło.
* * *
3-4 października
1987 „Trybuna Opolska” zamieściła
nader życzliwą recenzję pt. „W kręgu polskich tradycji” podpisaną
„M.S.”, a poświęconą mojej książce „W kręgu postępowych tradycji”:
„Jan Ciechanowicz, kandydat nauk filozoficznych,
naukowiec i dziennikarz, pracownik Uniwersytetu Wileńskiego, nie jest
bynajmniej nieznany ani czytelnikowi polskiemu (publikował m.in. w
„Twórczości”, „Życiu Literackim”, „Kamenie”, „Roczniku Towarzystwa Literackiego
im. A. Mickiewicza”), ani – opolskiemu („Opole”, „Trybuna Opolska”). Tym bardziej
wypada powiadomić, że w kowieńskim wydawnictwie „Šwiesa” ukazała się – w języku
polskim – książka tegoż autora W kręgu postępowych tradycji, która – mówiąc
słowami wyjętymi ze wstępu – opowiada „o udziale Polaków z Wileńszczyzny
oraz obszarów przyległych do niej w ruchu narodowowyzwoleńczym i rewolucyjnym
Litwy, Polski, Białorusi, Rosji, a skierowana jest do odbiorcy masowego,
żywiącego pewne zainteresowania postępowym nurtem historii ojczystej. Nie jest
to opracowanie wyczerpujące, lecz tylko takie, którego celem byłoby
przedstawienie niektórych ludzi i wydarzeń typowych dla konkretnej epoki
dziejowej. (...) Chronologicznie materiał mieści
się w ramach XIX i pierwszej połowy XX wieku. Od postępowo-demokratycznych
kółek romantycznej młodzieży akademickiej i szkolnej, zrzeszającej się
żywiołowo w organizacjach (takich jak Towarzystwo Filomatów i Filaretów),
poprzez nielegalne inteligenckie związki narodowo-rewolucyjne i demokratyczne
(takie jak Narodna Wola), aż do bojowych organizacji socjaldemokratycznych i
komunistycznych...”
Ponieważ mówi się tutaj wyraźnie, iż praca ma
charakter popularyzatorski, spytajmy, do kogo autor pisze. Odpowiedź znajdujemy
w rozdziale zamykającym pracę: Polacy stanowią ponad 7% (ok. 250 tys. osób)
ogółu ludności Litewskiej SRR i skupieni są głównie w Wilnie oraz
rejonach: szalczyninkajskim, wileńskim, trakajskim, szwencziońskim i
szyrwinckim. Ukazują się tam cztery gazety w języku polskim, w Kownie działa
wydawnictwo „Szwiesa” (z filią w Wilnie), radio litewskie nadaje codziennie
półgodzinną audycję w języku polskim. Obecnie w Litewskiej SRR działa 49 szkół
z wyłącznie polskim językiem wykładowym, a dalsze 53 szkoły prowadzą klasy
równoległe z nauką w języku polskim. Ogółem 12 tys. polskich dzieci uczy się
obecnie na Litwie po polsku. W Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym od
lat czynny jest Wydział Języka i Literatury Polskiej: oto garść informacji
niejako na marginesie pytania, do kogo przede wszystkim adresowana jest książka
Jana Ciechanowicza.
Ale jej żywot nie musi się zamykać za naszą
północno-wschodnią granicą, bo jest to w pewnym sensie książka adresowana
również do nas: nie może nam być przecież obojętne, jakie tradycje patriotyczne
(i w jakiej formie ujęte) kultywują nasi rodacy na litewskiej ziemi. Rzecz jest
o tyle jeszcze ciekawa, że Jan Ciechanowicz nie jest bynajmniej kompilatorem. W
pracy swojej – chociaż zastrzega się, że ma ona charakter popularnonaukowy i w
związku z tym pozbawiona została, zawsze nieco przyciężkiego, aparatu
krytycznego – wykorzystuje własne badania źródłowe i rezultaty poszukiwań
po archiwach i bibliotekach. Już choćby z tego względu należy się tej książce
życzliwa uwaga.
Poczesne miejsce zajmuje tutaj Wszechnica Wileńska
– Uniwersytet Stefana Batorego, obchodzący kilka lat temu swoje czterechsetlecie.
Nie jest to oczywiście przypadek, gdyż trudno przecenić kulturotwórcze
znaczenie tej placówki w historii nauki i kultury polskiej. Przede wszystkim
jednak na pierwszy plan wysuwają się ludzie: ich sylwetkom przygląda się autor
najuważniej, przy czym bierze sobie za punkt honoru, by – nie pomijając
postaci, którym już cześć oddały encyklopedie – zwrócić uwagę na sylwetki mniej
znane, co wcale jednak nie znaczy, że – drugorzędne. I my pójdźmy tym tropem.
Przykłady? Proszę bardzo. Oto zwięzłe informacje o
związkach młodzieży i ośrodkach patriotycznych (w pierwszym
trzydziestoleciu XIX wieku) w Wilnie, a także w Humaniu, Mozyrze,
Kiejdanach, Kownie, Krożach, Krzemieńcu, Poniewieżu, Świsłoczy, Winnicy –
silnych centrach szkolnictwa polskiego. Oto kółko spiskowe Marcelego
Szymańskiego i Piotra Ciechanowicza. W dwa lata po upadku powstania
listopadowego pisali oni w „Obowiązkach partyzanta m.in.: „Poświęcić siebie
wszystkim trudom i wszelkim niebezpieczeństwom w celu odzyskania wolności swej
ojczyzny i równych praw dla wszystkich ludzi, jakiej by nie byli wiary
i pochodzenia; żeby zniszczyć przesądy i nienawiść między ludami,
zachowaną do dziś przez despotów ze względu na ich własną korzyść”.
Oto Zygmunt Sierakowski: trudno wprawdzie
powiedzieć, by to była postać nieznana, ale w portrecie tego działacza i
przywódcy powstańczego (w powstaniu styczniowym) znajduje J. Ciechanowicz
miejsce na rysy intymne, rzadko eksponowane w życiorysach podobnych postaci: na
krótkie dzieje miłości i małżeństwa Zygmunta z Apolonią Dalewską
(„Patrzyłam na niego z zainteresowaniem i myślałam – to wybitna jednostka,
wyróżniłabym tego człowieka spośród tysiąca najmądrzejszych osób”). Oto Elwiro Michał Andriolli (urodzony
w Wilnie) – owszem, ilustrator m.in. Pana Tadeusza, ale – kto jeszcze?
Ojciec był wprawdzie Włochem, ale matka, Petronela Gośniewska – kimże by, jeśli
nie rodowitą Polką? Elwiro Michał został powstańcem styczniowym, a jego losy w
trakcie tych walk – to niemal gotowa powieść sensacyjno-przygodowa, lecz z jakimże
budującym, patriotycznym morałem. Po powstaniu – zesłany na 15 lat katorgi –
wychodzi na mocy amnestii na wolność w 1871 roku...
Takich postaci i epizodów z naszej przeszłości
przypomina Jan Ciechanowicz więcej – i w nich tkwi zasadnicza wartość tej pożytecznej
pracy.”
* * *
5 września 1987
roku na łamach „Czerwonego Sztandaru”
ukazał się „Wywiad na prośbę Czytelników” pod tytułem „Historia okiem filozofa”, w którym można
było przeczytać: „Dziś zamieszczamy
rozmowę z kandydatem nauk filozoficznych, starszym wykładowcą Wileńskiego
Państwowego Instytutu Pedagogicznego, autorem książki „W kręgu postępowych
tradycji” stale współpracującym z „Czerwonym Sztandarem” Janem Ciechanowiczem
(na zdjęciu).
– Gratulujemy
z okazji ukazania się pierwszej książki. Co odczuwacie jako autor po
zakończeniu pracy nad nią?
– Za gratulacje dziękuję. A co czuję? Chyba lekką
satysfakcję.
– Czy tylko?
– Zmęczenie też, ponieważ współpraca z wydawnictwem
trwała ponad sześć lat. Cieszę się, że w ogóle książka się ukazała...
– Publikacje
wasze świadczą o szerokim wachlarzu zainteresowań.
– Nie rozumiem ludzi, którzy interesują się tylko
czymś jednym. Świat jest tak różnorodny, zadziwiający, piękny i tajemniczy, że
rozpacz ogarnia „wzdychającego nad tym bezbrzeżnym oceanem”. Interesuję się –
oczywiście amatorsko – etyką, medycyną, astronomią, psychologią,
językoznawstwem, archeologią, religioznawstwem, historią sztuki, nauki i
techniki...
– Osobiście
odnoszę wrażenie, że najbliższe są jednak historia i filozofia. Co daje
łączenie w pracy tych dwóch dziedzin?
– Zainteresowanie dziejami
własnego narodu w kontekście dziejów ludzkości – to chyba rzecz naturalna dla
ludzi wieku XX. Natomiast uprawianie filozofii pomaga uchwycić jakiś głębszy,
ogólniejszy sens dziejów, ich moralną treść, „rozum w historii”, jakby to
określił Hegel. Dla mnie uprawianie filozofii jako „umiłowania mądrości” jest
drogą ku samopoznaniu, życiu godnemu i świadomemu. Każdy człowiek zresztą jest
po trosze filozofem, chce tego czy nie chce. Bo ma przecież określoną wizję
siebie, społeczeństwa, świata, swe własne wyobrażenie o sensie życia, szczęściu
itd.
– Publikacje
na tematy historyczne cieszą się wzięciem u czytelników.
– Sekret tkwi w tym, że zapotrzebowanie na tematykę
historyczną jest duże. Awans kulturalny, wzrost poziomu wykształcenia sprawiły,
że człowiekowi już nie wystarczają same morały, sprawy bytowe i produkcyjne.
Pragnie on zrozumieć życie w szerszym kontekście filozoficznym i historycznym,
sprecyzować swą ludzką, narodową, etyczną tożsamość. Bez poznania własnej
historii ten proces duchowego samookreślenia się jest niemożliwy. Właśnie
dlatego dokładnie przed dziesięcioma laty, w sierpniu-wrześniu 1977 roku,
ukazał się na łamach „Czerwonego Sztandaru” – pracowałem wówczas w redakcji
jako dziennikarz – mój pierwszy cykl pt. „Z dziejów Wszechnicy Wileńskiej”. Tak
się zaczęło. Później przyszły inne rubryki, które również znalazły oddźwięk
wśród czytelników: „W kręgu postępowych tradycji”, „Polskie kartki nauki
rosyjskiej”, „Z archiwalnej teki”, „Z dziejów oświaty wileńskiej” i in.
– Nazwisko
wasze spotyka się też nierzadko w innych wydaniach.
– W Litwie moje artykuły zamieszczały takie pisma
jak „Laikas ir Ivykiai”, „Komunistas”, „Komjaunimo Tiesa”, „Vakarines
Naujenos”, „Kobieta Radziecka”, „Sowietskaja Litwa”, „Valstečiu Laikraštis”,
rejonowa gazeta „Przyjaźń” i in. Jeżeli chodzi o czasopismo „Jaunimo Gretos”,
to w roku 1985 zostałem nawet jego laureatem... W Białorusi moje publikacje
drukowała „Grodnienskaja Prawda”; w Polsce – „Życie Literackie”, „Twórczość”,
„Opole”, „Kamena”, „Tak i Nie”, „Trybuna Opolska”, „Nasze Sprawy”, „Przyjaźń”,
„Rocznik Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza”; w Moskwie –
„Literatura Radziecka”.
– Czytelnicy
chcieliby się więcej dowiedzieć o
autorze książki „W kręgu postępowych tradycji”.
– Nie stanowię wdzięcznego przedmiotu do
publicznych wynurzeń. Powiem tylko, że wykładam obecnie filozofię w Wileńskim
Instytucie Pedagogicznym, no i może, że dotychczas pracowałem w charakterze
tłumacza, nauczyciela, dziennikarza... Obecna praca odpowiada mi jednak
najbardziej.
– Dziękuję
za rozmowę (...).
Rozmawiał Zbigniew
Maciejewski.”
(Wypada dodać, że
ze Zbyszkiem Maciejewskim, utalentowanym wileńskim poetą i aktorem, byliśmy
wówczas od dawna „na ty”, ale etykieta dziennikarstwa komunistycznego
zakazywała zarówno „tykania” na łamach prasy, jak i zwracania się do
kogokolwiek przez „pan”; powiadano „u nas panów dawno nie ma”...).
1988
Od samego początku
1988 roku w prasie, radiu, telewizji litewskiej zaobserwować dało się liczne wystąpienia
mające za temat różne strony „kwestii polskiej”. Szczególnym „powodzeniem”
cieszyły się aspekty historyczne tej sprawy, przy czym głos zabierali na ten
temat zarówno tzw. „prości ludzie” (kierowcy autobusów, rolnicy),
półinteligencja sowiecka (nauczyciele, weterynarze, lekarze), jak i żmudzcy
intelektualiści, bardzo często nielitewskiego pochodzenia (Genzel(is),
Czekman(as), Zinkeviczius, Ramoškaite, Landsberg(is) itp.). Wszystkie te
wystąpienia – ale to naprawdę wszystkie – nacechowane były w pierwszej
kolejności wręcz zoologiczną nienawiścią do Polaków, Polski i polskości;
niesłychanym cynizmem i prymitywizmem, połączonymi z bezprecedensowym
nachalstwem, fałszem, przekłamaniami, świadomą tendencyjnością. Zawartość tych
manipulacji sprowadzała się do nader prostych treści: Polacy jako naród są
kanaliami; Polska zawsze była i zawsze pozostanie zaklętym wrogiem Litwy;
Litwini mają moralno-patriotyczny obowiązek niszczenia polskości i Polaków
wszędzie i zawsze, gdzie się z nimi zetkną, stosując wszelkie będące do
pomyślenia metody; polska Armia Krajowa wysługiwała się Hitlerowi i Stalinowi,
to ona wymordowała setki tysięcy Żydów wileńskich i litewskich; najgorszym
gatunkiem Polaków są Polacy wileńscy, bowiem są to nienawidzący Litwę
spolszczeni Litwini... I to w zasadzie wszystko. Tak się złożyło, że w wielu z
tych publikacji byłem z imienia wymieniany właśnie jako uosobienie owych
demonicznych „cech polskich”. W gazetach (komunistyczna „Tiesa”, sajudisowskie „Sajudżio
żinios” i in.), w telewizji padały postulaty, że muszę być oddany pod sąd
za działalność antyradziecką i „antypaństwową” jako „polski faszysta”,
nacjonalista i pogrobowiec „bandyckiej AK”.
Ponieważ bardzo
doniośle w tym makabrycznym chórze agresywnych oszczerstw rozbrzmiewał głos
pisma „Literatura ir Menas” („Literatura i Sztuka”, organ związku
inteligencji twórczej Litewskiej SRR), na początku września wysłałem do tej
redakcji obszerny artykuł pt. „Audiatur et altera pars. „Kwestia polska” i problemy polskie”... Tekst został pomyślany jako list
otwarty do redakcji, w którym próbowałem – nadal w duchu wcale nie
antylitewskim – lecz niezmiennie też i propolskim, podjąć polemikę z
antypolskimi insynuacjami, o których wspomniałem powyżej.
List ten
opublikowany nie został, ponieważ zdaniem „towarzysz” redaktor Żemaityté –
której odpowiedź otrzymałem – był on zbyt stronniczy i „antylitewski”. Oto jego
tekst w tłumaczeniu na język polski: „Szanowna
Redakcjo! W ostatnim czasie w prasie litewskojęzycznej coraz częściej zjawiają
się artykuły w ten czy inny sposób zahaczające o tzw. „kwestię polską”.
Niestety, w szeregu publikacji daje się prześledzić tendencję dość daleką od
prawdy historycznej, obiektywizmu i sprawiedliwości. Autorowi tych słów,
litewskiemu Polakowi, chciałoby się wyrazić swój stosunek do niektórych
zagadnień, podnoszonych przez publicystów pisma „Literatura ir Menas”.
Wbrew rozpowszechnianym przez nich sugestiom autor
tych słów uważa, że Polska i Litwa w ciągu stuleci były wcale dobrymi
sąsiadami. Nieraz pomagaliśmy sobie nawzajem wybrnąć z trudnej sytuacji.
Sojusz, zawarty w końcu XIV wieku między naszymi państwami, był koniecznością
(szczególnie dla Litwy) w zaistniałym wówczas położeniu geopolitycznym. To, że
Litwa przyjęła chrzest dobrowolnie i w sposób pokojowy z rąk Polaków,
na parę stuleci uratowało ją zarówno przed przymusową germanizacją (lub w ogóle
przed zniszczeniem fizycznym), jak i przed zdegradowaniem do roli „młodszego
brata” książąt moskiewskich.
Być może, właśnie dlatego istnieje dziś naród
litewsko-żmudzki (do rzeczy mówiąc, jak i przed sześciuset laty
dziesięciokrotnie mniej liczny niż polski, a zachowanie tych proporcji
pośrednio świadczy o tym, że tzw. „polonizacja” jest czczym zmyśleniem) z jego
wysoko rozwiniętą samoświadomością, poczuciem własnej godności i siłą ducha.
Gdyby Litwini nie zaproponowali w 1384 roku Polakom sojuszu, niewykluczone, że
podzieliliby los nieistniejących obecnie bałtyckich plemion Prusów, Jadźwingów,
Golędzi; na podjęciu takiej decyzji polegała dalekowzroczność i mądrość
państwowa litewskich książąt Jagiełły, Witolda, Narymunta, Kiejstuta i innych. Wydaje się, że książęta litewscy XIV
wieku, którzy zdecydowali się na przyjęcie chrztu i sojusz z Polską,
przewyższali jednak pod względem dalekowzroczności politycznej i rozumu
współczesnych nam dziennikarzy i pseudohistoryków, łających ich za ten
krok. Zresztą i w Polsce niektórzy uważają sojusz z Litwą za krok mylny, który
wciągnął Polskę do kontaktów z „barbarzyńskim” sąsiadem i do wojen z Moskwą,
które w konsekwencji doprowadziły do wykrwawienia się narodu polskiego i do
utraty przezeń niepodległości. Ten punkt widzenia również jest stronniczy i nie
uwzględnia realiów ubiegłych stuleci.
Niekiedy wypowiada się zdanie, iż rzekomo Polacy „w
ciągu 500 lat polonizowali Litwę”. Jest to mniemanie oszczercze, świadczące o
ignorancji historycznej. Wielkie Księstwo Litewskie było państwem absolutnie od
Polski niezależnym, posiadającym pełnię samodzielności, i Polska nie mogła tu
nikogo polonizować. Inna rzecz, że Wielkie Księstwo Litewskie było państwem
wielonarodowym, w którym Litwini (Żmudzini) przed rokiem 1772 nigdy nie
stanowili więcej niż 20% ogółu ludności, a Polacy już wówczas stanowili
5-10% populacji tego kraju. Biorąc zaś pod uwagę fakt, że Polacy już w XV-XVI stuleciu mieli
wysoko rozwiniętą kulturę, ich rola w życiu duchowym i politycznym Wielkiego
Księstwa Litewskiego była bardziej zauważalna niż ich ilościowy udział w
ludności. Niektórzy na dowód rzekomej polonizacji przytaczają fakt, że
niektórzy Polacy litewscy mają bałtyckie nazwiska (Mażul, Miłto, Surwiło itp.).
Jednak takich przypadków jest niewiele. Przy czym one niczego nie dowodzą.
Nazwiska często pochodzą od rozmaitych przezwisk itp.; nabywano je
w różnych czasach i w różnych sytuacjach społeczno-politycznych. Wielu
Litwinów na przykład ma nazwiska polskiego pochodzenia (Zajonczkauskas,
Astrauskas itd.) jednak z tego nie wolno wyciągać wniosku, iż są oni
zlituanizowanymi Polakami.
Zgodnie z zasadami i normami ONZ istnieje tylko
jedno kryterium określenia przynależności narodowej: osobista samoświadomość
człowieka. I nic ponadto.
Jeśli mówić o języku, to na pograniczu kultur
często występuje tzw. dwujęzyczność lub trójjęzyczność. Niekiedy powstają
dialekty przejściowe, nie należące w całości do żadnego z języków, jak np.
wileńsko-grodzieńskie mówienie „po prostu”.
Liczne toponimy i hydronimy Wileńszczyzny,
Grodzieńszczyzny, a nawet Wołynia, mają cechy bałtyckie. Do rzeczy mówiąc,
wiele z nich wcale nie są litewskimi, lecz jaćwieskimi, a świadczą one tylko o
tym, że w swoim czasie przez ziemie te przewaliła się fala ludności
bałtojęzycznej. Sąsiadujące z nimi inne nazwy świadczą o takichże „falach”
fińskojęzycznych i słowiańskojęzycznych. W całej Europie skład ludności
niejednokrotnie się zmieniał na skutek migracji i żaden naród nie mieszka tu na
swych „rdzennych”, odwiecznych terenach. To jest po prostu mit.
Wydaje się, że osoby, którzy dążą do naszczucia na
siebie nawzajem Litwinów i Polaków z wykorzystaniem pseudohistorycznej
argumentacji, prowadzą nieuczciwą, brudną grę lub, w najlepszym zaś razie, nie
wiedzą, co czynią...
Rzeczywistym problemem, który naszkodził stosunkom
między Polakami a Litwinami, był konflikt wokół Wilna i Wileńszczyzny.
Rzecz w tym, że ludność tej części Litwy
historycznej od dawna była mieszana. Jeszcze w VII wieku na terenie obecnego
Wilna znajdował się słowiański Krzywy Gród, dokąd Gedymin w XIV stuleciu
przeniósł stolicę. W roku zaś 1940 – jak pisze amerykański historyk litewskiego
pochodzenia Leonas Sabaliunas – w Kraju Wileńskim mieszkało: 321,7 tysięcy Polaków;
107,6 tysięcy Żydów; 75,2 tys. Białorusinów; 31,3 tys. Litwinów; 9,9 tys.
Rosjan. Przy tym dane te dotyczą już okresu, gdy Stalin zdążył wysłać szereg
pociągów z Polakami na syberyjską tundrę, przywożąc na ich miejsce Rosjan i
Litwinów, co w sposób oczywisty zmieniło mapę etniczną tej ziemi. Ze względu na
przeciwieństwo między faktem, że większość ludności Wileńszczyzny stanowili
Polacy, a tym, że Litwa miała niewątpliwe prawa historyczno-państwowe do Wilna,
i powstał znany nam konflikt, który trzeba było rozstrzygać nie z użyciem broni i emocji,
lecz w spokojnej atmosferze na drodze pertraktacji. Tym bardziej teraz nie
wolno dopuszczać do rozdzierania już powoli zaciągających się ran. Przecież
nawet w owych konfliktowych i mrocznych czasach znajdowali się ludzie
potrafiący zachować szlachetne i pełne godności postawy. W roku 1939, gdy
Litwę z jednej i z drugiej strony, z Zachodu i ze Wschodu, „zapraszano” wziąć
udział w napaści na Polskę, proponując w zamian „dar” w postaci nienależącej
ani do Hitlera, ani do Stalina Wileńszczyzny, Państwo Litewskie odrzuciło te
naciski. W 1940 roku generał Stasys Rasztikis odmówił w Moskwie przyjęcia
gratulacji Mołotowa, że oto „potworek wersalski” – Polska jest zniszczona.
Mądry i szlachetny Litwin odparł: „Uważamy, że bez wolnej Polski nie może być
i niepodległej Litwy”. Mała, lecz mężna Litwa dała wówczas przytułek
tysiącom polskich żołnierzy i oficerów, pomogła im przedostać się na Zachód,
gdzie oni ponownie włączyli się do walki z hitleryzmem...
Warto przypomnieć, że w naszych czasach Polska jest
ojczyzną dla około 10-14 tysięcy Litwinów, zamieszkałych na jej terenie (oni
stanowią 4% ludności województwa suwalskiego). O ich pełnowartościowym życiu
kulturalnym, duchowym, politycznym i ekonomicznym nieraz pisała prasa
republikańska. Dziś w prasie polskiej – ani komunistycznej, ani katolickiej,
ani „ponadpartyjnej” – nie spotka się złego słowa o Litwie i Litwinach. A jeśli
się znajdzie taki głupiec, to sami Polacy przywołują go do porządku, wyrażając
w sposób bezwzględnie zdecydowany swe oburzenie. To jest jedynie słuszna
postawa: dziś i na zawsze. Tym bardziej gorzko nam, Polakom zamieszkałym na
Litwie, coraz częściej czytać w prasie litewskiej (przede wszystkim w gazetach
„Literatura ir Menas” oraz „Gimtasis Kraštas”) antypolskie sformułowania i
nieusprawiedliwione do nas pretensje. Jestem przekonany,
iż te publikacje w żadnej mierze nie odzwierciedlają stosunku do nas narodu
litewskiego, lecz sił, które w równym stopniu są obce zarówno jemu, jak
i nam.
Zamieszkali od 900 lat na terenie Litwy Polacy
wnieśli istotny wkład do kultury i cywilizacji Wielkiego Księstwa
Litewskiego, muszą oni i nadal tejże Litwie dobrze służyć. Powinniśmy z całą
energią i otwartością powiedzieć, że w stosunku do Litwinów żywimy uczucia szczerego
szacunku i sympatii. To, z jednej strony. Z drugiej zaś, podkreślmy z
całym naciskiem, że jesteśmy Polakami, a nie spolszczonymi Białorusinami i
Litwinami. Nas nie udało się „przerobić” ani Bismarckom, ani carom, ani
Hitlerom, ani Stalinom. I nie uda się nikomu! Co do tego nikt nie powinien mieć
najmniejszych złudzeń. Jeżeli zaś pod tymi czy innymi naciskami któryś z
Polaków staje się „Litwinem”, jest to zawsze element najsłabszy,
bezwartościowy, który równie łatwo przestanie być „Litwinem”, jak nim został.
Świeże fakty przymusowej litwinizacji Polaków, powiedzmy, w rejonie
szyrwinckim, chociaż i są
faktem, lecz wątpliwe, że mogą być przyjemne co rozumniejszym litewskim
inteligentom.
Dziś inteligencja litewska nie musiałaby na próżno
marnować czas i siły atakując Polaków i zmuszając Rosjan mówić po litewsku (i
burząc tym samym naturalną barierę językową, zabezpieczającą nieliczny naród
litewski przed hybrydyzacją jego funduszu genetycznego), lecz zająć się
rozstrzyganiem naprawdę ważkich i trudnych problemów, stojących przed narodem.
Któż, jeśli nie inteligencja, nosicielka narodowego ducha i mądrości, powołana
jest do wyprowadzenia z głębokiego kryzysu rodziny litewskiej, wyjaśnić,
dlaczego ta rodzina tak często się rozpada (dzieci – sieroty przy żywych rodzicach!);
dlaczego jest ona małodzietna (jeśli tak pozostanie nadal, to za sto lat w
Litwie nie będzie Litwinów); dlaczego na Litwie kwitnie pijaństwo i narkomania
młodzieży; dlaczego ona zajmuje jedno z pierwszych miejsc w ZSRR – a znaczy i w
Europie – pod względem zapadania na choroby weneryczne; dlaczego zanikają
tradycyjne cnoty litewskie, takie jak pracowitość, prawość, wierność? Oto na
czym polega nieszczęście, a nie na tym, że na Litwie mieszka garstka Polaków.
Musicie też tworzyć wielką kulturę, literaturę, filozofię, historiografię w
języku litewskim, aby kultura ta stała się potężną i niewzruszoną opoką narodu
litewskiego.
Ważne nie to, w jakim języku ktoś mówi, lecz to –
co on mówi. A jeszcze bardziej – co on czyni, co robi, by Litwa była bogatą i
silną republiką”...
Po ponad
miesięcznym wałkowaniu tekstu w redakcji, po skopiowaniu go i odesłaniu
odcisków do Akademii Nauk i KGB Litwy, autorowi zwrócono oryginał ze
wspomnianym powyżej dopiskiem. I co? I nowa, straszliwa fala nagonki
antypolskiej, w tym na mnie.
* * *
W końcu lutego
przyjechała do Wilna pani redaktor Grażyna Dziedzińska, pisująca w różnych
pismach warszawskich, byłem zaskoczony, gdy zatelefonowała do mnie i
powiedziała, że chciałaby zrobić ze mną wywiad... Spotkaliśmy się. Oboje rozumieliśmy,
że nasz „socjalistyczny świat” stoi bodaj na progu naprawdę istotnych zmian.
Mimo to, a może właśnie dlatego, aby nie wzbudzać nadmiernej czujności cerberów
ideologicznych w Warszawie, Wilnie i Moskwie, musieliśmy toczyć rozmowę oddając
cesarzowi co cesarskie.
12 marca 1988 w
gazecie codziennej Wojska Polskiego „Żołnierz
Wolności” (nr 60/11496) ukazała się zilustrowana trzema zdjęciami „Korespondencja
własna z Wilna” Grażyny Dziedzińskiej pod aluzyjnym nieco tytułem
„Wileńskie
spotkania. Urok „zaśpiewu”?”: „Do
Jana Ciechanowicza, jednej z najbarwniejszych postaci polskiego środowiska
wileńskiego, wykładowcy Instytutu Pedagogicznego w Wilnie, docenta, doktora
nauk filozoficznych, trafiłam dzięki jego książce W kręgu postępowych tradycji,
a w zasadzie dzięki red. Bożenie Rafalskiej, popularnej dziennikarce z
polskojęzycznego pisma „Czerwony Sztandar”. Doc. Ciechanowicz udzielił ostatnio
wywiadu red. Zbyszkowi Maciejewskiemu z tego pisma. Komentowano ten wywiad
szeroko...
– „Nie rozumiem ludzi, którzy interesują się tylko
czymś jednym – wyznał w rozmowie. – Świat jest tak różnorodny,
zadziwiający, piękny i tajemniczy, że rozpacz ogarnia „wzdychającego nad tym
bezbrzeżnym oceanem”. Interesuję się – oczywiście
amatorsko – etyką, medycyną, archeologią, religioznawstwem, astronomią,
językoznawstwem, historią sztuki, nauki, techniki (...)”
Najważniejsza jednak dla Jana Ciechanowicza jest
historia i filozofia. – „Zainteresowanie historią własnego narodu w kontekście
dziejów ludzkości – stwierdza – to chyba rzecz naturalna dla ludzi wieku XX.
Natomiast uprawianie filozofii pomaga uchwycić głębszy, ogólniejszy sens
dziejów, ich moralną treść, „rozum w historii”. Dla mnie uprawianie filozofii
jako „umiłowania mądrości” jest drogą ku samopoznaniu, ku życiu godnemu i
świadomemu. Każdy człowiek zresztą jest po trosze filozofem, czy tego chce czy
nie. Bo przecież ma określoną wizję siebie, społeczeństwa, świata; swoje własne
wyobrażenie o sensie życia, o szczęściu.”
Jak z powyższego wynika, docent Ciechanowicz jest
także i „po trosze” psychologiem, bacznie obserwującym otoczenie. A właśnie w
Wilnie, na Wileńszczyźnie, na Litwie – w tym konglomeracie różnych narodowości,
ma niezliczone okazje porównań poszczególnych grup ludzkich i ich wzajemnych
relacji. Zresztą przykład ma we własnym domu. Żona Halina, urodzona w
Mołodecznie i wychowująca wraz z mężem trójkę dzieci (Renatka, Krysia i
Artur, uczniowie polskiej szkoły podstawowej) w tradycjach polskich.
Z Janem Ciechanowiczem spotykam się na rozmowę o
Polakach na Litwie. Dziś polska inteligencja na Litwie, w której Polacy
stanowią 8% mieszkańców, reprezentuje liczącą się już kadrę nauczycieli,
inżynierów, lekarzy, naukowców, pisarzy, poetów, artystów itp. To dzięki jej
inicjatywie, uporowi i aktywności, jak również warunkom stworzonym z czasem
przez władze republiki, powstały na Litwie liczne polskie szkoły,
polskojęzyczne wydawnictwa, setki chórów i folklorystycznych zespołów
dziecięcych, grupy wokalno-taneczne, np. szeroko już znana w Polsce „Wilia” czy
„Concertino” (akordeoniści), albo „Inkaras” (od nazwy kowieńskiej fabryki,
której kierownictwo udziela polskiemu zespołowi wszelkiej pomocy).
– „Oczywiście – oświadcza Jan Ciechanowicz – jeśli
idzie o porównanie poziomu wykształcenia ludności polskiej z litewską, to na
razie przegrywamy. Ostatnio jednak obserwuje się wzmożoną dynamikę
intelektualizacji polskiej społeczności. W Instytucie Pedagogicznym, w
którym wykładam filozofię, znaczną liczbę studentów, głównie na wydziałach
humanistycznych, ale i na fizycznym, matematycznym, stanowią Polacy. I – co
interesujące – są to najzdolniejsi studenci. Nie przemawia przeze mnie w tym
wypadku narodowy subiektywizm. Przypuszczam, że fakt ten wynika stąd, iż mimo
wszystko młodym Polakom, po ukończeniu polskich szkół, trudniej jest m.in.
pokonać bariery egzaminów w obowiązującym języku. Toteż „sito” pozostawia
właśnie tych, najlepszych”.
Podobnie jak wielu przedstawicieli inteligencji w
Polsce, Jan Ciechanowicz użala się na zbyt konsumpcyjne podejście do życia
znacznej części polskiej młodzieży (zresztą często i rodziców) w szkołach
średnich. Na to, iż wielu rezygnuje z paroletnich studiów na rzecz
natychmiastowych zarobków w „opłacalnych” zawodach. I faktem jest, że duża
liczba wileńskich kelnerów („Proszę, proszę zachodźcie dziewczęta!” –
kawiarniany kelner do stojących w szatni nastolatek), a także taksówkarzy
(„Skąd przyjechawszy? – to do mnie) stanowią Polacy. Ale cóż, takie są trendy
współczesności, pod różnymi szerokościami geograficznymi.
Polskie tradycje. Z reguły rodziny hołubiące te
tradycje od pokoleń przekazują je następnym generacjom. Inne zaś kultywują
polskość, można by rzec bardziej rytualnie, z okazji świąt, uroczystości
rodzinnych. Języka polskiego na ulicy nie słyszy się. Nawet polskie dzieci
porozumiewają się po rosyjsku i litewsku. Tłumaczy się to tutaj niechęcią do
wyróżniania się. W domach prywatnych, na spotkaniach towarzyskich i w
kawiarniach mówi się jednak w swoim języku.
Po raz pierwszy przy okazji mojego wyjazdu do
Wilna, śpiewną wileńską mowę usłyszałam w pociągu relacji
Berlin–Warszawa–Wilno–Leningrad, w jakieś pół godziny po tym, jak pociąg ruszył
z warszawskiego dworca. Jeden z dwóch młodych ludzi – niczym nie wyróżniających
się, jeśli idzie o strój i fryzury, od „dyskotekowych” warszawiaków – przedtem
zgodnie milczących, rozłożył na stoliku wałówkę i zwrócił się do mnie z
uśmiechem: „Proszę się ugaszczać”. Zrobiło się swojsko, sympatycznie. Jarosław
(absolwent Uniwersytetu Wileńskiego, i Jan, technik mechanik – ten od
poczęstunku) z ogromnym poczuciem humoru opowiadali o licznych krewniakach
rozsianych po Polsce, o życiu na Litwie. „Wyobrażam sobie, jak serdecznie musieli pana traktować
wszędzie w kraju, słysząc ten piękny zaśpiew” – powiedziałam naiwnie do
Jarosława, który był w Polsce po raz pierwszy. Spoważniał, spojrzał „spode łba”
i powiedział krótko: „Raczej traktowali jak dziwaka”.
Zrobiło mi się wstyd za tych (miejmy nadzieję,
niezbyt licznych) w moim kraju, którym brak już nie tylko poczucia tolerancji
dla inności (bo co tu jest do tolerowania, i jaka „inność”?), ale poczucia
więzi z rodakami, którzy mimo burz dziejowych potrafili zachować polskość. Ci
sami ludzie w Polsce, którzy zaśmiewają się z filmowych „przegadywanek” przy
płocie Kargula z Pawlakiem i niejednokrotnie z uniżoną rewerencją krążą wokół
dolarowych Polonusów – w bezpośrednim kontakcie z „dziwakami zza Buga”
często potrafią okazywać swoją rzekomą wyższość. A sprawa, jak się okazuje,
bynajmniej nie jest błaha...
– „Bez żadnej przesady mogę powiedzieć – stwierdza
Jan Ciechanowicz – że gorbaczowowska przebudowa dała nam, Polakom tutaj, nowy
impuls, że poczuliśmy się dowartościowani. Wielu z nas, już bez żadnych
przeszkód, wyjeżdża w odwiedziny do rodzin i znajomych w Polsce. Jadą tam
z sentymentem, z sercem, a wracają
często rozgoryczeni... A przecież to są złoci ludzie, wspaniali Polacy.
Dlaczego wciąż sami stwarzamy sobie podziały, nawet wewnątrz w Polsce:
poznaniacy „gorsi” niż warszawiacy i odwrotnie krakowiacy „lepsi” niż Ślązacy,
Kaszubi... itd. itp. zamiast podkreślać wszystko to, co nas łączy?”
– No właśnie, dlaczego? Docent Ciechanowicz
deklaruje się jako wróg wszelkich sztucznych podziałów, przekłamań. Ostatnio
przymierza się do publikacji na temat wkładu Polaków w kulturę Wielkiego
Księstwa Litewskiego, ponieważ zwykle – jak mówi – albo idealizuje się wspólną
polsko-litewską przeszłość, albo wyszukuje się wyłącznie jej ciemne strony.
Podkreśla, iż jest przeciwny tak skrajnemu podejściu. – „Istniały, oczywiście,
zjawiska negatywne. Ale były także wspaniałe przykłady współdziałania Litwinów,
Polaków, Białorusinów... W swojej nowej książce pragnę rozprawić się z
fałszywymi resentymentami, ale i stereotypami, jak np. o „polonizowaniu”
Litwinów przed rozbiorami. Po prostu w tym regionie kultury narodowe przenikały
się wzajemnie i zazębiały. Pragnę przedstawić pozytywne przykłady
współdziałania narodowości, aby chociaż w jakimś stopniu mogły one służyć jako
wskazówki na przyszłość”.
Mój rozmówca wyraził nadzieję, że w dobie
„przebudowy” uda mu się w miarę szybko wydać swoją książkę. Dopingiem jest dla
niego wspomniana już publikacja, która po sześciu latach odleżenia się w
wydawnictwie, teraz ujrzała światło dzienne. Jan Ciechanowicz ma już niemały
dorobek publicystyczny. Wydał broszurę Współczesny katolicyzm a pokój (Mińsk
1985); jest współautorem kilku książek z dziedziny filozofii. Występował
na łamach prasy litewskiej, a także w Kraju: w „Twórczości”, „Kamenie”,
„Życiu Literackim”.
Książka W kręgu postępowych tradycji poświęcona
jest udziałowi Polaków Wileńszczyzny i graniczących z nią rejonów w ruchu
narodowowyzwoleńczym i rewolucyjnym od początku XIX i w pierwszej połowie
XX wieku...
– Jan Ciechanowicz – jeden z przedstawicieli coraz
liczniejszej nowej inteligencji wileńskiej – swoją publicystyką konsekwentnie
przypomina o tym, że Polacy, którym zawsze były bliskie ideały wolności,
demokracji i postępu, mają w walkach o te ideały chlubne tradycje także na
rosyjskiej ziemi, gnębionej przez carat. Dziś ich następcy swoim wysiłkiem i
zdolnościami aktywnie włączają się w rytm współczesnego życia, przebudowy,
modernizacji i demokratycznych przemian ZSRR”.
3 marca 1988 roku
pismo Sajudisu „Atgimimas” (nr 9)
opublikowało list Kazimierasa Garšvy, działacza antypolskiej organizacji
„Vilnija” pt. „Były prodziekan – kandydatem na deputowanego ZSRR”, w
którym zgromadził stek oszczerstw, przeinaczeń i zmyśleń przeciwko
Ciechanowiczowi, a kończył stwierdzeniem, że według artykułu 36 Konstytucji
ZSRR „wszelkie rasowe lub narodowe
jątrzenie lub propaganda nienawiści
są ustawowo karalne” i pytaniem do prokuratury, „czy przepis ten dotyczy też J. Ciechanowicza, kandydata na
deputowanego”... W tym tekście – jak zawsze – jakakolwiek próba Polaków, by
bronić swych praw ludzkich, natychmiast była określana jako „jątrzenie” i
sianie nienawiści do Litwy:
„Š. m. vasario 11
d. „Sovetskaja Litva” redakcijos prieraše prie lvano Tichonovičiaus (dažniau
pasirašinéjančio Janu Cechanovičiumi) straipsnio teigiama, jog „i viešą kritiką
savo adresu kiekvienas pilietis turi turéti galimybę atsakyti taip pat viešai”.
Tame pačiame laikraštyje gal tures tokią galimybę ir peikiami „tokie autoriai,
kaip K. Garšva, l. Šimelionis ir jiems panašus”? Tuo labiau kad „Sovetskaja
Litva” apie lenkus spausdino ir daugiau tendencingų dalykų: vasario 10 d.
vedamajame anonimiškai smerkiami mokslininkai, esą neigiantys lenkų buvimą
Lietuvoje (nors tokių mokslininkų néra), 1988 m . gruodžio 30 d. T. Pušinos apžvalgoje
iškraipytas M. Gorbačiovo pasisakymas dél „nacionalinių rajonų ir apylinkių
tarybų” (plg. „Litieratura ir
menas”, 1988 01 21), dar anksčiau spausdintas klaidinantis M. Butrimovič
straipsnis. Iki šiol nutylimi atsakymai i tas publikacijas.
Priešingai l. Tichonovičiaus teigimui, apie jj atskirai
ar su I. Šimelioniu niekur nebuvau rašęs: 1989 m . „Tarybinio mokytojo”
4 numeryje l. Tichonovičiaus pavardé iš visó neminima, o 1988 m . „Atgimimo” 4
numeryje „Vilnijos” draugijos rašte, pasirašytame S. Trepšio, K. Garšvos, A,
Gorodeckio, A. Romančiuk, l. Tichonovičius minimas vieninteliame sakinyje:
„Rugséjo 23 d. radijas perdavé „privočią” Sajudi šmeižiančią J. Cechanovi2ciaus
kalbą ir t.t.”. Jeigu teigiate, jog tai netiesa, tą pasisakymą per Vilniaus
radijo laidą lenkų kalba nesunku išspausdinti.
Tebedésłydamas Pedagoginiame institute, docentas
skelbiasi atleistas iš darbo (kaip nesusidorojantis su pareigom atsisveikino
tik su prodekano vieta) ir dél to visų žmonių vardu nusivilia pertvarka. Kokie
„smeižikai” jj verté palikti gimtąją Baltarusiją, Maišiagalos mokyklą, Ateizmo
muziejų, „Czerwony sztandar” redakciją?
l. Tichonovičius prieš rinkimus pats bando „ginti savo
gerą vardą”. Iš jo nurodytų penkių leidinių nei „Atgimimas” nei „Sąjudžio
žinios”, nei „Kalba Vilnius” nespausdinami su šukiu „Visų šalių proletarai,
vienykités!”. „Tarybinis mokytojas” apie l. Tichonoyičių iš viso neraše. Minétų
leidinių publikacijos rašytos (dvi ir spausdintos) pemai, paskutinioji
„Tarybiniame pedagoge” – sausio 21 d., tuo tarpu apie jo iškélimą j „TSRS
liaudies deputatus” sužinojome iš „Vakarinių naujienų” sausio 31 d. Taigi bent
keturių iš penkių straipsnių nejmanoma susieti su kandidatų j deputatus kélimu
ir „konkuravimu” kažkodél su V. Čepaičiu. Rusai ir Žydai nurodytose
publikacijose iš viso neminimi, tai kam jas vadinti antirusiškomis,
antižydiškomis? Dél l. Tichonovičiaus dezinformacijos, tautinių grupių kiršinimo
„Czerwony Sztandar” (1987 04 08), „Gimtasis kraštas” (1987 09 24) raše dar
užpernai.
Kandidatas j deputatus rašo: „Visada jaučiau nuoširdžią
pagarbą liełtvių tautai ir jos łeisétoms teiséms”. Bet anksčiau jis kursté
reikalauti ir lenkų valsłybinés kalbos Liełuvoje (žr. laikrašti „Czerwony
sztandar”); vasario 11 d. per registravimą j kandidatus, nekalbédamas
lietuviškai, pripažino konstituciškai jteisintą valstybinę lietuvių kalbą, o
kitą dieną „Jedinstvos” mitinge jau teigé, kad lietuvių kalba valstybiné gali
buti, gali ir nebuti.
Pakankamai yra liudininkų, kai 1988 m . lapkričio 12 d.
Maišiagalos kulturos namuose l. Tichonovičius skleidé gandus, absoliučiai neigé
okupantų pilsudskininkų lietuvių tautai padarytą kulturinę, teritorinę, fizinę,
ekonominę žalą, niekino kvalifikuotų istorikų, kalbininkų teiginius apie
krikščionybés jvedimą Lietuvoje, vietinių lenku kilmę, pavardes (pasaulinio
garso baltisto prof. Z. Zinkevičiaus kalbotyros žinias prilygino trečios klasés
moksleivio žinioms ir t. t., dezinformavo, kad seniau Lietuvoje gyvenę finai, o
lietuviai – tik prie Volgos, kad Lietuvos ir Baltarusijos TSR lietuviai negalj
susikalbéti ir t. t. Lenkų skaičių Lietuvoje padidino nuo 7,28 procento iki 8
proc., o Tarybų Sąjungoje – nuo 1.15 miliono iki 2 milijonų. Ar visa tai yra
aktyvus dalyvavimas ginant „Vilniaus krašto lenkų teises”, ar iš tikro l.
Tichonovičius „tapo respublikos (=Respublikos) lietuviškos spaudos šmeižikiškos
kampanijos objektu”, kaip teigiama vasario 12 d. „Jedinstvos” išplatintoje proklamacijoje?
Laikraščiuos „Krajobrazy” (1988 06 26, p. 3) ir
„Czerwony sztandar” (1988 08 10 ir kt.) l. Tichonovičius informavo, jog
lenkiškų mokyklų Lietuvoje sumažéjo nuo 250 iki 92, nutylédamas, kad
1960–1961–1987–1988 mokslo metais dél mokyklų stambinimo ir mažesnio vaikų
skaičiaus (lietuviškų taip pat) Lietuvoje jų sumažéjo nuo 4029 iki 2036. Lenkai
dažniausiai siunčia vaikus j lenkiškas ir rusiškas mokyklas, o minétame
„Krajobrazy” numeryje teigtama, jog tévai skatinami „siųsti vaikus j
lietuviškas klases. Jeigu direktorius lietuvis, lenkas – traktoristas”,
nieko kito esą negalima laukti. Iš tikro Sačininkų, Vilniaus rajono mokyklų
vadovybéje daugiausia – lenkų (plg. „Kalba Vilnius”, 1989. Nr. 7, p. 12).
Pagal TSRS
Konstitucijos 36 straipsnj „visokia rasinio arba nacionalinio išimtinumo,
nesantaikos arba niekinimo propaganda – baudžiama pagal jstatymą”. Nejaugi l.
Tichonovičius, jregistruotas TSRS liaudies deputatu, rinkiminiu laikotarpiu
tokią propagandą tęs?
Kazimieras Garšva”
* * *
8 maja 1988 „Trybuna Opolska” zamieściła mój artykuł
pt. Wystarczał
za seciny:
„Jakub Gieysztor,
jeden z przywódców powstania styczniowego na Litwie, pisał: „Przy gorącym
patriotyzmie odznaczał się Kalinowski krańcowymi teoriami, kochał lud, w nim
widział przyszłość Polski. Wytrwałości niezrównanej jak i osobistego
poświęcenia, był najpiękniejszym, najczystszym przedstawicielem niezrównanego
spiskowca, ten jeden człowiek wystarczał za seciny...”
Ród Kalinowskich
wywodzi się prawdopodobnie z Podlasia lub Mazowsza Z rodzin noszących to
nazwisko, a osiadłych na wschodnich terenach Rzeczypospolitej, pochodzi wiele
sławnych postaci.
Konstanty
Wincenty Kalinowski urodził się 21 stycznia 1838 roku w Mostowianach
powiatu wołkowyskiego, guberni grodzieńskiej. Byt synem Szymona i Weroniki z
Rybińskich. Ojciec był właścicielem niedużej manufaktury tkackiej.
W latach
1850–1855 Konstanty uczęszczał do sławnej szkoły w Świsłoczy, przed laty uczyli
się tam m.in. Józef Ignacy Kraszewski i Józef Kowalewski.
Po ukończeniu
gimnazjum udał się Konstanty do Moskwy, gdzie studiował już jego starszy brat
Wiktor, obydwaj bracia przenieśli się do Petersburga, studiowali tam na
uniwersytecie.
Na uniwersytecie
petersburskim włączył się Konstanty do pracy polskich organizacji
patriotycznych i rosyjskich kółek rewolucyjnych. Poznał tam m.in. Zygmunta
Sierakowskiego, Jarosława Dąbrowskiego i Walerego Wróblewskiego.
Od 1861 roku
uprawiał agitację antycarską wśród chłopów na Wileńszczyźnie
i Grodzieńszczyźnie, od lipca 1862 do 1883 r. wydawał drukowaną łacińską
czcionką gazetę w języku białoruskim – „Mużyckaja Prauda”, pisał pod
pseudonimem „Jaśka haspadar z-pad Wilni”.
Jeden z
powstańców, Jerzy Kuczewski-Poraj, wspominał: „W tej porze zjawiło się pisemko
tajne rewolucyjne przez pożogę i krew zmierzające do poduszczenia włościan
przeciwko Moskalom, urzędnikom i dawnym panom. Włościanie powoływani byli do
wymierzenia sami sobie sprawiedliwości za pomocą rzezi. Pisemko to, redagowane
w języku białoruskim pod tytułem „Mużycka Prauda Janka iż pad Wilni” w tysiącznych
egzemplarzach rozrzucane było”. Chłopi jednak nie ulegli namowom. Otrzymali
przecież formalnie wolność osobistą i nieco ziemi, co uważali za wielki dar ze
strony cara-ojczulka; instynkt samozachowawczy ostrzegał ich, że z Moskwą
trudno podjąć walkę. Nie angażowali się więc – poza wyjątkami – w powstanie.
„Mużycka Prauda” w żadnym razie celu swego dopiąć nie mogła” – stwierdza
z przesadą pamiętnikarz.
Rola „Mużyckiej
Praudy” w uświadomieniu chłopów białoruskich i polskich była duża,
przeciwstawiała się prymitywnej, antypolskiej propagandzie caratu na
polsko-litewsko-białoruskim pograniczu. Propaganda taka prowadzona była od lat,
miała na celu przeciwstawienie chłopstwa inteligencji szlacheckiej, która była
nosicielką demokratycznych ideałów i główną siłą postępu duchowego na tych
ziemiach.
W tomie Ruch
rewolucyjny na Litwie i Białorusi. 1861–1862 r., Moskwa 1964, zamieszczono
interesujący dokument, oto fragmenty: „Jenerał Nazimow w lipcu r. b. [tzn.
1861] wyjechał z Wilna; udał się przez Lidę, Słonim, szosą Brzesko-Bobrujską do
Brześcia Litewskiego, a z powrotem na Wysokie Litewskie, Białystok, Grodno...
Jenerał przemawiał do włościan, powtarzając kilkakrotnie w miejscach, gdzie się
zatrzymywał, raz w swojej głowie ułożoną przemowę...
Po uprzejmym
przywitaniu dostojny urzędnik zaczynał zwykle od tego: »Czy wiecie, że teraz
jesteście wolni? (wszystko mówił po rosyjsku). Nikt teraz nie ma prawa was
karać; władza panów już się skończyła. Oni was we wszystkim ugniatali.
Pamiętajcie, pamiętajcie co oni z wami robili! A ci ekonomowie ostatniego ducha
z was wydobywali, jesteście oswobodzeni! Ja to wam zrobiłem... Módlcie się
za cara! Pomyślcie tylko sami, co dla was zrobiono w tych ostatnich latach. Czy
słyszana to rzecz, aby przez 5 lat nie brać rekruta? A przed tym jak było? O,
wszystko to wasi panowie! (ściskając pieści). Oni was.. Rząd od dawna myślał o
waszej ludności, ale panowie... Ale teraz całe ich panowanie skończyło się. W
niczym już nie mają władzy! Im to nieprzyjemnie, wcale nieprzyjemnie... ale
dosyć już tego, basta z nimi! Oni teraz śpiewają po kościołach... Proszą Boga,
żeby wróciły się dawne tyrańskie czasy, żeby znowu mogli ugniatać«”.
W ten sposób
przebiegły generał wmawiał ciemnym kmiotkom, że oto „polscy panowie” chcą
powstać przeciwko carowi, który nadał chłopom ziemię... Nie doceniał swoich
słuchaczy generał. W jednej miejscowości na Oszmiańszczyźnie tak przebiegała
jego rozmowa z włościanami:
„– Wiecie, że
teraz jesteście wolni, ze nikt nie ma prawa was karać?
– Jaka tam
swoboda, biją, na pańszczyznę pędzą...
– Nie
słuchaliście, no to dobrze, że biją... Ale bić nie wolno, ja wiem
o wszystkim...
– I cóż z tego, u
nas jeszcze jakkolwiek, ale w lwiu, jak najechali Moskale, końmi tratowali,
naród na śmierć zabijali.
– Tak, tak, było.
Ja sam, sam kazałem dobrze bić. To z mego rozkazu. Ale to nic! Wy teraz
jesteście wolni. Poszoł won!” I dodał zwracając się do adiutanta: „Słyszałeś,
jakem im tłumaczył! Nu! Żeby każdy nie żałował pracy, a starał się wytłumaczyć
chłopom, to zrozumieliby, co to jest wolność, i byłby porządek”.
W Słonimie odbyła
się pogadanka jeszcze bardziej skuteczna
„– Nikt was nie
ma prawa karać, ani pan, ani ziemski sąd, ani gubernator, ani nawet ja sam.
Jednakże, powinniście odrabiać, jak dawniej powinności” – zwrócił się do
gromady chłopów. Jeden z nich na to:
„– Jakże odrabiać
pańszczyznę, kiedy w Słonimiu na rynku bębnili, że tego robić już nie trzeba”.
Generał użył bardziej konkretnych argumentów niż słowne... złamał kij, który
trzymał w ręku, na głowie biedaka. Kazał pochwycić pokrwawionego i wybębnić
mu 50 pałek”, wyrok został natychmiast publicznie wykonany, przekonał resztę
wątpiących, że oto spłynęła na nich z Petersburga prawdziwa łaska cara...
„Mużyckaja
Prauda” wiele zrobiła zarówno dla socjalnego, politycznego, moralnego, jak i
narodowego uświadomienia białoruskojęzycznego chłopstwa.
Kalinowski,
wywodzący się z polskiej rodziny szlacheckiej, był zwolennikiem samookreślenia
wszystkich narodów, w tym też zupełnej niezależności Litwy i Białorusi
zarówno od Rosji jak i od Polski (stąd „Biali” nazywali go „separatystą”),
Od lata 1862 roku
Kalinowski przebywał w Wilnie, wszedł tu w skład tzw. Komitetu Ruchu i zaczął
odgrywać w nim ważną rolę. Z czasem, kiedy organizacja się rozrosła, zaczęły
się uwidaczniać rozbieżności. „Wzajemne paszkwilowanie się było ciągłe, nieraz
rozumna jaka myśl, byleby z przeciwnego obozu, była z pogardą traktowana...
Zawziętość przyszła do tego stopnia, iż za zaletę uważano, aby wbrew sobie
różne zasady przyjmować”.
Według ówczesnych
świadectw Kalinowski również nie grzeszył cierpliwością i wyrozumiałością
dla odmiennego zdania. Jeden z jego współpracowników wspominał:
„Kalinowski był
tylko z ludem, jako chłopoman... Zaprzeczał wszystkiemu, nie dał nikomu
mówić... Przyjmował każdy motor socjalny do wywołania zawichrzenia, nie
troszcząc się na dziś, jakie skutki z tego będą... Mając za sobą przeszłość
stosunków z ludem, szukał w głuchym jęku niewoli owej siły do podniesienia
ludu, na postawę walczącego rycerza w imię pogwałconych praw człowieka. Widział
to tętno ogólne we włościaninie, jak Polska jest szeroka. Na to działać więc
zamierzał i tu punkt wyjścia do działań wskazywał...”
Całą energię
poświęcał pracy z ludźmi. Założył i redagował również pismo w języku
polskim – „Chorągiew Swobody”.
Po wybuchu powstania
styczniowego był zastępcą naczelnika miasta Wilna, później komisarzem w
województwie grodzieńskim, gdzie zorganizował liczne oddziały chłopskie. Po
kilku miesiącach, pod naciskiem wojska i szpiegów Murawiewa, powrócił do Wilna.
Został pełnomocnym komisarzem Rządu Narodowego na Litwę i nadał ruchowi
radykalny charakter.
Zdradzony przez
niejakiego Parfianowicza, białoruskiego przyjaciela, został Kalinowski w nocy z
9 na 10 lutego 1864 roku schwytany przez carską policję.
Śledztwo trwało
ponad miesiąc, więzień nie wydał nikogo, ułożył wtedy „List spod szubienicy”:
„Więc gdy moje słowa
przemienią się w czyny,
Do walki za prawdę
prowadź swoje syny,
Bo jedna jest prawda
wolnego narodu,
Zdobyć wolność, chwałę;
nie doznać zawodu”.
Konstanty
Kalinowski został skazany na śmierć i powieszony 22 marca 1864 roku o godzinie
10.30 na placu Łukiskim w Wilnie. Kiedy nazwano go podczas odczytywania wyroku
„dworianinem”, miał zawołać: „Szlachty nie ma, wszyscyśmy równi!”
* * *
14 maja 1988 „Trybuna
Opolska” wydrukowała jeszcze jeden mój artykuł pt. „Rok 1863” , z pewnością
czytany też przez pracowników bezpieki sowieckiej w Wilnie i Warszawie: „Ksawery Pruszyńskł pisał o zajściach
ulicznych z 1861 roku: „Gdzie indziej zwiastunami zmian politycznych są ulice
pełne ludzi, w Polsce z dawna zaczynało się od kościołów i obchodów... Naraz od
Bernardynów wysunął się jakiś pochód. Sotnia Kozaków runęła z miejsca, jakby
chcąc zdeptać zarodek buntu. Właśnie go wznieciła. Tym, co napadła, był zwykły,
nikomu nie znany, pogrzeb. Ale w międzyczasie ksiądz, trumna, katafalk –
wszystko to leżało już na bruku, stratowane przez konie kozackie... Pięć
niewinnych ofiar poległo od strzałów...”
To zdarzenie
uświadomiło ówczesnym Polakom, że mają do czynienia z wrogiem, który
rozumie tylko język przemocy.
W maju 1862 roku
konfident policji pisał w raporcie: „Rozpoczęły się po kościołach nabożeństwa
majowe. Wczoraj w jednym kościele ksiądz zaintonował zwykłą pieśń kościelną na
nutę zakazanego hymnu... Aresztowano jednego studenta”. Fragment innego
dokumentu: „Wczoraj uczniowie gimnazjalni i kobiety śpiewali hymn zabroniony w
kościele św. Krzyża... Aresztowano pięciu młodych ludzi i dwie kobiety. Tłum
usiłował uwolnić aresztowanych...” Doszło w końcu do wydarzenia, które
wstrząsnęło całą Warszawą i wywołało falę protestów. Policja w kościele
Kapucynów aresztowała dziewczynę. „Zaprowadzona do ratusza – czytamy w
dokumencie – gdzie wobec żołdactwa pod pretekstem rewizji poczęto ją rozbierać
do naga. Wstyd, zgroza i oburzenie tak silnie podziałały na słaby organizm
nieszczęsnej ofiary, iż w rękach oprawców skonała...”
Zaborcy zdawali
sobie sprawę z możliwego rozwoju wydarzeń, mogli pójść na ustępstwa i
rozładować napięcie; nie uczynili tego. Gubernator Warszawy Lueders (według
arcybiskupa Felińskiego „dzielny wojskowy gotów na rozkaz cesarza wyrżnąć
choćby cały kraj, ale poza służbą frontową nie znający się na niczym”) mówił w
1862 roku: „Stoimy na wulkanie, który lada chwila wybuchnąć może, liczyć zaś
nie możemy na nikogo oprócz na wojsko oraz na własnych urzędników. Polacy
dzielą się wprawdzie
na białych i czerwonych... co do mnie wszakże uważam białych za daleko
niebezpieczniejszych... Czerwoni porwą za bron, my ich zdusimy i na tym się
cała komedia skończy. Ale te białe łotry, jeśli się im uda opanować rewolucję,
gotowi nas wszystkich stąd wykurzyć”.
22 stycznia 1863
roku małe oddziały powstańcze uderzyły na załogi rosyjskie w Królestwie
Polskim. Lasy, ulice miast i miasteczek rozbrzmiewały hukiem wystrzałów;
oddziały powstańcze, które w pierwszym dniu walki liczyły 4,5 tysiąca źle
uzbrojonych młodych ludzi, z czasem się rozrosły. Zryw zbrojny był moralnie
i materialnie popierany przez dość szerokie rzesze ludności. Powstanie
styczniowe, wywołane w trudnych okolicznościach, bez gotowej armii, trwało najdłużej
z dotychczasowych. Nie znaczy to, że cały naród i wszystkie warstwy w
jednaki sposób wsparły rewolucję. Chłop polski (szczególnie na Kielecczyźnie i
w Płockiem) uważał często za swego „cysorza”. Badania prof. Stefana Kieniewicza
wykazały, jaki był skład społeczny uczestników powstania. W zachodniej części
Królestwa wśród powstańców przeważała biedota miejska i inteligencja
pochodzenia szlacheckiego, we wschodniej – szlachta zaściankowa i chłopi, na
ziemiach litewsko-ruskich – drobna szlachta, oficjaliści dworscy, ludność
wiejska wyznania katolickiego. Tam też wielu bogatych ziemian przystąpiło do
zrywu, tam bowiem ucisk żywiołu polskiego był szczególnie dotkliwy.
Służba w
oddziałach powstańczych odbywana była wyłącznie ochotniczo, przez formacje te w
ciągu 18 miesięcy walk przewinęło się około 200 tys. ludzi.
Powstańcom nie
udało się wyzwolić na dłużej żadnego większego terytorium, na którym władza
narodowa mogłaby działać otwarcie. Działało jednak sprawnie zorganizowane
polskie państwo podziemne i jego służby, od poczty poczynając na dyplomacji
kończąc. Stoczono ok. 1200 potyczek, były wśród nich i efektowne zwycięstwa.
Dynamikę powstania hamowały próżne nadzieje na pomoc Zachodu. Adam Jerzy
Czartoryski doradzał rodakom: „Swoje robić, a na nikogo nie rachować...”
Zawiodły też nadzieje na wybuch walk rewolucyjnych w Rosji, gdzie narastać
zaczęły antypolskie nastroje szowinistyczne.
Tym większym
bohaterstwem i poświęceniem musieli się wykazać powstańcy. Nie zabrakło
ofiarności wśród ludności cywilnej; zdumiewającą siłę ducha zademonstrowały
wtedy kobiety polskie, wynosiły rannych z pobojowisk, leczyły ich
w dworkach szlacheckich i chatach chłopskich, organizowały zaopatrzenie,
lały kule, dostarczały ukrywającym się przed policją i wojskiem pieniądze i
fałszywe dokumenty. Jako powstańcze kurierki wsławiły się wtedy m.in. Eliza
Orzeszkowa, Apolonia Matlińska, Helena Majewska-Kirkorowa, siostry Guzowskie i
siostry Heurich, Wanda Umińska i wiele innych.
Niemało Polek
walczyło w oddziałach powstańczych; Henryka Pustowojtówna, córka Polki i
rosyjskiego generała, pełniła funkcje adiutanta przy powstańczym dowódcy
Langiewiczu. Inną bohaterką 1863 roku była Maria Piotrowiczowa. Walczyła ona w
oddziale kosynierów i zginęła w potyczce z wojskami rosyjskimi. Ciężko ranna w
bitwie została Lucyna Skrzyńska (Żukowska), była potem przez wiele miesięcy
więziona w twierdzy. O innej Polce mówi list gończy policji carskiej:
„Zielińska Stanisława z Warszawy, lat 20, średniego wzrostu, niebieskie oczy.
Nosi ubranie męskie, brała udział w powstaniu z bronią w ręku. Krawczyni. Po
rozbiciu oddziału osadzona w Ołomuńcu. Zbiegła dnia 2 lipca 1863” .
Zabawną historię
o białogłowach ze wsi Czarna pod Lublinem zapisał pewien Francuz, walczący jako
ochotnik w powstaniu 1863 r. Zmęczeni żołnierze rosyjscy, poszukujący
powstańców, zatrzymali się we wsi na nocleg. Gdy Rosjanie obudzili się rano,
stwierdzili z przerażeniem, że zniknęła ich broń i amunicja. Oficer piorunował,
zarządził dokładną rewizję wszystkich chat, groził, że jeśli znajdzie gdzieś
choćby sztukę broni, mieszkańcy zagrody zostaną rozstrzelani. Niczego nie
znaleziono, gdyż kobiety jeszcze nocą odniosły całą zdobycz do lasu. Odtąd
Rosjanie, nocując w polskich wsiach, obawiali się nawet wieśniaczek i
dzieci, rozstawiali straże.
Nie uniknęły
uczestniczki powstania represji, nie ominęły ich aresztowania i zsyłki,
zabraniano nosić żałobę po krewnych, zmuszano do uczestnictwa...
w zabawach.
Zachował się w
pamięci współczesnych bal w Łomży, który odbył się w grudniu 1863 roku.
Miasojedow, naczelnik miasta, kazał sprowadzić do sali balowej skutego
łańcuchami więźnia Majewskiego i tańczył na jego oczach z żoną skazańca...
Apolonię
Sierakowską, żonę Zygmunta Sierakowskiego, odwiedził w więzieniu kat Litwy
Murawiew „Wieszatiel”. Kazał stracić męża Sierakowskiej i brata, a jej –
spodziewającej się dziecka – obiecywał, że w wypadku gdy narodzi się syn,
zostanie jej odebrany i wychowany na prawdziwego Rosjanina.
W powstaniu
styczniowym wzięło udział kilkuset ochotników różnych narodowości; byli wśród
nich: Ukrainiec Andrij Potiebnia, Francuz Francoise Rochebrune, Kozak doński
Mitrofan Podhaluzin, Włoch Francesko Nullo. Nie zabrakło w powstańczych
oddziałach Węgrów, Anglików, Czechów, Słowaków, Serbów, Szwedów, Rosjan,
Austriaków, Szwajcarów, Norwegów, Szkotów. Powstanie poparli moralnie Mazzini i
Garibaldi, Hercen i Bakunin. Karol Marks i Fryderyk Engels natychmiast po
wybuchu rewolucji w Polsce zażądali na łamach „Neue Rheinische Zeitung”, by
Prusy wypowiedziały wojnę Rosji.
Dużą rolę
odegrali w powstaniu styczniowymi również Żydzi: byli kurierami, dostawcami
broni, wywiadowcami.
O sprawie tej
dość długo niechętnie pisali historycy, ostatnio jednak pojawiają się „teorie”
głoszące, że powstanie 1863 r. było „żydowsko-niemiecką prowokacją”. Znany pisarz
Jan Dobraczyński napisał m.in.: „można powiedzieć, że powstania pragnęli:
światowy obóz rewolucyjny, masoni, Żydzi, Prusy i Austria. Zgodnym wysiłkiem
popychali poczciwych Polaków do tej akcji”. Chcieli, używając Polaków jako
narzędzia, szkodzić Rosji. O 1863 r. pisze Dobraczyński: „Powstania chciały
Prusy, a przede wszystkim Bismarck, od 1862 premier pruskiego rządu, a przedtem
poseł pruski w Petersburgu. Ten junker pruski nienawidził Polski i czuł –
podobnie jak niegdyś Fryderyk Wielki – iż podstawą sojuszu Rosji z Prusami jest
utrzymywanie w Rosji przekonania o »niebezpieczeństwie polskim«”. Są
ślady, że Prusy na parę lat przed powstaniem wspierały w Królestwie działalność
rewolucyjną. Bismarck wiele zrobił, by na dworze petersburskim zapanował kierunek
antypolski, aby osłabło „dążenie do panslawistycznego, antyniemieckiego,
polsko-rosyjskiego braterstwa”, Bismarck chciał wybuchu powstania, gdyż uznał,
że tylko walka zbrojna może zniszczyć zarysowujące się możliwości zrozumienia
sprawy polskiej w Petersburgu.
Posługiwał się
różnymi metodami. Wydana przed kilku laty książka Fritza Sterna „Gold and
Iron”', przypomina mało znaną historykom postać bankiera-milionera Gersona
Bleichrödera. Był on przyjacielem i doradcą Bismarcka, „przepadał za
towarzystwem ludzi inteligentnych, szczególnie żydowskich dziennikarzy i
finansował wszystkie legalne i nielegalne działania wielkiego kanclerza.
Otrzymał za to Żelazny Krzyż i został zaproszony do Wersalu na uroczystość
ogłoszenia Cesarstwa. Bleichröder służył Bismarckowi przez trzydzieści lat.
Umarł jako ortodoksyjny Żyd. Jego syn został protestantem, wnuk kandydował do
NSDAP...
Przez takich
ludzi jak Bleichröder Bismarck miał wpływ na Żydów w Królestwie. Trzeba
pamiętać, że Żydzi stanowili tam 11 proc. ludności. W społeczeństwie żydowskim
w połowie XIX wieku zachodził proces „wychodzenia z getta”, wielu Żydów
istotnie wyszło wtedy z getta, zerwało z izolacją i walczyło o swe interesy już
na szerszej arenie. Zdarzało się, że wspomagali zaborców – dało to Engelsowi
powód do nazwania Żydów „idealnym wcieleniem świństwa i szachrajstwa”.
Maurycy Mochnacki
pisał w „Powstaniu narodu polskiego”, że polityka Mikołaja I zapewniła
powstańcom 1830 r. wsparcie ukazem prześladującym „ród Jakuba od sześciu wieków
osiadły w Polsce, nadany od książąt i królów polskich licznymi przywilejami”,
osłabiła szczere jego do tronu przywiązanie. „Przyjaciół Moskwy w polskich
guberniach odmienił w przeciwników”. Do rozbiorów cieszyli się Żydzi
w Polsce dużymi swobodami, administracja carska zaczęła z czasem
ograniczać ich prawa. Pisał Mochnacki: „Nie wolno było Żydom przebywać we
właściwych moskiewskich guberniach. Mogli oni tylko w polskich zostawać
prowincjach. Lecz ten zakaz ściśle przestrzegany nie był, stosunków handlowych
nie utrudniał. Od wstąpienia na tron Mikołaja I obostrzono rygor prawa... Rząd
moskiewski targnął się na ludność i zarobek w ogromnej cara dziedzinie. Żydów w
»nastojaszczych« guberniach jest pomimo zakazów bardzo wiele, choć im nikt tego
nie dowiedzie, że są Żydami. Żydzi tamtejsi tysiącznymi ogniwami połączeni z
Izraelem w Polsce i całej Europie, daleko więcej mogą, aniżeli się zdaje samym
Moskalom... Kierują wszystkimi operacjami handlowymi. Niewidzialny, ale
największy mają udział w przemyśle... We właściwej Moskwie są pośrednikami
miedzy rządem i wielką częścią bogactwa narodowego... Cała niższa medycyna od
Petersburga, Rygi, Wilna do Mińska, Witebska, Mohylewa, Grodna, Żytomierza,
Kamieńca i Kijowa jest w ręku Żydów chrzczonych i niechrzczonych... Zapomniałem
dołożyć, że cała policja tajna tak w Polsce kongresowej i w guberniach naszych,
jak we właściwej Moskwie przez Żydów była sprawowana. Łatwo tedy wyrozumieć, co
znaczyło oburzenie zrządzone w tym plemieniu niepolitycznymi ukazami cara...
Żydzi wszystko mogący pod rządem moskiewskim po owych szczególnie ukazach
zaczęli Boga prosić, żeby polskiemu błogosławił orężowi. Niebyliż to naturalni
sprzymierzeńcy rewolucji?... Powstanie potrzebowało broni: czyżby jej nie
dostarczył Izrael chrzczony i niechrzczony, widząc, że interes jego łączymy z
własną sprawą?... Krótko mówiąc (i bodajby przyszłość korzystała z tego
doświadczenia) każde powstanie w Polsce znajduje się w takim położeniu, w
takich stosunkach z Żydami, że ten żywioł pozyskać wypada”.
Nie przypadkiem
książka Mochnackiego ukazała się akurat w Berlinie, w księgarni Behra na
Unter den Linden, w 1863 roku. Pisze Dobraczyński: „Żydzi prowadzili więc z
Rosją swoją, własną wojnę, a ich interesy zbiegały się ze sprawą powstania i z
intencjami Bismarcka...”
Nie jest to
rozumowanie trafne. To, że niektórzy Żydzi uczestniczyli w naszym zrywie
niepodległościowym, świadczy o ówczesnej wspólnocie interesów wszystkich ludzi
uciskanych, dyskryminowanych przez Rosję. Zauważmy, że dwór carski z całą
przenikliwością zorientował się w sytuacji, i po powstaniu robił wszystko, by
przeciwstawić Polaków i Żydów od wieków żyjących obok siebie, nie w idyllicznej
zgodzie, co prawda, ale w sąsiedztwie, zgodzie i wzajemnym poszanowaniu. Od lat
siedemdziesiątych XIX wieku cenzorami, urzędnikami policji, konfidentami,
prowokatorami ochrany były w zaborze rosyjskim często osoby pochodzenia
żydowskiego. Przedmiotem specjalnej troski dworu petersburskiego było
powierzenie Żydom antypolskich zadań, wykorzystanie inteligencji tego narodu,
sianie antysemityzmu, odwracanie uwagi od prawdziwych zagrożeń.
W czasie
powstania styczniowego zginęło (według Eligiusza Kozłowskiego) 36 tys. Polaków,
kilkadziesiąt tysięcy skazano na katorgę i zesłanie (wielu z nich nie wróciło
nigdy do kraju). Tysiące poszły na emigrację, ich dobytek skonfiskowano.
„Zwyciężyć i
spocząć na laurach – to klęska. Być zwyciężonym i nie ulec – to zwycięstwo”
(Józef Piłsudski). Żołnierze Stycznia nie ulegli. O takich jak oni pisał ileż
lat wcześniej Julian Ursyn Niemcewicz:
„Tulmy łzy nasze: już jesteś
szczęśliwy;
Kto za Ojczyznę walczył,
poległ śmiały,
Już temu wieniec dał Bóg
sprawiedliwy
Wieczystej chwały”.
* * *
12 czerwca na
łamach „Czerwonego Sztandaru” ukazało
się kilka listów czytelników o problemach szkolnictwa polskiego na Litwie w
rubryce: „Czytelnik kontynuuje rozmowę. A jeżeli z ręką na
sercu”: „Duże wrażenie zrobił
na mnie opublikowany 15 kwietnia 1988 roku na łamach „Czerwonego Sztandaru”
artykuł „Internacjonalizm naszego życia”. Z poczuciem taktu i na podstawie
niebanalnych przemyśleń autor zasygnalizował kilka doniosłych aspektów sprawy
narodowościowej na Litwie i szerzej, w skali ogólnokrajowej. Słusznie akcentuje
on m.in. fakt, że kierowanie dzieci polskich do szkół litewsko czy
rosyjskojęzycznych wcale nie ułatwia im dalszego startu. Oczywiście dobra
wiedza litewskiego i rosyjskiego jest absolutnie niezbędna – aby dać sobie radę
w przyszłości.
Nie wolno
wszelako zapominać, że poznać naprawdę obcy język, wyczuć jego ducha i piękno
można tylko na podstawie doskonałego opanowania języka ojczystego. My często
tego nie rozumiemy i dlatego, niestety, z reguły nie potrafimy mówić poprawnie
ani po polsku, ani po litewsku, ani po rosyjsku. Za nami idą i nasze dzieci,
których pozbawiamy nieraz świadomie jednej z największych w życiu radości –
nauki we własnym języku. Słusznie autor artykułu podkreśla, że „Litwini” czy
„Rosjanie” wyrastający z takich – pożal się boże! – „Polaków” są równie marni.
Kto nie cenił rodzimej polskości, nie będzie też przywiązywał znaczenia do
nabytej rosyjskości czy litewskości.
Nie chcę nikogo
obrażać, ale wydaje mi się, że do obcojęzycznych szkół kierują swe latorośle
najczęściej rodziny o niskim poziomie kultury wewnętrznej, bez tradycji
rodzinnych, dla których jedynym szczęściem jest pełny brzuch i głęboka kieszeń.
A może to zresztą dobrze, że tracimy taki element?
Są jednak ludzie,
którzy – nie bez pewnych podstaw – uważają, że start życiowy dziecka po
polskiej szkole będzie trudniejszy. Nie chodzi tu, oczywiście, o samą szkołę,
lecz o pewne mechanizmy socjalne, które w okresie zastoju faktycznie utrudniały
nam, Polakom radzieckim, i start życiowy, i dalszy rozwój. Nie wolno wszystkich
posądzać o lekkomyślność i wady moralne. Ludzie często na własnej skórze się
przekonywali, jak niełatwo było wówczas być Polakiem. Dotychczas liczba
studentów, naukowców, artystów, lekarzy, nauczycieli, pracowników aparatu
zarządzania polskiego pochodzenia jest procentowo kilkakrotnie mniejsza, niż
udział Polaków w ludności republiki. W okresie zastoju blokowano po prostu pewne
drogi rozwoju – właśnie dlatego wielu rodziców Polaków uważało, że zapisać
dziecko do polskiej szkoły „to nic nie da”, a tylko utrudni życie młodemu.
Na szczęście w
trakcie przebudowy zmienia się atmosfera również w tej sprawie, a władze
partyjne i państwowe republiki podejmują kroki, mające na celu faktyczne
równouprawnienie obywateli polskiego pochodzenia z resztą mieszkańców Litwy.
Nigdzie zresztą, w żadnej innej republice związkowej nie mamy tak dobrych
warunków egzystencji, jak w Litwie, która zagwarantowała nam w okresie
powojennym możliwości rozwoju narodowo-kulturalnego. Powinniśmy sobie wysoko
cenić tę litewską życzliwość i zrozumienie naszych potrzeb duchowych. Odpłacamy
się naszą dobrą pracą, rzetelnym codziennym wysiłkiem dla dobra naszej republiki.
Cieszy
niezmiernie, że władze Litwy planują dalsze zwiększenie możliwości rozwoju
aktywności kulturalnej Polaków litewskich. Nie wątpię, że troska ta
i życzliwość zostanie przez nas doceniona i odpowiemy na nią jeszcze
większą miłością i oddaniem naszej Ojczyźnie.
Przy okazji
chciałbym się zwrócić do Redakcji z prośbą o pomoc w pewnej sprawie, nie tylko
osobistej. Otóż w 1987 roku ukazała się w wydawnictwie „Szwiesa” moja książka w
języku polskim pt. „W kręgu postępowych tradycji”. Została ona wykupiona
(nakład wynosił tylko 1 tys. egz.) dokładnie w ciągu trzech tygodni, a do
księgarni jeszcze przez dłuższy okres zwracali się ludzie chcący tę książkę
nabyć. Dodam – grzesząc przeciwko skromności – że ukazały się w prasie
litewskiej i polskiej pochlebne recenzje na tę edycję.
W zasadzie teksty
naukowe i naukowo-popularne w języku polskim autorów piszących tu, w Litwie, po
polsku prawie się nie ukazują. To samo dotyczy i twórczości literackiej.
Uważam to za istotną lukę i ograniczenie naszych potrzeb kulturalnych. Bo
jeżeli stanowimy około 8 proc. ludności republiki, to mamy chyba prawo do tego,
żeby i książek w naszym języku i naszych autorów wydawano nie 0,001 procent,
jak dotychczas, lecz nieco więcej. Mamy przecież swoje specyficzne potrzeby,
mamy też teksty. Jedyną zaś możliwością publikacji są łamy „Czerwonego
Sztandaru”, który przecież, robiąc co się da, nie jest w stanie zdziałać więcej
niż może.
Może by gazeta mogła ten problem postawić i spróbować rozstrzygnąć. Mam np.
gotowy, rękopis szkiców historycznych, poświęcony sylwetkom J. Lelewela,
T. Narbutta, A. Zdanowicza, M. Smotryckiego. Są to opracowania oparte na
wileńskich archiwaliach, wiele w nich akcentów internacjonalistycznych,
ideowo-wychowawczych. Wiem, że na to jest zapotrzebowanie. Ale jak to wydać?
Prosiłbym redakcję wydrukować mój list.
Łączę najlepsze
życzenia i dziękuję za wspaniały artykuł, który zachęcił mnie do napisania
niniejszego listu.
Jan Ciechanowicz,
kandydat nauk
filozoficznych
Wilnius
* * *
Pracuję w trójjęzycznej szkole i problemy, które się
wyłaniają w dyskusji toczącej się pt. „A jeżeli z ręką na sercu...” są mi bliskie. W naszej szkole średniej w
Baltoji Woke sytuacja jest podobna – z roku na rok zmniejsza się liczba uczniów
w polskich klasach. Nauczyciele niejednokrotnie poruszali ten temat we własnym
gronie i przed rodzicami. Staramy się dogłębnie wyjaśnić, skąd się bierze u
rodziców ta niechęć do polskich klas? Obecnie, w okresie zapisów uczniów do
pierwszych klas, sprawa ta znów staje się aktualna. Pozwolę więc sobie
podzielić się niektórymi własnymi spostrzeżeniami na ten temat.
Język polski jest
trzecim językiem w republice. W niektórych rejonach stanowi język ojczysty
większości mieszkańców. Czy odgrywa on jednak jakieś większe znaczenie w życiu
tych rejonów? Śmiem twierdzić – żadnego. Nie udało mi się jeszcze uczestniczyć
w jakimkolwiek zebraniu prowadzonym po polsku, mimo że wśród jego uczestników
większość osób stanowili Polacy. A czy dużo mamy agitacji poglądowej na ulicach
naszych wsi i miasteczek, a także w WiIniusie wykonanej w jęz. polskim?
Przykro, że nawet nazwiska wybitnych Polaków, przecież bliskich często sercu
Litwina, Rosjanina i Białorusina oraz przedstawicieli innych narodowości, w
wielu przypadkach występują w zniekształconych rosyjskiej lub litewskiej
wersjach językowych. Dlaczego od lat spychana jest na ubocze sprawa muzeum – mieszkania
A. Mickiewicza? Od kilku lat słuchacze audycji w języku polskim Radia
Litewskiego postulowali przeniesienie tych audycji do programu pierwszego, ale
wciąż to jest kwestią „niemożliwą” do rozwiązania, w co trudno uwierzyć. W tej
chwili mam przed sobą kolejne wydanie kalendarza w języku węgierskim na rok
1988 wydawnictwa „Karpaty” z obwodu zakarpackiego na Ukrainie. Jest tu bogaty
materiał historyczny i informacyjny, materiały dotyczące życia Węgrów na
Ukrainie, utwory literatów węgierskich zamieszkałych na Zakarpaciu,
sprawy szkolnictwa itd. Czyli dla każdego coś bliskiego. Nakład – 14 tys.
egzemplarzy (w całym ZSRR mieszka około 190 tys. Węgrów). A gdyby tak coś takiego
przedsięwziąć u nas?
Powinniśmy
prawdzie spojrzeć w oczy i o wielu rzeczach powiedzieć otwarcie, skoro jest to
rozmowa „z ręką na sercu”. W szkołach polskich brak nam nauczycieli
przedmiotowców, władających dobrze językiem polskim, np. biologów, lituanistów,
od wychowania fizycznego itd. To odstraszyło w swoim czasie dyrektorów
niektórych szkół, gdzie zanikły już polskie klasy. A i drugi problem. Jeżeli
początkowa polska klasa będzie nieliczna – do 5 osób, to istnieje obawa, że po
IV klasie władze oświatowe mogą ją zlikwidować, co w niedalekiej przecież
przeszłości niejednokrotnie się zdarzało. Rodzice muszą mieć stuprocentowe
gwarancje, że ich dziecko będzie mogło dalej kontynuować naukę w języku
ojczystym – w jednej i tej samej szkole aż do jej ukończenia. W rejonach
szwencziońskim, wareńskim, szyrwinckim, gdzie pozostało po jednej–dwie szkoły
polskie, rodzice chcieliby również, żeby ich dzieci opanowały mowę ojczystą. A
jak to zrobić od zaraz? Czy nie celowe by było w tych rejonach, gdzie zupełnie
zanikły polskie klasy, poczynając od następnego roku szkolnego wprowadzić dla
wszystkich chętnych uczniów fakultatywy, z tym, żeby później można było przejść
już do kompletowania polskich klas. Zdaję sobie sprawę, że moje propozycje są
wielce dyskusyjne, ale wydaje mi się, że redakcja, poruszając ten żywotnie
ważny dla nas temat, chce przy pomocy czytelników znaleźć odpowiednie,
najbardziej optymalne rozwiązanie.
Kończąc swój list
chcę podziękować redakcji za udział jej przedstawiciela w spotkaniu w
Rudnikach w rejonie szalczyninkajskim. W tym roku będziemy znów mieli w naszej
Baltoji Wokeskiej Szkole Średniej pierwszą klasę z polskim językiem nauczania.
Roman Parylak,
zastępca
dyrektora Szkoły Średniej
w Baltoji Woke
Rejon
szalczyninkajski”
* * *
„Jako były pracownik
oświaty, czytam z dużym zainteresowaniem artykuły, dotyczące zagadnienia szkół
polskich i polskości. Dziś zgłaszam swój punk widzenia. Dlaczego tak jest, że
do szkół litewskich Litwinów zachęcać nie trzeba, do rosyjskich – Rosjan też
nie, natomiast sprawę polskich dzieci, z polskich rodzin, trzeba aż tak szeroko
omawiać?
Był czas, gdy na
Wileńszczyźnie Polaków było dużo, a szkół z polskim językiem nauczania było
więcej niż wszystkich innych: liczebność uczniów w szkołach była bardzo
pokaźna. Nastąpiła jednak repatriacja, dużo rodzin wyjechało do Polski.
Z kolei z przygranicznych rejonów Białorusi sporo ludności przyjechało do
Litwy. Tu ich chętnie przyjęto. Było to po wojnie, w końcu lat 40 – początku
50. Szkół jednak z polskim językiem nauczania w m. Wilnius zostało bardzo
mało. Czynna była właściwie jedna szkoła średnia nr 5, wtedy jeszcze nazywająca
się gimnazjum. Polacy,
którzy przyjechali z terenów białoruskich, a i miejscowi czuli się rozczarowani
i pokrzywdzeni. Chcieli uczyć dzieci w języku ojczystym, ale nie było gdzie.
Wtedy to, w roku 1948, strasznym okresie kultu jednostki, ze wszelkimi jego
wypaczeniami, znaleźli się dzielni i odważni rodzice, którzy pojechali ze
skargą do Moskwy. Widocznie mieli głębokie racje i argumenty, gdyż na wyniki
nie trzeba było czekać: polecono otworzyć zamknięte szkoły polskie. Otwierano
je z oporem. Pracowałem wtedy w szkole trójjęzycznej, gdzie dyrektorem był
Rosjanin więc i szkoła była rosyjska (do klas rosyjskich posadzono dzieci
polskie).
Rodzice tej
szkoły czekali, kiedyż wreszcie otwarte zostaną klasy polskie? Rozpoczął się
nowy rok szkolny, ale wszystko bez zmian. Poszli rodzice do Ministerstwa
Oświaty Lit. SRR, i dopiero wtedy przyjechała komisja sprawdzić, dlaczego tak
się dzieje. Po tej komisji otwarto polskie klasy, ale między nauczycielami na
długo zapadła atmosfera milczącej niechęci: chodziło o zarobki, godziny
lekcyjne itd.
Ci, którzy
ukończyli szkoły polskie, zdobyli wykształcenie, oczywiście szanują swój język,
swoją kulturę i w tym duchu wychowują dzieci, chociaż prawie wszyscy
w miejscu pracy posługują się językiem rosyjskim lub litewskim. Ale
właśnie dzięki nim istnieją do dziś szkoły z polskim językiem nauczania, w
których uczą się kolejne pokolenia Polaków. Kończą te szkoły i doskonale sobie radzą
na wyższych uczelniach. Znam kilku takich studentów, którzy mimo że ukończyli
szkoły polskie, są prymusami, wyprzedzają tych, którzy studiują w języku
ojczystym. Bowiem chcieć – to móc.
A więc
najważniejsza jest decyzja rodziców. Częstokroć, gdy trzeba posyłać dziecko do
szkoły, rodzice wybierają nie to, co określa jego przynależność do swojej
kultury, tradycji przodków itp. ale co jest łatwiejsze dla mamy i taty. Czyli
jaka szkoła jest blisko, do takiej oddaje się dziecko, a to, że nie czuje się
ono swojo, spotyka się z wieloma trudnościami w nauce, tego nie chcą zrozumieć.
Może potem, widząc to, żałują, że mogli o 15 minut wcześniej wstać, by
towarzyszyć synowi lub córce te parę przystanków do szkoły, że teraz ich
pociecha jest jakby poza nawiasem swoich rówieśników. Nie wie, do kogo należy,
kim jest...
I jeszcze jedna
sprawa niezmiernie, moim zdaniem, ważna. Jeżeli w każdej szkole nauczyciel
powinien być Nauczycielem, właśnie przez duże „N”, to w szkołach mniejszości
narodowych musi być wzorem we wszystkim: w pracy, na lekcjach i poza lekcjami. Mam na
myśli tych nauczycieli – Polaków, którzy posyłają swe dzieci do szkół z innym
językiem nauczania. Taka postawa pedagoga, szczególnie na wsi, niweczy
wszystko, co głosi on na lekcjach. To bodajże w największej mierze zadecydowało
o tym (szczególnie w małych miejscowościach), że ludzie zaczęli posyłać dzieci
do szkół nie tyle bliższych, co „bardziej wygodnych”. „Skoro dzieci
nauczycielskie tam się uczą, to widocznie tak lepiej” – rozważała część osób.
Wszystko, co
wyłuszczyłem, są to sprawy dalszej i bliższej przeszłości, ale one spowodowały
ciężkie psychiczne urazy kilku pokoleniom obywateli narodowości polskiej. Dziś
sprawiedliwość zagląda we wszystkie zakątki naszego życia. Każdy rozsądny
człowiek przykłada swój plaster uzdrowienia, by te rany przeszłości szybciej
się zabliźniły. Dążenie do zachowania swej narodowości jest też tym plastrem. Z
dumą spotykam uczniów, którzy po otrzymaniu matury w szkole polskiej, są dziś
dziennikarzami, lekarzami, dyrektorami, nauczycielami, naukowcami, pracownikami
na wysokich stanowiskach lub też doskonałymi fachowcami, cieszącymi się
zasłużonym autorytetem, szacunkiem, uznaniem.
Niech tegoroczni
maturzyści, ci, którzy przygotowywali się do dalszej nauki i solidnie
pracowali, śmiało przekraczają progi wyższych uczelni. Na pewno utorują sobie
drogę w życiu po ukończeniu szkoły z polskim językiem nauczania, czego
z całego serca im życzę i jestem pewny, że marzenia ich się spełnią.
Pracownik
oświaty, emeryt
(nazwisko i adres
znane redakcji)
Wilnius”
* * *
„Negatywne
zjawisko – malejąca liczba uczniów w polskich klasach – budzi uzasadnione, jak
widać z wypowiedzi na łamach naszego dziennika – zaniepokojenie Polaków.
Zastanawiamy się, dlaczego Polacy posyłają swojej dzieci do rosyjskich szkół,
czy klas. Jasne, że część osób sądzi, mylnie zresztą, że łatwiej jest trafić na
studia po rosyjskiej szkole, niż polskiej.
Jako długoletnia
nauczycielka Rukainiajskiej Szkoły Średniej (ostatnio już emerytka) stwierdzam,
że tylko znikoma liczba uczniów – Polaków z rosyjskich klas naszej szkoły
wstępowała na wyższe studia. Natomiast z polskich – poszczycić się możemy
starszym wykładowcą WPIP Janem Syrojciem, 6 prawnikami, 6 wysokiej kwalifikacji
specjalistami gospodarki rolnej na kierowniczych stanowiskach i dużą liczbą
zdolnych pedagogów. Te autentyczne przykłady z naszej wiejskiej szkoły mówią o
tym, że polskojęzyczna szkoła nie jest przeszkodą do uzyskania wyższego
wykształcenia i pozycji w społeczeństwie. Jeszcze, moim zdaniem, bodajże największy
ujemny wpływ na rodziców w wyborze szkoły dla dzieci ma część inteligencji
urzędniczej, czyli przewodniczący niektórych rad apilinkowych, dyrektorzy
szkół, przewodniczący kołchozów, specjaliści rolnictwa.
Nasi wielcy
rodacy, którzy zmuszeni byli w swoim czasie opuścić Ojczyznę, niemal na
wszystkich kontynentach świata zadziwiali cywilizowane narody swym
patriotyzmem, twórczą pracą w dziedzinie kultury, techniki, wynalazków. Nie mam
nic przeciwko narodowości rosyjskiej czy litewskiej, bądź jakiejkolwiek innej,
ich językom. Owszem, absorbuje mnie ich świat duchowy, muzyka, literatura itd.
Każdą zresztą inną narodowość człowiek kulturalny szanuje i ceni, ale i swojej
pozostaje wierny.
Byłabym bardzo
nieszczęśliwa, gdybym nie znała historii, literatury oraz języka swoich
pradziadów i nie zaszczepiła miłości do języka ojczystego swoim dzieciom
i uczniom. Obie moje córki otrzymały wyższe wykształcenie. Są zadowolone z
życia i pracy zawodowej. Zamieszczona nie tak dawno w „Cz. Sz.” notatka
pt. „Prośba o elementarz” wymownie świadczy o tym, jak Polacy mieszkający
gdzie indziej tęsknią za swoim językiem. Na tle tego, jakże paradoksalnie
wygląda sprawa ustosunkowania się niektórych Polaków na Litwie do naszego
pięknego języka polskiego, do własnej narodowości. Mając możliwość kształcenia
dzieci w języku ojczystym, sami zaprzepaszczają tę szansę. A więc, Rodacy! Nie
bądźmy bezdusznymi ignorantami! Pozwólmy swoim dzieciom rozwinąć ich moralne
wartości, nie wyrzekać się swego języka, a co za tym idzie i autentycznej
narodowości!.
Maria Bałtrosz
Rejon wileński”
* * *
13 lipca 1988 roku
„Czerwony Sztandar” pod rubryką „Z
punktu widzenia Czytelnika” opublikował tekst pt. „Potrzebny
jest wzajemny szacunek”, w którym pisano: „Dobrze się stało, że
„Czerwony Sztandar” zabrał głos w obronie godności narodowej Polaków (Jerzy
Surwiło, „Rzetelność czyli odpowiedzialność za słowo „Cz. Sz.” 23.VI.1988)
przed bezpodstawnymi atakami.
Moim zdaniem, do
zwaśnienia Litwinów i Polaków używa się argumentów bezpodstawnych pod względem
naukowym i amoralnych pod względem etycznym, apelujących do uczuć i emocji, do
sfery irracjonalnej, do budzenia nieuzasadnionych żalów i nienawiści. Tak np.
bez końca wałkuje się jako „dowód” na to, że ktoś nie jest Polakiem – bałtyckie
brzmienie nazwiska (Mażuł, Miłto itp.). Nie jest to żaden argument. Nazwiska
nadawano w różnych czasach i w różnych sytuacjach politycznych. Dlatego można
np. mieć czysto niemieckie nazwisko, a być rdzennym Francuzem, Polakiem czy
Żydem, nie mającym w żyłach ani kropli krwi niemieckiej. Podobnież około 10
proc. Niemców ma nazwiska wybitnie polskie (Kempiński, Zieliński,
Zalewski, Wozipiwo, Wiszniewsky itp.). Dość dużo Litwinów ma nazwiska
o polskim rodowodzie (Paplauskas, Astrauskas, Żeromskis, Zajonczkauskas i
in.), a Polaków – o litewskim lub szerzej bałtyckim (Uczkuronis,
Warżagolis, Perwejnis Jakubenas i in.). Przy tym często są to nazwiska
pochodzące z języka jaćwieskiego (Strumiło, Jundziłł itp.). Nazwiska te nie są
świadectwem spolonizowania czy zlituanizowania, lecz tylko i wyłącznie
wzajemnych wpływów kulturalnych. Według ustaleń Organizacji Narodów
Zjednoczonych istnieje tylko jedno kryterium określenia narodowości: własna
świadomość narodowa danego człowieka. Ktoś może mieć chińskie imię
i hiszpańskie nazwisko, ale jeśli szczerze i autentycznie uważa się np. za
Żyda, to jest właśnie Żydem, a nie Hiszpanem czy Chińczykiem. I nikt nie ma
prawa go na kogokolwiek przerabiać. Jest to elementarny wymóg kultury – tym
razem – także politycznej.
Podobnież ma się
sprawa z językiem. Na pograniczu kultur często obserwuje się tzw. dwu- lub
nawet trójjęzyczność. Niekiedy kształtują się tu też pewne przejściowe dialekty
czy gwary, nie należące w pełni do żadnego z języków literackich, jak np. owe
słynne wileńsko-grodzieńskie mówienie „po prostemu”... I w tej sytuacji sam
człowiek jako jednostka, jako osoba, rozstrzyga, kim on jest. Wszelkie próby
narzucania mu z zewnątrz świadomości narodowej czy zmiany nazwiska (w Litwie
burżuazyjnej, a i w okresie powojennym z niejednego Wieliczki próbowano czynić
„Didysisa”, z Sokołowskiego – „Sakalauskasa”, z Kozłowskięgo – „Ożkinisa” itp.)
są przejawem delikatnie mówiąc nietaktu.
Równie
bezpodstawne są zarzuty, iż rzekomo Polacy przez wieki polonizowali Litwinów. W
chwili nawiązania kontaktu z Wielkim Księstwem Litewskim Polska była
kulturalnym, łacińskim krajem zachodnioeuropejskim. Toteż niektórzy mieszkańcy
W.Ks.L. sami dążyli do zbliżenia z kulturą i narodem polskim, lecz za to już
„odpowiedzialni” są oni sami; gdyż np. kojarzenie małżeństw z Polakami i
Polkami, tak przyjęte na Litwie w XV-XVII st., należało wyłącznie do ich
decyzji. W. Ks. L. było w czasie unii w pełni suwerennym państwem i Polacy z
Korony nie mieli tu nigdy nic do powiedzenia. A że na Grodzieńszczyźnie, w
okolicach Brześcia i Białegostoku część toponimów i hydronimów ma charakter
bałtycki (przy przeważającej ludności polskiej), jest to pozostałość nie po
Litwinach, lecz po Jaćwingach, którzy tu ongiś mieszkali. (Brandenburg, Drezno,
Lipsk leżą na terenach, na których 800 lat temu mieszkały plemiona
zachodniosłowiańskie; ba same te nazwy są niegermańskie. No i co z tego
wynika? Też absolutnie nic...).
Nie sposób – z
powodu braku miejsca – rozważyć w liście do gazety wszystkich pseudoargumentów
wyciąganych do motywacji resentymentów antypolskich wypowiadanych przez
niektórych publicystów rzekomo w imieniu „wszystkich Litwinów”. Chodzi o jedno
– nie możemy dać się zwariować. Mimo nieporozumień, powstałych
przeważnie w XX wieku, Polacy i Litwini nigdy nie upadli do poziomu, by się nawzajem
wymordowywać. Nawet w napiętym okresie burżuazyjnym Litwy i Polski obie
strony – przy wielu po prostu głupich krokach – zachowywały się dość rozsądnie
i nie przekroczyły granic, za którymi zaczyna się nicość.
Litwa obecnie nie
tylko uznaje naszą polską tożsamość narodową, ale też jako jedyna republika
radziecka zapewniła nam w tak znacznej skali szkolnictwo, prasę, warunki do
rozwoju kultury. Również w Polsce 14-tysięczne skupisko Litwinów ma swe pismo
„Auszra”, szkoły, zespoły artystyczne, towarzystwo kulturalno-społeczne. To są
fakty, a fakty to rzecz uparta. W ich świetle nikt mi nie wmówi, że Litwinów
i Polaków dzieli odwieczna wrogość. Jeszcze w 1939 r. Litwa odmówiła
wzięcia udziału w ataku na Polskę. A w rok później generał litewski Statys
Rasztikis odmówił przyjęcia gratulacji Mołotowa z powodu zniszczenia „bękarta
wersalskiego” – Polski. Odpowiedzią zacnego Litwina było: „Bez wolnej Polskie
nie może być niepodległej Litwy”...
Wiele zamętu w
stosunkach polsko-litewskich sprawiła kwestia Wilna, miasta, które było stolicą
W. Ks. Litwy, lecz w którym większość mieszkańców stanowili w XIX-XX w.
Polacy. Należało, oczywiście, ten problem rozstrzygać inaczej, niżeli uczynił
to generał L. Żeligowski. Ale nie może przecież ten dramat być wiecznie nie
gojącą się raną! Trzeba wreszcie zdobyć się na patrzenie w przyszłość i nie
stawiać na ciągłe jątrzenie. Zatarg o Wilno stanowił sąsiedzki konflikt, jakich
powstaje masa na pograniczu między różnymi państwami. Powinien też być dziś
traktowany nie jako powód do dzielenia i antagonizowania naszych narodów, lecz
raczej do obustronnej rozwagi. Wydaje się, że jak na razie intencje niektórych
publicystów piszących po litewsku idą w przeciwnym kierunku, a ich publikacje
rozpalają tylko niechęć do „tutejszych”.
Dzięki serdeczne
„Czerwonemu Sztandarowi”, że udzielił riposty na nierozważny i kontrowersyjny
artykuł A. Gorodeckisa w „Gimtasis Krasztas”. Nawiasem chciałbym zaznaczyć, że
powiedzonko, na które powołuje się autor artykułu poprawnie pisze się „gente
Lithuanus, natione Polonus”, a nie tak jak podaje „Gimtasis Krasztas”. Myślę,
że nawet tak ostra polemiczna wymiana zdań prowadzić powinna do pojednania –
przez wzajemne zrozumienie. A może by warto było zorganizować np. „okrągły
stół”, rodzaj wymiany opinii między obu stronami, w której wzięłoby udział po
paru naukowców i po kilku publicystów, zarówno ze strony litewskiej, jak i
polskiej? Może uczyniłby to „Czerwony Sztandar” z „Komjaunimo Tiesa”?
Najwyższy czas
skończyć z animozjami, mamy wspólną Ojczyznę, wspólny światopogląd, wspólne
cele historyczne. Po co się więc dzielić, po co się wygryzać? Czy nie lepiej
spokojnie bok o bok pracować, wzajemnie się szanując i wspomagając? W tym
widzę rację i interes państwowy.
Jan Ciechanowicz,
Kandydat nauk
filozoficznych”
* * *
W połowie 1988
roku polsko-brytyjski kwartalnik „Aneks”
zamieścił bardzo rzetelny artykuł Tarasa Kuzi pt. „Problemy narodowościowe w
sowieckich republikach bałtyckich”, którego fragmenty poniżej przytaczamy ze względu na istotne
informacje w nim zawarte, a korzystnie odbiegające od płytkich publikacji
krajowych.
„Wzrastające
niezadowolenie miejscowej ludności ze stosunku i podejścia Moskwy do kwestii
narodowościowych w trzech republikach bałtyckich zmusiło lokalne władze do
zajęcia się z umiarkowaną „głasnostią” dotychczas niechętnie podejmowanymi
problemami. K. Vaino, pierwszy sekretarz KP Estonii, wyraził przekonanie, iż
tak duża ilość osób brała udział w demonstracjach o podłożu narodowym w
ostatnich latach, ponieważ „nie miały one najmniejszego pojęcia
o prawdziwym tle gwałtownych wydarzeń przed i po wojnie”. Ponadto „osoby,
którym obce jest sowieckie stanowisko co do ich własnej historiografii, i które
w nie nie wierzą, wykazują zazwyczaj polityczną ślepotę i gdy pokazać im
fałszywe drogowskazy lub zagrać na uczuciach narodowych, mogą łatwo pobłądzić”.
(„Eesti Kommunist”, 1/1988).
Historyczne fakty
leżą u źródeł ideologicznych trudności, na jakie napotyka usiłowanie
legitymowania sowieckiej władzy w trzech bałtyckich republikach. Oficjalna
prasa do czasu zeszłorocznych demonstracji na Litwie ignorowała deklarację
niepodległości z 16.01.1918. Innymi słowy, „głasnost” doszła do głosu dopiero
po artykulacji konkretnych żądań przez dysydentów. W drugiej połowie 1987 roku
środki masowego przekazu w ZSRS przestały unikać drażliwych tematów, za to
jednak wykorzystały swój informacyjny monopol by prezentować własne (czytaj:
partyjne) poglądy i interpretacje. To nowe podejście miało na celu likwidację
rowu niewiarygodności
poprzez sypanie do niego większej niż dotychczas „otwartości”. Powtarzanie
starych kłamstw byłoby dostarczaniem atutów opozycji, podczas gdy zbyt duża
otwartość mogłaby niebezpiecznie podkopać wiele mitów leżących u podstaw
sowieckiej historiografii. Niemniej jednak podczas dyskutowania drażliwych
kwestii, jak np. stalinowskie represje, władze powróciły do starej taktyki,
stosowanej w przeszłości na Ukrainie i gdzie indziej.
W wydawanym po
angielsku „Soviet Weekly” (2.04.88) czytamy, iż „doszło do niczym
nieusprawiedliwionych wypaczeń i łamania socjalistycznej praworządności,
w wyniku czego ucierpiało wielu niewinnych ludzi, zwłaszcza na Litwie w
czasie deportacji z 1949” .
Jednak stwierdzenie to opatrzono zastrzeżeniem, iż deportację podjęto w celu
„usunięcia wrogów socjalizmu, ukrócenia szerzącej się przestępczości i
zneutralizowania kułaków”. Litewski dziennik partyjny z 4.03.88 po raz pierwszy
przyznał, iż w 1949 roku deportowano 43.231 Litwinów, a I-szy sekretarz
lokalnej partii, Pugo, wysunął nawet wniosek o wzniesienie im pomnika.
Od października
1986 litewscy pisarze i historycy domagają się reinterpretacji sowieckiej
wersji historii Litwy, jej kulturowego dziedzictwa, a w grudniu zeszłego roku
tygodnik literacki „Literatura i Menas” opublikował dyskusję „przy okrągłym
stole”, poświęconą ww. tematom. Zgodzono się, iż sowiecka historiografia
odnośnie Litwy wykazuje wiele braków i nie zaspokaja oczekiwań zarówno
specjalistów jak i zwykłych czytelników. Zgodnie z duchem wielu publikacji
samizdatowych, dyskutanci potwierdzili doniosłość świadomości historycznej dla
zachowania tożsamości narodowej. Jeden z historyków domagał się nawet
opublikowania tajnych klauzul paktu Ribbentrop-Mołotow. W tym samym miesiącu
Związek Pisarzy Litewskich zorganizował otwarte spotkanie, by przedyskutować
sposób nauczania historii w szkołach, podczas którego domagano się zmiany
treści podręczników. Jednakże zasadnicza rewizja sowieckiej historiografii
byłaby poważnym wyzwaniem dla twierdzeń o „postępowym” charakterze inkorporacji
republik bałtyckich do imperium carskiego, czy o rzekomej wyższej stopie
życiowej Bałtów obecnie w porównaniu z okresem międzywojennym. Poza tym
mogłoby to poważnie zaszkodzić „przyjaźni między Litwinami i Rosjanami”. W tym
względzie Gorbaczow nie różni się od swych poprzedników. Przemawiając w Rydze w
lutym 1987 roku powiedział m.in.: „na przestrzeni wieków... rosyjski
żołnierz-wyzwoliciel pomagał bałtyckim chłopom i rybakom w obronie ich krajów
przed wydziedziczeniem i zniewoleniem, bronił przed obcym najeźdźcą.”
(„Tiesa”, 20.02.1987). Czyżby zapomniał o słowach Lenina, które określały
carską Rosję jako „więzienie narodów”?
Tymczasem w
prasie fińskiej i samizdatach pojawiła się informacja, iż w obawie przed
wzbudzeniem sympatii ogółu społeczeństwa dla niektórych żądań demonstrantów,
publikowanych w oficjalnej prasie estońskiej, w grudniu zeszłego roku na
szczeblu lokalnego komitetu partii podjęto tajną rezolucję potępiającą
„liberalne” (tj. progłasnostiowe) dzienniki. W tydzień po uchwaleniu rezolucji
zwołano zebranie partyjne poświęcone problemom ideologicznym, takim jak błędy w
procesie „wychowania internacjonalistycznego” i coraz liczniejsze „nielegalne”
demonstracje. Większość zebrania poświęcono jednak roli estońskiej prasy jako
kuźni niepokojów społecznych na tle narodowościowym. Wymieniono co
radykalniejszych autorów, redaktorów, dzienniki i czasopisma. W rezultacie
wiele osób zwolniono z pracy. Chodziło szczególnie o dziennikarzy pracujących w
czasopismach znajdujących się w awangardzie protestu przeciw postępującej
rusyfikacji, migracji Rosjan, deprecjacji języka estońskiego. Jeden z
dzienników został oskarżony przez I-go sekretarza Vaino o to, iż „w niczym nie
przypomina partyjnego dziennika”. Inne oskarżano o udział w
kampanii na rzecz powrotu do starych (estońskich) nazw geograficznych
i publikację listów czytelników sympatyzujących z demonstrantami. Czołowy
stalinowiec estoński, G. Naan, wyśmiał kampanię na rzecz wzniesienia pomnika
ofiarom stalinizmu, w której zebrano ok. 10 tys. podpisów, twierdząc iż pomnik
należy się raczej czekistom. Dalej Naan zauważył, iż do wypadków z 1956, 68 i
80 roku w Europie Wschodniej doszło dlatego, że partia utraciła kontrolę
nad prasą, do czego właśnie ma dochodzić w Estonii. Na zebraniu wezwano do
położenia kresu demonstracjom o podłożu narodowościowym, wzmożenia inwigilacji
pewnych środowisk poprzez KGB i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a także
zwiększonego udziału etnicznych Rosjan w partyjnych instancjach estońskich.
Jednakże Radio Tallin doniosło 5 lutego 1988 o skargach estońskich związków
twórczych odnośnie „zawężania sfery użycia języka estońskiego”. Stwierdzono
też, iż „prawem Estończyków jest gospodarowanie krajem, w którym się urodzili i
gdzie mówi się ich językiem”, oraz iż „niepokój o los języka narodowego nie
może być uważany za »przejaw nacjonalizmu«”.
Sytuacja
ideologiczna w Estonii była też przedmiotem dyskusji radiowej (Radio Tallin) z
udziałem szefa partii Estonii i lokalnych sekretarzy. Sytuację w roku 1987
opisano jako „napiętą i trudną", lecz z drugiej strony „spokojną i
normalną”. Dyskutanci lamentowali, iż „wróg ideologiczny istnieje tu, na ziemi
estońskiej, nie tylko zagranicą”. Władzom nie udało się ustalić, kto
kolportował ulotki wzywające do demonstracji, ani też kto bezcześcił sowieckie
groby wojenne. Przyznano, iż „wrogowie ideologiczni mają pewne wpływy”.
Zgodzono się też, iż niepowodzenia gospodarcze w Estonii „gdzie osiągnięto
bardzo niewiele” także w pewnym stopniu doprowadziły do „trudności na polu
walki ideologicznej”.
Z kolei
problemami o podobnym charakterze na Łotwie zajęto się w 13-stronicowym liście
otwartym trzech Łotyszy do władz sowieckich i środków masowego przekazu. List
dotyczył trzech tematów: łotewskiej historii międzywojennej, przyczyn
demonstracji na Łotwie z lipca i sierpnia ubiegłego roku i dysydenckiego ugrupowania
Helsinki-86. W publikacji stwierdzono, iż historia Łotwy winna być pisana z
łotewskiego punktu widzenia. Autorzy listu żądali, by nie tylko hitlerowscy
zbrodniarze wojenni stawali przed sądem. Domagano się też kary dla ich
sowieckich kolegów. Jednak największym problemem jest wg autorów postępująca
rusyfikacja Łotwy, gdzie obecnie Łotysze stanowią 53% populacji, przy 80%
jeszcze w roku 1945. Dokumentując uprzywilejowaną pozycję jeżyka rosyjskiego
podano do wiadomości, iż obecnie w 47 szkołach średnich w Rydze językiem
wykładowym jest rosyjski, zaledwie w 18 łotewski. W dalszych 18 szkołach używa
się obu języków. W liście poparto stanowisko aktywistów grupy Helsinki-86,
zgodnie z którym prawo do odłączenia Łotwy od ZSRS jest zgodne z literą sowieckiej
konstytucji. Natomiast Radio Ryga (15.12.1987) podało do
wiadomości, iż tylko 40% mieszkańców miasta to Łotysze, a ledwie 20%
nie-Łotyszy włada językiem łotewskim. Ci Rosjanie, jak stwierdzono, „nie
wykazują zainteresowania historią i kulturą narodu łotewskiego”.
W innej audycji
radia Ryga (30.12.1987) przyznano, iż jeszcze do niedawna władze twierdziły, iż
na Łotwie nie istnieje problem narodowościowy. Lecz demonstracje pokazały, „iż
taki punkt widzenia jest błędny”. Stwierdzono też „poważne uchybienia w
ideologicznym, internacjonalistycznym i patriotycznym wychowaniu mieszkańców,
zwłaszcza młodych ludzi” oraz wywnioskowano, iż „w ostatnich latach
zdecydowanie osłabł front walki z przejawami nacjonalizmu i szowinizmu”.
Dziennik „Cina” z 16.01.88 doniósł o zebraniu partyjnym poświęconym poprawie
„internacjonalistycznego wychowania”, podczas którego stwierdzono, iż „problemy
narodowościowe nie pojawiły się nagle, a narastały przez lata”. Wzywano do
rozróżniania między „dumą narodową a nacjonalizmem”, ostrzegano, iż „każdemu
niepowodzeniu nasi ideologiczni wrogowie przypisują podłoże narodowe”.
Szczególnie młodzi ludzie, „poddawani codziennie działaniu rozpowszechnionego
nacjonalizmu i szowinizmu”, są obiektem troski władz.
Same zaś władze
działające, jak się wydaje, zgodnie z tradycyjną receptą: „więcej tego samego”,
nie mogą poważnie liczyć na zmianę sytuacji ideologicznej w republikach
bałtyckich. Grupa Helsinki-86 w ciągu kilkunastu miesięcy swego istnienia
zdołała zebrać 50 dokumentów świadczących o nieprzestrzeganiu praw człowieka na
Łotwie jak i zainicjować zakrojone na szeroką skalę demonstracje.
W pierwszym oświadczeniu wydanym przez grupę domagano się restytucji
łotewskiego jako języka urzędowego, ustanowienia narodowej armii łotewskiej,
powrotu do granic sprzed 1939 roku, przestrzegania swobód religijnych,
zaprzestania zagłuszania
zagranicznych radiostacji, likwidacji cenzury, deportacji „nielegalnych
imigrantów” (Rosjan – przyp. red.), powołania trybunału, przed którym stanąć
mieliby sowieccy zbrodniarze wojenni. Wydano też szereg innych dokumentów, a 18
listopada ubiegłego roku, w rocznicę odzyskania niepodległości przez Łotwę,
rosyjscy dysydenci kolportowali w Moskwie specjalnie na tę okazję przygotowane
ulotki. Natomiast w Rydze do zorganizowanych demonstracji przyłączyło się wielu
zamieszkujących tam nie-Łotyszy. W styczniu bieżącego roku powstała młodzieżowa
sekcja grupy Helsinki-86 pod nazwą Ojczyzna i Wolność.
Zgodnie z
oczekiwaniami doszło do ostrych represji. Aktywistów skazano na kary do roku
więzienia, gdzie ich bito, a następnie, w geście wielkoduszności,
hospitalizowano. Wielu członków organizacji powołano do wojska lub wysłano do
Czarnobyla. Inni stanęli przed alternatywą: Gułag lub emigracja. Wszystkiemu
oczywiście towarzyszył proces oczerniania i zastraszania w środkach masowego
przekazu. Zgodnie z opinią jednego z aktywistów ruchu narodowego na Łotwie, po stłumieniu
demonstracji z listopada ubiegłego roku, w Rydze „panował duch rewolucyjny”.
Wcześniej, 14 czerwca odbyła się tam masowa demonstracja (5000 osób) ku pamięci
deportowanych z Łotwy w 1941 roku, zaś protest z 23 sierpnia, w rocznicę
podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, zgromadził 10 tys. osób. W dniu 25 marca
tego roku wspominano z kolei deportowanych z Łotwy w roku 1949. W grudniu
1987 roku utworzono tajną organizację pod nazwą Bóg, Prawda, Naród,
zapraszającą do współpracy nie-Łotyszy, której program przewiduje działania
w ramach obowiązującego systemu prawa.
W obliczu
narastających protestów do ataku przystąpiła oficjalna prasa Litwy
i Estonii. Na Litwie sytuację komplikuje dodatkowo istnienie wpływowego
Kościoła katolickiego. I tak litewski dziennik partyjny „Tiesa” z 27.01.88
rozpoznał wroga w „garstce nacjonalistycznych i religijnych ekstremistów,
inspirowanych przez antysowieckie ośrodki na Zachodzie”, żądając od władz, by
„na czas demaskowały przejawy burżuazyjnego nacjonalizmu i klerykalnego
ekstremizmu wszelkiej maści, dając im należyty odpór...” Radio Wilno tego
samego dnia doniosło, iż plenum litewskiej partii ostrzega przed skutkami
„zasadniczych błędów popełnionych w toku internacjonalistycznego wychowania”. W
styczniu bieżącego roku po raz pierwszy, za to przez sześć dni z rzędu, „Tiesa”
atakowała samizdatowy periodyk „Kronika Kościoła Katolickiego na Litwie”, ukazujący
się nieregularnie od 1972 roku. Władzom zależało na wywołaniu wrażenia, iż
„Kronika” nie reprezentuje poglądów hierarchii kościelnej, nie służy jej
interesom, a zaprzedana jest zagranicznym radiostacjom i kołom
emigracyjnym. W rzeczywistości „Kronika” publikowała dziesiątki oświadczeń podpisanych przez
ponad 90% litewskich księży, protestujących przeciwko antykościelnym i
antylitewskim posunięciom władz jak i liczne petycje podpisane przez setki
tysięcy Litwinów.
Mimo surowych
represji ze strony władz, 16 lutego bieżącego roku, w Dniu Niepodległości, od
10 do 15 tys. osób rozwijając narodowe flagi wzięło udział w „nielegalnej”
demonstracji w Wilnie. Przed zapowiedzianą manifestacją na miejsce przybyły
milicja i wojsko sprowadzone z Białorusi, doszło do pobić, osoby potencjalnie
niebezpieczne przetrzymywano w areszcie domowym; innych załadowano do
ciężarówek i wysadzono 40
kilometrów za Wilnem. Uczniów szkolnych wywieziono na
wycieczki, studentów Uniwersytetu Wileńskiego zmuszono do udziału w 7-godzinnym
zebraniu.
W dn. 2.02. br.
estońska Grupa Domagająca się Ujawnienia Tekstu Paktu Ribbentrop-Mołotow –
organizator sierpniowych manifestacji w rocznicę podpisania paktu –
demonstrowała w równo 68 lat po zawarciu traktatu pokojowego między ZSRS i
Estonią przypominając ówczesne gwarancje sowieckie, jak i „wieczystą rezygnację
ZSRS z wszelkich roszczeń terytorialnych wobec Estonii”. Pierwszy
sekretarz partii estońskiej – wspomniany już Vaino – 24 lutego br. oświadczył
w wywiadzie dla rozgłośni moskiewskiej, iż ww. grupa „jest finansowana
przez zachodnie służby wywiadowcze”. Oficjalne podanie do władz o zezwolenie na
przeprowadzenie manifestacji zostało odrzucone.
Mimo to 2.02. br.
demonstrowało ok. 1000 osób. Władze odpowiedziały „wywózkami”, aresztowaniami,
pobiciami i całym arsenałem innych szykan. Nie zdołało to jednak zniechęcić ok.
15 tys. Estończyków, którzy w Tallinie w Dniu Niepodległości wzięli udział w
„nielegalnym” wiecu domagając się niepodległości Estonii i wznosząc okrzyki:
„Rosjanie do domu”, „Precz z Vaino”. Władze zorganizowały kontrdemonstrację,
której uczestnicy – w większości nie-Estończycy – protestowali przeciwko „obcej
ingerencji w sprawy wewnętrzne Estonii”. Jak było do przewidzenia, szef
estońskiego Sowieta poinformował, iż „kontrdemonstranci” zdecydowanie
przewyższali liczebnie tych, którzy „działali z antysowieckich
i ekstremistycznych pozycji”. (Radio Moskwa, 26.02.88).
W Estonii w
ostatnich czasach powstały nowe ugrupowania dysydenckie, takie jak 200-osobowa
Karta-87, 100-osobowa Wolna Niezależna Kolumna Młodzieży, wydająca samizdatowy
biuletyn „Opinia Publiczna”. Powołano do życia także Estońską Narodową Partię
Niepodległości, której program w organie estońskich komsomolców, (Noorte Haalz
20.02.88) określono jako „ograniczony i nacjonalistyczny”. Zgodnie z
diagnozą dziennika organizacja „służy sprawie wzniecania napięć społecznych i
narodowych, choć jej członkowie generalnie uważają się za bojowników
niepodległościowych”. Oczywiście „wywoływanie napięć w Estonii służy
konserwatywnym siłom w ZSRS i politykom za oceanem”. Natomiast agencja TASS
23.02.88 porównała partię do grupy Helsinki-86, gdzie trzonem grupy założycielskiej
mają być „niedokształceni, nacjonalistycznie zorientowani ekstremiści”.
Aktywiści z
republik bałtyckich nawiązali kontakty nie tylko z rosyjskimi dysydentami,
którzy ułatwiają im dostęp do korespondentów zachodnich. Wiele wskazuje na
istnienie związków z polską opozycją. Polska Partia Liberalno-Demokratyczna
Niepodległość i czasopismo podziemne „Nowa Koalicja” specjalizujące się w
problemach dotyczących bloku sowieckiego opublikowały wspólny apel z okazji 70
rocznicy odzyskania niepodległości przez Litwę. Z kolei w „Robotniku” (nr
130/87), organie nowej PPS, opublikowano rozmowę z Estończykiem, który
przyznał, że wszyscy jego rodacy byli zafascynowani „Solidarnością”.
Przeprowadzający wywiad wyraził „ogromną satysfakcję Polaków, iż do protestów
dochodzi także w ZSRS”. Estończyk na zakończenie wyraził nadzieję, iż „być może
imperium sowieckie rozpadnie się, choć będzie to zależeć od stopnia koordynacji
niepodległościowych działań Bałtów w zdecydowanie szerszej konfiguracji – z
Ukraińcami, Mołdawianami, Gruzinami, muzułmanami”.
* * *
„Piotr Kowalczuk
„Gorzkie
żale braci Litwinów”
Vilnius musu, bet Lietuva rusu
(Wilno nasze, ale Litwa rosyjska –
powiedzonko litewskie z 1939 r.)
Pobieżna choćby
lektura emigracyjnych i samizdatowych wydawnictw litewskich, jeśli chodzi o
koncepcje niepodległego państwa litewskiego, jego granic, analizy historii
stosunków polsko-litewskich, musi wprawić polskiego czytelnika w stan lekkiego
osłupienia. Można bowiem zrozumieć, że bracia Litwini chcą być jedynie naszymi
sąsiadami, natomiast niezmiennie antypolski charakter większości litewskich
publikacji, w kraju jak i zagranicą, miałkość historycznych przesłanek
„litewskiej racji stanu” wobec Polski, lekceważenie historycznych faktów jak i
dzisiejszych geopolitycznych realiów, czyni w polskich oczach z wielu
przedstawicieli niezależnej prasy litewskiej i przywództwa litewskiej
emigracji swoiste panopticum, a i mimo woli wywołuje brzydką satysfakcję. Oto
bowiem gdzieś żyją, piszą i wymieniają myśli ludzie, których ksenofobiczne i
nacjonalistyczne poglądy pozwalają na pewną relatywizację niebezpiecznego
polskiego szowinizmu – w kontekście tromtadrackiego zapamiętania litewskiego
jawiącego się niewinną fobią, jeśli nie cnotą patriotyczną o ewangelicznej
czystości.
Oto kilka
cytatów: kanadyjsko-litewski tygodnik „Teviskes Żiburiai” z czerwca 1984 r. z
okazji watykańskich obchodów 500-lecia zgonu Św. Kazimierza przyznaje, iż:
„Były również pogłoski, że Polacy organizują liczne pielgrzymki. Być może, że
te plotki powstrzymały niejednego Litwina od wyprawy do Rzymu na uroczystości
kazimierzowskie. Okazało się na szczęście, że były bezpodstawne. (...) Chociaż
Papież jest Polakiem, okazał Litwinom tak wiele serca i uwagi.
Szósty sejm
litewskiej diaspory (27-30.06.1983) podjął m.in. uchwałę nr 7: Sejm prosi
zarząd Światowej Litewskiej Wspólnoty i inne organizacje o zorganizowanie
zbiórki materiałów (...) o masowych mordach, deportacjach i innych zbrodniach
na wielką skalę dokonywanych przez Sowiety, hitlerowców i POLAKÓW (podkr. moje)
w czasie II wojny światowej i później.”
W „Kronice
Kościoła Katolickiego Litwy” z maja 1985 r. – nieregularnej publikacji samizdatowej
– czytamy m.in.: Wśród młodzieży (litewskiej – przyp. mój) są i tacy, którzy odnoszą
się nieżyczliwie do Kościoła katolickiego twierdząc, że Litwa została
ochrzczona albo ogniem i mieczem przez Krzyżaków, albo przez polski kler (...).
Nawiązują oni do tradycji Litwy pogańskiej.”
Gdy
litewsko-amerykańskie pismo „Draugas” zamieściło 19 i 20.06.1984 r. obszerny
wywiad z inż. Żubrem, obywatelem litewskim, byłym wileńskim akowcem, można było
w prasie litewskiej znaleźć takie głosy: Z zainteresowaniem śledzimy ruch
„Solidarności”, ale gdy ci solidaryści zaczynają kreślić mapę Polski z Wilnem
i Lwowem, to warto nam się zastanowić. (...) Jestem pewien, że za czasów
naszej niepodległości żaden Litwin nie cieszyłby się z tego, że kardynała
Wojtytę wybrano papieżem. Gdyby Litwa po ostatniej wojnie odbudowała swe
niepodległe państwo, z pewnością niejeden z przywódców tak zwanej Armii
Krajowej byłby pociągnięty do odpowiedzialności za zdradę i przestępstwa wobec
narodu litewskiego. A teraz nawet takie pismo jak „Pasaulio Lietuvis”
zamieszcza wywiad z dowódcą oddziału tej armii na Litwie. Nikt nie sprzeciwia
się rozmowom z prawdziwymi Polakami, ale nie z samozwańczymi Polakami,
którzy posiadali majątki i uczęszczali do gimnazjów na Litwie.” (Proszę nie
przecierać oczu – jest to zgodne z litewskimi zasadami określania
przynależności narodowej.)
W „Kronice
litewskiej” paryskiej „Kultury” (nr 6/453) E. Żagiell pisze o
litewsko-kanadyjskiej gazecie, nie podając, niestety, jej nazwy, która drukuje
nekrolog zmarłego nie w Polsce, a w „Trójkącie Suwalskim”. Tam też znajdujemy
kształt przyszłej granicy polsko-litewskiej: Połock, Dźwina, Berezyna, Prypeć,
Bug, dolna Wisła – wzdłuż jej biegu do ujścia, oraz komentarz: „Są to tylko
minimalne korektory granicy Litwy z Polską, Litwa nie żąda ani piędzi ziemi
polskiej. Tak powinni postępować również Polacy, jeżeli chcą, abyśmy byli z
nimi w przy jaźni.”
Niejaki Plakunas
tak pisał na łamach samizdatowego pisma „Aušra” (październik 1979 r.):
„Charakter narodu nie zmienia się nagle. Nie mamy żadnych podstaw, by wierzyć,
iż zmienił się charakter narodu polskiego, tego narodu, który ponad 500 lat,
począwszy od czasów Jagiełły, to jest od tego czasu, gdy zaczęliśmy się z nimi
„przyjaźnić i obcować” prowadził w stosunku do Litwy politykę agresywną
i imperialistyczną, który dążył do wykreślenia narodu litewskiego
spomiędzy żywych, używając w tym celu wszystkich środków politycznych,
dyplomatycznych, wojennych (zagarnięcie Wilna) i „apostolskich”. Na końcu
podobnych rozważań pisze autor: „Mamy przyjaciół i prawdziwych towarzyszy wśród
Polaków, lecz są to tylko wyjątki. W całości polityka polska wobec Litwy była
niszczycielska i taką też pozostaje. Polacy (...) w Suwałkach urządzili stację
telewizyjną (dla propagandy na Litwę?), lecz tylko po to, by kiedy pozbędziemy
się jednego opiekuna, narzucić nam swą jeszcze wstrętniejszą opiekę.”
Litwini za jednym
zamachem unieważnili wszelkie podpisane przez Litwę na przestrzeni wieków
traktaty i unie, poza umową z bolszewikami z 1920 roku, na mocy której otrzymali
od nich Wilno. Poza tym mówią Litwini o „zagrożeniu białoruskim”, bowiem
szowinizm i wrogość Białorusinów mają być równie zajadłe jak polskie, a ze
strony Światowej Wspólnoty Litewskiej z pożałowania godną regularnością padają
zarzuty pod adresem wileńskiej AK, której żołnierze po wyzwoleniu Wileńszczyzny
w 1944 r. rzekomo chodzili od domu do domu mordując wszystkich nie
potrafiących zmówić „Ojcze nasz” po polsku. (Dodajmy, iż nie istnieją żadne
dowody na rzekome polskie masowe zbrodnie na Litwinach w Wilnie w 1944 r. oraz,
iż każdy Litwin MUSIAŁ znać polskie słowa modlitwy, bowiem w tym języku modlili
się jego pradziadowie, dziadowie i rodzice.)
Natomiast
bezspornym faktem jest, iż w drugiej połowie XIX w. doszło do ożywienia
narodowego Litwinów: powstała, wywodząca się z warstw niskich narodowa
inteligencja litewska, której istnienie uszło uwadze Polaków – zarówno lewej
stronie polskiej myśli politycznej, która doprowadziła do powstania SDKPiL –
Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy (podkr. moje), jak i prawicy,
reprezentowanej przez Dmowskiego, który widział Litwę jako autonomiczną część
przyszłej Polski.
Jednak
nacjonaliści litewscy wystąpili z bardzo śmiałą „geograficzną” koncepcją
państwa litewskiego, zgodnie z którą Litwinem jest każdy, kto zamieszkuje
tereny byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, bez względu na język, jakim się
posługuje i własne poczucie przynależności narodowej. Litewscy
nacjonaliści dowodzili, zgodnie zresztą z prawdą, iż litewska szlachta
bezprzykładnie spolonizowała się, wobec tego należy ją na powrót
zlituainizować, a od Polski zdecydowanie odciąć się, bowiem atrakcyjność jej
kulturowych wpływów i tradycyjne związki zagrażają kompletnym
wynarodowieniem Litwinów. Naturalnie szły za tym roszczenia terytorialne. Jak
każdy młody ruch narodowy, tak i litewski nie znał umiaru – żądał dla siebie
Wilna i Trok, Święcian, Brasławia i Drui nad Dźwina, Nowogródka, Białowieży,
Białegostoku, Grodna, Augustowa i Suwałk. Rozmach tych żądań nie był jedynie
wyrazem historycznych wspomnień. W niemałej mierze przyczynili się do tego
Niemcy, oddając na wiosnę 1918 roku we władanie Litwinom Kowieńszczyznę, część
Suwalszczyzny oraz powiaty wileński, trocki i święciański. Stolicę Litwy
widziano w grodzie Giedymina – Wilnie, mimo wielowiekowej tradycji
polskiej na Wileńszczyźnie, liczebnej większości ludności czującej się polską.
(Warto tu przypomnieć o spisie ludności przeprowadzonym przez Niemców w 1916
roku, który w Wilnie wykazał 50,3% Polaków, 42% Żydów i... 2,6% Litwinów. W
podobnym spisie w Kownie – przyszłej stolicy Litwy – narodowość polską
zdeklarowało 42% mieszkańców.
Natomiast w 1939 roku w Wilnie do narodowości litewskiej przyznało się 0,7%
populacji.)
Trudno nam –
Polakom – dziwić się, iż ta fantastyczna koncepcja posiadała nośność wśród
społeczeństwa litewskiego. Przecież równie odważne było pociągnięcie Stalina, w
wyniku którego nawiązaliśmy do tradycji piastowskich wracając w 1945 roku do
Wrocławia czy Szczecina i młoda polska inteligencja z werwą dyskutowała o
słowiańskim sposobie kładzenia cegły w fundamentach wrocławskiej katedry, co
rzekomo miało tłumaczyć terytorialną rewindykację Dolnego Śląska. Szczęściem
nikt nie chciał polonizować mieszkających tam Niemców, których wywieziono w
bydlęcych wagonach, by ustąpili miejsca Polakom z litewskiego Wilna i
ukraińskiego Lwowa. Poza tym świadomość historyczna narodów zawsze karmiła się
mitem i legendą i jej stan jest probierzem sprawności zabiegów propagandowych w
o wiele większym stopniu niż zaawansowania badań historyków.
Dalszą konsekwencją
litewskiej doktryny geograficznej było okrzyknięcie Władysława Jagiełły zdrajcą
za podpisanie Unii w Krewie, zaś Unia Lubelska stała się symbolem litewskiej
Targowicy. Trudno dociec, na czym polegała zdrada Jagiełły, który swym krokiem
dał początek jednej z najpotężniejszych dynastii w Europie, natomiast zupełną
aberacją wydaje się być ukryte za tym sądem myślenie kategoriami narodowymi czy
patriotycznymi o epoce, w której panowały stosunki wczesno-feudalne, gdzie
ścierały się ze sobą nie różne języki, tradycje kulturowe i patriotyzmy, a
racje potężnych feudałów, zagrożonych równie potężnym Zakonem Krzyżackim. I tu
nie dziwmy się braciom Litwinom – przecież stosunkowo niedawno z całą
powagą kłóciliśmy się o polski rodowód Kopernika. Posądzanie zaś „ludu” – czyli niewolników
polskich czy litewskich o myślenie w kategoriach państwa należy pomieścić (i
dobrze zamknąć) w arsenale myślenia magicznego, z którego pełnymi garściami w
swoim czasie, choć dla różnych celów, czerpali Sienkiewicz, propaganda komunistyczna,
polska kinematografia, no i... bracia Litwini.
Wyrosły z takich
przesłanek szowinizm litewski doprowadzał np. do powszechnego wśród Litwinów
przekonania, iż w Warszawie, ba, w całej Europie, język litewski jest
powszechnie znany, a strzelanina pod Szyrwintami, w której poległ jeden polski
żołnierz, urosła do rangi wielkiego tryumfu oręża litewskiego nad wojskiem
polskim i rzekomo tylko interwencja Ligi Narodów uniemożliwiła wówczas Litwie
zdobycie Wilna. Odłóżmy jednak na bok księgę mitów litewskich – mamy przecież
pisaną po dziś dzień własną – a sięgnijmy do dokumentów: zachował się memoriał
z początku wieku, złożony rządowi carskiemu przez niejakiego Jana Sliupasa i
grupę działaczy litewskich, gdzie autorzy twierdzą, iż Litwę zamieszkują wyłącznie
Litwini, których część została spolonizowana i pozostaje pod polskimi antyrządowymi
wpływami. W zamian za zezwolenie na drukowanie litewskich książek łacińskim
alfabetem i powierzenie spraw oświatowych Litwinom, memoriał proponował
wytępienie w ciągu kilkunastu lat wszystkich śladów polskości na Litwie.
Zespół takich i
podobnych sądów wszedł na stałe do redagowanego z mozołem przez z górą 100 lat
kuriozalnego kompendium historycznej myśli litewskiej, dla której idealnym
polskim odpowiednikiem są kroniki Wincentego Kadłubka, zaś jej polityczna
doktryna przypomina jako żywo ksenofobię Patriotycznego Zjednoczenia
„Grunwald”. Najwyższy więc czas spojrzeć w oczy faktom, skonstatować sytuację
geopolityczną Europy w czasie kształtowania się niepodległego państwa
litewskiego – może lepiej nie z wysokości kurka na wieży w Kownie, a z
perspektywy Wersalu, Londynu, Moskwy i Warszawy.
* * *
Popularne w
Europie w czasie I wojny hasło „walki o wolność ludów” dotarło również na
Litwę. Litwini, początkowo przekonani o zwycięstwie Rosji, widzieli szansę na
połączenie się w jej ramach z rodakami w Prusach Wschodnich. Tak w każdym
razie wynikało z deklaracji składanych dowództwu rosyjskiemu, tak też wyrażali
się litewscy posłowie w Dumie. Stanowisko to poparli litewscy emigranci
w Ameryce w uchwale swego kongresu (wrzesień 1914 r.). Jednak pod wpływem
rozwoju wydarzeń wojennych, już w maju 1916 r. w Lozannie odbył się zjazd
działaczy litewskich, gdzie mówiono o całkowitej niepodległości Litwy i
powołano do życia Radę Narodową. Tymczasem od lata 1915 roku tereny etniczne
Litwy okupowali Niemcy i nie kryli się z planami przyłączenia ich wraz z
Kurlandią do Rzeszy. By do tego doprowadzić, musieli Niemcy w pierwszym rzędzie
wypowiedzieć otwartą
wojnę polskiemu pierwiastkowi kulturowemu i gospodarczemu, popierając,
wykorzystując i antagonizując dla celów swej polityki podatny żywioł litewski
i białoruski.
Wobec
przystąpienia USA do wojny wiara Niemców w ostateczne zwycięstwo przerodziła
się w nadzieję na kompromisowy pokój. W tej sytuacji, działając pod
płaszczykiem modnego hasła „o samostanowieniu narodów”, Niemcy zezwolili na
zwołanie zjazdu działaczy litewskich w Wilnie (18-23 września 1917 roku)
i z odpowiednio dobranych delegatów wyłoniono 20-osobową „Valstybes
Taryba” (Radę Narodową, popularnie nazywaną Tarybą). Uchwała zjazdu, mówiąca o
tym, że granice i stosunek do narodów sąsiednich określi zwołana w przyszłości
konstytuanta, nie przypadła do gustu Niemcom, którzy 11 grudnia 1917 r.
wymusili na powolnej sobie Tarybie deklarację, w której „odbudowane państwo
litewskie ze stolicą w Wilnie zrywa wszystkie więzy łączące ją dotychczasowo z
innymi państwami” (czyli Polską i Rosją). Ponadto deklaracja zwracała się do
Niemców z prośbą o pomoc i opiekę nad powstającym państwem. Zaś z głębi zbolszewizowanej
Rosji dochodziły głosy o kongresie w Petersburgu (czerwiec 1917 roku) i
zjeździe w Woroneżu (listopad 1917 r.), gdzie delegaci litewscy opowiedzieli
się za niepodległym państwem litewskim. Szczytowym osiągnięciem sowieckiej
propagandy w tym względzie była słynna deklaracja o prawach narodów Rosji z 15
grudnia 1917 roku.
Jednak już 22
grudnia 1917 r. rozpoczęły się rokowania pokojowe między Niemcami a
bolszewikami. Lenin postawiony wobec faktów dokonanych (wojska niemieckie
podeszły pod Petersburg) przystał na warunki niemieckie i 3 marca 1918 r.
podpisano traktat pokojowy w Brześciu nad Bugiem, zgodnie z którym Rosja
zrzekała się praw do terytoriów przyszłej Polski i państw bałtyckich. Niemcy,
po niepodległościowej deklaracji Taryby z 16 lutego 1918 r. dekretem cesarskim
z marca 1918 r. uznali państwowość litewską za cenę czterech
niemiecko-litewskich konwencji o unii wojskowej, monetarnej, celnej i
komunikacyjnej. Ponadto cesarz Wilhelm, jako król pruski, zostać miał wielkim
księciem litewskim. Tak właśnie powstały zręby państwowości litewskiej.
Niemcy, okupujący
terytoria cesarstwa rosyjskiego po Dniepr, Dźwinę i Narwę, po załamaniu się
ofensywy na zachodzie, 11 listopada podpisały równoznaczny z kapitulacją
układ pokojowy zobowiązując się do stopniowego opuszczania zajętych terenów na
wschodzie. W tej sytuacji już 18 listopada bolszewicy wypowiedzieli traktat
brzeski, a ustępujący Niemcy, pod wpływem zbolszewizowanych rad żołnierskich,
ustępowali Armii Czerwonej terytoria pozostawiając im broń, tabor kolejowy i
ciche przyzwolenie na prowadzenie agitki (np. 21 i 22 grudnia 1918 r. dwaj
wybitni działacze bolszewiccy, Joffe i Kamieniew przemawiali w okupowanym
jeszcze przez Niemców Wilnie na mityngach z żołnierzami niemieckimi).
17 grudnia 1918
r. trzy dywizje Armii Czerwonej rozpoczęły tzw. „czerwony marsz na Zachód” z
rejonu Witebsk-Orsza, uzasadniany przez bolszewików koniecznością zajęcia
„pustych miejsc” po Niemcach i zapobieżeniu „szerzącej się anarchii”. Poza tym
rząd Lenina czuł się w moralnym obowiązku poparcia „dążeń ludu pracującego
Litwy i Białorusi w jego walce z zaborczością burżuazji polskiej”. Wyrazem tej
troski było z pewnością utworzenie 8 grudnia 1918 r. „tymczasowego
robotniczo-włościańskiego rządu rewolucyjnej Litwy” z przywiezionym z Moskwy
W. Mickiewiczem-Kapsukasem na czele (z siedzibą w Dyneburgu, bowiem
bolszewicy podchodzili dopiero pod Mińsk).
Tak więc Litwini
posiadali zainstalowany przez Niemców rząd Taryby prof. Valdemarasa w Wilnie, a
drugi, wyczarowany przez bolszewików, gotował się do objęcia władzy, której
jedyną legitymacją były sowieckie bagnety. Tak jak i w Polsce, rewolucyjne idee
Lenina nie znalazły oddźwięku na Litwie, wobec czego bolszewicy uderzyli z
werwą w naszpanowaną strunę litewskiego patriotyzmu – jak się wydaje,
z litewskim rezonansem.
Z sowieckiego
niebezpieczeństwa zdawali sobie w pełni sprawę Polacy w Wilnie, gdzie już 10
listopada 1918 r. stworzono Związek Wojskowy Polaków z zakonspirowanych
członków POW. Podobne organizacje powstały w Mińsku Litewskim, Grodnie i
Białymstoku. Na obszarach tych znajdowało się w sumie ok. 250 tysięcy wojska
niemieckiego – jedyna realna ostoja wileńskiego rządu Taryby prof. Valdemarasa.
Armia Czerwona zbliżała się do Wilna, a rząd Valdemarasa i wojsko litewskie
podały tyły wycofując się bez walki wraz ze swymi niemieckimi mocodawcami do
Kowna (które zresztą nieco później – 17 stycznia 1919 r. – oddali bolszewikom
bez wystrzału).
Rząd litewski,
mimo rosnącego niebezpieczeństwa ze strony Moskwy, odrzucał nie tylko
propozycję współdziałania, ale nie chciał sąsiedzkiego bodaj ułożenia
stosunków, domagając się uznania państwa litewskiego bez żadnych zastrzeżeń, ze
stolicą w Wilnie, a w granicach, jakie sam dla tego państwa widział, oskarżając
zresztą Polskę o zaborczość i gwałty, okupację... białostocczyzny, a nawet
groził „krwawym gniewem ludu”.
Tak więc czoła
Armii Czerwonej w Wilnie stawiła jedynie szczupła polska „Samoobrona” pod
dowództwem gen. Wejtki, uprzednio rozbrajając resztki oddziałów wycofujących
się Niemców i dobrze uzbrojone misje bolszewickie. W dniu 5 stycznia 1919 r.,
po zaciętych walkach z Armią Czerwoną gen. Wejtko uznał sytuację za
beznadziejną wycofując się z Wilna. Już 27 lutego 1919 r. Moskwa proklamowała
„zjednoczoną socjalistyczną republikę rad Litwy i Białorusi”.
Postępy Armii
Czerwonej i niechętne wycofywanie się Niemców z innych terenów, jak i jawna
współpraca sowiecko-niemiecka były otwartą realizacją polityki faktów
dokonanych kosztem kształtu polskiej granicy wschodniej, przy czym Polska nie
tyle nie była w stanie przeciwstawić się sowieckiej agresji, co przedostać się
przez pas okupacji niemieckiej (ogółem ok. 250 tys. żołnierzy) na wschód od
linii Kowel-Brześć-Białystok-Grajewo. Wreszcie po licznych interwencjach
Piłsudskiego francuski marszałek Foch wymógł na Niemcach zobowiązanie
nieustępowania dalszych terenów bolszewikom. Na tej podstawie Polacy –
ryzykując otwarte starcie z Niemcami – obsadzili linię Skidel-Kobryń... i
zostali zaatakowani przez prącą na zachód Armię Czerwoną. W ten sposób 17
lutego 1919 r. wybuchła wojna polsko-bolszewicka. Tymczasem wojska polskie w
4/5 zaangażowane były pod Lwowem. Tempo prac wersalskich zmuszało Piłsudskiego
do pośpiechu i podejmując ogromne ryzyko dokonał potajemnego przemieszczenia
wojsk, by wyzyskać, jak mawiał, „najpiękniejszy przywilej wojny –
niespodziankę, która zabija siłę” i po trzydniowym natarciu (16-19 kwietnia
1919 r.) odbić Wilno z rąk sowieckich. Doszło nawet do niezbyt groźnych starć z Litwinami, którzy atakowali tyły wojsk
polskich, zaabsorbowanych walką z Sowietami. W efekcie polskiego natarcia
popierany przez Niemców rząd Valdemarasa mógł powrócić do Kowna. W kilka dni
później (25 kwietnia) doszło do bezowocnych polsko-litewskich negocjacji w
Warszawie, zerwanych z powodu nieprzejednania Kowna, domagającego się zwrotu
Wilna i oskarżającego Polskę o „okupację litewskich obszarów”. Tymczasem
powołana do rozstrzygnięcia kwestii polskich granic wschodnich komisja Cambona,
wobec chwilowych sukcesów Denikina i Kołczaka, stanęła na stanowisku, iż należy
wytyczyć „minimalną a tymczasową wschodnią granicę Polski”. Decyzja w tej
sprawie zapaść musiała po wyświetleniu etnograficznego charakteru i nastrojów
ludności. Wniosek komisji głosił: „Do rozstrzygnięcia należy poczekać, aż
wyłoni się nowy rząd rosyjski – NAJWŁAŚCIWSZY I NIEZBĘDNY PARTNER MOCARSTW W
SPRAWIE WYZNACZANIA WCHODNIEJ GRANICY POLSKI (podkr. moje). W rezultacie
utworzono linię demarkacyjną o 10
km na korzyść Polski wzdłuż linii kolejowej
Grodno-Wilno-Dyneburg. Nieco później znów doszło do walk polsko-litewskich
w okolicy Merecza, Olity i Żyżmorza, poważniejszych jedynie w czasie
polskiego natarcia na Dyneburg (Łotwa), kiedy Litwini, zgodnie z ustaloną już
taktyką, znów usiłowali zaatakować tyły wojsk polskich. Natomiast poważniejszy
w skutkach był incydent w Sejnach. Zgodnie z decyzją Rady Najwyższej Niemcy
zobowiązani byli oddać powiat sejneński Polakom 24 sierpnia 1919 r. Miast tego
sprowadzili tam kilka garnizonów litewskich, które zaatakowały wkraczających
Polaków. W rezultacie Litwini zostali pobici, ale po obu stronach padło po
kilkudziesięciu żołnierzy.
Cztery dni
wcześniej młode państwo litewskie przeżyło swój pierwszy nieudany zamach stanu.
Koła rdzennie litewskie, zniechęcone germanofilską polityką swego premiera
Sleżevicziusa pragnęły doprowadzić do powstania rządu opowiadającego się za
współpracą z Polską, Łotwą i Estonią, licząc naturalnie na poparcie
zamieszkujących Litwę Polaków i współpracując z istniejącą tu zakonspirowaną
POW. Spisek został wykryty, doszło do licznych aresztowań, a represje spadły na
wszystkich bez wyjątku Polaków.
W czasie cofania
się wojsk polskich przed Armią Czerwoną znów doszło do współpracy
sowiecko-litewskiej, a opanowanie przez Sowietów Wilna (14.07.1920) poprzedziło
uderzenie litewskie na tyły wojsk polskich. W ramach układu
litewsko-sowieckiego Wileńszczyzna przekazana została Litwie, przy czym Sowieci
zastrzegli sobie prawo swobodnego ruchu Armii Czerwonej na terytorium całej
Litwy. Naturalnie Sowieci nie dopuścili Litwinów na obszary Wileńszczyzny i
Grodzieńszczyzny, a swoje prawdziwe intencje wobec Litwy potwierdzili w
Wilnie, które przekazali „we władanie” Litwinom dopiero po 6 tygodniach od
wkroczenia do miasta – 27 sierpnia 1920 r., już i po klęsce nad Wisłą, kiedy
losy wojny były najwyraźniej rozstrzygnięte na polską korzyść. Wycofując się polecili
jednostkom litewskim obsadzenie Suwalszczyzny, na co Litwini skrzętnie
przystali, ustępując jednak bez walki przed polską ofensywą, ale po to tylko,
by zaatakować polskie oddziały od tyłu i wkroczyć do Sejn (2 września 1920 r.).
Ponadto stwierdzono współdziałanie wojsk litewskich z sowieckimi w rejonie
Grodna i Lidy. W końcu sierpnia do Kowna wysłany został płk Mackiewicz celem
uregulowania stosunków polsko-litewskich. Nie uzyskał jednak niczego, nawet
wypuszczenia z obozu internowanej na Litwie brygady Pasławskiego, choć w tym
samym czasie Litwini nie czynili żadnych przeszkód przedostającym się przez
Litwę z Prus do armii Tuchaczewskiego żołnierzom sowieckim.
Do Wilna wojska
polskie wkroczyły 9 października w wyniku słynnego „buntu Żeligowskiego”. We
wrześniu Piłsudski, spotykając się z wielkim rozczarowaniem niczego
nieświadomych żołnierzy, przemianował dywizję litewsko-białoruską na „oddział
nieregularny”, który wraz z innym oddziałem ochotniczym nazwano grupą
„Bieniakonie” i oddano pod komendę gen. Żeligowskiego. Następnie oddziały te
„zbuntowały się” i rzekomo bez uzgodnienia z rządem i dowództwem polskim
zdobyły Wilno, a Żeligowski przesłał rezygnację na ręce swego bezpośredniego
przełożonego, gen. Sikorskiego i proklamował „niezależne” państwo – Litwę
Środkową – składające się z 3 powiatów Wileńszczyzny. „Buntownicza” fasada
inkorporacji Wilna wynikła ze zobowiązań podjętych przez premiera Grabskiego na
konferencji w Spa (lipiec 1920 r.), w pierwotnej wersji mającej uregulować
stosunki w Europie, głównie zaś skontrolować stan wykonania przez Niemcy
postanowień traktatu wersalskiego. Jednak konferencja przekształciła się
praktycznie w „sąd nad Polską”, która wobec wojsk sowieckich zbliżających się
do Wisły zmuszona była przystać na dyktat w zamian za militarną pomoc
mocarstw. Litwini oddali Wilno bez walki, przekazując władzę w mieście tuż
przed wkroczeniem oddziałów Żeligowskiego przedstawicielowi Rady Najwyższej,
francuskiemu gen. Reboulowi, który stał się niewygodnym dla propagandy
litewskiej świadkiem nieopisanego wybuchu entuzjazmu mieszkańców na widok
polskich oddziałów – jak sam pisał: „bardziej wymownego niż najlepiej
przeprowadzony plebiscyt”. Po wyborach do Sejmu Orzekającego (8 stycznia 1922
r.), w których frekwencja wyniosła 64,4%, ponieważ zbojkotowali je Litwini i
Żydzi, nowopowstałe ciało 20 lutego wypowiedziało się za przyłączeniem Litwy
Środkowej do Polski. 22 kwietnia 1922 r. Piłsudski przybył do Wilna i w swym
przemówieniu do mieszkańców, wygłoszonym po polsku i litewsku, powiedział
m.in.: „W dniu wielkiego tryumfu polskiego(...) nie mogę nie wyciągnąć przez
kordon nas dzielący ręki do tych, tam w Kownie, którzy może dzień dzisiejszy,
dzień naszego tryumfu, uważają za dzień klęski i żałoby. (...) Nie mogę ich nie
uważać za braci”. Litwini odtrącili rękę Piłsudskiego, a „bunt” Żeligowskiego
i inkorporacja Wilna kazały Litwie pozostawać z Polską formalnie w stanie
wojny do 1928 r., zaś do 1938 r., nie
utrzymywać z nią żadnych kontaktów dyplomatycznych, wymuszonych zresztą przez
Becka groźbą interwencji wojskowej.
Konflikt
polsko-litewski o Wileńszczyznę był oczywiście drobnym epizodem w skali
toczącej się wojny światowej czy interwencyjnej, a opis wydarzeń ograniczający
pole widzenia i opis sytuacji do dwóch najbardziej zainteresowanych, lecz
stosunkowo mało istotnych stron sporu jest jedynie analizą skutków. Przyczyn
szukać należy w miastach i krajach tak odległych, że rzeczywiście niewidocznych
gołym okiem z Kowna.
Nawet z perspektywy
Warszawy zatarg z Litwą jest ledwie jednym z incydentów toczonej na wielu
frontach walki o niepodległość i kształt państwa polskiego i nie sposób, jak
robią to niektórzy historycy litewscy, rozpatrywać go jedynie w
polsko-litewskim kontekście. Polska, a w jeszcze większym stopniu Litwa,
dostały się niespodziewanie w tryby ogromnej machiny I wojny światowej,
rewolucji bolszewickiej, wojny interwencyjnej, gdzie warunki dyktowane były
przez ścierające się interesy wielkich mocarstw, zmieniającą się linię frontów.
Polska dysponowała pewnym potencjałem militarnym i jakimi takimi wpływami w
świecie, jednak zdana była w dużym stopniu na łaskę i niełaskę Rady Najwyższej
zwycięskich w I wojnie mocarstw, dyplomatyczne kluczenie w labiryncie
zmieniających się priorytetów polityki Anglii i Francji. Natomiast karta
litewska w tej ogromnej grze była nic nie znaczącą zrzutką.
Nie należy
oczywiście lekceważyć
godnych szacunku i podziwu osiągnięć działaczy litewskich, którzy zdołali
rozbudzić w swym narodzie jak najsłuszniejsze dążenia do emancypacji,
wyartykułować je na forum międzynarodowym, co w rezultacie doprowadziło do
powstania niepodległego państwa. Wypada jednak trzeźwo spojrzeć na Europę
tamtych lat i postawić sobie pytanie: czy polska racja stanu pozwalała Piłsudskiemu
na inne stanowisko wobec Litwy? Czy było to stanowisko rzeczywiście
imperialistyczne i zaborcze?
* * *
Problem
niepodległości państw bałtyckich na poważnie rozpatrywać zaczęto po zwycięstwie
rewolucji w Rosji i posiadające w tej kwestii głos rozstrzygający Anglia,
Francja i USA podporządkowały swoją politykę wschodnią dwu priorytetom:
restytucji imperium rosyjskiego, czyli zdławieniu rewolucji bolszewickiej oraz
określeniu kształtu i roli państwa niemieckiego po jego kapitulacji.
Najogólniej rzecz
biorąc, Anglia w stosunku do państw bałtyckich wahała się w wyborze między
ich niepodległością a autonomią w granicach przyszłej Rosji, podczas gdy
Francja opowiadała się zdecydowanie za tą drugą koncepcją, co było jeszcze
jednym z przejawów dochodzących raz po raz do głosu sprzeczności interesów obu
sprzymierzonych mocarstw, które najwyraźniej zwlekały z podjęciem decyzji o losach
państw bałtyckich czekając na rozwój sytuacji w Rosji, licząc oczywiście na
zwycięstwo „białych”. Doraźnie zaś, w połowie lata 1919 r., gdy mające się
niebawem skończyć klęską sukcesy „białych” osiągnęły apogeum, chodziło o
zabezpieczenie logistycznego wsparcia dla „białych” via terytoria przyszłej
Litwy, Łotwy i Estonii, oraz o bazy dla brytyjskiej floty operującej wówczas w Zatoce
Fińskiej. Wtedy to właśnie Brytyjczycy dążąc do koordynacji wszystkich sił i
działań przeciw bolszewikom wymusili na Francuzach zgodę na uznanie warunkowej
(do rozstrzygnięcia w przyszłości przez Ligę Narodów w ramach całokształtu
zagadnienia rosyjskiego) niepodległości państw bałtyckich – 20 sierpnia 1919 r.
Rzecz jasna, ów
warunek wzbudził niepokój Bałtów, jak i, choć z innych zupełnie względów,
protest „białych”, co zostało wykorzystane natychmiast przez Moskwę,
deklarującą już w 11 dni później bezwarunkowe uznanie suwerenności Litwy, Łotwy
i Estonii oraz gotowość do natychmiastowego zawarcia pokoju. Kraje
bałtyckie na wspólnej konferencji w Tallinie wyraziły zgodę na podjęcie z
Sowietami negocjacji o rozejm. Natomiast Brytyjczycy i Francuzi poprzez bezwzględny
nacisk storpedowali te zabiegi w imię panującej wówczas doktryny strategicznej
o kluczowym znaczeniu obszaru nadbałtyckiego dla zdobycia Petersburga, co z
kolei miało być kluczem do zdobycia Moskwy. Jednak już w połowie stycznia 1920
r., gdy Kołczak i Denikin przestali istnieć jako siła, a wszystko wskazywało na
utrwalenie się w Rosji władzy bolszewików, Lloyd George, w nadziei na otwarcie
ogromnego rynku rosyjskiego dla osłabionego wojną i właściwie chylącego się ku
upadkowi imperium brytyjskiego, wkraczał na drogę porozumienia z czerwonym
Kremlem (zobowiązującym się wówczas m.in. do spłaty zadłużeń carskich)
nakłaniając państwa bałtyckie... do zaniechania dalszej walki z bolszewikami i
przystąpienia do rokowań.
W tym samym
czasie, od 15 do 22 stycznia, w Helsinkach trwała konferencja Polski, Litwy,
Łotwy, Estonii i Finlandii, mająca na celu stworzenie wspólnego bloku
antysowieckiego, do czego nie doszło między innymi z powodu nacisków Anglii
i litewskiego uporu. Stąd też brała się początkowo polityka
powstrzymywania polskiej ekspansji na wschód – w imię zabezpieczenia interesów
przyszłej Rosji czy też korzyści mających płynąć z handlu z bolszewikami. Przy
końcu stycznia 1920 r. Lloyd George stwierdził, iż bolszewizm nie stanowi
„poważnej groźby na zewnątrz” i przystąpił do handlu z „Centrosojuzem”,
twierdząc, iż sprzedaż bolszewikom poważnych ilości leków, nasion i artykułów
żywnościowych nie jest równoznaczna z popieraniem bolszewizmu. Polacy
natomiast usłyszeli, iż wdarli się na tereny „o dużej przewadze
rosyjskiej(!)” i w przypadku zatargu o nie z bolszewikami Wielka Brytania nie
będzie w stanie poprzeć Polski ani militarnie ani wojskowo. Mało tego – Lloyd
George w rozmowie z Grabskim z całą powagą dowodził, iż Rosja Sowiecka na pewno
nie chce dla siebie Wilna, więc należy je bezwzględnie ustąpić Litwinom, a Armia
Czerwona ominie je z własnej i nieprzymuszonej woli. Bracia Litwini wydawali
się ów optymizm podzielać.
Jak się wydaje,
ten sprzedajny stosunek do ZSRS wszedł na stałe do katalogu konsekwentnie
serwilistycznych postaw Zachodu wobec sowieckiego imperializmu. W tej sytuacji,
równie przejrzystej dla działaczy litewskich, trudno przypuszczać, iż widzieli
oni w chwiejnym i koniunkturalnym stanowisku mocarstw rękojmię swej przyszłej
niepodległości. (...)
Naturalnie dzieje
Litwy są i powodem smutnej refleksji nad losem państw małych i słabych,
dążących uparcie ku wolności i w dążeniu tym miotanych najlżejszym powiewem
zmian koniunkturalnych między mocarstwami, zmuszanych do konwulsyjnych zmian frontu
i lojalności. Skoro jednak stanęli Litwini wobec fatalnego wyboru mniejszego
zła, to właśnie sojusz z Polską był owym mniejszym złem. Cóż, wynalazek
kompromisu, będący obok wojny jedynym skutecznym sposobem rozwiązywania
międzynarodowych sporów, na Litwę widocznie nie dotarł, a antypolskie
emocje, miast ulec odgórnej neutralizacji, świadomie podsycane przez litewskie
władze i kler, stały się dumną litewską racją stanu.
Rozumiem też, że
antypolskość była Litwinom potrzebna, by zorganizować naród wokół jakiejś idei.
Jeśli przyjmiemy, iż w imię najwyższego dobra, czyli stworzenia niepodległego
państwa, należy złożyć na ołtarzu wiele – obiektywność, prawdę historyczną i
uczciwość – i tu jestem w stanie zrozumieć szowinizm litewski. Natomiast
podnoszenie głowy i głosu przez litewskich polakożerców i szowinistów dziś, w
48 rocznicę założenia Litwie sowieckiego jarzma, jak i obawa, iż po ewentualnym
upadku Sowietów miliony Polaków spakuje walizy i wyruszy na podbój Wilna, jest
przejawem poważnej choroby, z którą należy walczyć.
Światowa
Wspólnota Litewska w Chicago 24 listopada 1986 roku opublikowała słynne
oświadczenie w odpowiedzi na podobny dokument czterech polskich organizacji
podziemnych w sprawie przyszłych granic Ukrainy, Polski, Białorusi
i Litwy. Oto wyjątki: „W celu normalizacji stosunków konieczne fest, by
naród polski uznał, szanował w pełni i bezwarunkowo niepodległość Litwy oraz
jej terytorialną integralność ze statecznym Wilnem i Wileńszczyzną jako
jednolitymi i nierozłącznymi częściami Litwy. (...) jednocześnie musimy
przypomnieć, że Litwa i naród litewski nigdy nie uznały okupacji Wilna i
Wileńszczyzny w latach 1920-39.”
Nie jestem
pewien, czy przyjęcie tych warunków jest konieczne, a już zupełnie powątpiewam,
czy służyć to może jakiejkolwiek normalizacji. Natomiast absolutnie pewne jest,
iż jeśli po raz kolejny dojdzie do przewożenia z jednego końca Europy na drugi
milionów ludzi w bydlęcych wagonach w imię powrotu do legendarnych macierzy, to
stanie się to za sprawą decyzji zapadającej na szczeblu tak wysokim, iż nie
dochodzi tam ponure ujadanie polskich czy litewskich szowinistów. Nie ujadajmy jednak za głośno,
bowiem i ledwo słyszalne szczeknięcie bywało nierzadko w historii pretekstem
dla niewyobrażalnych w skutkach działań.”
* * *
10 sierpnia 1988 „Czerwony Sztandar” zamieścił artykuł w
rubryce „Zdaniem Czytelnika” (w ten sposób jakby
dyskretnie dystansując się od tych czy innych twierdzeń autora) pt. Skończyć
z mitręgą (przedrukowany przez tygodnik „Przyjaźń” w Warszawie 23.IX.).
„W okresie stalinizmu i zastoju narodowa mniejszość
polska w zachodnich regionach
ZSRR traktowana była po macoszemu. Według danych oficjalnych w Związku
Radzieckim mieszkało przed 10 laty około 1,2 min Polaków. W poprzednim
okresie byliśmy bodaj jedyną grupą etniczną, która się kurczyła pod względem
liczbowym. Co znaczyło to kurczenie się? Czy fizyczne wymieranie? Czy
wynarodowienie?
I dlaczego się
tak działo? Wyczerpującej odpowiedzi na te pytania mogą udzielić naukowcy po
starannym, szczegółowym zbadaniu sprawy. Tu zaś spróbujmy przytoczyć kilka tzw.
„wymownych” faktów. Setki tysięcy Polaków, którzy pozostali po wojnie na ziemi
swych przodków i nie wyjechali ani na Zachód, ani na Wschód, pozbawieni zostali
jeszcze w okresie Stalina prawa nie tylko do języka ojczystego, ale nawet do
własnego imienia. W dowodach osobistych Polaków na Białorusi zapisywano – mimo
ich sprzeciwu – „Białorusin” albo „Rosjanin”. Nie zezwolono na otwieranie
szkół, ani nawet na lekcje języka polskiego. O prasie, edytorstwie nie było nawet mowy.
Podręczniki szkolne, dotyczące okresu sprzed II wojny światowej, przesiąknięte
były antypolskością. Polaków ukazywano w krzywym zwierciadle fałszerstw
pseudonaukowych jako „panów”, „imperialistów”, „sojuszników Niemiec
hitlerowskich”. Ta antypolska paranoja doznała szczególnego „rozwoju” w okresie
stalinizmu i breżniewizmu na terenach BSRR i USRR. Zupełna cisza panowała wokół
60-tysięcznej mniejszości polskiej na Łotwie; jakby tam ona w ogóle nie
istniała.
Jedynym wyjątkiem
na tym tle była Litwa Radziecka, gdzie po krótkim okresie szykan i ograniczeń,
mimo iż samo litewskie życie narodowe znalazło się w dość niesprzyjającej
sytuacji, potraktowano Polaków ze zrozumieniem. Otworzono paręset szkół
polskich, gazetę „Czerwony Sztandar”, zezwolono na względnie szeroki margines
swobody w rozwoju amatorskiej twórczości artystycznej. Do dziś Litwa pozostaje
jedyną republiką związkową, w której Polacy mogą pozostawać sobą nie narażając
się na jakieś drastyczniejsze formy szykan i ograniczenie praw człowieka.
Ale i tu, na
skutek pewnych obiektywnych uwarunkowań, Polacy byli coraz bardziej spychani na
margines życia społecznego. Stan obecny jest skutkiem tych procesów i jest on
nader smutny. Mówią o tym również oficjalne statystyki. Obecnie z 250 szkół
polskich pozostało 92. Rocznie zamyka się 5-7 szkół. Tylko jedno
z czterech polskich dzieci udaje się do polskiej szkoły, bo rodzice widzą,
że po tej szkole bardzo wiele drzwi przed młodzieżą z hukiem się zatrzaskuje. A
któż życzy swemu dziecku źle? I niestety, te obawy rodziców nie są urojone. O
ile Polacy wśród ludności republiki stanowią 7-8 procent, o tyle wśród
studentów jest ich zaledwie 2%, o czym niedawno pisał na łamach „Cz.Sz.” tow.
K. Walanczius, odpowiedzialny pracownik KC KP Litwy. Przez dziesięciolecia stan
ten się nie zmieniał na lepsze. Polaków mamy nieproporcjonalnie mało wśród
inteligencji twórczej i naukowej, wśród elity politycznej, w takich sferach,
jak sądownictwo, medycyna itp. Za to dominują wśród sprzątaczek, szewców,
krawców, kucharek, itp.
Niestety, przy
tak niedobrym stanie faktycznym na łamach „Czerwonego Sztandaru” raz po raz
ukazywały się ongiś artykuły, dziękujące władzom za „troskę”, a na dowód tego,
że Polacy są „równymi wśród równych” coraz to na nowo przytaczano kilka (tych
samych) nazwisk: a to sekretarza rejonowego komitetu partii, a to kandydata
nauk, a to dojarkę, zasiadającą w Radzie Najwyższej republiki, która dla
statystyki została oderwana od dojenia krów, w którym była mistrzynią i parę
razy do roku zasiadała jako „Polka” w wygodnych fotelach imponującego gmachu
przy alei Lenina... Wszystkim było jasne, że na tej sali jest ona obecna tylko
po to, by głosować „za” i uczestniczyć w „burzliwych oklaskach”, lecz w
oficjalnych sprawozdaniach była to „reprezentantka interesów polskiej mniejszości
narodowej...” Ta „pokazucha” skończyła się dla nas, Polaków, źle. Bo jak to
jednak jest, że równa nam ilościowo dyskryminowana mniejszość arabska w Izraelu
ma tam sześć niezależnych uniwersytetów arabskich, nie dyskryminowani zaś
Polacy w ZSRR mają jedyny tylko oddział języka i literatury polskiej w
Wileńskim Instytucie Pedagogicznym? Wszystko, co mamy, mamy w Litwie. Ale
przecież i ten stan posiadania jest niczym w stosunku do normalnych ludzkich
potrzeb.
Wychodząc z
istniejącego stanu rzeczy Komitet Centralny Komunistycznej Partii Litwy podjął
w kwietniu 1988 roku uchwałę, w której wskazywał na konieczność gruntownej
poprawy sytuacji. Wyższe uczelnie republiki zobowiązano do zwiększenia
rekrutacji na studia młodzieży narodowości polskiej. Komitet do Spraw
Poligrafii zobowiązano do rozpatrzenia zagadnienia i rozszerzenia wydawania
literatury pięknej w języku polskim („Komunistas”, nr 5, 1988).
I co dalej? Nic!
Absolutnie nic! Także w roku bieżącym narodowość polska maturzystów była
pierwszym znakiem, że podlegają „odsiewowi” podczas egzaminów na studia.
Wystarczy spojrzeć na listę tych, którzy składali podania o wstęp, oraz
tych, których przyjęto. Z reguły absolwenci szkół polskich zostali poza burtą
uczelni. W tym roku jak nigdy dotąd odsetek „poza” był szczególnie wysoki.
Jedyną bodaj uczelnią, której kierownictwo poważnie traktuje uchwałę kwietniową (1988 r.) KC KP
Litwy i nie dyskryminuje młodzieży polskiej, jest Wileński Państwowy Instytut
Pedagogiczny, odznaczony Orderem Przyjaźni Narodów. Tutaj Polacy stanowią do
ośmiu procent całego kontyngentu studentów. I to od lat. Rektorat
i organizacja partyjna działają tu w kierunku konsekwentnie
internacjonalistycznym. Natomiast kierownictwo innych wyższych uczelni ma – jak
widać – za nic oficjalne dokumenty i polecenia najwyższych władz republiki.
Chociażby uchwałę byłego Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego republiki odnośnie
prawa składania egzaminów wstępnych w języku ojczystym. I nie ma żadnych
powodów myśleć, że zacznie działać inaczej. W tej sytuacji proponuję, by
„Czerwony Sztandar” zwrócił się w imieniu ludności polskiej Lit. SRR z
prośbą ustalić numerus clausus, zobowiązujący wszystkie uczelnie republiki do
zapewnienia 7-8% miejsc dla młodzieży pochodzenia polskiego. Przy takim
oficjalnym nastawieniu odpowiednich resortów będzie z czego wybrać.
Podobnież nie
rusza z miejsca sprawa wydawania u nas książek i czasopism w języku
polskim, skoro produkujemy 7-8% bogactwa narodowego Litwy, należy się nam
odpowiednio tyleż dotowanych dóbr kultury. Przy czym nie „dobry wujaszek” musi
tu nam zrobić łaskę. Chodzi o zastosowanie się do paragrafów Konstytucji ZSRR.
Uważam, że czas najwyższy zażądać od odpowiedniego resortu rozpatrzenia dróg
otwarcia w Wilniusie zawodowego polskiego teatru dramatycznego, rozpoczęcia
wydawania w języku polskim książek miejscowych autorów, jak też innych. Od
kilku miesięcy przedstawiciele Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na
Litwie obijają progi Komitetu ds. Poligrafii, lecz nie otrzymali nic prócz
uprzejmych zapewnień, że sprawa zostanie w przyszłości rozpatrzona.
Jan
Ciechanowicz
kandydat nauk filozoficznych,
docent, prodziekan Wydziału
Języków Obcych WPIP”
W tym czasie autorowi tego artykułu po raz kolejny
(trzeci) odmówiono prawa do wyjazdu do PRL na kilka dni na zaproszenie jednej z
redakcji.
* * *
Na początku jesieni 1988 roku zawitała na Kresy po raz
pierwszy w całym okresie powojennym grupa dziennikarzy z „Panoramy Polskiej”, pisma Towarzystwa „Polonia”, znakomicie
redagowanego, adresowanego do Polaków mieszkających za granicą. Pismo to z
reguły było konfiskowane na granicy przez celników lub cenzurę pocztową Związku
Radzieckiego, w tym Litwy Sowieckiej, w razie próby przemycenia go do
„pierwszego w świecie państwa urzeczywistnionej wolności”, jak określali
ZSRR jego przywódcy.
Pani redaktor Maria Bugaj wstąpiła wraz ze swą koleżanką
redakcyjną do dziekanatu polonistyki WPIP. Rozmowę naszą, wydrukowaną w nr
10/387 „Panoramy Polskiej”
(październik 1988) skomponowaliśmy w charakterystyczny dla epoki
stalinowsko-breżniewowskiej sposób, używając nieraz języka Ezopowego. Wówczas,
jeśli chciało się coś prawdziwego powiedzieć i dążyło do wydrukowania tego,
musiało się zacząć i kończyć artykuł czy wywiad frazesami mającymi albo uśpić
czujność cenzorów, albo dać im do ręki argumenty (w razie gdyby później
wpłynęły do KGB, KC czy do samej redakcji „sygnały od ludności”, że dany tekst
sprzeczny jest z kanonami poprawności ideologicznej) samoobrony przed zarzutami
ze strony zbyt twardogłowych współobywateli. Pamiętać bowiem trzeba, że bardzo
często organa bezpieczeństwa państwowego musiały rozpoczynać szczucie
zamaskowanych dysydentów nie z własnej inicjatywy, lecz będąc zmuszonymi do
tego przez liczne donosy samych „radzieckich obywateli” (w przypadku Litwy
bardzo często byli to Polacy!), nieraz znajomych, kolegów, przyjaciół a nawet
krewnych „nieprawomyślnych” autorów. Ale świetnym i skutecznym chwytem na
tę podłość było rozpoczęcie i skończenie tekstu lub przemówienia peanem na
cześć komunizmu, partii, socjalistycznej Rosji i socjalistycznej Litwy.
Tak powstawały „ramy ideologiczne”, do których środka można było niekiedy
wkładać treści „wywrotowe”, takie, które nigdy by nie miały szans ukazać się w
druku samodzielnie, bez „kwiatków” ideologicznego kamuflażu. Wypadało też, dla
większej szansy opublikowania tekstu i uniknięcia po tym szykan
i prześladowań, pokropić „czerwonym sosem” także niektóre miejsca w środku
wystąpienia. Wówczas miało się jakie takie alibi, mogło się w razie czego
powiedzieć: „Przeczytajcie uważniej, co ja mówię, przecież wyznaję, że jestem
wiernym komunistą, że kocham partię, że uważam Lenina za największego
myśliciela wszechczasów, a realny socjalizm za społeczeństwo ucieleśnionej
wolności”... Wokół takiej publikacji donosiciele i KGB-owcy krążyli nieraz miesiącami,
jak kot koło gorącego, nie wiedząc, co z tym począć, chociaż jasne było, że ma
się do czynienia z „kryminałem”. Cóż, kiedy nie bardzo wypadało chwytać za
kark „ideowego komunistę” w pierwszym na świecie państwie socjalistycznym.
Niekiedy jednak, gdy ewidentnie miarka została przebrana, zaczynało się
„przewrotnego” autora na rozmaite sposoby osaczać, szczuć, truć, izolować, nie
publikować itd. To miała być przysłowiowa „nauczka”. Mijał rok-dwa, donosy nie
nadchodziły i „anioł-stróż” z KGB mógł nieco popuścić swemu podopiecznemu. I w
druku ponownie w czerwonym sosie ukazywały się informacje lub fakty
niepożądane. A piszący i czytający dokładnie się rozumieli. Uczciwi spośród
tych ostatnich cieszyli się i dziękowali (prawie wyłącznie telefonicznie) autorowi,
inni – zasiadali do spisywania kolejnego, pełnego oburzenia, donosu na
„ukrytego wroga Związku Radzieckiego”, który ponownie przemycił w swej
publikacji treści „obce naszemu państwu i ustrojowi”. Nieraz wywoływano mnie do
KC KPL i, trzęsąc pod nosem grubym plikiem „listów od obywateli”, grożono sądem
lub, co najmniej, zabronieniem dalszych publikacji. To drugie przeżyłem po
wielokroć. Posadzić nie zdążyli, chociaż w 1986 roku na to się zanosiło. Lecz o
tym może nieco później, a na razie wróćmy do naszej rozmowy z panią
redaktor Marią Bugaj. Oto jego charakterystyczne brzmienie: „Powrót
do człowieczeństwa (Korespondencja
własna z Litwy)”.
„– Panie
docencie, co konkretnie znaczy dla Pana „pieriestrojka”?
– Choćby sam
przyjazd do Wilna przedstawicielki „Panoramy Polskiej”! W tych
dziesięcioleciach nikt z kraju się nami, Polakami w Związku Radzieckim, nie
zajmował. Okres stalinowski, a potem cały okres zastoju, miał dla nas, Polaków,
najbardziej fatalne skutki, spośród wszystkich narodowości. Urodziłem się na
Białorusi. Żyje tam ponad 500 tysięcy Polaków. Nie mają ani jednej szkoły,
żadnego polskiego pisma, a we współczesnych białoruskich podręcznikach aż roi
się od antypolskich akcentów w stylu: „Polacy to imperialiści, pany” etc. Jest
to karykaturalne zniekształcenie historii stosunków polsko-białoruskich. I to
w warunkach, kiedy oba nasze kraje mają ten sam socjalistyczny ustrój i
wszystko powinno nas łączyć, a nie dzielić. Teraz ma powstać pierwsze
stowarzyszenie Polaków na Białorusi.
– Na Litwie
Polacy korzystają od dawna z dużo większych swobód...
– Jest to jedyna
republika radziecka, w której istnieje polskie szkolnictwo. Na Litwie żyje
około 300 tysięcy Polaków. Jeszcze niedawno było tu 140 polskich szkół, dziś
jest 93, w tym 5 gimnazjów. Od 1961 roku przy Wileńskim Instytucie
Pedagogicznym istniał początkowo wydział, a obecnie oddział Polonistyki, od 35
lat w Wilnie ukazuje się polskojęzyczny organ KC KP Litwy „Czerwony Sztandar”.
– W tej właśnie
gazecie opublikował Pan przeszło 600 artykułów. Który z nich spowodował
największą lawinę listów od czytelników?
– Odwrócę nieco
to pytanie. W odpowiedzi na listy czytelników, na ich prośbę, napisałem w
kwietniu tego roku artykuł zatytułowany Skąd tu jesteśmy. Starałem się w nim
dać odpowiedź na pytanie, dlaczego znaczna część nazw miejscowości
południowowschodniej części Litwy i przyległych do niej obwodów Białoruskiej
SRR ma charakter polski. Zacytowałem historyka Alfreda Senasa, który uważa, że
Polacy obecni byli na terenach Nowogródczyzny już na początku XI stulecia.
Osiadali na terenach, które weszły później w skład Wielkiego Księstwa
Litewskiego. Pisałem też, że sam Jagiełło i jego dwór używali na co dzień
języka „staroruskiego”, którego podobieństwo do staropolskiego jest wprost
uderzające. Przedstawiłem fakty, które świadczą, iż na pograniczu
litewsko-białoruskim procesy historyczne ukształtowały „pas” zasiedlony przez
żywioł, który był polski zarówno pod względem etnicznym, jak i
kulturalno-językowym. Artykuł wywołał polemikę ze strony niektórych historyków
litewskich.
– A jak było z wydaniem pańskiej książki w języku
polskim pt. W kręgu postępowych tradycji, która ukazała się przed niespełna
rokiem w Kownie?
– Dotyczy ona stosunków polsko-litewskich oraz
wybitnych postaci, naukowców i rewolucjonistów, w których żyłach płynęła
polska krew. Przeszło 6 lat trwały przygotowania do druku tej książki, a nakład
wynosi zaledwie 1000 egzemplarzy. Ponadto zawiera ona tylko 75% złożonego
przeze mnie materiału. Paradoksem jest, że wykreślono nawet niektóre „propolskie”
cytaty z Lenina i Marksa, aczkolwiek można je znaleźć w dziełach zebranych tych
autorów. Sam fakt wydania jej bardzo sobie jednak cenię.
– Czy przygotowuje Pan następne publikacje?
– Dwa gotowe do publikacji maszynopisy poświęcone
są polskim aspektom kultury Wileńszczyzny w ciągu ostatnich wieków, mówią o
wybitnych Polakach z Wilna i Wileńszczyzny. Nie jestem bynajmniej
zwolennikiem teorii o misji Polaków na Wschodzie, ale ich dorobek jest naprawdę
wielki. Dla nas, Polaków litewskich, ma to ogromne znaczenie. Ponadto mam
zebrane materiały o wkładzie Polaków w rozwój różnych dziedzin nauki i
kultury w Rosji.
– Pisał Pan, że imiona wybitnych synów polskiego,
rosyjskiego, litewskiego czy białoruskiego narodu, związane wspólną historią
nie powinny dzielić, lecz łączyć nasze narody. O jakie postaci tu chodzi?
– Podam dla przykładu kilka nazwisk. Konstruktor
pierwszej na świecie floty okrętów podwodnych, Stefan Drzewiecki z Wołynia, to
Polak czystej krwi, który stał się chlubą rosyjskiej nauki pod imieniem Stiepan
Karłowicz Drżewieckij. Kompozytorzy Piotr Czajkowski, Igor Strawiński, Michaił
Glinka czy Mikołaj Miaskowski – to wybitni Polacy, bądź przynajmniej Rosjanie
polskiego pochodzenia. Znana na świecie matematyczka Zofia Kowalewskaja to
Zofia Krukowska, z dumą podkreślająca zawsze swoją polskość. A Nadieżda
Krupska, która choremu Leninowie recytowała wiersze Mickiewicza, też była
polskiego pochodzenia! Twórcą pierwszego państwowego hymnu rosyjskiego był
Józef Kozłowski, Polak. Przodkowie Fiodora Dostojewskiego, używający herbu
Radwan, pochodzili spod Brześcia, a generał Mikołaj Przewalski, który w
polskiej encyklopedii figuruje jako „jeden z najwybitniejszych podróżników
rosyjskich, badacz Azji Środkowej”, to przecież Polak ze szlacheckiej rodziny
używającej herbu Łuk... Te nazwiska i bardzo wiele innych symbolizują to, co
powinno nas łączyć!
– Jak Pan ocenia swą karierę w Wileńskim Instytucie
Pedagogicznym?
– Dla mnie karierą jest być uczciwym
człowiekiem. Nie wiem, jak długo będę kierował Polonistyką. Jest to jedyna
wyższa uczelnia w Związku Radzieckim, która na poziomie uniwersyteckim kształci
w języku polskim studentów kierunków humanistycznych oraz matematycznego i
fizycznego. Tylko... kiedy człowiek uświadomi sobie fakt, iż możliwość podjęcia
studiów wyższych każdego roku ma 214 osób, w tym 83 na studiach stacjonarnych i
131 – na zaocznych, nie licząc wydziałów matematycznego i fizycznego, to cóż to
jest za procent całej, żyjącej w ZSRR, polskiej społeczności? Przecież według
oczekiwanego spisu ludności w Związku Radzieckim co najmniej 2 miliony osób
zadeklaruje swe polskie pochodzenie (ostatni spis z 1979 roku podawał cyfrę
1.151 tysięcy)! Myślimy o otwarciu polonistyki na Uniwersytecie Wileńskim.
– Jaki jest Pana stosunek do pojęcia „tutejszość” i
„tutejsi”, którego używa część żyjących na Wileńszczyźnie Polaków oraz
Litwinów?
– Co oznacza „tutejszość”? Jest to pusta kategoria.
Próba zatuszowania, nienazwania po imieniu problemu. Od tysiąca lat, od zawsze
tu jesteśmy. To prawda, że jesteśmy inni niż Mazurzy czy Pomorzanie. Ale
jesteśmy Polakami. Z Wileńszczyzny, z Kresów. Dotąd na to określenie
reagowałem emocjonalnie. Dopiero teraz staram się słowami wyrazić swoje myśli.
W terminie „tutejszość” widzę ucieczkę od polskości, od własnej tożsamości, usprawiedliwienia
własnego konformizmu.
– Czy zachciałby Pan siebie bliżej określić?
– Jestem komunistą z przekonania. Eurokomunistą,
nie dogmatykiem. Jestem zwolennikiem tolerancji. Ojczyzną moją jest Związek
Radziecki. Tu się uczyłem, pracowałem. Swoje najlepsze lata mu oddałem.
– Czym więc jest „pieriestrojka” dla Polaków w
ZSRR?
– Jest powrotem do człowieczeństwa. A to wielka
rzecz”...
Gdybyśmy nie
pokropili z panią redaktor Bugaj naszej rozmowy różowymi perfumami
politycznymi, wywiad, oczywiście, nie mógłby się w ogóle ukazać; nawet w
Polsce, gdzie totalitaryzm marksistowski był o wiele łagodniejszy niż w ZSRR,
a tak – udało się coś niecoś do opinii polskiej i polonijnej donieść...
* * *
28
września 1988 „Czerwony Sztandar”
zamieścił tekst „Co z imionami?” pod rubryką „Głosy w aktualnej dyskusji”, w którym autor niniejszego opracowania
pisał”:
„W paru ostatnich
numerach gazet „Komjaunimo Tiesa” i „Literatura ir Menas” przedstawiciele
litewskiej inteligencji twórczej poruszyli zagadnienie, dotyczące zniekształcania
imion i nazwisk litewskich w pisowni rosyjskiej. Jest to jedna z pozostałości
epoki stalinowskiej i – zdaniem autorów tych wystąpień – powinna być zniesiona.
Nie sposób nie
zgodzić się z takim postawieniem sprawy. Poprawna, zgodna ze stylem, duchem i
tradycją danego języka pisownia imion własnych stanowi elementarny wymóg
dobrego tonu w życiu publicznym. Postulaty, wysuwane przez Litwinów, dotyczą i
nas, Polaków litewskich. Przecież i nasze nazwiska i imiona nieraz zapisywano w
paszportach w sposób niewłaściwy: zamiast Jan pisano Iwan, zamiast Stefan –
Stiepan, zamiast Maciej – Matwiej itp. Przy tym czyniono to bez zgody, wbrew
woli ludzi, których te „modyfikacje” bezpośrednio dotyczyły. Po prostu nikogo o
nic nie pytano.
Dla nas, Polaków,
ma ta sprawa także drugą stronę. Chodzi o to, że nasze nazwiska i imiona po
roku 1939 były i pozostały zniekształcone także w inny sposób: dodawano do nich
końcówki litewskie oraz przekształcano Jana w Jonasa, Stefana – w Stepasa,
Macieja – w Motiejusa itp. Nie chcę twierdzić, że zabieg ten stanowił przejaw
odgórnej litwinizacji Polaków, zamieszkałych w Lit. SRR. Nie widzę zresztą
niczego zdrożnego w tym, że w litewskim kontekście zapisze się nazwiska polskie
w formie „Janeckis”, „Wysockis” itp. Pisze się przecież Leninas,
Puszkinas, Dzierżinskis; i jest to zgodne z litewską tradycją językową,
podobnie jak nazwy miast Warszuwa, Gardinas i in. Nie sposób jednak się godzić
z tym, że z Jana robi się „Jonasa”, oraz gdy w języku rosyjskim podaje się nie
pierwotną wersję polską, lecz jej litewską odmianę. Jako językowe dziwolągi
czyta się więc w języku rosyjskim coś takiego jak „Janeckis” czy „Wysockis”. To
to samo, jakbym zaczął pisać czcionką rosyjską „Puszkinas” zamiast „Puszkin”...
Absurd, zupełny nonsens i brak gustu!... A przecież, niestety, zarówno w
republikańskiej prasie rosyjskojęzycznej, jak i w innych źródłach nazwiska
polskie podawane są w formie zniekształconej. Dotyczy to także nazwisk
ludzi już nieżyjących. Oto przykład. Wileńska Galeria Obrazów, znajdująca się w
byłej Katedrze na dzisiejszym Placu Giedymina, cieszy się powodzeniem wśród
mieszkańców i gości naszego miasta. Zebrano tu i wystawiono wiele bardzo
wartościowych dzieł malarstwa europejskiego, a więc niemieckiego, włoskiego,
hiszpańskiego, francuskiego. Szczególnie bogate są zbiory plastyki polskiej,
reprezentowane przez znanych mistrzów palety.
Niestety,
człowieka obeznanego cokolwiek z historią sztuki zaskakuje fakt, że polskie
nazwiska autorów dzieł wystawionych w Wileńskiej Galerii Obrazów, umieszczone pod
ramami, podane są w formie zlituanizowanej. Można zrozumieć, że końcówki – „is”
– „as” zjawiają się w wersji litewskiej tych nazwisk, gdyż zgodne to jest z
duchem języka litewskiego. Lecz co najmniej zdziwienie wywołuje fakt, że także
w języku rosyjskim nazwiska malarzy polskich, mieszkających i tworzących ongiś
na ziemiach byłego wielonarodowościowego Wielkiego Księstwa Litewskiego, podawane są
czcionką rosyjską w kształcie zlitewszczonym. Była np. ongiś słynna rodzina
malarska Rusieckich (Kanuty, Walenty, Bolesław), wywodzących się zresztą z
Mińszczyzny i nic wspólnego z Litwinami etnicznymi nie mająca. W źródłach
archiwalnych z XVI-XIX wieków członkowie tego rodu figurują tylko i wyłącznie
jako Rusieccy. Niech więc sobie podpis pod ich obrazami brzmi po litewsku jako
„Ruseckas”. Ale dlaczego także w rosyjskiej transkrypcji „Rusiackas”? Przecież
dzięki temu drobnemu zabiegowi „chirurgicznemu” polski malarz nie stanie się na
zawołanie litewskim, a kultura litewska (odróżniać od kultury Wielkiego Księstwa
Litewskiego, bo to dwie różne sprawy!) wcale nie stanie się przez to bogatsza.
Natomiast oznaką rzeczywistej kultury stałoby się przywrócenie autentycznej,
pierwotnej formy brzmienia nazwisk polskich plastyków. Bo na niewiedzę
zwiedzających liczyć coraz trudniej, w tych zaś, komu nie jest obca tradycja
artystyczna dawnego Wilna, wykoślawianie nazwisk malarzy polskich budzi po
prostu niesmak...
Przypomnijmy dla
porównania, że w Lwowskiej Galerii Sztuki także pozostały po wojnie – podobnie
jak w Wilnie – wspaniałe zbiory malarstwa europejskiego, w tym – największa na
świecie (poza granicami PRL) kolekcja plastyki polskiej. Nikomu jednak we
Lwowie – w przeciwieństwie do Wilna – nie przyszło do głowy dział malarstwa
polskiego nazwać „ukraińskim” i przekręcać polskie nazwiska, chociaż wielu
mistrzów pędzla tam przedstawionych urodziło się i działało właśnie na terenach
dziś wchodzących w skład Ukraińskiej SRR. Kontrast uderzający...
I już nie
zdziwienie, lecz oburzenie wzbudza fakt, że w Ponarach, w miejscu uwiecznienia
pamięci pomordowanych Żydów, ofiary są na tablicy pamiątkowej określane jako
„obywatele radzieccy” (dlaczego nie polscy i nie litewscy?), a do ich nazwisk
też podopisywano litewskie końcówki. Czyż mało, że tych niewinnych ludzi w bestialski
sposób pomordowano, to jeszcze i po śmierci nie pozwala się im być tym, kim
byli – Żydami? Czym się tak przewinili, że hańbi się nawet ich świętą pamięć? I
czy nie czas najwyższy, by i tu nazwać – nie, nie rzeczy, lecz ludzi! – po
imieniu?
Na zakończenie
„morał” – Witold Gombrowicz, współczesny pisarz polski, zanotował w swym
„Dzienniku”: „Nie sztuka mieć ideały, sztuka – w imię bardzo wielkich ideałów,
nie popełniać bardzo drobnych fałszerstw”. Miłość ojczyzny i swego narodu jest
uczuciem wzniosłym, lecz przekształca się we własne zaprzeczenie, jeśli nie
umie się kochać uczciwie i pięknie, bez poniżania innych.”
Także ten tekst ściągnął na głowę Jana Ciechanowicza
grzmoty i błyskawice agenturalnej prasy litewskiej. A temat pozostaje aktualny
nadal i dziś, w roku 2015!
* * *
A oto
mój drobny tekst, który przypieczętował mój los na kolejne kilkanaście lat.
Agentura KGB poczuła się zdemaskowana i zagrożona. „Czerwony Sztandar” 17.X.1988:
„Myśleć
i mówić prawdę
„Obserwuję
ostatnio niezwykle budujące zjawisko: te same „zakute łby”, które w ciągu
paru ubiegłych dziesięcioleci nakazywały ludziom pióra – waląc nieraz pięścią w
stół – co i jak mają pisać, nawołują obecnie do przebudowy i do „nowego
myślenia”. Któż jednak to nowe myślenie tak długo hamował? I czy w ogóle istnieje
coś takiego jak „stare” i „nowe” myślenie? Myślenie jest po prostu myśleniem:
ono jest, albo go nie ma. I kropka! Dlaczego Platona, który pisał swe dzieła
przed 2,5 tysiącami lat, czyta się dziś z zainteresowaniem?... A nie chce się
nawet brać do ręki stereotypowej, szablonowej bazgraniny wielu współczesnych
„myślicieli”, którzy wszystko piszą „słusznie” i nic nie pozostawiają wiecznego
i mądrego w głowach czytelników, bo taki był nakaz towarzyszy od
administrowania krajem. I jakże przejmują zgrozą egzemplarze nie
pożółkłych jeszcze ze starości dzienników, wypełnionych absolutnie „poprawnymi”
i zupełnie bezbarwnymi publikacjami...
Ogromny kontrast
stanowią one w stosunku do obecnie ukazujących się na łamach prasy centralnej
publikacji, gdzie każdy autor ma własną twarz, własny styl, własny punkt
widzenia. I jakoś nic się nie wali z przyczyny tego, że uświadomiliśmy sobie
nagle, jak naturalną rzeczą jest, iż każdy człowiek ma własne zdanie i powinien
mieć możność publicznego wypowiadania go, bez obaw i oglądania się na różnych
„cenzorów”. Niestety, jak na razie – moim zdaniem – bardzo niewiele pism w
naszej republice jest na poziomie wymagań czasu. Nadal dominuje w nich
szarzyzna, „ostrożność”,
powiedziałbym tchórzostwo, brak zaangażowania w sprawy społeczne, maskowany
gromkimi frazesami i hymnami chwalebnymi pod adresem współczesnych
możnowładców.
Gdybym mógł mówić
z trybuny XIX Ogólnozwiązkowej Konferencji Partyjnej, postulowałbym z jednej
strony – ustawodawcze zagwarantowanie wszystkim obywatelom prawa do głoszenia
wyznawanych przez nich poglądów; oraz – z drugiej strony – obowiązek
krytycznego i samodzielnego myślenia. Z tym, by nikt nie miał prawa nikomu
wskazywać, co i jak ma myśleć, czy „grozić palcem” intelektualistom. Organy
prasowe zaś zobowiązałbym do bycia atrakcyjnymi i interesującymi, traktując
szarzyznę i bezbarwność jako formę kontrrewolucyjności. Myślenie jest potężną
dźwignią postępu, nie wolno krępować go żadnymi naciskami z góry czy z dołu.
Wiarygodność jest nieodzownym warunkiem partyjności. Prasa powinna być
niezależna od aparatu biurokratycznego i musi pełnić rolę społecznego
kontrolera nad poczynaniami władz, a nie odwrotnie. A więc zagwarantujmy sobie
naprawdę wolność
i odpowiedzialność zarówno myślenia, jak i wypowiedzi, zapewnijmy leninowski
styl życia społecznego.
Jeśli ta moja
wypowiedź zostanie bez zabiegów redaktorskich opublikowana przez „Czerwony
Sztandar", ostatecznie się przekonam, że i moja rodzima gazeta wkroczyła
na drogę przebudowy...
Jan Ciechanowicz,
kandydat nauk filozoficznych,
docent WPIP”
* * *
21
października 1988 roku na łamach „Czerwonego
Sztandaru” opublikowano mój tekst „Notatki subiektywne. Przed zjazdem
Litewskiego Ruchu na Rzecz Przebudowy. Odróżniać dobro od zła”:
„Do Rady
Najwyższej Lit. SRR wpłynęła propozycja nadania językowi litewskiemu statusu
państwowego. Chciałbym tę propozycję – jako obywatel Litwy – uzupełnić. Na
początku nieduży wstęp:
Język jest jedną
z istotnych cech narodowości. Lecz nie jest cechą najważniejszą. W nim się, co
prawda, odbija jak w zwierciadle zbiorowa dusza narodu, jego styl myślenia i
czucia. Ale przecież czyjś wizerunek w lustrze jeszcze nie jest samą
odzwierciedloną istotą. Żydzi np. na całym świecie posługują się różnymi
językami, a przecież stanowią jedyny wielki naród nie do pomylenia
z jakimkolwiek innym dzięki specyficznej tradycji i mentalności, odrębnym
cechom zarówno
fizycznym jak i psychicznym. Język nie okazał się w tym przypadku – podobnie
jak w wielu innych – czynnikiem konstytutywnym narodowości, na pierwszy plan
wysunęły się pewne wrodzone, dziedziczne predyspozycje.
Podobnie może
mieć się sprawa z językiem litewskim. Nie każdy, który go używa, jest Litwinem.
Z drugiej strony, przecież jasne, że językiem tym można mówić i pisać zarówno
rzeczy mądre, jak i głupie; wypowiadać zarówno sądy zgodne z istotą
litewskości, jak i zupełnie jej obce, a nawet wrogie. I tym gorzej dla
Litwinów, jeśli obcy styl myślenia, odmienne sposoby rozumienia, odbioru i
interpretacji świata, „nowy” styl życia przeniknie do ich dusz pod płaszczykiem
języka litewskiego. Zachowana zostanie litewska „forma”, ale treść wewnętrzna
będzie już nielitewska. I kto wie, czy po kilku pokoleniach ci, mówiący po
litewsku ludzie nie zaczną żywiołowo i masowo porzucać tę mowę na rzecz języków
„większych” (jak to np. miało i ma miejsce w Białorusi)...
Oczywiście,
rozumiem, że zdanie to podlega dyskusji: jest to subiektywny pogląd autora tych
słów na powyższe zagadnienie.
Uważam, że nasi
litewscy współobywatele, ich elita umysłowa i państwowa, powinni byliby się
zająć raczej nie narzucaniem języka litewskiego obcoplemieńcom w Lit. SRR
mieszkającym, lecz zwrócić uwagę na inne sprawy. Zadbać np. o to, by
w języku litewskim powstawały obficie wielkie dzieła kultury narodowej:
literatury, filozofii, sztuki, historiografii (jeśli chodzi o tę ostatnią, to w
ciągu całych dziesięcioleci panowała tu przerażająca wręcz pustka, i granicząca
z debilizmem propaganda, gdy np. w fundamentalnej „Historii Litewskiej SRR”
wielki książę Witold był wspomniany dwa razy, a przewodniczący kołchozu,
któremu udało się wyhodować rekordowy urodzaj marchewki – sześć razy, gdy w
tymże „arcydziele” 800 latom dziejów Litwy sprzed 1940 r. poświęcono nieco
ponad 100 stron druku, a okresowi 1940-1980 – czterokrotnie więcej; gdy dla
niezwykle doniosłego w dziejach narodu litewskiego okresu lat 1918-1939
znajdowano tylko takie określenia, jak okres „burżuazyjny”, „faszystowski”; gdy
w chrzcie Litwy widziano tylko początek wydumanej „polonizacji” kraju itp.).
Naukowcy powinni nie okłamywać naród, nie przeżuwać wciąż na nowo bezpodstawne
zestarzałe stereotypy, nie gonić za mirażami powierzchownego pseudopatriotyzmu,
lecz szukać prawdy i przekazywać prawdę – swemu narodowi. Warto byłoby też –
zamiast truć na łamach prasy o „polskim zagrożeniu” czy nawet wyssanym z palca
(czyjego)? „terrorze” – zająć się zagadnieniami, dlaczego np. rodzina litewska
ma przeciętnie 1,5 dziecka (po stu latach, jeśli nic się nie zmieni, na Litwie
nie pozostanie ani jednego rodowitego Litwina, lecz tylko mówiący po litewsku
obcoplemieńcy), innymi realnymi bolączkami, społecznymi. My, Polacy, a raczej
nasi słowiańscy przodkowie mieszkali na tej ziemi jeszcze zanim powstało
Wielkie Księstwo Litewskie, (według Kazamierasa Bugi osadnictwo mazurskie
istniało na późniejszych terenach litewskich już w VII wieku), zawsze
używaliśmy tu bez przeszkód swego języka i w bardzo wielu przypadkach, wiernie
i dobrze służyliśmy swej litewskiej ojczyźnie zarówno szablą, jak i piórem,
rozsławiając imię Litwy po szerokim
świecie. Nie na tym też polegałaby dziś mądrość Litwinów, by przerabiano nas na
„Litwinów” – jak to wielokrotnie postulowano na łamach takich pism jak np.
„Tarybinis Mokytojas”, „Gimtasis Krasztas” czy ostatnio „Vakarines Naujienos”,
lecz na tym, by nie ograniczając elementarnych praw człowieka, stworzyć równe
szanse życia w godności dla każdego obywatela republiki, by mógł on skutecznie
pełnić swój obowiązek. Nie to jest najważniejsze, w jakim języku ktoś mówi,
lecz co mówi, a jeszcze ważniejsze – jak pracuje dla dobra Litwy. Trzeba
uważać, by w pogoni za mirażami formy nie stracić po drodze tego, co istotne –
rozsądku i rozwagi, ludzkiej godności.
Gdyby jednak
komuś aż tak by się chciało uczynić z języka litewskiego jedyny
wszechobowiązujący, warto by było wykorzystać pod tym względem doświadczenie
np. takich krajów jak Szwajcaria czy Finlandia (wzorujemy się przecież na ich
ekonomice). W Finlandii np. obok ogólnopaństwowego fińskiego językiem
państwowym jest też szwedzki – w regionach, gdzie tradycyjnie od stuleci zamieszkuje w większości
ludność szwedzka. W Szwajcarii (która jest po prostu prawie idealnym modelem
harmonijnego współżycia różnojęzycznych narodowości) sytuacja ma się
następująco: mieszka tam obecnie około 7 mln obywateli, z których 64,9 proc.
posługuje się językiem niemieckim; 18 proc. – francuskim, 11,9 proc. – włoskim;
0,8 proc. – retoromańskim. Wszystkie te cztery języki są państwowe
i równouprawnione faktycznie. Papiery oficjalne sporządza się w każdym z
nich na życzenie obywatela. We wszystkich tych językach ukazuje się prasa,
książki, audycje radiowe i telewizyjne, działa szkolnictwo.
I właśnie to
powoduje, że Szwajcaria słynie ze swej kultury, że jej obywatele – chociaż
mówią różnymi językami – gorąco kochają swą ojczyznę i ofiarnie jej służą.
A może i Litwa zostanie kiedyś „Szwajcarią” Środkowej Europy?
By tak się stało
proponuję ustawodawczo stwierdzić, że w rejonach Litewskiej SRR, gdzie ludność
polska stanowi od 20 do 90 procent mieszkańców (a więc rejony wileński,
szyrwincki, trakajski, szalczyninkajski i szwenczioński oraz miasto Wilnius)
językami państwowymi są litewski, rosyjski i polski.”
(Nawiasem mówiąc,
wyraz „rosyjski” w ostatnim zdaniu tego tekstu został „dopisany” przez red. Z.
Balcewicza, w oryginale było tylko: „językami
państwowymi są litewski i polski”). Agenci
sowiecko-litewskiej bezpieki nie powstrzymywali się przed licznymi tego rodzaju
fałszerstwami, byle powoli dorabiać Ciechanowiczowi gębę „rusofila”, co z kolei
miałoby mnie dyskredytować w oczach polskiej opinii publicznej. Tak się też stało
przez niezmordowane wysiłki agenturalnej prasy w Polsce i na Litwie.
* * *
We wrześniu 1988
roku w siedzibie redakcyjnej miesięcznika „Kobieta
Radziecka”, organu Republikańskiej Rady Kobiet, odbyła się narada „przy
okrągłym stole”, poświęcona wykładaniu historii Polski w naszych szkołach na
Wileńszczyźnie, w procesie bowiem zmian demokratycznych na Litwie, powstała –
niech na razie tylko w teorii – taka możliwość. Co więcej, nauczyciele zaczęli
powoli ten przedmiot wprowadzać, początkowo fakultatywnie, do procesu
nauczania, i to również było przedmiotem rozmowy. Prof. Maria Arońska,
nauczycielka, która przez wiele lat wykładała historię Polski na wydziale
polonistyki w Instytucie Pedagogicznym, opracowała 68-godzinny roczny program
tego fakultatywu... Na owej naradzie J. Ciechanowicz powiedział (cyt. według: „Kobieta Radziecka”, nr 11, 1988, s.
8-9): „Byłem recenzentem tego programu i
wniosłem doń pewne poprawki. Moim zdaniem, należy akcentować współistnienie
naszych narodów (tj. polskiego i litewskiego), usuwać fałsze historyczne,
wskazywać na momenty konstruktywne. Z niepokojem muszę stwierdzić, że niski
jest poziom przygotowania ogólnego absolwentów szkół średnich, za mało troszczą się oni o swój rozwój duchowy skupiając
zainteresowania na stronie materialnej życia. Historia może stać się
odskocznią, rozbudzić ducha...
Powinniśmy przygotować swój podręcznik. To jednak
wymaga czasu, przemyślenia, doboru i układu materiału. Ale już teraz możemy
wydawać materiały pomocnicze dla nauczycieli historii. Tak np. ja mam już
gotową książkę poświęconą sylwetkom wybitnych Polaków na Litwie. To byłby
swoisty przyczynek do naszych tu dziejów. Proponowałbym także, by pisma
wychodzące na Litwie w języku polskim częściej zamieszczały szkice, sylwetki
historyczne...
Przede wszystkim trzeba zadbać o poziom językowy
pedagogów. Studenci Instytutu Pedagogicznego przygotowywani na nauczycieli
szkół polskich powinni mieć wszystkie wykłady po polsku. Rozszerzanie
znajomości języka, słownictwa z zakresu studiowanej dziedziny jest im
niezbędne. Niestety, nie możemy tego osiągnąć nawet na polonistyce”...
* * *
Redaktor Kazimierz
Rosiński opublikował w „Kurierze
Podlaskim” (25-26-27.XI.1988) tekst zatytułowany „W Wilnie polski renesans. Rozmowa z docentem dr. Janem
Ciechanowiczem, dziekanem katedry polonistyki w Wileńskim Instytucie
Pedagogicznym”:
„– Pozwoli pan, że na początek spytam o wrażenia z
Białegostoku.
– To bardzo przyjemne miasto. Zwłaszcza w centrum
jest wiele uroczych zakątków. Oczywiście, gdyby znajdujące się tam stare
kamieniczki starannie odremontować, wrażenie byłoby jeszcze lepsze.
– Miło mi to usłyszeć od mieszkańca Wilna, które w
Białymstoku uchodzi za miasto niezrównanej urody. I w ogóle białostocczanie
żywo interesują się tym, co dzieje się na Litwie, zwłaszcza w tamtejszej
społeczności polskiej. W związku z tym chciałem zadać panu kilka pytań.
– Odpowiem tym chętniej, że sam byłem przez 10 lat
dziennikarzem w „Czerwonym Sztandarze”. Opublikowałem prawie 700
artykułów. Ponadto mam na swym koncie około stu publikacji specjalistycznych z
dziedziny filozofii i historii w pismach litewskich, rosyjskich i
białoruskich.
– Obecnie kieruje pan katedrą polonistyki w
Instytucie Pedagogicznym. Ilu macie tam studentów?
– Oddział Języka i Literatury Polskiej w Wileńskim
Instytucie Pedagogicznym, bo tak brzmi jego nazwa, istnieje od roku 1961. W
sumie wykształcił kilka tysięcy nauczycieli dla polskich szkół na Litwie.
Obecnie studiuje w nim 200 osób. Jest to młodzież żądna wiedzy, żywo
interesująca się kulturą i tradycją polską, bardzo dobra młodzież.
– Właśnie. Dochodzą nas wieści o ożywieniu,
jakie ma miejsce w społeczności polskiej na Litwie.
– To ożywienie zaczęło się bardzo niedawno, m.in.
po wizycie generała Wojciecha Jaruzelskiego w Wilnie przed paru laty, którą to
wizytę odebraliśmy jak wyraz wsparcia moralnego dla nas, Polaków wileńskich.
Natomiast przez wiele lat postępował proces wynaradawiania się Polaków,
szczególnie młodzieży. Wymownym tego znakiem było zmniejszenie się ilości szkół
polskich na rzecz rosyjskich, a także litewskich. Przed 30 laty było ich ponad
260, w zeszłym roku były 92 szkoły, a w tym roku jest już tylko 88. Przy czym
liczba Polaków na Litwie sięga 300 tysięcy.
– Czy z tego wynika, że proces wynaradawiania
postępuje nadal?
– Już nie. Obecnie przeżywamy odrodzenie poczucia
narodowego. A dzieje się tak od niespełna roku, dokładnie od 5 maja. Wtedy to
odbyło się zebranie założycielskie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego
Polaków na Litwie. Nawiasem mówiąc, ja prowadziłem to zebranie, a odbyło się ono
w auli Instytutu Pedagogicznego, w którym pracuję. To założycielskie zebranie
zapoczątkowało bardzo piękny okres w życiu naszej społeczności. Dosłownie nie
ma dnia, w którym by nie powstało polskie koło gdzieś w odległym miasteczku czy
wsi – jak to się mówi – zabitej dechami, w zakładach przemysłowych Wilna. To
jest po prostu lawina. I te żywiołowo powstające koła od razu przystępują do
działalności kulturalno-oświatowej. Ogromne jest zapotrzebowanie na pogadanki i
prelekcje w języku polskim. Tak się składa, że ja jestem bodajże
najczynniejszym prelegentem. W czasie licznych wyjazdów na każdym kroku
spotykam się z pragnieniem, wręcz żądzą, czytania w języku polskim. Tymczasem
książek polskich jest bardzo mało.
– Kilka miesięcy temu ogłosiliśmy w „Kurierze” apel
o wysyłanie książek na Litwę. Czy otrzymujecie ich dużo?
– Owszem, do redakcji „Czerwonego Sztandaru”
przychodzi wiele książek, które są rozsyłane do polskich placówek, np. szkół w
terenie. Ale to ciągle kropla w morzu. Trzeba bowiem pamiętać, że przez całe
lata książki polskie w ZSRR były praktycznie rzecz biorąc niedostępne. W wielu
szkołach uczniowie kształtują sobie wyobrażenie o literaturze polskiej na
podstawie utworów Wandy Wasilewskiej i kilku podobnych pisarzy. Brakuje nam
pozycji podstawowych, dzieł Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, nie mówiąc o
dziełach pisarzy współczesnych: Miłosza, Gombrowicza, Wańkowicza, Mrożka, ks.
Twardowskiego. Nawet biblioteka naszego Instytutu, kształcącego nauczycieli,
nie ma kompletu dzieł żadnego z klasyków literatury polskiej. Chciałbym przy
tej okazji zaapelować do rodaków w kraju o przysyłanie książek do Oddziału
Języka i Literatury Polskiej przy naszym Instytucie.
– Mam nadzieję, że apel ten nie przejdzie bez echa.
Pozwoli pan, że teraz zadam pytanie na nieco inny temat. Jaki jest stosunek
Litwinów do kultury i literatury polskiej?
– Wydaje mi się, że zainteresowanie naszą kulturą i
literaturą jest wśród Litwinów bardzo duże.
– Literatura w języku litewskim jest stosunkowo
młoda. Jak zatem traktują oni literaturę tworzoną na Litwie w języku polskim?
– Domyślam się, że pyta pan o ich stosunek do
polskich tradycji piśmienniczych. To kwestia bardzo skomplikowana. Litwini
twierdzą, że ich kultura została przed wiekami spolonizowana. To oczywiste
nieporozumienie. Polacy bowiem nie są i nigdy nie byli elementem
napływowym na Litwie. Byli tam od początku, zresztą Wielkie Księstwo Litewskie
zajmowało część ziem etnicznie polskich. Jak wiadomo, językiem urzędowym
Wielkiego Księstwa był przez kilka wieków język staroruski, bardzo zbliżony do
ówczesnej polszczyzny. Wreszcie mieszkańcy Wielkiego Księstwa mieli do wyboru
prawosławie albo katolicyzm, a więc język staroruski albo język polski.
Katolicyzm okazał się bardziej dynamiczny, atrakcyjniejszy. Skutkiem tego
piśmiennictwo w języku polskim zaczyna dominować w Wilnie już w XVI stuleciu, a
w wieku XVII panuje niepodzielnie.
– Jaki jest stosunek Litwinów na przykład do poetów
baroku, tworzących na Litwie?
– Traktują ich jako poetów litewskich tworzących w
języku polskim. Tak jest np. z Maciejem Kazimierzem Sarbiewskim,
Wielkopolaninem, który tworzył w Wilnie. Niedawno
ukazała się jednotomowa Antologia literatury litewskiej prezentująca autorów od
końca XVIII wieku do czasów najnowszych. W tej antologii Mickiewicz
i Syrokomla dla przykładu, figurują jako właśnie pisarze litewscy tworzący
w języku polskim.
– Wydaje mi się to bardzo sympatyczne...
– Ano właśnie. Z punktu widzenia mieszkańców Polski
wygląda to nawet interesująco, spotkałem się wielokrotnie z taką opinią. Ale z
naszej perspektywy sprawy mają się nieco inaczej. U Litwinów bowiem ma to
związek z postawami agresywnymi wobec Polaków na Litwie. Twierdzą, że podobnie
jak Mickiewicz i Syrokomla, jesteśmy rzekomo tylko spolonizowanymi
Litwinami, odstępcami, których należy zlituanizować.
– Czyli, że jesteście Litwinami, tylko że jeszcze o
tym nie wiecie...
– To byłoby zabawne, gdyby nie było powiązane z
szeregiem konkretnych praktyk dyskryminacyjnych. Dla przykładu, absolwent
szkoły średniej, który deklaruje się jako Polak, ma małe szanse, aby został
przyjętym na studia.
– Skutek takich działań może być tylko odwrotny.
– Oczywiście, są to działania krótkowzroczne.
Niestety, ta krótkowzroczność daje się bardziej odczuć niż rozwaga. Ja myślę,
że dają tu o sobie znać skutki stalinizmu. Totalitaryzm nie lubi tego, co małe,
kocha się natomiast w tym, co duże, ogromne. Litwini, którzy są małym narodem,
bardzo ucierpieli w latach stalinizmu, byli ofiarami, ale też niepostrzeżenie
przejęli system myślenia swoich prześladowców. Przy czym chciałbym tu wyraźnie
zaznaczyć, że Polacy w Republice Litewskiej mają zdecydowanie najlepsze
warunki. W innych republikach jest nieporównanie gorzej. Wręcz skandalicznie
jest pod tym względem w BSRR, gdzie według oficjalnych statystyk mieszka prawie
pół miliona Polaków, a nie ma ani jednej polskiej szkoły (zresztą i
białoruskojęzycznych szkół na Białorusi dziś prawie nie ma; zaznaczmy na
marginesie, że 30 tys. Litwinów, zamieszkałych w BSRR również nie ma ani jednej
szkoły, oni też „nie istnieją” tam jako narodowość), gdzie nie ukazuje się
żadna publikacja w języku polskim, gdzie młodym Polakom wpisuje się do dowodów
narodowość białoruską. Więc powiadam, my na Litwie korzystamy z praw, które się
nawet nie śnią naszym rodakom w innych republikach. Jednak porównujemy swoją
sytuację z sytuacją Litwinów i Białorusinów w Polsce. A tu dziesięciokrotnie
mniejsza społeczność litewska wydaje dwa pisma: „Auszrę” (Zorzę) i
„Susitikimai” czyli „Spotkania”. My na Litwie nie mamy żadnego pisma, bo
przecież „Czerwony Sztandar” jest organem litewskiej partii i realizuje
zadania, jakie przed nim stawia partia.
– Od pewnego czasu docierają do nas echa
antagonizmów, o których pan mówi. Jakie widzi pan możliwości przezwyciężenia
tego stanu rzeczy?
– Dramat polega na tym, że antypolonizm jest
szczególnie silny w ruchach oddolnych,
działających na fali pieriestrojki, co więcej, bywa niekiedy sztucznie
podsycany przez bezpiekę. Społeczność polska także popiera pieriestrojkę.
Mogłaby więc wspierać Litwinów. Ale w sytuacji, kiedy zdarza się, że odmawia
się nam nawet prawa do własnego, polskiego imienia, takie wsparcie jest bardzo
utrudnione. My naprawdę nie żądamy zbyt wiele. Nie chcemy żadnych przywilejów,
tylko realnego równouprawnienia. Zdajemy sobie sprawę, że nasza sytuacja, sytuacja
mniejszości, będzie zawsze trudniejsza. Chodzi nam tylko o to, by nie
kwestionowano naszego prawa do pozostania Polakami.
Pyta pan o szanse przezwyciężenia odradzającego się
antypolonizmu. Nadzieja jest w tym, że przeważy głos tych litewskich środowisk,
które zdają sobie sprawę z bezsensu, do jakiego prowadzi dyskryminacja,
które wiedzą, że w gruncie rzeczy cele Litwinów i Polaków zamieszkałych na
Litwie są takie same.
Rozmawiał:
Kazimierz Rosiński”
Rozmówca „Kuriera” doc. Jan Ciechanowicz zaapelował
o nadsyłanie książek do Instytutu Pedagogicznego. Oto adres, pod który należy
kierować przesyłki: Wilno, ul. Studentu 39. Oddział Języka i Literatury
Polskiej.”
* * *
W miasteczku Mejszagoła w dniu 12
listopada 1988 roku odbyło się zebranie założycielskie miejscowego koła
Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Wygłosiłem na nim nie
przygotowane „coś”, co trudno nawet byłoby nazwać „przemówieniem”, ale to „coś”
miało tak drastyczne echa i skutki, że warto je przytoczyć w całości, porównując
z tym, co „cytowała” później prasa kontrolowana przez ludzi z KGB i Sajudisu
(najczęściej były to te same osoby). Kilku z nich z ostentacyjnie
rozstawionymi magnetofonami i z „drętwymi” twarzami siedziało na sali lokalnego
Domu Kultury, chociaż nikt z Polaków ich tam, oczywiście, nie zapraszał. Nikt
też, niestety, nie wyprosił. A oto co powiedziałem (tekst wg zapisu
magnetofonowego nauczyciela Zygmunta Wierbajtysa):
„5-go maja bieżącego roku w auli Wileńskiego
Państwowego Instytutu Pedagogicznego odbyło się zebranie założycielskie
Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Potrzeba powstania tej
organizacji wynikała z naszej szczególnej sytuacji, sytuacji Polaków w Związku
Radzieckim. Odważam się powiedzieć, że żadna inna narodowość naszego Kraju nie
znajdowała się w tak smutnym stanie, jak Polacy. Naród, który jako jedyny w
Europie podczas II wojny światowej nie dał Hitlerowi ani jednego żołnierza,
tutaj mieszkająca 2-milionowa rzesza naszego narodu, odłamu tego narodu,
praktycznie wszędzie – za wyjątkiem Litwy – pozbawiony został wszelkich
narodowych praw.
Pół miliona Polaków mieszka teraz na Białorusi,
przymusowo są zapisywani w paszportach „Białorusinami”, nie mają ani
jednej szkoły, ani jednego pisma. Dlaczego, za co? Podobna sytuacja jest na
Ukrainie. I tylko nasi bracia Litwini zapewnili nam pewne minimum ludzkiego
uszanowania i godności, dzięki ich własnej godności i rzetelności...
Mi się wydaje, że warto dzisiaj zahaczyć o pewien
bardzo ważny problem. W ostatnich czasach, chociaż nie, nie w ostatnich
czasach, ale od czasów hitlerowskich, poprzez czasy stalinowskie i do dzisiaj
mnożą się w prasie różnego rodzaju niewybredne ataki na nas. Wykpiwanie,
wydrwiwanie, mówienie, że jakoby nie jesteśmy Polakami, a spolszczonymi
Litwinami lub spolszczonymi Białorusinami. Podobne ataki, wystawiają bardzo
marne świadectwo tym ludziom, którzy to piszą, i tym ludziom, którzy
pozwalają drukować te brzydkie insynuacje. Wystawiają fatalne świadectwo
kulturze, ich, a nie naszej kulturze.
Często nam się mówi: „Jacy wy Polacy? Oto macie
nazwiska Perwejnis, Warżagolis, Jakubenas?” Ja im odpowiadam: „Gdybym był na
waszym poziomie kulturalnym, to wam mówiłbym: „Jacy wy Litwini – oto wasze
nazwiska: Astrauskas – Ostrowski,
Brazauskas – Brzozowski, Chadkiewiczius – Chodkiewicz i tak dalej?” Albo mówią
nam: „Jacyście Polacy? Wasz język – to nie polski język, lecz nie wiadomo co!”
Rodacy, dziś językiem polskim mówi 60 mln ludzi na całym świecie. Jest to
ogromne zjawisko, wielka kultura, – wewnętrznie zróżnicowana i bogata. Inaczej
mówi się po polsku pod Wilnem niż pod Warszawą, inaczej pod Lwowem niż pod
Katowicami. Zróżnicowanie regionalnych dialektów między sobą i ich inność
w porównaniu z polskim językiem literackim jest – i musi być – znaczne.
Przecież nawet język tak małego liczebnie narodu, jak Litwini, mocno się różni
wewnętrznie. Tak np. Litwini na Białorusi (a jest ich tam tysiące i tysiące i –
podobnie, jak Polacy, pozbawieni są szkół i innych dóbr narodowych) używają
słownictwa, które z trudem bywa rozumiane przez Litwinów ze Żmudzi, gdzie
mieszka podstawowa masa tego narodu. I tylko ostatni cham potrafiłby z tego
powodu wyśmiewać język Litwinów białoruskich, że jest on mocno odmienny od
litewskiego języka literackiego. – A z nas się śmieją, kpią z naszego języka,
ci pożałowania godni „profesorowie od językoznawstwa”, najczęściej przecież
zupełnie nie znający naszej mowy. A mowa ta – moim zdaniem – jako żywa,
naturalna mowa żywych ludzi jest bodaj piękniejsza niż gwara podwarszawska.
Odbija się w niej nasz łagodny i spokojny charakter, nasze ciche, pozbawione
wszelkiej złości usposobienie...
A zresztą nie dziwiłbym się, gdybyśmy w tych
warunkach w ogóle pozbawieni zostali swego języka. Czy przestalibyśmy z tego
powodu być Polakami? Oczywiście, że nie! Pozostałaby nam pamięć naszych
wspólnych losów dziejowych, nasza narodowa świadomość i przywiązanie do
ojczystej polskiej tradycji. Nie język jest najważniejszy, lecz skład duszy,
serca ludzkie, mentalność... Żydzi, rozrzuceni po całym świecie, używają
dziesiątków różnych języków, a jednak tworzą jeden wielki naród żydowski o
niepowtarzalnej osobowości psychicznej i historycznej, naród, którego nie udało
się zniszczyć w ciągu tysięcy lat żadnej bestii, żadnym tyranom, żadnym
barbarzyńcom...
Tak więc, gdy zaczyna nas ktoś pouczać o tym, jak
mamy mówić – a czyni to powodowany złością i nienawiścią do nas – odpowiadajmy
mu krótko: „Paszoł won, durak!”... Możemy mówić po chińsku, po rosyjsku, po
litewsku, czy po francusku, ale, jeśli mamy polskie serca – pozostajemy Polakami
i nikt nie ma prawa pchać swe nieumyte łapy do naszej duszy...
Drodzy rodacy, istnieje tylko jedno kryterium
narodowości: osobista świadomość człowieka. I niezależnie od tego, jakie on ma
imię, jakie ma nazwisko – jest on tym, za kogo siebie uważa. I nikt nie ma
prawa wskazywać komukolwiek, kim kto jest.
Jeśli państwo widzieli dzisiejszy „Czerwony
Sztandar”, albo ostatni numer pisma „Gimtasis Kraštas”, redaktor naczelny tego
czasopisma Algimantas Czekuolis opublikował bardzo dobry artykuł pt. Świński
ryj, artykuł o tym, jak Litwin napluł w twarz polskiej kobiecie w sklepie.
Ja zadzwonię w poniedziałek do Czekoulisa
podziękuję mu za ten artykuł i przypomnę mu moje do niego telefony i listy
z protestami, dlaczego „Gimtasis Kraštas” uprawia systematycznie propagandę
antypolską, dlaczego ciągle pojawiają się artykuły z atakami na Polaków
litewskich? To pismo przez wiele lat zatruwało świadomość Litwinów
antypolonizmem. I doprowadziło do tego, przeciwko czemu protestuję teraz
redaktor naczelny. Cóż, okazuje się, że nie tylko Polak może być „mądry po
szkodzie”, warto byłoby tej propagandy nie uprawiać w ogóle!
Po jednej z publikacji takiego typu zadzwoniłem do
redakcji i zapytałem: „Towarzyszu redaktorze, oto wy piszecie, że „Polacy
terroryzowali Litwinów, gdy Wileńszczyzna należała do Polski”, tu był „terror
polski”. Szanowny redaktorze, proszę, nazwijcie mi chociażby jedno nazwisko
Litwina, zamordowanego przez Polaków. Jedno jedyne nazwisko! On nie potrafił
tego nazwiska wymienić. Bo terroru polskiego w stosunku do Litwinów nigdy nie
było, nie ma i nigdy nie będzie!
Zawsze byłem przeświadczony, że jeśli Polak jest
rzeczywiście Polakiem, jeśli rzeczywiście szanuje swą ludzką i narodową
godność, nigdy nie będzie miał jakiegokolwiek złego uczucia w stosunku do Litwina.
Nas łączy wspólna długa historia i Polacy mają do Litwinów tylko dobre uczucia.
I chcielibyśmy być z nimi wszędzie, w biedzie i w tym co dobre; ale chcemy
wzajemności, chcemy jako minimum poszanowania naszej ludzkiej godności. Bez
tego sytuacja będzie trudniejsza; i dla nich, i dla nas.
Nie tak dawno, drodzy rodacy, profesor Zigmas
Zinkiewiczius opublikował na łamach gazety „Wakarines Naujenos” artykuł o
Polakach na Litwie. Z tego artykułu wynika, że Polakami nie jesteśmy, a
jesteśmy Litwinami, którzy mówią po polsku. Jest to, oczywiście, genialne
odkrycie profesora Zinkiewicziusa, z tym, że odkrycie na poziomie – no, nie
wiem – może trzecioklasisty, który przy tym na „trójki” się uczy, bo poziom
wiedzy, uwidoczniony w artykule, jest żenujący... Ja zawsze uważałem, że skoro
jakiś naród ma naukowców, ma profesorów, to ci naukowcy i profesorowie mają
święty obowiązek poszukiwać prawdę i mówić ludziom prawdę. Mnie się wydaje, że
autor wspomniany, a i wielu innych, nie wywiązują się z tego zadania. No bo jeśli
profesor pisze, że Polaków na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego
w ogóle nigdy nie było, to on, jedno z dwóch, albo nie jest profesorem i
nie wie co mówi, albo świadomie łże. Ja nie chcę twierdzić czegokolwiek z tego,
bo nie wiem, jaka wersja byłaby aktualna. Być może, on rzeczywiście po prostu
uczciwie myli się. Ale, wobec tego, dlaczego on jest profesorem? Dlaczego nie
wie, że mazurskie osadnictwo na terenie późniejszego Wielkiego Księstwa
Litewskiego istniało od VI-VII wieku? Dlaczego „nie wie”, że rdzennie lechickie
tereny, takie jak Podlasie, na przykład, w
ciągu trzystu lat było częścią składową Wielkiego Księstwa Litewskiego, i, że
Polacy zawsze stanowili od około pięciu do dziesięciu procentów całej ludności
tego państwa? I wiernie Litwie służyli – na każdym polu – w dziedzinie kultury,
wojskowości itd. Wielkie Księstwo Litewskie było wielonarodowościowym państwem
i Polacy również tutaj byli. Dlaczego prof. Zinkiewiczius o tym nie pisze?
Dlaczego on nadal wprowadza w błąd naród litewski?
Szanowni państwo, o tym poziomie świadczy jeszcze
coś... Zresztą, zatrzymajmy się pokrótce przy takim zagadnieniu: Po co te
wszystkie fałszerstwa? Że to nie nasza ziemia, że my tu goście, że my do
Warszawy musimy jechać? Przyjeżdżamy do Warszawy, a tam nam mówią: „Zabugowcy”!
I tam dla nas nie ma miejsca! To gdzie jest nasze miejsce? Gdzie? Może musimy
żywcem dwa metry pod ziemię się zaryć?...
Drodzy rodacy, jeśli już chodzi o analizy
historyczne, to, powiedzmy, najstarszą ludnością archeologicznie stwierdzalną i
etnicznie określoną na terenie dzisiejszej Litwy byli Ugrofinowie. Estończycy
to pozostałość Ugrofinów. Naukowcy analizują te sprawy według różnych oznak,
ale faktem jest: cztery tysiące lat temu mieszkali tu Ugrofinowie. Potem, mniej
więcej 2,5 tysiąca lat temu przywędrowały tu bałtyckie plemiona. Ale pierwotną
siedzibą Litwinów, jest dorzecze Wołgi, co ustalił w swoim czasie znakomity
litewski badacz Kazimieras Buga, czy też profesorowie Topow, Trubaczow,
Niepokupnij i in. To co, będziemy teraz Litwinom mówić: „Jedźcie nad Wołgę, to
nie wasza ziemia”? Tak? Według tej „kultury”?...
Drodzy rodacy, ziemia jest Boża. Brzozy nie mają
narodowości i trawa narodowości nie ma. Przychodzimy na tę ziemi; na ten padół
płaczu, na bardzo krótko. Pod dostatkiem mamy bólu, cierpień i bez tego. Czyż
nie możemy się nauczyć zwykłej ludzkiej kultury, zwykłego ludzkiego uszanowania
do siebie nawzajem? I miłości, niezależnie od tego, czy ktoś z nas mówi po
litewsku, czy po polsku, czy po rosyjsku, czy po żydowsku, czy po niemiecku?
Nauczmy się szanować człowieczeństwo w sobie
samych. I w naszych sąsiadach. W naszych współobywatelach. Bez tego nie
potrafimy być ludźmi, nie potrafimy przeżyć nasze życie – nasze krótkie życie –
z godnością.
W jednym z ostatnich numerów gazety „Wieczernije
Nowosti” wystąpił kolejny „profesor”, który napisał: Domagać się tego, żeby
język polski w regionach Litwy zamieszkałych przeważnie przez Polaków był obok
języka litewskiego państwowym, to to samo, co domagać się, by w Polsce język
litewski był językiem państwowym”. Ale, drodzy rodacy, Polacy stanowią około
ośmiu procent ludności Litwy, podczas gdy Litwini zaledwie 0,0003% ludności
Polski. Gdyby w Polsce Litwini stanowili 8% całej ludności, my byśmy wszyscy
byli za tym, aby język litewski był w tych miejscach, gdzie mieszkają Litwini w
Polsce, również językiem państwowym; równolegle,
obok polskiego. To jest naturalna rzecz... Gdyby, szanowni państwo, było nas
tutaj 800 osób na całej Litwie, tj. procentowo tyle, ile Litwinów w Polsce, to
któżby prosił, aby język polski uczynić obok litewskiego w niektórych rejonach
językiem państwowym?... Tu znów powstaje pytanie: dlaczego jednak ci ludzie,
którzy są powołani, by mówić swemu narodowi prawdę, właśnie prawdy swemu
narodowi nie mówią?
Bierzemy akademickie wydanie Historii Litewskiej
SRR z 1978 roku. Osiemset stron. Wielki książę Witold wspomniany jest dwa razy
w tym „akademickim” wydaniu. Wielki litewski polityk, wielki polityk na skalę
europejską – dwa razy! Natomiast przewodniczący kołchozu, w którym w ciągu
kilku lat wyhodowano dobry urodzaj marchewki, – jest wspomniany sześć razy...
Ci sami ludzie, którzy pisali ten opasły tom,
dzisiaj występują w prasie i łżą w żywe oczy tak, jak łgali kilkanaście
czy kilkadziesiąt lat temu. Litwa nie ma jeszcze prawdziwego podręcznika swojej
historii. Jeśli w tymże akademickim wydaniu 120 stron druku poświęca się
ośmiuset latom przedrewolucyjnych dziejów Litwy, a 680 stron poświęca się
czterdziestu latom po wprowadzeniu władzy radzieckiej, to powstaje naturalne pytanie:
Czyśmy wszyscy zwariowali, czy nie wiemy po prostu, co czynimy? Przecież
proporcje muszą być wyważone. Musi być jakiś rozum. A jeśli
w chrystianizacji Litwy widziano tylko urojoną polonizację, wlokącą za
sobą rzekome osłabienie Litwy? Przecież chrześcijaństwo to wielki system
filozoficzny, to ogromna kultura, ogromna mądrość. I ona wszędzie miała
pozytywne skutki, przynosiła ze sobą piśmiennictwo, powstawanie kultur
narodowych. Oczywiście, były i negatywne zjawiska z tym związane, to jasne. Ale
przedstawiać chrystianizację tylko jako coś złego – a tak właśnie przedstawiali
chrzest Litwy litewscy naukowcy, w przeciwieństwie np. do rosyjskich
naukowców, którzy przedstawili chrzest Rosji jako rzecz bardzo dobrą. –
Dlatego, drodzy rodacy, nie gniewajmy się, jeśli ten czy inny Litwin, nas
sąsiad, nasz współobywatel, zacznie nam mówić rzeczy nie zupełnie zgodne z
prawdą. Po prostu, ten człowiek nie jest winny, że tak mówi, że tak myśli. –
Jeśli jemu w głowę wbijano w szkole kłamstwa, jeśli mu wbijano kłamstwa w
wyższej uczelni, poprzez książki – to skąd on będzie znał prawdę? Jeśli Polacy
i Litwini byli w moim głębokim przekonaniu, w ciągu wieków bardzo dobrymi
sąsiadami, i w moim sercu – jako w sercu Polaka – nigdy nie poruszy się złe
uczucie w stosunku do Litwinów; szanuję ich i lubię za wiele ich wspaniałych
cech jako dobrych sąsiadów Polaków. I dzisiejszy dzień świadczy, że jednak
tylko w Litwie mamy pewne prawa jako narodowość. To z drugiej strony nie wolno
okłamywać Litwinów. Litwini też powinni zrozumieć, że Polacy są ich
sojusznikami, ich naturalnymi sprzymierzeńcami, i zawsze poprą w każdym dobrym
poczynaniu. Ale musi być spełniony pewien warunek: myśmy nie pozwolili pluć nam
w twarz ani Niemcom, ani Rosjanom,
ani komukolwiek innemu. Przez całe stulecia próbowano nas „przerabiać” na różne
sposoby. Nie przerobili nas giganci, nie przerobi i nikt inny. Nie przerobi!
Bardzo ważne zagadnienie: jaki musimy mieć stosunek
do organizacji „Sajudis”? Moje osobiste zdanie jest następujące: „Sajudis” to
jest ruch litewskiego odrodzenia narodowego, jest to wybuch
najszlachetniejszych, najlepszych uczuć tego narodu. Jest to ruch dążący do
niezawisłości Litwy, do jej duchowej wielkości. I pod tym względem my, Polacy,
musimy ten ruch ze wszech miar moralnie popierać. Ale, drodzy rodacy, co innego
ruch „Sajudis”, odrodzenie litewskie, a co innego kierownictwo tego ruchu. Ja
osobiście widzę w tych dwóch rzeczach różnicę, i różnicę niemałą.
Wydawać by się mogło, skoro Litwa chce pewnego
odrodzenia narodowego, pewnego zrównoważenia określonych wpływów, to w jej
interesie byłoby poszukiwanie sojuszników, sprzymierzeńców, jakiejś
„przeciwwagi” dla tych czy innych oddziaływań. Przyznam szczerze, iż
oczekiwałem, że „Sajudis” także dla nas, Polaków, będzie czymś ważnym i dobrym.
Niestety, zostałem w ostatnich czasach głęboko zawiedziony.
Kilka spraw. Oto w tym roku po raz pierwszy,
malutka grupa polskich dzieci, 18 osób pojechała do ukończeniu średnich szkół
na studia do Polski. Komu to szkodzi? Jeśli tutaj nie można wstępować na studia,
jeśli tutaj przed młodymi Polakami zatrzaskuje się wszystkie drzwi, to niech
pojedzie ta garstka tam, i tam się uczy. Lecz co robi „Sajudis”? Publikuje
oficjalny protest z powodu tego, że grupka naszej młodzieży pojechała do Polski
na studia i domaga się od rządu Republiki, żeby w przyszłości, broń Boże,
żadne polskie dziecko tam nie pojechało. A więc i tu nie można, i tam nie
można! To co nam można? Dlaczego nasze dzieci są skazane na to, żeby być tylko
pastuchami? Za co?
Inna sprawa. Sprawa konsulatu polskiego. W stolicy
Litwy nie ma, jak dotychczas, żadnego przedstawicielstwa dyplomatycznego obcego
państwa. Miał być otwarty polski konsulat w Litwie. Komu to szkodziłoby? Litwa
miałaby pierwsze przedstawicielstwo zagraniczne w swojej stolicy. Już tym samym
międzynarodowa ranga Litwy by się podniosła. To byłby pewien kanał do kontaktów
bezpośrednich obywateli Litwy z innym, zaprzyjaźnionym z Litwą od wieków
państwem. Co robi „Sajudis”? – Uchwala oficjalną rezolucję domagającą się w
żadnym wypadku nie otwierać polskiego konsulatu w Wilnie. Dlaczego? – Bo w
Warszawie nie jest otwierany litewski konsulat... Ale czyż to wina Polaków, że
nie w Warszawie decydują się sprawy o konsulatach litewskich, a w Moskwie? Po
co więc do Polaków mieć pretensje o to? Ja byłbym osobiście za tym, aby nie
konsulaty, lecz ambasady były: litewska w Warszawie, a polska w Wilnie...
Dlaczego „Sajudis” właśnie Polakom stawia za winę fakt, że w ambasadzie
radzieckiej w Warszawie nie ma ani jednego Litwina?
A dlaczego jeszcze ani jeden Litwin nie był w kosmosie? Już Francuzi byli,
Arabowie, kto chcecie... Co to, nasza – Polaków – wina? – Nie.
Albo telewizja polska. Już było umówione: ma być
ustawiony nieduży nadajnik telewizji polskiej tutaj. Radziecka telewizja jest
przecież w Polsce ciągle obecna. Raptem „Sajudis” podejmuje oficjalną
rezolucję, domaga się: „Nie wolno dopuścić polskiej telewizji!”... Przecież ta
telewizja byłaby dla samych Litwinów oknem na Europę, kontaktem z zachodnią
kulturą. To byłaby dobra sprawa. I co mówi sekretarz KC partii na zebraniu w
jednym z wileńskich zakładów pracy: „Jedni chcą, żeby była, a inni chcą, żeby
nie było tej telewizji” – Matko Najświętsza, to kto chce ją oglądać, niech
włączy, a kto nie chce, niech nie włącza tego kanału!...
Krótko mówiąc, niektórzy członkowie kierownictwa
„Sajudisu” – jak mi się wydaje – nie zupełnie rozumieją, co czynią. A to bardzo
niedobra rzecz, bo jak pan Bóg chce kogoś zgubić, to najpierw pozbawia go
rozumu, aby nie odróżniał dobra od zła, przyjaciela od wroga.
Mnie wydaje się, że w najbliższych latach, w
najbliższej przyszłości te wszystkie „młodzieńcze choroby” „Sajudisu” miną i
jak tylko ta organizacja oficjalnie skasuje swe antypolskie uchwały, jak tylko
zaprzestanie antypolskiej nagonki w prasie, – my, osiem procent mieszkańców
Republiki, z całego serca i gorąco będziemy popierać wszystkie poczynania tej
demokratycznej organizacji, jak tylko ona przestanie marnować swoje siły na
puste zwalczanie Polaków. Bo nikt jeszcze Polaków nie zwalczył i nikt ich nigdy
nie zwalczy...
A więc, bracia i siostry, musimy zająć taką pozycję: Nikt nie jest naszym wrogiem.
Nikomu źle nie życzymy, nikomu źle nie czynimy. Cudzego nie chcemy, ale swego
nie oddamy. A co jest tym, co nazywamy „swoim”? – To jest nasz język, nasze
serca, nasze dzieci, nasze cmentarze, nasze świątynie, nasze sumienia. I to na
zawsze pozostanie nasze. I właśnie w celu zachowania tych wartości, naszej
kultury, naszego ducha, naszych sumień, naszej przyszłości i naszej
przeszłości, naszej pięknej tradycji polskiej, w tym celu wyście się tutaj dziś
zebrali, drodzy rodacy, aby założyć koło Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego
Polaków na Litwie.
Chcę ostrzec was przed jednym niebezpieczeństwem:
mogą znaleźć się wśród nas albo nasłani prowokatorzy, albo ludzie głupi, którzy
będą próbować zepchnąć nas na manowce. Nie dajmy się. Żadnej wrogości, żadnej
nienawiści! Szacunek, współpraca ze wszystkimi i domaganie się wzajemnego
poszanowania dla nas...
Proszę was obrać do swego zarządu ludzi rozumnych,
ludzi odpowiedzialnych, ludzi pełnych poświęcenia...
Drodzy rodacy, pozwólcie, że złożę na wasze ręce
najgorętsze życzenia zdrowia, mocy ducha i pomyślności w waszej patriotycznej
pracy. Wszystkiego wam najlepszego!”.
* * *
2 grudnia 1988
roku J. Ciechanowicz skierował do redakcji „Sajudžio
Żinios” list o następującej treści: „Szanowna Redakcji! W 55 numerze Waszego pisma został
opublikowany list grupy litewskich nauczycieli Mejszagolskiej Szkoły Średniej,
w którym przytaczano w cudzysłowie wypowiedzi, jakoby poczynione przeze mnie,
a obrażające godność ludzką i narodową Litwinów. Ponieważ Wasze pismo cieszy
się wzięciem i wpływa na nastroje ludzi, proszę przyjąć do wiadomości co
następuje:
1. Żadna z przypisywanych mi, a opublikowanych
przez Państwo wypowiedzi do mnie nie należy, lecz jest wytworem falsyfikacji i
szulerstwa.
2. Moje wystąpienie 12 listopada w Mejszagole miało
prolitewski, a nie antylitewski charakter, ponieważ jestem przekonanym
zwolennikiem współpracy i wzajemnego szacunku między wszystkimi
obywatelami Litwy, niezależnie od ich narodowości.
3. Na zebraniu, w którym przemawiałem, spośród 11
osób, które podpisały oszczerczy donos, był obecny tylko jeden (!) nauczyciel:
Valdas Kuzelis, który – według powszechnego zdania mieszkańców Mejszagoły –
jest wieloletnim donosicielem i prowokatorem KGB. Pozostałych dziesięciu
sygnatariuszy listu „potępiło” moje przemówienie nawet go nie słysząc. Prawie
wszystkich z tych ludzi znam osobiście i nie podaję na nich do sądu tylko
dlatego, że oni (nie znając języka polskiego i nie będąc na zebraniu, o którym
piszą) sami stali się ofiarami brudnej prowokacji, mającej na celu sianie
wrogości między Litwinami a Polakami.
4. Przedstawiam do dyspozycji Państwa tekst zapisu
magnetofonowego mego przemówienia w Mejszagole. Proszę obiektywnie ocenić, czy
rzeczywiście ma ono charakter antylitewski. Proszę także – w miarę możliwości –
poinformować czytelników Pańskiego pisma, że tzw. „list” z Mejszagoły stanowi
świadomą manipulację i prowokację, w których poczucie narodowej solidarności
Litwinów zostało cynicznie wykorzystane przez ukryte siły w interesie brudnej
gry, mającej na celu dyskredytację zarówno Polaków jak i Litwinów, obywateli
Republiki Litewskiej.
Z szacunkiem
Jan Ciechanowicz
prodziekan Wydziału Języków Obcych WPIP”
Ten list nie został
opublikowany, natomiast w każdym kolejnym numerze „Sajudžio Żinios” były drukowane mniej lub bardziej profesjonalnie
spreparowane donosy przeciwko J. Ciechanowiczowi jako „wrogowi nr 1” narodu litewskiego.
Dotychczas nie mogę zrozumieć, dlaczego oficerowie z sowiecko-litewskiego KGB
tak mnie się bali, dlaczego wydali tyle sił i środków na to, by mnie moralnie
„zlikwidować”.
* * *
13 grudnia 1988 roku w liście do
przyjaciela z Warszawy pisałem: „Jeśli
chodzi o mnie, to jestem ostatnio w nie lada kłopotach z powodu tego, że
publicznie skrytykowałem przejawy antypolskiej paranoi, której ulegają
niektórzy litewscy profesorowie i publicyści. Chciałem więc dobrze: by ani
Polacy nie ulegali antylitewskim resentymentom, ani Litwini antypolskim.
Zostałem jednak zupełnie inaczej zrozumiany, a raczej niezrozumiany.
Okrzyknięto mię w prasie i ulotkach „piłsudczykiem”, „nacjonalistą” itp.
Periodyki (w tym „Czerwony Sztandar”) pozwracały mi moje artykuły i znalazłem
się tym samym pod Druckverbot’em. A zważywszy apele do ministra oświaty,
aby mnie zwolnił z pracy, być może, okażę się wkrótce i pod Berufsverbot’em.
Wszystkie moje iluzje prysły, widzę, że nic nie jest możliwe z powodu tego, że
zbyt dużo w ludziach jest złości, nienawiści, egoizmu, nietolerancji i najpospolitszej głupoty. To zniechęca do wszystkiego.
(...)”
W tych też dniach
napisałem „List otwarty do „Głosu Ziemi
WIleńskiej” pt. Nie zastraszycie!”,
który jednak nie został opublikowany, a tylko wzmógł nagonkę w radiu, telewizji
i prasie litewskojęzycznej oraz michnikowskiej. Przechowałem w osobistym
archiwum ten list i przytaczam go poniżej:
„Od paru miesięcy jestem jednym z głównych
antybohaterów – jako „czarny charakter” i „polski nacjonalista” – wystąpień
zarówno litewskiej prasy oficjalnej, jak i nieoficjalnej, a także wielu
ulotek i wystąpień ustnych. Dziewięćdziesiąt procent przypisywanych mi poglądów
i wypowiedzi zrodziło się w rozgorączkowanych mózgach tych, którzy mnie
zwalczają; pozostałe dziesięć procent – to moje, złośliwie lub nieświadomie zniekształcone,
myśli. O tych, którzy je rzekomo „cytują” mówi przysłowie: „Słyszał dzwon, ale
nie wie, skąd on”...
Wszystkie próby przedstawienia otwarcie na łamach
prasy mojej pozycji w kwestii stosunków między wileńskimi Polakami a
Litwinami spaliły na panewce. Odmówiły publikowania mych tekstów takie pisma
jak „Tiesa”, „Literatura ir Menas”, „Czerwony Sztandar”, „Atgimimas”, „Sajudžio
Żinios” i inne. Motywowały tym, że pozycja autora nie zgadza się z ich pozycją.
Przypomnijmy przy okazji, że demokracja, kultura i pluralizm polegają m.in. na
tym, że pozwala się na publiczne wypowiedzenie także tych myśli, z którymi ktoś
się nie zgadza. Ale, jak widzimy, o wiele łatwiej jest mieć pełne gęby
słów o kulturze, demokracji i pluralizmie, niż zezwolić na ich realną odrobinę
w życiu. Dyktat jednak zawsze pozostanie dyktatem, nawet jeśli przystrojony
jest w piórka „postępu” i „przebudowy”.
Kampania nagonki na mnie, organizowana według
najlepszych wzorców stalinowskiej propagandy nienawiści, jest łączona ze
szczuciem i szykanowaniem mnie w miejscu pracy. Do kierownictwa instytucji, w
której pracuję, codziennie przychodzą lub dzwonią różne osoby, podające się za
dziennikarzy, nauczycieli itp., które żądają podjęcia w stosunku do mnie
„kroków”. Jak udało się ustalić, ludzie ci często podają się za innych, niż są
w rzeczywistości... Odnoszę wrażenie, że całą tą akcją kieruje jakaś jedna
organizacja (lub urząd), a może nawet jedna osoba, która niewątpliwie ma wprawę
w przeprowadzaniu tego typu prowokacji. Chciałbym wiedzieć, kto stoi za tymi
marionetkami, które piszą, mówią, chodzą, telefonują. I chciałbym
wiedzieć, jak ten „ktoś” widzi finał całej sprawy, jej cel, jej wynik końcowy.
Może jest to tylko część składowa systemu przedsięwzięć skierowanych na
dyskredytację przebudowy, na sianie nienawiści między ludźmi, w tym między
Polakami i Litwinami? W tym szaleństwie wyczuwa się jakiś sens...
Ostatnio w prasie litewskojęzycznej w sposób już
prawie nie maskowany atakuje się Polaków wileńskich i w ogóle wszystko co
polskie. Do akcji wniosło swe przysłowiowe – i jakże żałosne – trzy grosze
nawet popularne pismo młodzieżowe „Komjaunimo Tiesa”, które posunęło się do
tego, że przypisało zbrodnie litewskich faszystów popełnione na Żydach – Polakom.
Wypada tylko pogratulować „pięknego pomysłu”. Ponieważ antypolonizm, kwitnący w
Litwie Radzieckiej bujnie jak w żadnym innym kraju, przybiera też
zabarwienie rasistowskie, wypada przypomnieć programową wypowiedź Reinharda
Heydricha, szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy hitlerowskiej, z 1941
roku: „Bałtowie to najbardziej prymitywna i tępa rasa Europy. Po naszym pełnym
zwycięstwie przesiedlimy ich wszystkich za krąg polarny...” Oczywiście,
ochotnicy z litewskich i łotewskich oddziałów karnych w służbie Niemiec
hitlerowskich (owo prawdziwe „tępe i prymitywne” narzędzie eksterminacji
niewinnych ludzi) nie wiedzieli o tej wypowiedzi bliskiego kolegi Hitlera, bo
uczyniona ona została na tajnej naradzie i opublikowana dopiero po wojnie...
Niechaj ta wypowiedź będzie ostrzeżeniem dla wszystkich szowinistów.
Nacjonalistyczne i rasistowskie złudzenia są najbardziej niebezpieczne dla
tych, którzy im ulegają. Ale cóż, nie było jeszcze na świecie durnia, któryby
się nie uważał za mędrca.
Jeśli chodzi o mnie, to zawsze żywiłem odrazę do
ludzi tego typu. Szczególnie, jeśli byli to Polacy. Ale również nie mogę
szanować szowinisty tylko dlatego, że nadyma się jak żaba z powodu, iż jest
Rosjaninem, Niemcem, Żydem, Polakiem czy Litwinem. Cóż z tego, skoro nie jest
człowiekiem? I jest hańbą swego narodu...
I na zakończenie: zawsze byłem rzecznikiem
porozumienia między Litwinami i Polakami; w ogóle, między wszystkimi
narodami: ale tylko na podstawie prawdy, sprawiedliwości i wzajemnego
poszanowania. Do łgarzy, politycznych bandytów, szuj różnych maści i narodowości
nie mogę żywić nic prócz pogardy. Nie dam się więc ani kupić, ani zastraszyć. I
ostrzegam: w chwili, kiedy im się będzie wydawało, że oto odnieśli tryumf,
obudzą się... Obudzą się na dnie upodlenia, nikczemności, ostatecznej klęski. A
prawda, ona tak czy inaczej, wcześniej czy później, lecz nieuchronnie zwycięży.
Tak jest, na szczęście, świat zbudowany.
Jan Ciechanowicz”.
1989
13 stycznia 1989
roku wystosowałem list do pierwszego
sekretarza KC Komunistycznej Partii Litwy Algirdasa Brazauskasa, ówczesnego
władcy Republiki, w którym pisałem: „W
ciągu ostatnich miesięcy stałem się przedmiotem dobrze zorganizowanej,
zaplanowanej i systemowo realizowanej kampanii oszczerstw w periodyce
litewskiej. Pierwszą insynuację pod moim adresem opublikowała gazeta
„Atgimimas” (nr 4, 1988), drugą „Sajudžio Żinios” (nr 55, 1988), trzecią
„Tarybinis Mokitojas” (nr 4, 1989), czwartą „Kalba Vilnius” (nr 3, 1989). Są
przygotowywane do druku publikacje takiegoż charakteru w pismach
„Literatura ir Menas”, „Czerwony Sztandar”, być może też w innych. Być może,
musiałbym się cieszyć ze swej popularności, szkopuł polega jednak na tym, że ta
„popularność” bazuje na imputowaniu mi wypowiedzi, których nigdy nie czyniłem.
Na przykład, nigdy nie nazywałem Wileńszczyzny „terytorium polskim”, nigdy nie
domagałem się wyjazdu Litwinów nad Wołgę, na teren ich pochodzenia, ani też
Żydów – do Palestyny, ani Rosjan – na Syberię; nigdy nie nazywałem języka
litewskiego „brzydkim”, nigdy nie byłem zwolennikiem podziału terytorium
Litewskiej SRR na autonomiczne regiony, ani nigdy nie występowałem za
przyłączeniem Wilna do Polski, nigdy nie nawoływałem do wrogości między
kimkolwiek w obrębie ZSRR. A przecież właśnie te i im podobne, lecz do mnie
nienależące, poglądy są mi przypisywane w periodyce Sajudisu i Partii
Komunistycznej. (...)
Wszystkie moje próby zaprezentowania moich
prawdziwych poglądów i obalenia oszczerstw spaliły na panewce. Takie wydania
jak „Tiesa”, „Czerwony Sztandar”, „Sowietskaja Żenszczina”, „Literatura ir
Menas”, „Atgimimas”, „Sajudžio Żinios” odmówiły mi zabrania głosu na ich
łamach. A jednocześnie ukryci „dyrygenci” kampanii prasowej wciąż wzmagają
akcję zaszczuwania mnie. Nie pomogła i moja wizyta w tej sprawie u
odpowiedzialnego pracownika KC KPL Algimantasa Semaszki. Wychodzi więc na to,
że oczerniać człowieka można, a bronić się przed fałszerstwami nie wolno. Także
w miejscu mej pracy w WPIP rozpętano wściekłą nagonkę oraz kampanię kłamstw i
intryg z zastosowaniem środków agitacji poglądowej, do której wciąga się nawet studentów.
(...) Ostrzegam, że jeśli załgana propaganda nienawiści doprowadzi do aktów
przemocy – cała odpowiedzialność spadnie na jej inicjatorów oraz na tych,
którzy, mając po temu możliwość, nic nie uczynili w celu jej zaprzestania”...
Algirdas
Brazauskas zareagował na ten list powołaniem specjalnej komisji KC KPL,
złożonej z trzech osób, trzech etatowych pracowników Komitetu Centralnego:
Litwina, Żyda i Polaka. Po kilku tygodniach „studiowania zagadnienia” sprawa
utknęła w martwym punkcie, o ile bowiem Litwin i Żyd robiący za „Rosjanina”
zgadzali się co do tego, że J. Ciechanowicz uprawia działalność
antyradziecką i nacjonalistyczną propagandę polską, o tyle Polak (Ryszard
Maciejkianiec) zachował się w sposób szlachetny i nieugięty, nie uległ „argumentom”
KGB i odmówił podpisania rezolucji potępiającej Ciechanowicza oraz postulującej
przekazanie sprawy do dyspozycji organów ścigania. Sprawa zawisła więc w
próżni, ale nagonka w telewizji, radiu, gazetach, w miejscu pracy
rozkręcała się dalej na dobre.
Kilkakrotnie
zwracałem się do sądów w Wilnie z pisemną prośbą o wszczęcie postępowania
sądowego w stosunku do poszczególnych pism i osób zniesławiających i
oczerniających mnie na łamach prasy. Nigdy nie otrzymałem nawet formalnej
odpowiedzi na swe podania.
W styczniu 1989
roku w Instytucie Pedagogicznym zorganizowano „w sposób naukowy” system
donosicielstwa i oczerniania; donosy, zwane dla pozoru „raportami” do rektora,
pisywali: kierowniczka katedry Maria Niedźwiedzka, „dobra Polka”, (ta pisała
donosy tasiemcowe, długie, liczne i niesłychanie podłe), sekretarz podstawowej
organizacji partyjnej, Żydówka Margarita Lemberg, prorektor do spraw
marksistowskiego wychowania ideologicznego J. Vanys, dziekan wydziału języków
obcych Jakubenas, wieloletni sekretarz komitetu partyjnego i współpracownik
bezpieki profesor Albinas Griška (wszyscy Litwini), redaktor gazety „Tarybinis Pedagogas” („Pedagog Radziecki”)
Virginija Majoroviené.
13 lutego 1989
roku ogólne zebranie członków KPZR Instytutu Pedagogicznego przez kilka godzin
„potępiało” „antypaństwową i antyradziecką” działalność J. Ciechanowicza,
„oburzało” się na jego „nieodpowiedzialną” postawę ideologiczną, a wielu
„towarzyszy” kazało wpisać do protokołu żądanie, by „zajęła się” nim
Prokuratura Generalna Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Z pracy zaś
zwolniono mnie pod zarzutem, że podczas prelekcji dla studentów uprawiałem m
propagandę antyradziecką, krzewiłem polski nacjonalizm.
* * *
Naciski KGB
potęgowały się z dnia na dzień. 21 stycznia 1989 roku w „Czerwonym Sztandarze” można było
przeczytać interesujący dwugłos:
„Przedruk z komentarzem
O co ta wrzawa?
Izidorius Szimelionis, [żydowski agent
prasowy NKWD – uwaga J.C.] członek
Związku Dziennikarzy ZSRR, uczestnik Wielkiej Wojny Narodowej, 27 lat pracował
w Państwowym Komitecie ds. Telewizji i Radia jako korespondent. Całe jego
życie, działalność dziennikarska i społeczna związane są z Wileńszczyzną.
Mieszka tu z niewielkimi przerwami od 1930 roku. Ucząc się jeszcze w Wileńskim
Gimnazjum im. Witolda Wielkiego wespół ze swymi rówieśnikami Polakami i
Białorusinami, ludźmi innych narodowości aktywnie uczestniczył w ruchu
antyfaszystowskim. W pierwszych latach powojennych pracował w systemie oświaty
ludowej w powiatach wileńskim i trakajskim.
W ostatnim okresie, szczególnie na wiosnę, zaczęli
aktywnie działać dziennikarze gazety „Czerwony Sztandar” i audycji w języku
polskim Radia Litewskiego, przy każdej okazji wyrażając swe niezadowolenie z
rzekomego uszczuplania praw mieszkańców narodowości polskiej w Wilniusie.
Drukuje się tę lub inną złośliwszą publikację, nadaje się wypowiedzi, wywiady.
Niekompetentni autorzy oczerniają historyków, językoznawców, pracowników
kultury i sztuki, pisarzy, dziennikarzy, działaczy społecznych Litwy, piszących
o przeszłości i teraźniejszości Wileńszczyzny. Na tej, co prawda, niezbyt
długiej liście autorów do najaktywniejszych należy prodziekan wydziału języków
obcych Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, germanista i filozof Iwan
Tichonowicz (Jan Ciechanowicz – uw. „Cz.Sz.”). (Urodził się on, wychowywał się
i uczył się na Białorusi Radzieckiej). I. Tichonowicz kategorycznie twierdzi (w
swych artykułach, na zebraniach), że Wileńszczyzna jest ziemią Polaków, na
której mieszkają oni od wieków, a dla Litwinów jest miejsce nad brzegami Wołgi. Najczęściej takie zebrania,
w których uczestniczy wspomniany przybysz, stają się wiecami o charakterze
antylitewskim i antypaństwowym. Podjudzeni ludzie, a szczególnie młodzież,
niekiedy podejmują nawet działania chuligańskie. Na przykład, 29 października
1988 r. wychowankowie Niemenczyńskiej Szkoły Średniej Eugeniusz Selunin, Edward
Przychodzki, Mikołaj Leonczyk i inni pobili ucznia tej szkoły Aldasa
Sakalauskasa, jego kolegów. Aldas doznał obrażeń na twarzy, miał przeciętą
wargę. Potwierdzili również to eksperci medycyny sądowej. O panującej
ówcześnie w tej szkole atmosferze nienawiści do Litwinów świadczy również taki
fakt, że w tej bójce uczestniczył również syn nauczycielki Krystyny Szadziun,
uczeń klasy IX Marek.
12 listopada na podobnym zebraniu rolników i
uczniów, jakie odbyło się w domu kultury sowchozu „Maisziagala” Iwan
Tichonowicz znowu groził wszystkim, oczerniał wybitnego litewskiego naukowca
bałtystę Z. Zinkiewicziusa, pisarza A. Czekuolisa, żądał autonomii dla Polaków
w Wilniusie. Temu mówcy tylko niewiele ustępował sam prezes
Społeczno-Kulturalnego Stowarzyszenia Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz i inni podobnie nastawieni działacze.
Najsmutniejsze jest to, że znaczną ich część stanowią inteligenci: nauczyciel
Ażulaukskiej Szkoły Średniej w rejonie wileńskim Z. Zdanowicz, pedagog
niemenczyński J. Mincewicz, inspektorka Wileńskiego Rejonowego Wydziału Oświaty
Ludowej E. Czepułkowska. Wściekłość wielu spośród nich budzi to, że w rejonie
wileńskim i innych najbliższych rejonach zmniejsza się liczba klas polskich.
Rodzice chętniej posyłają swe dzieci do szkół lub klas z rosyjskim albo
litewskim językiem wykładowym.
A jakie są tego przyczyny i czy warto o to łamać
kopie? Większość tak zwanych statystycznych Polaków w rejonie wileńskim (według
danych spisu mieszkańców w 1979 roku było ich 62.788) nie zna języka
polskiego i nie posługuje się nim. Ich codziennym żywym językiem w domu i
obcowania między sobą jest białoruska gwara „po prostemu”, dlatego ich dzieciom
też jest bardziej dostępny język rosyjski więc uczą się go. I dlatego,
powiedzmy, inspektorka E. Czepułkowska i większość nauczycieli – polonistów
starają się daremnie, żeby rodzice posyłali swe dzieci wyłącznie do szkół
polskich.
W gazecie „Czerwony Sztandar” na ten temat nie brakuje
publikacji. Mówiąc prawdę, właśnie po to istnieje to pismo, aby poruszać sprawy
polityczne, kulturalne, oświatowe, socjalne i inne ludzi narodowości polskiej.
Tylko nie trzeba grozić i obrażać ludzi innych narodowości. A oskarżenia
pod adresem Litwinów są nieuzasadnione. Wręcz przeciwnie – nigdzie za granicą
Polacy nie mają takich rozległych praw politycznych i obywatelskich jak na
Litwie. Oto na przykład sąsiednia Białoruś.
Według danych statystycznych w 1979 roku mieszkało tam 403.169 Polaków i nie ma
żadnej polskiej szkoły, żadnego ośrodka kultury. Tamtejsi Polacy nie mają ani
gazet, ani audycji telewizyjnych, ani radiowych. Może jest to nienormalne, ale
stanowi to już sprawę rządu BSRR.
Jednocześnie nawet w czasach Białopolaków w całym
byłym powiecie wieleńsko-trockim Polacy nie mieli tylu szkół w języku
ojczystym, ile ich teraz działa tylko w samym rejonie wileńskim. Obecnie w tym
rejonie jest 45 szkół. Bujwidziska i Eitminiska – to pełne szkoły średnie
z polskim językiem wykładowym. Istnieje 10 trójjęzycznych szkół średnich, gdzie
są klasy litewskie, rosyjskie i polskie. Prócz tego, w różnych miejscowościach
działa 16 polskich szkół dziewięcioletnich i 10 początkowych dla dzieci
narodowości polskiej i rosyjskiej. Niestety, dzieci litewskie nie mają takich
przywilejów w rejonie wileńskim. W apilince bujwidziskiej prawie połowę
mieszkańców stanowią Litwini. Swe dzieci wożą oni do szkół litewskich stolicy.
Dopiero minionej jesieni po wielu staraniach rejonowy wydział oświaty ludowej
pozwolił otworzyć pierwsze klasy litewskie w Bujwidziskiej Szkole
Dziewięcioletniej, która dotychczas była przeznaczona wyłącznie dla dzieci
narodowości rosyjskiej i polskiej. Suderwska Szkoła Dziewięcioletnia jest
wyłącznie dla uczących się w języku
polskim, a dzieci narodowości litewskiej i rosyjskiej tego osiedla kołchoz
dowozi do trójjęzycznej szkoły w Awiżeniai. W całym rejonie są tylko dwie
szkoły wyłącznie litewskie – Mariampolska Średnia i 9-letnia w Traku Woke.
Czy miejscowi Polacy cenią to, co mają?
Chociaż w rejonie wileńskim zamieszkuje blisko 62
tysiące Polaków, jednakże w swoim języku ojczystym chce uczyć się tylko
3,5 tys. dzieci (znaczna ich część chodzi do szkół rosyjskich). Litwinów w
rejonie natomiast mieszka blisko 15 tysięcy i prawie 2,5 tys. dzieci
uczęszcza do klas litewskich! Więc kto kogo krzywdzi w rejonie wileńskim?
Nienormalne jest również to, że spośród 45 szkół w
rejonie wileńskim w 35 kierują ludzie narodowości polskiej (wielu spośród nich
nie zna języka litewskiego).
Radami terenowymi również kierują przeważnie ludzie
narodowości polskiej. Spośród 23 apilinkowych komitetów wykonawczych w 18
przewodniczącymi są Polacy. Merem miasta Nemenczine jest również Polak, chociaż
mieszka tam co najmniej trzecia część Litwinów. I tak jest w ciągu całego okresu
powojennego. Więc Litwinom w rejonie wileńskim naprawdę jest niełatwo pracować,
uczyć się i żyć.
I jeszcze o co chciałbym zapytać moich szanownych
oponentów. Jeżeli na Wileńszczyźnie jest tak wielu Polaków, to dlaczego
„Czerwony Sztandar” należy do najmniej poczytnych gazet w republice? Z
44-tysięcznego nakładu prawie połowa wędruje do Polski. Co prawda, i tam nie ma
popytu: długo gazety leżą w kioskach, zanim trafią na makulaturę. Jak
wspomnieliśmy, w rejonie wileńskim jest blisko 62 tysiące mieszkańców narodowości
polskiej, a gazetę tę zaabonowało nieco ponad 5 tysięcy.
Statystyczni Polacy Wileńszczyzny również chętniej
prenumerują gazety rejonowe w języku rosyjskim. „Przyjaźń” spośród 62 tys.
Polaków w swym języku czyta zaledwie 3.220. Więc jacy to Polacy, skoro nie
czytają prasy w ojczystym języku, lecz prenumerują gazety w tym języku, który
najlepiej znają, w tym przypadku – rosyjskim? Więc jak brzmi żądanie
wspomnianych działaczy, aby proklamować język polski na Wileńszczyznie jako
język państwowy?
Analogiczna sytuacja jest również w innych rejonach
tego regionu. W szalczyninkajskim jako Polacy zapisanych jest blisko 80
proc. mieszkańców. Więc dlaczego nakład rejonowej gazety „Przykazania Lenina” w
wydaniu rosyjskim przekracza 7,5 tys. egzemplarzy, natomiast wydanie polskie
prenumeruje tylko 1.476 czytelników. Jeszcze ciekawsza sytuacja panuje w
rejonie trakajskim. Tu gazetę rejonową w wydaniu polskim drukuje się zaledwie w
690 egzemplarzach, natomiast według danych statystycznych 1979 roku jest tu blisko
20 tys. osób, które zapisały się jako Polacy.
Więc naprawdę, gdzie są ci Polacy na
Wileńszczyźnie, dlaczego większość ich dzieci nie uczy się, nie rozmawia i nie
czyta po polsku? Przecież w Związku Radzieckim już dawno nie ma analfabetów. I
kto ich krzywdzi? Skąd pochodzi nienawiść ekstremistów do Litwinów, którzy
stworzyli wszystkie warunki do rozwijania narodowej świadomości, oświaty i
kultury? Odpowiedź jest jedna: większość rzekomych Polaków – to wynarodowieni
Litwini-katolicy. Tym zaś od bardzo dawnych czasów twierdzono: skoro jesteś
katolikiem, to musisz uważać się za Polaka.
Więc o co ta cała wrzawa?
Izidorius Szimelionis,
(„Kalba Vilnius” nr 3 z 13.I.89
Na ten paszkwil
redakcja „Czerwonego Sztandaru”
zareagowała jak następuje:
„Chodzi o zwykłą uczciwość”
Ostatnio nie praktykujemy przedruku z gazet
republikańskich publikacji, zahaczających o sprawy Polaków zamieszkałych na
Litwie. Po pierwsze, jest tego dość dużo, po drugie uważamy, że każda opinia ma
rację bytu, skoro taka istnieje, byle nie było w tym fałszu ani też obrażania
uczuć narodowych. Te zasady są dla naszej gazety święte.
Jednakże nie mogliśmy pominąć milczeniem artykułu
I. Szimelionisa O co ta wrzawa?, gdzie autor wypowiada szereg opinii o
„Czerwonym Sztandarze”. Podobnej treści „utwór” tego samego autora ukazał się w
tygodniku „Literatura ir Menas” (nr 3 z dn. 14.01.1989). Ponieważ tow. I.
Szimelionis jako długoletni nieetatowy korespondent naszej gazety, poprzez inne
organa prasowe oskarża nas o wiele grzechów, chcemy prosić go, aby publicznie
odpowiedział na kilka pytań. Nie zamierzamy przy tym polemizować z tak
doświadczonym dziennikarzem jako publicystą prasy litewskiej, mającym prawo na
wysnucie własnych wniosków – oby były logiczne!
Na wstępie zatem prosilibyśmy szanownego autora o
wskazanie konkretnych publikacji w gazecie „Czerwony Sztandar”, w których
„wyrażaliśmy swe niezadowolenie z rzekomego uszczuplania praw mieszkańców
narodowości polskiej w Wilniusie”, jak też o podanie, kto z „litewskich
historyków, językoznawców, pracowników kultury i sztuki, pisarzy i
dziennikarzy, działaczy społecznych, piszących o przeszłości i teraźniejszości
Wileńszczyzny” został obrażony w naszej gazecie przez kogo i kiedy? W jakich
publikacjach Jana Ciechanowicza, zamieszczonych w „Czerwonym Sztandarze” mówi się, że
„Wileńszczyzna jest ziemią Polaków, a dla Litwinów jest miejsce nad brzegami
Wołgi”?
Z przytoczonych przez autora faktów – doprawdy nie
podejmujemy się wyciągać wniosków o tym, która narodowość w rejonie wileńskim
jest w sytuacji uprzywilejowanej. To, że spośród 23 przewodniczących komitetów
wykonawczych Rad apilinkowych jest 18 Polaków, i że na mera Nemenczine przez
cały okres powojenny wybiera się Polaka, jest sprawą mieszkających tam ludzi,
którzy sami wybierają swoją władzę radziecką. Chyba nikt nie może ich pozbawić
prawa obdarzenia zaufaniem tego, nie zaś innego człowieka. To samo dotyczy też
dyrektorów szkół. Jak należy dziś rozumieć wniosek autora: „rzeczą nienormalną
jest również to, że spośród 45 szkół w rejonie wileńskim w 35 z nich kierują
ludzie narodowości polskiej”? Dlaczego nie mogliby kierować szkołami – czyżby
dlatego, że są Polakami? Przecież autor innych powodów, dotyczących np. ich
kompetencji zawodowej czy postaw moralnych, nie przytacza.
Co dotyczy języka nauczania w szkołach, to redakcja
„Czerwonego Sztandaru” zawsze stała na stanowisku, aby nikomu nie działa się
krzywda, żeby ludzie każdej narodowości mogli kształcić swoje dzieci w języku
ojczystym. Całkowicie zgadzamy się z autorem, że nastąpiło znaczne wynarodowienie
się Polaków na Wileńszczyźnie. Zresztą w naszej republice, mimo że Litwini
stanowią 80 procent mieszkańców, zaistniało zagrożenie nawet dla języka
litewskiego i potrzeba jego upaństwowienia.
Cóż dopiero mówić o języku polskim, skoro Polacy w republice są mniejszością
narodową? Widocznie stąd ta trwoga o język ojczysty nauczycieli Z. Żdanowicza,
J. Mincewicza czy E. Czepułkowskiej. Czyżby szanownego autora, który po
wojnie działał na polu oświaty na Wileńszczyźnie, zadowalał istniejący obecnie stan
rzeczy? Zresztą odrodzenie narodowe Litwinów, Litewski Ruch na rzecz Przebudowy
już obudził z letargu również Polaków, toteż nie należałoby się dziwić, że
niektórzy spośród inteligencji polskiej na Litwie dostrzegają problemy i
wysuwają propozycje, dotyczące podniesienia poziomu kultury i oświaty na
Wileńszczyźnie. Chyba nie muszą żywić nadziei, że za nich ktoś inny to uczyni?
W ogóle skąd wniosek autora o tym, że „Litwinom w
rejonie wileńskim naprawdę jest niełatwo pracować, uczyć się i żyć”? Czyżby tak
się miało dziać w dzisiejszych czasach? Czy jakieś przywileje dla ludzi tej lub
innej narodowości są w ogóle dopuszczalne? Przecież, jak głosi art. 72 KK
Litewskiej SRR „Bezpośrednie albo pośrednie ograniczenie praw lub wprowadzenie
bezpośrednich lub pośrednich przywilejów obywateli zależnie od ich
przynależności rasowej lub narodowościowej” jest karane.
Na próżno ubolewa szanowny I. Szimelionis nad tym,
że nasza gazeta jest najmniej poczytna. Otóż dzięki częstemu wspomnieniu w
prasie litewskojęzycznej o „Czerwonym
Sztandarze” jego popularność wzrosła nawet wśród ludzi, którzy nie znają języka
polskiego. Podczas jednego z forum telewizyjnych pewna pani, zdaje się z
Rumsziszkes, prosiła studio rządowe, aby tłumaczono naszą gazetę na język
litewski. A czy próbowaliście kupić „Czerwony Sztandar” w kioskach wileńskich?
Mamy też listy z Polski świadczące o tym, że i tam z trudem się ją zdobywa.
Znacznie wzrosła prenumerata „Czerwonego Sztandaru” na 1989 rok. Nie
sprawdzaliśmy wszystkich liczb i faktów podanych w artykule tow. I.
Szimelionisa, ale o jedno nie możemy nie spytać autora – czy świadomie czy też
z innych powodów podał on nakład „Czerwonego Sztandaru” mniejszy od faktycznego
o prawie 10 tysięcy egzemplarzy?
Rozumiemy, że można różnie zapatrywać się na tę czy
inną kwestię, mieć i, korzystając z jawności, wypowiadać własne zdanie.
Ale uważamy, że w wystąpieniach publicznych, w tym w prasie, obowiązuje
przede wszystkim uczciwość. Dotyczy to zarówno początkującego, jak też
emerytowanego dziennikarza, zresztą każdego porządnego człowieka. Choćby
największe zasługi w przeszłości nie dają nikomu prawa do publicznych
wystąpień kolidujących, jeżeli nie z prawem, to ze zwykłą ludzką
przyzwoitością.
Powstaje pytanie, po co potrzebne jest
rozpowszechnianie złośliwych pogłosek i insynuacji, podważających zaufanie
i szacunek do naszej gazety wśród czytelników litewskich? I czy tylko do
„Czerwonego Sztandaru”?
Redakcja”
* * *
Nie na długo przed
wyborami w Wilnie i w całej Wileńszczyźnie rozrzucono tysiące ulotek,
wykonanych na drogim papierze fotograficznym (skąd Sajudis miał tyle pieniędzy,
z budżetu jakiej zasobnej w środki finansowe i potężnej instytucji?) ulotek w
języku rosyjskim i polskim, której tekst brzmiał: „Wyborco! Czy Jan Ciechanowicz czy Iwan Tichonowicz? – Dwa imiona, dwa
oblicza!
Były pracownik Muzeum Ateizmu w Wilnie oferuje
wykłady podstaw religii w szkołach podstawowych, – kiedy uprawiał
zakłamanie?
A kto strzelał dla ustraszania modlących się na
Mejszagolskim cmentarzu podczas nabożeństwa w 1972 roku? Wyborcy – zastanówcie
się!” „Patrioci Wileńszczyzny”.
Żadne z tych zdań
nie było prawdziwe.Tekst w języku rosyjskim zawierał te same kłamstwa, ale był
zredagowany w jeszcze bardziej podłym stylu i też z błędami gramatycznymi.
* * *
„Kurier
Podlaski” (27.03.1989):
„Zakazać języka, zamknąć szkoły?
Przebudowa w ZSRR wyzwoliła, co chyba zrozumiałe,
różnorakie ruchy społeczne, w tym także pobudziła dążenia narodowościowe w
kilku republikach.
W grudniu ubiegłego roku „Kurier” przeprowadził
wywiad z doc. Janem Ciechanowiczem, dziekanem katedry polonistyki w Wileńskim
Instytucie Pedagogicznym. Został on szefem tej katedry we wrześniu 1988 r. i
miał rozległe plany na przyszłość. Niestety, już dziś można powiedzieć, że ich
nie zrealizuje. W każdym razie nie teraz. Z początkiem nowego roku
kalendarzowego został usunięty z kierownictwa katedry, w tej chwili trwają w
Wilnie poczynania mające relegować go zupełnie z uczelni bowiem – jak to się
motywuje – ma niedobry wpływ na młodzież.
W prasie litewskiej trwa nagonka, bo jak inaczej to
nazwać, na Jana Ciechanowicza. Obraża się go nazywając Iwanem Tichonowiczem,
przypisuje się słowa, których nie powiedział i czyny, których nie dokonał.
Zaskakujące, iż biorą w tym udział także uczeni, ludzie z tytułami
naukowymi przed nazwiskiem, przytaczający zresztą w polemikach wymyślone
argumenty. Stara się np. zrobić z Ciechanowicza wroga katolicyzmu (w
domyśle: litewskiego), twierdząc, że doktorat napisał z ateizmu. Tymczasem Jan
Ciechanowicz doktoryzował się z tematu „Człowiek i kultura w filozofii T.
Adorno”.
Przebudowa w ZSRR wyzwoliła, co chyba zrozumiałe,
różnorakie ruchy społeczne, w tym także pobudziła dążenia narodowościowe w
kilku republikach, m.in. na Litwie. Litwini zachłysnęli się możliwością
otwartego mówienia o swojej przeszłości, o tym, co było do tej pory zakazane.
Restytuują wobec tego różne symbole swej państwowości, dążą do jak największej
autonomii i samodzielności. W Polsce może to spotkać się tylko z sympatią.
I tak jest.
Jednak odrodzenie litewskie działa przy okazji niczym
walec. Idzie on do przodu gniotąc co jest nie-litewskie. Szczególnie „naraziła
się” tutaj polska, prawie 300-tysięczna, mniejszość w LSRR. Zaskakujące, że
Litwini walcząc o swoje słuszne prawa ignorują prawa innych, że domagając się
wolności, poszanowania prawa lekceważą wolność i prawa innych. Metody walki są
zupełnie przeciwne do szczytnych haseł. Bo jeżeli polski dziennik „Czerwony
Sztandar” ma inne zdanie niż pisma litewskie, jeżeli polemizuje z nimi, to od
ręki pojawiają się petycje podpisane przez setki ludzi, żeby... zamknąć pismo.
Dlaczego? – pytam. Czy to jest sposób demokratyzacji życia w republice? Czy
naprawdę trzeba załatwić każdy przejaw życia polskiego metodą administracyjną:
zamknąć tę półgodzinną audycję w telewizji, zlikwidować
jedyną gazetę, rozwiązać Stowarzyszenie, zakazać języka, zamknąć szkoły?!
Niektóre publikacje, które ukazują się w prasie
litewskiej są kuriozalne i aż dziw, że się ukazują, ale niech i tak będzie,
skoro ma być i u nich ten pluralizm. Nikt z Polaków nie występuje o
likwidację gazet. Należy jednak dać szansę dyskusji, odpowiedzi na niektóre
absurdy, a przede wszystkim społeczeństwo LSRR nie powinno się im poddawać,
wierzyć naiwnie. Że np. burżuazyjna Armia Krajowa i dyktator Stalin...
polonizowali w latach pięćdziesiątych Litwę. Bzdura do potęgi, ale jednak
znajduje oddźwięk, bo ktoś chce w to wierzyć, bo tak nakręcona jest sytuacja
społeczna, m.in. przez Sajudis, Litewski Ruch na Rzecz Socjalistycznej
Przebudowy. Mówi się, ba, wmawia się Polakom, że nie są Polakami tylko
spolonizowanymi Litwinami i trzeba ich „nawrócić” z powrotem na „właściwą
wiarę”. Przecież to anachronizm z początku stuleci. Jak można komuś zabierać
prawo do samookreślania się? Jeżeli jestem nawet Murzynem, a czuję się Żydem,
to nim jestem, tak podaję w papierach. I nikt nie może mi tego zabierać. A tak
dzieje się z polską mniejszością.
W Wilnie, gdzie mieszkają także Rosjanie,
Białorusini, Żydzi, Karaimi, Łotysze powstało stowarzyszenie jakby dla
przeciwwagi Sajudisu „Jedność” („Jedinstwo”). Ten ruch powołał niedawno
Społeczny Komitet Obrony Ciechanowicza. Do tego doszło, że trzeba się
organizować, aby nie dać się wykosić. Bo jeżeli Ciechanowicz ma inne poglądy,
to jedyny sposób polemiki z nim... wyrzucić z uczelni. I kropka.
Niedawno odbyły się w wileńskich zakładach strajki
ostrzegawcze robotników mniejszości polskiej i rosyjskiej. Ten sojusz jest
zaskakujący, ale doprowadzają do niego sami Litwini nieprzytomnymi
poczynaniami. Z innych źródeł dowiaduję się, że podpalono stogi na polu
kołchozu pod Wilnem, gdzie dyrektorem jest Polak. Otrzymał też list z
pogróżkami.
Czy jest szansa, że Litwini opamiętają się, że
przyjmą wyciąganą do nich dłoń? Bo przecież w naszej prasie, radiu czy
telewizji, jeżeli nie mówi się o nich życzliwie to inaczej w ogóle. W kręgach
prywatnych powtarza się, że należy to zrozumieć, że nasi tam muszą to
przetrzymać. Łatwo tu mówić o przetrzymaniu... Cóż jednak robić? Władze
państwowe zachowują dyplomatyczny spokój. Konsulat w Wilnie miał powstać w
minionym roku... Jest gotowy obiekt. Nie ma flagi jednak, nie ma tablicy, choć
są pracownicy. Czekają.
Być może potrzebna jest większa energia i zręczność
naszej dyplomacji w stosunkach z Moskwą i Vilniusem. Być może trzeba
powołać jakieś wspólne komisje, chociażby wstępne, na poziomie przygranicznym:
województwo suwalskie – Litwa; może trzeba usiąść do międzynarodowego
„okrągłego stołu” i wiele sobie wyjaśnić. Na pewno trzeba pomóc Litwinom
zrewidować niektóre podręczniki, gdzie mówi
się obraźliwie o historii Polski (a przecież jest taka komisja ds. podręczników
między PRL a RFN), trzeba monitować, gdy padają uproszczone i obrażające nas
hasła: białopolacy, okupacja polska, burżuazyjna Armia Krajowa.
Jak to zrobić? Nie wiem. Wiem, że trzeba działać,
choć spokojnie, ze zrozumieniem Litwinów, że musimy być bardziej cierpliwi,
spokojni niż oni.
Eugeniusz Kurzawa”
* * *
5 marca 1989 na
łamach „Czerwonego Sztandaru”
opublikowano kolejny grupowy artykuł naukowców litewskich w rubryce „Pogłębiajmy wzajemne poznanie się i wzajemną życzliwość” pod tytułem „Prawda
powinna zatryumfować”. Szkoda tylko, że ten tekst pełen był, niestety,
nie prawdy, lecz przeinaczeń i kłamstw:
„Gdy w 1939 r. Republika Litewska
odzyskała Wileńszczyznę i zahamowała dalszą jej polonizację, w wielu
miejscowościach było już za późno: tu i
ówdzie język litewski został zapomniany albo znali go tylko ludzie starzy.
Rozpoczęła się wojna, okupacja hitlerowska. Litwinów zaczęli terroryzować
białopolacy z Armii Krajowej. Zaznano przemocy, nawet zabójstw. O tym ze zgrozą
opowiadał wielce szanowny pisarz wilnianin Marcelinas Sziksznys. Terror
wszechmocnego dyktatora Stalina, aresztowania, deportacje na Syberię sprawiły,
że mieszkańcy wszystkiego się bali, posłusznie wykonywali rozkazy
jakiegokolwiek zwierzchnictwa. Przecież odradzanie litewskości kwalifikowano
jako nacjonalizm. Z tego skorzystali polonizatorzy. Rozpoczęła się stalinowska
polonizacja. Około 1950 r. na Wileńszczyźnie rozwinięto ostrą agitację
przeciwko Litwinom, stosowano nawet brutalne środki administracyjne. Zamykano
szkoły litewskie i na miejsce ich zaczęto otwierać polskie. Tylko w rejonie
trockim zamknięto prawie połowę szkół litewskich. Podobnie było również w
innych rejonach. W tej akcji szczególnie wyróżniali się ówczesna wiceminister
oświaty Litewskiej SRR W. Wyszniauskaite, inspektor z tego ministerstwa J.
Cukerzis, którego A. Klimaszewska traktuje jako „prawdziwego
internacjonalistę”, pełnomocnik KC KP Litwy do spraw oświaty Widmont, kierownik
Wileńskiego Obwodowego Wydziału Oświaty B. Purwinis i inni. Spełniali oni
funkcje oprawców litewskości na Wileńszczyźnie. Zadano bardzo bolesny cios.
Język litewski został wyparty. Młodzież zaczęła się szybko wynaradawiać.
Jaką drogę mąk
przebyła wtedy szkoła litewska, ilustruje przykład wsi Żagare (apilinka
mariampolska w rejonie wileńskim), opisana w sprawozdaniu ekspedycji
etnograficznej Instytutu Historii AN Litewskiej SRR w 1957 r. Litewską szkołę w
tej wsi w 1950 r. wbrew woli mieszkańców przekształcono w polską. Najbardziej
„przyczynił się” przewodniczący miejscowej rady Dawydas (spolonizowany Litwin),
który starał się spolonizować również litewską Mariampolska Szkołę
Siedmioletnią. Litwini
– mieszkańcy wsi Żagare wielokrotnie zwracali się daremnie do wydziału oświaty
rejonu wileńskiego i Ministerstwa Oświaty, ale ciągle otrzymywali negatywną
odpowiedź. Bardzo gorliwie agitowali na rzecz wyrzeczenia się szkół litewskich
inspektor wydziału oświaty Kizik, pełnomocnik partii na apilinkę Bożenow,
inspektor finansowy Iwanow i inni. Komitet rejonowy partii otrzymał anonimowy
list, podpisany nazwiskiem Kabuła (takiej osoby nie ma nie tylko w Żagare, ale
też w okolicznych wsiach), w którym twierdzono, że w Żagare nie ma Litwinów,
dlatego szkoła litewska jest tam niepotrzebna. Po kolejnym zwróceniu się
mieszkańców do Ministerstwa Oświaty wreszcie w sierpniu 1957 r. sporządzono
listę rodziców, spośród których większość opowiedziała się za szkołą litewską.
Dokument ten zabrał wspomniany już Bożenow, natomiast w rejonowym wydziale
oświaty znalazł się sfałszowany spis. Na nim większość rodziców rzekomo
podpisała się za szkołą polską. Na szczęście, tym razem władze rejonowe nie
uwierzyły sfałszowanej liście i skierowały komisję. Przybył sam nowo mianowany
kierownik wydziału oświaty A. Żideliunas. Wreszcie na stanowcze żądanie prawie
wszystkich rodziców (z wyjątkiem dwóch) szkoła litewska została otwarta.
Niestety, na krótko. Wraz ze zmniejszaniem sieci szkół początkowych, została
ona całkowicie zlikwidowana.
Wobec wymowy tych
faktów, czego warte są twierdzenia w gazecie „Czerwony Sztandar”: „Nie
słyszałam, aby szkoła litewska została zreorganizowana na polską” (nauczycielka
K. Krzywicka), „nie odpowiada prawdzie, mówiąc delikatnie, śmiesznie wygląda
twierdzenie P. Gauczasa i W. Martinkenasa, że dzieci narodowości litewskiej
rzekomo zmuszane są do nauki w szkołach polskich” (L. Brzozowska), „czego trzeba
było się bać w warunkach władzy radzieckiej” (nauczyciel A. Stankiewicz)
itp. Przecież to najprawdziwsza demagogia. Wszystko, o czym pisali nauczyciel
W. Martinkenas i inni autorzy w gazecie „Tarybinis Mokytojas”, jest najświętszą
prawdą.
Spotykane często
w artykułach „Czerwonego Sztandaru” twierdzenie, że Polacy na Ziemi Wileńskiej
osiadli są już „od wieków”, przeznaczone jest chyba do wprowadzania w błąd mało
wykształconych ludzi. Tchnie tym twierdzenie A. Bernatowicz, H.
Szydłowskiej, T. Judyckiego, H. Klimawicziene i innych, że
w spolonizowanych miejscowościach (Karwys, Maisziagala, Paberże,
Nemenczine itp.) ani oni sami, ani ich rodzice, którzy mają po 80-95 lat, nie
pamiętają rzekomo, że któryś kiedykolwiek rozmawiał po litewsku. Nie pamiętają
oni tylko dlatego, że nie chcą pamiętać. W latach powojennych prof. P.
Pakarklys organizował wyjazdy do najdalszych miejscowości (uczestniczył w nich
również Z. Zinkewiczius) i wszędzie spotykał staruszków, rozmawiających pięknie
miejscowym narzeczem litewskim. Zapisane teksty znajdują się w archiwum
profesora w bibliotece AN Litewskiej SRR. Później podczas ekspedycji mających
na celu zbieranie materiałów do atlasu języka litewskiego nasi dialektolodzy zanotowali o
wiele więcej takich tekstów. Znajdują się one w Instytucie Języka i Literatury
Litewskiej.
Chcielibyśmy tu
przytoczyć tragikomiczny fakt, który wspomina jeden z współautorów tego
artykułu, mianowicie A. Zalatorius. W 1955 roku kilkakrotnie miał okazję
dyskutować z mieszkańcem Pawilnysu o nazwisku Łutowicz. Człowiek ten uważał się
za prawdziwego Polaka, a Wilno i Ziemię Wileńską – za część Polski. Nagle
pewnego wieczoru Łutowicz ze smutnym uśmiechem powiedział: „Panie, a ja
i nie wiedziałem, że jestem Litwin”. Okazało się, że szukając w archiwach
swej metryki, dowiedział się, że prawdziwe jego nazwisko brzmi Liutas.
Dziwna jest
mentalność „dyskutantów”. Kategorycznie utożsamiają oni język
i narodowość. Francuzi pochodzą od Galów (indoeuropejskie plemię Celtów),
zapomnieli swego języka i przeszli na łacinę ludową, z której wyodrębnił się
obecnie język francuski. Jednakże ani galijskie pochodzenie Francuzów, ani
germańska nazwa tego narodu (od germańskiego plemienia Franków) wcale nie stanowi
przedmiotu sprawy dla współczesnego Francuza. A nasi Polacy jak diabeł krzyża
obawiają się pochodzenia litewskiego. Jest to rzekomo obrazą ich godności
narodowej. Ale na nic to. Z tą myślą trzeba będzie jednak się pogodzić. Przed
prawdą nigdzie się nie ujdzie. Nawet gdyby pozamykać wszystkie źródła
historyczne do specjalnych zbiorów, pozostanie jeszcze język ziemi (nazewnictwo
pochodzenia litewskiego) i mowa samych ludzi (polszczyzna litewska),
niewątpliwie wskazująca prawdziwe pochodzenie mieszkańców regionu (naturalnie z
wyjątkiem tych, którzy przybyli skądś). Nie ukrywamy przed ludźmi prawdy, nie
bacząc na nic w przyszłości poznają ją. Odwrotnie, należałoby mówić prawdę
otwarcie i w prasie, i w szkole. Tak powinien też postępować „Czerwony
Sztandar” oraz inne pisma wydawane w języku polskim, zamiast tego, aby
upowszechniać mit o istniejącym rzekomo od najdawniejszych czasów na Ziemi
Wileńskiej języku polskim, przedstawiając w tej kwestii coraz złośliwsze
publikacje niekompetentnych osób.
To niechlubnie wprowadzać
w błąd ludzi, jak to czyni docent katedry filozofii Wileńskiego Państwowego
Instytutu Pedagogicznego Iwan Tichonowicz (Jan Ciechanowicz), który w swych
artykułach i na zebraniach głosi, że Wileńszyzna jest ziemią, na której od
wieków mieszkają Polacy. Jeżeli wreszcie ktoś chce podyskutować na ten temat,
niech to robi ze specjalistami, ale nie wprowadza w błąd wieśniaków, tym
bardziej dzieci. Słyszeliśmy, że J. Ciechanowicz przyrównał kompetencje prof.
Z. Zinkiewicziusa do poziomu uczniów III klasy. Ciekawe, czego uczą się ci
uczniowie III klasy w szkołach polskich. Nasze Ministerstwo Szkolnictwa powinno
tym się poważnie zainteresować. Trzeba ostro zamknąć drogę przed otumanianiem
dzieci. Warto również sprawdzić, za czym J. Ciechanowicz będzie agitował w swej „walce wyborczej”, jakie kadry dla
szkół polskich „produkuje” Wileński Państwowy Instytut Pedagogiczny.
Zmuszają do tego demagogiczne artykuły niektórych jego wykładowców...
Człowiek sam
wybiera narodowość. To święte jego prawo. I nikomu tu nie wolno wywierać
nacisku lub stosować przymusu. Tym bardziej wprowadzać w błąd, upowszechniając
demagogiczne pogłoski, że rzekomo Litwini nie uznają, że „na Wileńszczyźnie są
Polacy”, „że potrzebują oni szkół z polskim językiem nauczania” itp. Budzi
rozgoryczenie, gdy otumanieni uczciwi chłopi pytają z obawą: „Czy będzie można
mówić po polsku, gdy język litewski stanie się państwowy?" Hańba
podżegaczom, z powodu których „działalności” ludziom nasuwają się takie
pytania. Nigdy Litwini w swym państwie nie zabraniali nikomu mówić w
jakimkolwiek języku, w tym również w polskim. Takie myśli mogą powstać
tylko w głowie złośliwego agitatora, dążącego do wzbudzenia nienawiści
narodowej.
Czas, aby wszyscy
uświadomili, że Litwini nie mają nic przeciwko Polakom, podobnie jak i innym
narodom, ale nie mogą i nie będą mogli tolerować polonizowania Litwy. Potępiali
oni to w przeszłości, nie pogodzą się z tym również obecnie.
Marcelijus
Martinaitis,
poeta
prof. Zigmas
Zinkewiczuis,
kierownik katedry
filologii bałtyckiej
Uniwersytetu
Wileńskiego,
Albertas Zalatorius,
dr filologii,
pracownik naukowy
Instytutu Języka
i Literatury Litewskiej.”
„Czerwony
Sztandar” zaopatrzył tę publikację we własne post scriptum:
„OD REDAKCJI: Powyższy artykuł został
znacznie skrócony. Chodzi nie tylko o brak miejsca w gazecie, lecz przede
wszystkim o to, że skrócona część dotyczy szeroko znanej i wielokrotnie
powtarzanej teorii pochodzenia Polaków na Litwie. Została ona wyłuszczona w
artykułach P. Gauczasa, W. Martinkenasa, Z. Zinkewicziusa, K. Garszwy, I.
Szimelionisa i innych autorów, co wywołało ostrą reakcję naszych Czytelników.
Toteż nie uważamy za celowe powtarzanie (czasem nawet dosłownie) tych samych
stwierdzeń. Tym bardziej, że jak się przekonaliśmy, żaden z naukowców po obu
stronach granicy nie udowodnił na razie, ilu wśród 248 tysięcy mieszkających na
Litwie Polaków jest „prawdziwych” tzn. z krwi i kości, a ilu osobników
spolonizowanych. Niestety, nie potrafili podać tych danych również autorzy
powyższego artykułu. Zostawmy więc ten problem dla fachowców.
Zamieszczona dziś
na naszych łamach część pracy zbiorowej dotyczy tzw. „stalinowskiego okresu
powojennej polonizacji Wileńszczyzny”, czyli lat, które większość rdzennych
mieszkańców tych ziem dobrze pamięta. Ludzie, którzy uczęszczali do szkoły w
latach 1939–1940, nie mówiąc o późniejszym okresie, na szczęście żyją wśród nas
i chyba nie stanowi większego problemu dowiedzieć się od nich, jak w rzeczy
samej było, powiedzmy w Duksztach czy w Suderwe, jakich na-rodowości ludzie
mieszkali w tej lub innej okolicy, jakie szkoły były przed wojną, jakie oraz w
jaki sposób utworzono w roku 1940 i dlaczego po wojnie w poszczególnych
szkołach zmieniano język wykładany, powiedzmy litewski na polski? Nie może to
być dyskusja pozbawiona konkretnych faktów, wręcz odwrotnie – ma ona być oparta
na wypowiedziach naocznych świadków tych czasów. Jedynie na tym należy budować
rozmowę na ten temat. I chyba zadaniem każdej szkoły podwileńskiej jest dopomóc
naukowcom w tej sprawie poprzez spisanie wspomnień starszych ludzi z tych
okolic.
Zaznaczamy, że
nie zaglądaliśmy do źródeł przytoczonych przez autorów artykułu – z jakich
miejscowości i od kogo pochodzą – myślimy, że w razie potrzeby mogą z nimi
zapoznać się odpowiedni specjaliści, lecz nie wątpimy, że tylko na podstawie
zbadania faktografii można wyciągnąć prawdziwe wnioski.
Jeśli chodzi o
„Czerwony Sztandar”, to drukując listy swoich Czytelników nie wysuwaliśmy i nie
głosimy własnych hipotez czy teorii naukowych. Kierując się zasadą pluralizmu
zdań listy Czytelników na różne tematy będziemy zamieszczali również nadal
niezależnie od tego, czy to się podoba komuś czy nie. Wychodzimy
z założenia, że każdy powinien robić swoją robotę – poeta pisać wiersze,
nauczyciel – uczyć dzieci, rolnik – uprawiać ziemię, historyk – badać fakty i
pisać historię. Najważniejsze, abyśmy wszyscy wykonywali swoje obowiązki
uczciwie, z poczuciem odpowiedzialności.”
* * *
W pierwszych miesiącach 1989 roku stało się jasne:
wściekła nagonka organów prasowych KGB dała skutki dokładnie przeciwstawne tym,
których oczekiwali organizatorzy i wykonawcy akcji. Choć byłem „pogrzebany” w
oczach agentów sowieckiej bezpieki, ludzie przyzwoici wyczuli: skoro tego
człowieka tak zawzięcie się „gnoi”, musi być kimś wartościowym. O ile przedtem
byłem znany i szanowany tylko w polskich i częściowo litewskich kręgach
ludzi oświeconych i myślących (takich zawsze i wszędzie jest niewielu), to
obecnie stałem się James’em Bond’em także w oczach, a raczej w uszach,
setek tysięcy zwykłych bywalców barów i kawiarenek, kierowców, robotników,
którzy zostali zmuszeni przez KGB do słuchania płynących z odbiorników
radiowych i telewizyjnych steków brudów, pomyj, przekleństw – zlewanych na
głowę jakiegoś tam Jana Ciechanowicza. Socjotechnika bezpieki sowieckiej (bądź
co bądź jednej z najskuteczniejszych na świecie obok wywiadu Izraela, Wielkiej
Brytanii i Watykanu) zawiodła. Wbrew zamierzeniom wykreowano mnie nie na
„wroga”, lecz na bohatera demokracji. Widocznie oficerowie KGB, wytrawni i
świetnie wykształceni specjaliści od moralnego i fizycznego zabijania ludzi,
utracili byli sen: na tamtym etapie przegrali. Przegrali przez swą nienawiść i
brak umiaru w bryzganiu jadem oszczerstw. Oczywiście, później wyciągnęli
wnioski ze swych błędów (tego zawsze uczyła ich Partia) i później dobili swego
„wroga nr 1” ,
ale wówczas! – Wówczas przegrali! Na skutek zajadłej kampanii oszczerstw stałem
się jednym z najbardziej szanowanych ludzi na Litwie, która przecież od dawna
miała dość sowieckiego terroru i sowieckiego chamstwa. Zbliżały się wybory do
Rady Najwyższej, czyli do parlamentu, ZSRR. Kilkadziesiąt zespołów pracy na
Wileńszczyźnie i w Wilnie wysunęło mą kandydaturę (wbrew naciskom agentów KGB i
sekretarzy KPZR) na deputata. To był skandal podobny do tego, choć oczywiście
na mniejszą skalę, co wysunięcie profesora A. Sacharowa, który nawiasem mówiąc
był nie tylko konstruktorem sowieckiej bomby wodorowej i szeregu innych
wynalazków w dziedzinie produkcji broni – za co dostał Pokojową Nagrodę
Nobla – na kandydata do parlamentu ZSRR. Różnica wszelako polegała także na
tym, że A. Sacharow cieszył się od 1985 roku ogromnym wsparciem i opieką ze
strony KGB, ja zaś tylko wyniosłą pogardą ze strony tej ze wszech miar godnej
szacunku instytucji.
Ale stało się. Skoro zaś zostałem kandydatem do
parlamentu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, musiałem opracować
swój program wyborczy – siłą rzeczy „radziecki” i „socjalistyczny”. Gdyby był
on inny – przynajmniej pod względem werbalnym – można było by mnie zniszczyć
natychmiast, choćby przez przejechanie autem na skrzyżowaniu ulic, jak to
uczyniono z wieloma dysydentami litewskimi w tamtym okresie. To rozumiałem. „Czerwony Sztandar” w dniu 15 marca
1989 opublikował „Platformę wyborczą kandydata na deputowanego ludowego ZSRR”
– tego wymagało prawo, można było stosować Druckverbot w stosunku do innych
tekstów niepożądanego autora, ale „platformę” drukować po prostu musiano. Tak
zjawił się mój w zasadzie ogólnie demokratyczny „Program pięciu „S” z wcięciem od redakcji:
„Jan
Ciechanowicz, docent Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, kandydat
nauk filozoficznych. Urodził się 2 lipca 1946 roku na Wileńszczyźnie, w
miasteczku Worniany rejonu ostrowieckiego obwodu grodzieńskiego BSRR. Po
ukończeniu szkoły średniej i służbie w wojsku zdobył, nie przerywając pracy,
wyższe wykształcenie pedagogiczne i polityczne. Pracował jako tłumacz,
nauczyciel, dziennikarz, naukowiec. Jest autorem dwóch książek z historii i
około 700 artykułów. Polak, żonaty, troje dzieci.
* * *
Nie mam jeszcze w
pełni „zaokrąglonej” koncepcji, gdyż podczas spotkań z ludźmi dochodzą
nowe myśli, sugestie, nakazy. Wstępnie jednak określiłem swój program, jako
koncepcję „pięciu „S”: socjalizm, samorządność, samofinansowanie,
sprawiedliwość, solidarność.
Socjalizm
oznacza, że trzeba szukać nowych form socjalizacji środków produkcji, gdyż
własność państwowa w swym dotychczasowym kształcie okazała się w wielu
przypadkach nieskuteczna w płaszczyźnie ekonomicznej i socjalnej. Stoję na
punkcie widzenia wszelako, że cofanie się do kapitalistycznych stosunków
produkcji byłoby dla nas bezsensowne i niecelowe. Wszelkie więc – nawet
najgłębsze i najbardziej dalekosiężne reformy – powinny być przeprowadzane na
podstawie fundamentalnych wartości socjalizmu, by nie powstały recydywy wyzysku
ludzi przez ludzi. A że takie niebezpieczeństwo jest realne, świadczy dosłowne
„zdzieranie skóry” z klientów przez niektóre spółdzielnie (tzw. kooperatywy)...
Samorządność
powinna stać się sposobem istnienia naszego społeczeństwa.
Republika, rejon,
apilinka, wieś, brygada – wszystko musi się rządzić samodzielnie, a więc w
sposób odpowiedzialny, poważny i dalekowzroczny. Powinna być wprowadzona
obieralność kierowników administracyjnych, politycznych, gospodarczych na
wszystkich szczeblach hierarchii społecznej (z wyjątkiem wojska, milicji,
organów bezpieczeństwa państwowego itp., gdzie rządzą inne prawa doboru kadr).
Nasi ludzie potrafią już odróżniać liderów rzeczywiście kompetentnych od
chałturszczyków, których do niedawna przywożono do zespołów pracy jak
przysłowiowych „kotów w worku”. Te „koty” nierzadko były tylko zawadą
w funkcjonowaniu zespołów. Trzeba wprowadzić otwartą, swobodną grę
zdrowych sił socjalnych
i jednostek, uruchomić mechanizmy pozytywnej selekcji społecznej, gdyż
dotychczas nierzadko w górę sztucznie windowano różnego rodzaju wazeliniarzy,
konformistów, służalców, karierowiczów, chytrusów i inny podobny element.
Ostatnio zaś na górę wynosi się często różnej maści krzykaczy, awanturników,
graczy politycznych, którym szalenie chce się dorwać do władzy i przywilejów.
Samorządność
pozwoli wykorzenić takie nasze schorzenia, jak łapownictwo, rozrost
biurokracji, mafijność i przekupstwo. Jednocześnie aparat państwowy
nieuchronnie będzie zatracał swój autarkiczny i totalitarny charakter. Gdy ludzie
sami będą wszystko wiedzieć, wszystko rozumieć i o wszystkim decydować, nigdy
nie wybiorą sobie na głowę „importowanego” głupca z nomenklatury, który zawalił
już pracę w innym miejscu; wybiorą spośród siebie najlepszego.
Mówiąc o
samofinansowaniu mam na myśli, że środki produkcji, a więc fabryki, środki
pracy, ziemia itd. powinny być przekazane w ręce samych wytwórców. To
automatycznie spowoduje „śmierć naturalną” ogromnej większości pasożytniczej warstwy
biurokratycznej. Kto nie potrafi samookupić się, będzie musiał się
samorozwiązać; dotyczy to w równym stopniu np. kołchozu, fabryki, instytucji
naukowo-badawczej czy redakcji jakiejś gazety. Oczywiście, rozmaite
organizacje, takie np. jak szkoły, przedszkola itp. będą dotowane, ale
zorganizowane pasożytnictwo społeczne musi być zlikwidowane. Same zespoły
powinny otrzymać prawo do decydowania o tym, co i jak mają produkować, jak żyć,
jak się rozwijać, jak wykorzystywać zarobione przez się fundusze pieniężne, jak
rozstrzygać swe problemy, w tym – mieszkaniowy, zarobkowy, żywnościowy.
Przecież to skandal, że w kraju, który jest potencjalnie najbogatszy na
świecie, czeka się na mieszkanie 10-30 lat i trzeba stać w kolejkach po
podstawowe dobra materialne. Hańbą też jest, że u nas jest tak wysoka
umieralność dzieci; system ochrony zdrowia musi być gruntownie naprawiony. A
dlaczego bogate zakłady nie mogłyby w tym uczestniczyć, budując dla siebie
apteki, przychodnie, laboratoria badawcze, szpitale; zatrudniając najlepszych
specjalistów?... Trzeba szukać nowych, nieprzetartych rozwiązań.
Sprawiedliwość –
to bardzo pojemne pojecie. Dlatego też ograniczmy się do kilku podstawowych
sformułowań. Otóż uważam, że państwo, jego organa, w tym też parlament, to jest
Rada Najwyższa ZSRR, powinny w dzisiejszych trudnych czasach otoczyć szczególną
opieką grupy ludności szczególnie bezbronne, a więc: dzieci, inwalidów,
starców, ludzi chorych. W ZSRR w ponad 900 domach dziecka żyje około miliona
sierot, często sierot przy żywych rodzicach. Trzeba iść w kierunku zwiększania
odpowiedzialności (moralnej, prawnej, ekonomicznej) rodziców za swoje dzieci,
podobnie jak wprowadzić niezawodne mechanizmy kontroli nad tym, by żadna matka, żaden
ojciec nie pozostały na starość lat bez opieki zarówno ze strony swych dzieci,
jak i ze strony społeczeństwa. Praw człowieka trzeba bronić od początku do
końca jego życia. Obrona praw człowieka jest sprawą w moim pojęciu
najważniejszą, jest osią, wokół której obraca się wszystko pozostałe. Otóż nie
wszyscy Polacy radzieccy zostali dotychczas oficjalnie zrehabilitowani od
czasów stalinowskich. Gdybym został obrany do Rady Najwyższej ZSRR, zwróciłbym
się z oficjalną interpelacją w tej sprawie do najwyższych władz kraju. Ci
ludzie i ich potomkowie powinni otrzymać prawo powrotu do miejsc wcześniejszego
zamieszkania oraz rekompensatę za nieprawnie zabrane im mienie. Prawo to
powinno przysługiwać także ludziom, którzy nie z własnej winy znaleźli się poza
granicami ZSRR, m.in. w Polsce i w Izraelu. Przecież z ich – niekiedy
tworzonego przez wiele pokoleń – dorobku korzystają dziś inni.
Dla nas, Polaków
radzieckich, muszą być zapewnione równe prawa. Konieczne jest odrodzenie
szkolnictwa wszystkich stopni, wydawanie ogólnozwiązkowego czasopisma
społeczno-kulturalnego, książek w języku polskim, założenie teatru zawodowego,
zagwarantowanie swobodnego przebiegu informacji (w tym za pośrednictwem
telewizji) w języku ojczystym. Trzeba też wreszcie wszystko otwarcie powiedzieć
o tragedii Katynia i Kuropatów.
Solidarność w
mojej platformie funkcjonuje jako podstawowa wartość moralno-polityczna. W
życiu prywatnym i publicznym należy kierować się właśnie zasadą solidarności,
pomocy, wzajemnej życzliwości. W kraju cywilizowanym, w środowisku ludzi
kulturalnych niedopuszczalne jest m.in. rozbijanie społeczeństwa według zasady
narodowościowej. Nic prócz oburzenia nie może wywołać np. modne dziś
w republice używanie terminu „migranci”, „goście” w stosunku do Rosjan
albo „tubylców”, „aborygenów” w stosunku do Polaków Wileńszczyzny. Używanie
podobnych określeń złe wystawia świadectwo kulturze to czyniących. Wielki Kraj
Rad jest wspólną Ojczyzną wszystkich obywateli, wszyscy jesteśmy u siebie w
domu w każdym zakątku naszego wielkiego socjalistycznego kraju. A więc
solidarność wszystkich obywateli, wszystkich ludzi pracy, niezależnie od
języka, narodowości, filozoficznych i religijnych poglądów – na fundamencie
patriotyzmu radzieckiego i ogólnozwiązkowych interesów państwowych –
stanowi moralną bazę naszego ustroju i życia.
Co się tyczy
języka, uważam, że w tym wielonarodowym kraju musi być zapewnione nie
uprzywilejowane położenie poszczególnych języków, lecz wolność
i równouprawnienie wszystkich. Nie jestem zwolennikiem w ogóle nadawania
statusu państwowego jakiemukolwiek z języków, ale skoro już na tę drogę
wkroczono, uważam, że obok państwowych języków republikańskich językowi
rosyjskiemu musi być zapewniony status ogólnozwiązkowego języka państwowego.
Dla języków zaś mniejszości nie mających własnych jednostek
polityczno-administracyjnych proponuję nadać status „miejscowych urzędowych”
lub „miejscowych oficjalnych”, z prawem używania ich – obok języków
państwowych – we wszystkich sferach życia publicznego, także w biurowości, na
terenach zwartego zamieszkania danej mniejszości etnicznej. Widocznie możliwe
są i inne drogi, ale cel musi być jeden: zagwarantowanie realnego
równouprawnienia i swobodnego używania wszystkich języków.
Co bym zrobił dla
naszej lokalnej społeczności, dla mieszkańców Wileńszczyzny, gdybym został
deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR? Trudno powiedzieć realnie, bo to zależy
też od wielu czynników zewnętrznych. Uważam jednak, że region nasz, potrzeby
jego mieszkańców od dziesięcioleci były zaniedbywane. Trzeba by więc było tu
zadbać o rozwój sieci dobrych dróg, funduszu mieszkaniowego; o elektryfikację i
gazyfikację małych wsi i chutorów; o stworzenie gęstej sieci aptek, przychodni
i szpitali, (obecnie umieralność dzieci w naszym regionie jest zatrważająco
wysoka), a także szkół i przedszkoli. Specjalnej troski wymagają nasze stare
cmentarze. Przez długie lata kierownictwo republiki „nie zauważało”
naszego istnienia, interesowało się tylko naszą wydajnością, z której korzystał
kto inny. Moi wyborcy postulują podczas spotkań autonomizację Wileńszczyzny, by
pozbyć się macoszej kurateli wileńskich biurokratów.
Samorządność i
samofinansowanie, powinny pozwolić nam na dynamiczny rozwój systemu oświaty i
kultury. Już w tym roku władze muszą zapewnić nam, Polakom, 8 proc. miejsc na
wyższych uczelniach: przez lata brano z nas podatki na te cele, a dzieci miały
trudności w dostaniu się na studia. Czas z tym skończyć! Trzeba widocznie na
bazie Wileńskiego Sowchozu – Technikum zwiększyć przygotowanie specjalistów
średniej kwalifikacji nie tylko dla rolnictwa, lecz też dla szkół, przedszkoli,
klubów, innych placówek oświatowo-kulturalnych. Trzeba wreszcie znaleźć papier
na to, by wydawać tu po polsku miesięcznik, książki... Marzyłoby mi się też
utworzenie regionalnego Uniwersytetu Mniejszości Narodowych w składzie pięciu
wydziałów: medycznego, pedagogicznego, rolniczego, technicznego i
humanistycznego.”
* * *
23 marca 1989 Jan Sienkiewicz opublikował obszerny
artykuł pt. „Historia dokumentalna pewnej nagonki”:
„Zastanawiam się,
co należy uznać za początek tej historii. Gdzie trzeba szukać przyczyn, które
zaowocowały takimi dramatycznymi skutkami?
Mówię o sprawie
Jana Ciechanowicza. Znany jest od lat dzięki licznym swoim publikacjom w prasie
republikańskiej, polskiej, przede wszystkim chyba zaś w „Czerwonym
Sztandarze”. Podejmował tematy, do których innym brakowało odwagi i umiejętności.
W latach całkiem jeszcze nie odległych podobna aktywność publicystyczna nie
mogła nie przysparzać autorowi problemów. Znany był zresztą również i z tego,
że każdemu problemowi stawiał czoła z otwartą przyłbicą, a kompromis nie
należał do najgłówniejszych jego zasad.
Dlaczego sprawa?
Zwyczajne zwolnienie z obowiązków prodziekana wcale nie największego wydziału
uczelni? A jednak sprawa, problem wybiegający daleko poza ramy przesunięć
kadrowych, osobistych doznań, a w skali republiki i nawet całego Związku
odbicie pewnych procesów społecznych, narodowych, rysujących się ostatnio
tendencji, postaw i dążeń.
By jednak samemu
nie ulec emocjom, postaram się jak najściślej przestrzegać chronologii, używać
jak najwięcej cytatów z przewertowanych akt, powstrzymać się od osobistych
dygresji i luźniejszych rozważań. Niech mówią fakty, niech głos zabiorą
uczestnicy wydarzeń.
Początkiem
formalnym było odbyte 12 listopada ub. r. zebranie założycielskiego koła SSKPL
w Maisziagalskim Domu Kultury, którego ściany po raz pierwszy miały okazję
słyszeć tylu naraz przemówień po polsku. Atmosfera na wypełnionej po brzegi sali odświętna.
Niestety, nie wszyscy jednakowo interpretują słowa o potrzebie odrodzenia
kultury, pielęgnacji mowy ojczystej, budzenia świadomości narodowej wszystkich
zamieszkujących republikę obywateli. Kilka osób na widowni odbiera całkiem
inaczej sam fakt zakładania koła, omawiany program jego działalności na rzecz
poprawy podwileńskiej polszczyzny, rozwijania polskiej kultury i szkolnictwa
w języku polskim, szuka w każdej wypowiedzi ukrytych sensów, nie wierząc
w najszczersze deklaracje, posądzając o zamiary i plany, których nikt nie
ma nawet w myślach.
Już nazajutrz
atmosfera w miejscowej szkole staje się napięta. Kilku nauczycieli Litwinów
jest oburzonych treścią przemówienia obecnego na zebraniu
J. Ciechanowicza. Sprawie zostaje nadany bieg. Po pewnym czasie w
„Sajudżio Żinios” (nr 55. 30.11.88) pojawia się „Ostry sygnał z Maisziagalskiej
Szkoły Średniej” opatrzony nagłówkiem „Zaczyna się...”. Z przytoczonych
kilkunastu cytatów z przemówień ani jeden nie jest zgodny z rzeczywistymi
wypowiedziami. Co więcej, każdy jest tak przekręcony, że jego treść staje się
obrażająca.
Konflikt w
zespole pedagogicznym przestaje być lokalny. Ingerują władze partyjne rejonu.
Na zebraniu partyjnym nauczycieli szkoły zapada uchwała: publikacja w
biuletynie Sajudisu absolutnie nie odpowiada rzeczywistości.
Mechanizm jednak
został już uruchomiony. Organizacja Sajudisu w Instytucie Pedagogicznym
stwierdza w swojej uchwale, że J. Ciechanowicz „wypacza fakty historii Litwy”,
„ma zdanie odmienne od wykwalifikowanych historyków, językoznawców w kwestiach
pochodzenia Polaków na Litwie”; a jego maisziagalskie przemówienie to
„działanie z premedytacją na szkodę stosunków przyjaźni miedzy Litwinami i
Polakami”. Uchwala kończy się pytaniem: czy J. Ciechanowicz może wobec tego
wszystkiego zostawać wykładowcą?
Z Kaunasu do KC
KP Litwy, ministra szkolnictwa i rektora uczelni, nie przebierając w
wyrażeniach, z kategorycznymi żądaniami zwraca się „emerytowana nauczycielka J.
Waitkiene z rodziną”. Postulat „jak najszybszej izolacji” J. Ciechanowicza
należy do najłagodniejszych.:. Wtóruje jej J. Powilonis, też z Kaunasu:
„albo wyrzucić z pracy, albo niech sam się wynosi”.
Kolejna salwa w
prasie. Tym razem I. Szimelionis w „Kalba Vilnius” (13.01.89). Bazując
wyłącznie na lekturze „Sajudżio Żinios” wzbogaca tekst o nowe treści. Republika
się dowiaduje, że gdziekolwiek stąpi J. Ciechanowicz, tam zaraz mają miejsce
nieledwie pogromy. Proszę, w Nemenczine uczniowie Polacy pobili kolegę Litwina!
Że rywalem pobitego nie był Polak, że stało się to o wiele wcześniej, a
odpowiednie organa skrupulatnie zbadawszy sprawę nie dopatrzyły się w niej
konfliktu na tle narodowościowym – to jest mniej ważne. Informacja już poszła.
Prócz
Ciechanowicza padają dalsze nazwiska Polaków. Powinni to chyba potraktować jako
ostrzeżenie, że jeśli nadal będą prowadzić swoją działalność społeczną, może
przyjść i na nich kolej.
Jest reakcja i ze
strony przeciwnej. Pisze dziesiątki listów, zwraca się osobiście do różnych
instancji żądając sprostowania, prosząc o zezwolenie na wyjaśnienie sprawy J.
Ciechanowicza. Protestują nauczyciele. O tym, kto się z kim bił, kiedy i o co,
piszą ludzie z Nemenczine. Nie ma jednak na te listy miejsca na łamach
gazetowych, a odnośne organa nie widzą powodu do ingerencji...
A tymczasem
pierścień nagonki się zacisnął. Strzelcy stanęli na linii ognia. I to strzelcy
doborowi. Prawo oddania strzału otrzymuje „do głębi serca oburzony
i boleśnie dotknięty” profesor A. Griszka – „doktor nauk filozoficznych,
zasłużony wykładowca LSRR, weteran wojny i pracy, emeryt personalny rangi
republikańskiej” – regalia mówią same za siebie. Oburzyły go „złośliwe wypady,
nie kończące się przemówienia J. Ciechanowicza, w których ubliża on narodowi
litewskiemu, obraża jego język, odmawia mu jego kultury i tradycji, przekręca
historię, wykazuje brak szacunku do cenionych mężów nauki, działaczy
społecznych”... Trudno określić, ile jest w proteście osobistych uprzedzeń i
animozji, cały jednak materiał faktologiczny został wzięty ze wspomnianych
wyżej publikacji. Tym razem, prócz dosadnych komentarzy autora, organ WPIP
„Tarybinis Pedagogas” zamieszcza również konkretne żądania zasłużonego
profesora: „zwolnić I. Tichonowicza z obowiązków prodziekana jako
skompromitowanego i niegodnego miana pracownika Instytutu”.
Protest został
omówiony na posiedzeniu katedry filozofii, na której wykładają
i A. Griszka i J. Ciechanowicz. Warto tu przypomnieć, że całkiem
niedawno katedra, wybierając J. Ciechanowicza na docenta, uznała, iż jego
„odczyty i zajęcia seminaryjne są problemowe, głębokie pod względem
teoretycznym, przemyślane metodycznie, logiczne. Pomyślnie łączy on w nich
teorię z praktyką, zachęca studentów do roztrząsania problemów, doskonalenia
społeczeństwa socjalistycznego, aktualnych wydarzeń. (...) Wiele pracuje ze
studentami w czasie pozawykładowym, podnosząc przez to poziom kultury
filozoficznej i humanitarnej przyszłych nauczycieli”.
Tym razem katedra
„potępia siejące niezgodę między narodami wystąpienia J. Ciechanowicza,
jego przemówienia i dezinformacje na temat prasy, organizacji naukowych i
społecznych”. Katedra „uważa, iż J. Ciechanowicz mógłby bardziej się przyczynić
do zaszczepiania uczuć przyjaźni Polaków na Litwie do Litwy i Litwinów”.
Proponuje mu wypowiedzieć się na te tematy „nie tylko w prasie, ale i w
poważnej dyskusji, którą można by urządzić w WPIP”.
Do tego jednak
nie dochodzi. Zebranie partyjne komunistów instytutu, na którym mieli oni
omówić propozycje dla KC KP Litwy w dziedzinie doskonalenia stosunków międzynarodowościowych,
trzy czwarte czasu obrad zużywa na potępienie działalności społecznej J.
Ciechanowicza postulując wyrzucenie go z pracy, postawienie przed sądem,
wydalenie z Litwy itp.
Wydany w tym
czasie tygodnik „Gimtasis Krasztas” powiela „Protest” profesora A. Griszki w
wielusettysięcznym nakładzie: niech i Zachód się dowie, co się tu u nas dzieje.
Zostawmy jednak
na pewien czas działalność społeczną i zajmijmy się nieco obowiązkami
służbowymi prodziekana J. Ciechanowicza. Mianowany na to stanowisko w czerwcu
ubiegłego roku, dzielił się ambitnymi planami reform i innowacji na
polonistyce. Uważał za rzecz haniebną, iż przez cały okres swojego istnienia
wydział nie dochował się ani jednego naukowca, ubolewał nad bardzo przeciętnym
poziomem wykształcenia, a nieraz i ubogą kulturą językową polonistów. Miał
zamiar rozszerzyć wydział liczbowo i geograficznie poprzez rekrutację
maturzystów z Białorusi i Ukrainy, dokąd udaliby się po studiach niosąc rodakom
wiedzę języka ojczystego. Był pełen energii i woli działania. Przebudowa
zdawała się otwierać wspaniałe perspektywy, dawać rozległe pole do popisu,
miała mu sprzyjać w jego poczynaniach. Zabrał się do roboty ostro. Zawsze
wymagający i bezlitosny wobec siebie, postawił wysokie wymagania również
studentom i wykładowcom – w jak najlepszej wierze. Cel miał przed sobą
szczytny. Czy jednak drogę obrał właściwą? Czy nie za szybko chciał mieć
efekty? Czy aby nie zabrakło mu czasem cierpliwości i zdolności dyplomatycznych?
Czy potrafił ocenić warunki, w jakich przyjdzie mu działać, i dostosować do
nich metody? W każdym razie, zanim potrafił sobie pozyskać współmyślicieli, już
miał gotową opozycję. A kiedy się robi robotę, zwłaszcza coś
nowego, pilny obserwator zawsze potrafi dostrzec potknięcia i wytknąć
błędy.
Na biurku rektora
legły prawie jednocześnie trzy pisma. Dziekan informował, że prodziekan J.
Ciechanowicz „przedłożył na posiedzeniu Rady Wydziału 12 punktów programu
dotyczącego pracy wykładowczej. Do realnego wykonania było tylko dwa. Dziesięć
nie podlegało kompetencji wydziału”. (Były to wspomniane propozycje dotyczące
perspektyw polonistyki – J. S.). Wniosek dziekana był zaskakujący: „Wszystko to
wskazuje, że J. Ciechanowicz nie zna realnej sytuacji nauczania na wydziale i w
ten sposób nie posiada wymaganych kompetencji”.
Treść drugiego
pisma, od prorektora J. Banysa, była następująca: „Informuję, że prodziekan J.
Ciechanowicz nie zajmuje się procesem nauczania, jego organizacją. Nie
sporządza rozkładów, nie układa planów nauczania, nie kontroluje jego procesu.
Wszystkim tym się zajmuje tylko kierowniczka katedry st. wykładowca
M. Niedźwiecka”. Trzeci raport (M. Lemberg, sekretarza wydziałowej
organizacji KPZR) dziwnym zbiegiem okoliczności brzmi bardzo podobnie: „Prodziekan J. Ciechanowicz
nie wykonuje swoich bezpośrednich obowiązków. Wszystkie obowiązki prodziekana
praktycznie wykonuje kierowniczka katedry M. Niedźwiecka. Stosunki J.
Ciechanowicza z zespołem są bardzo złożone. W takich warunkach pracować jest
trudno”.
W tym wypadku
władze uczelniane wykazały całkowite zrozumienie dla poruszonych problemów i
pośpieszyły z natychmiastową pomocą. Bez zastosowania jakichkolwiek środków
zapobiegawczych, bez jednego upomnienia, bez jednej chociażby uprzedniej nagany
J. Ciechanowicz kategorycznym rozkazem rektora „zostaje zwolniony z obowiązków
prodziekana za to, iż z własnej woli przestał się tymi obowiązkami zajmować”.
Oczywiście, poza kurtyną zostaje działalność społeczna, podobnie jak przemilcza
się o nacisku, jaki był wywierany i na rektorat, i na organizację partyjną
uczelni. To pozostało za kadrem.
Nie chcę
komentować podobnego trybu postępowania od strony prawnej, natomiast śmiem
twierdzić, że powszechnie przyjęty jest pewien wstępny okres adaptacji na
każdym stanowisku, a zwłaszcza kierowniczym, kiedy pracownik się oswaja z
nowymi obowiązkami, wypracowuje i zaczyna realizować własne koncepcje.
Wyrozumiałość i tolerancja ze strony przełożonych jest tu jak najbardziej
pożądana. I choć w uzasadnieniu nie wspomniano wprost o politycznym aspekcie
sprawy, jest tu on obecny w sposób jak najbardziej oczywisty.
I znowu
działalność społeczna. Po długotrwałych zabiegach została powołana wspólna
kompetentna komisja Ministerstwa Szkolnictwa republiki i WPIP. Członkowie
komisji w obecności samego ministra przesłuchali nagranie wystąpienia
J. Ciechanowicza na zebraniu w Maisziagalskim DK i uznali, że nie ma tam
ani jednej wypowiedzi
godzącej w honor Litwinów, obrażającej ich uczucia narodowe! Tym samym za
bezpodstawne uznane zostały wszystkie oskarżycielskie publikacje, listy
i uchwały, jedna surowsza i absurdalniejsza od drugiej! Wystarczyło tylko
rzecz potraktować bez uprzedzeń, obiektywnie. Mechanizm jednak już się
przekręcił, cel został osiągnięty, fakty się dokonały. Protesty studentów?
Listy do gazet? Nowy wybuch emocji? Studenci wnet się uspokoją, bo mają wszak
jeszcze przed sobą lata studiów i nie opłaca się im narażać. Na listy redakcje
odpowiedzą listami – albo i nie. Emocje pomału wygasną. Minie jakiś czas i
można będzie sobie pozwolić na rozpisanie na katedrze specjalnego konkursu na
objęcie obowiązków docenta. Kto zaręczy, że J. Ciechanowicz okaże się lepszy od
konkurenta? Ale to już sfera przypuszczeń. Oby się nie sprawdziły.
A zakończyć by
należało czymś krzepiącym. Tylko czym? Oszczędźmy może na razie sobie nawzajem
pustych słów złudnej nadziei. Zaczekajmy, aż te nadzieje same się zaczną w
życiu spełniać. Dojrzewajmy, dorastajmy wszyscy do pełnego zrozumienia hasła
„Za wolność naszą i waszą”, uczmy się cierpliwie wzajemnego szacunku,
tolerancji, kultury, bo bardzo nam tego dziś brakuje. I przecież tak potrzebna
jest konsolidacja naszego społeczeństwa.
Jan Sienkiewicz”
Redakcja od siebie dodała:
„Tymczasem
kampania przeciwko J. Ciechanowiczowi trwa. Świadczy o tym, na przykład,
ostatni (12) numer biuletynu programów RTV „Kalba Vilnius”. Ciekawe, kto jest
rzeczywistym inspiratorem i dyrygentem całej tej akcji? Cui prodest? Komu to
potrzebne?”
* * *
5 kwietnia 1989 roku „Czerwony Sztandar” przeprowadził ze mną wywiad, który też został
opublikowany pt. „Na ostatniej prostej”.
Rozmowa z
kandydatem na deputowanego ludowego ZSRR w Wileńskim Październikowym
Terytorialnym Okręgu Wyborczym nr 686 doc. WPIP Janem Ciechanowiczem.
– A więc na
wstępie proszę przyjąć gratulacje w imieniu zespołu redakcji oraz Czytelników
jako byłemu długoletniemu pracownikowi „Czerwonego Sztandaru” i obecnemu
współautorowi dziennika z okazji osiągniętego sukcesu. Jesteście jednym z 16
kandydatów w Litwie, którzy dobrnęli do drugiej tury głosowania. A jak
właściwie sami oceniacie to – jako sukces, czy też przegraną?
– Za gratulacje
dziękuję, chociaż nie odbieram całej tej sprawy w kategoriach osobistej
ambicji, czy nawet moich osobistych dążeń. Po prostu wyborcy, których duża
część jest m.in. Czytelnikami „Czerwonego Sztandaru” nie skorzystali z szansy.
Dla mnie osobiście nie było to ani zwycięstwo, ani porażka. Ani więc się
cieszyłem, ani
martwiłem z powodu, że muszę „bić się” w drugiej rundzie o miejsce
w parlamencie radzieckim. Sytuacja w naszym okręgu jest zresztą nietypowa,
ponieważ prawie we wszystkich innych bezwzględnie górą byli ludzie popierani
przez Litewski Ruch na rzecz Przebudowy. Dla nich więc, być może, wynik
głosowania jest zaskoczeniem. ... Dla mnie zaś zaskoczeniem są dwa fakty: że
mnie w ogóle 17 zespołów pracy wysunęło jako kandydata na deputowanego, i, że
zachowuję realną szansę na zostanie członkiem parlamentu ogólnokrajowego...
Mimo iż byłem kandydatem niezależnym, którego nie popierała żadna formalna czy
nieformalna organizacja lub siła...
– Jak minął dzień
26 marca br. dla Was osobiście i Waszej rodziny?
– Był to dla nas,
jak zwykle, uroczysty dzień Wielkanocny, który tradycyjnie spędziliśmy wszyscy
razem w gronie rodzinnym, nacechowany radością z powodu tego, że na kilka dni
wróciła z Poznania moja 18-letnia córka Krystyna, która jest studentką
pierwszego roku na tamtejszej Akademii Medycznej. Z samego rana udaliśmy się we
trójkę do urn wyborczych, a potem byliśmy w domu, spędzając czas na „cichej
rodaków rozmowie...” Gdyśmy zahaczali o sytuację wyborczą w okręgu 686, gdzie
byłem jednym z siedmiu kandydatów, zgadzaliśmy się jednomyślnie co do tego, że
dobrze by było, gdyby zapadła ostateczna decyzja, gdyż ponad miesiąc „walki
politycznej” wyniszczył nas wszystkich. Cóż, los chciał, że stało się inaczej,
i ponownie 9 kwietnia pójdę w zapasy z Wirgilijusem Czepaitisem, członkiem
ścisłego kierownictwa Sajudisu, który, podobnie jak ja, zebrał nieco ponad 30
procent głosów w turze pierwszej...
– Co możecie
powiedzieć o przebiegu obecnej kampanii wyborczej?
– Przebieg
kampanii wyborczej był i pozostaje dla mnie nie lada przeżyciem. Już w
pierwszej jej fazie zadano mi druzgocący cios w miejscu pracy, zostałem
zdegradowany służbowo. Oczerniono mnie w gazecie „Tarybinis Pedagogas”.
...Aktywiści organizacji „Vilnija” i inne pozbawione skrupułów osoby rozpętały
bezwzględną nagonkę na mnie w prasie (kilkanaście wystąpień w ośmiu pismach!),
w akcji ulotkowo-plakatowej, w propagandzie ustnej. Zahaczyły o mnie też radio
i telewizja. Ostatnio tak się przyzwyczaiłem do niewybrednych kłamstw o
mnie, że już niczemu się nie dziwię. Wdzięczny jestem gazetom „Prawda”,
„Sowietskaja Litwa” i „Czerwony Sztandar”, które w miarę możności podały
mi rękę i uratowały przed zupełnym prawie osamotnieniem moralnym. Mocy jednak
dodawała świadomość, że setki tysięcy mieszkańców Wileńszczyzny są moimi
przyjaciółmi, a ja bronię ich interesów i racji... Nie mogę nadziwić się z tęgo
powodu, jak bezwzględni, niekulturalni, wręcz dzicy potrafią być niektórzy
ludzie w zwalczaniu tych, którzy się z nimi nie zgadzają. Jestem
pesymistą, dochodzę do wniosku, że przy takim poziomie kultury politycznej i ogólnej
trudno jest u nas o pluralizm. Czasem się obawiam, aby miejsce wcześniejszego
dyktatu nie zajął kolejny dyktat. Taka jest, niestety, mentalność naszego
społeczeństwa jako całości. Chciałbym się zresztą co do tego mylić, ale czuję,
że te obawy są uzasadnione. Nasza psychologia zbiorowa jest głęboko autorytarna
i nietolerancyjna, a z takiej struktury psychicznej wyrastają odpowiednie do
niej – totalitarne – struktury państwowo-ustrojowe.
– Czy mieliście
wspólne spotkania wszystkich kandydatów z tego okręgu z wyborcami? Jak
zachowywali się wasi rywale wobec was?
– Mieliśmy kilka
wspólnych spotkań z wyborcami jako kandydaci. W stosunku do siebie nawzajem
zachowywaliśmy się nader poprawnie, z publicznością natomiast miewaliśmy nieraz
ostrą przeprawę. Dla mnie osobiście było nie lada zaskoczeniem, że tak mało
głosów padło na znakomitego intelektualistę, prezydenta Akademii Nauk Litewskiej
SRR Jurasa Pożełę. Jest on, podobnie jak Oktiabr Burdenko, dyrektor generalny
Wileńskiego Zjednoczenia Produkcyjnego im. 60-lecia Października, człowiekiem
wielkiej mądrości i prawego serca. Gdyby do drugiej tury przeszedł ktoś z nich,
najprawdopodobniej zrzekłbym się swych głosów na ich korzyść... To, że nie zostali wybrani,
świadczy o dużym rozchwianiu nastrojów, o rozhuśtaniu emocji, co prowadzi do
tego, że preferuje się ludzi może nie tyle doświadczonych i dojrzałych
politycznie, ile „bojowników”. To jest zaś smutne i też nastraja nieco
pesymistycznie, jeśli chodzi o perspektywy...
– Uchylając rąbka
tajemnicy chcę poinformować, że opublikowany w naszej gazecie Wasz program
„Pięciu S” omal że nie znalazł się na tablicy honorowej redakcji jako jedna z
najlepszych publikacji tygodnia (zadecydowaliśmy programy wyborcze nie poddawać
ocenie pod względem kunsztu dziennikarskiego). A jak był on przyjmowany przez
wyborców podczas spotkań? Czy coś sprecyzowaliście w nim w ciągu tego czasu?
– Bardzo mi miło,
że byli koledzy z „Czerwonego Sztandaru” tak życzliwie potraktowali mój ostatni
tekst. Podczas spotkań z wyborcami również niejednokrotnie przedstawiałem swe
poglądy na różne zagadnienia i problemy życia społecznego. Muszę powiedzieć, że
do najczęstszych postulatów należały: a) ochrona narodowościowo-kulturalnych i
socjalnych praw mieszkańców Wileńszczyzny; b) utworzenie polskiego
uniwersytetu w ZSRR; c) wydawanie książek i czasopism w języku polskim dla
Polaków radzieckich; d) żądanie wprowadzenia 8-procentowego numerus clausus dla
młodzieży polskiego pochodzenia na wyższych uczelniach Litwy; e) przyjęcie
ustawy o mniejszościach narodowych w ZSRR i o stosunkach narodowościowych; f)
wzmożenie prawnej ochrony kobiet przed nadmiernym ich wyzyskiem w produkcji; g)
prawo wierzących rodziców wychowywać własne dzieci zgodnie ze swymi
przekonaniami itp. Te i wiele innych postulatów będę musiał wziąć pod uwagę,
jeśli zostanę obrany na deputowanego ludowego ZSRR.
– Jak oceniacie
program wyborczy swojego rywala?
– Uważam, że nie
powinienem oceniać publicznie programu mego rywala. Jest to program o innym
ukierunkowaniu niż mój, ale każdy ma prawo do posiadania i nieskrępowanego
głoszenia swych własnych poglądów. Szanuję to prawo także w stosunku do
sekretarza Rady Sejmu Sajudisu, tłumacza Wirgilijusa Czepaitisa.
– Walka wyborcza
– to nie tylko dobry program wyborczy, czyli strategia, ale też taktyka. Jaką
obraliście? Czy się sprawdziła?
– Przystępując do
rywalizacji wyborczej nie miałem ani jakiejkolwiek strategii, ani żadnej taktyki.
Po prostu szedłem do ludzi i mówiłem im to, co myślałem, to, co uważałem za
prawdę... Na nic nie liczyłem, niczego nie przewidywałem. Ta prostota,
otwartość i szczerość budziły największą sympatię w ludziach nieuprzedzonych,
podobnie jak najostrzejszą wściekłość tych, którzy zdążyli paść ofiarą
prowadzonej na szeroką skalę agitacji przeciwko mnie.
– Co Wam osobiście jako
człowiekowi i obywatelowi już dał udział w kampanii wyborczej?
– Nie wiem, co mi
dał udział w kampanii wyborczej, ale wiem, że z pewnością zabrał dobrych kilka
lat życia. To, oczywiście, dla żartu, a jeśli poważnie, to zrozumiałem kilka
fundamentalnych prawd. Oto parę z nich: 1. Zawsze trzeba pozostawać sobą; 2.
Uczciwość i godność są największym skarbem, jaki człowiek posiada; 3. Nic nie
wzbudza takiej miłości, ale i takiej nienawiści, jak prawda; 4. Kto unika
walki, unika też zwycięstw; „żyć, znaczy walczyć”, jak pisał myśliciel rzymski
Seneka...
– Czy mieliście
urlop przedwyborczy? Jak się układają Wasze stosunki w pracy?
– Zgodnie z
obowiązującym ustawodawstwem skorzystałem z prawa wzięcia miesięcznego urlopu.
Do pracy już przystąpiłem. Jak się ułożą dalsze stosunki, trudno mi powiedzieć.
Wiem, że nadal prowadzona jest przeciwko mnie kampania ulotkowa; nadal jacyś
ludzie zbierają o mnie „informację” w miejscach dawnego zatrudnienia, widocznie
gromadzą na mnie tzw. „kompromat” – „kompromitujący materiał”. Chciałbym
wiedzieć, jakie oficjalne instytucje te osoby do podobnych akcji upoważniły.
Nieraz też spotkałem się z niewiarygodnym wręcz wypaczaniem tego, co
powiedziałem w rozmowach z wyborcami. Przy tym wypaczenia owe są tak prymitywne
i tak złośliwe, że człowieka rozpacz ogarnia z powodu tego, iż ma tak głupich
wrogów... Nie zdziwię się więc, jeśli prasa ponownie strzeli do mnie z grubej
rury, a moją kampanię przedwyborczą ogłosi się za „działalność antypaństwową”.
Nadal mogę w pracy oczekiwać „niespodzianek”, przecież tam nadal prym wiodą
osobnicy, którzy nieprawnie mnie zwolnili z posady prodziekana polonistyki,
którzy pisali na mnie tzw. „raporty” itp. A tacy ludzie, jak już komu zło
czynią, to nigdy mu tego przebaczyć nie mogą... Jest to zresztą prawo
psychologiczne o szerszymi zasięgu: wyświadczywszy komuś zło, długo jeszcze na
nim się mścimy za naszą podłość...
– Na rzecz kandydatów
popieranych przez Litewski Ruch na Rzecz Socjalistycznej Przebudowy „Sajudis” wykorzystano
szeroki arsenał środków agitacyjnych: spisy, plakaty, prospekty, ulotki
agitacyjne, jaskrawo ozdobione samochody, no i odwiedzanie wyborców przez
agitatorów. Jaką mieliście reklamę?
– Uważam, że
miałem jaką taką reklamę, chociaż nie da się jej w żaden sposób porównać z tą,
jaką miał i ma mój główny rywal, a także inni kandydaci. Radio Litewskie
zaprosiło mnie, bym dwukrotnie (w języku rosyjskim i polskim) wystąpił przez
pięć minut na antenie, co z przyjemnością uczyniłem. „Czerwony Sztandar”
opublikował mój program przedwyborczy. A Socjalistyczny Ruch na rzecz
Przebudowy „Jedność” dwukrotnie zaprosił mnie do wypowiedzenia się na swych
mityngach, co zresztą stało się powodem twierdzeń, że należę do grona
kierowniczego tej organizacji, podczas gdy w rzeczywistości nie jestem nawet
jej szeregowym członkiem. Gdyby mnie do wystąpienia na swych zgromadzeniach
zaprosił Sajudis, chętnie bym z tej oferty skorzystał, by wyłuszczyć przed nimi
swe prawdziwe
poglądy.
Jasne, że z faktu
mego wystąpienia na tym czy innym forum wcale nie wynikałaby moja organizacyjna
przynależność do tej czy innej siły politycznej. Odbyłem osobiście około 30
spotkań z wyborcami i chyba to było najskuteczniejszą „reklamą” moich idei oraz
mojej postawy życiowej i politycznej.
Największą
reklamę w pierwszej rundzie wyborów zrobiły mi wszelako oszczercze publikacje w
prasie litewskojęzycznej, uczyniły one mnie szczególnie popularnym wśród
mniejszości narodowych Litwy, których interesy właśnie bym chciał
reprezentować, za co też poniosłem niemałe „konsekwencje”...
– Część Waszych
wyborców w przeddzień głosowania otrzymała ulotkę, która się rozpoczynała od
słów: „Jan Ciechanowicz czy Iwan Tichonowicz? Dwa imiona – dwa
oblicza!..". Co możecie powiedzieć odnośnie do swojego nazwiska jak też
narodowości?
– Co do „metod”
walki przedwyborczej, to chyba zarówno ta ulotka, jak też mnóstwo wypadów
przeciwko mnie w środkach masowego przekazu świadczą o tym, że naszemu
społeczeństwu jednak brakuje kultury politycznej dyskusji. Jeżeli chodzi o moje
prawdziwe nazwisko, imię i narodowość, to niestety w moich dokumentach jak i w
dokumentach wielu Polaków zniekształcono je. Nie jest tajemnicą, że po wojnie
na Białorusi nie tylko zniekształcano nazwiska i imiona Polaków, lecz też
często bez ich zgody zmieniano narodowość. Wszystkie zainteresowane osoby
zapewniam, że jestem Polakiem, a więc, jak na razie, jedynym kandydatem na
deputowanego ludowego ZSRR narodowości polskiej od Litewskiej SRR. Procentowo
wobec składu narodowościowego naszej republiki Polaków Litwy na zjeździe
deputowanych ludowych ZSRR musiałyby reprezentować przynajmniej trzy osoby. Ale
cóż, jak się mówi, demokracja jest demokracją.
– Czego
życzylibyście swoim wyborcom, a i... rywalowi?
– I wyborcom i
wybranemu (gdyby nim został także mój rywal) wypada zawsze życzyć, by nie
zapominali o sobie nawzajem i pamiętali, że los ich jest wzajemnie jak
najściślej powiązany.
– Dziękuję za
rozmowę i życzę powodzenia.
Rozmawiał
Robert Piotrowski”
Na marginesie
dodajmy, że „Robert Piotrowski” to pseudonim Zbigniewa Balcewicza, który
wówczas jeszcze trochę wahał się między przyzwoitością a naciskami
przełożonych z bezpieki.
* * *
Gazeta rejonu
wileńskiego „Przyjaźń” (ukazująca się
do dziś pod tą nazwą) 15.04.1989 opublikowała następujący tekst:
„Wybory deputowanych Ludowych ZSRR
Mandat zaufania – u J. Ciechanowicza
Po raz pierwszy w ciągu wielu lat nie wyjeżdżałem
do dzielnic wyborczych. Zatrzymałem się w sztabie do przeprowadzenia wyborów,
gdzie dyżurowali odpowiedzialni pracownicy komitetu rejonowego partii i RKW.
Bez przerwy rozlegały się dzwonki telefoniczne w
kilku gabinetach, w ustalonym czasie meldowano o wynikach głosowania, zadawano
różne pytania, powstające w komisjach dzielnicowych. Interesowano się
wyborami „z góry”. Ktoś zakomunikował do KC KP Litwy, że w nemeskiej i
awiżeńskiej apilinkach czekają w domu chorzy wyborcy, lecz do nich nie
skierowują urn do głosowania. Trwa wyjaśnienie, które kończy się tym, że „sygnał”
okazał się mylny. Z Salininkai telefonują, że z „waszej kompanii” (polskiego
stowarzyszenia) wtrącają się do pracy dzielnicowej komisji, której
przewodniczący następnie według interpelacji dyżurnego sztabu odrzuca fałszywy
„komunikat”. Na równi z tym jak nigdy wcześniej w wielu dzielnicach wyborczych
przedstawiciele nieformalnych organizacji rzeczywiście destabilizowali sytuację
podczas głosowania. I nie tylko swym zarozumiałym zachowaniem się, lecz i
nadmierną liczebnością. Zarejestrowano od polskiego stowarzyszenia 181, od
„Sajudisu” – 258 pełnomocnych kontrolerów. Ogólnej ich liczebności całkowicie
nawet nie uwzględniono. Prawnie wybrane przez naród dzielnicowe komisje
wyborcze wymuszone były w ciągu całego napiętego dnia odbijać się od psychicznej
presji nikomu nie znanych „stróżów porządku”, przybyłych przeważnie z miasta.
Słowem, należy przewidzieć dla takich ściśle określony skład i reglament.
Ciekawe, że nikt nie wspomina o obecności w dzielnicach wyborczych
„obserwatorów” z organizacji związkowych i komsomolskich.
...Do godziny 17 w rejonie przegłosowało 67 proc.
wyborców, a ogółem – 80,7 proc. Świadczy to o wysokiej aktywności politycznej
wyborców. W poszczególnych dzielnicach wyborczych ona znacznie wzrosła, czego
nie powiesz, na przykład, o Skaidiszkes, gdzie kierownicy, znajdujący się
tu RKZ robót wykończarskich stali na uboczu od trosk przedwyborczych. Nie
zaopatrzyli nawet w transport dzielnicy wyborczej. Lecz podobnego rodzaju
wypadek był chyba jedyny.
Ogółem zaś znacznie wzrósł poziom organizacyjny
kampanii wyborczej, znacznie zmniejszyła się w porównaniu z dniem 26 marca
ilość kartek wyborczych, uznanych za nieważne (475). W głosowaniu udział wzięło
52683 wyborców rejonu. W tym na W. Czepaitisa głosowało 8749, przeciwko –
43465 wyborców, odpowiednio na J. Ciechanowicza 43056 i przeciwko 9158
wyborców.
Przeważającą większością głosów wyborców okręgu Nr
686 na deputowanego ludowego ZSRR został wybrany Jan Ciechanowicz, docent katedry filozofii Wileńskiego
Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Zawdzięczając woli wyborców mandat
zaufania będzie się znajdował w pewnych rękach godnego i wiernego przedstawiciela narodu wileńskiego regionu
Litwy, to jeszcze jedno wymowne zwycięstwo bloku partyjnego i twórczego
programu KPZR.
F. Gołodowicz”
Dziwna to była
ocena w ustach partyjnego publicysty, który nieraz mnie na łamach mediów
komunistycznych krytykował. Ale wynik wyborów był kolejną porażką bandziorów z
KGB, choć nie ich klęską. W końcu przecież i tak musieli wygrać.I wygrali.
Choć przez chwilę się wydawało, że sytuacja im się z rąk wymyka.
* * *
W kwietniu 1989
szereg gazet na Litwie zamieściło „wymianę zdań” na pewien aktualny temat.
Podajemy ten dwugłos w tłumaczeniu na język polski:
„Jeden
temat – dwa zdania
List do
redakcji
„Czy brak
sumienia?”
21 kwietnia 1989
r. gazeta „Vakarines Naujenos” opublikowała list E. Skritulskasa „Brak
tolerancji”, zawierający kilka poważnych niedokładności.
1. Polska nie
wysiedlała w trybie przymusowym z odzyskanych Ziem Zachodnich Niemców,
większość Niemców opuściła te ziemie jeszcze za Hitlera w związku ze zbliżaniem
się Armii Radzieckiej. Po zakończeniu działań wojennych repatriacją Niemców
zajmowała się specjalna komisja sojusznicza, której pomagały na jej żądanie
lokalne władze polskie.
2. Zdanie E.
Skritulskasa „Dzisiaj dziwne jest, że część Polaków nie ceni iż przy
rozstrzyganiu po wojnie problemów narodowych z nimi nie postąpiono tak, jak
z Niemcami w ich ojczyźnie” – jest sformułowaniem nawet przy obecnym
poziomie naszej kultury nadzwyczaj cynicznym i niesłusznym. A oto dlaczego.
Polacy w ciągu sześciu lat walczyli z hitleryzmem na wszystkich frontach
drugiej wojny światowej. Na tych frontach poległo 640 tysięcy żołnierzy i
oficerów polskich, którzy w sumie unieszkodliwili przeszło 1 mln faszystów niemieckich.
Pod względem wkładu do rozgromienia Trzeciej Rzeszy Polska stała na czwartym
miejscu po ZSRR, Wielkiej Brytanii i USA, ale przed Francją. Polacy byli
jedynym w Europie narodem, który nie dał Hitlerowi ani jednego zbrojnego
oddziału.
l oto nie bacząc
na to dokładnie połowę terytorium Polski przedwojennej Stalin przyłączył do
ZSRR, chociaż na tym terytorium (zwłaszcza w zachodniej jego części) Polacy
stanowili większość ludności. Aby przestali stanowić większość, Stalin
zlikwidował i deportował stąd około 2 mln Polaków oprócz przeszło 6 mln
zabitych przez hitlerowców.
3. Ziemie
Zachodnie Polski, utracone przez nią głównie w XVIII wieku, powinny były wrócić
do niej chociażby ze względu na ogromne straty ludzkie i materialne, jakie wyrządziły
Polsce Niemcy. Porównywać stosunek Polaków do Litwy ze stosunkiem Niemców do
Polski jest po prostu amoralnie i bezsensownie, bowiem Polacy nie mordowali
milionów Litwinów jak Niemcy Polaków; Polska nie stosowała ludobójstwa w
stosunku do Litwy, przeciwnie, to faszyści litewscy pomagali Niemcom likwidować
miejscową ludność polską. Według dostępnych danych antyfaszyści polscy podczas
okupacji w sumie unieszkodliwili nie więcej niż 1 tysiąc Litwinów-faszystów,
którzy pełnili służbę w hitlerowskich oddziałach pacyfikacyjnych, hitlerowcy
zaś litewscy zamordowali wielokrotnie więcej cywilnej ludności polskiej
i żydowskiej.
Powojenne
represje stalinowskie były w stosunku do Polaków zamieszkałych w ZSRR
znacznie bardziej krwawe niż nawet wobec Litwinów.
I dzisiaj jest
rzeczą okrutną i niekulturalną obrażać Polaków litewskich, jak to czyni E.
Skritulskas. Polacy są lojalnymi obywatelami Litewskiej SRR, zatrudnionymi
prawie bez wyjątku w sferze produkcji materialnej. Rzetelnie pracują dla dobra
Litwy. Polacy nigdy nie będą separatystami w stosunku do Litwy. Teraz nie jest
rok 1942 i szantażem i groźbami oraz fałszowaniem faktów nikt nikogo nie
zastraszy. I nie trzeba siać waśni, lecz starać się zespolić obywateli
niezależnie od ich narodowości, dążyć do prawdy i sprawiedliwości.
Miejmy nadzieję,
że redakcja opublikuje nasz list w całości. Dla „równowagi” (opuszczono słowa:
wobec zamieszczanych materiałrów antypolskich) chciałoby się zobaczyć na łamach
gazety chociażby jeden materiał w obronie Polaków litewskich.
Grzegorz
Berłowicz,
Jan Ciechanowicz”
* * *
List ten redakcja prosiła skomentować pracownika
Instytutu Historii AN Litewskiej SRR A. Bubnysa. Niżej drukuje się jego opinię.
„Opinia
historyka
„Różnie
widzi się przeszłość”
G.Berłowicz i J.
Ciechanowicz na ogół wiernie oświetlają walkę narodu polskiego z faszyzmem.
Polskie formacje wojskowe walczyły z Niemcami na froncie wschodnim i na
frontach zachodnich. Podobnie jak Litwini i Grecy Polacy w odróżnieniu od
innych podbitych przez Niemcy hitlerowskie narodów nie utworzyli swoich
oddziałów SS.
O repatriacji
Niemców z Polski. Autorzy słusznie oskarżają Stalina o deportację dwóch
milionów Polaków przed wojną i po wojnie z Zachodniej Ukrainy i Zachodniej
Białorusi, a także Wschodniej Litwy. Ale wyrażają oni ubolewanie z powodu tego,
że po wojnie ziem tych nie otrzymała Polska. Nie wspominają G. Berłowicz i J.Ciechanowicz
o tym, jak te terytoria znalazły się pod władzą Polski i jak znaczna część ich
ludności stała się polska.
Repatriacja
Niemców z Zachodnich Ziem Polski stała się możliwa i „legalna” tylko w wynika
klęski Niemiec hitlerowskich. Wątpliwe, czy Niemcy z radością opuszczali
miejsca zamieszkałe przez nich w ciągu wieków. Wątpliwe, aby tylko rewanżyzm
gromadził w Niemczech Zachodnich ziomkostwa ze Śląska, Pomorza, Prus Wschodnich.
Z punktu widzenia moralnego wysiedlenie Niemców z Polski było równie bezprawne
(chociaż nie tak okrutne) jak wysiedlenie Polaków i Litwinów do Syberii. Jeżeli
G. Berłowicz i J.Ciechanowicz uważają za niesprawiedliwe, że terytoria
zamieszkałe głównie przez Polaków zostały przyłączone do ZSRR, kto w takim
razie miał otrzymać Prusy Wschodnie, Gdańsk (Danzig), Wrocław (Breslau),
Szczecin (Stettin) zamieszkałe głównie przez Niemców?
To prawda, że
podczas wojny niektórzy Litwini rozstrzeliwali Żydów i Polaków (na przykład
wileński specjalny oddział zajmował się tym na Ponarach). Sądzę, że każdy
uczciwy Litwin czuje wstyd za tych swoich rodaków, którzy zbroczyli ręce krwią
niewinnych.
Jeśli chodzi o
tysiące oprawców litewskich, autorzy nie wskazują, skąd wzięta ta liczba. Nie
jest jasne, kogo mają oni na myśli mówiąc o Polakach-antyfaszystach. Wiadomo,
że w Wschodniej Litwie działały grupy Armii Krajowej, która otrzymywała
instrukcje od rządu emigracyjnego w Londynie. Opowiadały się one za odrodzeniem
Polski w granicach przedwojennych na Wschodzie (tj. z Wileńszczyzną, Zachodnią
Ukrainą i Zachodnią Białorusią). Armia Krajowa uważała za wrogów Polski Niemcy i Związek
Radziecki oraz Litwinów, gdyż ci uważali, że Wilno należy do Litwinów. Ze
względów taktycznych AK niekiedy pomagała partyzantom radzieckim przeciwko
Niemcom, niekiedy Niemcom przeciwko partyzantom radzieckim, ale nigdy nie
zawierała sojuszu z nielegaIniakami litewskimi.
Historyk polski
M. Juchniewicz komunikuje, że w okręgu nowogródzkim od 1 stycznia 1942 r.
do powrotu Armii Radzieckiej oddziały AK brały udział w 185 walkach, w tym 102
– przeciwko Niemcom i w 81 – przeciwko partyzantom (patrz: Ze wspomnień
żołnierzy AK okręgu Nowogródek. Warszawa, 1988, s. 17).
W przybliżeniu
podobnie miały się sprawy także w okolicach Wilna, na przykład 1 marca
1944 r. około tysiąca żołnierzy Armii Krajowej w pobliżu wsi Narwiniszkes
i Meironiai zaatakowano oddział partyzancki imienia K. Kalinowskiego,
trzykrotnie mniejszej liczebności. W tej walce zginęło 24 partyzantów
radzieckich łącznie z dowódcą oddziału E. Taujenasem (Baleiszysem) (MACB
PC, f. 222-1801, L10).
Podczas zimy
1943-1944 dowódcy formacji Armii Krajowej w okręgu wileńskim A. Krzyżanowski
(pseudonim „Wilk”) i Z. Szendzielorz („Łupaszka”) nawiązali rozmowy z von
Sieglerem i majorem Abwehry l. Christiansenem w sprawie wspólnych działań
przeciwko partyzantom radzieckim (patrz: Kronika historii radzieckiej, s. 153).
10-12 lutego 1944 r. dowództwo AK w Wilnie prowadziło rozmowy z
przedstawicielami armii niemieckiej i policji bezpieczeństwa w sprawie udziału
AK w likwidacji partyzantów radzieckich w Puszczy Rudnickiej, gromadzenie
danych i ochronie kolei (też tam).
Na wiosnę 1944 r.
partyzanci AK rozwinęli aktywną antylitewską działalność terrorystyczną. Unikając
nawiązywania walki z wielkimi siłami niemieckimi, oddziały AK atakowały głównie
ustępujące im pod względem liczebności oddziały litewskie. Przy tym zginęło
około 150 ludzi. (MACB PC. f. 222-1800, LI).
Oprócz tego
partyzanci AK rabowali i mordowali bezbronnych litewskich chłopów i
inteligentów, profanowali święte miejsca litewskie, straszyli Litwinów
zmuszając ich do ucieczki z Wileńszczyzny i innych miejscowości Litwy. 23
czerwca 1944 roku w osiedlu Dubingiai w rejonie malackim akowcy
rozstrzelali rodzinę Rinkewicziusów włącznie z synami dwuletnim i rocznym,
60-letnią Szumeniene za wsi Baliuoszas i Stepasa Kerulisa. W pobliżu
majątku Dubingiai wymordowali całą rodzinę Waidukewicziusów (sześć osób),
Juozasa Lesnikauskasa i jego żonę, śmiertelnie zranili Griciuwiene. Chłopczyka
Witasa Gurskasa zastrzelili śpiącego, a gdy wrócił ojciec, znalazł żonę leżącą
na podłodze z rozpryśniętym mózgiem i z wybitymi zębami. W okolicach Dubingiai
akowcy zamordowali przeszło dwudziestu chłopów litewskich w różnym wieku.
Oto jak opisany
został napad
AK na wieś Geliunai 31 maja 1944 r.: „Polacy wyciągnęli na podwórze Broniusa
Laurinawicziusa, wykręcili mu ręce, złamali żebra i rozbili czaszkę.
Adolfasa Kuolaitisa pędzili tylko w bieliźnie po całej wsi bijąc kolbami.
Zenonasa Urbonawicziusa bili kolbami do utraty przytomności. Kolbami zostali
pobici również Jurgis Laurinawiczius, Feliksas Laurinawiczius i Elena
Janawicziene; u której bandyci wyrwali z rąk 5-miesięczne dziecko, przy czym
uderzyli je po twarzy. Samą Janawicziene bili pięściami, aż gardłem poszła u
niej krew.” (MACB PC, f. 222-1800 Ll-3).
Odnosi się
wrażenie, że na Wileńszczyźnie Armia Krajowa walczyła nie tyle przeciw
ciemiężcom Polski – nazistom niemieckim, ile przeciwko narodowi litewskiemu nie
przebierając, czy to był policjant czy pracujący chłop. Po tym, gdy Niemcy
zlikwidowali miejscowy zaciąg litewski (było to w połowie maja 1944 r.) AK
prawie bez przeszkód mogła wtargać do miasteczek i wsi Wileńszczyzny. Niemcy
patrzyli na to przez palce. Ponieważ widzieli w AK potencjalnego sojusznika w
walce z partyzantami radzieckimi w Wschodniej Litwie.
Dopiero gdy Front
Wschodni zbliżył się do Wilna 6 lipca 1944 r. AK przystąpiła do operacji
wtargnięcia do Wilna, aby pokazać całemu światu, że Polacy potrafią
o własnych siłach wyzwalać miasta okupowane przez Niemców. W danym
przypadku podstawowym
celem było zadeklarowanie prawa Polski do Wilna. W nocy z 6 na 7 lipca 1944 r.
AK mobilizując około 17 tys. ludzi we Wschodniej Litwie i Zachodniej Białorusi,
podjęta natarcie na Wilnius, ale została odparta na przedpolu miasta, a z rana
zaczęły się cofać, gdyż Niemcy użyli artylerii i lotnictwa.
13 lipca 1944 r.
w pobliżu wsi Krawczuny doszło do ostatniej walki AK z Niemcami. Jednostka
pod dowództwem Mieczysława Potockiego (pseudonim „Węgielny”) zaatakowała
wyrywającą się z Wilna grupę szturmową armii niemieckiej (około 3 tys.
żołnierzy) z komendantem Wilna generałem R. Stachelem na czele. Według
niepełnych danych w tej walce zginęło 79, odniosło rany 35 i zaginęło bez
wieści 10 żołnierzy AK. Historyk R. Korab-Żebryk utrzymuje, że w walce pod
Krawczunami wzięto do niewoli i przekazano Armii Czerwonej 300 żołnierzy
niemieckich. Jeszcze 700 Niemców rozbiegło się. Jednakże grupie tej udało się
sforsować Wilię i w pobliżu Waki Trockiej połączyć się z grupą Tolsdorfa. W
ciągu całego czasu działań AK we Wschodniej Litwie była to największa jej
operacja.
Być może notatki
te pomogą oświetlić mało znane karty historii Wschodniej Litwy. Jeżeli
traktować wydarzenia historyczne jako przeszłość, nie dorzucając aktualnej
polityki, walka idei nie stanie się walką ludzi i obrazą osobistą z powodu tej
lub innej interpretacji tego co było.
Arunas Bubnys,
aspirant
Instytutu Historii AN
Litewskiej SRR
(„Vakarines
Naujienos” z 29 sierpnia)”
* * *
Jedno z
najpopularniejszych i najprymitywniejszych pism polskich XX wieku, tygodnik „Przekrój” w numerze 2291 (7 maja 1989
r.) zamieścił aż trzy teksty w rubryce „Polacy, Litwini i pieriestrojka”.
W pierwszym z nich Sekretarz Generalny (jak w KPZR!) Sajudisu i przez ćwierć
wieku agent KGB Virgilijus Čepaitis w odpowiedzi na pytania Jerzego
Wojszczuka mówił: „Skrajne i wąskie
ugrupowania domagają się u nas, by Litwa przestała być częścią Związku
Radzieckiego” (s. 6), „Związek Radziecki ma stabilizujące znaczenie dla świata”
(s.8). Mimo tego nikt go nigdy nie ogłosił w Polsce za „promoskiewskiego
komucha”, przeciwnie, był natrętnie gloryfikowany przez agenturalną prasę jako
rzekomy działacz narodowy Litwy. (Na marginesie mówiąc, gdy komuś z Polaków
przypnie się łatkę „narodowego”, może się żegnać z życiem jako osoba
publiczna). W artykule zaś Józefa Lipca (s. 9) zupełnie błędnie, ale z
pewnością świadomie, twierdzono, że „Jan
Ciechanowicz wysunięty został na kandydata na deputowanego ludowego Rady
Najwyższej ZSRR przez „Jedinstwo”: „W
telewizji prezentowany konsekwentnie jako Iwan Tichonowicz; sam oglądałem go w
audycji prezentującej ekipę kierownictwa „Jedinstwa”, – docent
marksizmu-leninizmu z Instytutu Pedagogicznego – skupił w swej osobie tak wiele
uczuć współziomków, że bodaj nikomu nie zgotowano równie gorącej owacji na
zjeździe. (...) Sukces wyborczy Ciechanowicza porównują niektórzy do
onegdajszego wkroczenia Dmowskiego do Dumy, co może i nie ma większego
sensu”... Ta warszawska swołocz doskonale wiedziała oczywiście, że nie
byłem nigdy nawet szeregowym członkiem „Jedinstwa”, nie mówiąc o należeniu do
kierownictwa tej organizacji, ale szła w zaparte i łgała bez mrugnięcia okiem.
Jakże idealnie
przemieszały się w tym krótkim fragmencie fałsz i prawda, i jakże niepodzielnie
– w warstwie oceniającej – dominuje Wielka Pani Głupota. Cóż to za dziwny kraj,
ta Polska, w którym nawet Żydzi są durniami i łajdakami!...
Natomiast
najmniejszą część reportażu przekrojowskiej ekipy z Wilna stanowił podtytuł
tekstu wyssany z brudnego palca dziennikarzyny: „Jestem jedynym Polakiem?” Czy „jedynym” spośród 60 milionów na kuli
ziemskiej? Czy „jedynym” spośród ośmiu w parlamencie ZSRR? Nieważne, ważne –
wzbudzić niechęć, oburzenie, wstręt, odrazę – już samym tytułem tekstu. „Jüdische
Rabulistik”, przy całej swej klinicznej głupocie ma w Polsce pewne dyżurne
chwyty, obliczone zarówno na polską głupotę, jak i na polską szlachetność,
która działa prawie niezawodnie i rośnie wraz ze wzrostem spożycia alkoholu i
nikotyny. A więc w artykule „Jestem
jedynym Polakiem” czytamy wielce „pomieszany i poplątany” tekst: „Podczas niedawnych wyborów deputowanych
ludowych ZSRR, w czasie powtórnego głosowania kandydat polskiej ludności na
Litwie, Jan Ciechanowicz, pokonał w ostrej walce swego rywala, członka ścisłego
kierownictwa „Sajudisu”, Virgilijusa Čepaitisa, zdobywając parlamentarny
mandat. Jest on jedynym Polakiem, który został wybrany do ogólnokrajowego
parlamentu z terenu Litwy [Widocznie Anicet Brodawski według „Przekroju” nie był Polakiem, lecz
Marsjaninem – J.C.].
Był długoletnim dziennikarzem redakcji „Czerwonego
Sztandaru” i nadal współpracuje z tą gazetą. Wykłada w Wileńskim Państwowym
Instytucie Pedagogicznym. Ma stopień doktora i docenta. W przeddzień powtórnego
głosowania Jan Ciechanowicz udzielił wywiadu „Czerwonemu Sztandarowi”.
Zamieszczamy fragment:
„– Co możecie powiedzieć o przebiegu obecnej
kampanii wyborczej?
– Przebieg kampanii wyborczej był i pozostaje dla
mnie nie lada przeżyciem. Już w pierwszej jej fazie zadano mi druzgocący cios w
miejscu pracy – zostałem zdegradowany służbowo. Oczerniono mnie w gazecie
„Sowiecki Pedagog” (...) Siły jednak dodawała mi świadomość, że setki [dosłownie:
„setki” – zamiast „setki tysięcy”! –
J.C.] mieszkańców Wileńszczyzny są moimi
przyjaciółmi, a ja bronię ich interesów i racji”... I tak dalej. Anonimowy
selekcjoner „Przekroju” starannie
wyrugował z wywiadu fragmenty merytoryczne (patriotyczne i demokratyczne),
i równie starannie wyłowił i uwypuklił cząstki „różowego sosu”, którym
musiałem przecież, z konieczności, maskować właściwą istotę wypowiedzi,
świetnie zresztą wyłapywaną przez czytelników wileńskich. Wszystko w „Przekroju” było obliczone na „stado
baranów”, nie na istoty myślące. Może zresztą ta redakcja lepiej wiedziała,
z kim ma do czynienia, i kto ten tygodnik czyta...
* * *
13 maja 1989 roku
wileńska rejonówka „Przyjaźń”
zamieściła w wersji rosyjskojęzycznej (w polskojęzycznym wydaniu tekstu nie
zamieszczono, dążąc widocznie do pełzającego izolowania rozmówcy od
wyborców-rodaków) wywiad F. Gołodowicza pt. „Przed i po wyborach”:
„Proponujemy uwadze czytelników wywiad z
deputowanym ludowym ZSRR Janem Ciechanowiczem.
– Od 9 kwietnia jest pan członkiem radzieckiego
parlamentu. Co się zmieniło w międzyczasie w pana życiu?
– Przestałem należeć do siebie. A to zobowiązuje do
wyjątkowej odpowiedzialności. Obywatele zwracali się do mnie z licznymi
prośbami, ja zaś starałem się im pomóc.
– Z jakimi problemami zwracają się przeważnie
obywatele do swego deputowanego?
– Przede wszystkim idzie o kwestie mieszkaniowe,
ale niemało jest też innych. Ludzie podnoszą wiele zagadnień, które będę musiał
poruszać także w Moskwie. Bardzo zabawnie wygląda okoliczność, że właśnie ci
osobnicy, którzy podczas kampanii wyborczej publicznie mnie atakowali, po wyborach
masowo ruszyli do mnie z podaniami i prośbami. Podczas jednego ze spotkań
przedwyborczych w Trokach wskazałem na bardzo słaby, jak uważam, system ochrony
zdrowia w tym rejonie, co powoduje m.in. wysoki poziom umieralności dzieci w
pierwszym roku życia. Mówiłem o konieczności wyasygnowania dodatkowych środków
na rozwój systemu ochrony zdrowia w tym rejonie. Wkrótce po moim wystąpieniu, a
tuż przed wyborami, grupa litewskich lekarzy z Elektrenai opublikowała w
gazecie „Galve” (23.03.89) ostry protest, który został przedrukowany przez
gazetę republikańską „Gimtasis Kraštas” (nr 14, 1989), w którym twierdzono, że
„dezinformuję” wyborców. Zaskoczyła mnie taka
„logika”... Jak też i fakt, że pierwszym wnioskiem, który otrzymałem już
w charakterze deputowanego ludowego ZSRR było właśnie podanie od lekarzy
rejonu trockiego, które dotyczyło usprawnienia systemu ochrony zdrowia w tym
rejonie... Uczynię wszystko, co w moich siłach, by im pomóc...
– W wywiadzie dla gazety „Komjaunimo Tiesa” od 6
maja br. prezes prezydium Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie Jan
Sienkiewicz powtórzył usilnie upowszechnianą ostatnio ideę, że chociaż księża w
kościołach agitowali przeciwko rzekomemu „ateiście” Ciechanowiczowi, jednak
„staruszka Polka głosowała za Polaka,
ponieważ jej się wydawało, że tak będzie lepiej”. Jak pan ocenia tę wypowiedź?
– To znamienne zagranie jest lansowane już od kilku
miesięcy i jest serwowane opinii publicznej przez niektóre osoby, którym się
nie podoba odrodzenie narodowe Polaków w ZSRR, jak też mój demokratyczny
program przedwyborczy. Uważam, iż wybrano mnie nie dlatego, że jestem Polakiem,
a dlatego, że obrona praw człowieka stanowi podstawę mej platformy
przedwyborczej, którą obywatele uznali za najlepszą. Wiem, że głosowali na mnie
też tysiące Rosjan, Żydów, Białorusinów, że w rejonie trockim na mnie głosowali
nie tylko Polacy, ale też liczni Litwini (103.582 osoby – to nie tylko
„staruszki”, lecz ogromna większość mieszkańców rejonu, który przecież prawie w
połowie jest litewski). A to, że poszczególni, księża Litwini agitowali w
kościołach przeciwko mnie, a teraz potępiają wiernych za to, że oddali mi swoje
głosy, świadczy tylko o ich braku rozsądku (a być może i o tym, że są na
usługach pewnej wpływowej instytucji). Bo przecież jednym z najważniejszych
punktów swego programu działania widzę wprowadzenie zupełnej i nieograniczonej
wolności religii w ZSRR.
– Ale przecież do niedawna publikował pan artykuły
krytyczne o religii...
– W latach 1983-1986 byłem zatrudniony w
charakterze kierownika jednej z sekcji tzw. Instytutu Ateizmu Naukowego
Akademii Nauk Społecznych przy KC KPZR, przedtem zaś – współpracownikiem działu
propagandy „Czerwonego Sztandaru”. Do moich obowiązków służbowych należało
zajmowanie się zagadnieniami na styku religii i polityki. Ale nawet wówczas,
gdy „z góry” napływały dyspozycje,
co i jak muszę pisać, usiłowałem w swych artykułach lansować poglądy
demokratyczne i pluralistyczne. Zabawne, że gazety, które w najbardziej
bezpardonowy sposób wykreślały z moich tekstów najbardziej „niebezpieczne” dla
reżimu sowieckiego treści, wielokrotnie zwracały mi moje artykuły dlatego, że
były one za mało „ateistyczne” i zbyt „liberalne”, obecnie co ni rusz zarzucają
mi rzekomy „ateizm” i „czerwień”. A przecież w Radzie Sejmu „Sajudisu”
zasiadają autorzy nie byle jakich artykułów, lecz wręcz książek o tematyce i
ukierunkowaniu rzeczywiście ateistycznym – Genzelis, J. Minkevičius, R. Ozolas
– a nikt im tego nie zarzuca.
– W swoim czasie był pan znanym lektorem. Na pana
publicznych odczytach o polityce Watykanu gromadziły się tłumy ludzi...
– Tak, to prawda, ponieważ nawet w okresie zastoju
usiłowałem w miarę możliwości być obiektywnym prelegentem. I owszem,
krytykowałem niektóre niefortunne kroki katolickich i prawosławnych duchownych
w przeszłości, jak np. współpracę części litewskiego kościoła katolickiego z
okupantem hitlerowskim, lub działalność cerkwi prawosławnej na usługach aparatu
represji carskiej Rosji. Ale zawsze unikałem krańcowości. Niech więc pana nie
dziwi, że w 1986 roku, a więc w okresie,
gdy pełną parą mknęła już do przodu „pieriestrojka”, aparatczycy odsunęli mnie
od działalności prelegenckiej pod pretekstem, że wychwalam Papieża,
popularyzuję w Litwie doświadczenia Kościoła Polskiego, że nie tyle krytykuję
religię, ile raczej ją gloryfikuję...
– Trudno w to uwierzyć...
– Trudno uwierzyć, że miało to miejsce dosłownie
„przedwczoraj”. Szereg gazet i czasopism zwróciło mi zamówione poprzednio
materiały, motywując to ich „niepartyjnością”. Zaprzestano też, zgodnie z
odgórnym rozkazem, zapraszania mnie na odczyty do zespołów pracy... Wiem, że ci
właśnie ludzie, którzy pisywali wczoraj na mnie donosy, zarzucając, że
„wychwalam religię”, dziś pisują takież donosy, zarzucając mi, iż byłem
„wojującym ateistą”. Pochylają się po prostu tam, gdzie ich pochyla wiatr. Są
dyspozycyjni. Ja zaś w każdej sytuacji pozostaję sobą, mam własne zapatrywania,
otwarcie je wypowiadam, i uważam, że każdy obywatel ma niezbywalne prawo do
tego, co zresztą jest też zapisane w ustawach i gwarantowane w praktyce.
Kategorycznie nie chcę rozumieć ludzi, którzy uważają, że tylko ich
zapatrywania są „jedynie słuszne”, i że tylko oni mają prawo do głoszenia swych
prawd.
Co do mnie, to zamierzam i nadal kroczyć swoją
drogą, aż do końca. Mój program służy pożytkowi wszystkich ludzi: robotników,
chłopów, intelektualistów, wierzących i niewierzących – Żydów, Polaków,
Litwinów, Białorusinów, Rosjan, Ukraińców – wszystkich, bez wyjątków. Żadne
oszczerstwa i pogróżki, a i one się mi przydarzają, nie powstrzymają mnie przed
walką o prawa człowieka, o jego godność i dobrobyt”...
Przypuszczalnie to
ostatnie stwierdzenie wzbudziło szczególną wściekłość „dyrygentów z
konserwatorium wileńskiego” czyli z KGB. Nie pasowałem do ich zoo...
* * *
„Prawo
i Życie” (nr 20, maj 1989):
Litwa, macocha Polaków:
„Ziemia ojców – naszą ziemią”. Tak brzmiało hasło
zjazdu Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie, zwołanego na
15-16 kwietnia br., w Wilnie. Decyzją zjazdu Stowarzyszenie przekształcono
w Związek Polaków na Litwie.
To ważny moment historyczny w życiu środowiska
polskiego współczesnej Wileńszczyzny. Drugie wydarzenie, którego świadkami
byliśmy niecały tydzień wcześniej, wiąże się z wyborami do Rady Najwyższej
ZSRR. Ciechanowicz zwyciężył. W drugiej rundzie tych wyborów, 9 kwietnia br.,
jako kandydat na deputowanego ludowego w Wileńskim
Październikowym Terytorialnym Okręgu Wyborczym nr 686 – zgromadził przeszło sto
tysięcy głosów (dokładnie: 103.582 „za” – wobec 82.952 „przeciw”). Kampania
wyborcza obfitowała w niespodzianki; jednym ze znamion autentycznej walki o
głosy wyborców była np. zastosowana wobec personaliów kandydata–Polaka
transkrypcja językowa na kartkach wyborczych: „Iwan Tichonowicz”. Czy ktoś dał
się na to nabrać – nie wiem. Wiem natomiast, że kontrkandydat – Wirgilijus
Czepaitis – uzyskał w drugiej turze odpowiednio 79.630 głosów „za” i 106.904
„przeciw”.
Buława deputowanego stanie się dla Jana
Ciechanowicza zarazem tarczą, osłaniającą go przed zajadłością szowinistów
litewskich.
Historia
pewnej nagonki
– artykuł Jana Sienkiewicza, prezesa Zarządu
Głównego SSKPL, zamieszczony w „Czerwonym Sztandarze” z 23 marca br. –
rezygnuje z niedomówień. Ciechanowicz, bohater artykułu, to indywidualność
dużego formatu. Wybór jego osoby jako obiektu ataków ze strony ortodoksyjnych
publicystów litewskich potwierdza tylko wysokie kwalifikacje intelektualne i
niewątpliwie cechy przywódcze Ciechanowicza w środowisku polskim współczesnej
Litwy. Docent Jan Ciechanowicz był do niedawna prodziekanem języków obcych
(m.in. polonistyki) Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Otóż
pozbawienie go stanowiska prodziekana (24 lutego br.) zaliczyłbym także do
chwytów kampanii przedwyborczej, choć o efekty tego posunięcia można by się
spierać.
Jan Ciechanowicz (urodzony 2 lipca 1946 w
Wornianach, obecnie Białoruska SRR) mieszka w Wilnie od roku 1969. Jest
absolwentem germanistyki Instytutu Języków Obcych w Mińsku, ukończył także
Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu-Leninizmu. Pracował początkowo jako nauczyciel
języka niemieckiego w Mejszagole, następnie był dziennikarzem „Czerwonego
Sztandaru” (1975-1983), pracownikiem Instytutu Ateizmu Naukowego Akademii Nauk
Społecznych przy KC KPZR, uzyskawszy zaś stopień kandydata nauk filozoficznych
– podjął pracę naukowo-dydaktyczną w Wileńskim Państwowym Instytucie
Pedagogicznym. Z temperamentu jest przede wszystkim publicystą i
historykiem-eseistą, zasłużonym dla Wilna i Wileńszczyzny jako autor kilku
cykli artykułów ogłaszanych na łamach „Czerwonego Sztandaru”: „Z dziejów
Wszechnicy Wileńskiej”, „Poczet profesorów wileńskich”, „Z teki archiwalnej”.
Drukując w roku 1979 na łamach krakowskiego „Życia Literackiego”, artykuł
rocznicowy z okazji 400-lecia Uniwersytetu Wileńskiego – autor nie po raz
pierwszy zresztą, stał się ofiarą akcji represyjnej. Upór i siła witalna nie
pozwoliły mu się poddać. Wybór najciekawszych tematów, traktujących o udziale Polaków w ruchu narodowowyzwoleńczym i
rewolucyjnym Litwy, Polski, Białorusi i Rosji, złożył się na książkę
Ciechanowicza „W kręgu postępowych tradycji”, opublikowaną po polsku przez
Wydawnictwo „Szwiesa” (Kaunas-Kowno 1987), w aptekarskim nakładzie 1.000
egzemplarzy. Mówiąc sumarycznie, autora jako historyka interesuje udział
żywiołu polskiego w tradycjach wolnościowych oraz w kulturze Litwy i Białorusi.
(Żeby stworzyć właściwą skalę dla tego osiągnięcia, wymieńmy trzy pozostałe
edycje polskie lat powojennych na Litwie „Sponad Wilii cichych fal” wybór
wierszy poetów polskich, należących do Kółka Literackiego przy redakcji
dziennika „Czerwony Sztandar”, Kaunas 1985; E. Mieżalaitis: „Człowiek. Wiersze
wybrane”. Przełożyła M. Stempkowska, Kaunas 1986 – oraz nie znany mi z
autopsji wybór wierszy poetów litewskich, w przekładzie tejże M. Stempkowskiej,
Kaunas 1989).
Nieodparcie prosi się o uwzględnienie jeszcze jeden
wątek najnowszej publicystyki litewskiej ataki na szkolnictwo polskojęzyczne,
dla którego kadry nauczycielskie kształci właśnie docent Ciechanowicz oraz
zespół wykładowców – polonistów WPIP. Z różnych stron republiki nadchodzą
sygnały o zakusach rewindykacyjnych wobec polskich placówek szkolnych. Sprawy
tej zaledwie dotknął, pokrywając ją uogólnieniem, Zygmunt Balcewicz, redaktor
naczelny „Czerwonego Sztandaru” – w wywiadzie udzielonym „Życiu Warszawy”:
„Dostrzegam przede wszystkim niepokój ludności polskojęzycznej w sprawach
wprowadzenia w życie przepisów o języku litewskim jako narodowym, bez
jednoczesnego zapewnienia statusu języków innych grup narodowościowych, w tym
polskiego”. Jest swoistym paradoksem, że w najczarniejszych latach
stalinowskich Polacy mieli na Litwie do dyspozycji 263 szkoły samodzielne z
polskim językiem wykładowym i 82 szkoły, w których
prowadzono równoległe klasy polskie (stan z roku szkolnego 1953-54), podczas
gdy dzisiaj liczba szkół zmniejszając się co roku – jak to obliczył Ciechanowicz
– o pięć do siedmiu placówek, wynosi zaledwie 92, w obu kategoriach łącznie.
Jedyna samodzielna gazeta polska w ZSRR – wydawany w Wilnie „Czerwony Sztandar”
– wywodzi się z tych samych czasów: numer pierwszy nosił datę 1 lipca 1953.
Oczywiście trzeba uwzględnić w bilansie lata
1957-1959, czyli odpływ ostatniej fali repatriantów, a także pamiętać o
statusie społecznym ludności, która pozostała na ziemi ojców. Rachunek
statystyczny jest uproszczeniem, jednak nie można uniknąć konstatacji, że opuściła
Litwę przede wszystkim inteligencja polska, pozostali zaś robotnicy i chłopi.
Toteż w takich a nie innych warunkach socjohistorycznych na szkołę polską spadł
obowiązek wychowania i przysposobienia do życia społecznego nowej inteligencji.
Tymczasem ze statystycznych 7 proc., jakie stanowią absolwenci szkół polskich w
skali republikańskiej, tylko dwóm procentom udaje się podjąć studia wyższe. Spis ludności z 1979 roku wykazał na
Litwie także uszeregowanie mieszkańców pod względem stopnia wykształcenia: 1) Żydzi
(około 30 proc. populacji osiągnęło dyplomy wyższych uczelni), 2) Ukraińcy
(15,7 proc.), 3) Rosjanie (13,2 proc.), 4) Litwini (9,4 proc.), 5) Białorusini
(7,4 proc.), 6) Polacy (3,2 proc.). Właśnie docent Ciechanowicz, jako jeden z
pierwszych bił na alarm, obalając m.in. mit przywileju zdawania egzaminów do
szkół wyższych w języku ojczystym.
Ataki na Ciechanowicza noszą znamię starannie
przygotowanej rozgrywki – bez prawa głosu ze strony poszkodowanego.
Uczestniczyły w niej czasopisma „Sajudżio Żinios”, „Atgimimas”, „Kalba
Vilnius”, „Tarybinis Mokytojas”, „Literatura ir Menas”. W swym wyrazie
polemicznym zyskał niewątpliwie nowych, licznych wyznawców „Czerwony Sztandar”.
Czyta się go ostatnio z wypiekami na twarzy. Bo też wybuch „litewskości” stymuluje
na swój sposób erupcję tamtejszej „polskości”. Nie da się zaprzeczyć, że
Ciechanowicz jako pierwszy wypowiedział w „Sztandarze” to wszystko, co Polakom
wileńskim dotychczas więzło w gardle. Wtórują mu dwa świetne pióra: Jan
Sienkiewicz i Jerzy Surwiło. Cel i charakter najnowszej „kampanii
publicystycznej” Ciechanowicza dokładnie oddaje tytuł pierwszego, ważkiego
szkicu o obecności Polaków na Litwie: „Skąd tu jesteśmy?” („Czerwony Sztandar”
z 9 kwietnia 1987 r.). Oto kolejne ogniwa: – „A jeżeli z ręką na sercu”
(wypowiedź w dyskusji na temat szkolnictwa polskiego; „Cz.Sz.” z 12
czerwca 1988); – „Kultura, jednostka, naród” (wywiad z prof. Bogdanem
Suchodolskim; „Cz.Sz.” z 5 lipca 1988); – „Potrzebny jest wzajemny szacunek”
(„Cz.Sz. z 13 lipca 1988); – „Jagiełło w opinii jego współczesnych” („Cz.Sz. z
16 lipca 1988 r.).
Przypomnijmy wreszcie wypowiedź, która zyskała
największy rezonans, również w Polsce: „Skończyć z mitręgą” – czyli
przyspieszyć działania reformatorskie na Litwie, zmierzające do
równouprawnienia mniejszości narodowych w życiu publicznym („Cz.Sz. z 10
sierpnia 1988 r., przedruk w „Prawie i Życiu” nr 37/88).
Ciechanowiczowi w uprawianiu publicystyki, a
zwłaszcza polemik, pomaga doprowadzona do perfekcji umiejętność operowania
skrótem aforystycznym. Dał się też poznać wcześniej jako autor zbioru „Minima
ironica”, skąd – dla przykładu – zaczerpnijmy jedną celną myśl, przystającą do
sytuacji: „Łotry nazywają mnie łotrem. Chcą być w dobrym towarzystwie”.
Każda akcja pociąga za sobą reakcję. Zaczęliśmy nasze
rozważania od końca, pora więc przejść do uwarunkowań procesu, któremu na imię
„Litwo, ojczyzno moja...”
Litwini przeżywają swoiste apogeum uczuć
narodowych, reagując emocjonalnie na wszystko: na mowę ojczystą, na barwy, na
hymn litewski Vincasa Kudirki – można i trzeba to zrozumieć. Zbyt długo byli
pozbawieni prawa do manifestowania swej kultury etnicznej, aby teraz brać im za
złe nawet pewną dozę przesady w tym samouwielbieniu.
Są to z pewnością oznaki etapu wstępnego, gdy „odwaga staniała”, a „rozsądek
zdrożał”. Trzeba przez to przejść, zanim osiągnie się stan równowagi.
Oczywiście, znacznie łatwiej jest wyciągać tego rodzaju wnioski, zajmując
pozycję obserwatora z zewnątrz. Jako Polak urodzony i zamieszkały w Warszawie
reaguję więc spokojniej, niż moi przyjaciele – Polacy wileńscy.
Sądzę, że pojawiające się dziś wzajemne niechęci
polsko-litewskie są symptomem atawizmów, tkwiących głęboko w podświadomości obu
narodów. Długo skrywane urazy wyrzuca się z siebie na oślep, mniej może dbając
o szukanie winowajcy. Litwin, który swym zacietrzewieniem odtrąca dziś Polaka
–swego sąsiada z tej samej wsi, z tej samej ulicy – popychając go w objęcia
obcego przybysza, powinien sobie wcześniej przypomnieć, że już carską receptą
na „porządek” i posłuch było pacyfikowanie aspiracji narodowych drogą
wewnętrznego skłócania narodów bądź warstw społecznych. (W latach 1840-1850 na
Litwie i Białorusi carat zmienił diametralnie swą politykę wobec klasy
włościańskiej, chcąc miejscowych chłopów obrócić przeciw ziemiaństwu polskiemu).
Wbrew pozorom nie jest to akcent odsyłający nas w zbyt odległą przeszłość.
Gdybyśmy bowiem chcieli określić z kolei przyczyny niechęci
dziewiętnastowiecznych bojowników o odrodzenie narodowe Litwy – do języka
polskiego, musielibyśmy powołać się na najodleglejsze spostrzeżenia co do
wzajemnych relacji językowych na styku Polski, Litwy i Rusi. Antoni Rolle
wyprowadzał z tych porównań wniosek, że o ile polszczyznę cechowała zawsze siła
ekspansywna w stosunku do obu żywiołów, o tyle Litwa „przyjmuje wszystko – stąd
ruska mowa, pismo cerkiewne i obrządek wschodni w państwie Giedymina zyskują
coraz większe uznanie” (dr Antoni J. (Rolle) „Zameczki podolskie na kresach multańskich”, t. 1, Warszawa
1880, s. 48). Ponadto musielibyśmy wskazać „specjalizację” obu języków w dobie
Rzeczypospolitej Obojga Narodów; polszczyzna dominowała w salonach, była
językiem elity, znamionowała awans społeczny i łączność z kulturą Zachodu –
litewski zaś był mową gminu. Te prawidłowości pozostawiły trwały ślad w postaci
kompleksów i uprzedzeń.
Nieufność między Litwinami a Polakami z okresu
dwudziestolecia międzywojennego sam Piłsudski miał oceniać jako największe
nieszczęście, którego źródłem był długotrwały „brak ujęcia (wzajemnych
stosunków) w ogólnie przyjęte i respektowane w życiu międzynarodowym
formy” (interpretacja Józefa Becka w Ostatnim raporcie, Warszawa 1987, s.
62). Poza tym trzeba też przypomnieć niezwykłe wówczas uczulenie opinii
litewskiej na choćby cień sympatii polonofilskich (nawet literackich) w
postawie działaczy politycznych, co dotyczyło m.in. Stasysa Lozoraitisa,
dyplomaty litewskiego, „obciążonego – jak powiada tenże Beck – swym polskim
pochodzeniem”, a także samego Oskara Miłosza, działającego wprawdzie w odległej Francji i bardziej mimo
wszystko poety-mistyka, zasłużonego tłumacza niż dyplomaty i polityka.
Przeszłość nadal ciąży nad teraźniejszością.
Diagnoza taka – jeśli ją przyjąć – wymagałaby od obu stron, po pierwsze, dobrej
woli i chęci przezwyciężenia uprzedzeń, po drugie, zatroszczenia się o
odpowiednie impulsy, które umożliwiłyby lepsze wzajemne poznanie się, a także
zbliżenie kulturalne. Tym celom, oczywista, nie służą ataki na szkołę polską,
ani pretensje do środowiska polskiego, że domaga się np. wprowadzenia
polszczyzny w wychowaniu przedszkolnym czy nauki historii Polski dla
zrozumienia twórczości Mickiewicza. (Prawem kontrastu trzeba by wskazać
60-tysięczne skupisko Polaków w Czechosłowacji, na Śląsku Cieszyńskim, gdzie
funkcjonuje m.in. 60 przedszkoli polskich, 28 szkół podstawowych, 1 gimnazjum,
3 polskojęzyczne czasopisma dziecięco-młodzieżowe, a poznanie przeszłości
Polski umożliwia specjalna wkładka do podręczników).
„Ziemia ojców – naszą ziemią”. Do tej konkluzji
dorastali długo, zanim rozwój wydarzeń politycznych otworzył przed nimi
możliwość skonsolidowania szeregów we wspólnym programie Stowarzyszenia – dziś:
Związku Polaków na Litwie. Można by teraz, uciekając się do najbardziej
litewskiej z polskich apostrof, głośno zapytać: Litwo, ojczyzno Mickiewicza,
dlaczego dzisiaj dla nich, tamtejszych Polaków z dziada-pradziada, z
czasów wspólnoty jagiellońskiej – stajesz się macochą? Albo: Litwo, ojczyzno –
czyja?
Skąd w tobie skłonności do podziału synów na lepszych i gorszych, na
swoich i cudzych? Z takimi i podobnymi pytaniami biedzą się teraz w Polsce
liczni, zrzeszeni i nie zrzeszeni sympatycy Litwy, członkowie klubów, partnerzy
z towarzystw miłośników Wilna, Ziemi Wileńskiej, lituaniści, naukowcy,
działacze oświatowi, którym Ziemia Litewska jest bliska.
Porzućmy urazy i przesądy. Jako sympatyk Litwy, od
lat przeszło piętnastu współorganizator wakacyjnego studium języka i kultury
polskiej dla nauczycieli-polonistów Republiki Litewskiej, widzę potrzebę i
możliwość wzbogacenia naszych kontaktów, uatrakcyjnienia wspólnych działań.
Jana Ciechanowicza oraz jego kolegów wykładowców Wileńskiego Państwowego
Instytutu Pedagogicznego, a także zespół polonistów gabinetu języka i
literatury polskiej Republikańskiego Instytutu Doskonalenia Nauczycieli w
Wilnie – zapraszamy do wspólnego przedsięwzięcia: organizowania cyklicznych
spotkań interdyscyplinarnych, poświęconych problematyce związków literackich,
kulturalnych i oświatowych polsko-litewskich. Sympozja takie mogłyby odbywać
się na zmianę, co dwa, trzy lata, w Wilnie i Warszawie. Należałoby przewidzieć
odpowiednio elastyczną formułę takich spotkań, by zaktywizowały one również
lituanistów po obu stronach granicy i ogarnęły swym zasięgiem także
środowiska literackie – twórców i tłumaczy. Protektorat
nad sympozjum polsko-litewskim mogliby objąć szefowie resortów edukacji
narodowej oraz kultury i sztuki.
„Jeśli ktoś zwraca się do ciebie z ręką na sercu,
popatrz, co trzyma w drugiej” – radzi Jan Ciechanowicz. Otóż w drugiej jest
miejsce na książkę. Polsko-litewską, pokłosie pierwszego spotkania.
Wojciech Jerzy Podgórski”
* * *
„Życie
Literackie” (nr 20, 21 maja 1989):
„U Budrysów
Muszę odstąpić od przyjętego tu szablonu i zamiast
od telewizji zacznę od spraw Polonii za wschodnią miedzą. Wpadło mi bowiem do
rąk kilka numerów kwietniowych wileńskiego „Czerwonego Sztandaru” i doprawdy
nie wiem jak się zmieszczę z natłokiem refleksji. Ten dziennik w języku
polskim, założony 1 lipca 1953 roku (wcześniej, do wojny dziennik pod tym
tytułem wychodził w Mińsku; obecnie nie ma na Białorusi gazety w języku polskim)
jest organem KC Komunistycznej Partii Litwy i zdobi swą winietę orderem
„Drużba Narodów”.
Jestem „Litwinem” po mieczu od 1864 roku (parafia
Szyrwinty), zaś po kądzieli od niepamiętnych pokoleń (Kowno). Podziwiałem
energię rewindykacji tożsamości narodowej Litwinów i jej uwieńczenie
gospodarnością w latach międzywojennych. Obdarzono
mnie przyjaźnią. Oj, zmieniło się, zmieniło i ku starości pochyliło! Tyleż tu
starości, co dawności: jak w loteryjce, cofnięcie kilka pozycji wstecz, znów do
zmagań o tożsamość... Np. w „Prawdzie Wileńskiej” musieliśmy Żydów nazywać
„jewrejami” i nie pomagały błagania kolegów Żydów, którzy tłumaczyli
redaktorowi, że to brzmi po polsku śmiesznie. Odpowiedź brzmiała: „ależ Żyd, to
wyzwisko!” Teraz w „Czerwonym Sztandarze” drukują obok „Sztandar dla
rejonu” „Komisariatowi wojskowemu – przechodni sztandar”. Takoż „zamienili”
zamiast „zastąpili” itp. Albo: „Detektyw R. Thomas zaprezentuje Polski Teatr
Ludowy”... Trzeba się domyśleć, że chodzi o sztukę kryminalną. Ten Thomas
wypadł jak należy, bo przepisany z programu drukowanego po polsku,
natomiast gdy redakcja korzysta z serwisu agencyjnego, to już czytamy
„Spotkanie M. Gorbaczowa z A. Kunhalem”...
Gazeta w jakimś stopniu próbuje obsłużyć Polonię na
Białorusi. Stąd „List z Białorusi” pod wymownym tytułem: Kto zadba o
sprawy Polaków? – Rozmowy na tematy narodowościowe przed Plenum KC KPZR.
Korespondent ze Szczuczyna przedstawia się: „Urodziłem się na
Grodzieńszczyźnie, jestem Polakiem, lecz po polsku, niestety, pisać nie umiem.
Szkołę ukończyłem w języku rosyjskim. (...) Z rodzinnej wsi na ziemi
grodzieńskiej napływały listy, pisane przez ojca i starszą siostę po polsku. Siostra jeszcze przed
wojną ukończyła polską szkołę podstawową. Na listy, niestety, mogłem odpisać
jedynie po rosyjsku. I właśnie wtedy, w końcu lat 50, zwróciłem się do gazety z
zapytaniem: dlaczego w obwodach Białorusi Zachodniej nie ma ani jednej szkoły z
nauką języka polskiego? Odpowiedź brzmiała krótko: „W tej sprawie nie wpływały
podania od ludzi pracy w Białorusi Zachodniej”. Być może. Kto bowiem mógł pisać
takie podania w łatach represji stalinowskich. Kolektywizacja z towarzyszącym
jej rozkułaczaniem i rozprawianiem się z nieposłusznymi, ubóstwo i głód
nie zachęcały do takich spraw”
Miasta... Deportacje i repatriacje, napływ
przesiedleńców skądinąd, zanikał nawet białoruski... Apel korespondenta o
wspólny dom, o prasę białoruską i polską, ożywił zebranych, ale przegłosowano
tylko pierwszą część postulatu. „Czerwony Sztandar”? Ani w miejskiej, ani w
rejonowej bibliotece – nie ma. Takoż książki polskiej – ani jednej. Święta i
zabawy, podsumowujące wyniki gospodarcze, to popis folkloru, ale nie polskiego.
Żadnych tańców, żadnych polskich kostiumów, choć Polaków, którzy do sukcesu się
przyłożyli, nie brak. A i Białystok tuż obok, i z Wilna można by zaprosić.
Ale wróćmy na Litwę. W „Polityce” prof. Zygmunt
Komorowski polemizuje z prof. W. Landsbergisem, działaczem „Sajudisu”. Obszerna
wypowiedź Litwina w „Tygodniku Powszechnym” zawierała passus o „złej
pamięci” jaką pozostawili akowcy. Odpowiedzi byłego akowca „TP” nie wydrukował.
Teraz więc czytamy apel o obiektywizm i współdziałanie na rzecz prawdy,
jako że nie brakło przecież litewskich kolaborantów Hitlera i krwawych ich
wyczynów. Prof. Komorowski wymienia jaskrawe, ale bynajmniej nie wszystkie.
„Wolno oczekiwać – pisze – stanowczego
odcięcia się od tych pretensji Litwinów szczerze angażujących się
w realizację wielkich ogólnoludzkich ideałów sprawiedliwości”. Takie
stanowcze odcięcie się deklarowali i realizowali w praktyce moi przyjaciele
Litwini w latach 1940-1944. Ale przecież z własnej tu, na miejscu praktyki
wiemy i na co dzień odczuwamy jak przeszło czterdziestoletnia „nasza szkoła”
rozchwierutała świadomość i etos społeczny naporem tzw. populizmu. A teraz te
nowe, najlepszymi chęciami podsycane stresy... Nie wątpię, że odbudowa
społeczeństwa przywróci właściwą skalę wartości. Litwinom pójdzie to nawet
łatwiej: przez wrodzony realizm, a i przez to, że ich mniej – łatwiej dojść z
sobą do ładu.
Ale popatrzmy na praktykę poprzez szpalty
„Czerwonego Sztandaru”. Wybory deputowanych ludowych. Kandydowało wielu, do
drugiej tury głosowania dotarło 16, w tym dwaj z ponad 30 proc. głosów,
konkurenci do jednego miejsca: prof. Wirgiliusz Czepajtis i jedyny Polak Jan
Ciechanowicz, docent wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Polak miał dobrze
obmyślony program: Uruchomić mechanizmy pozytywnej selekcji społecznej.
Obejmowało to narzucające się powszechnie hasła, ale i akcenty sprawiedliwości
„międzynarodowościowej”. A więc sprawy racjonalnego stosunku do „worka
kulturowego”, jakim jest ta kraina. Reakcja: usunięcie natychmiastowe ze
stanowiska prodziekana, plotki wszelkiego rodzaju, (np. że to właściwie „Iwan
Tichonowicz”!), ulotki, ataki w środkach masowego przekazu, raporty urzędowe itd.
A przecież na dobrą sprawę od Polonii litewskiej powinno by wejść trzech
deputowanych, nie jeden. Notabene w tymże numerze, co i wywiad informujący o
tym wszystkim, czytam na ostatniej stronie notatkę, że powstał Komitet
Organizacyjny Towarzystwa Kulturalno-Naukowo-Politycznego Litwy i Polski pod
przewodnictwem – nie zgadlibyście z powyższego! – prof. Wirgiliusza Czepaitisa.
Oto piękny przykład specyfiki tamtejszych stosunków, egzotycznych dla
przypadkowego gościa, a rozczulający dla wrosłego tam korzeniami...
Dla informacji: przedrukowano tam wypowiedź Józefa
Klasy, która sprawy Polonii ujmuje z perspektywy najszerszej, znanej szeroko z
wywiadu w telewizji.
M. A. Styks”
* * *
„Kurier Podlaski” w maju 1989
opublikował materiał redaktora Kazimierza Rosińskiego pt. „W Wilnie polski renesans. Rozmowa z docentem, doktorem Janem
Ciechanowiczem, dziekanem katedry polonistyki w Wileńskim Instytucie
Pedagogicznym”.
– Ilu macie
studentów na wydziale polonistyki Instytutu Pedagogicznego?
– Oddział Języka i Literatury Polskiej w Wileńskim
Instytucie Pedagogicznym, bo tak brzmi jego nazwa, istnieje od roku 1961. W
sumie wykształcił kilka tysięcy nauczycieli dla polskich szkół na Litwie.
Obecnie studiuje w nim 200 osób. Jest to młodzież żądna wiedzy, żywo interesująca
się kulturą i tradycją polską, bardzo dobra młodzież.
– Właśnie.
Dochodzą nas wieści o ożywieniu, jakie ma miejsce w społeczności polskiej na
Litwie.
– To ożywienie zaczęło się bardzo niedawno, m.in. po
wizycie generała Wojciecha Jaruzelskiego w Wilnie przed paroma laty, którą to
wizytę odebraliśmy jako wyraz moralnego wsparcia dla nas, Polaków wileńskich.
Natomiast przez wiele lat postępował protest wynaradawiania się Polaków,
szczególnie młodzieży. Wymownym tego znakiem było zmniejszanie się liczby szkół
polskich na rzecz rosyjskich, a także litewskich. Przed 30 laty było ich ponad
260, w zeszłym roku – 92, w bieżącym – już tylko 88. Przy czym liczba Polaków
na Litwie sięga 300 tysięcy.
– Czy z tego
wynika, że proces wynaradawiania się postępuje nadal?
– Już nie. Obecnie przeżywamy odrodzenie poczucia
narodowego. A dzieje się tak od niespełna roku, dokładnie od 5 maja roku 1988.
Wtedy to odbyło się zebranie założycielskie Stowarzyszenia
Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Nawiasem mówiąc, ja prowadziłem to
zebranie, a odbyło się ono w auli Instytutu Pedagogicznego, w którym pracuję.
To zebranie założycielskie zapoczątkowało bardzo piękny okres w życiu naszej
społeczności. Dosłownie nie ma dnia, w którym by nie powstało kolejne nasze
koło gdzieś w odległym miasteczku, we wsi – jak to się mówi – zabitej dechami,
w zakładach przemysłowych Wilna, Kowna i innych miast. To jest po prostu
lawina. I te żywiołowo powstające koła od razu przystępują do działalności
kulturalno-oświatowej. Ogromne jest zapotrzebowanie na pogadanki i prelekcje w
języku polskim. Tak się składa, że ja jestem bodaj najczynniejszym prelegentem.
W czasie licznych wyjazdów na każdym kroku spotykam się z pragnieniem, wręcz
żądzą, czytania w języku polskim. Tymczasem książek polskich jest bardzo mało.
– Kilka
miesięcy temu ogłosiliśmy w „Kurierze” apel o wysyłanie książek na Litwę. Czy
otrzymujecie ich dużo?
– Owszem, do redakcji „Czerwonego Sztandaru”
przychodzi wiele książek, które są następnie rozsyłane do polskich placówek,
np. szkół, w terenie. Ale to ciągle kropla w morzu potrzeb. Należy bowiem
pamiętać, że przez całe lata książki polskie w ZSRR były, praktycznie rzecz
biorąc, niedostępne. W wielu szkołach uczniowie kształtują swe wyobrażenie o
literaturze polskiej na podstawie utworów Wandy Wasilewskiej i kilku podobnych
pisarzy. Brakuje nam pozycji podstawowych, dzieł Słowackiego, Krasińskiego,
Norwida, nie mówiąc o książkach pisarzy współczesnych: Miłosza,
Dobraczyńskiego, Gombrowicza, Mrożka, Wańkowicza, Józefa Mackiewicza, Jana Twardowskiego,
. Nawet biblioteka naszego Instytutu, kształcącego nauczycieli, nie ma kompletu
dzieł choćby jednego z klasyków literatury polskiej. Chciałbym przy tej okazji
zaapelować do rodaków w kraju o nadsyłanie książek do Oddziału Języka i
Literatury Polskiej przy naszym Instytucie.
– Mam
nadzieję, że apel ten nie minie bez echa. Pozwoli pan, że teraz zadam pytanie
na nieco inny temat. Jaki jest stosunek Litwinów do kultury i literatury
polskiej?
– Wydaje mi się, że zainteresowanie naszą kulturą i
literaturą jest bardzo duże.
– Literatura
w języku litewskim jest stosunkowo młoda. Jak zatem traktują Litwini literaturę
tworzoną na Litwie w języku polskim?
– Domyślam się, że pyta pan o ich stosunek do
polskich tradycji piśmienniczych. To kwestia bardzo skomplikowana. Litwini
twierdzą, że ich kultura została przed wiekami spolonizowana. To oczywiście
nieporozumienie. Polacy bowiem nie są i nigdy nie byli elementem napływowym na
Litwie. Byli tu od początku. Zresztą Wielkie Księstwo Litewskie obejmowało ongiś
część ziem etnicznie polskich. Jak wiadomo, językiem urzędowym Wielkiego
Księstwa był przez kilka wieków język starobiałoruski, zresztą bardzo zbliżony
do ówczesnej polszczyzny. Wreszcie mieszkańcy WKL mieli do wyboru prawosławie
albo katolicyzm, a więc język staroruski i cerkiewnosłowiański, albo polski czy
łaciński. Katolicyzm okazał się bardziej dynamiczny, atrakcyjniejszy. Skutkiem
tego piśmiennictwo w języku polskim zaczyna dominować w Wilnie już w XVI
stuleciu, a w wieku XVII panuje niemal niepodzielnie.
– Jaki zatem
jest stosunek Litwinów na przykład do poetów baroku, tworzących na Litwie?
– Traktują ich jako poetów litewskich piszących w
języku polskim. Tak jest np. z Maciejem Kazimierzem Sarbiewskim,
Wielkopolaninem, który tworzył w Wilnie. Niedawno ukazała się jednotomowa
„Antologia literatury litewskiej”, prezentująca autorów od końca XVIII wieku do
czasów najnowszych. W tej antologii Adam Mickiewicz i Władysław Syrokomla
figurują jako właśnie pisarze litewscy tworzący w języku polskim.
– Wydaje mi
się to bardzo sympatyczne...
– Ano właśnie. Z punktu widzenia mieszkańców Polski
wygląda to nawet interesująco, spotkałem się wielokrotnie z taką opinią. Ale z
naszej perspektywy sprawy mają się nieco inaczej. U Litwinów bowiem miewa to
związek z postawami agresywnymi wobec Polaków na Litwie. Twierdzą, że podobnie
jak Mickiewicz i Syrokomla, jesteśmy rzekomo tylko spolonizowanymi Litwinami,
odszczepieńcami, których należy ponownie nawrócić na litewskość.
– Innymi
słowy, jesteście Litwinami, tylko że jeszcze o tym nie wiecie...
– To byłoby zabawne, gdyby nie było powiązane z
szeregiem konkretnych praktyk dyskryminacyjnych. Dla przykładu, absolwent
szkoły średniej, który deklaruje się jako Polak, ma małe szanse, aby został
przyjęty na studia.
– Skutek takich
działań może być tylko odwrotny.
– Oczywiście, są to działania krótkowzroczne.
Niestety, ta krótkowzrocznośc daje się bardziej odczuć niż rozwaga. Ja myślę,
że dają tu o sobie znać skutki stalinizmu. Totalitaryzm nie lubi tego, co małe,
kocha się natomiast w tym, co duże, ogromne. Litwini, którzy są małym narodem,
bardzo ucierpieli w latach stalinizmu, byli ofiarami, ale też niepostrzeżenie dla
samych siebie przejęli system myślenia swoich prześladowców. Przy czym
chciałbym tu wyraźnie zaznaczyć, iż Polacy w Republice Litewskiej mają
zdecydowanie najlepsze warunki w całym ZSRR. W innych republikach sowieckich
jest bez porównania gorzej. Wręcz skandaliczna jest pod tym względem sytuacja w
Białoruskiej SRR, gdzie według oficjalnych statystyk mieszka prawie pół miliona
Polaków (faktycznie znacznie więcej), a nie ma żadnej polskiej szkoły. Zresztą
i białoruskojęzycznych szkół na Białorusi dziś prawie nie ma. Zaznaczmy na
marginesie, że 30 tysięcy Litwinów, zamieszkałych w Białoruskiej SRR, również
nie ma ani jednej szkoły. Nie ukazuje się tam żadna publikacja w języku
polskim, a młodym Polakom wpisuje się bez ich wiedzy i zgody narodowość
białoruską. Więc powiadam, że my, Polacy na Litwie, korzystamy z praw, które
się nawet nie śniły naszym rodakom w innych republikach radzieckich. My jednak
porównujemy swoją sytuację z sytuacją Polaków i Białorusinów w Polsce, gdzie
dziesięciokrotnie mniej liczebna społeczność litewska wydaje dwa pisma:
„Auszra” („Zorza”) oraz „Susitikimai” („Spotkania”), finansowane z budżetu PRL.
My na Litwie nie mamy zadnego pisma, bo przecie „Czerwony Sztandar” jest
organem Komunistycznej partii Litwy i realizuje zadania, jakie przed nimstawia
partia.
– Od pewnego
czasu docierają do nas echa antagonizmów, o których pan mówi. Jakie widzi pan
możliwości przezwyciężenia tego stanu rzeczy?
– Dramat polega na tym, że antypolonizm jest
szczególnie silny w ruchach oddolnych, narodowo-fundamentalistycznych,
działających na fali pierestrojki, co więcej, bywa niekiedy sztucznie
podsycany. Społeczność polska także popiera pierestrojkę. Mogłaby więc wspierać
Litwinów. Ale w sytuacji, gdy często odmawia się nam prawa nawet do swego,
polskiego, imienia czy pisowni nazwiska, takie wsparcie jest bardzo utrudnione.
My naprawdę nie żądamy zbyt wiele. Nie chcemy żadnych przywilejów, tylko
realnego równouprawnienia. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasza sytuacja,
sytuacja mniejszości narodowej, będzie zawsze trudniejsza. Chodzi nam tylko o
to, by nie kwestionowano naszego prawa dobycia Polakami, do bycia tym, kim
jesteśmy. Pyta pan o szanse przezwyciężenia odradzającego się antypolonizmu.
Nadzieja jest w tym, że przeważy głos tych litewskich środowisk, które zdają
sobie sprawę z bezsensu, do jakiego prowadzi dyskryminacja, które widza, że w
gruncie rzeczy cele Litwinów i Polaków są takie same.”
Rozmawiał Kazimierz
Rosiński”.
Po tym wywiadzie
nagonka agentów prasowych i naukowych w mediach Litwy nabrała charakteru wręcz
perwersyjnego. A gdy odmówiłem współpracy z centralą KGB w Wilnie, niebawem
straciłem nie tylko posadę dziekana polonistyki, ale i w ogóle pracę
nauczyciela akademickiego. Wkrótce też do nagonki włączyła się agenturalna
prasa PRL i PRL-bis. A jeden z ludzi pióra z Białegostoku (piszący pod
pseudonimem Andabata) napisał w notatce z podróży do Wilna: „mam nadzieję, że Jan Ciechanowicz jeszcze
się nie poddał. Kilka lat odwalił w armii. A jak przełożeni doszli do wniosku,
że Jana już zmęczyli, to on na złość zrobił doktorat, został nawet deputowanym”...
Niebawem jednak do nagonki na niesprzedajnych Polaków w Wilnie włączyła się
prasa żydopolska na czele z „Gazetą
Wyborczą”, wywierając olbrzymi wpływ na miliony baranów, mających zamiast
mózgu w głowie inną substancję.
Ciekawe, że
czadowi nagonki na mnie ulegli także liczni przyzwoici ludzie, przerażeni
wściekłością odzyskujących wolność głoszenia antypolonizmu mediów litewskich, o
czy świadczył m.in. list do mnie wystosowany osobiście przez pana Izaaka
Szulmana (Izaokas Šulmanas), trenera szachowego rejonu wileńskiego,
pamiętającego, jak Litwini podczas wojny wymordowali na własna ręke 97% swych
Żydów i walnie przyczynili się do realizacji holocaustu na Białorusi i
rosyjskiej Smoleńszczyźnie. Dobry człowiek, a przemawiał do mnie jak głupi do
sera... Nie wiem, czy naprawdę uległ był łgarstwom prasy litewskiej, czy tylko
udawał, że głupi. Głosy uczciwości i rozumu były rzadkie. Ale były...
* * *
„Trybuna
Opolska” (1 czerwca 1989):
„Trudne wybory
Wszystkie programy poświęcają sprawie zbliżających
się wyborów sporo antenowego czasu. Czegoś żeśmy się chyba jednak nauczyli, bo
jak dotąd audycje pozbawione są dawnego natręctwa i przesadnej pewności siebie.
Słuchaczowi pozostawia się spory margines do przemyśleń własnych i własnych
decyzji. No bo jakże inaczej skoro o jeden mandat choćby z listy koalicyjnej ubiega
się po 6-7 kandydatów. Szokuje nieco audycja „Solidarności” to, iż niektórzy
autorzy przyznają się bezceremonialnie do tego, że szlify propagandystów
zdobywali w zachodnich rozgłośniach polskojęzycznych, w tym także w Wolnej
Europie; przyznaje się do tego np. Jacek Fedorowicz. Wszyscy polscy
radiosłuchacze wiedzą, że Wolna Europa to organ amerykańskiej agencji
wywiadowczej CIA, nikt nigdy nie poddawał tego zresztą w wątpliwość. Na domiar
owi wykształceni na Zachodzie agitatorzy mówią z dużą pewnością siebie, a
nawet z pewną arogancją. Łatwo im widać za twarde wymienialne pouczać nas,
tych, którzy żeśmy zostali w kraju i borykamy się z naszym niełatwym dniem
powszednim, z naszym kryzysem, z którego musimy się wyrwać sami, bo przecież
żadna zachodnia agencja za nas tego nie zrobi.
Polacy stoją od lat przed wieloma trudnymi
wyborami. Dokonują ich ci, którzy ostatnio dość licznie opuszczają ojczyznę w
poszukiwaniu lepszego bytu i owej twardej wymienialnej, ale także ci, którzy
decydują się na powrót do kraju, bądź ci,
którzy poza jego granicami pozostają
Polakami i bronią polskości swojej i swoich polonijnych społeczności.
Emigrantem na pewno nie jest pan Jan Ciechanowicz, prezes Polaków na Litwie,
którego zaprezentował w audycji z poprzedniej niedzieli Witold Nowicki.
Posłużył się on amatorskim nagraniem dokonanym przez Wiesława Turzańskiego,
który w poszukiwaniu materiałów do pracy magisterskiej odwiedził ostatnio
kilkakrotnie Wilno. Pan Jan Ciechanowicz startował ostatnio w wyborach
ubiegając się o mandat delegata do Rady Deputowanych Ludowych ZSRR.
W drugiej turze wyborów wbrew rozpętanej przeciwko niemu przez
szowinistyczne środowiska litewskie, w tym także litewski kler katolicki
kampanii, mandat ten zdobył. Można przypuszczać, że będzie jedynym zdeklarowanym
Polakiem w Radzie Deputowanych Ludowych. Z jego wynurzeń mogliśmy się przy
okazji dowiedzieć sporo o trudnych losach i dniu dzisiejszym Polaków na Litwie
i Białorusi. Są oni tam dyskryminowani, a szczególnie dotkliwie odczuwają to od
czasu kiedy w atmosferze obecnej odwilży odżywa litewski nacjonalizm lub wręcz
szowinizm.
Temu interesującemu nagraniu Witold Nowicki
prawdopodobnie na zasadzie kontrapunktu przeciwstawił opowieść Roberta
Fieldinga o obyczajach wyborczych w Stanach Zjednoczonych. Wypadło to
trochę ni przyszył ni przyłatał, bo tamtejsze obyczaje są nie do przeniesienia
nie tylko na grunt Polski ale także na grunt ogólnoeuropejski. Trudno sobie w
Europie wyobrazić publiczny występ tysiąca podkasanych girlasek, które
demonstrować będą na majtkach napis, że lubią kandydata (który ich opłacił).
O trudnych wyborach traktował nadany dzień
wcześniej reportaż Eweliny Rusin-Różyckiej pt. „Będę ci opowiadał o Polsce –
nie zapomnisz synku”. Autorka odwiedziła RFN, spotkała tam wielu emigrantów z
Polski, z Opolszczyzny i zrelacjonowała
swoje impresje z tych spotkań. Losy spotkanych ludzi są wcale niełatwe. Ktoś
żyje tylko z zasiłków, ktoś inny ma dobrą pracę i godziwy zarobek, ktoś jeszcze
się nie urządził, a większość wcale nie jest pewna, że dobrze zrobiła
wybierając nową ojczyznę. Reportaż byłby jednak ciekawszy, gdyby był bardziej
radiowy w formie. Znalazło się w nim zaledwie parę króciutkich nagrań
i przerywników muzycznych, a reszta to odautorskie rozważania i refleksje.
Jan Rzytka”
* * *
11 czerwca 1989 w
„Czerwonym Sztandarze” można było
przeczytać artykuł Jadwigi Podmostko pt. „Witamy naszych deputowanych”:
„Wczoraj jednym z porannych rejsów samolotem z
Moskwy wrócili z I Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR Jan Ciechanowicz oraz
Anicet Brodawski. Część korpusu deputowanych z naszej republiki pozostała w
Moskwie w związku z sesją Rady Najwyższej ZSRR, część pracuje w komisjach i
komitetach, inni przybyli późniejszymi rejsami.
Mimo deszczowej pogody na Lotnisku Wileńskim
znalazły się nader liczne grupy osób przybyłych specjalnie na spotkanie z A.
Brodawskim i J. Ciechanowiczem. M.in. byli tu prezes Związku Polaków na Litwie
Jan Sienkiewicz, jego zastępca Czesław Okińczyc, przedstawiciele wielu
podstawowych oddziałów stowarzyszeń polskich z rejonów wileńskiego,
szalczyninkajskiego i in. Liczne grono stanowili członkowie zarządu Wileńskiego
Oddziału Miejskiego. Były też żony, dzieci, bliscy rodzin deputowanych.
Dziewczęta w polskich strojach ludowych wręczyły kwiaty przybyłym z Moskwy naszym pełnomocnikom. Mimo
znużenia, które odczuwała przed końcem obrad Zjazdu większość jego uczestników,
Ciechanowicz i Brodawski byli zadowoleni, szczerze się cieszyli z powrotu na
rodzinną ziemię, gdzie im zgotowano tak serdeczne powitanie. Od razu na
lotnisku zaaranżowaliśmy coś w rodzaju krótkiej konferencji prasowej, bo też
pytania do deputowanych kierowano ze wszystkich stron.
– Mimo że nie udało się nam zabrać głosu, odczuwamy
ogromną satysfakcję z udziału w pracy Zjazdu – powiedział Jan Ciechanowicz
– potrafiliśmy bowiem zasygnalizować problemy polskiej ludności na Litwie i w
całym Związku Radzieckim wielu wybitnym osobistościom kraju.
– Stwierdziliśmy dla siebie, że ten I Zjazd – to
dopiero początek gigantycznej pracy zarówno w skali kraju, republiki, jak też w
skali naszych problemów narodowościowych – dodał A. Brodawski.
– Czy tekst waszego referatu trafił przynajmniej w
dobre ręce? – zapytano J. Ciechanowicza.
– Oddałem go w piątek, ostatnim dniu pracy Zjazdu,
osobiście Michaiłowi Gorbaczowowi – odpowiedział deputowany. – Na moich oczach
zarejestrowano referat i przekazano do Sekretariatu Zjazdu, zostanie
opublikowany w zbiorze jego materiałów i dokumentów.
– Co z autonomią? Jak Moskwa patrzy na nasze
problemy? Co tam sądzą o Polakach na Litwie? – takie i podobne pytania
sypały się jedno po drugim.
– W Moskwie na razie zbyt mało wiedzą o naszych
problemach – powiedział J. Ciechanowicz.
– Jestem jednak mocno przekonany, że nie obejdziemy się bez polskiego
autonomicznego obwodu narodowego. Rozmawiałem o tym prawie ze wszystkimi
deputowanymi z naszej republiki. Nie powiem, że każdy z nich podziela moje
zdanie, niemniej są tacy, którzy ze zrozumieniem ustosunkowali się do wielu
propozycji, jakby po nowemu spojrzeli na wszystko, co dotyczy obywateli
narodowości polskiej zamieszkałych na Litwie. Jak wiadomo litewscy deputowani
stanowili ogromnie zwartą i konsekwentną
grupę, działającą zgodnie, w jednym kierunku, nawet jeśli nie wszyscy mieli
jednakowe zdanie.
Zebrani dziękują deputowanym za rozmowę, zapraszają
na spotkania z szerszą społecznością polską, życzą im dobrego wypoczynku.”
* * *
5 lipca,
korzystając z przysługującego mi prawa konstytucyjnego, poprosiłem o głos
na posiedzeniu parlamentu Republiki Litewskiej, mając na celu przeciwstawienie
się wciąż na nowo rozbrzmiewającym antypolskim pomówieniom na tej sali.
Powiedziałem (cyt. wg „Lietuvos TSR Aukščiausiosios Tarybos
(viennoliktojo šaukimo) dvyliktoji sesja. Stenogramom”. Lietuvos TSR Aukščiausiosios Tarybos
Prezidiumo Leidykla, Vilnius 1989, s. 196-198). Mimo szmeru niezadowolenia,
jaki przebiegał po sali i kilkakrotnie w trakcie mego przemówienia narastał,
powiedziałem co następuje:
„Wysoka Izbo! Wyprzedzając kolejne posiedzenie
parlamentu, które ma się odbyć w następnym miesiącu, chciałbym poprosić, aby w
międzyczasie zostało rozpatrzone pewne konkretne zagadnienie. Do mnie, jako do
deputowanego ludowego ZSRR, zwraca się wielu obywateli z prośbą o pomoc w
poprawieniu w ich osobistych dokumentach wpisu dotyczącego ich narodowości. Tak
większej części obywateli polskiego pochodzenia, urodzonych w tej części
Wileńszczyzny, która po wojnie przekazana została Białoruskiej SRR, pomimo ich
woli wpisano do dokumentów inną narodowość – Białorusin – lub po prostu nie
wpisano żadnej. Proszę Radę Najwyższą Litwy przyjąć postanowienie o mniej
więcej takiej treści: „Obywatele Republiki Litewskiej mają prawo zwracać się do
urzędów państwowych z prośbą o naprawienie wpisów dotyczących ich
przynależności narodowej lub pisowni ich nazwisk i imion. Odnośne instytucje
państwowe zobowiązane są w ciągu miesiąca od złożenia podania,
odzwierciedlającego wolną wolę obywatela, do dokonania prawidłowego wpisu lub
do wydania nowego dokumentu, w którym imię, nazwisko i przynależność narodowa
obywatela muszą odpowiadać jego osobistej samoświadomości, wyrażonej w podaniu.
Wszystkie postanowienia sprzeczne z tym aktem lub utrudniające jego wykonanie
uznaje się za nieważne. Jedynym kryterium przynależności narodowej tego czy
innego członka zgodnie z normami prawa międzynarodowego i Deklaracją Praw Człowieka
ONZ jest osobista samoświadomość.”
Przyjęcie takiego postanowienia byłoby gestem
dobrej woli ze strony władz i Państwa Litewskiego w stosunku do osób
narodowości polskiej, których godność była w Związku Radzieckim przez wiele
dziesięcioleci poniżana między innymi i w ten sposób, że ludziom odmawiano
uznania ich za tych, za kogo się oni uważają, i kim w istocie rzeczy są.
Takie postanowienie zniosłoby na Litwie jeden z reliktów epoki stalinowskiej,
byłoby aktem, któryby odzwierciedlał wysoki poziom ucywilizowania państwowości
litewskiej. Ci ludzie dążą do odnowienia, odrodzenia swej narodowości nie z
jakichś merkantylnych względów, lecz powodowani wyłącznie pobudkami ideowymi.
Być Polakiem w Związku Radzieckim, jak Panowie wiedzą, dziś jest równie niewygodne,
jak i dawniej. Przez wiele dziesięcioleci Litwa była jedyną republiką
związkową, w której władze rzeczywiście liczyły się i szanowały godność
narodową Polaków. Wierzymy, że ta tradycja w nowej, suwerennej i demokratycznej
Litwie zostanie nie tylko zachowana, ale i rozwinięta.
Kończąc, Wysoka Izbo, proszę mi pozwolić na
zwrócenie uwagi Państwa na nowe przepisy, dotyczące stosunków
międzynarodowościowych i obywatelskich. Tworząc nowe ustawy trzeba pamiętać, że
powinny one bronić interesów wszystkich mieszkańców Litwy, niezależnie od ich
klasowej czy narodowej przynależności. Nierówność praw prowadzi do
niesprawiedliwości. Niesprawiedliwość powoduje napięcia wewnętrzne. A napięcia
takie są źródłem wewnętrznej słabości państwa. A więc, rzeczywista siła
państwa wynika z tego, że rozbudowuje ono podstawy praw ludzkich i
praworządności. Możliwa jest, oczywiście, i inna ewentualność. Lecz ona bywa po
prostu krótkotrwała. Proszę Szanowną Izbę w trakcie opracowania przepisów prawa
wyborczego wnieść do nich także i stwierdzenie, iż grupom etnicznym,
zamieszkałym na Litwie i poprzez swą pracę sprzyjającym jej rozwojowi, prawo
gwarantuje ustawowo procentowy parytet udziału ich przedstawicieli we
wszystkich organach państwowych.
I kilka słów o autonomii. Już sama moja prośba,
Szanowna Izbo, że zabiorę Wam kilka minut czasu, wywołała tu wasze
niezadowolenie. To poświadcza i szmer na sali... Romualdas Ozolas mówił tu o
problemach Polaków. Ciekawe, dlaczego nikt z Was, szanowni członkowie
parlamentu, nie chce zapytać samych Polaków litewskich, jakie jest ich zdanie o
autonomii: jak oni sami ją sobie wyobrażają, dlaczego do niej dążą. Gdy Moskwa
próbuje rozstrzygać problemy Litwy bez wiedzy Litwinów, sprzeciwiacie się temu,
i sprzeciwiacie się słusznie. Lecz gdy wy sami próbujecie rozstrzygać problemy
Polaków Litwy nie pytając ich o zdanie, nie myślę, że to jest przyjemne dla litewskich Polaków.
Co to jest autonomia? Czy mamy ją nazywać separatyzmem, dążeniem do
odosobnienia Polaków zamieszkałych w rejonach podwileńskich od Państwa
Litewskiego? Dążenie do określenia jej jako separatyzmu jest, moim zdaniem,
zupełnie bezpodstawne zarówno pod względem politycznym, jak i prawnym. Dążenie
do autonomii jest dążeniem do ustanowienia lokalnego samorządu w składzie
Republiki Litewskiej. I nic więcej. Dlaczego tutejsi Polacy do tego dążą?
Dlatego, że liczne lata dziejów powojennych pokazały, że jest bardzo trudno
wierzyć w dobrą wolę zwierzchności, jeśli chodzi o problemy socjalnego, kulturalnego, ekonomicznego i
innego rozwoju w tym regionie. Stąd też owe dążenie do ustanowienia naszego
ograniczonego samorządu w składzie Republiki Litewskiej.
Dziwi jeszcze jedno zagadnienie. Działacze Sajudisu
w Moskwie popierają i podpisują akty i petycje, mające na celu wsparcie
dążeń do utworzenia w innych republikach autonomii Krymskich Tatarów, Niemców
Nadwołżańskich i innych mniejszości narodowych. Powstaje pytanie, dlaczego ci
działacze w swoim własnym domu nie wykazują takiejże dobrej woli w stosunku do
własnych mniejszości narodowych. Taka podwójna logika, oraz, za przeproszeniem,
podwójna moralność, wydaje mi się bardzo wątpliwa.” (Oklaski).
W stenogramie nie
odnotowano, że obok oklasków dało się na sali także słyszeć gniewne okrzyki
oburzenia. Niewielka strata! Wkrótce w prasie zjawił się cały potok „głosów
dyskusyjnych” wobec tego wystąpienia. Jeden z nich, niejakiego W. Liutkusa
zamieściło pismo „Vakarines Naujenos”,
organ Wileńskiego Miejskiego Komitetu Komunistycznej Partii Litwy i Rady
Miejskiej Deputowanych Ludowych m. Wilna, 21 lipca. Był to głos w sposób nader
poglądowy uwypuklający charakterystyczne usposobienie naszych „braci”: „Zapomniał
o logice. W swym przemówieniu na
sesji Rady Najwyższej Litewskiego SRR deputowany ludowy J. Ciechanowicz
przytoczył następujący przykład: przedstawiciele Litwy w Moskwie podpisywali
petycje, nawołujące do nadania autonomii i prawo powrotu na ziemie ojczyste
Nadwołżańskim Niemcom i Krymskim Tatarom, podczas gdy w Litwie oni się nie
zgadzają z tworzeniem polskich gmin autonomicznych. Myślę, że takie porównywanie
nie tylko zniekształca prawdę dziejową i współczesną, ale i jest tendencyjne.
Przede wszystkim mówca utożsamił i zrównał ze sobą pozycje narodów, losy i
warunki życia, które są absolutnie nie do porównania. Wychodzi, że
i Polacy Litwy zostali wysiedleni z ziem ojczystych, nie mają żadnych
narodowych, kulturalnych, religijnych praw, utracili tradycje itd.
Autonomia Niemców Nadwołżańskich lub prawo Tatarów
Krymskich do życia na własnej ziemi są pierwszym, lecz nie jedynym warunkiem
odzyskania życiowo ważnych podstaw ich istnienia: kultury, języka, tradycji,
szkół, świątyń. A przecież w Litwie jest zupełnie inna sytuacja polityczna
i kulturalna. Gdyby tu zaistniały jakieś ograniczenia, obywatelskie lub
narodowe, w stosunku do innych narodów, to wątpliwe, czy szanowny J.
Ciechanowicz mógłby bez przeszkód przyjechać i zamieszkać
w Litwie, otrzymać tu pracę, uczyć dzieci w języku ojczystym i przemawiać
w parlamencie Litwy. I nikt – ani przedstawiciele Litwy w parlamencie
ZSRR, ani sama Litwa nie mają zamiaru przedsiębrać jakichś dyskryminacyjnych
kroków w stosunku do kogokolwiek.
Tendencyjnym zaś jest to, że w ostatnich miesiącach
kwestia organizowania polskich gmin autonomicznych zaczyna być rozpatrywana
jako najbardziej istotny moment utwierdzania się demokracji w Litwie. Czyż
Polacy nie widzą, że w tym przypadku część bierze się jako równowartość
całości? Przecież taka interpretacja powoduje, że za dążeniem do autonomii nie
widzi się Litwy, jej wspólnych dla wszystkich zamieszkałych tu narodowości spraw,
interesów, dążeń. Pod przykrywką starań dla dobra całej Litwy wysuwane są
ultymatywne żądania jakichś wyłącznych uprawnień, chociaż bardzo nietrudno
znaleźć przykłady tego, że te uprawnienia już dawno istnieją. (Mam na myśli
opublikowany w gazecie „Gimtasis Krasztas” list Związku Polaków Litwy).
Dziwne jest i to, że zwolennicy zakładania gmin
autonomicznych ani słowa nie powiedzieli o tym, jak w obwodzie autonomicznym, w
którym Polacy stanowią 51 procent ludności, będą żyć Litwini, Białorusini,
Rosjanie? Także – autonomia?!”...
* * *
Swoistym moralnym
wsparciem było dla mnie w tym trudnym okresie zaproszenie do wzięcia udziału w
światowym kongresie uczonych polskich w Warszawie.
17 lipca „Życie Warszawy” zamieściło obszerny
materiał Janiny Poradowskiej pt. „Rozpoczął się Kongres uczonych polskiego
pochodzenia”:
„W imieniu całego parlamentu powitał zebranych (na
Kongres przybyło ponad 250 uczonych z zagranicy i blisko 200 z kraju) prof.
Andrzej Stelmachowski, który powiedział m.in.: „Chcę dać wyraz tej łączności
jaką czujemy i chcemy rozwijać ze wszystkimi naszymi kolegami, uczonymi z
całego świata. W przeszłości stosunki te układały się bardzo różnie. Czas, gdy
ciążyła nad nimi strefa głębokiego cienia już za nami i teraz przyszedł czas na
radość, iż są na tej sali uczeni, z którymi tak trudno było nam się przez wiele
lat spotkać. Uczeni ze Lwowa, Wilna, Mińska, Europy Zachodniej, Ameryki (...)
Polska to pomost między Wschodem a Zachodem i dla wzmacniania tego pomostu
szczególnie istotny może okazać się wkład uczonych polskiego pochodzenia (...)
Tu, na tej sali trzeba rozpocząć budowę czegoś nowego, lepszego. Mówi się
często, że dziś jesteśmy u narodzin IV Rzeczypospolitej. Postarajmy się, by
wszystko to, co było najlepsze w trzech poprzednich, wnieść do tej przyszłej
czwartej. Bez nas, bez uczonych, trudno byłoby to zrobić.”
Pierwszą sesję Kongresu, która odbywać się miała
pod hasłem „Nauka wobec problemów współczesności” prowadził rektor Uniwersytetu
Warszawskiego, prof. Andrzej Kajetan Wróblewski. Dwa wprowadzające referaty
wygłosili: prezes Polskiej Akademii Nauk (zarazem przewodniczący Rady
Programowej Kongresu) prof. Jan K.
Kostrzewski oraz prof. Jan Ciechanowski z Londynu. W oczekiwania zgromadzonych,
w nastrój zebranych trafił bez wątpienia lepiej prof. Ciechanowski.
Prof. Kostrzewski odnotował zmiany, które dokonują
się w Polsce i w kontaktach Polski ze światem. Mówił m.in.: „Usuwamy
pozostałości stalinizmu, wypełniamy białe plamy. Nauka wniosła swój wkład do
odbudowy kraju, uczeni nauk społecznych, mimo prób zniewolenia, bronili się
skutecznie, a nawet ci, którzy dali się zwieść, uświadamiali sobie pomyłki i
przechodzili do obozu wolnego od dogmatów i broniącego prawdy. Kategoria
uczonych dworskich nigdy w naukach społecznych nie była zbyt liczna, a dziś
przedstawiciele tych nauk angażują się na rzecz przebudowy systemu
politycznego, społecznego i gospodarczego”. Największa jednak część referatu
poświęcona była takim problemom globalnym jak zaludnienie globu, stan
środowiska i sprawy globalne, dysproporcje w rozwoju różnych krajów. Takie
dylematy współczesności ukazywał prof. Kostrzewski i nad nimi proponował
dyskusję, co może i zgodne było z tytułem sesji, ale rozmijało się z
zainteresowaniem zebranych w Polsce, w lipcu 1989 roku.
Prof. Jan Ciechanowski mówił natomiast o tej
Polsce, która rodzi się w wyniku porozumień „okrągłego stołu” i wyborów, o
Polsce stojącej w obliczu przesilenia i drogi kompromisów, która – jak to
się dziś często mówi – toruje drogę do zjednoczonej Europy, i która budzi szacunek
Europy swymi dokonaniami. Mówił też prof. Ciechanowski o nowych stosunkach
Kraj–Emigracja i Emigracja–Kraj, o stoiskach zagranicznych wydawnictw na
Międzynarodowych Targach Książki, o wydawaniu pisarzy emigracyjnych w
wydawnictwach krajowych. – Może wreszcie – powiedział – będziemy mieli jedną
literaturę, jedną historię i jedną naukę polską.
W tym kontekście trzeba dziś nieco inaczej spojrzeć
na rolę uczonych. Winni oni przeciwstawiać się wielu obiegowym, łatwo ferowanym
i często fałszywym sądom o Polsce i Polakach, powinni próbować zmieniać
ten obraz niepoprawnych romantyków, niosących światu tylko kłopoty. Polska
zawsze dzierżyła palmę pierwszeństwa w walce ze stalinizmem i neostalinizmem, w
tej walce nie brakowało ludzi nauki i kultury. Miłosz pomylił się – wiele
umysłów pozostało nieujarzmionych. Polska jest jedna i tu rozegrają się losu
narodu. Polonia i Emigracja mogą tylko służyć pomocą w przemianach. A przemiany
te będą w dużej mierze zależeć od ludzi nauki, od ich umiejętności
rozwiązywania skomplikowanych problemów, głoszenia prawd niepopularnych,
zachowania niezależności poglądów.
W trakcie pierwszej plenarnej sesji Kongresu
zabrało głos kilkunastu mówców. Sala najbardziej emocjonalnie reagowała na
wystąpienie uczonych ze Związku Radzieckiego, którzy na Kongresie zjawili się
po raz pierwszy. Problemy Polaków na Litwie podniósł prof. Medard Czobot z
Wilna, który mówił: „Byliśmy tuż za miedzą, zachowywaliśmy polskość,
walczyliśmy o swoją tożsamość i było nam przykro, że rząd Polski, Towarzystwo „Polonia” nas nie
widziały. Garnęliśmy się do Polski, ale ona nas nie chciała”. Niestety,
naukowców Polaków jest w Wilnie bardzo mało. Wojna, okupacja, stalinowskie
represje wyniszczyły inteligencję. Dziś ta inteligencja odradza się – są
polskie szkoły, audycje radiowe i telewizyjne. Nie ma programu polskiej
telewizji. Mówca zwrócił się z propozycją do władz polskich, aby o tej sprawie
pamiętały. Polacy na Litwie gotowi są pomóc finansowo. jeżeli zajdzie taka
potrzeba. Potrzeb jest w ogóle wiele – kontakty kulturalne, książki, możliwość
nauki języka – oto w czym Polska może pomóc. Są też sprawy, które możemy i
musimy rozwiązywać wspólnie, np. sprawy ochrony środowiska.
O podobnych problemach mówił Jan Ciechanowicz z
Instytutu Pedagogicznego w Wilnie stwierdzając, że Polacy w Związku Radzieckim,
mimo zachodzących przemian, są obywatelami niższej kategorii. Np. na Białorusi
nie ma ani jednej polskiej szkoły, ani jednego pisma polskiego, a nawet ciągle
jeszcze zdarzają się przypadki, że Polakom do dowodów tożsamości wpisuje się
narodowość białoruską. Mówił także prof. Ciechanowicz o profanowaniu polskich
pomników i cmentarzy, pytając dlaczego strona polska tak żywo reagująca na
wszelkie przypadki profanowania pomników poświęconych np. żołnierzom radzieckim
w Polsce, milczy, gdy taki los spotyka, i to na dużą skalę, pamiątki polskie?
Dlaczego – pytał prof. Ciechanowicz – istnieje wspólna komisja
polsko-zachodnioniemiecka ds. podręczników, a nie ma takiej komisji utworzonej
wspólnie z Białorusią, Ukrainą czy Litwą, skoro tam w podręcznikach najwięcej
ciągle fałszu i zakłamania. Gorbaczow (mówca nazwał go politykiem tysiąclecia)
sprzyja społeczności polskiej, np. popiera tworzenie obwodów autonomicznych,
ale na niższych szczeblach różnie bywa.
Na zakończenie wątku odnoszącego się do losu
Polaków na Wschodzie odnotuję jeszcze dwa wydarzenia tego dnia. Prof. Maria
Tarnowiecka ze Lwowa przekazała Bibliotece Narodowej swe dwie książki o Karolu
Szymanowskim, a także zbiór afiszy z koncertów, w trakcie których wykonywana
była także muzyka polska. Natomiast Michał Smorczewski, który przedstawił się
jako szef Polonii w Moskwie, apelował gorąco do wszystkich zebranych, aby słowa
zmienili w czyny – a czyny, to przede wszystkim różnego rodzaju polskie
wydawnictwa, w tym także książki, na które moskiewska Polonia czeka.
Bardzo ważny problem współpracy historyków polskich
i emigracyjnych podniósł w swym wystąpieniu prof. Marek M. Drozdowski. – Bez
zbiorów znajdujących się w instytutach – Sikorskiego, Piłsudskiego,
Hoovera i innych utrzymanie tożsamości narodowej i opracowanie najnowszych
dziejów Polski byłoby niemożliwe – mówił prof. Drozdowski. Trzeba więc oddać
hołd tym, którzy te zbiory stworzyli i opiekują się nimi. Teraz jednak, kiedy
tyle mówimy o budowie mostów, trzeba zastanowić się, jak historycy polscy i
emigracyjni wspólnie przyczynili się do opublikowania materiałów źródłowych znajdujących się w
tych instytutach. Bez dokumentacji znajdującej się w Instytucie Hoovera w
Kalifornii nie można udostępnić prawdziwej historii ruchu ludowego, bez zbiorów
Studium Polski Podziemnej w Londynie nie da się rzetelnie odtworzyć epopei
Armii Krajowej. Dlatego też wielkim dziełem historyków, dziełem wspólnym
powinno być udostępnienie tej dokumentacji.
Jednym z ciekawszych wystąpień pierwszego dnia
Kongresu było z pewnością wystąpienie prof. Zbigniewa Pełczyńskiego z Oxfordu.
– Jednym z praktycznych rezultatów tego Kongresu powinno być wciągnięcie
młodego pokolenia naukowców do współpracy zarówno na linii Emigracja – Kraj,
jak do międzynarodowej współpracy naukowej. Uniwersytet Oksfordzki ma już w tej
mierze wiele bardzo dobrych doświadczeń. Kontakty z polskimi uczelniami
(głównie z UJ) istnieją od 1982 i dzięki nim 350 młodych naukowców mogło
prowadzić badania w Oxfordzie.
Prof. Pełczyński zastanawiał się także nad tym,
jaka powinna być przyszła rola Polonii i jak może ona pomagać Polsce. Nauka z
racji swego uniwersalizmu jest najłatwiejszą dziedziną współpracy, propagowanie
kultury polskiej nie jest łatwe ze względu na zbytnie jej przepojenie pierwiastkami
typowo polskimi (profesor, acz z wahaniem, użył nawet słowa „szowinizm”),
ale i to można zmienić, gdyby kultura polska stawała się bardziej uniwersalna.
Usprawnianie działalności różnych instytucji – to kolejne możliwe pole
wspólnych działań. Za sprawę najważniejszą uznał jednak mówca pomoc w budowie
społeczeństwa obywatelskiego w Polsce, w budowie infrastruktury demokracji,
której nie można odgórnie zadekretować. Demokracja będzie się tworzyć i
umacniać wówczas, gdy partykularne interesy włączone zostaną do celów
ogólnospołecznych i ogólnonarodowych. Przybliżanie doświadczeń krajów
demokratycznych może być ważnym elementem pomocy w budowie społeczeństwa obywatelskiego.
Podczas przerwy obrad w kuluarach otwarto
przygotowaną przez Bibliotekę Narodową, niewielką, ale bardzo interesującą
wystawę „Z dorobku uczonych polskiego pochodzenia (1945-1989)”. Niestety,
prawie nic więcej w kuluarach nie działo się. Jedynie Uniwersytet Warszawski
próbował zagranicznym gościom zaprezentować coś ze swych badań naukowych i
zorganizował stoisko, w którym sprzedawano album poświęcony wykopaliskom w
Egipcie. Album cieszył się dużym powodzeniem. Polska Akademia Nauk i inne
placówki naukowe jakoś nie pomyślały o zaprezentowaniu swego dorobku. Zwracało
na to uwagę wielu gości, którzy chcieli nie tylko poprzez referaty zapoznać się
z ważniejszymi i ciekawszymi polskimi osiągnięciami naukowymi.”
* * *
18 lipca „Życie Warszawy” komunikowało:
„III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia
obraduje
Pierwszą dyskusję o uniwersalnych i narodowych
tendencjach rozwoju kultury zdominowały jednak problemy Polaków na Wschodzie. W
ogóle uczeni polskiego pochodzenia, którzy przyjechali ze Związku Radzieckiego
zabierają głos najczęściej. Nie można się temu dziwić gdyż jest to dla nich
pierwsza okazja, by przedstawić swe problemy, wyniki prowadzonych badań, a
nierzadko po prostu wylać morze nagromadzonego żalu. Gwiazdą Kongresu stał się
bez wątpienia oblegany przez dziennikarzy prof. Jan Ciechanowicz z Wilna. Nie
wiem, czy po zakończeniu obrad potrafi zliczyć, ilu wywiadów dla prasy, radia i
telewizji udzielił. On też pierwszy wprowadził temat emanowania kultury
polskiej na Wschód, do Rosji. Wskazywał na to polski rodowód całej plejady
twórców rosyjskich (z ciekawostek odnotować warto: Dostojewscy polska rodzina
herbu Radwan, ród Puszkinów herbu Szeliga, Strawińscy ród herbu Sulima). Z
wielu tezami wystąpienia prof. Ciechanowicza można polemizować (to tak jakby
przywołać dyskusję kim był Szopen – Polakiem czy Francuzem), ale faktem jest,
że nad niektórymi postawionymi przez referenta problemami warto się zastanowić.
Jakie np. czynniki spowodowały, że w ciągu wieków tyle rodzin polskich uległo
rusyfikacji a wybitnych Rosjan, którzy się spolszczyli było niewielu (inaczej
te relacje układały się, gdy idzie o Niemców czy Żydów).
Dr Romuald Brazis z Wilna z wykształcenia fizyk,
specjalista od półprzewodników wygłosił na Zamku Królewskim referat na temat
zupełnie nie związany ze swą profesją.
Mówił o motywach polskich w kulturze i oświacie na Litwie po włączeniu jej w
skład ZSRR. Charakteryzując poszczególne dziesięciolecia (od roku 1939)
ukazywał jak zdziesiątkowana została polska inteligencja, jakie etapy
likwidacji bądź zastoju przeżywało polskie szkolnictwo, w jakich okresach
możliwe było, mimo wielu przeszkód, kształcenie młodej polskiej inteligencji.
Pokazywał jak odcinanie od języka polskiego powodowało jednocześnie odcinanie
Litwinów od ich własnej kultury i historii (tak wiele źródeł historycznych
jest przecież w języku polskim). Mówca stwierdził także, że dziś polska kultura
i polski język na Litwie to czynniki aktywizujące demokratyczne przemiany, że
polskie środowiska intelektualne (grupa uczonych to zaledwie kilkadziesiąt
osób) zaczynają integrować się.
Jako wydarzenie tego dnia obrad wypada odnotować
także wystąpienie prof. Wiaczesława Werenicza z Białoruskiej Akademii Nauk. O
sytuacji Polaków na Białorusi wiele już powiedziano w trakcie Kongresu –
największa liczbowo Polonia nie ma ani jednej polskiej szkoły i dopiero obecnie
powstały pierwsze klasy z językiem polskim, nie ma ani jednego pisma
wydawanego po polsku. Tymczasem właśnie
prof. Werenicz, który sam o sobie mówi, że jest Poleszukiem nie Polakiem już w
roku 1962 zorganizował zespół badawczy zajmujący się badaniami językoznawczymi
wśród skupisk Polaków w Związku Radzieckim. Dzięki tym badaniom (ostatnio
prowadzonym wspólnie z uczonymi polskimi) powstało już kilka tomów studiów nad
polszczyzną Kresów Wschodnich. (Rozmowę z prof. Wereniczem zamieszczamy
oddzielnie).
Z tego niezwykle interesującego wystąpienia
odnotowuję więc jeszcze tylko ogólną ocenę sytuacji Polaków i perspektywy
rozwoju kultury i języka polskiego w Związku Radzieckim. Zdaniem prof.
Werenicza Litwa, Łotwa i Estonia stworzyły już warunki do rozwoju polszczyzny i
kultury polskiej; na Białorusi są na to dopiero szanse. W tej republice
sytuacja jest trudna. Białorusini nigdy jako naród nie potrafili zrealizować
swego programu i obronić w pełni swej tożsamości. Obecnie atmosfera ożywia się
dzięki ruchom młodzieżowym. Naród, który nie potrafił obronić własnej
tożsamości nie potrafi zrozumieć dążeń innych – powiedział prof. Werenicz. Ale
sytuacja zmienia się.
Janina Paradowska”
* * *
W tym też czasie „Dziennik Bałtycki” zamieścił następujący
tekst:
„Litwo, Ojczyzno moja!...
Po raz pierwszy w powojennych dziejach naukowcy
Polacy ze Związku Radzieckiego wspólnie z przedstawicielami innych państw
uczestniczą w Kongresie Uczonych Polskiego Pochodzenia, który odbywa się w
Polsce po raz trzeci. Wasze wystąpienia są przyjmowane nie tylko z uwagą, ale i
z ogromną emocją, zarówno przez kolegów z kraju, jak i z Zachodu, którzy od
dawna upominali się o Wasze uczestnictwo przy wspólnym stole. Muszę jednak
stwierdzić, że gwiazdą tego kongresu jest właśnie pan. Pana dotychczasowe
wystąpienia były przyjmowane owacjami. Tę rozmowę przerywają nam co chwilę
koledzy dziennikarze z gazet, z radia i telewizji, proszący o wywiady, a
także naukowcy pragnący kontaktu. Może to przyprawić o zawrót głowy.
– To przejdzie, to minie bardzo szybko, gdy tylko
wrócę do siebie. Doskonale też zdaję sobie sprawę, że bynajmniej nie wszyscy
oceniają pozytywnie moje wypowiedzi. Są tacy, którzy mnie nie znoszą, nawet
nienawidzą, posuwają się do najgorszych kroków, aby mnie zniszczyć. Ja sam zaś
wcale nie wszystkim chcę się podobać – chcę się podobać jedynie ludziom
uczciwym i rozumnym. Cieszymy się, cała nasza dziesiątka z Wilna, przyjęciem
jakie nas tu spotyka i samym zaproszeniem do Polski po latach nieistnienia. W
poprzednich kongresach nie braliśmy udziału, zamknięte społeczeństwa nie lubią
bowiem bezpośrednich kontaktów
między ludźmi. Dopiero teraz dojrzeliśmy do stwierdzenia, że poprzednia droga
zaprowadziła nas w ślepy zaułek. Próbujemy się z niego wydobyć, a jedyną drogą
jest demokracja, sprawiedliwość, wolność i otwarcie na świat.
– W pana przypadku ta droga była kamienista.
Obserwowałam tu, z Warszawy, pana kampanię wyborczą o mandat deputowanego do
Rady Najwyższej ZSRR. Zwyciężył pan zostając pierwszym polskim deputowanym, ale
wcześniej był pan publicznie opluwany i szkalowany.
– W ulotkach i prasie, oficjalnej i nie tylko, w
propagandzie ustnej używano takich epitetów jak: czerwony bandyta, polski
faszysta, piłsudczyk, rosyjski sługus...
– ...ponieważ kandydował pan z ramienia
„Jedinstwa”, rosyjskiej organizacji, powstałej w opozycji do litewskiego
Sajudisu.
– Stanowczo prostuję to nieporozumienie, które jest
upowszechniane w Polsce, przypuszczam za sprawą przeciwników nie tylko moich,
ale i tego, co ja reprezentuję. Nigdy nie byłem członkiem „Jedinstwa”, ani nie zostałem
wysunięty przez tę organizację. Moją kandydaturę zgłosiły – zgodnie z ordynacją
wyborczą – zespoły pracownicze 17 polskich instytucji na Litwie, głównie szkół.
Zostałem wybrany głosami Polaków, w swoim okręgu wyborczym otrzymałem ponad 60
proc. głosów wygrywając z kontrkandydatem, sekretarzem generalnym Sajudisu,
Czepaitisem. Prawdą jest natomiast, że „Jedinstwo” utworzyło Społeczny Komitet
Obrony Jana Ciechanowicza. Bronił mnie w Wilnie, wysyłał wiele depesz do
Moskwy, nie pozwolił mnie wykończyć. Ale i tak zostałem zwolniony z funkcji
prodziekana języków obcych w instytucie – wystarczyło 5 fałszywych donosów...
Rozumiem jednak doskonale, że jest to cena za unikanie poddania się owczemu
pędowi.
– Czyli za nieuczestniczenie w Sajudisie?
– Nie tylko. Głównie za niepodzielanie nastrojów
szerokich mas, bo te nastroje nie zawsze muszą być racjonalne. To, co się
działo na Litwie w pierwszym okresie euforii, dalekie było od racjonalności.
– Zdumiewa mnie ciągle niechęć Polaków z Litwy do
Sajudisu, Ruchu na Rzecz Przebudowy. Teoretycznie przecież powinniście być
razem. Na taki ruch czekaliście przez lata.
– I na początku otwarliśmy mu serca, przylgnęliśmy
do niego, lecz bardzo szybko wystąpienia działaczy Sajudisu, prasy, przekonały
nas, że jest to ruch narodowolitewski, w którym tendencje antypolskie są bardzo
wyraźne. Potwierdził to pierwszy zjazd Sajudisu w październiku ubiegłego roku,
który zawierał antypolskie akcenty, łącznie z rezolucjami. Protestowano m.in.
przeciwko retransmisji polskiej telewizji w Wilnie, przeciwko otwarciu
polskiego konsulatu i ośrodka kultury i informacji. Proszę sobie
wyobrazić, że 800 pracowników naukowych, a więc ludzi na najwyższym poziomie
intelektualnym złożyło podpisy za ograniczeniem dostępu do informacji pewnej grupie mieszkańców
Litwy, czyli przeciwko dopuszczeniu polskiej telewizji na teren Wileńszczyzny.
Do dziś mnożą się apele o otwarcie w Wilnie szwedzkiego konsulatu, a
równocześnie są organizowane protesty, z manifestacjami włącznie,
przeciwko polskiemu. Propozycja otwarcia polskiego konsulatu pojawiła się w
momencie, gdy Litwini bardzo podkreślali pragnienie otwarcia na świat. Był on
pierwszą placówką dyplomatyczną w Wilnie, symbolem tego otwarcia, a jednak
blokują go do dziś.
– Skąd się to bierze?
– Z całej wspólnej historii, którą oni
przedstawiają jako polską dominację, polskie panowanie. W okresie powojennym
mieli okazję „rewanżu”. Szowinizm litewski i szowinizm rosyjski zgodnie
nas uciskały. Polacy przez cały czas byli chłopcami do bicia. Każdy przejaw godności
i tradycji narodowej ze strony Polaków był ogłaszany za objaw polskiego
nacjonalizmu. Polacy byli poniewierani, ograniczani, dyskryminowaniu w
najważniejszych sferach życia ekonomicznego, społecznego i kulturalnego.
Na Litwie, gdzie Polacy mają się najmniej źle ze wszystkich republik
związkowych, absolwentów uczelni na tysiąc zatrudnionych jest wśród nich 6 razy
mniej niż wśród Litwinów, 4 razy mniej niż wśród Rosjan i 2 razy mniej niż
wśród Białorusinów. Razem z Cyganami jesteśmy na ostatnim miejscu. Jest to
skutek świadomej i celowej polityki aparatu biurokratycznego w powojennych
dziesięcioleciach.
– Ale tam są polskie szkoły! W tej jedynej z
republik radzieckich.
– Powtarzam, w innych republikach jest jeszcze
gorzej. Na Litwie pracuje już tylko 88 szkół polskich, dokładnie jedna trzecia
z tych, które otwarto jeszcze w czasach stalinowskich. Oskarżają nas, że
Polacy sami nie posyłają do nich dzieci. To prawda. Bo wszystkie drzwi zamykają
się z hukiem przed ich absolwentami. Wśród studentów jest obecnie czterokrotnie
mniej Polaków niż wynikałoby to ze struktury narodowościowej republiki. Na
egzaminach wstępnych Polacy są często ścinani tylko z powodu swojej
narodowości. Po drugie, szkoły polskie są najmniej dofinansowane, najbardziej
zaniedbane. Przytoczę tu dane opublikowane przez pismo „Sowitskaja Litwa”: w
polskich rejonach produkcja na głowę ludności jest dwukrotnie wyższa niż w
rejonach etnicznie litewskich, natomiast dotacje socjalne były dotychczas
dwukrotnie niższe niż na przeciętną głowę litewską. Oto, co mówią liczby, nie
tylko nasze odczucia. Stąd nasz protest i zdecydowanie – będziemy walczyć do
końca, bo zrozumieliśmy, że nie możemy oczekiwać gestów dobrej woli, ani od
władz, ani od partii, ani od wpływowych organizacji nieformalnych w tym Sajudisu.
W prasie litewskojęzycznej, w propagandzie, ciągle jest kontynuowana nagonka
antypolska. Raz jest to wileńska AK, innym razem Związek Polaków na Litwie czy
tzw. białe plamy. Nadal odmawia się nam możliwości bycia sobą.
– Nie obawia się pan mówić tego głośno?
– Nie musi się bać człowiek, który broni prawdy,
sprawiedliwości i praw ludzkich.
– Nie byłabym tego wcale pewna.
– Wielokrotnie mówiłem o tym publicznie w Wilnie. I
– jak pani widzi – nic się nie stało. Bo to, co ja mówię, jest niczym w
porównaniu z tym, co mówią Litwini broniąc własnych interesów, dążąc do
własnych celów. Mamy dziś taki okres zmian, kiedy wszyscy mówią to, co myślą i
to, co chcą powiedzieć. Często są to zdania absolutnie przeciwstawne i w pewnym
zakresie już się nauczyliśmy szanować prawo czynienia tego. Uważam to za
pierwszy krok do autentycznej demokracji i pluralizmu.
– I godzi się pan z tym, że ciągle oskarżają pana o
dwulicowość, czego dowodem ma być nazwisko, jakie ma pan wpisane w dowodzie
osobistym.
– Zawsze broniłem godności ludzkiej i czynię to
obecnie jako deputowany ZSRR. Złożyłem ostatnio w Radzie Najwyższej Litwy
rezolucję, projekt prawnego przywrócenia autentycznych nazwisk ludziom, którym
zmieniano je niegdyś siłą. Ja urodziłem się w 1946 r. w tej części
Wileńszczyzny, którą władze stalinowskie przyłączyły do Białorusi. Przemocą
zmieniano polskie imiona i nazwiska: Jan na Iwan, Józef na Josif, Jerzy na
Jegor. Mojemu ojcu także zmieniono imię i nazwisko: Ciechanowicz na
Tichonowicz. Brzmienie mojego imienia i nazwiska nie jest więc argumentem
przeciwko mnie, lecz dowodem dyskryminacyjnej polityki w stosunku do Polaków.
Jestem przekonany, po rozmowach z władzami i działaczami Sajudisu, że mój
projekt zostanie niebawem przyjęty jako obowiązujące prawo. Będzie to miało
duże znaczenie moralne jako element obrony godności ludzkiej, a skorzystają
z niego także Litwini i Białorusini, nie tylko Polacy.
– Pytanie najważniejsze: czego chcą obecnie Polacy
na Litwie?
– Żebyśmy byli równi wśród równych w nowej
suwerennej Litwie, żeby nie rezerwowano dla nas roli białych Murzynów. Nie
chcemy być wrogami Litwy, a robiono z nas wrogów przez upośledzenie.
Przypomnę zdanie Seneki: „tylu wrogów, ilu niewolników”. Nie chcemy być ani
wrogami, ani niewolnikami. Uważamy, że droga do tego wiedzie przez polski okręg
autonomiczny w składzie republiki litewskiej, czyli przez samorząd lokalny w
sferze ekonomiki, oświaty i kultury. Nie jest to żaden separatyzm – podobne
obwody mają inne narodowości, znacznie mniej liczebne od Polaków. Autonomia
byłaby pierwszym krokiem ku rzeczywistemu równouprawnieniu, bez niej będziemy
dyskryminowani nadal. Nikomu nie życzymy źle. Pragniemy, by Litwinom, Rosjanom,
Białorusinom, Żydom, Karaimom, Ukraińcom, wszystkim mieszkańcom Litwy powodziło
się dobrze, żeby szanowano ich godność narodową. A dla siebie chcemy dokładnie
tego samego.
– Zakłada to konieczność porozumienia. Czy widzi
pan taką możliwość?
– Zaczynają się ostatnio pojawiać znaki, że Polacy,
Rosjanie i Litwini, podstawowe grupy etniczne Litwy, mogą znaleźć wspólny język
w rozwiązywaniu najbardziej palących problemów. Po okresie euforii rewolucyjnej
następuje okres powrotu do rozsądku i rozwagi . Jedną z tych oznak jest np.
artykuł profesora Uniwersytetu Wileńskiego, Czekmonasa w jednym z pism Sajudisu
o konieczności poszanowania odrębności narodowej Polaków, o ich prawie do
własnej kultury i dostępu do oświaty. Kilka pojednawczych gestów wykonał
pierwszy sekretarz KC KP Litwy, Algirdas Brazauskas. My także wyciszyliśmy w
swoim środowisku zbyt ostre wystąpienia. Wydaje się, że i Rosjanie skłaniają
się ku kompromisowi.
Rozmawiała:
Alicja Basta”.
Powyższy wywiad
ukazał się także z pewnymi zmianami w „Trybunie
Opolskiej” nr 172 (26 lipca 1989) oraz w „Gazecie Olsztyńskiej” (6 sierpnia 1989), w rzeszowskich „Nowinach” (25 lipca 1989). Okazało się,
że „komunistyczna” lewica jest bardziej mądra i patriotyczna niż
„prawicowa” „Solidarność”, która lansowała w Polsce tylko litewskich agentów
KGB.
* * *
„Tygodnik
Współczesny Argumenty” nr 29 (16.VII.1989):
„Na Litwie – ziemi ojców
Marceli
Kosman
Kiedy znalazłem się na sali, zjazd obradował od pół
godziny i przemówienie wygłaszał prezes Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego
Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz, pełniący tę funkcję społecznie (od zebrania
organizacyjnego w dniu 5 maja ubiegłego roku) obok zawodowej – kierownika
Działu Propagandy w redakcji „Czerwonego Sztandaru”. Wcześniej na dworcu
spotkałem dwie osoby przybyłe w tym samym celu do Wilna – przedstawicieli
polskiej społeczności w łotewskim Dyneburgu. I wtedy zaczęły się dla mnie
spotkania z rzeczywistością, chociaż trwają one już od ćwierćwiecza, kiedy
przygotowywałem pracę doktorską o czasach odległych, ale przecież jej bohater,
Wielki Książę Witold, to dziś czołowa postać Litwy. I tak trwa przez lata
wędrówka po wiekach minionych ostatnimi czasy coraz bardziej osadzana w
realiach teraźniejszości.
Zjazd zorganizowany został w uroczystej oprawie w
okazałym gmachu Związków Zawodowych, który na te dwa dni – 15 i 16 kwietnia –
został oddany do dyspozycji SSKPL. Budowla o charakterze pałacowym powstała w
pobliżu stoku wzniesienia ku ulicy P. Cwirki; z drugiej – górzystej strony
teren przylega do Wielkiej Pohulanki, dziś ul. Basanawicziusa. Trzydzieści
kilka lat temu znajdował się tam cmentarz ewangelicki,
wspólny dla kalwinów i luteran; teraz jego miejsce zajmuje Pałac Ślubów.
Piszę o tym, gdyż obecnym nie było obojętne, gdzie
obradują, jakie cienie przeszłości im towarzyszą, z jakiego materiału wykonane
zostały okazałe schody budowli. Historyk potrzebuje dystansu czasowego dla
wyważonej oceny wydarzeń, zachowuje trzeźwy stosunek wobec faktów, a przede
wszystkim winien je ustalać – z perspektywy czasowej. Nie zawsze to jest
możliwe, bo przecież trudno uchylać się od opinii na temat swoich czasów,
zresztą angażują się na Litwie tu dziś wszyscy, szczególną zaś rolę odgrywają
badacze przeszłości. Jeszcze niedawno możliwości ich były ograniczone, toteż z
zadowoleniem przyjmowali publikacje na temat ich kraju ukazujące się w Polsce,
choć nie zawsze godzili się z ich treścią.
Historia w Wilnie ustawicznie ociera się o nas. W
witrynach sklepowych widziałem hasło: Witold był abstynentem! Był. Obawiał się
w napojach gorących trucizny, zresztą nie gustował w nich podobnie jak
stryjeczny jego brat Jagiełło. Ten jednak nadal pozostaje w cieniu i to
znacznym. W gronie intelektualistów nad Wilią świeżo opowiadano mi z całą
powagą, jak to Witold ochrzcił swój kraj – a że sporo lat tamtym sprawom
poświęciłem i kilka książek o chrystianizacji Litwy napisałem, nie mogłem nie
dorzucić słów prawdy na temat roli tego, z którego imieniem wiąże się
wiekopomna dla państwa decyzja z roku 1385.
Wykład historii, kiedy nadmiernie służy celom
aktualnym, gdy idzie w kierunku legendy – źle służy rzeczywistości. Skoro zaś o
Jagielle mowa, to Litwini w ostatnim stuleciu potępiali go za... sprzedaż
interesów kraju, a u nas tymczasem znaczna część społeczeństwa pozostaje pod
urokiem niechętnego całej dynastii Pawła Jasienicy, wedle którego król
Władysław pamiętał nie o koronie lecz o sprawach bliskiej sobie zawsze
ojczyzny. Przykładem nie do obalenia miała być postawa monarchy tuż po
Grunwaldzie.
Skoro o bitwie mowa, to jeszcze jeden szczegół.
Zwiedzałem wielokrotnie zamek w Trokach, rezydencję Witolda zbudowaną na jednej
z wysepek przepięknego jeziora Galwe w Trokach, świeżo jednak – pod wpływem
gorzkich uwag naszych turystów – uważniej przyjrzałem się eksponowanej tam
mapie bitwy z dnia 15 lipca 1410 r. I rzeczywiście, na szkicu mamy wojska
krzyżackie, a z drugiej strony sprzymierzone. Z tym, że imiennie wskazano tam
tylko oddziały litewskie i pułki smoleńskie. A byli jeszcze inni, byli. Wiele
więc do zrobienia mają moi litewscy koledzy i wierzę, że jako badacze wnikliwi
i obiektywni podejmą wyzwanie chwili. W kwietniu br. w Wilnie powstało
Towarzystwo Historyczne, myśli się o popularnych pracach, o czasopiśmie.
Ze strony polskiej wiele już w tym kierunku zrobił
„Czerwony Sztandar”, na jego łamach sam pisałem przed kilkunastoma miesiącami
właśnie o Jagielle w opinii potomnych, a redakcja nadała tekstowi tytuł „W interesie
obojga narodów”. O potrzebie edukacji
historycznej świadczą też nie pozbawione emocji, a jakże szczere, listy
polskich czytelników, którzy bronią swej przynależności narodowej. Ostatnio
kilka artykułów poświęconych drażliwym kwestiom narodowym w czasach niedawnych
ogłosił świetny znawca stosunków polsko-litewskich w XIX i XX wieku prof. Piotr
Łossowski. Potrzeba polemik, ale prowadzonych przez ludzi kompetentnych, tych
zaś i w Wilnie i u nas nie brakuje.
Gdyby zamknąć się na sali obrad w ową pamiętną
sobotę i niedzielę, a potem po spotkaniu wieczornych gospodarzy z gośćmi zaraz
opuścić Wilno, można by przedłożyć czytelnikom patriotyczno-optymistyczny
reportaż. Ale ja zaraz nie wyjechałem, pozostałem jeszcze tydzień, dzieląc czas
między Archiwum Historycznym na ulicy Dobrej Rady i rozmowy. Było ich wiele, z
Polakami i Litwinami, reprezentantami rozmaitych orientacji po tej i po tamtej
stronie.
Do zjazdu dochodziło środowisko Polaków na
Wileńszczyźnie systematycznie, z uporem określonym u nas mianem litewskiego,
z brawurą charakterystyczną dla naszego kraju. Organizatorzy nie żałowali
własnego zdrowia. Jan Sienkiewicz ma zaledwie 33 lata i spala się w pracy, jest
wizjonerem jakich w naszych dziejach nie brakowało. Skupia obok siebie ludzi
może nawet nie zawsze starszych, podobnie jak on trzeźwo myślących pasjonatów.
Niektórzy mają znaczne doświadczenie w pracy zawodowej – są tam nauczyciele,
prawnicy, naukowcy, słowem inteligencja przeważnie w pierwszym pokoleniu,
pochodzenia chłopskiego. Podobnie – przypomnijmy było sto lat wcześniej, kiedy
budził się młody ruch narodowy litewski, pośród ludzi biednych, za to twardych
i bezkompromisowych. Ileż oni zrobili!
Pisząc ważę każde zdanie. Nie chciałbym wchodzić w
drażliwe sprawy, które muszą ostatecznie rozwiązać ci, którzy tam żyją. Jedni –
bo chcieli widzieć Wileńszczyznę w ramach państwa litewskiego, i jesienią 1939
r. tak się stało, drudzy – bo pozostali i na zjeździe umieścili hasło: „Ziemia
ojców – naszą ziemią”. Po obu stronach flagi trójkolorowa litewska i
biało-czerwona oraz emblemat spotkania z tymi samymi ojczystymi barwami.
Trudno ustalić dziś liczbę Polaków na Litwie, bo
też przynależności narodowej nie da się zadekretować. Oni sami – ostrożnie
podają 250-300 tysięcy; bliższych danych powinien dostarczyć spis powszechny
przeprowadzony w pierwszym kwartale tego roku – energicznie odcinają się od
określenia „Polonia”. Bo też nie są to żadne Polonusy, którzy gdzieś za ocena
wywędrowali i stali się Amerykanami polskiego pochodzenia. Oni czują się Polakami u siebie, od wieków, przy
tym lokalnymi obywatelami swojego państwa. Oczywiście w grę wchodzą delikatne
kwestie związane z przemianami aktualnie dokonującymi się w Związku Radzieckim
i w tworzących to państwo republikach.
Stowarzyszenie, które wchodziło dotąd w skład
struktury organizacyjne przy Litewskim Funduszu Kultury, w przededniu zjazdu
liczyło ponad 12 tysięcy członków, przede wszystkim tam gdzie polszczyzna miała
najsilniejsze tradycje i swoje zwarte skupiska: prym wiodą rejony (Litwa,
podobnie jak pozostałe republiki nadbałtyckie ZSRR nie posiada obwodów)
wileński i solecznicki, każdy z 50 kołami; samo Wilno liczy ich 30. Nic
dziwnego, skoro jeszcze w 1941 r. zamieszkiwało tam 50,7 proc. Polaków i 28,1
proc. Litwinów, pozostali to Żydzi (16,2 proc.), Rosjanie i Białorusini. W 1931
r. Polaków notowano 65,9 proc., Litwinów 0,8 proc., Żydów 28 proc. W 1951 r. do
polskości przypisano 20 proc., w 1979 r. 18 proc. Rubryka rosyjska w tymże roku
mówi o 22,2 proc., litewska 47,3 proc., białoruska 6,4 proc., ukraińska
i żydowska po 2,3 proc.
Po 10 kół SSKPL istnieje w rejonach trockim i
święciańskim, dwa w szyrwinckim, po jednym w ignalińskim i w Kownie. W
referacie sprawozdawczo-programowym Sienkiewicz stwierdził: „Przeszliśmy w
ciągu roku twardą szkołę: szkołę aktywności społecznej, zaangażowania,
współdziałania, świadomości politycznej. Może tylko metody tej nauki mogły być
łagodniejsze, ale to już inny temat. Okazało się nagle, że mamy pośród siebie wspaniałych ludzi, energicznych działaczy,
niestrudzonych organizatorów.”
Dalej padły nazwiska, kwitowane burzą oklasków, a w
jednym wypadku długotrwałą owacją. Bo też symbolem stał się wybór Polaka, jako
jedynego z 57 deputowanych z republiki do Rady Najwyższej ZSRR: W ostatecznej
turze majowej obok Jana Ciechanowicza, którego sukces nastąpił po nie mającej
precedensu, pełnej ognia kampanii (nie ominęła ona nawet ambony kościelnej), w
szranki staje także Anicet Brodawski, dyrektor sowchozu. W maju i on został
wybrany (dopisek M.K.). Dał on się poznać z
trybuny zjazdowej. W sumie dyskusja była ożywiona, niewiele głosów (przeważnie
gości) miało charakter okolicznościowy, poruszano z pasją problemy
nurtujące społeczność polską, wylewano żale. Zabierali głos również
przedstawiciele władz politycznych, państwowych i organizacji społecznych
Litwy, ambasady polskiej w Moskwie, konsul generalny w Mińsku, a także
sekretarz generalny Towarzystwa Łączności z Polonią Józef Klasa. Piękne słowa
Jerzego Waldorffa o tradycji i współczesności o Wilnie i Mickiewiczu zostały
przyjęte burzą oklasków, zebrani powstali z miejsc.
Zresztą momentów podniosłych nie brakowało. Po
dwakroć zabrzmiała „Rota”, która okazuje się nieśmiertelna, a w niej słowa
nieco sparafrazowane: „Nie będzie nikt już pluł nam w twarz, ni dzieci nam
tumanił...” Mocne słowa, nie należy się jednak na zdesperowanych ludzi obrażać.
Zresztą klimat sprzyjał – mimo wysokiej często temperatury, wypracowywaniu
właściwych metod, drogi do współpracy wszystkich
narodów zamieszkujących dzisiejszą Litwę, szukaniu tego co łączy. Nie łudźmy
się – zadanie to niełatwe.
Lepsze jednak ukazywanie nawet jątrzących ran, niż
fetowanie pozornych zwycięstw i eksponowanie wysokiej świadomości narodu
zwartego od Bałtyku po Kaukaz. Organizatorzy zjazdu przedstawili propozycję
przekształcenia SSKPL w Związek Polaków na Litwie i taka decyzja została
przez delegatów przyjęta. Wymaga teraz zatwierdzenia ze strony władz
państwowych. Trudno przecenić rolę „Czerwonego Sztandaru” w życiu społeczności
polskiej na Litwie, choć niejedna gorąca głowa miała za złe gazecie, że jest
zbyt... ugodowa. Wykazywała ona umiar i rozsądek, ale nie milczała, kiedy
trzeba, a sytuacja na to pozwalała – tak było za czasów zmarłego w ubiegłym
roku Stanisława Jakutisa, tak jest też obecnie, kiedy stanowisko naczelnego
redaktora zajmuje Zygmunt Balcewicz, uprzednio wiceprezydent Wilna i
funkcjonariusz służb specjalnych ZSRR. Tymczasem na krótko przez zjazdem
rozpoczął się kolejny etap uderzenia z drugiej strony, w numerze z 4 kwietnia
(rubryka pod znamiennym tytułem „Przedruk bez komentarza”) podano tekst
memorandum powołanej do życia Koordynacyjnej Rady Organizacji Młodzieżowych
Litwy:
„Dając wyraz zaniepokojeniu sytuacją w Litwie
Południowo-Wschodniej, duchową oraz kulturalną asymilacją zamieszkałych tam
narodowości, świadomi tego, iż ludzie wszystkich narodowości mają prawo uczyć
swe dzieci w języku ojczystym, apelujemy do kierownictwa KC KP Litwy oraz
rządu, jako ludzi, którzy muszą i mogą troszczyć się o sprawy całej republiki,
zwrócić szczególną uwagę na problemy tego regionu. Sądzimy, iż Litwini, Białorusini, Polacy
mają mieć pod dostatkiem szkół narodowych, kościołów, innych instytucji
kulturalnych. Z myślą o tym, aby zaspokoić słuszne żądania wszystkich
mieszkańców twierdzimy, iż jedynie odrodzona narodowa kultura litewska
zadecyduje też o rozwoju kultur mniejszości narodowościowych tego regionu.
Proponujemy: 1) Opracować program odrodzenia narodowego Litwy
Południowo-Wschodniej. Głównym jej celem ma być integracja Litwy
Południowo-Wschodniej do życia duchowego i kulturalnego całej republiki. 2)
Położyć kres zamykaniu szkół narodowych (tzn. litewskich – MK), 3) Zastosować
środki nadzwyczajne dla stworzenia pomyślnych warunków dla młodych,
wykształconych w Litwie specjalistów przybywających do pracy w Litwie
Południowo-Wschodniej (tzn. na obszarach o przewadze ludności polskiej – MK).
4) Położyć kres polityce izolacji kulturalnej rejonów Litwy Płd-Wsch.
prowadzonej przez rejonowe komitety partii oraz organy władzy terenowej.
Odwiedzać je mają teatry, zespoły, mają się odbywać spotkania z
przedstawicielami literatury i sztuki. 5) Ocenić podżegawczą postawę redakcji
gazety „Czerwony Sztandar” w kwestii narodowościowej. Zacząć ją wydawać w
językach litewskim, polskim i białoruskim. 6) Ponieważ Litwa nie jest państwem
federacyjnym, nie mogą być proklamowane w
niej okręgi autonomiczne. Dlatego też mające miejsce „proklamowanie autonomii”
(chodzi o gminy polskie, co zostało zainicjowane w rejonie solecznickim – MK)
uważamy za akty bezprawia, skierowane przeciwko republice litewskiej i
podżegające niezgodę narodowościową. Uważamy, iż należy ukarać osoby, które
inspirowały te wydarzenia. Życiem rejonów nie powinny zarządzać osoby, wrogo
usposobione i działające przeciwko Litwie, oraz jej ustawom...”
W zakończeniu autorzy wyrażają nadzieję, że po
realizacji ich postulatów „sytuację da się naprawić”, opowiadają się ponownie
za „odrodzeniem narodowym Litwy Płd-Wsch. i zaraz dalej – optują za „wolnością
duchową i kulturalną wszystkich narodowości”.
8 kwietnia tygodnik „Literatura ir Menas” ogłosił
list do I sekretarza KC KP Litewskiej SRR, sygnowany przez szereg organizacji
(niektóre później odcięły się od sprawy, twierdząc, że nie upoważniały nikogo
do włączania swych podpisów) zawierający kolejne mocne oskarżenia pod adresem
„Czerwonego Sztandaru” w imieniu społeczeństwa litewskiego. List kończy
się wezwaniem do powołania specjalnej komisji dla oceny działalności
polskojęzycznej gazety i zmian osobowych w jej redakcji. „Sztandar” znowu
przedrukował tekst w rubryce „Bez komentarza” z 9 kwietnia. W ożywionej
działalności publicznej republiki można zauważyć różne odcienie i barwy, co samo w sobie jest
zjawiskiem naturalnym, stanowi też wyraz kultury politycznej poszczególnych
grup – jedni są brutalnie szczerzy, inni mają doświadczenie w zakresie
dyplomacji. Stąd wzajemne zapewnienia o dobrych intencjach, gwarancjach. Nikt –
niemal – nie chce przemocy, stosowania siły, każdy zapewnia wszystkim swobodę.
Kurtuazja przebijała z przemówień gości litewskich
na zjeździe. Szef Sajudisu prof. Wytautas Landsbergis w skierowanej depeszy
powiedział o Litwie: „jest ziemią naszych i waszych ojców, jest nadzieją naszej
i waszej wolności. Idąc tą drogą potykamy się niestety jeszcze o stare urazy,
nie umiemy pozbyć się podejrzliwości, nieufności. Obejść się by nam bez takich
rozdrażniających posunięć, jak wieloznaczne rady, na przykład o zmianie
kierownictwa gazety, albo zbyt jednoznaczna ozdoba naszego zaproszenia. Sami
tracimy tylko chodząc tak obok siebie z czapkami na bakier. Z nadzieją na czas,
gdy staniemy się mądrzejsi po coraz mniejszej szkodzie”.
Święte słowa. Tylko jak te czapki poprawić – to
cały problem. Nic dziwnego, że zjazd obradował w delikatnej aurze. Można było
usłyszeć wiele o ekstremie litewskiej symbolizowanej przez Towarzystwo
„Vilnija”, propagujące tezę o zamieszkiwaniu Litwy nie przez Polaków ale przez
spolonizowanych Litwinów, których należy przywrócić „na ojczyzny łono”. Jakimi
sposobami – radzi cytowane wyżej pismo organizacji
młodzieżowych. Nawiasem mówiąc spotkało się ono z poważnymi zastrzeżeniami
również w środowiskach litewskich. Podczas dyskusji zjazdowej cytowano
wypowiedź Algirdasa Brazauskasa: „Podzielam odczucie pewnej krzywdy, jakie
mogło się zrodzić wśród Polaków, gdy zaczęto upowszechniać teorię, że miejscowi
Polacy – to rzekomo spolonizowani Litwini. Nie możemy tej tezy tolerować.
Ludność polską Litwy należy uważać za rdzenną”.
Obserwowałem z uwagą przebieg obrad i wyprowadziłem
podstawowy wniosek. Rzeczywiście ostatnimi czasy – już po falach odpływu do
Polski w 1945 r. i 1957 r. oraz później – pustka inteligencji została
wypełniona przez młode dynamiczne pokolenie; są to ludzie wytrwali, bo trwale
związani z ziemią ojców. Nie mają racji ci, którzy uważają, że pozostała na
Litwie społeczność polska reprezentuje niski poziom intelektualny. Nawet ci,
bez wyższego wykształcenia potrafią znaleźć się bez kompleksów między ludźmi z
dyplomami i nierzadko nad nimi górują. Nie brakuje pośród nich indywidualności,
talentów literackich. A smutno, że jednostronne spojrzenie często pochodzi od
potomków również chłopstwa – litewskiego, wśród którego przed stu laty
rozwinęły się idee odrodzenia narodowego.
Do rozwiązania pozostają kwestie natury zasadniczej
– postulowana przez niektórych uczestników zjazdu autonomia czy nawet
zorganizowanie obwodu polskiego. Z tym wiąże się cały kompleks spraw. Żądania
poparte są zaś argumentami: Polacy wytwarzają 80 proc. dochodu narodowego
republiki i mają prawo z niego korzystać. Była to odpowiedź na zarzut, iż
dotacje państwowe przeznaczane są często na działalność niezgodną z interesami
republiki.
Zjazd stanowił dla jednych lekcję, dla innych
źródło informacji. Na pewno zaś był momentem przełomowym w dziejach Polaków w
ZSRR. Po dwakroć zagrzmiały w gmachu „profsojuzów” słowa: „Nie rzucim
ziemi, skąd nasz ród! Nie damy pogrześć mowy...”
Marceli Kosman”
* * *
„Tygodnik Demokratyczny” (30.VII.1989):
Jerzy Wajda „W ojczystej zagrodzie”:
„Kiedy grupa naukowców polskiego pochodzenia z
różnych stron świata, uczestników sesji „Wpływ środowiska na zdrowie”
przelatywała helikopterem nad hałdami i karłowatymi lasami Górnego Śląska,
jedni dziwili się, jak można było doprowadzić do takiej klęski, a drudzy,
przybyli z ZSRR, stwierdzali, że przecież nie jest źle, że można jeszcze
ratować tę ziemię: bo dla porównania na Ukrainie często zostały już tylko
kikuty drzew. Nawet na Litwie w rzekach dawno już nie ma raków i ryb, a
giganty produkcyjne jak np. zakłady azotowe, nie mając odpowiednich urządzeń
odpylających, niszczą wszystko co żywe.
III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia musiał
być różny od dwóch poprzednich. Odbywał się w innej Polsce, odmienionej umową
„okrągłego stołu”, odkłamanej i już rządzonej trochę bardziej demokratycznie.
Organizatorzy z Polskiej Akademii Nauk, Uniwersytetu Jagiellońskiego i
Towarzystwa „Polonia”, gdy przed dwoma laty rozpoczęli planowanie całego
przedsięwzięcia, mieli, jak się okazało, właściwą naukowcom jasność
perspektywicznego spojrzenia w nadchodzący czas. Termin kongresu był strzałem w
dziesiątkę.
Wysłano 1400 zaproszeń do osób, o których
wiedziano, że są polskiego pochodzenia, mają tytuł doktora i pracują na
uniwersytetach. Po raz pierwszy wypisywano takie adresy w Związku Radzieckim.
Na pewno jednak nie trafiono do wszystkich spełniających te warunki. O ile
kontakty z tzw. starą Polonią dobrze rozwijają się od wielu lat, to informacje
o emigrantach świeżej daty są bardzo skąpe. Napłynęły 254 zgłoszenia. Nie jest
to mało, zważywszy, że na poprzednie kongresy (w roku 1973 i 1979) przyjeżdżało
niewiele ponad sto osób. Cieszono się zapowiedzią przybycia 42 Polaków z ZSRR i
przynajmniej kilku z Czechosłowacji; smucił fakt, że nieobecny będzie Czesław
Miłosz (choć wiedząc o zapowiedzianym październikowym pobycie laureata Nagrody
Nobla w Krakowie, nie spodziewano się, by zechciał on dwukrotnie odwiedzić
Ojczyznę w tak krótkim czasie) czy niedawno goszczący w Polsce Leszek
Kołakowski. Nie mógł natomiast przyjechać nawet gdyby zgodził się na to,
właściwie tylko Zdzisław Najder, na którym wciąż jeszcze ciąży wyrok śmierci.
Gospodarze imprezy otrzymali trzy listy z odmowami uczestnictwa umotywowanymi
względami politycznymi. Ale była też grupa ludzi, która pewno chętnie wzięłaby
w kongresie udział, gdyby nie to, że... właśnie, mówił o tym na otwierającym zjazd Polonii spotkaniu w
warszawskim Pałacu Kultury prof. dr hab. Hieronim Kubiak: Zabrakło ze strony
władz polskich słowa „przepraszam” za stawiane przed laty emigrantom żądanie,
by zrzekli się polskiego obywatelstwa.
W ramach kongresu, w którym udział wzięło także
około 200 naukowców z naszych uczelni, odbyły się trzy sesje plenarne.
Pierwsza otwierająca, miała miejsce 16 lipca w Warszawie i rozważano na niej
rolę nauki w rozwiązywaniu problemów współczesności. Druga, pod hasłem „Polonia
i kraj” i trzecia zajmująca się odpowiedzialnością uczonych za wizje
przyszłości świata kończyły zjazd w Krakowie. W międzyczasie, w kilku
miastach trwały obrady w zespołach specjalistycznych: na temat uniwersalnych i
narodowych tradycji rozwoju kultury – w Warszawie, rozwoju współczesnej
nauki i techniki i jego konsekwencjami – w Łodzi, oraz wpływu środowiska
na zdrowie – w Katowicach. Dorobek tych spotkań ma zostać niebawem opublikowany
w druku, ale warto chyba, na gorąco, rzucić spojrzenie
na pewne problemy, którymi żyje Polonia. Często zdarza się bowiem, że rodacy z
zagranicy więcej wiedzą o nas, niż my o nich.
Walczyliśmy sami
– Urodziliśmy się w Polsce i całe życie mieszkamy w
rodzinnych stronach, myśmy nigdy nie emigrowali. A tymczasem rząd polski, a
niekiedy nawet przedstawiciele Polonii traktowali nas jak uchodźców – mówił z
goryczą prof. Medard Czobot, reumatolog z Wilna, na sesji otwierającej kongres.
– Garnęliśmy się do Ojczyzny, a ona nas nie chciała. Po raz pierwszy od 50 lat
ktoś z Wilna może powiedzieć o tym na tak wysokim forum. Przez ten czas sami walczyliśmy
o polskie szkoły, kościoły, o swoją tożsamość.
Profesor poprosił obecnego na sali generała
Wojciecha Jaruzelskiego, by pomógł Wilnianom w uzyskaniu możliwości oglądania
polskiego programu telewizyjnego, bo polskojęzyczne półgodzinne audycje radiowe
i czterdziestominutowe programy w lokalnej telewizji raz w tygodniu to za
mało.
– Mamy na Wileńszczyźnie 600 tys. Polaków, ale
tylko 60 osób zajmuje się pracą naukową – słyszę od prof. Czobota w czasie
krótkiej przerwy w obradach. – Założyliśmy Polski Związek Naukowców na Litwie,
do którego należy 30 osób i prawie wszyscy tu przyjechali. Teraz
załatwiliśmy paszporty bez trudności, ale jeszcze niedawno, gdy próbowałem
wyjechać, dokumenty i podanie o zgodę musiały być przesłane aż do Moskwy.
Dlaczego jest nas mało? Przecież na Wileńszczyźnie zostali najubożsi, najsłabiej wykształceni.
Kto miał choćby ładne meble w mieszkaniu, czy eleganckie ubranie musiał
uciekać, bo groziło mu niebezpieczeństwo. Ludzi masowo wywożono na Syberię,
rozstrzeliwano. Zostali ci, którzy musieli, bo trzeba było się na przykład
opiekować starymi rodzicami. Inni wiedzieli, że bez jakiegokolwiek wyuczonego
zawodu w Polsce też będzie im ciężko i zakładali, że jakoś przeżyją tam,
gdzie ich przodkowie. A potem, gdy przekonali się, że jest gorzej niż myśleli,
było już za późno. Mnie również odmówiono zgody na wyjazd do Polski w latach
pięćdziesiątych.
Chcemy przyjąć do naszego związku jako członków –
miłośników nauki, także inżynierów, nauczycieli, lekarzy, aby zintegrować
środowisko ludzi wykształconych. Teraz też nie jest nam łatwo, wielu Litwinów
nie chce na przykład, by w pracy kierowali nimi Polacy. Zmuszeni jesteśmy uczyć
się języka litewskiego, który stał się niedawno językiem urzędowym, a jest on
bardzo trudny, zwłaszcza w wymowie.
Uczeni przybyli ze Związku Radzieckiego zabierali
bardzo często głos, jakby chcąc nadrobić lata milczenia. Sala zawsze reagowała
bardzo żywo. Prof. Jan Ciechanowicz z Wilna stwierdził, że Polacy w ZSRR są
wciąż jeszcze obywatelami niższej kategorii. Najgorzej jest na Białorusi, gdzie
nie ma ani jednej polskiej szkoły, ani
jednego pisma w ojczystym języku, a ludziom wbrew ich woli wpisuje się
w dowodach osobistych jakoby byli narodowości białoruskiej. Profesor
pytał, dlaczego nie tworzy się komisji polsko-litewskich, polsko-białoruskich
czy polsko-ukraińskich (skoro istnieje komisja polsko-zachodnioniemiecka)
zajmujących się odkłamaniem podręczników do nauki historii, w których obecnie
kreuje się obraz Polaka jako najeźdźcy. Pytał, dlaczego nie słyszy się o protestach
w polskich środkach masowego przekazu, gdy na terenach Związku Radzieckiego
profanowane są polskie groby.”
* * *
Zanim zdążyłem
wrócić z Warszawy do Wilna, wszczęto już w tym ostatnim nagonkę na mnie jako na
„element antyradziecki”. W „Czerwonym
Sztandarze” (22.VII.1989) opublikowano:
„List do redakcji
Tendencyjność – złym doradcą
W Warszawie, na Kongresie Uczonych Polskiego
Pochodzenia przemawiał kandydat nauk filozoficznych z Wilniusu J. Ciechanowicz.
Gazeta „Życie Warszawy” 17 lipca opublikowała jego wywiad.
Zarówno w przemówieniu, jak i w wywiadzie myślą
przewodnią jest to, że zamieszkali w Związku Radzieckim Polacy, dyskryminowani
w czasach stagnacji i stalinizmu również dziś, mimo zachodzących w kraju
zmian, są obywatelami niższej kategorii. Przyczynę tego J. Ciechanowicz widzi w
tym, że „wbrew przychylnemu stosunkowi w centrum, spotyka nas Polaków,
zamieszkałych na Litwie – uwaga autora – ze strony władz republiki
nieżyczliwość”.
Należy szanować prawo każdego do otwartego
wyrażania swych poglądów w dowolnym audytorium i przy dowolnej okazji.
Powstaje jednak pytanie: czy takie oświadczenia tendencyjnie oraz jednostronnie
naświetlające przebieg przebudowy w kraju i republice służą umocnieniu
mostu między Zachodem a Wschodem, czemu, jak powiedział w swym przemówieniu na
kongresie marszałek Sejmu prof. A. Stelmachowski mogą posłużyć też uczeni
pochodzenia polskiego? I czy sprzyjają oni poprawie stosunków między Litewską
SRR a Polską Rzecząpospolitą Ludową.
S. Baluckij
instruktor wydziału ideologicznego KC
Komunistycznej Partii Litwy”
* * *
W tygodniku „Kultura” ukazał się 2 sierpnia świetny
tekst pani redaktor Izabeli Pieczary pt. „Smak polskości”:
„W dniach od 16 lipca do 20 – w Warszawie,
Katowicach, Łodzi i Krakowie obradował III Kongres Uczonych Polskiego
Pochodzenia. Na spotkanie to przybyli Polacy z całego świata, by dyskutować nad
najważniejszymi problemami współczesnej nauki i kultury, ale także ekologii,
rozwoju techniki i nauk ścisłych.
Przez dwa dni krakowskich obrad przysłuchiwałam się
referatom i dyskusji kongresowej, przeprowadziłam też kilka wywiadów z
uczestnikami tego forum uczonych. Oto co zanotowałam:
Przeciwko „dyskryminacji”
Niewątpliwie największą popularnością wśród
uczestników kongresu cieszyła się grupa
radzieckich uczonych, a przede wszystkim prof. Jan Ciechanowicz
z Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Jego referat wygłoszony w czasie
warszawskiej sesji, w którym wiele mówił o wpływie kultury polskiej na rosyjską
i radziecką, wywołał ogromne poruszenie.
– Panie profesorze, jako pierwszy zajął się pan
zagadnieniem wpływu kultury polskiej na kulturę Litwy i Rosji, a w konsekwencji
także i ZSRR. Podobno ma pan przygotowaną sześciotomową pracę na ten temat.
Wieść niesie, iż prof. Aleksander Krawczuk osobiście zamierza patronować
wydaniu w Polsce tej książki.
– Owszem, pan minister był żywo zainteresowany moją
pracą, lecz PWN, które odwiedziłem, nie wykazało większych chęci do jej
drukowania. Miałem nadzieję, iż chociaż umowę ze mną podpiszą. Tymczasem
wszystko zawisło w powietrzu. Zaproponowano, abym przysłał rękopis, a
wydawnictwo ewentualnie, po zastanowieniu się, w normalnym trybie wyda go.
– Proszę powiedzieć słów kilka na temat tej
książki.
– Długo przygotowywałem moją pracę, sięgając do
źródeł historycznych przez nikogo dotychczas nie ujawnionych. Wykazałem na
przykład, iż rodowód całej plejady twórców rosyjskich wywodzi się z korzeni
polskich: piszę również o wybitnych profesorach wszechnicy wileńskiej i
wybitnych jej uczniach. Wracając jednak do sedna sprawy, wpływu Polaków na
kształtowanie się cywilizacji i kultury rosyjskiej, muszę nadmienić, iż kwestie
te w pewnej mierze poruszali profesorowie Bazylow i Serczyk. Jednakże
całościowo temat ów nie został nigdy przedstawiony.
– Narusza pan również tezę o przemożnym wpływie
Rosji na kulturę Polski...
– Tak. Nie jest to jednak praca dla jednej osoby.
Przygotowuję jedynie grunt dla polskich naukowców, którzy zechcą się zająć tą
kwestią.
– Jak wygląda na Litwie sytuacja uczonego polskiego
pochodzenia? Jakie były pańskie losy naukowe, a przede wszystkim życiowe.
– Czuję się Polakiem. Moi rodzice byli obywatelami
polskimi. Urodziłem się w 1946 roku na Wileńszczyźnie. Mimo iż znajdowało
się tu około miliona Polaków nie było ani jednej polskiej szkoły. W domu mówiło
się jednak wyłącznie po polsku. Białoruskiego uczyłem się pod przymusem. Dziś
nie potrafię sklecić paru słów w tym języku. Ukończyłem Miński Państwowy
Instytut Języków Obcych – germanistykę, potem
Instytut Historii i Filozofii. Nie myślałem o karierze naukowej. Zresztą ja
karierę rozumiem wyłącznie w wymiarze bycia dobrym człowiekiem, uczciwym i
niegłupim. Ponieważ zawsze interesował mnie moralny sens dziejów historycznych,
życie ludzkie jako pewna część życia narodów, zająłem się więc tym tematem. Nie
była to łatwa praca. Trudno było o materiały zazwyczaj głęboko skrywane, a w
przypadku gdy chodziło o problemy polskie – niedostępne, podobnie jak i o
literaturę zagraniczną. Los mój był taki sam jak wszystkich Polaków w Związku
Radzieckim – czyli bardzo smutny. Byliśmy dyskryminowani, zepchnięci na
margines życia społecznego, wyłącznie do sfery produkcyjnej. Stalin
prawdopodobnie szczególnie nienawidził Polaków. Nienawidził ich zapewne za
upór, brak pokory i uległości. Można było robić kariery, ale za cenę wyrzekania
się polskości.
– Pan jednak nie tylko się jej nie wyrzekł, ale
osiągnął pewne szczeble w karierze naukowej, a nawet i politycznej. Jest pan
przecież jednym z dwóch Polaków, deputowanych do Rady Najwyższej ZSRR.
– Może dlatego, iż zawsze starałem się mówić prawdę.
Z tego powodu spotykały mnie rozmaite „przyjemności”, ale stawiałem im czoła. W
1980 roku powstała koniunktura polityczna dla napisania książki o Polsce.
Zwrócono się z taką propozycją do mnie. Szybko przygotowałem więc publicystykę
historyczną poświęconą tradycjom demokratycznym na terenie Wileńszczyzny.
Poprawiono tę moją pracę w czterech kolejnych wersjach, czyniąc bzdurne uwagi i
skracając materiał przeze mnie przygotowany o 35 procent. Koniec końców po
siedmiu latach książka ukazała się. To tylko jeden z przykładów żywota
polskiego pisarza i uczonego w Związku Radzieckim. Teraz przygotowuję
rozprawę o tradycjach lewicowych w
Polsce i znów obijam się z nią po rozmaitych wydawnictwach.
– Był pan przyjmowany przez Michaiła Gorbaczowa.
Jakie jest jego stanowisko wobec kwestii polskości na Litwie?
– Stanowisko Gorbaczowa w tych sprawach nazwałbym
ostrożnie pozytywnym. W rozmowie ze mną powiedział mi, że to co robimy nie jest
sprzeczne z ustawodawstwem – mam tutaj na myśli sprawy już ściśle polskie,
autonomiczne – możemy więc nadal działać. Polityka partii zmierza bowiem
właśnie w kierunku tworzenia autonomii dla tych narodowości, które jej nie
mają. Rozmawiałem również na ten temat z Jelcynem i Jakowlewem, byli bardzo
przychylni sprawom polskim. Natomiast Sacharow, do którego także dotarłem,
problemy te potraktował nad wyraz chłodno.
– A „Sajudis”? Czy z nim się jakoś dogadujecie?
– Nie. Oni są do nas wrogo nastawieni. Szanujemy
ich kroki do niezależności i popieramy, ale w zamian napotykamy na
szowinizm i nietolerancję w stosunku do nas. Wypowiadałem się na ten temat
publicznie, efektem mojego wystąpienia było jednak
zwolnienie mnie przed siedmioma miesiącami z pracy, a sprawowałem wówczas
funkcje prodziekana Wydziału Języków Obcych w Instytucie Pedagogicznym.
Korzystając z rozmowy z panią chciałbym bardzo za pośrednictwem „Kultury”
poprosić wszystkich Polaków, którzy do nas przyjeżdżają, o niewtrącanie się do
naszych spraw politycznych. Zdarza się bowiem, iż rozmaici profesorowie polscy
mają u nas wykłady i prelekcje, w których nawołują do „dogadywania się”
z tymi i owymi polakożercami. W ten sposób czynią nam tylko niedźwiedzią
przysługę. Jesteśmy, z faktu zamieszkiwania na terenach przyłączonych do ZSRR,
obywatelami państwa radzieckiego, nie polskiego i tylko my sami wiemy i
potrafimy rozwiązać nasze kłopoty. Natomiast bardzo proszę o pomoc dla Polaków
tu mieszkających w postaci książek, duchowego wsparcia, prasy, ale nie
propagandy dalekiej od rzeczywistości. Polacy na Litwie nie zgadzają się już
dalej na status białych niewolników, na poniżenie, chcemy być równi wśród
równych. I aby to osiągnąć jesteśmy zdecydowani na wszystkie środki...
* * *
Nie ma już białych bogów tak przynajmniej twierdzi
prof. Justyn Morfopoulos szef związku polskich lekarzy Republiki Południowej
Afryki, mieszkający w tym kraju od 18 lat. Jest on pół krwi Grekiem – ojciec
był z pochodzenia Grekiem, matka Polką.
Polonię lat 80. profesor Morfopoulos określił jako
wyjątkowo wyselekcjonowaną grupę wykształconych, inteligentnych młodych ludzi.
Nie podziela opinii, z jaką spotkałam się w kuluarach Kongresu, iż jest to
emigracja agresywna czy wręcz nawet patologiczna. Jego zdaniem ci, którzy tak
oceniają emigrację polską ostatnich lat,
wysnuwają zbyt pochopne wnioski.
Czy nasi rodacy są milionerami w RPA, mają np.
własne kopalnie diamentów, o czym czasami dochodzą do nas pogłoski? Mój
rozmówca żartobliwie odpowiedział, iż w Szwajcarii spotkał więcej diamentów niż
w RPA. Nie ukrywał jednak, iż Polonia w RPA, to ludzie dobrze sytuowani. Mogą
więc pozwolić sobie na pomoc finansową dla Polaków mieszkających na Litwie, co
zresztą w czasie Kongresu zaoferował prof. Morfopoulos.
Nie można było oczywiście pominąć w tej rozmowie
kwestii związanych z traktowaniem czarnych mieszkańców RPA. Czy nadal
biały człowiek jest dla nich prawie bogiem i ostateczną wyrocznią? Zdaniem
profesora w tak sformułowanym pytaniu jest wiele przejaskrawienia wynikającego
z nieznajomości rzeczy. Czarny człowiek nie jest dyskryminowany – to opinia
mojego rozmówcy, a zarobki czarnej ludności są podobne do zarobków białych, o
ich wysokości decyduje wyłącznie rzetelna praca i uczciwość.
Zapytałam też o kwestie zdrowotne tego kraju,
choroby społeczne, poziom medycyny. Kardiochirurgia, chirurgia płuc, patologia
onkologii, ortopedia – to dziedziny, w których RPA jest liczącym się partnerem
na światowym rynku medycznym. Poziom lecznictwa w tym kraju jak i przygotowania
i szkolenia lekarzy jest bardzo wysoki. Zresztą wizyta prof. Morfopoulosa w
Polsce, w Krakowie łączy się także z propozycją, jaką złożył ów uczony
krakowskiej Akademii Medycznej, a dotyczącą wymiany kadry specjalistów. Co
ma nastąpić niebawem.
* * *
Polacy w Australii, to dobry interes dla obydwu
stron – powie mi w czasie rozmowy prof. Jerzy Smolicz reprezentujący uniwersytet
w Adelajdzie.
Rządowi Australii bardzo zależy na emigracji z
Polski. Polacy są bowiem cenionymi przez władze poszczególnych stanów
pracownikami. Zazwyczaj przyjeżdżają do Australii dobrzy specjaliści, dobrze
przygotowani do wykonywania zawodu. Strata to więc – jak komentuje ów ruch
emigracyjny prof. Smolicz – dla Polski, a zysk ogromny dla Australii.
Sytuacja Polonii w Australii jest specyficzna i
niezwykle korzystna. Polonia liczy około 160 tysięcy osób. Wśród nich są ci,
którzy urodzili się w Australii, ale także i tacy, którzy niedawno tu
przybyli. Stanowią w miarę integralną grupę, która ma wszelkie prawa i
możliwości do kultywowania polskości i polskich tradycji. Rząd wspomaga
finansowo sobotnie szkoły polskie. Maturę też można zdawać w języku polskim.
Często mówią o tym, iż kultura polska wiele dobrego wnosi do kultury
australijskiej, która dopiero się krystalizuje i tworzy.
Z danych statystycznych wynika, iż jeden procent
mieszkańców Australii stanowią Polacy, wyprzedzają tę grupę Anglosasi – 3/4 ludności,
Włosi i Niemcy – 4%, Grecy – 3%, Jugosłowianie – 2%. Jest też sporo ludności
chińskiej, wietnamskiej, libańskiej. Zdaniem prof. Smolicza na początku
przyszłego wieku Australię zdominuje ludność pochodzenia azjatyckiego. Póki co
polskość w Australii w pełni rozkwita.
* * *
Polonijne bezludzie można spotkać w ... Stanach
Zjednoczonych w okolicach Kansas City. Tam mieszka mój kolejny rozmówca prof.
Jerzy Hauptmann, politolog, dziekan Wydziału Administracji Publicznej
uniwersytetu w tym mieście. Zajmujący się na co dzień sprawami stosunków między
Wschodem a Zachodem, ale także i w dużej mierze... nauką języka polskiego. Od
czterech lat prof. Hauptmann jest wdowcem. Jak wyznał, nie ma z kim rozmawiać
po polsku. Dzieci są rozproszone po świecie. Najczęściej słyszy je przez
telefon. Rozmawiają wówczas po polsku. By nie zapomnieć języka polskiego,
niestety w pobliżu miejsca jego zamieszkania jest polonijna pustynia – jak z żalem stwierdza –
czytuje codziennie na głos polskie książki, uczy się na pamięć wierszy, i sam
ze sobą rozmawia. Widać radzi sobie doskonale, bowiem mówi po polsku naprawdę
dobrze, a nie mieszka w Polsce już od 1938 roku.
Profesor Jerzy Hauptmann jest zażartym
przeciwnikiem manifestowania polskości w stylu: „pocałuj mnie – jestem Polakiem”,
„kocham Polskę”. Jest przeciwnikiem ciągłego namawiania do polskości i do
kochania Polski. Jego zdaniem Polska winna być tak atrakcyjnym krajem, by wybór
polskości był świadomy i z dumą czyniony.
Dzieciom urodzonym w Stanach Zjednoczonych nie
narzuca się ich rodowodu. Muszą wybierać same swoją przynależność. Na przykład
córkę mojego rozmówcy, kiedy była małą dziewczynką, trudno było zachęcić do
mówienia po polsku. Jesienią ubiegłego roku zatelefonowała do niego z drugiego
końca Stanów i powiedziała mu: tato, usiądź sobie, mam dla ciebie bardzo ważną
wiadomość. Profesor powiedział mi, iż był przekonany, iż córka wychodzi za mąż,
albo on zostanie dziadkiem. Usiadł więc w oczekiwaniu. W słuchawce usłyszał po
polsku słowa wiersza „mów do mnie jeszcze, za taką rozmową tęskniłem...”.
Opanowała język polski bardzo dobrze. Dlaczego? Sama postanowiła się uczyć,
ponieważ stwierdziła, iż Polska staje się coraz bardziej ciekawym krajem.
Trudno było w naszej rozmowie pominąć kwestię stosunków politycznych
i ekonomicznych łączących oba kraje, zwłaszcza w aspekcie niedawnej wizyty
w Polsce prezydenta Busha. Jak powiedział mi prof. Hauptmann, w Stanach
Zjednoczonych jest ogromna sympatia do narodu polskiego i ostatnich decyzji
wobec Polski prezydenta Busha. Społeczeństwo nie kwestionuje obiecanej pomocy.
Stwierdził też, iż jako politolog wysoko ceni politykę Busha. Zmierza on bowiem
drobnymi kroczkami, ale niezwykle konsekwentnie do celu – m.in. do stworzenia
w świecie jak największej liczby państw demokratycznych o systemie
gospodarki wolnorynkowej. Obserwując przemiany zachodzące w Polsce, prof.
Hauptmann wyraził przekonanie, iż winniśmy niebawem w miarę „otrząsnąć się z
kryzysu ekonomicznego”. Był również pełen podziwu – jak powiedział – dla
niezwykłej rozwagi, odwagi i wyrafinowania politycznego, jakie w ostatnich
miesiącach wykazali Polacy.
Tyle kuluarowe rozmowy. Warto też było zajrzeć i na
salę obrad, gdzie mówiono przede wszystkim o tym „...aby wybór Polski był
indywidualnym prawem człowieka...”
To myśl wypowiedziana przez prof. Hieronima
Kubiaka, znakomicie oddająca sedno rozważań III Kongresu Uczonych Polskiego
pochodzenia. Profesor Kubiak mówił też o konieczności głoszenia prawdy o
Polonii ponieważ: zarówno prawda o Polonii jest bardziej złożona od tej,
którą się na co dzień posługujemy, jak i prawda o Polsce zwłaszcza w relacjach wzajemnych
pomiędzy Polonią a Polską. Jeżeli więc tego typu refleksje chcemy prowadzić w
sposób prawdziwy, musimy powiedzieć, że zjawiska emigracji dobrowolnej i
wymuszonej, w różnych warunkach, nie są ani typowe dla Polski, ani w jakiś
szczególny sposób swoiste dla Polski. Natomiast naszą cechą specyficzną jest
wszystko to, co powstaje w wyniku polskiego procesu emigracyno-osadniczego, w
wyniku dramatów towarzyszących temu procesowi, zarówno w wymiarze jednostkowym,
jak i w wymiarze narodu polskiego jako całości. I właśnie dlatego, iż są to
dramaty, iż problemy te są tak gorące, potrzebna jest spokojna, prawdziwa
refleksja”.
* * *
„Czerwony Sztandar” (3 sierpnia 1989)
opublikował artykuł docenta Medarda Czobota „III Kongres Uczonych Polskiego
Pochodzenia. Uczestniczyliśmy po raz pierwszy”, w którym autor pisał: „W dniach 16-20 lipca w Polsce trwały obrady
III Kongresu Uczonych Polskiego Pochodzenia. Posiedzenia odbywały się
w Warszawie, Krakowie, Łodzi i Katowicach, natomiast plenarne obrady
w Warszawie i Krakowie. Zespoły problemowe obradowały w Warszawie, Łodzi
i Katowicach. Zasadniczą kwestią poruszaną na sesjach plenarnych był temat
„Nauka wobec problemów współczesności”. W trzech zespołach problemowych mowa
była o bardziej konkretnych zagadnieniach: w Warszawie na Zamku Królewskim pod
kierownictwem profesora Aleksandra Gieysztora trwały obrady pod hasłem
„Uniwersalne i narodowe tendencje rozwoju kultury”; w Łodzi pod kierownictwem
profesora Jana Michalskiego odbywały się narady na temat „Rozwój współczesnej
nauki i techniki – nadzieje i konsekwencje”; w Katowicach pod przewodnictwem
profesora Kornela Gibińskiego – na temat „Środowisko a zdrowie człowieka w
warunkach uprzemysłowienia”.
Uczestnikami Kongresu byli przedstawiciele
różnorodnych dziedzin nauki, mieszkający i pracujący w ponad 30 krajach. Po raz
pierwszy uczestnikami Kongresu byli uczeni polskiego pochodzenia ze Związku
Radzieckiego, w tym – Litwy. Naszą republikę reprezentowało kilkunastu
naukowców, m.in. Romuald Brazis, Edward Szpilewski, Jan Ciechanowicz, Ryszard
Kuźmo.
Kongres zapoczątkowała 16 lipca w salach Pałacu
Kultury i Nauki w Warszawie sesja: „Nauka wobec problemów współczesności”. Na
obrady przybył przewodniczący Rady Państwa (obecnie prezydent PRL) Wojciech
Jaruzelski, a także marszałkowie Sejmu – profesor Mikołaj Kozakiewicz i
Senatu – profesor Andrzej Stelmachowski.
Podczas otwarcia Kongresu prezes Polskiej Akademii
Nauk prof. Jan Kostrzewski powiedział, że w porównaniu z poprzednimi
kongresami, które odbyły się przed 10 i
16 laty, na obecny zgłosiło się najwięcej uczonych tworzących poza Polską.
Wcześniej też nie reprezentowali oni tak różnych krajów i okresów emigracji.
Uczonym ze Lwowa i Mińska, Wilna i Grodna, ze Stanów Zjednoczonych i Europy
Zachodniej dane jest spotkać się w nowej atmosferze – podkreślił zwracając się
do zebranych w imieniu niedawno wybranego parlamentu prof. A. Stelmachowski.
Jest to czynnik, który może posłużyć spełnianiu przez Polskę tradycyjnej roli
pomostu między Wschodem i Zachodem, w czym istotny udział przypada uczonym.
Kongres może także przyczynić się do ożywienia procesu budowy lepszego jutra,
określenia dróg osiągania ideałów demokracji, humanizmu i prawdy. Obradom
kongresu – stwierdził mówca – powinna przyświecać myśl, jak efektywniej
spełniać nasze zadania wobec kraju pochodzenia i kraju zamieszkania.
Po wysłuchaniu referatów wprowadzających nastąpiła
dyskusja, w której oprócz naukowców z Zachodu wzięli udział przedstawiciele
naszej republiki: Jan Ciechanowicz i autor niniejszego artykułu.
W przerwie obrad uczestnicy kongresu i zaproszeni
goście z Wojciechem Jaruzelskim obejrzeli specjalnie na tę okazję przygotowaną
wystawę: „Z dorobku uczonych polskiego pochodzenia 1945-1989” . Miałem też osobistą
rozmowę z W. Jaruzelskim, którą transmitowało Polskie Radio i TV.
W pierwszym dniu obrad obecni byli ministrowie
Zbigniew Grabowski, Jacek Fisiak, Aleksander Krawczuk i Tadeusz Olechowski oraz
prezes Towarzystwa „Polonia” Tadeusz Młyńczak.
Tegoż dnia po południu uczestnicy Kongresu wzięli
udział w otwarciu Domu Polonii w Pułtusku. Na dziedziniec zamku przybyli
przedstawiciele rządu PRL, organizacji polonijnych, w tym również Zarządu
Głównego Związku Polaków na Litwie, duchowni. Odczytano list do uczestników
uroczystości od przewodniczącego Rady Państwa W. Jaruzelskiego. Uroczystość
uświetniły utwory kompozytorów polskich w wykonaniu Orkiestry Filharmonii
Narodowej oraz recytacje polskiej poezji tworzonej w kraju i za granicą. Była
to piękna i wzruszająca uroczystość jednocząca wszystkich Polaków.
Następnego dnia rozjechaliśmy się, by kontynuować
obrady w zespołach problemowych. W grupie naukowców wraz z wilnianinem
Ryszardem Kuźmą udaliśmy się do Katowic, gdzie wygłosiliśmy swoje referaty. Przed
początkiem obrad odbyliśmy lot helikopterem nad przemysłowymi obiektami Śląska,
by naocznie przekonać się o spustoszeniu, jakie powoduje niedbałość o
środowisko naturalne człowieka. Nie będę opisywał toku obrad, które były
naprawdę ciekawe i pouczające. Powierzono mi prowadzenie jednego z posiedzeń:
na jego zakończenie musiałem odpowiedzieć na szereg pytań dotyczących spraw
ekologii na Litwie, życia i przebudowy w ZSRR, sytuacji Polaków, ich
problemów odrodzenia narodowego.
19 i 20 kontynuowaliśmy obrady plenarne w Krakowie
na temat „Odpowiedzialność uczonych za wizje przyszłości świata”. Tam też
nastąpiło zakończenie III Kongresu. Następny. IV Kongres, uzgodniono zwołać w
1991 roku w rocznicę Konstytucji 3 Maja.
Pozostały bardzo miłe i niezapomniane wspomnienia
nie tylko z obrad. Mieliśmy również wiele spotkań towarzyskich w kuluarach
Kongresu, byliśmy też podejmowani przez środowiska naukowe. Zawarliśmy dużo
nowych znajomości z kolegami na świecie. Pokazaliśmy też Polsce i światu, że
nasi litewscy Polacy również posiadają swoją, chociaż nieliczną, kadrę naukową,
że możemy być równorzędnymi partnerami w dyskusji.
Na zakończenie pragnąłbym podkreślić, że delegacja
radzieckich Polaków naukowców budziła szczególne zainteresowanie uczestników
Kongresu. Dosłownie byliśmy oblegani przez korespondentów gazet, radia,
telewizji. Największą popularnością cieszył się deputowany ludowy ZSRR Jan
Ciechanowicz. Nie wątpię, że oprócz omówienia bardzo wielu problemów
współczesności umocniliśmy pomost między Wschodem i Zachodem. Za tę możliwość
serdecznie dziękujemy szanownym Organizatorom.
doc. Medard Czobot”
* * *
4 sierpnia 1989
roku „Czerwony Sztandar” zamieścił
(ze skrótami, wycinając polsko-patriotyczne fragmenty) mego niedoszłego, lecz
opublikowanego w języku rosyjskim w zbiorze stenograficznym, przemówienia na I Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR:
„Wychodząc na spotkanie prośbom naszych
Czytelników, zamieszczamy (z niewielkimi skrótami) tekst przemówienia Jana
Ciechanowicza, deputowanego ludowego ZSRR z Wileńskiego Październikowego Okręgu
Terytorialnego Nr 686 Litewskiej SRR, który został przekazany do sekretariatu I
Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR i ma się ukazać w stenograficznym
sprawozdaniu ze Zjazdu. Jak wiadomo, wygłosić go Janowi Ciechanowiczowi nie
pozwolono.
Rozpoczyna się u nas praca nad nową Konstytucją.
Chciałoby się, aby jej autorzy zwrócili maksymalną uwagę na to, że każda ustawa
powinna nie tylko odgrywać rolę ochronnego aktu prawnego w stosunku do
istniejących realiów, lecz ma być jakby łożyskiem, prowadzącym naprzód, wzwyż,
do coraz większej politycznej, socjalnej, moralnej i ekonomicznej doskonałości
społeczeństwa. Główną rzeczą jest, aby Ustawa Zasadnicza skutecznie broniła
człowieka i przyczyniała się do jego rozwoju etycznego. Dlatego do jej przygotowania
należy wciągać obok prawników, filozofów również etyków, psychologów,
socjologów, pedagogów. Byłoby słuszne
wykorzystać w tym procesie, który w żadnym wypadku nie powinien być pochopny,
również doświadczenie innych, tradycyjnie demokratycznych państw. Konstytucja
powinna być, rzec można, „wieczna”, obliczona nie na jeden dziesiątek lat, jak
to ma miejsce u nas, lecz na stulecia. Ustawa Zasadnicza, którą się zmienia
kilka razy w ciągu życia jednego pokolenia, nie może cieszyć się szacunkiem ani
władz, ani szeregowych obywateli. Nasz naród, który wiele wycierpiał, zasługuje
na to, aby otrzymać wreszcie swoją nienaruszalną „wielką kartę wolności”,
niezawodnie, w praktyce broniącą jego godności i wolności.
Proponuję więc jako jedną z zasad Konstytucji
włączyć do niej tezę o nietykalności Ustawy Zasadniczej; z tym, aby nikt:
ani Josif Wissarionowicz, ani Nikita Siergiejewicz, ani Leonid Iljicz, ani
Michaił Siergiejewicz, ani nikt inny nie mógł według swego uznania
przekształcać Konstytucję w opakowanie dla swoich osobistych ambicji.
Kto nie umie słuchać prawa, naraża się na to, że
jarzmo bezprawia zastosuje się wobec niego i narodu. (Warto przypomnieć w
związku z tym znany aforyzm Friedricha Nietzsche: „Tylko ten umie rozkazywać,
kto umie się podporządkowywać”). Jednakże pokusa niepodporządkowania się jest
wielka. Już w ciągu naszego Zjazdu niejednokrotnie proponowano niezwłoczną
zmianę konstytucji i wstrzymanie działania tych lub innych ustaw.
Okazuje się więc, że kto uchwala ustawy, ten też
pierwszy je narusza, przy czym radykalnie.
Jak się w takim razie spodziewać, że naród będzie je respektował? I po co w
takim razie wstrząsać powietrze pustymi rozmowami o państwie praworządnym?
Jeśli prawo jest nietykalne – a tylko w takim przypadku jest ono prawem – to
obowiązuje ono wszystkich. I szczególny szacunek mu powinny widocznie okazywać
właśnie osoby posiadające władzę. Sądzę, że tylko naród ma prawo uchwalać lub
odrzucać artykuły ustawy zasadniczej. Nawet najdoskonalsza ustawa, jeśli się
jej nie przestrzega, jest bezużyteczna, i odwrotnie, ustawa choćby
z pewnymi wadami, ale szanowana przez obywateli i praktycznie realizowana,
przyniesie swoją korzyść. Dlatego należy pozbawiać stanowisk tych wysoko
postawionych polityków, którzy próbują lekceważyć Konstytucję i tym samym
pchają kraj do chaosu.
Wolność tylko wtedy rzeczywiście jest wolnością,
gdy jest odpowiedzialna i rozsądna, a zbiorowy rozum mężów stanu znajduje
swe wcielenie właśnie w ustawie i jej realizacji. Tam zaś, gdzie wolność
pozbawiona jest kontroli ze strony rozumu i sumienia, przekształca ona
człowieka w niewolnika jego własnych lub grupowych ambicji, emocji, słabostek,
a nawet po prostu głupoty. Z drugiej strony, tam, gdzie wszyscy są sługami
prawa, nikt nie jest niczyim sługą. Taka jest dialektyka życia.
Oburza nas, że Stalin lub ktoś inny traktował prawo
jako środek realizacji swoich osobistych planów, ale nie zauważamy swych
własnych prób traktowania prawa tak samo instrumentalnie i lekceważąco. A
przecież tam, gdzie nie ma szacunku do prawa, nie ma kultury, nie ma
cywilizacji. Nie wolno zapominać, że demokracja albo istnieje w ramach prawa
albo przekształca się w bezprawie.
Chciałbym życzyć naszym ustawodawcom, aby stworzyli
konstytucję na tyle doskonałą, aby i oni sami ją szanowali, i aby ci, którzy
przyjdą po nich, z czystym sumieniem mogli tak samo postępować.
A teraz kilka słów o innym aspekcie tej samej
kwestii. Wolność jest możliwa tylko w silnym, uporządkowanym państwie. Słabe
państwo jest klęską dla narodu, jak też biedą jest państwo totalitarne i
bezkontrolne...
Dzisiaj dużo się mówi o tak zwanym odrodzeniu
narodowym. Ale można zauważyć, że odrodzenie narodowe bez odrodzenia moralnego
przeobraża się w zwyrodnienie nacjonalistyczne. Wzmogły się u nas takie
haniebne zjawiska, jak antysemityzm, nastroje antyrosyjskie, prześladowanie
mniejszości narodowych w republikach związkowych, szowinizm
wielkomocarstwowy. W niektórych miejscach prowadzi się otwartą
antykonstytucyjną propagandę nacjonalistyczną i nagonkę przeciw ludziom według
kryteriów narodowościowych.
A czyni się to wszystko pod sztandarem „odrodzenia
narodowego”...
Niech mi wolno będzie, miedzy innymi, zwrócić uwagę
Wysokiej Izby na poważne i niebezpieczne napięcia, jakie powstały ostatnio w
stosunkach litewsko-rosyjsko-polskich na Litwie. Chciałbym w związku z tym
przypomnieć słowa wielkiego filozofa rosyjskiego Władimira Sołowjowa o tym, że
„nacjonalizm – to syfilis ludzkości”. Niestety, obserwujemy u nas epidemię tej
okropnej zarazy, porażającej mózg i serca ludzi, czyniącej ich kretynami pod
względem intelektualnym i moralnym. Dlaczego więc usiłujemy udawać, że tego nie
zauważamy? Same przez się takie choroby nie mijają, bowiem nie są to choroby
rozwoju, lecz degeneracji. I skutki ich z reguły bywają okropne.
Najprawdopodobniej opracowując ustawę o stosunkach
narodowościowych w kraju Rad należy rozstrzygnąć potrójne zadanie:
a) obronić integralność ZSRR;
b) utwierdzić suwerenność republik związkowych;
c) otoczyć ochroną prawną mniejszości narodowe w
samych republikach.
Mniejszości te, mając nad sobą zazwyczaj nie
jednego, a jako minimum dwóch „starszych braci”, często okazują się w bardziej
trudnej sytuacji. Przy tym dławi się je zwykle pod hasłami walki o „wolność”,
„równość” i „sprawiedliwość”. Zapomnienie o losie tych małych narodów jest
jednym z największych zaniedbań partii i państwa. Sądzę, że nowa ustawa powinna
między innymi zapewnić całkowitą realną równość i wolność używania języków w całym
Związku Radzieckim. Należy również przyznać tym naszym mniejszościom, które
dotychczas nie mają własnych narodowych formacji
administracyjno-terytorialnych, prawo do ich tworzenia bez przeszkód, co
pozwoli im w pewnym stopniu obronić się przed samowolą tych lub innych
nacjonalistów i asymilatorów. Nikt i nigdy jeszcze nie potrafił zbudować własnej
pomyślności na nieszczęściu innych; nikt i nigdy nie będzie wolny, jeśli
zniewala sobie podobnych...
Kontynuując dany temat chciałbym poruszyć pewną
konkretną kwestię, a mianowicie: kwestię Polaków radzieckich. Według
oficjalnej statystyki osób tej narodowości mieszka u nas około półtora miliona
(przeważnie na terenach, które do roku 1939 należały do Polski. Ale nie tylko.)
Faktycznie jest ich znacznie więcej, bowiem w niektórych regionach kraju
(między innymi w obwodach grodzieńskim i mińskim BSRR) w dowodach
osobistych Polaków – wbrew ich woli – władze stawiają częstokroć inną
narodowość. Do mnie, jako do deputowanego, zwróciło się już dziesiątki ludzi ze
skargami z powodu podobnego bezprawia.
W ogóle sytuacja Polaków w ZSRR jest krytyczna.
Faktycznie nie ma w tym języku prasy, publikacji książek, język ostał się tylko
w kościołach (tam gdzie one w ogóle zachowały się). Zniszczono i niszczy
się tysiące polskich świątyń i cmentarzy. Szkoły z polskim językiem
wykładowym działają faktycznie tylko na Litwie, ale i tam jest tendencja do ich
powolnego zwijania. Z 263 szkół polskich w Litwie zostało obecnie tylko
88. Wielokrotnie mniej na tysiąc mieszkańców jest pośród Polaków osób z wyższym
wykształceniem, studentów, kierowniczych pracowników,
niż wśród ich współobywateli innych narodowości. Polaków w wielu przypadkach
poważnie ogranicza się w niektórych prawach obywatelskich i socjalnych
(zwłaszcza w sferze języka, kultury, oświaty), wywiera się na nich wzmożoną,
systematyczną presję asymilacyjną i dyskryminacyjną ze strony biurokracji
narodowej republik związkowych. Faktycznie spycha się ich ciągle do poziomu
obywateli trzeciej kategorii.
Dlatego zwracamy się o pomoc do Moskwy. Prosimy
Radę Najwyższą ZSRR odwołać wszystkie stalinowskie akty prawne, na podstawie
których Polacy radzieccy byli przedmiotem masowych represji i eksterminacji
fizycznej w latach 30-50 (w sumie około dwa miliony ofiar). Prosimy
oficjalnie zrehabilitować nasz naród i pozwolić pozostałym przy życiu
przedstawicielom jego, którzy dzisiaj mieszkają na zesłaniu, wrócić tam, skąd w
swoim czasie bezprawnie zostali wywiezieni, prosimy także zezwolić nam utworzyć
obwody autonomiczne w składzie ZSRR. I wreszcie jest najwyższy czas powiedzieć
narodom prawdę o masowym bestialskim mordzie popełnionym przez wojska NKWD na
15 tysiącach jeńców wojennych – oficerach polskich
w lasach pod Smoleńskiem i w innych miejscowościach na wiosnę roku 1940. Lepsza
jest gorzka prawda, niż słodkie kłamstwo, w które nikt nie wierzy.
Uważam, że Polacy radzieccy nie zasłużyli na taki
stosunek do siebie, jaki istnieje dzisiaj. Chociażby dlatego, że są oni
pracowitymi i lojalnymi obywatelami ZSRR, dlatego że 200 tys. Polaków broniło
rewolucji w latach 1917-1918, że byliśmy jedynym w Europie narodem, który w
latach 1939-1945 nie dał Hitlerowi ani jednego zbrojnego oddziału, a dzisiaj
Polska Ludowa jest największym i najbardziej niezawodnym sojusznikiem wojskowym
i politycznym Związku Radzieckiego.
Opłakana sytuacja Polaków w ZSRR jest jednym z
ostatnich reliktów stalinizmu. Proszę Szanowny Parlament przyczynić się do
tego, aby ten relikt znikł możliwie najszybciej, tym bardziej, że nie potrzeba
ku temu miliardów, starczy tylko dobra wola, trochę męstwa i szlachetności...
Jeszcze dwie uwagi o ustawodawstwie. Wydaje się być
rzeczą niezbędną jak najszybsze wydanie takiego aktu prawnego o wyznaniach,
który gwarantowałby całkowitą realną wolność sumienia, możliwość oficjalnego
nauczania dzieci religii (jeśli tego zechcą ich rodzice) i wykluczałby
dyskryminację polityczną i zawodową ludzi kompetentnych i utalentowanych,
ograniczanych w prawach obywatelskich tylko dlatego, że są wierzącymi...
Absolutnie palące jest także podjęcie aktu
ustawodawczego o obronie życia, godności i zdrowia ludzi w starszym wieku.
Prawie wszyscy nasi obywatele w ciągu całego życia pracują bez wytchnienia dla
państwa i najczęściej za mizerne wynagrodzenie. Zdawałoby się, że chociażby na
starość kraj powinien się do nich ustosunkować po ludzku. Niestety, tak nie
jest. Warunki, w jakich nasi ludzie żyją na starość i umierają, w wielu
przypadkach są po prostu nie do pogodzenia z godnością ludzką, urągają nawet
elementarnym jej wymogom.
Tak, mamy wiele innych trudności i problemów, ale
polepszyć zaopatrzenie emerytalne, stworzyć sieć dobrych domów dla starców, zaopatrzyć
w leki, przemyśleć inne zagadnienia związane z ochroną ludzi w wieku podeszłym
– to sprawa najwyższej wagi, którą należy rozstrzygnąć niezwłocznie...”
Mimo pomocy
deputowanych Ukraińców, tym razem przemówić z trybuny kremlowskiej się nie
udało, a to za sprawą deputowanych litewskich, którzy ze skóry swej wyłazili,
łgali, oczerniali, blokowali wszelkie polskie poczynania, strasząc wszystkich
odrodzeniem polskiego imperializmu i antysowietyzmu.
* * *
W dzienniku „Kulisy. Express Wieczorny” (18-20.VIII.89)
pani redaktor Agata Bujnicka opublikowała interesujący reportaż ze zjazdu
naukowców pt. „Diaspora”:
„Od niedawna w języku działaczy polonijnych i tych
oficjalnych związanych z Towarzystwem Łączności z Polonią Zagraniczną
„Polonia”, i tych niezależnych, opozycyjnych, pojawiło się nowe słowo –
diaspora. Już nie emigracja, już nie wychodźstwo, a właśnie diaspora.
Emigranci to tyle co przesiedleńcy – z jakichś
względów opuścili kraj i żyją na obczyźnie. A diaspora? To wspólnota wygnanych,
rozproszonych po świecie członków jednego narodu. Wspólnota, u której podstawy
leżą związki z narodem – język, przywiązanie do tradycji, powrót do korzeni,
związki kulturowe.
Poza krajem żyje ok. 15 milionów osób polskiego
pochodzenia. To czwarta (proporcjonalnie do liczby mieszkańców) grupa na
świecie – po Chińczykach, Włochach i Niemcach. Wielka polska diaspora, a
właściwie wiele polskich diaspor. W każdej
kołacze się polski rodowód, ale każda inaczej na niego patrzy, inny ma stosunek
do kraju pochodzenia, do jego teraźniejszości, przeszłości i przyszłości.
Polacy i Amerykanie, Australijczycy, Kanadyjczycy,
Włosi, Żydzi... polskiego pochodzenia. To rozróżnienie jest ważne. Urodzony w
Ameryce potomek emigranta z Polski nie powie o sobie – jestem Polakiem.
Powie – jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. Wilniuk, lwowiak,
mieszkaniec jakiejś wsi na Białorusi czy w Kazachstanie, który prowadzi
boje z administracją, by w jego i jego dzieci dowodach osobistych wpisana była
narodowość polska (choć obywatelstwo radzieckie) powie – jestem Polakiem.
Jest w polskiej diasporze emigracja
niepodległościowa, która nie uznaje Polski Ludowej. Są przeciwnicy ustroju
socjalistycznego, są tacy, którzy nie akceptują sposobu sprawowania władzy. Są
wychodźcy, którzy nie chcą utrzymywać kontaktów z krajem, zrażeni nie tak
daleką znowu przeszłością – czasem, gdy pozbawiano polskiego obywatelstwa ludzi
wielce dla Polski zasłużonych (np. w 1946 r. pozbawiono polskiego obywatelstwa
grupę 75 wyższych wojskowych m.in. gen. Stanisława Maczka); czasem, gdy
panowała polityka antyemigracyjna i antypolonijna, gdy „chroniono” kraj przed
emigracją, gdy wszystko co było „stamtąd”, było złe i wrogie – literatura,
sztuka, muzyka, zdobycze naukowe... Był przecież taki czas, gdy jedyną możliwą
i jedyną realizowaną formą kontaktów były... festiwale folklorystyczne, bo
tylko przyśpiewki i przytupy uznano za apolityczne.
Niejednorodna, podzielona, rozczłonkowana polska
diaspora. Piętnaście milionów ludzi, dla
których jedynym wspólnym punktem odniesienia jest źródło – naród, z którego się
wywodzą. A mógłby być też i kraj, w którym żyją ich rodacy...
Towarzystwo Łączności z Polonią Zagraniczną
„Polonia”. Organizacja, która miała być kontynuatorem idei Światowego Związku
Polaków z Zagranicy. Organizacja, która (zgodnie z nazwą) powinna łączyć Polskę
z Polonią zagraniczną. Powinna łączyć i przez tyle lat nie łączyła...
Jedni uznają ją za „tubę reżimu”, stworzoną tylko
po to, by szerzyć dywersję wśród emigracji. Inni za organizację związaną z
rządem, jemu podporządkowaną i jemu
służącą. Fakt, że jest finansowana przez MSZ, nasuwał skojarzenia, że jest
przez to ministerstwo sterowana i kontrolowana. Niektórych zniechęciła do
Towarzystwa Łączności bierna postawa działaczy, którzy nie reagowali, gdy
podejmowano decyzje nie sprzyjające kontaktom Polonii z krajem, którzy nie
robili nic, gdy już można było... Wielu nie może zapomnieć czterech dziesiątków
lat milczenia wokół „problemu polskiego” w ZSRR...
– Długie lata nas nie zauważano, nie pamiętano o
nas. Nie przynosi to chluby ani Polsce, ani Towarzystwu „Polonia” – mówi prof.
Jan Ciechanowicz, wilniuk, jedyny Polak w gronie posłów do parlamentu
radzieckiego. – Miast kompetencji, uczciwości i ofiarności działaczy było
asekuranctwo i tchórzostwo biurokratów i dygnitarzy (nie wierzę, że Moskwa im
zabraniała), którym zależało jedynie na zachowaniu własnych stołków, a nie na
nas. Polonia to trzecia część narodu, przecież w samym Związku Radzieckim żyją
trzy-cztery miliony Polaków, którzy są Polakami, nawet jeśli o tej polskości zapomnieli,
bo musieli myśleć o chlebie, nawet jeśli ją lekceważyli, bo Polska się o nich
nie upominała, nawet jeśli oni tę polskość przeklinali i nienawidzili, bo
komplikowała im normalne życie. Dla nas polskość to pojęcie etyczne,
zobowiązujące do pewnego stylu życia, obowiązku służenia krajowi. A kraj? Ot,
nie pamiętał. Nie pamiętali ludzie, którzy powinni nie dość, że pamiętać, ale i
nam służyć...
– Towarzystwo „Polonia” robiło i robi wiele dobrego – mówi prof. historii Thaddeus V. Gromada z
New Jersey, wiceprezes Polskiego Instytutu Naukowego w USA – choćby letnie
kursy na polskich uniwersytetach dla studentów polonijnych, obozy językowe,
zloty, wycieczki po kraju. Towarzystwo bardzo się stara, ale... Zawsze był znak
zapytania – czy nie ma jakichś ukrytych motywów, jakichś nie znanych nam celów,
o co tak naprawdę chodzi. Nasza młodzież wyjeżdżająca do Polski (a takie
wyjazdy naszych dzieci wiele dla nas znaczą) bała się, że ktoś zacznie ich
indoktrynować, przerabiać... Na szczęście zaczyna się czas, że kultura i nauka
stają się apolityczne, aideologiczne. Towarzystwo „Polonia” nie reprezentowało
całego narodu i siłą rzeczy nie mogło służyć wszystkim wywodzącym się z tego
narodu.
22 czerwca w Garden Groves w Kalifornii odbył się
zjazd Krajowej Rady Dyrektorów Kongresu Polonii Amerykańskiej w ramach Komisji
Spraw Polskich. Jedna ze spraw, jakie poruszano, dotyczyła Towarzystwa
„Polonia”: „Towarzystwo „Polonia” powinno zmienić swą dotychczasową strukturę i
zgodnie z zasadą pluralizmu powinno przyjąć charakter szerokiej koalicji
obejmującej wszystkie formy życia społeczno-narodowego w kraju i za granicami,
a więc przedstawicieli Kościoła katolickiego i innych wyznań, życia
politycznego i zawodowego, „Solidarności” i ruchów
opozycyjnych oraz przedstawicieli centralnych organizacji Polonii
i emigracji”.
Niedługo potem Kongres Polonii Amerykańskiej podjął
decyzję, że dopóki te zmiany nie staną się faktem, nie będzie utrzymywał
stosunków z Towarzystwem „Polonia”.
W tym, że Towarzystwo „Polonia” nie może dalej
istnieć w takim kształcie jak dotąd, wiedzą wszyscy zainteresowani – działacze
Towarzystwa, którzy od pewnego czasu (konkretnie od dwóch lat, od kiedy
sekretarzem generalnym został Józef Klasa – zaznaczają przedstawiciele Polonii)
stają na głowie, by stosunki Polonii z Polską stały się wreszcie normalne, by
Towarzystwo zaczęło wreszcie pełnić funkcję łącznika, a nie zniechęcającej,
zbiurokratyzowanej instytucji państwowej. Wiedzą o tym też przedstawiciele
polskiej diaspory z różnych krajów – ci, którzy chcą podtrzymywać kontakty z
krajem, ci, którzy zaczynają odzyskiwać zaufanie do krajowego partnera, i ci,
którzy czekają na konkretne zmiany, bo dopiero wtedy uwierzą, że „idzie nowe” i
zaczną szukać jakiejś wspólnej dla obu stron płaszczyzny porozumienia.
Co więc będzie? Czy Towarzystwo „Polonia” zmieni
nazwę na nową, mniej skomplikowaną i pod tym nowym szyldem będzie kontynuować
dotychczasowe reformatorskie poczynania? Czy może nastąpi rozłam – o którym
ostatnio głośno – i powstanie nowa, konkurencyjna organizacja, która
będzie partnerem dla wielu stowarzyszeń polonijnych, unikających dotąd
kontaktów z Towarzystwem?
Mówi rzecznik prasowy Towarzystwa „Polonia”,
Mieczysław Olender: – Rozłam Towarzystwa i stworzenie organizacji
konkurencyjnej to najgorsza rzecz jaka mogłaby nas spotkać. Doprowadziłoby to
do jeszcze większych podziałów wśród Polaków żyjących za granicą. I tak
Towarzystwo, w tym kształcie w jakim istnieje dziś, ma wielu przeciwników wśród
organizacji zasłużonych dla polskości. – Kongres Polonii Amerykańskiej,
kongresy Polonii innych krajów, Polska Macierz Szkolna, Harcerstwo Polskie,
polonijne duszpasterstwo, większość organizacji kombatanckich...
W ciągu ostatnich kilku lat znormalniały stosunki z
Polonią, udało się usunąć niektóre bariery ustawodawcze i administracyjne,
zliberalizowała się polityka paszportowo-wizowa, przepisy celne, cenzura, inna
już jest interpretacja ustawy o obywatelstwie polskim. Zmian jest wiele,
ale żeby odzyskać zaufanie Polonii, trzeba ich jeszcze więcej. Na Towarzystwie
wciąż zalega cień jego przeszłości – brak odwagi u działaczy, którzy mogli mieć
wpływ na niekorzystne dla stosunków z Polonią decyzje na politykę państwa.
Podejmowane przez nas próby naprawienia starych błędów dały Towarzystwu pewien
kredyt zaufania, ale nie wszystkie środowiska polonijne uważają, że to już
nadszedł czas nawiązania z nami normalnych stosunków. Na to będziemy musieli
zapracować – stworzyć jak najlepsze warunki polityczne i prawne, przestać
dzielić kulturę na krajową i emigracyjną, wzmóc troskę o zachowanie języka,
kontakt z tradycją, by Polonia się nie wynaradawiała.
Dziś jest już możliwe stworzenie takiej
organizacji, która będzie istnieć DLA emigracji, która będzie służyć łączeniu
Polonii (i tej ze Wschodu i tej z Zachodu) z krajem. Taka organizacja musi
mieć kształt w pełni akceptowany przez środowiska emigracyjne, musi być
apolityczna, związana z państwem a nie z rządem, z jednym naczelnym celem –
służeniem Polsce i polskiej diasporze.
16 lipca podczas spotkania z działaczami
polonijnymi na Zamku Królewskim, sekretarz generalny Józef Klasa przedstawił
nowe propozycje. Są zbieżne ze stanowiskiem Kongresu, a nawet je wyprzedzają. O
zmianach, jakie muszą zajść w Towarzystwie, mówi się od dość dawna. Józef
Klasa przeprowadził rozmowy z przedstawicielami „Solidarności”, Kościoła,
układu koalicyjno-rządowego ze środowiskami niezależnymi, z działaczami
opozycyjnymi w kraju i za granicą. W czerwcu Sekretariat Towarzystwa
„Polonia” rozesłał do wszystkich senatorów i większości posłów list:
„...Jesteśmy świadomi, że Towarzystwo musi ulec radykalnym zmianom. Opowiadamy
się za stworzeniem takiej organizacji, która będzie służyć nadrzędnym,
ponadustrojowym interesom Polski, państwa polskiego i Polonii świata. Więź
z wielomilionową Polonią nie może być własnością żadnej partii, stronnictwa czy
organu administracji – jest to sprawa ogólnonarodowa”.
Co z tego wynika? Towarzystwo „Polonia” chce
powrócić do dawnych, dobrych tradycji
„Światpolu”. Organizacja, która
zajmuje się współpracą z Polonią świata powinna być związana z parlamentem i
przez niego finansowana. Przewodziłby jej i sprawował nad nią pieczę
marszałek Senatu (tak jak było w czasach II Rzeczypospolitej). W skład władz
powinni wejść ludzie o nie kwestionowanym autorytecie obywatelskim, wywodzący
się i z Sejmu i z Senatu, z różnych orientacji społecznych i politycznych,
wybitne osobistości działające na rzecz Polonii i przedstawiciele
diaspory. Działacze emigracyjni powinni mieć wpływ na kształtowanie programu,
na wybór władz. To co im ma służyć, od nich powinno zależeć.
– Przemówienie Józefa Klasy było dla nas dużym
zaskoczeniem – mówił prof. Thaddeus Gromada – nie spodziewaliśmy się takiej
katharsis, takiego rozliczenia z przeszłością, że Towarzystwo zdobędzie
się na tak rewolucyjne zmiany. Jeśli projekty urzeczywistnią się, wiele zmieni
się na lepsze, emigracyjne stowarzyszenia nie będą już miały pretekstu do braku
jakichkolwiek kontaktów z krajem.
– Do tej pory nasze stosunki przypominały dom
wariatów – mówi prof. Jan Ciechanowicz – biurokraci dyktowali, co należy
czytać, co tłumaczyć, czego słuchać.
Kiedy nas wreszcie „zauważono”, zaczęła
się wymiana młodzieży, kursy językowe dla naszych polonistów, współpraca między
uczelniami. Otrzymaliśmy i otrzymujemy spory zastrzyk polskiej kultury,
literatury. Ale zaczęły się też niedobre dla nas zjawiska. Zaczęli nas
odwiedzać ludzie niekompetentni, którzy wtrącają się w nasze sprawy, chcą za
nas myśleć, za nas robić. A wychodzi na to, że robią to na naszą szkodę. Chcą
za nas rozmawiać z Litwinami i Białorusinani. Pytają – np. czemu walczymy o
polski język, skoro powinien nam wystarczyć w domu i kościele (tak
w jednym z wywiadów powiedział Lech Wałęsa, mamy o to do niego duży żal),
czemu drzemy koty z Litwinami. Tymczasem my wcale nie wojujemy. Tak jak
potrafimy, staramy się dbać o nasze interesy, o to by nie poddać się
litwinizacji. A dobrych rad będziemy słuchać wtedy, gdy Polacy mieszkający
w Polsce przekształcą ją w rządny, sprawiedliwy, kwitnący kraj. Nam nie o taką
pomoc – polegającą na „dobrych” radach – chodzi. Polska musi o nas pamiętać, że
jesteśmy, że są nas miliony, że czekamy na wsparcie moralne, a nie na głupie
pouczanie.
Zmiany jakie zapowiada Towarzystwo są bardzo
poważne. Oby tylko znów nie było tak, że jeśli się nie powiedzie, winą za to
obarczy się system, „wyższe” siły i racje. W tej nowej organizacji
polonijnej powinni się znaleźć wyłącznie ludzie o bardzo wysokim poziomie
moralnym i umysłowym, światli, energiczni, mądrzy i dyplomatyczni.
Działacze takiej organizacji muszą mieć gorące serca i chłodny umysł. I mieć
siłę, by wiele zacząć od nowa.”
* * *
„Sztandar
Młodych” nr 161 (18-20 sierpnia 1989)
„Sąsiedztwo. Rozmowa z Janem Ciechanowiczem:
– Polacy mieszkający na Litwie bardzo nie lubią,
gdy zalicza się ich do Polonii. Wręcz protestują przeciw takiemu ich
określaniu...
– Określenie Polonia odnosi się do ludzi, którzy z
różnych powodów, dobrowolnie czy nie, oddalili się z kraju rodzinnego. My
natomiast nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. To państwo polskie przesunięto na zachód.
Odnoszę wrażenie, że nie bardzo chciało ono o nas pamiętać. A przez te lata
zdarzyły się rzeczy takie, że lepiej, by nigdy nie zaistniały. Cały okres
stalinowski był dla nas gehenną, jeśli chodzi o sprawy kultury, oświaty, o
zachowanie ludzkiej godności. Nie lepszy był okres breżniewowski. Licznym
mniejszościom, bo nie można powiedzieć, że wszystkim, w ZSRR wiodło się źle.
Mogę wymienić Niemców z Powołża, Tatarów krymskich i oczywiście Polaków. Jest
nas kilka milionów w całym ZSRR, a tylko na Litwie mniejszość polska – to ok.
300 tysięcy osób – wliczając także tych Polaków, którzy Polakami się czują,
chociaż w paszportach mają przymusowo wpisaną narodowość białoruską. To ci,
którzy przyjechali do Wilna z tej części Wileńszczyzny, która obecnie jest w
składzie Republiki Białoruskiej. Tu postępowano brutalnie. Nie jest żadną
pociechą, że Białorusini na Białorusi są w
podobnej sytuacji. Nie uwierzy pani, ale w Mińsku – stolicy Białorusi nie ma
ani jednej białoruskiej szkoły. Tylko rosyjskie. We wschodniej Białorusi szkoły
są rosyjskie, a szkoły białoruskie są tam, gdzie mieszkają Polacy.
– Do tej pory wydawało się, że Polacy na Litwie
muszą walczyć o to, by nie poddać się rusyfikacji. Tymczasem coraz częściej
słyszy się o konflikcie polsko-litewskim.
– To nie jest nowy problem. Jeszcze przed wojną
istniał problem stosunków polsko-litewskich, polsko-rosyjskich i
litewsko-rosyjskich. Do czasów pieriestrojki Polacy nie występowali jednak
nigdy jako samodzielna siła polityczna. Dopiero teraz jasno wyrażamy swój
program, swoje cele, potrzeby, protestujemy przeciw stanowi, w jakim się
znajdujemy nie z własnej winy. Nikomu nie życzymy źle, nikogo nie pragniemy
wywłaszczać z jego dorobku kulturowego. Natomiast w stosunku do nas
z niepokojem notujemy od dawna takie działania jak zawłaszczanie naszego dorobku
kulturalnego. Jeżeli się zniekształca nazwiska polskich uczonych, jeżeli
wszystkie elementy historii są przedstawiane w duchu antypolskim – jest to nie
do przyjęcia. Wytworzyła się dziwna sytuacja. Za Stalina otwarto 264 szkoły
polskie. Potem w okresie demokratyzacji te szkoły były zamykane i dzisiaj
mamy ich 88, a
więc trzecią część tamtego stanu. Zresztą, Litwa jest jedyną republiką
radziecką, gdzie godność Polaków w jakimś stopniu szanowano. Nie przypisywano
przymusowo do innej narodowości. Fakt, zniekształcano imiona. Jozas zastępował
Józefa. Ale można przyjąć, że to było zgodne z duchem języka litewskiego i nie
był to specjalny problem. Narodowości jednak nie zamieniano. A na Białorusi?
Polak? Jaki Polak? Wy wszyscy Białorusini, bo
mieszkacie na Białorusi. A potem z dzieci tych „Białorusinów” robiono już
Rosjan.
– Ostatnio przez Litwę przetacza się fala zmian
nazw. Powraca się do nazw dawnych...
– Istotnie. Nas razi to, że rdzennie słowiańskie,
polskie nazewnictwo na Wileńszczyźnie zostało po wojnie automatycznie
przetłumaczone na litewski. Był też okres przymusowej sowietyzacji, obejmującej
również nazewnictwo. Teraz przywraca się dawne nazwy, ale nie w brzmieniu
polskim lecz litewskim. Powrotu do autentycznych polskich nazw nie ma.
Natomiast zupełnie inną sprawą jest nazwa uniwersytetu. Przed wojną był to
Uniwersytet Stefana Batorego. Ja uważam, że powrotu do tej nazwy być nie może.
Uniwersytet Stefana Batorego to była polska uczelnia. Dzisiejsza uczelnia w
Wilnie nie ma z tamtą nic wspólnego. Żądanie powrotu do dawnej nazwy jest wręcz
absurdalne. Nie rozumiem Polaków, którzy przyjeżdżają z kraju i nalegają,
żądają wręcz, by walczyć o dawną nazwę. W taką walkę nigdy się nie zaangażuję,
bo to byłoby typowe „działanie zastępcze”...
– Jest pan deputowanym. W kampanii wygrał pan z
sekretarzem generalnym „Sajudisu” Wirgiliusem Czepajtisem. Ale podobno w tej
kampanii przedmiotem manipulacji było pańskie nazwisko. Na plakatach i na
listach do głosowania figurował Pan nie jako Jan Ciechanowicz, ale... Iwan Tichonowicz.
Czemu to miało służyć?
– Manipulowaniu uczuciami wyborców. Podczas tej
kampanii byłem zwalczany zarówno przez prasę nieoficjalną, jak i oficjalną,
kontrolowaną przez partię. Szowinistycznie usposobieni księża litewscy
nawoływali z ambon do niegłosowania na mnie. Zresztą oni często z ambon
uwłaczają godności Polaków. Oto mam list księdza Jana Mackiewicza. Ze względu
na to, że pracując w Nowej Wilejce zapisał się dobrze w pamięci ludzi,
biskup... wysłał tego Polaka do rdzennej Litwy a na miejsce Polaka przywiózł
Litwina. Teraz będą litwinizować, bałwanić naszych ludzi.
Jeszcze jedno wyjaśnienie co do mojego nazwiska.
Nazywam się Jan Ciechanowicz, ale w paszporcie zniekształcono moje nazwisko i
wpisano Iwan Tichonowicz. Nie jestem w tym odosobniony. Ostatnio, gdy zostałem
deputowanym, zwróciło się do mnie z podobną sprawą ponad 600 osób. Wszystkim
wpisano nazwiska i imiona w obcym brzmieniu. Teraz oczekują, iż ja, jako poseł
do parlamentu radzieckiego, pomogę im w restytucji ich nazwisk i przywróceniu
narodowości, o której nie zapomnieli. Zwróciłem się z oficjalną interpelacją do
Rady Najwyższej Litwy, zaproponowałem nawet projekt ustawy, która gdyby została
przyjęta, pozwalałaby obywatelom zwracać się do władz i w paszportach
automatycznie przywracano by właściwe brzmienie imion i nazwisk oraz
narodowość.
– W prasie polskiej ukazała się niedawno
następująca informacja: Odwołania uchwał o utworzeniu polskich obwodów
autonomicznych zamieszkanych w większości przez Polaków zażądała Rada
Najwyższa Litwy, stwierdzając, że są one
niezgodne z Konstytucją Republiki. Jednocześnie Rada zadeklarowała poparcie dla
narodowo-kulturalnych dążeń Polaków na Litwie. Czy można prosić o komentarz?
– Wiedzieliśmy, że nasza oddolna inicjatywa, bo
autonomizacja zrodziła się w 29 gminach i jednym mieście, spotka się z
przyjęciem mało życzliwym. Ale w apelu do nas Rada Najwyższa nie wskazuje,
który punkt Konstytucji Litwy został złamany. Muszę zupełnie otwarcie
powiedzieć: nie naruszamy żadnego punktu Konstytucji Litwy ani Związku
Radzieckiego. Nie ma takiego punktu, który by zabraniał dążeń do autonomizacji.
Przypuszczam, że taki będzie najczęściej sposób rozwiązywania problemów
narodowościowych w Związku Radzieckim. Dlatego stanowisko Rady Najwyższej jest
bezpodstawne.
– Jest tragizm dziejów w tym, że w momencie, kiedy
powstają dążenia narodowościowe, kiedy rodzi się świadomość narodowa, dochodzi
do tak daleko idącej rozbieżności, dotyczącej praw własnych i cudzych.
– Stalinizm siedzi głęboko w ludziach i każe
mierzyć świat różnymi miarkami. Dla siebie demokracja, wolność, wszystko, a
inni niech pozostaną niewolnikami. Już nauczyliśmy się jednego: nieprawdą jest,
że ktoś będzie nam sprzyjać, że będzie nam pomagać. W ciągu 50 lat naszej
przynależności do Litwy czy Ukrainy, nigdy nie byliśmy traktowani po ludzku.
Właściwie żaden naród nie był traktowany po ludzku. I teraz nie ma żadnych
podstaw, by czekać na przejaw dobrej woli ze strony rządu litewskiego. Gdyby
oni rzeczywiście życzyli nam dobrze, nie występowaliby przeciw autonomizacji, a
poparli, pomogli to zorganizować. Nie pomagają, przeszkadzają. Będą
przeszkadzać. My przeciw Litwie nie występowaliśmy. Wręcz odwrotnie. Jest taka
myśl: tylu wrogów – ilu niewolników. Jeśli ktoś nadal pragnie mieć wrogów,
niech trzyma niewolników. Nie chcemy być ani wrogami, ani niewolnikami. Chcemy
być sobą. Pragniemy służyć Litwie, bo ją uważamy za naszą ojczyznę. Nie chcemy
jej dzielić. Ale ta deklaracja Rady Najwyższej Litwy świadczy o tym, że nadal
jesteśmy traktowani w sposób dyskryminujący. Uważam tę uchwałę za antylitewską,
nie antypolską jedynie, i za przejaw krótkowzroczności politycznej.
– Jacy są Polacy na Litwie? Podobno nie należą do
ludzi wykształconych? Podobno to grupa najniżej edukowana pośród wszystkich
mieszkańców Litwy?
– Wśród Polaków na 1000 ludności ludzi z wyższym
wykształceniem jest 6-krotnie mniej niż wśród Litwinów, 4-krotnie mniej niż
wśród Rosjan, 2-krotnie mniej niż Białorusinów. Znajdujemy się mniej więcej na
tym poziomie co Cyganie.
– Z czego to wynika?
– Z represji okresu stalinowskiego, które
przetrzebiły szeregi inteligencji; część rozpierzchła się na różne strony,
najczęściej do Polski. Z wieloletniej, świadomej dyskryminacji polskiej
mniejszości narodowej. Byliśmy spychani tylko do sfer produkcji materialnej. To
jedyne, co nam gwarantowano – pracujcie. Dzisiaj dużo jest Polaków wśród
zamiataczy, kucharzy, sprzątaczek, natomiast prawie nie ma inteligencji
twórczej, naukowej. Można oczywiście znaleźć dwa, trzy przykłady
i reklamować, ale to będzie jawne fałszerstwo. Stanowimy 9 procent
ludności Litwy i taki procentowy udział w różnych szczeblach społecznych
powinien być zachowany. Duże od tego odstępstwo budzić musi podejrzenia, że to
nie sami Polacy są temu winni. To przecież władze państwowe finansują oświatę.
Produkujemy na głowę ludności w rejonach polskich prawie dwukrotnie więcej niż
w etnicznych rejonach litewskich. Natomiast subsydia na cele socjalne dla
polskich rejonów są ponad dwukrotnie niższe niż rejonów etnicznie litewskich.
Fakty są nie do obalenia. Z tego powodu dążymy do autonomizacji. Nie możemy
oczekiwać dobrej woli. Rzeczywiście, jesteśmy na szarym końcu, jeśli idzie o
poziom wykształcenia, ale proszę wierzyć, wielka uczoność jeszcze nie daje
rozumu.
– Czy Polacy na Litwie mają poczucie krzywdy historycznej?
Czy mają przekonanie, że historia ich skrzywdziła?
– Odwołam się do mądrości starogreckiej.
Nieszczęśliwy jest ten, kto nie umie znosić nieszczęścia. My potrafiliśmy to
nasze nieszczęście znosić w ciągu 50 lat, ale już go znosić nie chcemy i nie
będziemy. Zdecydowaliśmy się na samoobronę i będziemy bronić swego. Nie
chcemy cudzego, nikomu źle nie życzymy, chcemy tylko, by w nas widziano ludzi i
szanowano naszą ludzką godność. I czy nasi partnerzy chcą tego, czy nie – będą
musieli pogodzić się z tym, że Polacy to też ludzie. Tak było przez całe
dziesięciolecia. Polak to pan, napastnik, agresor, imperialista, zaborca.
Polskim dzieciom z prostych chłopskich i robotniczych rodzin wmawiano, że oto
wy Polacy jesteście pany. I tę niesprawiedliwość, którą popełniano w stosunku
do nas, próbowano usprawiedliwić rzekomymi niesprawiedliwościami
z polskiej strony, popełnianymi przed wieloma stuleciami. Była to podłość
usprawiedliwiana w sposób pseudonaukowy.
– Co teraz się zmieniło?
– Przede wszystkim to, że mówię o tym pani otwarcie
i niczego się nie boję. Ale niech pani nie myśli, że to takie błahe sprawy,
przelewki. Regularnie otrzymuję pogróżki. Listowne, telefoniczne: polska k...,
powiesimy, zabijemy... Zwróciłem się z tą sprawą do KGB – nic nie wskórano.
Do prokuratury – również otrzymałem wiadomość, że autorów tych listów nie
wykryto, ale prokuratura będzie trzymała rękę na pulsie. Jestem deputowanym
ludowym, mam immunitet. Mnie muszą chronić. To nie są żarty, antypolska
propaganda daje skutki.
– Mam wrażenie, że Polacy na Litwie mają trochę
pretensji do Polski za to, że przez tyle lat udawała, że tych Polaków nie ma.
– Do Polski pretensji nie mamy. Kochamy ją.
Natomiast do ludzi, którzy wspaniały, inteligentny naród doprowadzili do
takiego upadku. Czy naród polski ma pretensje do Polski? Nie. On ma pretensje
do władców, którzy w sposób niekompetentny kierowali państwem. Nasze odrodzenie
narodowe, przypływ odwagi, wie pani kiedy nastąpił? Po wizycie generała
Jaruzelskiego przed czterema laty w Wilnie. Oczywiście, gdy ludzie w
Polsce będą to czytać, może i będą się zżymać. Ale dla nas generał Jaruzelski
jest symbolem. To pierwszy człowieka, który do nas przyjechał, nie bał się o
nas upomnieć.
– W tej chwili obserwuje się u nas przypływ
zainteresowania Litwą, Polakami na Litwie, Polakami w Związku Radzieckim. Jak
pan to ocenia? Czy to chwilowa moda? Nastrój chwili?
– Powiem szczerze. Obawiam się, że to będzie
przelotna miłość. Jak wakacyjny romans. Pojawia się, rozpala i zaraz gaśnie.
Bardzo obawiamy się, by tak nie było. Chcielibyśmy, by Polska się nami
interesowała. Przecież to jest zdrowy, samozachowawczy
instynkt każdego narodu. Każdy naród wyzuty z praw jest godny współczucia.
Litwini na Białorusi nie mają żadnej szkoły, nawet żadnego pisemka. Jako
deputowany walczę również o te szkoły i pisma, o normalne ludzkie sprawy.
Jestem zwolennikiem porozumienia polsko-litewskiego. Od tysiąclecia jesteśmy
sąsiadami. I wszystkie sprawy trzeba wyjaśniać, wyciągać na światło Boże. Te
animozje uważam za irracjonalne. Nikt przecież nie usunie ani Polaków, ani
Litwinów. Jesteśmy skazani na sąsiedztwo i na współistnienie. Musimy razem żyć.
Chciałoby się wierzyć, że proces, który dziś przeżywamy, nie będzie nigdy
skończony, że kiedyś wyjdziemy na prostą drogę, która sprawi, że świat będzie
bardziej ludzki, bardziej przyjazny. Że nie będzie miejsca na animozje
narodowe, fanatyzmy religijne, na ludzką podłość, nikczemność. Chciałoby się,
by droga prowadziła bardziej w tym kierunku. Ale kiedy popatrzeć chłodnym
okiem, zauważymy, że świat pozostanie taki, jaki był. Z całym swoim złem.
– Jest pan naukowcem, trochę dziennikarzem. Co może
pan powiedzieć o swoich korzeniach?
– Ciechanowiczowie byli znani już w XV stuleciu.
Prawdopodobnie wywodzimy się z Mazowsza lub Podlasia. Parę gałęzi przesiedliło
się w okolice Pińska i Mińska. I właśnie ja jestem przedstawicielem tej gałęzi
podmińskiej, która miała nieduże posiadłości ziemskie obok Dzierżyńskich. Bo
Dzierżyńscy to też dobra stara rodzina rycerska, herbu Sulima. Czuję się
spadkobiercą tej polskiej tradycji wolnościowej, która pielęgnowała zawsze
takie wartości, jak nauka, cnota, rycerskość, życzliwość dla ludzi. Ojciec w
1956 roku, kiedy ja miałem 10 lat, już wyrobił dokumenty repatriacyjne, jednak
matka sprzeciwiała się: tu jesteśmy na swoim, gdzie my będziemy się tułać? Muszę powiedzieć; że
rodzice tego nieraz żałowali.
– A pan?
– Ja? Cóż, żyję, pracuję tam, gdzie, jak uważam,
jestem o wiele potrzebniejszy niż gdziekolwiek indziej.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała
Grażyna Minkowska”
* * *
W „Gazecie Wyborczej” nr 73 (21 sierpnia
1989) ukazał się załgany, głupi i podły tekst pt.: „Ktoś chce nas skłócić”:
„Stosunku polsko-litewskie nie są tak idylliczne,
jak to sobie wyobrażamy lub wmawiamy. Litwini mają uzasadnione podstawy, by
wobec nas zachowywać w najlepszym razie powściągliwość. W Polsce bawiła
ostatnio delegacja litewska, by zbadać nasz stosunek do spraw, które są
przedmiotem zadrażnień między dwoma narodami na terenie Litwy.
Naszymi rozmówcami byli: Birute Nedzinskiene ze Związku
Przesiedlonych, Jurgis Oksas – członek Komisji Zagranicznej Sajudisu, Vidmantas
Povilionis – członek Kowieńskiej Rady Towarzystwa „Vilinija” – wszyscy są
jednocześnie posłami do Sejmu Sajudisu, a także Arturas Rukas z organizacji
„Młoda Litwa”.
– Jaki był cel waszej wizyty w naszym kraju?
Jurgis OKSAS: Przyjechaliśmy nawiązać bliższe
kontakty z opozycją w Polsce, przede wszystkim z „Solidarnością”.
Niewykluczone, że już w najbliższej przyszłości trzeba będzie podjąć wspólne
akcje opozycji demokratycznej w kilku państwach obozu.
– Przeprowadziliście wiele rozmów. Z jakimi
wrażeniami wracacie do kraju?
Vidmantas POVILIONIS: Przede wszystkim chcieliśmy
poznać stosunek polskiej opozycji do niepodległości Litwy. Drugim powodem
naszej wizyty jest narastający na Wileńszczyźnie konflikt polsko-litewski na
tle tzw. obwodów autonomicznych. Przyjechaliśmy przedstawić nasze argumenty,
żeby zapobiec wzrostowi napięcia. Spotkaliśmy się z Jackiem Kuroniem, Bogdanem
Borusewiczem, Ryszardem Reiffem oraz Piotrem Nowiną-Konopką – rzecznikiem Lecha
Wałęsy. Mogę stwierdzić, że nasze racje spotkały się ze zrozumieniem. Coraz
powszechniejszy staje się pogląd, że jeżeli ogłosimy niepodległość, wtedy
Polska upomni się o Wilno. Oczywiście lęk ten podsycają Rosjanie. Mówią nam
wprost: „jeżeli my stąd pójdziemy, to nasze miejsce zajmą Polacy”. Jednym z
celów naszej wizyty w Polsce jest przekonanie się o realności tego zagrożenia.
Opozycja demokratyczna w Polsce wydaje się nam jak najdalsza od
takich rozwiązań.
Jurgis OKSAS: Rosjanie chcą posłużyć się polskim
nacjonalizmem dla spacyfikowania naszych dążeń. To niewiarygodne, ale w
publikacjach „Interfrontu”, adresowanych do polskiej mniejszości na Litwie,
potępia się aneksję wschodnich ziem Rzeczypospolitej wzywając Polaków do
przywrócenia tym terenom ich polskiego charakteru. Ale to tylko złudzenie. Po
prostu chcą nas skłócić. Przynajmniej wy, tu w Polsce, nie dajcie się na to
nabrać.
Arturas RUKAS: Nie czujemy wrogości wobec Polaków.
Lękamy się jednak polsko-rosyjskiego współdziałania. Pośród wielu mniejszości
narodowych zamieszkujących Litwę tylko Polacy, podjęli flirt z Rosjanami. Nie
przyznają się wprawdzie do tego otwarcie, ale faktycznie uczestniczą w pracach
rosyjskich organizacji.
Birute NEDZINSKIENE: Władze Związku Polaków są
nadal opanowane przez ludzi sterowanych z Moskwy. Wszyscy, którzy chcą
współpracy z nami, są przez nich odsuwani. Najlepiej obrazuje to sytuacja
podczas wyborów Deputowanych Ludowych ZSRR.
Związek Naukowców Polskich wysunął kandydaturę Stanisława Mackiewicza, który
opowiadał się za porozumieniem z Litwinami. Związek Polaków na Litwie poparł
jednak kandydaturę Jana Ciechanowicza, komunisty, byłego redaktora naczelnego
„Czerwonego Sztandaru”.
– Jak wyobrażacie sobie przyszłość Europy
Środkowej?
Jurgis OKSAS: Paktem niemiecko-rosyjskim z 1939
roku zadecydowano o pozbawieniu nas samostanowienia. Może nie stałoby się
tak, gdyby państwa Europy Środkowej potrafiły wtedy związać się ścisłym
sojuszem. Koncepcja ta znajduje dziś na Litwie wielu zwolenników. Od Finlandii
przez Estonię, Łotwę, Polskę, Węgry, Czechosłowację po Rumunię i Jugosławię –
łączy nas to samo niebezpieczeństwo rosyjsko-niemieckiej dominacji.
– Czy macie kontakty z innymi ruchami narodowymi w
Związku Radzieckim?
Vidmantas POVILIONIS: Najściślejsze z organizacjami
w państwach bałtyckich. Również z Białorusinami i Ukraińcami. Często są to
jeszcze kontakty nawiązane w więzieniach i łagrach.
– Wśród Polaków na Wileńszczyźnie zrodziła się
inicjatywa budowy pomnika Armii Krajowej. Z jakim przyjęciem może się ona
spotkać ze strony społeczeństwa litewskiego?
Birute NEDZINSKIENE: Obawiam się, że z wielkim
sprzeciwem. Zbieram właśnie materiały dotyczące okresu okupacji. Były wprawdzie
przypadki współdziałania naszych oddziałów, ale na co dzień przeważała wzajemna
wrogość. Dochodziło do starć zbrojnych. Po rozstrzelaniu kilku polskich
partyzantów przez jeden z naszych oddziałów, AK w odwecie spacyfikowała
najbliższą litewską wioskę w rejonie Wiłkomierza, zginęło kilkadziesiąt rodzin.
Właśnie w Gdańsku w katedrze trafiliśmy na wystawę poświęconą Armii Krajowej
Okręgu Wileńskiego. Podszedł tam do nas człowiek, który przedstawił się jako
żołnierz wileńskiego AK. Powiedział, że uczestniczył w akcji pod Wiłkomierzem.
Bardzo się ucieszył, gdy zorientował się, że jesteśmy Litwinami. Byłam
zaskoczona, że człowiek, który prawdopodobnie brał udział w masakrze, zdolny
jest do takiej serdeczności. Wzbudziło to we mnie pewne wątpliwości czy
zbrodnia ta nie była prowokacją NKWD. Dysponujemy materiałami sugerującymi coś
takiego... Nosimy się więc z zamiarem powołania wspólnej komisji historycznej,
w której skład weszliby również byli żołnierze AK – niech wyjaśnią te wszystkie
wątpliwości. Z budową pomnika radziłabym dlatego zaczekać.
Rozmawiali
Olga Iwaniak
i Wojciech Świdnicki”
Warto zauważyć,
że, po pierwsze, na rozmówców i „ekspertów” od spraw polsko-litewskich obrano w
porozumieniu z bezpieką litewską najwścieklejszych antypolskich naganiaczy na
Litwie, po drugie, żadna z osób pytających nie może legitymować się polskim
pochodzeniem.
* * *
Na powyższy
paszkwil zareagował niedużą, lecz rzetelną, notatką Wojciech J. Podgórski,
która, o dziwo, została opublikowana w „Gazecie
Wyborczej” z dnia 28 sierpnia 1989:
„Polak – Litwin dwa bratanki?
Mam wielu przyjaciół na Litwie, Polaków i Litwinów.
Bacznie obserwuję przebieg wydarzeń. Litwini przeżywają swoiste apogeum uczuć
narodowych, emocjonalnie reagują na wszystko: na mowę ojczystą, na barwy, na
hymn Vincasa Kudirki – trzeba to zrozumieć i uszanować. Zbyt długo byli
pozbawieni możliwości manifestowania swojej kultury etnicznej, aby teraz brać
im za złe nawet pewną przesadę w tym samouwielbieniu. Są to z pewnością oznaki
etapu wstępnego, gdy „odwaga staniała” a „rozsądek zdrożał”. Trzeba przez to
przejść, zanim osiągnie się stan równowagi.
Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem w „Gazecie
Wyborczej” nr 75 rozmowę na tematy polsko-litewskie, zatytułowaną przez
rozmówców redakcyjnych, p. Olgę Iwaniak i p. Wojciecha Świdnickiego „Ktoś chce
nas skłócić”. Podpowiadam: zawsze ten sam.
Litwini muszą zrozumieć, że wybuch litewskości
stymuluje w jakiś sposób erupcję tamtejszej polskości. Gdybym więc mógł coś
rozsądnego, łagodzącego proponować, odradzałbym braciom Litwinom traktowanie
Polaków litewskich jako „spolonizowanych Litwinów”, bowiem prowadzi to tylko do
zaognienia konfliktu. Długo skrywane urazy wyrzuca się z siebie na oślep, mniej
może dbając o szukanie winowajcy. Tymczasem już carską receptą na „porządek” i
posłuch było pacyfikowanie aspiracji narodowych drogą skłócania narodów, bądź warstw
społecznych.
Gdybyśmy chcieli określić przyczyny niechęci
dziewiętnastowiecznych bojowników i odrodzenie narodowe Litwy do języka
polskiego, musielibyśmy wskazać na „specjalizację” obu języków w dobie
Rzeczypospolitej Obojga Narodów: polszczyzna dominowała w salonach,
znamionowała awans społeczny – litewski zaś był mową gminu.
Nieufność między Polakami i Litwinami z okresu
dwudziestolecia międzywojennego sam Piłsudski („Winowajca”) miał oceniać jako
największe nieszczęście, którego źródłem był długotrwały „brak ujęcia
wzajemnych stosunków w ogólnie przyjęte i respektowane w życiu
międzynarodowym formy” (interpretacja J. Becka w „Ostatnim raporcie”,
Warszawa 1987, s. 62). Litwini nie mogą Marszałkowi darować aneksji Wilna.
Przypomnijmy też niezwykłe wówczas uczulenie opinii litewskiej na choćby cień
postawy polonofilskiej w poglądach litewskich działaczy politycznych. Dotyczy
to m.in. Stasysa Lozoraitisa, dyplomaty litewskiego, „obciążonego” –
jak powiada tenże Beck – „swym polskim pochodzeniem” a nawet wybitnego poety i
dyplomaty-frankofila Oskara Miłosza (Czesław Miłosz jest jego bratankiem).
Czemu służy ta krótka wycieczka w przeszłość? Otóż
sądzę, że pojawiające się dziś wzajemne niechęci polsko-litewskie są objawem
atawizmów, tkwiących gdzieś w podświadomości obu narodów. Diagnoza taka,
jeśli ją przyjąć, wymagałaby od obu stron po pierwsze, dobrej woli i chęci
przezwyciężenia uprzedzeń; po drugie, zatroszczenia się o odpowiednie impulsy,
które umożliwiłyby lepsze wzajemne poznanie się, a także zbliżenie kulturalne.
Przeciętny Polak ciągle jeszcze stanowczo zbyt mało wie o Litwie.
Postulowanemu zbliżeniu, oczywista, nie służą ataki
na deputowanych do Rady Najwyższej – Jana Ciechanowicza i Aniceta Brodawskiego.
Przydałby się w tej Radzie również noszący historyczne imię i nazwisko,
niezależny działacz p. Stanisław Mackiewicz, lecz nie „zamiast”, tylko
„oprócz”! Nie sprzyjają też chyba złagodzeniu urazów pretensje do Związku
Polaków na Litwie, że oswaja swych członków z ideą polskiego okręgu
autonomicznego.
Nb. Jan Ciechanowicz, wchodząc w skład zespołu
redakcyjnego „Czerwonego Sztandaru” w latach 1975-1983, nigdy nie był
„redaktorem naczelnym”.
Porzucenie urazów i przesądów nie nastąpi z dnia na
dzień. W tej sytuacji najtrafniej – moim skromnym zdaniem – brzmi apel Tomasa
Venclovy o temperowaniu nacjonalizmów nie na zasadzie wzajemnych oskarżeń,
lecz drogą samoograniczeń: nacjonalizmu litewskiego przez Litwinów, polskiego
przez samych Polaków.
Wojciech J. Podgórski”
I znowu ta polska
„naiwność” – sędziem w naszych stosunkach ma być ktoś aż tak „bezstronny” (w
słowach), jak Venclova, żydolitewski pisarz, który zawsze stał po stronie
litewskiej i mącił pólpolskim inteligentom w ich mikrocefalicznych główkach.
* * *
We wrześniu 1989
roku w szeregu gazet litewskich opublikowano grupowy list, przedstawiający w
sposób zupełnie sprzeczny z prawdą, cyniczny i pokrętny „punkt widzenia” na
ludność Wileńszczyzny i jej potrzeby:
„Błędy
trzeba naprawiać
W artykule P.
Gauczasa „Dlaczego zmniejszyła się liczba szkół litewskich” („Tarybinis
Mokytojas” z 31 sierpnia) poruszone są bardzo ważne sprawy dotyczące kultury
dawnej Wileńszczyzny. Nauczyciele starszej generacji doskonale pamiętają owe
czasy i mogą niejedno uzupełnić. Na wschodzie Litwy, okupowanym w latach
1919-1939 przez Polskę obszarniczą, po drugiej wojnie światowej gdzieniegdzie
działały jeszcze polskie szkoły początkowe i średnie. Język litewski wykładano
tam jako przedmiot. Na życzenie rodziców uczniów, którzy nie zapomnieli
ojczystego języka, stopniowo dążyły one do litewskiego języka jako wykładowego.
Około 1950 roku nagle powiały wiatry, Polska Ludowa, która odziedziczyła po
przedwojennej Polsce burżuazyjnej roszczenia do Wileńszczyzny, wpłynęła na to,
by w republice zażądano otwierania nowych szkół polskich. Skorzystali z tego
działacze orientacji propolskiej pracujący w Ministerstwie Oświaty republiki, w
wydziałach oświaty, szkołach obwodu wileńskiego i rejonów
południowo-wschodnich,
Szkoły polskie
dla ludności rozmawiającej zarówno po polsku, jak też po litewsku i białorusku
(w mowie prostej) otwierali inspektor Ministerstwa Oświaty LSRR
J. Cukierzis (polski żyd), przedstawiciel KC KP Litwy do spraw oświaty
Widmontas (były obszarnik), kierownik wydziału oświaty obwodu wileńskiego B.
Purwinis (pochodzący spod Duksztasu Litwin, który jeszcze przed wojną wyróżniał
się polonofilstwem).
Mieszkańcy,
sterroryzowani przez burżuazyjną Armię Krajową i wszechmocnego dyktatora
Stalina, wykonywali wszelkie zarządzenia rządu. Zakładając polskie szkoły,
agitowano na rzecz Polski.
Białopolacy,
którzy tam pozostali u władzy, rozpuszczali pogłoski, że znowu będzie tam
Polska, że język litewski będzie niepotrzebny itd. Takim pogłoskom łatwo było
uwierzyć: od czasów carskich władze zmieniały się nawet 12 razy. W ten sposób
po paru latach we wschodniej Litwie powstało ponad 370 polskich szkół,
początkowych, progimnazjów oraz szkół średnich. Na terytorium byłej Republiki
Litewskiej, gdzie przed drugą wojną światową działały cztery polskie gimnazja,
chociaż niepełne (w Kaunasie, Peneweżysie, Ukmerge), w latach władzy
radzieckiej nie otwarto ani jednego polskiego gimnazjum, a szkoły początkowe
nie zapuściły korzeni, chociaż emisariusze polscy, przyjeżdżający na Litwę „w
gości” jak i teraz, dosyć skutecznie podżegali miejscowych Polaków, aby żądali
od swego rządu polskich szkół.
Przeniesiono ze
Lwowa do Wilniusu wydawanie polskich podręczników i polskiego dziennika,
utworzono też dwuletni instytut dla nauczycieli języka polskiego.
W ten sposób w
Wilniusie i jego okolicach skoncentrowano całą powojenną oświatę byłych
polskich prowincji.
Na terenie
Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy, które przed drugą wojną światową
należały do Polski, nie pozwolono zakładać polskich szkół i gazet,
a obywateli mówiących po białorusku, lecz uważających się za Polaków,
traktowano jako Białorusinów. Dlatego z sąsiedniej Zachodniej Białorusi zaczęło
przenosić się na Litwę wiele tamtej młodzieży, która uczyła się w polskim
Nowowilniaskim Instytucie Nauczycielskim.
W marcu 1953
roku, po śmierci Stalina, sytuacja polityczna stopniowo ulegała złagodzeniu. W
bardziej sprzyjających okolicznościach zaistniało więcej nadziei, że coś się
zyska, stawiając łagodnie opór propolskiej polityce oświatowej na Litwie.
Jesienią 1956 roku na zebraniu rodzicielskim Wileńskiej Szkoły Średniej nr 1
(aktualnie im. A. Wienuolisa) poruszono kwestię, że miejscowi Litwini na dawnej
Wileńszczyźnie nie mają prawie szkół litewskich. Sporządzono pismo do instancji
republikańskich i ogólnozwiązkowych, w którego redagowaniu wespół z innymi osobami
uczestniczył również autor tego artykułu. Wskazywano w nim, że w ciągu kilku
lat w Litwie wschodniej otwarto tyle szkół polskich, ile nie było ich w latach
okupacji polskiej, gdy otwierano je z wielką szkodą dla innych narodowości.
Jest to wyraźnie nienormalne zjawisko. Motywem tego było to, że w tej części
Litwy obywatele, którzy przeżyli w ciągu 20 lat pod okupacją polską, władają
językiem polskim. Ale znajomość języka nie jest jeszcze podstawą do otwierania
polskich szkół.
Wileńszczyzna pod
względem językowym, etnograficznym, historycznym i innymi od wieków należała do
Litwy. To, że od czasów pańszczyźnianych świeccy i duchowni polscy panowie
w ciągu stuleci otumaniali Litwinów poprzez kościół i dwór, uczyli pogardy
do swego rodzinnego języka jako „pogańskiego”, a na jego miejsce narzucali
„pański” język polski jeszcze nie oznacza, że również w epoce socjalizmu trzeba
kontynuować przymusowe wynarodowienie. Tu część mieszkańców nie umiejących po
litewsku w domu przeważnie używa gwary białoruskiej, a język polski jest tylko
niedzielnym językiem modlitw kościelnych, którego, nie ucząc się w szkole, nie
znają należycie. Polskość i kościół tym ludziom były bardzo bliskimi lub nawet
tożsamymi pojęciami. Dotychczas jest tu wielu ludzi, którzy nie potrafią odróżnić
wiary katolickiej od narodowości polskiej. Uważali oni, że narodowość człowieka
zwykle powinna być taką, jaką jest władza. A w pamięci starszych była ona
polską. W apilinkach eiszyskiej, trakajskiej, szalczyninkajskiej, południowych
apilinkach rejonu wileńskiego i in. obecnie ludzie mówią przeważnie „po
prostemu”, a starsi – również po litewsku, jednakże szkoły działają w obcym
języku.
Konstytucja
Radziecka i Ustawa oświatowa pozwalają wybierać język nauczania na podstawie
języka ojczystego, a nie według przekonań religijno-politycznych lub
narodowości.
Po zapoznaniu się
z propolską polityką na Litwie pisarz A. Wienuolis na czwartej sesji Rady
Najwyższej LSRR w 1956 roku potrafił powiedzieć między innymi: „W swoim
czasie na naszej Wileńszczyźnie zaczęto masowo zamykać szkoły litewskie, a na
miejscu ich otwierano polskie i przymusowo poprzez kościół i szkołę polonizować
litewskie okolice Wileńszczyzny (...)
W ten sposób
wielu Litwinów zmusza się mimo ich chęci, aby posyłali swe dzieci, nie umiejące
po polsku, do szkół polskich, w których wytrwale wbija się im do głowy, że są i
muszą być Polakami (...)
Na przykład w
rejonie wiewiskim wszyscy wychowankowie pewnej szkoły polskiej przeszli do
szkoły litewskiej, ale inspektor szkół polskich Ministerstwa Oświaty LSRR
Cukerzis od razu wrócił ich z powrotem. Gdy zaś grupa Litwinów mieszkających
przy granicy białoruskiej poprosiła przybyłego urzędnika Ministerstwa Oświaty o
to, aby otworzyć dla ich dzieci szkołę litewską i gdy ten powiadomił
ministerstwo, to na posiedzeniu kolegium ministerstwa został przez inspektora
szkół polskich publicznie i ostro oskarżony o rozpowszechnianie rzekomego
nacjonalizmu litewskiego. Piękna logika: otwieranie szkół polskich na terenach
zamieszkałych przez Litwinów nie jest nacjonalizmem polskim, natomiast
pragnienie Litwinów posiadania własnych szkół w języku ojczystym traktuje
się jako nacjonalizm litewski”.
Wyżsi urzędnicy
Litwy Radzieckiej byli bardzo niezadowoleni z przemówienia A. Wienuolisa,
nie mogli usiedzieć na miejscu, ale nie przeszkadzali mu w wyrażeniu swego
zdania. A. Wienuolis powiedział, że w tej kwestii jest przygotowane pismo do
Moskwy. Wtedy przedstawiciele rządu Litewskiej SRR nieoficjalnie, ale stanowczo
zażądali, żeby takie pismo, o ile będzie wysłane, szło przez ręce Rządu
Litewskiego. Było jasne, że tą drogą pismo nie trafi do adresata i odwiózł je
do Moskwy zaufany człowiek. W tej kwestii do kierownictwa republiki przysyłano
list również 20 wybitnych uczonych. Pisała o tym „Kauno Tiesa”, jesienią 1957
r. znowu komitet rodzicielski społecznej szkoły średniej nr 1, uczestnicy
ekspedycji etnograficznej Instytutu Historii. W odpowiedniej uchwale komisji KC
przyznano, że popełniono błędy i trzeba je poprawić. Wielu rodziców wtedy nie
wiedziało, gdzie się mają (obawiali się także) zwrócić. Jeszcze nie za późno,
aby poprawić stare i nowe błędy w niektórych miejscowościach (w Poszkonys,
Kalesninkai, Tetenai, Lazdenai, Suderwe i in.)”
* * *
Tygodnik „Zmiany” nr 19 (10.IX.1989): „Polacy
na Litwie” (autor wybitny uczony Piotr Łossowski):
„Polacy na
Litwie zamieszkują dość zwarty obszar.
Koncentrują się w rejonie wileńskim i solecznickim, gdzie stanowią
przygniatającą większość, a także w trockim, święciańskim i szyrwinckim. W
samym Wilnie Polacy w 1959 r. liczyli 47 tys., zaś w roku 1970 – 68 tys., co
odpowiednio wynosiło 20 i 18,3 proc. ogółu ludności miasta.
W życiu społecznym Polaków w ZSRR, a przede
wszystkim na Litwie – na tle dotychczasowej martwoty i zastoju – coś jednak
drgnęło w ostatnich latach. Pierwszym tego objawem była zmiana treści dziennika
„Czerwony Sztandar”. W ciągu wielu lat była to oficjalna gazeta, pisana w
języku polskim, lecz sprawami Polaków mało się zajmująca. Teraz w „Czerwonym
Sztandarze” ukazywać zaczęły się artykuły stawiające autentyczne problemy
ludności polskiej na Litwie. Zamieszczane były listy czytelników zawierające
prośby i postulaty z zakresu życia społecznego i kulturalnego.
Już w kwietniu 1987 r. dr Jan Ciechanowicz
zamieścił w „Czerwonym Sztandarze” artykuł pt. „Skąd tu jesteśmy”, w którym
udowadniał autochtoniczność Polaków na Litwie, ich odrębność narodową.
Wypowiedź jego miała duże znaczenie, gdyż ze strony litewskiej często
wypowiadane było twierdzenie, że właściwie Polaków na Litwie nie ma, a ci
ludzie, którzy mówią po polsku, to tylko spolonizowani Litwini.
Jan Ciechanowicz podnosił w swej publicystyce na
łamach „Czerwonego Sztandaru” także inne nabolałe sprawy. I tak np. w dniu 10
sierpnia 1988 r. pisał: „Obecnie z 250 szkół polskich pozostało 92. Rocznie
zamyka się 5-7 szkół. Tylko jedno z czterech polskich dzieci udaje się do
polskiej szkoły (...) O ile Polacy wśród ludności republiki stanowią 7-8 proc.,
o tyle wśród studentów jest ich zaledwie 2 proc. (...) Polaków mamy
nieproporcjonalnie mało wśród inteligencji twórczej i naukowej, wśród elity
politycznej, w takich sferach jak sądownictwo, medycyna itp. Za to dominują
wśród sprzątaczek, szewców, krawców, kucharek itp.”
Wiosna 1988 r. przyniosła nowe ważne wydarzenie w
życiu Polaków litewskich. Mianowicie w maju tego roku u inicjatywy trzech
działaczy: Jana Ciechanowicza, Henryka Mażula i Jana Sienkiewicza zawiązane
zostało Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie. Jego
przewodniczącym wybrany został Jan Sienkiewicz.
Istniejącą dotychczas sytuację Jan Sienkiewicz tak
charakteryzował:
„Maj roku ubiegłego był jeszcze okresem, kiedy nic
nie wydawało się wskazywać mających wkrótce nastąpić burzliwych wydarzeń.
Byliśmy już wtedy jednak świadomi, że jest to spokój dla nas zgubny: trwająca
od lat apatia i zobojętnienie, niewiara w możliwość jakichkolwiek przemian,
gnuśność moralna i życiowy koniunkturalizm, przedkładanie doraźnych korzyści
materialnych nad wartości wyższego
rzędu – wszystko to mówiło o postępującym z wolna, lecz nieustannie,
wynarodowieniu i degradacji”.
Teraz jednak zaczęła się nowa, jakościowo inna faza
w życiu Polaków. Za swój cel stowarzyszenie stawiało przede wszystkim
krzewienie i popieranie języka i kultury polskiej, kształtowanie świadomości
narodowej Polaków, popieranie polskojęzycznego szkolnictwa oraz działalności
innych placówek kulturalno-oświatowych, podejmowanie wszelkiego rodzaju
inicjatyw, mających na celu awans kulturalny ludności polskiej. W szczególności
zmierzano do wydawania własnego pisma społeczno-kulturalnego w języku polskim,
rozwinięcia działalności literackiej i edytorskiej, utworzenia polskiego
teatru zawodowego.
Z Wilna stowarzyszenie rozprzestrzeniło swą
działalność na prowincję. W rejonach, w gminach powstawały lokalne
oddziały. Zaczęła się kształtować kadra ofiarnych działaczy.
Co więcej, przykład Stowarzyszenia Polaków na
Litwie podziałał tak zachęcająco, że analogiczne stowarzyszenia powstały także
na Ukrainie, na Białorusi (z głównymi ośrodkami w Grodnie i Lidzie), na Łotwie
(z ośrodkami w Rydze, Dyneburgu, Lipawie, Rzeżycy, Krasławiu, Iłłukszcie).
O tych, najmniej znanych, Polakach na Łotwie warto
dorzucić parę słów. Już przed wojną, w niepodległym państwie łotewskim Polacy
stanowili liczącą się grupę narodowościową, wynoszącą ok. 60 tys. osób.
Działało Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Polaków na Łotwie, istniały liczne
szkoły i organizacje kulturalne. Polacy na Łotwie utrzymywali stałe i bliskie
kontakty z Macierzą. W czasie wojny działali oni w antyhitlerowskim ruchu
oporu. Zapłacili za to licznymi ofiarami.
Po wojnie przez kilkadziesiąt lat panował całkowity
zastój. Nie było organizacji ani szkół polskich, kontakty z Polską były nikłe.
Jak podaje Ita Kozakiewicz, prezes niedawno powstałego Stowarzyszenia
Kulturalno-Oświatowego Polaków na Łotwie, zaczynać trzeba było teraz niemal od
zera. Utworzenie w listopadzie 1988 r. Stowarzyszenia „spowodowane było troską
o zachowanie ojczystej mowy, którą krzewiono jedynie w rodzinie”.
Polacy na Łotwie jeszcze w tym roku pragną utworzyć
polskie szkółki niedzielne oraz polskie klasy w szkołach łotewskich i
rosyjskich. Młodzież ma jechać na studia do Polski.
„Nie chcemy tworzyć lokalnej kultury polskiej o
łotewskiej podstawie – podkreśla Ita Kozakiewicz – Poza tym naszych problemów
nie da się załatwić lokalnie, ale jedynie na skalę ogólnoradziecką. Umiemy
ściśle współpracować z Frontem Ludowym Łotwy, bo stąd prowadzi droga do
utworzenia autonomii kulturalnej wszystkich narodów republiki”.
Powstanie organizacji polskich posiadało doniosłe
znaczenie. Końca dobiegł wieloletni okres bierności i milczenia. Będący
dotychczas przedmiotem oddziaływania, a nierzadko i manipulacji, Polacy
odzyskali swą podmiotowość. Zaczęli przemawiać własnym, autentycznym językiem.
Domagać się należnych im praw, zwłaszcza w dziedzinie oświaty, swobody
kulturalnego rozwoju.
Najważniejszym ośrodkiem polskości w ZSRR
pozostawała nadal Litwa. Podczas zimy i pierwszych miesięcy wiosennych
bieżącego roku trwała tam akcja przygotowawcza do zjazdu Stowarzyszenia
Społeczno-Kulturalnego. Na dziesiątkach zebrań gorąco dyskutowano o nabolałych
sprawach, wysuwano postulaty, precyzowano program działania.
Zjazd odbył się w Wilnie w dniach 15-16 kwietnia
br. gromadząc 736 delegatów, liczącego już kilkanaście tysięcy członków
stowarzyszenia. Jedną z pierwszych decyzji zjazdu było powołanie do życia
niezależnego Związku Polaków na Litwie. Przewodniczącym związku został
dotychczasowy prezes stowarzyszenia Jan Sienkiewicz.
Z przemówienia Sienkiewicza wynika jasno, że w
centrum zainteresowania zjazdu byli nie tylko Polacy na Litwie, lecz i w innych
republikach radzieckich. Natomiast dla Wilna wyznaczano centrum życia
kulturalnego Polaków radzieckich.
„Jestem głęboko przekonany – mówił Sienkiewicz – że
to właśnie tu, w Wilnie, oczywiście za zgodą władz republiki, mogłaby powstać
uczelnia, w której kształciłaby się kadra nauczycieli i pracowników kultury dla
Nowogródczyzny, Lwowa, Kazachstanu i republik bałtyckich. Tu powinno ukazywać
się pismo, tu powinien być otwarty prężny ośrodek kultury”.
Nieprzypadkowo też zjazd zdecydował o zwołaniu jesienią
tego roku zjazdu przedstawicieli ludności polskiej z całego Związku
Radzieckiego celem powołania ogólnopaństwowego Związku Polaków.
Wśród licznych dokumentów przyjętych na zjeździe
znalazło się także „Posłanie do rodaków w Polsce, do Polonii Świata”. Czytamy
tam m.in.:
„Pięknym obyczajem, w wieczór wigilijny w każdej
polskiej rodzinie przy świątecznym stole jedno miejsce jest wolne, jeden talerz
postawiono dla tego, kto jest nieobecny, ale kto przybyć może i będzie powitany
serdecznie jako członek rodziny. Przez wiele lat, przez wiele dziesięcioleci
nie było nas – Polaków na Litwie, Polaków w Związku Radzieckim – przy wspólnym
stole. Dziś mówimy: przybywamy, jesteśmy. Nie było nas w Waszym gronie, byliśmy
jednak wśród Was sercem, myślą, nie zerwały się nasze więzi duchowe, uczuciowe
z Macierzą. Wbrew przeciwieństwom losu byliśmy i jesteśmy Polakami. Na Litwie i
Białorusi, na Ukrainie i w Kazachstanie, na dalekiej Syberii, wśród ludzi nie
zawsze nam przychylnych, trwaliśmy
przy polskości, trwaliśmy w mowie, wierze, tradycjach, a gdzie tego nie stało –
w rzetelnej pracy Polaka, wreszcie we wspomnieniach”.
Zarówno na zjeździe, jak i w późniejszych
wystąpieniach, Polacy na Litwie domagają się prawa do autonomii terytorialnej,
uzyskania własnego obwodu autonomicznego w ramach Republiki Litewskiej. Jest to
postulat o doniosłym znaczeniu, opierający się na fakcie istnienia oraz
doświadczeniach podobnych formacji w innych republikach radzieckich, a
zwłaszcza w Rosyjskiej Federacji.
Uzyskanie własnego obwodu autonomicznego
rozwiązałoby wiele trosk i kłopotów Polaków na Litwie. Sami stanęliby oni na
czele administracji lokalnej, zasiadaliby w samorządzie, otrzymaliby
możliwość kierowania szkolnictwem i własnym życiem kulturalnym. Język polski
dopuszczony by był, obok ogólnorepublikańskiego, do miejscowych urzędów, do
sądów.
Nie zdążyły jeszcze ucichnąć echa I Zjazdu Związku
Polaków na Litwie, gdy rozwinęła się nowa kampania – wybory na Zjazd
Deputowanych Ludowych ZSRR w Moskwie. Polacy na Litwie wysunęli kilku
swych przedstawicieli. M.in. 17 kolektywów polskich z Wilna i Wileńszczyzny
(zespoły szkół średnich z Wilna i Niemenczyna) zgłosiło kandydaturę dr.
Jana Ciechanowicza.
Jan Ciechanowicz jest znany i popularny wśród
Polaków na Litwie jako autor wielu artykułów i wystąpień broniących praw
ludności polskiej. W pierwszej turze wyborów zdobył on 60 tys. głosów, nie
uzyskując jednak wymaganych 50 proc. W zawziętej walce ze swym
kontrkandydatem, sekretarzem generalnym „Sajudisu” Virgilijusem Čepaitisem,
poszedł on do drugiej tury wyborczej i zwyciężył, zdobywając ponad 150 tysięcy
głosów. Oprócz niego na Zjazd Deputowanych do Moskwy wybrany został drugi Polak
– Anicet Brodawski.
Reprezentowali oni Polaków w najwyższym
zgromadzeniu radzieckim po raz pierwszy. Jan Ciechanowicz przygotował
wystąpienie, w którym przemawiał w imieniu Polaków radzieckich. W ważnym
tym dokumencie, oddanym do protokołu zjazdu, poruszył on sporo istotnych spraw,
zawarł wiele postulatów. Naszkicował, często tragiczny, obraz położenia Polaków
w ZSRR. Wystąpienie jego zasługuje na przytoczenie w obszernym fragmencie:
„...Chciałbym poruszyć jedną konkretną sprawę, a
mianowicie problem Polaków radzieckich. Według oficjalnej statystyki osób tej
narodowości zamieszkuje u nas około półtora miliona (przeważnie na terenach
oderwanych przez Stalina od Polski w 1939 r., ale nie tylko). Faktycznie
jednak jest ich o wiele więcej, gdyż w niektórych rejonach kraju (w
szczególności w obwodzie grodzieńskim Białoruskiej SRR) w paszportach
Polaków wbrew ich woli – władze wstawiają nierzadko inną narodowość. Do mnie,
jako do deputowanego, zwracały się już dziesiątki osób ze skargami na podobną
samowolę.
Biorąc jako całość, położenie Polaków w ZSRR jest
krytyczne. Faktycznie brak jest w języku polskim prasy, wydawnictw książkowych,
mowa polska zapędzona została do kościołów (tam, gdzie one się jeszcze
zachowały). Zostały zniszczone i ciągle podlegają dewastacji tysiące
polskich kościołów i cmentarzy. Szkoły z polskim językiem nauczania
działają praktycznie tylko na Litwie, ale i tam władze prowadzą politykę ich
ograniczania. Z 263 otwartych za czasów Stalina polskich szkół na Litwie
dzisiaj pozostało 88. Wielokrotnie mniej, biorąc na tysiąc ludności, jest wśród
Polaków osób z wyższym wykształceniem, studentów, osób na kierowniczych
stanowiskach – niż wśród współobywateli innych narodowości. Polacy w wielu
wypadkach są poważnie ograniczani w niektórych swych obywatelskich
i społecznych prawach (szczególnie w sferze języka, kultury i
wykształcenia), poddawani są forsownej, systematycznej asymilacji i
dyskryminacji, naciskom ze strony narodowej biurokracji republik związkowych.
Faktycznie są oni spychani do rzędu obywateli trzeciej kategorii.
Dlatego zwracamy się o pomoc do Moskwy. Prosimy
Radę Najwyższą ZSRR o anulowanie wszystkich stalinowskich aktów prawnych,
na których podstawie Polacy radzieccy byli poddawani masowym represjom i
fizycznemu niszczeniu w latach 30-50. (w sumie około dwóch milionów tych,
którzy ucierpieli). Prosimy oficjalnie zrehabilitować naszą ludność i zezwolić
pozostałym jej przedstawicielom, którzy dziś żyją na zesłaniu, by powrócili
tam, skąd ich w swoim czasie bezprawnie wywieziono. Prosimy także pozwolić nam
na tworzenie autonomicznych obwodów w składzie ZSRR. I pora, wreszcie,
powiedzieć narodom prawdę o masowym, bestialskim zabójstwie przez wojska NKWD
15 tysięcy wziętych do niewoli oficerów polskich w lasach pod Smoleńskiem
na wiosnę 1940 r. Lepsza gorzka prawda niż słodkie kłamstwo, w które nikt nie
wierzy.
Sądzę, że Polacy radzieccy nie zasłużyli na takie
traktowanie, jakie ma miejsce dzisiaj. Chociażby dlatego, że są oni pracowitymi
i lojalnymi obywatelami ZSRR, że 200 tysięcy Polaków broniło rewolucji w latach
1917-1918, że byli oni jedynym w Europie narodem, który w latach 1939-1945
nie dał Hitlerowi ani jednego zbrojnego oddziału, a dzisiaj Polska Ludowa jest
największym i najpewniejszym wojskowym i politycznym sojusznikiem Związku
Radzieckiego...”
Nietrudno jest na podstawie tych szczerych i
odważnych słów wyciągnąć wniosek, iż w życiu Polaków w ZSRR otwarła się nowa
karta. Należy wierzyć, że dzięki polityce Michaiła Gorbaczowa: jawności i
pieriestrojce naprawione zostaną krzywdy i Polacy będą mogli aktywnie włączyć
się do budowy własnego życia kulturalnego i społecznego. Będą też niechybnie spełniać rolę łącznika pomiędzy narodem
polskim a narodami Związku Radzieckiego.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz