* * *
„Biały
Orzeł”, 19 kwietnia 1992:
„Z LITWY
Fides
Lithuaniae czyli Endloesung der Polenfrage
Jan Ciechanowicz
W niedawno
podpisanej wspólnej Deklaracji polsko-litewskiej mowa jest m.in. o tym, że
obydwie wysokie strony nie będą podejmować działań, zmierzających do zmiany
struktury etnicznej na terenach, zamieszkałych przez ludność litewską w Polsce,
a polską – w Litwie. Strona polska słowa dotrzymuje.
Tymczasem władze
landsbergowskie na Litwie zwielokrotniły ostatnio wysiłki, zmierzające ku temu,
by uczynić z ludności polskiej na okupowanej od 1939 r. Wileńszczyźnie nie
większość, jak było dotychczas, lecz mniejszość. Przy tym działa się dokładnie
według schematów już sprawdzonych w nieodległej przeszłości komunistycznej.
Litewscy komuniści zamykali przymusowo polskie szkoły, otwierając w ich miejsce
rosyjskie. Obecni litewscy „demokraci” sprawujący nieograniczoną władzę
dyktatorską na polskich terenach w myśl zasad tzw. „komisarycznego
zarządzania”, a wywodzący się w 99 proc. z nomenklatury sowieckiej, na wszelkie
możliwe sposoby sabotują proces prawdziwej reprywatyzacji i z reguły nie
zwracają ziemi Polakom nawet posiadającym dokumenty, poświadczające ich prawo
do tych czy innych gruntów, podczas gdy z Litwy etnicznej masowo sprowadza się
na polską Wileńszczyznę osadników, nadaje się im natychmiast ziemię odebraną
Polakom, teren pod zabudowę i działki, wspomaga finansowo, transportem,
materiałami budowlanymi.
Na Żmudzi
drastycznie spadły ceny na mieszkania, gdyż wielu Litwinów pozostawiło własne
domostwa i runęło na kolonizację Wileńszczyzny, traktowanej jako „doniosłe
zadanie narodowe”.
Władze litewskie
ściągają na tereny podwileńskie także obcoplemiennych osadników z Petersburga i
innych miast rosyjskich, nadają w trybie przyspieszonym ziemię przyjezdnym
Rosjanom, Tatarom, Kazachom, Cyganom, byle tylko nie zwrócić jej Polakom. To
drastyczne łamanie nie tylko ustaleń dwustronnej umowy międzypaństwowej,
mającej przecież wiążącą moc prawną dla obu stron, ale i postanowień
helsińskich, strona litewska realizuje otwarcie i cynicznie, nie zważając ani
na protesty miejscowej ludności, ani na społeczność międzynarodową, ani na
władze RP, które zachowują się tak, jakby wody w usta nabrały, znów udając, że
„wszystko w porządku”, a kto śmie temu przeczyć – to „prowokator”...
Oczywiście,
władze Litwy, w celu zamydlenia oczu opinii międzynarodowej, mają pod ręką
zawsze paru „szabesgojów” niby to polskiego pochodzenia, którzy każdego będą
zapewniać, że Polakom na Litwie wiedzie się wyśmienicie, a nawet niekiedy
zwracają też ziemię Polakom, by móc zaraz wskazać palcem – patrzcie, oto Polak,
nieprawda, że my preferujemy Litwinów. Lecz ta prymitywna perfidia tylko
podkreśla dobrze znaną Polakom Kresowym prawdę, że zarówno Rosjanie, jak i ich
uczniowie Litwini, podpisują wszelkie deklaracje tylko i wyłącznie po to, by
ich nie wykonywać, by za ich pomocą paraliżować naiwnego partnera, sami zaś w
tym czasie na całego załatwiają własny interes, ignorując prawo, normy dobrego
tonu i zasady moralności, do których nie przywiązują – jako należący do
cywilizacji bizantyjskiej – żadnej wagi.
Za ilustrację
niech posłuży wystosowany w końcu marca 1992 roku list mieszkańców jednej z wsi
podwileńskich do Prezydenta RP Lecha Wałęsy i do Przewodniczącego Rady
Najwyższej RL V. Landsberga. Sytuacja, jaka się wytworzyła w tej wsi, jest
typowa dla całej Wileńszczyzny, na której masowo jest realizowany proces
pełzającego ludobójstwa na części Narodu Polskiego.
„Jesteśmy
Polakami, rdzennymi mieszkańcami podwileńskiej wsi Skojdziszki, odległej o 12 km od Wilna. Zwracamy się
do Pana i uprzejmie prosimy o pomoc, która jest tak ważna i potrzebna dla nas w
chwili obecnej. Od momentu ogłoszenia prywatyzacji ziemi na Litwie upłynęło
wiele czasu, jednak w naszej gminie i okolicach ziemia praktycznie nie jest
zwracana jej byłym właścicielom, lub zwraca się ją z wyjątkowo dużym
trudem.
Bez władzy rejonowej
na byłej naszej ziemi pełnomocnik rządu masowo przydziela działki przyzagrodowe
oraz działki pod budownictwo nie rdzennym, lecz przybyłym ludziom. Nasi
mieszkańcy, których ziemie oddano dla „wielkiego Wilna”, nie otrzymują w zamian
nic. Wszystko to się robi w rychłym tempie i nawet władze zachęcają litewskich
przybyszów do brania ziemi. Życie staje się bardzo trudne i z ziemią,
która od wieków była naszą żywicielką, wiążemy i obecnie swój los, bo jest to
dla nas jedyne źródło utrzymania.
Jesteśmy przekonani,
że władze litewskie prowadzą świadomą politykę w tym kierunku, by Polaków
pozbawić własnej ziemi, by Polacy byli zależni, biedni, rozproszeni i nie mieli
własnego zdania. Ta idea urzeczywistnia się w oparciu o plany zbudowania
„wielkiego Wilna”. Prywatyzacja ziemi na Wileńszczyźnie w jej obecnym wydaniu –
to jedynie pozorne hasło, celem zaś faktycznym jest likwidacja polskości.
Prosimy o pomoc!”
Następuje 119 podpisów.
Tenże
tekst ukazał się w nowojorskim tygodniku „Polski
Przewodnik” 8 maja 1992 roku.
* * *
„Jan Ciechanowicz invites
by Yale Law School
Yale Law School's Allard K. Lowenstein International
Human Rights Law project invited Prof. Ciechanowicz, formnerly a member of the
Supreme Soviet from Vilnius area before that body was dissolved, and also
President of the Polish Human Rights Party, was invited by the Yale Law School
to address a symposium on „Evolving Boundaries of Self-Determination” was heid
Saturday, April 11,1992.
Ciechanowicz was invited to be on the panel addressing
the question of „Third Party Intervention,” in recognition of several efforts
to bring the plight of the Poles in Lithuania to world attention, and to enlist
the intervention of different international bodies such as the Council of
Europe and the United Nations in the Polish community's struggle for cultural
survival, political, economic and human rights at the hands of the Lithuanian
majority.
Dr. Ciechanowicz was invited to explain the situation of
the Polish minority in Lithuania, describe measures attempted to protect them
and preserve Polish culture, and to explore the role of govemmental and
non-govemmental bodies in the world community in the Poles' struggie for
survival.
By posing the questions, Yale Law School does a lot to
recognize the seriousness and potential for violence posed by Lithuanian
pressure on the Poles”.
* * *
„Głos”
(Nowy Jork), kwiecień 1992:
„Smutne
relacje z Litwy
Podczas
trzydniowego pobytu w Wilnie 2/16-2/19, 1992 wstąpiłem pod adres ulica Wielka
Nr 40 (Didzoji). Brązowa, niepokaźnych rozmiarów tabliczka informowała, że
mieści się tam Związek Polaków na Litwie. Obskórne wejście i klatka schodowa
nie napawały optymizmem. Wewnątrz przywitała nas kierownik ds. kultury, pani
Skakowska. Ta bardzo dzielna kobieta, dowiedziawszy się skąd przybywamy,
zapytała: „Panie, czy nie ma już Boga i ludzi na ziemi?” Pokrótce przedstawiła
sprawę ludności polskiej po rozwiązaniu Rad Wileńskiej i Solecznikowej.
W czasie, gdy
świat zrzucił jarzmo totalitaryzmu i zwrócił twarz ku demokracji,
szowinistyczny terror litewski funkcjonuje w najlepsze i ma się bardzo dobrze.
Posypały się fakty masowych prześladowań na tle narodowościowym – użycie broni
przez wojsko litewskie (formacje „Żelazny Wilk”) przeciw cywilnej ludności
polskiej. W niedzielę 29 grudnia 1991 roku w Niemenczynie bezprawne
zagrabienie kościołów i zakaz odprawiania mszy świętej w języku ojczystym. Z
informacji, które uzyskałem, wynika, że do dyspozycji Polaków oddano jeden
kościół, zaś w Ostrej Bramie drugi. Pozwolono na jednogodzinne nabożeństwo dziennie.
Na próżno Związek czyni starania o zwrot budynku Teatru Polskiego, wybudowanego
przez Polaków za polskie pieniądze, a bezprawnie przywłaszczonego przez
Litwinów. Masowe zwolnienia z pracy, przymusowa zmiana obywatelstwa oraz
nazwisk prowadzą prosto do zatarcia wszelkich śladów Polaków i tylko temu
celowi służą.
Jestem naocznym
świadkiem zmiany nazwiska mego znajomego, pana Czesława Szutowicza na
Sutavicus. Przy alternatywie zmiany nazwiska na litewskie lub utraty pracy w
razie sprzeciwów (znajomy jest zastępcą kierownika w jednym z wileńskich
zakładów pracy), wybrał pierwsze, gdyż ma rodzinę i pozostałby bez środków do
życia w wypadku utraty pracy. Nie można ludzi za to winić, że są bezradni i nie
mają możliwości skutecznego bronienia się.
Mnożą się represje
w stosunku do Polaków aktywnie domagających się swych słusznych praw
(wszczynanie nieuzasadnionych śledztw, inwigilacja, przesłuchania
prokuratorskie oraz częste pobicia).
Masowo pozbawia
się inteligencję sprawowania kierowniczych stanowisk, by tym łatwiej infamować
Związek Polaków na Litwie i skierować bezwolną masę ludzką w akty jawnej
wrogości i szykanowania naszej społeczności. Narasta to lawinowo
i niedługo trudno będzie poruszać się ulicami, gdyż w przypadku
rozpoznania grozić to będzie represjami ze strony ludności litewskiej. Wszystko
to dzieje się dlatego, że ludzie ci są Polakami, są z tego dumni i za wszelką
cenę chcą tę przynależność utrzymać.
Po spotkaniu z p.
Janem Ciechanowiczem – byłym senatorem i wielkim patriotą polskim, obecnie bez
pracy; p. Arturem Ploksztą – redaktorem pisma Związku Polaków „Nasza Gazeta”;
po rozmowie telefonicznej z p. Janem Mincewiczem – przewodniczącym Związku
Polaków na Litwie oraz z p. Ryszardem Maciejkianiecem – przewodniczącym Frakcji
Polskiej przy Parlamencie Litewskim, poznałem ogrom nieszczęść i prześladowań,
jakich na co dzień doznają Polacy w nagrodę za pomoc okazaną Litwie w
odzyskaniu niepodległości. Obraz ten dopełniły rozmowy z kilkoma przypadkowo
poznanymi Polakami, których wypowiedzi jednoznacznie określiły rasistowski
charakter polityki litewskiej.
Pytanie pani
Skakowskiej jest jak najbardziej uzasadnione. Polska społeczność na Litwie
pozostawiona jest na pastwę losu. Możliwości w walce o swoje słuszne prawa już
wyczerpała. Potrzebna jej jest szeroko zakrojona pomoc ze strony Polonii
Amerykańskiej oraz instytucji międzynarodowych, walczących o przestrzeganie
praw człowieka i obywatela. Z upadkiem komunizmu trysnęły nastroje wyrażające
tożsamość polską. Trysnęły żywiołowo, lecz w miarę upływu czasu zanikają
i przybierają tendencję wsteczną. Bezbronni ludzie – stanowiący mniejszość
etniczną, nie mogą oprzeć się fali prześladowań.
Należy zdać sobie
sprawę z negatywnych konsekwencji wynikłych z bierności demokratycznego świata.
Prześladowania
mniejszości etnicznych i pozbawianie ich praw do życia oraz samookreślenia ma
swoją nazwę i musi być zakończone w sposób bezwzględny. Przez wyżej
wymienionych liderów Związku Polaków na Litwie zostałem poproszony o zwrócenie
się do instytucji polskich i międzynarodowych oraz prasy o pomoc
w doprowadzeniu do zaprzestania represji przeciwko ludności polskiej. W
imieniu Związku Polaków na Litwie i wszystkich Polaków mieszkających tam
zwracam się z gorącym apelem do całej prasy polskojęzycznej, a przez nią do
Międzynarodowego Kongresu Polonii Amerykańskiej, rządów USA i RP oraz
instytucji międzynarodowych strzegących praw człowieka i obywatela o wywarcie
silnej presji na władze litewskie w celu zaprzestania barbarzyńskich praktyk.
Pozwólmy tym
ludziom żyć i kultywować własne wartości, których nikt nikogo pozbawić nie
może. Dołóżmy wszelkich starań, by miniony okres szybko stał się historią i w
życiu Polonii zapanowała normalność.
Pamiętajmy – nie
chodzi tu o przesunięcie granic czy wzniecanie nacjonalizmu, lecz tylko zapewnienie
podstawowych praw człowieka, które to prawa przysługują każdemu i muszą być
respektowane.
Andrzej
Makarewicz
* * *
„The Guard – Straż”
(Scranton), 9 kwietnia 1992:
Poles Seek Human Rights
by Jan Ciechanowicz
As a Christian I have always believed in communication
and human rights. I had my children blessed in a church when the communists
persecuted us and badgered those seeking
freedom. lt is only natural that I share news of human right’s violations and
in a Christian spirit, aspire to have human rights.
As I compose this sharing, Polish members of the
Lithuanian Parliament have went on strike. The Sajudis government continues to
fire ethnic Polish workers. The only free Polish newspaper is continuously
harassed. Efforts to have Polish religious rights are curtailed. Colonization
of territory, that has been Polish, since at least the 1300s, oes unabated.
The one wish of our nearly half million group souls, and
in step with times, is to have the rights of man, under the auspices of the
United Nations (and even better, with USA approval, as a super power with a
democratic tradition). We need a referendum concerning the Poles and our land
taken. We have lived here since at least recorded documents of the area
(1300s). Ouf situation is a result of the Hitler-Stalin Treaty and the last
partition of Poland (that included invasion). Let us native Poles here in
Vilnoland decide, ourselves, if we want to be part of Belarus, Ukraine,
Lithuania, Poland, or have self rule.
Let us, here, in Vilnoland, have the right of every
small and large country. After all, this is a time when Christianity is being
more and more respected in our Eastern Europe. There is no rational reasoning
why, for 200 years, with a small 20 year break, we have been ruled by alien
different occupants. Today we still have no rights to decide our own future and
to have human rights. We continue to be colonized.
* * *
Wydawane przez
bezpiekę litewską pisma „Vilnia”, „Kurier Wileński”, kilkadziesiąt innych
periodyków na Litwie opublikowało w styczniu-kwietniu 1992 zorganizowany przez
bezpiekę „List otwarty” „grupy osób”
(nie znających się zresztą nawzajem):
„7 kwietnia 1992 r.
Polecamy uwadze
Czytelników przekazany naszej redakcji w ubiegły piątek przez agencję ELTA list
otwarty do Prezydenta RP Lecha Wałęsy, podpisany przez 39 mieszkańców
Wileńszczyzny.
List
otwarty
DO PANA PREZYDENTA
RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ
LECHA WAŁĘSY
Wielce Szanowny Panie Prezydencie,
niedawno na
łamach niektórych gazet litewskich z wielkim zainteresowaniem i ogromnym
zdziwieniem przeczytaliśmy Pański list do przewodniczącego Rady Najwyższej
Republiki Litewskiej p. W. Landsbergisa. Niestety, musimy zaznaczyć, że nie przysłużyło
się to wzajemnemu zrozumieniu i nawiązaniu szczerego dialogu między Polską a
Litwą.
W Pańskim liście,
Panie Prezydencie, ocena sytuacji politycznej mniejszości polskiej na
Wileńszczyźnie nie odpowiada rzeczywistości. Taką opinię władz państwowych
Polski można ocenić jako cios wymierzony przeciwko narodowi i kierownictwu
Litwy. Obecnie władze litewskie z szacunkiem traktują nie tylko zamieszkałych
na terenie Litwy Polaków, ale też wszystkie inne narodowości. Polacy, Rosjanie,
Białorusini, Żydzi i wszyscy inni korzystają z wszystkich praw obywatelskich
przewidzianych w Konstytucji, jak i sami Litwini. Tym bardziej nikt nie
krzywdzi Polaków i nikt nie prześladuje. Bardzo więc żałujemy, że p. Prezydent
nie zasięgnął tej obiektywnej informacji, a skorzystał z danych pochodzących z
kół prokomunistycznych i wrogich odrodzeniu państwowości Litwy.
Polacy deputowani
z ramienia Wileńszczyzny z początku swojej nieudanej akcji politycznej byli
zawsze z siłami konserwatywnymi Kremla, przeciwko dążeniom niepodległościowym
narodu litewskiego. Szczególnie wyróżnili się swoją wrogą działalnością
deputowani ZSRR J. Ciechanowicz i A. Brodawski. Czynny udział
w organizacji przewrotu sierpniowego brali prawie wszyscy deputowani
frakcji polskiej Rady Najwyższej Litwy, po swojej sierpniowej klęsce nie tylko
oni, lecz i większość promoskiewskich komunistów przeszła do szeregów Związku
Polaków na Litwie i szkodzą interesom naszego państwa, przeciwstawiając się
polityce rolnej na wsi. Oto dlaczego decyzją parlamentu zostały rozwiązane
samorządy prokomunistyczne rejonów solecznickiego i wileńskiego oraz miasta
Snieczkus, Rady gminne w Prienai i Wiewisie. Powzięta uchwała bynajmniej nie
była wymierzona przeciwko
mieszkańcom tych terenów, lecz aby położyć kres wrogiej działalności szkodzącej
interesom państwa i miejscowej ludności. I my, Polacy, tę akcję kierownictwa
republiki aprobujemy z całą stanowczością. Bo mamy dosyć panowania
znienawidzonego ustroju radzieckiego. Dziwi nas rozpętana w Polsce przez
niektóre ugrupowania polityczne kampania antylitewska. Obecne żądanie władz
polskich w sprawie odwołania tych decyzji jest nie do wykonania. Nowe
wybory samorządów rejonowych mogą być przeprowadzone dopiero po normalizacji
sytuacji w tych rejonach i przeprowadzeniu desowietyzacji, dekagebizacji. I to
jest najważniejsze w życiu naszej republiki. Bo chociaż Związek Radziecki
już nie istnieje, to agitacja wywrotowa KGB, jak i partyjno-komunistyczna,
działa w podziemiu. Udaremnienie wszystkich wrogich sił jest w interesach nie
tylko narodu litewskiego, lecz i nas Polaków.
Szanowny Panie
Prezydencie, zwracamy się z prośbą o zrozumienie wyżej wymienionych naszych
realiów politycznych i kierować się nie kłamliwą informacją tak zwanych
polskich działaczy z Wileńszczyzny, lecz zdaniem większości wszystkich
mieszkańców. Jednocześnie zachęcamy do dobrej inicjatywy w sprawie uregulowania
stosunków między Polską a Litwą.
Podpisali: Jan
WOJTULEWICZ – rolnik, Józef GŁUCHOWSKI – przedstawiciel Samorządu Wileńskiego,
Tadeusz GÓRSKI – pracownik handlu z Wilna, Wika CZERNIAWSKA – mieszkanka
Solecznik, Józef TRYPUCKI – dyrektor szkoły, Stanisław BABICZ – członek spółki
akcyjnej, Alfreda CIECHANOWICZ – nauczycielka oraz inni – ogółem 39 podpisów.
Wilno, 27
stycznia 1992 r.
Jak się udało
ustalić, sygnatariuszki tego listu, jak np. A. Ciechanowicz i Wika Czerniawska
nie były Polkami (pierwsza – Litwinka, druga – Rosjanka). a cała reszta znana w
swych środowiskach jako donosiciele sowieckiego KGB przez ponad 10 ostatnich
lat.
* * *
„Najjaśniejszej
Rzeczypospolitej”, 25 kwietnia 1992:
„Ponowna wizyta.
Prof. Jan Ciechanowicz w Ameryce.
Jan Ciechanowicz jest jedną z najbardziej
popularnych postaci z Polaków na wschód od rzeki Bug. Dzięki jego działalności
dla wielu ludzi jest legendą.
Ten sławny człowiek jako dziecko chodził do szkoły,
w której około 90% dzieci było pochodzenia polskiego i zabroniono im używać
języka polskiego. Jako młody człowiek wiedział, że Polski rejon był pod butem
kolonistów i cel ich był wynarodowić Polaków, którzy stanowili większość na
tych terenach. Jako dziecko słyszał często, że diabeł wywodzi się z narodu
polskiego, że to jest naród imperialistów. Słyszał tylko negatywne opinie o
swoim narodzie. Nawet nie mógł używać swojego Polskiego imienia.
Kiedy Ciechanowicz zaczął pracować na
uniwersytecie, uczył studentów prawdy i powiedział studentom, że nie
powinni wstydzić się swojego pochodzenia i bronić praw człowieka dla każdego.
Powiedział też, jeżeli cały świat nie uznał paktu Ribbentrop-Mołotow
(Hitlera-Stalina) nie powinien też uznać decyzji paktu o przyłączeniu ziem
Polskich do ZSRR – tzn. Wileńszczyzny i zachodnich terenów Białorusi... Ten
człowiek był bity psychicznie i fizycznie.
W czasie kampanii wyborczej cała prasa litewska
atakowała go bez przebierania w środkach (TV i w gazetach). Jednak Ciechanowicz
wygrał wybory i był członkiem parlamentu ZSRR. W Moskwie w parlamencie w
oficjalny sposób bronił Polaków. Przez
to Litwini wyrzucili go z pracy i ma trudności ze znalezieniem pracy. Żeby
zarobić na utrzymanie swojej rodziny Jan musi pisać książki i występować jako
mówca zagranicą w świecie Polonijnym.
W 10/91 Jan Ciechanowicz będzie w Washingtonie,
Chicago, Detroit i wielu innych stanach. Jego książka „Na Wschód od Bugu” może
być zakupiona w kilku miejscach i na adres CEH, Post Office Box 148, Rockville
Ct. 06066 (Koszt $ 9.99 i koszty wysyłki $ 3.00).
Dr Benjamin Chapiński
redaktor naczelny
„Common European Home”
* * *
3 maja 1992 roku
tygodnik polsko-amerykański „White Eagle
– Biały Orzeł” (Ware, USA) zamieścił artykuł Jana Ciechanowicza pt.
„Ksiądz Prałat Józef Obrembski.
(Wspomnienie osobiste)”:
„Od 200 lat na wschodnich połaciach byłej
Rzeczypospolitej zabranych przez Rosję kultura polska stawia czoło anihilującej
ekspansji obcej i wrogiej duchowi świata grecko-rzymskiego, chrześcijańskiego.
Niewiele środków mając do wyboru w obliczu barbarzyńskiego zaborcy, cywilizacja
łacińska, uosabiana tu przez ludność polską, przeciwstawiła katowskim powrozom,
szubienicom, krwawym pożogom, szatańskiej perfidii i azjatyckiemu okrucieństwu
czystość chrześcijańskich serc, poczucie honoru i godności, uczciwość i
prawdomówność, cichą pracę rąk i umysłów, a także – gdy zachodziła tego
nieunikniona konieczność – bezgraniczną ofiarność i krew swych najlepszych
synów. Nikt dziś bodaj nie byłby w stanie obliczyć, ile milionów Polaków oraz
ich białoruskich, ukraińskich, żmudzkich pobratymców pochłonęło potworne
imperium carów i bolszewików w ciągu ostatnich dwu stuleci. Miliony i miliony –
to jest pewne. Były chwile, gdy się wydawało, że wielogłowa hydra zniszczyła
już wszystko, nie pozostawiając ani korzonka, ani nasionka z pięknej
cywilizacji, która kwitła tu w XV-XVII stuleciu, w okresie tzw. „polonizacji”,
kiedy to bratnie narody, zjednoczone unią polityczną i świadomością wspólnego
losu, tworzyły gigantyczny Commonwealth, zapowiadający zupełnie inne dzieje
Europy, niż się to stało w wieku XVIII-XX. Zjednoczone wysiłki wrogów
zewnętrznych i wewnętrznych doprowadziły do rozkładu i upadku najbardziej
kulturalnego i demokratycznego państwa Europy Środkowej.
Szczególnie okrutny los spotkał ludność tych ziem w
okresie panoszenia się tu bolszewizmu marksistowsko-rosyjskiego, który
zgromadził pod swymi sztandarami obok garstki rozmaitych idealistów, śniących o
świetlanej przyszłości (otoczenie Stalina postarało się, by nieomal wszyscy oni
już przed 1938 rokiem spoczęli wiecznym snem w tajgach Sybiru), całe hordy
zawistnego, ciemnego, zbuntowanego motłochu, przepojonego zwierzęcą nienawiścią
do wszystkiego, co wyższe, co inne niż ta barbarzyńska masa. Sterowane przez
sprytnych komisarzy otumanione masy, sztucznie trzymane w ciemnocie moralnej i
umysłowej, od pewnego momentu zaczęły w ogóle zatracać oblicze ludzkie.
Wydawało się, że z tego „holocaustu” nie ujdzie żywo żaden przyzwoity człowiek...
Lecz wyroki Opatrzności są niezbadane. Pamiętam, w
roku 1978, gdy Karola Wojtyłę obrano na urząd papieski, powiedziałem do swego
przyjaciela, znakomitego poety wileńskiego, Henryka Mażula, że w ciągu 15 lat
ten człowiek zmieni świat nie do poznania... Pomyliłem się o jeden rok.
Imperium „socjalistycznych” krętactw runęło pod własnym ciężarem. Ale tylko
dlatego, że Polski Papież i Polski Kościół przecięli – głosząc wszem i wobec
prawdę – pasy napędowe kłamstwa i lęku, łączące
przez 73 lata zbójecką elitę bolszewizmu z wielomilionowymi rzeszami
zniewolonych mas. Aż do „burzenia komuny” pobiegli nawet ci – by pozostać przy
żłobie – co to ją jeszcze wczoraj buńczucznie „budowali”. Manipulacyjne
kłamstwa marksizmu-leninizmu w konfrontacji bezpośredniej z wiecznymi prawdami
chrześcijaństwa zaczęły początkowo tracić na blasku i sugestywności, potem
wyblakły, następnie powtarzano je tylko pod przymusem i tonem coraz to bardziej
ironicznym, aż wreszcie zaczęły budzić tylko szyderczy śmiech. Który zabija. A
to już znaczyło definitywny kres tej nie tylko intelektualnej zbrodni...
Nastąpiła „pierestrojka”...
Uznać wszelako wypada, że prawda nigdy nie zwycięża
sama przez się, lecz dopiero poprzez działalność ludzi, którzy ją znają,
wyznają, głoszą i bronią. I – jeśli trzeba – oddają za nią życie, także w ten
sposób, że przez dziesięciolecia służą jej żmudną pracą, szczególnie w
okresach, gdy się wydaje, że mrok jest zupełny, a na posępnym widnokręgu nie
widać żadnego płomyka nadziei. Do takich ludzi na naszych Kresach Wschodnich
należeli w pierwszej kolejności polscy kapłani katoliccy, którzy wiernie trwali
przy Bogu i Ojczyźnie, a wokół nich się skupiał, powodowany niezawodnym
instynktem, lud Boży, na który raz po raz spadały ciosy czerwonego młota i
rosyjskiej nahajki. Język polski i europejski styl myślenia przetrwały na tych
terenach tylko dzięki wysiłkom księży i tylko tam, gdzie oni byli. Poziom
moralny i kulturalny miejscowości, w których zezwolono na działalność kościoła
i kapłana, był zupełnie inny niż tam, gdzie kapłana zamordowano lub wywieziono,
a świątynię zamknięto lub przekształcono w składowisko cementu albo w salę
taneczną. Widać tę różnicę nie tylko w zachowaniu, lecz nawet w mimice i oczach
mieszkańców odnośnych miejscowości.
Ten wielki trud Kapłana Polskiego domaga się, by o
nim wiedziano, pamiętano, by go doceniano i by było się za niego wdzięcznym
tym, dzięki którym człowieczeństwo zostało ocalone w piekle „budownictwa
komunistycznego”...
* * *
Józef Obrembski przyszedł na świat 19 marca 1906
roku w miejscowości Skaszyn Nowy, Parafii Rossochackiej, Diecezji Łomżyńskiej z
ojca Justyna Wincentego i matki Anny z domu Kołaczkowskiej. Ojciec był
zagrodowym szlachcicem, hreczkosiejem, pamiętającym o honorze, do którego
zobowiązuje herb Cholewa i wiara katolicka, a honor ten polegał m.in. na tym,
by wychowywać dzieci na porządnych ludzi i dać im w miarę możliwości staranne wykształcenie.
Kołaczkowscy zresztą też posiadali herb własny i też swój honor mieli. Co do
spraw wychowawczych tedy w rodzinie panowała zupełna zgoda.
Najstarszym spośród pięciorga rodzeństwa był
własnie Józef. Drugi brat, Antoni, ukończył szkołę rolniczą, był podoficerem w
Wojsku Polskim, bił się na froncie w kampanii wrześniowej i został zamordowany
przez Niemców w 1940 roku. Trzeci z braci Obrembskich, Wacław, bronił Lwowa w
1939 roku, został aresztowany przez sowietów, przeszedł gehennę wywózki i łagru,
dziś mieszka w Polsce.
Józef po ukończeniu gimnazjum w Ostrowi
Mazowieckiej znalazł się w 1926 roku w Wilnie, jednym z najbardziej polskich i
światłych miast byłej Rzeczypospolitej pod względem ducha, tradycji, kultury,
architektury, mentalności mieszkańców. Tutaj podjął studia na Wydziale
Teologicznym Uniwersytetu Stefana Batorego (jednej z najstarszych i
najzasłużeńszych wszechnic polskich, czynnej od 1578 roku). Dziekanem tego
wydziału, obsadzonego przeważnie przez znakomitych fachowców przybyłych do Wilna
z Petersburga po likwidacji tamtejszej Akademii Teologicznej, był ksiądz profesor Ignacy Swirski, zmarły
po wojnie w Siedlcach na urzędzie biskupim. Dziś z ogromnym szacunkiem wspomina
ks. Obrembski swych nauczycieli akademickich Falkowskiego, Żongołłowicza,
Uszyłłę, Sopoćkę, Wójcickiego i innych.
Po studiach i przyjęciu święceń kapłańskich młody
człowiek, pełen wielkich marzeń, nadziei i projektów, zostaje skierowany do
miasteczka Turgiele, położonego kilkadziesiąt kilometrów od Wilna. Były tu, jak
mówi dziś, „duże możliwości pracy”, obszerne pole do popisu, gdyż spustoszenia
dokonane na tych terenach przez carat, ubóstwo ludności, jej analfabetyzm,
demoralizacja wymagały bodaj dziesięcioleci, by je wykorzenić. Wypadało tedy
zacząć od podstaw i iść drogą pracy organicznej wzwyż. Pod kierunkiem
ambitnego, pełnego energii i dobrych chęci księdza parafianie w krótkim czasie
zorganizowali w Turgielach zlewnię mleka, dział spożywczy, manufakturę
rzemieślniczą. Zaczęły działać, przy wydatnej pomocy inteligencji ziemiańskiej,
rozmaite kółka i kursy dla niewiast – gospodarstwa domowego, kroju i szycia
(ponad 220 uczestniczek), Z zachęty generała Lucjana Żeligowskiego, a znowuż pod bezpośrednim
kierownictwem ks. J. Obrembskiego, zaczęto uprawiać poletka lnu, by ziemia
mogła nie tylko żywić, ale i przyodziewać pracowitego rolnika.
Zaczęło też w podupadłych do niedawna Turgielach
funkcjonować kółko teatralne i znakomity niebawem chór kościelny. Ziemia
Wileńska nigdy nie była uboga w talenty, mało kto jednak dbał o ich wydobycie,
raczej rozmaici obcy „panowie” krzątali się koło tego, by je zgnębić, zdusić,
zniszczyć w zarodku. Krótki okres międzywojennej niepodległości był na tym
ponurym tle jedynym radosnym wyjątkiem. Przedstawienia teatralne z cyklu „Naród
sobie” w Turgielach, połączone ze śpiewem, tańcem, recytacją i przejrzystym
„morałem”, stały się wnet słynne daleko poza granicami parafii. Nawet wybredna
inteligencja z Wilna często tu zaglądała, a nie było przypadku, by ktoś
odjechał zrażony poziomem artystycznym czy publicystycznym tych żywych a
ciętych przedstawień.
Za jedną z bardziej pilnych spraw do załatwienia uważał
ksiądz Józef doprowadzenie do tego, by parafianie mieli godziwe warunki
mieszkaniowe. Ale i w tej materii można było polegać tylko i wyłącznie na
własnych siłach. Dzięki jego staraniom już wkrótce pracowało w Turgielach 18
instruktorów budowlanych, potrafiących z miejscowego taniego budulca wznosić
wcale przyzwoite domy. Zbudowano też w czynie społecznym ogromną glinobitną
chatę (16 na 36 metrów )
z salą na 400 osób, pokojem dla gości i innymi tego typu pomieszczeniami.
Dodajmy, że budowla ta służy ludziom do dziś.
W parafii turgielskiej funkcjonowały za cara trzy
małe szkółki, zatrudniające po jednym nauczycielu. Po odzyskaniu
niepodległości, dzięki staraniom światłego patrioty, ks. biskupa
Jałbrzykowskiego powstała na Wileńszczyźnie gęsta sieć szkół powszechnych. W
Turgielach gorliwie dbał o rozwój szkolnictwa ksiądz dziekan Paweł Szepecki,
który m.in. zabierał z przytułku w Wilnie bezdomne dzieci, uczył je na plebanii
przy wybudowanym jego staraniem kościele, a zdolniejszych lokował na własny
koszt na wyższych uczelniach. Asystował mu w tych szlachetnych wysiłkach ks.
Mirski, zamordowany później przez bolszewików, i oczywiście nasz ksiądz Józef.
Dzięki energii kapłanów ludność miejscowa już
wkrótce miała do dyspozycji 15 szkół z około 50 nauczycielami. Uruchomiła też w
okolicy produkcję cegły, wapna; rozwijała rzemiosło artystyczne i uprawę nowych
dla tych terenów odmian roślin, jak też pszczelarstwo; ruch
medyczno-higieniczny (ks. Obrembski był prezesem miejscowego towarzystwa
przeciwgruźliczego, a lekarz medycyny – zastępcą!), łączności z Polonią itd.
Był to ruch bardzo podobny do organizowanego przez księdza Blizińskiego na
Poznańszczyźnie, wychodzący z założenia, że jak się z ludźmi będzie pracowało,
to można dokonać wiele dobrego, bez pracy natomiast naprawdę „nie ma kołaczy”.
.. Choć kapłan polski musiał wówczas być dosłownie „od wszystkiego”, to jednak aktywność społeczna
nie spychała na dalszy plan wysiłku sensu stricte duszpasterskiego.
Utalentowany mówca, głęboki myśliciel, znakomity organizator – ks. Józef
Obrembski skutecznie kierował kółkami żywego różańca, starał się, by ludzie
łączyli się we wspólnej modlitwie, a przy okazji uczyli się poprawnego
posługiwania się mową ojczystą. Gmina turgielska w oczach przeobrażała się nie
do poznania.
Niestety, wszystko to musiało ulecieć z wiatrem, z
dymem pozarów. Nastał dzień 1 września 1939 roku. Niemieckie samoloty w polskim
niebie. Powszechna rozpacz i popłoch. Ludzie mówili młodemu kapłanowi, który
się nie krył z polskim patriotyzmem „Uciekaj!”. Nie uciekł. Nie w jego
charakterze – otwartym, sprawiedliwym i męskim – byłoby takie postępowanie.
Uważał, iż powinien pozostać ze swoim ludem, a i nie musiał się czegoś bać. W
okresie poprzednim starał się być sprawiedliwym dla wszystkich. W kazaniach
nieraz chwalił Żydów, że umieją trzymać się solidarnie, nie rozpijają się,
skutecznie pilnują swego interesu. Polacy mogliby od nich wiele dobrego się
nauczyć. [Gdyby nie byli Polakami]. Potępiał ksiądz z ambony lekkomyślne
postępowanie endeckiej młodzieży, bijącej szyby w żydowskich sklepach i
skłonnej do innych wcale bezużytecznych, a szkodliwych dla samych Polaków
wybryków. Zabronił też bojówkarzom prowadzenia agitacji w nowo wybudowanej sali...
Żydzi doceniali dalekowzroczność i sprawiedliwość młodego kapłana katolickiego.
W czasie pierwszej okupacji sowieckiej (1939, 1940) mieszkaniec Turgiel Singer,
mający dobre stosunki z nową władzą, często uprzedzał księdza Józefa o tym,
kiedy ma się zjawić kolejna sowiecka komisja, a kiedy do kościoła przyjdą po
kryjomu na kazanie agenci, tropiący „antyradziecką propagandę”...
Z reguły mówiąc o tamtych groźnych czasach ksiądz
prałat Obrembski podkreśla to, co ludzi łączy, a nie dzieli. Chwali sobie np.
zdecydowaną postawę policji litewskiej podczas zarówno sowieckiej, jak i
niemieckiej okupacji, gdyż nieraz obroniła kościół przed bandami kryminalistów
z Wilna i okolic. Chociaż sytuacja była, jaka była. Litwini chcieli raptem
nawrócić wszystkich miejscowych mieszkańców na litewskość, ale właśnie przez to
niebawem postawili wszystkich przeciw sobie. I nawet członkowie rodzin
mieszanych czy niezdecydowanych, jakie zawsze się spotyka na pograniczu
etnicznym, obierali często narodowość polską, nie chcąc się identyfikować z
nieprzyzwoitym postępowaniem szowinistów żmudzkich.
11 czerwca 1942 roku ks. Józef został aresztowany
przez Litwinów na rozkaz władz niemieckich. Gdy wiadomość obiegła okolice,
zebrało się w Turgielach około trzech tysięcy ludzi. Z Wilna nadjechał oficer
niemiecki, hauptman (kapitan) Eiberg, Austriak z Tyrolu, ludzie padali mu do
nóg, chwytali za kolana, błagając o zwolnienie umiłowanego kapłana. Eiberg
poczuł się zaskoczony nietypowością sytuacji i dał słowo oficera, że nazajutrz odwiezie księdza
do Turgiel po przebadaniu go w wileńskim komisariacie. Na policji zarzucono ks.
Józefowi sianie wrogości w stosunku do narodu niemieckiego. Kazano też zaraz
podpisać deklarację, że „więcej” nie będzie się wypowiadał przeciwko Niemcom.
Nie podpisał tej perfidnej deklaracji, ponieważ jej podpisanie byłoby pośrednim
przyznaniem się do winy... Rzeczywiście, po dwóch dniach kapitan Eiberg odwiózł
księdza do domu, a ksiądz postanowił na zasadzie wzajemności i na znak uznania
dla zacności oficera odprawić mszę w intencji, by Eiberg wrócił szczęśliwie do
swego domu ojczystego. I rzeczywiście, odprawił w obecności szlachetnego,
obdarzonego prawdziwą inteligencją Tyrolczyka tę, jakby nieco dwuznaczną, mszę.
„Nie wiem, powiada ksiądz Józef, czy próśb naszych Bóg wysłuchał, i czy Eiberg
wrócił do matki, którą bardzo kochał”... (Ksiądz Obrembski i dziś wyśmienicie
mówi po niemiecku, nie miał toteż trudności w komunikowaniu się z
sympatyzującym Polakom Austriakiem). Niestety, takich jak szlachetny Tyrolczyk,
niewielu było oficerów niemieckich, nie mówiąc o szaulisach litewskich,
zupełnie nieraz pozbawiających się rozumu przez szaleńczy antypolonizm.
W 1943 roku wypędzono aresztami całą młodzież do
lasu. Nie było w okolicy rodziny polskiej czy białoruskiej, która by nie
ucierpiała od okupantów i która by nie miała kogoś swego w Armii Krajowej. A
ksiasz Józef przez wiele miesięcy ukrywał w znanym sobie tylko miejscu coraz to
kolejnych uciekinierów, raz chowających się przed sowietami, raz przed
Niemcami, raz przed Litwinami. Gdy hitlerowców wyparto, a sowieci ciągnęli już
na Berlin, przynieśli też ze sobą „nową”, turańsko-socjalistyczną moralność.
Zachęcali np. tutejszą ludność do rąbania pańskich lasów, a potem tych, którzy
się nakradli najwięcej, jako pierwszych powieziono na Sybir... Albo nadano
ludziom ziemię razem z legitymacjami z portretem Stalina i zapisem, że temu a
temu nadaje się „na wieczne czasy” tyle a tyle hektarów roli. Niebawem jednak
ci sowieccy „bojownicy o szczęście ludu” jęli się tenże lud przekonywać, iż
lepiej „dobrowolnie” oddać do kołchozu te „wieczyste” nadania, a gdy ktoś
okazywał się zbyt „tępy”, by pojąć i zaakceptować argumenty moskiewskich
komisarzy, zaraz był pozbawiany całego dobytku i jechał daleko na wschód, gdzie
miał z reguły co najmniej 10 lat do namysłu nad „jedynie słuszną polityką
partii komunistycznej”... Ten typ argumentacji był, oczywiście, „nieodparty”
dla ludności już zdziesiątkowanej przez wojnę i deportacje...
Kościół katolicki stanowił wówczas jedyną
instytucję społeczną, zachowującą ludzkie oblicze i ludzi, ile mocy, broniącą.
Ks. Obrembski cieszył się autorytetem nie tylko wśród wiernych swej parafii.
Gdy bolszewicy w lutym 1950 roku wyrzucali go z Turgiel, głównym motywem było: „księdza
wszyscy słuchają, nic nie potrafimy zrobić”...
Chodziło o to, że nikt tu nie szedł do kołchozu. I za to obarczano całą winą
Obrembskiego, który dziś uważa, że było to pewną przesadą.
Od 1950 roku i aż do chwili obecnej ks. Józef tkwi
na posterunku w podwileńskiej miejscowości Mejszagoła, gdzie w okresie 1970-75
pracował w charakterze nauczyciela języka niemieckiego także autor niniejszego
tekstu i gdzie połączyły go z bohaterem tego opracowania więzy serdecznej
wieloletniej przyjaźni.
* * *
Można dziś chyba już bez obaw wspomnieć o pewnym
kuriozalnym przypadku. Wiosną 1973 roku przybyła do szkoły średniej w
Mejszagole urzędowa komisja złożona z wysoko postawionych funkcjonariuszy
Wileńskiego Rejonowego Kuratorium Oświaty oraz Ministerstwa Oświaty Litewskiej
SRR. Przez cały tydzień miotano błyskawice i grzmoty z powodu tego, że w
miejscowości, w której „prowadzi klerykalną propagandę ta-aki ksiądz!”,
agitacja ateistyczna stoi na bardzo niskim poziomie. Po dokładnym rozważeniu
sprawy postanowiono „zaktywizować wychowanie ateistyczne” zarówno w szkole, jak
i wśród miejscowej ludności, mianując do pełnienia tego „szczytnego obowiązku
społecznego” – że użyjemy urzędowego słownictwa ówczesnego – „osobę
wszechstronnie wykształconą i przygotowaną pod względem filozoficznym”. Traf
chciał, że nie wiedzieć dlaczego, za taką właśnie osobę uznano młodego
specjalistę Jana Ciechanowicza, bo to i dyplom magistra ma świeży, i zaocznie w
doktoranturze filozoficznej Akademii Nauk studiuje... Członkowie ważnej komisji
nie wiedzieli tylko jednego, tego mianowicie, że Jan Ciechanowicz prawie co
drugi wieczór, gdy zapadnie mrok, udaje się na plebanię, gdzie w najlepszej
komitywie z księdzem prałatem Józefem Obrembskim i księdzem doktorem Sylwestrem Małachowskim
spędza czas na grze w szachy i na „wrednych” dyskusjach
filozoficzno-politycznych. I takiemu oto „antysowietczykowi”
kazano raptem zostać „naukowym ateistą” z urzędu,
choć oczywiście „na zasadach społecznych”, jak to wówczas określano. Mimo
apodyktycznego nacisku nie wyraziłem zgody, odparłem, że się zastanowię i
odpowiem po kilku dniach. Tegoż wieczoru, gdy na dobre ściemniało, udałem się
do księdza Józefa, by mu całą sprawę zreferować, a ten spokojnie wysłuchawszy
mojej dośc dramatycznej tyrady, przerwał tonem raczej pogodnym: „Nie ma
tragedii. Władze i tak zmuszą kogoś do wykonywania tej pozbawionej sensu
funkcji, ale będzie mniej szkody, jeśli obejmie ją swój człowiek. Odrzucenie
zaś rozkazu komisji rządowej z pewnością narazi rodzinę na przykrości.
Wypadałoby więc, być może, przyjąć narzucone obowiązki, ale działać z umiarem i
roztropnie, kierując się zasadą „primum non nocere”, oddając cesarzowi, co
cesarskie, pozostawiając jednak Bogu, co boże”... Tak oto zostałem na pewien
czas „wojującym ateistą” z mianowania. Odtąd księdza prałata potajemnie
zawczasu informowałem, jeśli czegoś się dowiadywałem o jakichś kolejnych
idiotycznych akcjach antykościelnych
rejonowego lub centralnego komitetu Litewskiej Partii Komunistycznej.
Korzystając zresztą z okazji, a stosując zasadę „propagandy pod pozorem
krytyki”, w ciągu kilkunastu lat opublikowałem bodaj około 10 artykułów w
prasie litewskiej o prawosławiu, judaizmie, buddyzmie, polityce wschodniej
Watykanu. Ludzie byli wówczas inteligentni i potrafili czytać „między
wierszami”.
[Sytuacja
bliźniaczo się powtórzyła w roku 1983, kiedy to pracowałem już w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, a wpadł do mnie
dobry kolega, zacny człowiek i młody filozof litewski Vaidas Matonis i zaczął
mnie przekonywać, że powinienem teraz, po pomyślnej obronie rozprawy
doktorskiej na temat „Człowiek i kultura
w filozofii Theodora Adorno”,
zmienić pracę. Moskwa bowiem planuje założyć w stolicy Litwy Międzyrepublikańską
Filię Akademii Nauk Społecznych w składzie jednego, tzw. Instytutu Ateizmu
Naukowego, w celu bezpośredniego badania tego, jak kościelne instytucje
katolickie i protestanckie realizują swą politykę na terenie Litwy, Łotwy,
Białorusi i Estonii. Wyszliśmy na ulicę i rzekł wówczas, że Rosjanie chcą
przysłać do Wilna swą ekipę, ale władze Litwy temu się sprzeciwiają i
zamierzają sformować własny zespół badawczy, podległy nie Moskwie, lecz władzom
republikańskim, trwa więc gorączkowe poszukiwanie „swoich”, tutejszych ludzi,
którzy – wiadomo – zachowają się inaczej niż nasłani z Moskwy rusyfikatorzy. Nie
wyraziłem zgody, ale pan Matonis wciąż przychodził, powiadając, że przekonuje
mnie nie tylko we własnym imieniu... Pojechałem tedy głębokim wieczorem znów do
księdza Obrembskiego i zreferowałem mu sytuację bliźniaczo podobną do tej
sprzed 10 lat, a rada księdza prałata była identyczna: lepiej, jeśli w tej
sprawie będzie „swój człowiek” trzymać rękę na pulsie. Tak miało być.
Warto w tym
miejscu poczynić pewną uwagę o charakterze ogólniejszym. Podczas gdy Łotysze od
samego początku okupacji sowieckiej, tj. od roku 1940, a następnie od 1945,
zasadniczo bojkotowali poczynania władz moskiewskich i nie włączali się do
narzucanych krajowi struktur organizacyjnych, Litwini udawali, że chętnie
podejmują współpracę z okupantem. Wynik był taki, że do Łotwy napchano z Rosji
chmary przesiedleńców, którymi obsadzono wszystkie niemal urzęda i drastycznie
zmieniono proporcje narodowościowe, tak iż dziś prawie połowa ludności tej
republiki bałtyckiej to Rosjanie, „bezpaństwowcy”, z którymi niewiadomo, co
począć, a na Litwie dominują ilościowo i jakościowo Litwini (często wyszkoleni
w Leningradzie i Moskwie, jak np. prezentująca znakomite walory polityczne pani
prezydent Dalia Grybauskaite), i świetnie znający się na mechanizmach polityki
rosyjskiej. Co więcej, nawet w okresie sowieckim Litwini nie tylko nie ulegli
najmniejszej nawet rusyfikacji, ale i zlitwinizowali mnóstwo swych Polaków i
reprezentantów innych mniejszości narodowych. Udając współpracę z okupantem
sabotowali wszelkie jego szkodliwe poczynania w republice tylko z nazwy
„radzieckiej”. To jest bardzo dzielny naród, zupełnie bezkompromisowy i
nieserwilistyczny. Nawiasem mówiąc, w okresie pracy w Akademii Nauk Społecznych
przyszło mi poznać szereg wybitnych działaczy litewskich, w tym m.in. młodą
wówczas nauczycielkę akademicką, oczarowującą każdego rozmówcę
bezpośredniością, błyskotliwą inteligencją, erudycją, subtelnym poczuciem
humoru i nie w ostatniej kolejności pięknym, czysto nordyckim typem urody,
czyli obecną panią prezydent Republiki Litewskiej Dalię Grybauskaite.
Imponujące wrażenie wywierał w wymianie zdań także inny znakomity polityk i
intelektualista, doktor habilitowany nauk ekonomicznych, wówczas pierwszy
sekretarz KC KPL, a potem pierwszy prezydent niepodległej już Litwy Algirdas
Brazauskas, komunista-narodowiec, wnikliwy i mądry polityk. Wszyscy zresztą
tzw. komuniści litewscy, zmuszeni być „komunistami” przez drastyczne
geopolityczne uwarunkowania globalne, byli przede wszystkim patriotami swego
kraju, Litwinami, „państwowcami”, i bardzo umiejętnie (po ukończeniu wyższych
szkół partyjnych w Leningradzie i Moskwie!) i skutecznie bronili narodu przed
przemożnym wpływem imperialnego sąsiada. Rosyjska szkoła dyplomacji, obok
brytyjskiej i chińskiej, należy do najbardziej wytrawnych w skali światowej, nic
tedy dziwnego, że np. prawie wszyscy spośród deputowanych Rady Najwyższej ZSRR
od Litwy (48 osób, w tym ubóstwiany przez warszawskie małpy Landsbergis) po
demontażu odgórnym Związku Radzieckiego przez ekipę Gorbaczowa zajęli w już
niepodległej Litwie posady ministrów, dyrektorów departamentów itp., i żadna
prasowa szczekaczka nie poważyła się im wytykać, że byli „sowieckimi
deputowanymi”. Litwini są inteligentni i wytrawni w zakresie polityki, cenią
kompetencje i wiedzę swej elity, a nie puste gadanie i kłamliwe udawanie
„wielkich katolików” przez kapusiów noszących w klapie znaczek z wizerunkiem
Bogarodzicy. Znakomicie też kierują państwem. Nigdy by nie obrali na prezydenta
swego kraju ciemnego nieuka, sprzedawczyka czy chama szermującego frazeologią
religijną, aby przykryć nią swe egoistyczne machinacje polityczne. To uwaga na
marginesie.
Tak więc zostałem
przez najwyższe władze Litwy mianowany w 1983 roku na stanowisko kierownika
„Sekcji do Badań nad Wschodnią Polityką Watykanu, Klerykalnym Antykomunizmem i
Zagadnieniami Kontrpropagandy” w Międzyrepublikańskiej Filii Akademii Nauk
Społecznych przy KC KPZR, jak to pompatycznie nazywano. Mimo groźnie brzmiącej
nazwy była to instytucja nader skromna, zatrudniająca raptem aż osiem osób: 4
Litwinów, dwie Żydówki i dwóch Polaków, w tym autora tych słów. Jedynym moim
podwładnym był pewien były ksiądz, Litwin, zacny człowiek, któremu prowokacja
KGB zrujnowała karierę kapłańską i który wcale nic w pracy nie robił, prócz
inkasowania wynagrodzenia, a moim obowiązkiem było referowanie dla „najwyższych
władz republiki” publikacji politycznych
zamieszczonych na łamach „Osservatore
Romano” oraz katolickiej prasy polskiej i niemieckiej. Zajęcie to było
bardzo interesujące i o charakterze czysto politologicznym. Nawiasem mówiąc,
bawiąc kilkakrotnie w moskiewskiej centrali ANS, miałem sposobność poznać i
rozmawiać z tak wybitnymi uczonymi o sławie światowej, jak profesorowie
Sergiusz Awierincew czy Józef Grygulewicz, i ku swemu ogromnemu zaskoczeniu
spostrzegłem, że wierchuszka ideologiczna ZSRR, przeważnie żydowska, jest usposobiona
jednoznacznie antyrosyjsko. Zapewne to tacy ludzie doradzili w końcu
Gorbaczowowi i pomogli, aby Związek Radziecki „zdemokratyzować” i zlikwidować.
Kto stworzył, ten zniszczył..
W ciągu nieco ponad
dwu lat docentury w Akademii Nauk Społecznych opublikowałem kilka artykułów
prasowych w języku litewskim i rosyjskim oraz dwie 20-stronicowe broszurki: o
podróżach zagranicznych Jana Pawła II i o „teologii wyzwolenia” (w nakładzie
stu egzemplarzy każda, pod rubryką „Ku
pomocy lektorowi Towarzystwa „Wiedza”). Opracowanie pt. „Katolicyzm współczesny a walka o pokój”
długo poniewierał się w urzędzie cenzury (Gławlit) w Mińsku, został drastycznie
pocięty, a na miejsce wyrzuconych akapitów wstawiono puste frazesy partyjne,
tak iż trudno mi było nawety przyznawać się do autorstwa tego żenującego
kikutu. Natomiast opracowanie w języku litewskim pt. „Watykan uwalnia się od „teologii wyzwolenia” mniej ucierpiał i
nawet dziś brzmiałby aktualnie po skreśleniu wprowadzonych przez cenzurę kilku
marksistowskich zdań.
W tamtych czasach
i w takim miejscu należało umieć napisać to i tak, aby czujni stróże
ideologiczni połapali się na rzeczy dopiero po opublikowaniu tekstu. Gdy np. przygotowałem artykuł o wizycie
Jana Pawła II dla dziennika „Komjaunimo
Tiesa” czy tygodnika „Laikas Ir Ivykiai”, zaznaczyłem, że choć papieża
witał w stolicy Holandii stutysięczny tłum wiernych, to prostytutki
holenderskie i homoseksualiści zorganizowali marsz protestu przeciwko tej
wizycie. Z kontekstu wynikało, że tylko kurwy i pederaści nie lubią Ojca
Świętego. W tym duchu udało się opublikować na łamach prasy litewskiej garść
artykułów i wygłosić kilkanaście pogadanek w szkołach i zakładach pracy Wilna,
Podbrodzia, Taurogów, Okmiany czy Szawel. Cenzura, co prawda, niemiłosiernie
„korygowała” te teksty, ale i tak coś „między wierszami” zostawało. Nie mogło
to jednak trwać długo. Gdy w 1986 roku skierowano mnie i profesora Piotra
Jarockiego z Kijowa na trzydniową delegację naukową do Warszawy, pierwsze, co
tam uczyniliśmy, to złożyliśmy kwiaty na grobie śp. księdza Jerzego
Popiełuszki, o czym SB PRL natychmiast telefonicznie poinformowała wileńską
centralę KGB z zapytaniem: „Kogo wy do nas przysyłacie, towarzysze, my tu ze
swoimi takimi typkami zaledwie dajemy radę!?”...To zdarzenie ostatecznie
przypieczętowało mój los jako analityka od polityki Watykanu. Niebawem
przywołał mnie do swego gabinetu „na dywanik” dyrektor Serapinas Kraujelis i
poinformował, iż dłużej nie zamierza znosić moich „bezeceństw” i dostawać batów
w siedzibie KC KPL za moją „zamaskowaną polską propagandę”, o której „informują
obywatele” w swych pisemnych donosach, kierowanych do kierownictwa partii i
organów bezpieczeństwa państwowego po każdym moim wystąpieniu w prasie czy przed
audytorium słuchaczy, a w Polsce to w ogóle „narobiłem wstydu” całej Akademii
Nauk Społecznych swymi antyradzieckimi wypowiedziami, o czym informują
towarzysze zarówno z Warszawy, jak i z Moskwy. Zaproponował napisanie podania z
prośbą o natychmiastowe zwolnienie z zajmowanej posady „na własne życzenie”, z
której to propozycji skwapliwie skorzystałem. I tyle było mego „ateizmu”,
przewrotnie zarzucanego mi do dziś przez byłych polskich kapusiów i oficerów
wileńskiej centrali KGB, przez michnikowskich łgarzy i przez głupie dyplomowane
gojskie świnie, na niczym się nie znające, lecz z tym większą pewnością siebie
zabierające publicznie głos we wszystkich sprawach. Nawiasem mówiąc,
przypominam temu ciemnogrodowi, że według słów Jezusa Chrystusa ci, co to mówią
do bliźniego „bezbożniku!” („ateisto!”), „godni
są ognia piekielnego”.
[Na marginesie
warto zaznaczyć, że kierownictwo ZSRR miało dobry węch polityczny i zdawało
sobie sprawę, skąd grozi niebezpieczeństwo: założyło filie ANS nie tylko w
Wilnie (na kierunku katolicyzmu i protestantyzmu), ale też w Kijowie (na
kierunku ukraińskiego prawosławia i grekokatolicyzmu), oraz w stolicy jednej z
republik środkowoazjatyckich (aby obserwować poczynania islamskich radykałów).
Późniejszy rozwój wydarzeń politycznych wykazał, że te obawy były nie tylko
słuszne, ale i spóźnione].
Myślę zresztą, że
moje regularne tajne wizyty u księdza Józefa w Mejszagole od pewnego czasu, a
może nawet od samego początku, nie były tajemnicą dla litewskich oficerów
(wśród których, prawdopodobnie, nie brakło ludzi przyzwoitych i patriotycznych)
ze służb specjalnych, którzy nie bez ironii obserwowali nasze „tajne”
spotkania. Ale i oni sami byli, jak wiadomo, infiltrowani i obserwowani przez
Moskwę i nie mogli bez końca tolerować mojej „dwulicowości”. Tym bardziej, że
wpływało na mnie do bezpieki mnóstwo donosów „od obywateli”, potępiających mój
antysowietyzm i polski nacjonalizm. – Nawet obecnie, w 2015 roku, wbrew
wszelkim przepisom prawa, władze Litwy nie pozwalają mi wejrzeć do mojej „teczki”
z archiwum KGB w Wilnie, choć inni obywatele z tego prawa bez ograniczeń
korzystają].
Tyle komentarza po
latach. W artykule z 1992 roku pisałem: „Nie
wiem, czy kogoś na ateizm nawróciłem, ale faktem jest, że raz po raz zarzucano
mi w siedzibie KC KPL, potrząsając pod nosem grubym plikiem tzw. „sygnałów od
obywateli”, że moje publiczne prelekcje i publikacje prasowe mają charakter
raczej religijny niż ateistyczny, że „pod szyldem krytyki” wychwalam papieża i
popularyzuję „doświadczenie polskiego kościoła katolickiego” ... Muszę dziś
przyznać, iż nie były to zarzuty bez pokrycia. Na szczęście był już rok 1986,
„pierestrojka” galopowała na całego i po niespełna 3 latach pełnienia owych
„zaszczytnych funkcji” kazano mi tylko napisać podanie o zwolnieniu „na własne
życzenie”, a nie oddano pod sąd. Udało się więc uniknąć o wiele gorszych
konsekwencji niż tylko zakaz publikowania i publicznych wystąpień, choć przecie
jeden z ówczesnych dygnitarzy partyjnych (dziś zresztą piastujący wysokie
stanowisko we władzach „demokratycznych”) syczał do mnie z pianą na ustach:
„Was sudit” nado!”...
[Jakoś się
obeszło. Ale w latach późniejszych polsko-wileńscy donosiciele KGB, autorzy
ongisiejszych „sygnałów od obywateli”, zaczęli nagminnie mi wyrzucać, że byłem
„ideologiem ateizmu naukowego” i „promoskiewskim komunistą”. Cóż zresztą
mówić o tym planktonie, o różnych koniunkturalnych, sprzedajnych gnidach, jeśli
sam jedynowładca i samodzierżca Polski Adam Michnik na łamach „Gazety Wyborczej” piorunował na „ateizm” Ciechanowicza (ciekawe, jaką
religię wyznaje ta mszyca), a to samo czynił sekretarz generalny Sajudisu i
tajny współpracownik KGB V. Čepaitis (którego nikt nigdy w żadnym kościele nie
widział, ale za to często w siedzibie sowieckiej bezpieki w Wilnie), speaker
parlamentu Litwy V. Landsbergis (niewiedzący, którą ręką należy się żegnać i
nigdy zresztą tego nie czyniący) czy ambasador RP na Litwie J. Widacki
(przedtem jednocześnie członek PZPR i agenturalny profesor KUL-u!). Ależ mnie
jednak się bali! Jak czart krzyża. I wiedzieli, jak w oczach Polaków
zdyskredytować kłamstwami...
Ongiś profesor
Józef Kossecki, mój dobry, mądry w dawnych czasach przyjaciel, trafnie w
wydanej w 1983 roku książce pt. „Korzenie
polityki” wskazywał, iż każdy, kto się przeciwstawiał manipulacjom wrogów
Narodu Polskiego, stawał się natychmiast – niezależnie od tego, czy mieszkał w
Kraju, czy poza jego granicami – „obiektem
brutalnych mafijnych ataków z różnych stron”. Jeszcze zresztą w 1981 roku
polskie pismo opozycyjne „Demokracja
Związkowa”, niezależne od rzekomo „podziemnych” organizacji działających na
szkodę Polski, demaskowało podłe i perfidne metody tzw. „opozycji
demokratycznej”, nie będącej faktycznie ani opozycją, ani demokratyczną, lecz
działającą, jak dziś się definitywnie wyjaśniło, z obcej inspiracji przeciwko
żywotnym interesom narodu w nie mniejszym stopniu niż komuniści. „Metody KSS-KOR: każdy niewygodny to agent
SB... Agentami SB mianowano wszystkich aktywnych działaczy piłsudczykowskiego
Ruchu Obrony i innych niezależnych od PZPR i KOR ugrupowań. Właściwie każdemu
prozi pomówienie o współpracę z SB, kto nie pdda się woli KOR”... [Swe
sutenerskie metody zwalczania niewygodnych ludzi, którzy ważą się mieć i
wyrażać własne zdanie, polityczne alfonsy z Warszawy przenieśli także na teren
Wilna. Niezależnie od tego, kto ma rację pod względem merytorycznym, i kto kim
faktycznie jest, mafijna prasa michnikowska, finansowana ze źródeł
zagranicznych lub ze środków zagrabianych Narodowi Polskiemu, zwalcza każdego,
kto się waży nie poddawać jej podłym manipulacjom. Na terenie Wilna w tych
celach była wykorzystywana założona wiosną 1989 roku jakoby „prywatna” gazeta
KGB-SB „Znad Wilii”. Na redaktora
naczelnego służby mianowały prasowego skunksa, skarbnika POP KPZR w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, komisarza
Wileńskiego Miejskiego Komitetu KPZR do śledzenia litewskich i polskich
środowisk twórczych, moralnego mięczaka Romualda Mieczkowskiego; a na rzekomego
„właściciela” – Czesława Okińczyca, mszycę, funkcjonariusza sowieckiego aparatu
przemocy, a później posła do sejmu Litwy z ramienia polonofobicznego Sajudisu;
przydzielono im też wspaniałe apartamenty w centrum Wilna, a mafia kierująca
„Solidarnością” dodatkowo opłacała ich rozbijacką, antypolską aktywność].
* * *
„Wracając do naszej rozmowy z zacnym księdzem
prałatem Józefem Obrembskim, musimy stwierdzić, że w Mejszagole mógł prowadzić
(pod czujnym okiem KGB) niby tylko pracę czysto kościelną. A więc chrzty,
śluby, pogrzeby, kolędowanie. Wszelako niektórzy są przekonani, że tylko dzięki
niemu tak mocno tutaj trzyma się polskość. Sam kapłan wywodzi w zamyśleniu:
„Ksiądz spotyka człowieka w akcie chrztu, gdy ów przychodzi na świat i
odprowadza go do wieczności, udzielając ostatnich sakramentów. Rola kapłana
jest niezastąpiona... Dzięki Bogu, obeszło się w tym okresie bez większych
przykrości osobistych”... Ale przypomnieć należy, że ksiądz przechowywał i
tutaj wielu „przestępców politycznych”, w tym co najmniej pięciu Litwinów,
którym groziła wywózka, oraz kilkunastu kapłanów różnej narodowości, nie tylko
zresztą katolickich. Jako prawdziwy chrześcijanin, Obrembski nigdy nie dzielił
ludzi według kryterium narodowości czy przekonań na lepszych i gorszych. Zawsze
był ze słabszymi, cierpiącymi, potrzebującymi. I im przede wszystkim niósł
pociechę i pomoc...
Pamiętam, jak w trzaskającą siarczystym mrozem noc
styczniową roku 1975 potajemnie, kryjąc się przed ludźmi, a raczej przed
szpiegami, nieśliśmy po uprzednim
uzgodnieniu z żoną Haliną naszą córeczkę Renatę do chrztu do księdza Józefa.
Gdyby władze sowieckie o tym dowiedziały się, młode małżeństwo nauczycieli
germanistów nie tylko by straciło pracę, ale i dyplomy uniwersyteckie i z
„wilczymi biletami” nie miałoby żadnych szans na znalezienie pracy w
„najbardziej wolnościowym” państwie świata, a o wyjeździe z ZSRR nikogo prócz
Żydów nie mogło przecie być mowy. Z pewnością niemałe kłopoty spotkałyby też
kapłana za dokonanie „nielegalnego” chrztu, jak i równie „nielegalnych”
rodziców chrzestnych, obywateli Mejszagoły, zacnych państwa Stanisławostwo Śnieżków.
Solidarnie więc kryliśmy się z tą tajemnicą przez 17 lat, aż niebezpieczeństwo
minęło razem z socjalizmem bez ludzkiej twarzy. Drugą córkę Krysię i syna
Artura też ochrzciliśmy potajemnie, ale 9-letni syn w 1991 roku przystąpił do
pierwszej komunii świętej u księdza Józefa w Mejszagole już bez konspiracji i
strachu.
Pytam mądrego kapłana, co sądzi o czasach
niniejszych. „Dziś – powiada – jest mniej w ludziach poświęcenia i
bezpośredniości. Nawet młodzież jest nieraz zamknięta w sobie, ma mało romantyzmu
i idealizmu, za to zbywa jej na chytrości, cwaniactwie, merkantylizmie, jakimś
przyziemnym wyrachowaniu. Zmaterializowanie łatwiej bodaj zabija duszę niż
nawet filozoficzny ateizm, który był jedną z okrężnych dróg tak czy inaczej
prowadzących do Boga, podczas gdy tkwienie w bagnie prymitywnego kultu
używania, pogoni za pieniądzem jest czymś zgoła beznadziejnym, szczególnie dla
serc i umysłów o mniejszej pojemności... Gdy się rozglądam dookoła po parafii,
serce zaczyna krwawić. Robi wrażenie cmentarzyska. Poznikały całe wsie,
zaścianki, folwarki. Wszędzie panuje szarość, opuszczenie, samotnośc. Któż i
kiedy to naprawi”...
Ksiądz Józef nadal kieruje się jednak maksymą Adama
Mickiewicza „miej serce i patrzaj w serce”. „Pod grubą sukmaną chłopa – mówi – bije
z reguły dobre i uczciwe serce. Ludzie chcą być wzniośli i szlachetni,
instynktownie przeczuwają, że przecież są stworzeni dla jakichś wyższych
przeznaczeń. Często nie jest ich winą, że życie ich ułożyło się tak, a nie
inaczej. Nie wolno zrażać się ludzkimi błędami. Bo któż nie błądzi? Trzeba z
poświęceniem pracować. I dużo. Dziś zjawia się nadzieja, że nasz świat da się
jednak jeszcze naprawić. Przecie wszystko jest w ręku Boga”.
[Od pewnego czasu
los zacnego kapłana jakoś się zaczął uspokajać, gdyż poprzednio został
odsunięty od pełnienia obowiązków i zakazano mu odprawiania mszy w świątyni
mejszagolskiej, co gorsza, nawet niektóre agenturalne parafianki skłoniono do
szemranego oczerniania tego wielkiego człowieka! Fatalnie zaważyła tu
okoliczność, że gdy księdzu prałatowi zbrzydło wysłuchiwać „informacji”, że
ktoś tam mówi źle o autorze tych słów, kapłan z właściwą sobie szczerością po
męsku rąbnął prosto z ambony: „A kto źle
mówi o Ciechanowiczu, niech im psy gęby liżą!”].
Tyle tygodnik „Biały Orzeł” 3 maja 1992 roku. Przed
wysłaniem powyżej przytoczonego materiału do redakcji ks. Józef przejrzał go i
krytycznie zauważył, iż „jakoś zbyt
dobrze w nim wypadłem”. Roześmieliśmy się, a po ukazaniu się pisma
dostarczyłem Bohaterowi publikacji kilka egzemplarzy „Białego Orła”. Gdy wiosną 1993 roku wizytę na Litwie składał Ojciec
Święty Jan Paweł II, pierwszym tutaj rozmówcą Dostojnego Pielgrzyma był ksiądz
prałat Józef Obrembski. Odtąd wyciszono skierowane na niego perfidne szykany, a
na plebanię w Mejszagole runęła istna plaga „pielgrzymek”, w których składzie
znalazło się mnóstwo byłych kapusiów, usiłujących zrobić zdjęcie z sędziwym
księdzem (od pewnego czasu już powoli zatracającym kontakt z rzeczywistością),
aby w ten sposób „udokumentować” swą nie istniejącą przyzwoitość.
* * *
„Biały
Orzeł”, 17 maja 1992:
Na łamach
prasy postkomunistycznej
Kapitalizm
po sowiecku
W jednym z
kwietniowych numerów dziennik moskiewski „Izwiestia” przyniósł zaskakującą
wiadomość: Estonia i Litwa wyszły ostatnio na 4-5 miejsce w świecie pod
względem eksportu metali kolorowych. Dwie małe byłe republiki sowieckie (1,5
mln oraz 3,5 mln ludności) stały się gigantami eksportowymi tego i kilku innych
surowców strategicznych, chociaż na ich terenie jedynymi kopalinami naturalnymi
są glina, torf i żwir. Dla nich jednak nadal, jak i w czasach sowieckich,
niewyczerpanym źródłem bogacenia się pozostaje Rosja, okradana wspólnie przez
moskiewską biurokrację i sprytnych „komersantów” z Litwy, Estonii, Armenii,
Gruzji, paru innych republik byłego ZSRR. Miliardowe rzeki nadal płyną w ich
kierunku ze zniszczonej i zdewastowanej przez komunizm Rosji. Jelcynowskie
służby celne, jak i dawne sowieckie, łatwo się dają przekupić i każą wywracać
kieszenie tylko biednym studentom czy nieszczęśnikom, jadącym przez nowo
powstały kordon w odwiedziny do krewnych lub na pogrzeb. Ze złodziejami z
prawdziwego zdarzenia celnicy rosyjscy i litewscy dogadują się dosłownie „od
ręki”, w myśl rosyjskiego przysłowia „swojak swojaka widzi z daleka”. Nic
dziwnego, tu wszyscy wiedzą, że policja, celnicy, przemytnicy i świat
przestępczy dawno stanowią jeden wspólny syndykat.
Nie ma też
żadnych trudności z powodu tego, że od dwu lat Litwa uprawia blokadę
ekonomiczną Białorusi i Rosji, zezwalając na import z nich wszystkiego, co się
da, i nie zezwalając na wywóz do nich faktycznie niczego. Wydaje się, że ta
pobłażliwość kremlowskich politykierów w stosunku do swej małej, lecz jakże
dokuczliwej, sąsiadki wynika stąd, że Moskwa – nie bez podstaw – uważa, iż
Litwini nadal pozostaną w jej ręku jednym z najszkodliwszych narzędzi
antypolskich, i dopóki
tak będzie, dopóty matuszka Rosja będzie Litwę dokarmiać nie zważając na nic.
Mimo to sytuacja ekonomiczna Republiki Litewskiej stale się pogarsza. Produkcja
spada w tempie zawrotnym, inflacja szaleje. Jak przyznaje dziś nawet prasa
urzędowa (niezależna od dawna przed tym przestrzegała), niepowstrzymany wzrost
kosztów utrzymania może mieć ciężkie skutki społeczne...
Raz po raz
następują dłuższe przerwy w zaopatrzeniu w te czy inne produkty pierwszej
potrzeby. Wyroby mięsne zdrożały w ciągu ubiegłych paru lat przeciętnie
25-krotnie, mleczne 33-krotnie, wyroby tytoniowe 28-krotnie, zapałki
80-krotnie, konfekcja 10-50-krotnie, bilety kolejowe i lotnicze komunikacji
zagranicznej 150-krotnie, energia elektryczna 20-krotnie, materiały budowlane
55-krotnie, benzyna 48-krotnie, usługi pocztowe 60-krotnie, zeszyty szkolne
75-krotnie, chleb 23-krotnie, komorne 16-krotnie, obiady uczniowskie ponad
30-krotnie itd. Wbrew przewidywaniom jednego z czeskich pisarzy, który
twierdził, że rząd, który pozbawi obywateli wódki, nie ma szans utrzymywania
się dłużej niż 48 godzin, alkohole zdrożały na Litwie w ciągu dwu lat prawie
20-krotnie i dla wielu ten ulubiony napój obywateli sowieckich stał się naprawdę
niedostępny, chociaż przy ladach z alkoholem zawsze widzi się grupki
spragnionych ludzi pracy. Ci zaś, których na to nie stać, wcale nie wdają się w
niebezpieczne politykierstwo, lecz przejawiają smykałkę i piją zamiast wódki
samogon, wodę kolońską (też deficyt), rozmaite płyny techniczne itp. ...
A lud ciągle – i
z racją – mówi o dalszych podwyżkach cen. W tymże okresie płace nominalne
wzrosły około 3 do 15 razy, ale zjawiła się też gigantyczna armia bezrobotnych,
przekraczająca 20 proc. ogółu dorosłej ludności. Dawniej podobne zdzierstwa
popełniano pod sztandarami budownictwa komunizmu, obecnie – gospodarki
wolnorynkowej.
Ulice miast
byłego „mocarstwa socjalistycznego” obsiedli żebracy, 95 proc. pomocy
zagranicznej trafia do kieszeni cwaniaków z niedawnej sowieckiej nomenklatury
itp. czyniących z niej dla siebie lukratywną „złotą żyłę”... W tym szybkim
spadaniu do przepaści kilkakrotnie stracił na wartości nawet dolar USA, którego
kurs w stosunku do rubla wzrósł, ale zdolność nabywcza w ciągu ostatniego okresu
obniżyła się co najmniej czterokrotnie...
Nędza zagląda do
oczu coraz to nowych rodzin, szczególnie inteligenckich, które wydają na
żywność ostatnie oszczędności, wysprzedają biblioteczki domowe, byle jakoś
przetrwać... Ludzie nie wierzą już nikomu, a najmniej politykom. Dominującymi
uczuciami w przekroju psychospołecznym stały się zniechęcenie, nienawiść, lęk
przed jutrzejszym dniem. Niesłychanego poziomu sięgnęła przestępczość, grabieże
i kradzieże, morderstwa i gwałty stały się czymś powszednim i „normalnym”,
tym bardziej, że jak wspomnieliśmy, przedstawiciele organów władzy świecą
przykładem tego, jak się ma odzierać ze skóry bezbronnego obywatela, ignorując
otwarcie wszelkie przepisy prawa i zasady moralności. Masowa stała się
prostytucja, którą zmuszone są uprawiać bezrobotne samotne matki, poważne
matrony i 10-12-letnie dziewczynki.
Bezprecedensowa
dewaluacja rubla spowodowała, że zupełnie straciły na wartości skromne z
reguły, a gromadzone nieraz przez całe życie oszczędności ludzi starych i niedołężnych.
Wielu z nich – jak donosi tutejsza prasa – nie stać nawet na zakup trumny, tak
iż grzebani są we względnie tanich workach celofanowych. Taki to finał ma
trwające kilka dziesięcioleci paranoiczne „budownictwo komunizmu”
i „pierestrojka”, przyjmowane początkowo tak entuzjastycznie przez
rozagitowane masy.
Są jednak warstwy
społeczne, którym się w tym zamęcie zwanym przez prasę nie wiadomo dlaczego
„wolnym rynkiem”, wiedzie się wcale dobrze. To przede wszystkim niedawna
nomenklatura partyjno-sowiecko-wojskowa, która „sprywatyzowała” do własnej
kieszeni gros funduszów społecznych, oraz przeplatającym się z nią ściśle
strukturom zawodowo-przestępczym i policyjno-państwowym. Obecnie te, w
normalnych społeczeństwach przeciwstawne sobie, grupy stanowią nierozerwalną
jedność, sprawującą niepodzielnie władze na terenie byłego ZSRR. Produkcja
przemysłowa nadal w 95 proc. stanowi własność państwa, ale wytwarzane dobra nie
są sprzedawane po względnie umiarkowanych cenach urzędowych, lecz trafiają
wprost z fabryk lub przez tylne drzwi sklepów państwowych do rąk mafii
handlowej, z którą ściśle współpracuje policja, i są następnie po drakońskich
cenach sprzedawane przez spekulantów dla ludności, która nadal utrzymuje
wypłaty „socjalistyczne”, ale ceny musi płacić kapitalistyczne. Prawdopodobnie
dziś żadna z najpośledniejszych „republik bananowych” Ameryki Łacińskiej nie
uprawia tak bezwzględnej polityki państwowego rozboju, jak władze
w republikach niedawnego ZSRR.
Rażący kontrast
na tle postępującej pauperyzacji ogółu ludności stanowią bez pracy nabyte
mercedesy oraz okazałe, kosztujące miliony wille wznoszone ostentacyjnie nawet
na terenach rekreacyjnych przez nowo upieczonych „demokratycznych” kacyków, w
ogromnej większości pochodzących ze złodziejskich środowisk partyjno-sowieckich
oraz przez nuworyszów – przekupniów, zwanych tu, jak dla drwiny,
„biznesmenami”. Dobrze powodzi się też pracownikom organów ścigania w warunkach
kwitnącej pysznym kwieciem przestępczości, kiedy to naruszyciele prawa sami
niosą dary, a winni są „wszyscy”. A i formalnie początkujący policjant
otrzymuje wynagrodzenie ponad 2-krotnie wyższe niż nauczyciel o 20 latach
wysługi. Toteż do szeregów rozmaitych służb specjalnych garną się osobnicy
o zupełnie jednoznacznym autoramencie, a dowodzą nimi i ich szkolą
wspólnie wczorajsi
oficerowie sowieckiej milicji oraz weterani z byłych oddziałów hitlerowskich,
cieszący się dziś wielkim poszanowaniem i wysokimi emeryturami, jako bojownicy
„ruchu oporu”...
Wcale nieźle
powodzi się w „nowej” rzeczywistości byłej czerwonej biurokracji, która
faktycznie w całości zachowała wszystkie fotele i feudalne przywileje, a czuje
się co najmniej równie pewnie, jak za Breżniewa, jak wówczas misję swą widząc
w przeszkadzaniu ludziom normalnie żyć i pracować. Gdy ostatnio premier
Litwy Vagnorius spróbował publicznie snuć plany redukcji nieskutecznego aparatu
zarządzania o 30-50 proc., spotkał się z taką ripostą aparatu, że musiał sam
rozważyć ewentualność własnego odejścia z zajmowanej posady... Nihil novi sub
sole...
Świetny interes
robią też sowieccy generałowie, na lewo i na prawo wysprzedający za pół ceny
nowoczesną broń z arsenałów wojskowych wszystkim, kto tego życzy, najchętniej i
najwięcej zaś – zwalczającym się nawzajem ugrupowaniom nacjonalistycznym:
Azerom i Ormianom, Uzbekom i Tadżykom, Mołdawianom i Ukraińcom etc., etc.
Wszystkie te
nieprawości w byłym ZSRR odbywają się nagminnie, na oczach przerażonej
ludności, która nadal milczy i wszystko znosi potulnie, nawet nie próbując
protestować, podczas gdy w dowolnym innym kraju takich jak tu władców dawno by
wyrzucono na śmietnik historii. Być może właśnie ta bezgraniczna pokora
i cierpliwość milionów ludzi, grabionych i duszonych wśród białego dnia
przez swych „panów” w ciągu wielu lat, jest czymś najbardziej zadziwiającym,
wręcz surrealistycznym w obecnych społecznościach postkomunistycznych, w
których niezadowolenie społeczne bywa skutecznie kanalizowane w kierunku
wszystkiego „winnych”
mniejszości: np. w Litwie – Polakom, w Estonii – Rosjanom itd. Komuna niby odchodzi,
lecz to z czego ona wyrosła, czyli zacofanie intelektualne, ciemnota,
niechlujstwo moralne, prymitywizm, chamstwo, nietolerancja, cwane prostactwo –
pozostają. Należy wątpić, że z takich właściwości psycho-moralnych zrodzi się
kiedyś ustrój naprawdę demokratyczny i ucywilizowany... East is East...
Jan Ciechanowicz
Wilno – Lwów
* * *
„Nasza
Gazeta”, 31 maja 1992:
Młodzież
Wszechpolska? – Po prostu polska
W dniach 30-31
maja 1992 roku w Poznaniu odbył się światowy zjazd organizacji patriotycznej
Młodzież Wszechpolska istniejącej od 1922 roku. Organizacja ta, jako rzekomo
„antypaństwowa”, prześladowana była w okresie sanacji, a w latach okupacji
hitlerowskiej, sowieckiej i „ludowej” jej członkowie, podobnie jak inne ruchy
narodowe, zostali prawie doszczętnie wystrzelani. Zachowały się tylko resztki
na emigracji oraz w podziemiu. Obecnie Młodzież Wszechpolska aktywizuje swą
działalność, z nią szukają zbliżenia inne organizacje akademickie i
gimnazjalne. Ponieważ jest to ruch oparty na wartościach katolickich i
narodowych, cieszy się on poparciem Kościoła. Na zjeździe w Poznaniu licznie
reprezentowani byli członkowie Sejmu RP, naukowcy z Kraju, a także z Londynu,
Wilna, Paryża itd.
Zostały
wygłoszone m.in. referaty „Rola świeckich w jednym świętym, powszechnym
kościele” (prof. dr hab. Maciej Giertych); „Troska o Rodzinę – troską
o Naród” (ks. Karol Meissner); „Obowiązki Polaka w dobie obecnej” (prof.
dr hab. Stanisław Borkacki); „Cele polityki polskiej” (doc. Andrzej Horodecki);
„Polskość na Wschodzie” (dr Jan Ciechanowicz); „Sytuacja Polonii na świecie”
(dr Aleksandra Podhorodecka) i in.
Dla szarego
zjadacza chleba obałwanionego przez propagandę komunistycznego ciemnogrodu już
sama nazwa „wszechpolski” kojarzy się z sylwetką barczystego typka z
wypisanym na kwadratowym czole hasłem „Bij Żyda!” Na tym właśnie polega
przewrotność tzw. propagandy nienawiści, że ukazuje ona rzeczywistość
przewróconą z nóg na głowę, w krzywym, fałszywym zwierciadle. W ciągu
dwóch dni obrad w Poznaniu słowo „Żydzi” padło dokładnie dwa razy i zawsze
przy wspomnieniu o jednym z przedwojennych działaczy obozu narodowego, który
zginął w Oświęcimiu z ręki Niemców, jako jeden z polskich patriotów, ratujących
Żydów przed hitlerowskimi zbirami. Młodzież Wszechpolska broni i utwierdza
cztery najwyższe wartości: wiarę w Boga, miłość Ojczyzny, siłę Rodziny, honor
(godność) Polaka.
Jan Ciechanowicz
* * *
„Biały Orzeł”, 26 lipca 1992:
Z LITWY
Rewolucja
i demoralizacja
Jak wiadomo,
każdy proces rewolucyjnych, czyli głębokich i radykalnych, przemian społecznych
przebywa z reguły dwa podstawowe etapy psycho-moralne. Na początku dominuje
entuzjazm: ludzie z zapałem i gorącą wiarą w słuszność podejmowanych działań
dokonują wzniosłych i bohaterskich – jak się im wydaje – czynów, nie zważając
nieraz na osobiste dobro i ponoszone ofiary.
Z czasem, gdy się
okazuje, że mimo tylu wysiłków, rozdźwięk między ideałem a rzeczywistością
nie tylko nie zanikł, lecz wręcz się pogłębił, romantyczny zapał zaczyna
zanikać. Lwy są wypierane przez hieny, bohaterowie – przez kanalie. Miejsce
entuzjazmu zajmuje rozczarowanie, marazm, demoralizacja. Zaczyna dominować
„filozofia borsucza”, nakazująca każdemu, od nocnego stróża po ministra,
kierowanie się tylko i wyłącznie „instynktem chapania”, zgrzebywania pod własny
brzuch wszystkiego, co się da i rozkoszowania się świadomością tego, że się
jest lepszym od innych, bo się więcej niż oni uszczknęło od wspólnego pieroga.
Takie zaś wartości, jak ludzka godność czy przyzwoitość, w ogóle przestają
funkcjonować jako wartości pozytywne, uchodzą w oczach ogółu za przejaw
niedorozwoju umysłowego, ciemnoty i zacofania, a kto o nich odważy się
napomknąć, ujdzie w najlepszym razie za cwaniaka, próbującego przyoblekać
w piękne słówka swe niecne zamiary. Następuje przerażający upadek moralności
społecznej, dobro uchodzi za zło, zło – za dobro. Jest to fundamentalny skutek
niedawnych maksymalistycznych uniesień – kac postrewolucyjny.
Widać to dziś
dokładnie na przykładzie społeczności posowieckich w byłych republikach
związkowych.
ROSJA
Prasa rosyjska
donosi o sprawach, które graniczą z pomylonym fantazjowaniem, ale są przecież
„samym życiem”. Tak np. pisze się o tym, że na Zachodzie, przede wszystkim w
USA i Wielkiej Brytanii, są przez osoby prywatne wysprzedawane pochodzące ze
zbiorów muzealnych Moskwy i Sankt Petersburga arcydzieła rosyjskiego
medalierstwa, numizmatyki, małej rzeźby, malarstwa itd. Bezczelność mafii jest
tak wielka, że rozkrada się wśród białego dnia złoty fundusz kultury narodowej,
przerzuca go przez rosyjskie komory celne na Zachód i wysprzedaje, a cały zysk
z tego procederu osiada w kieszeni nie państwa, lecz trudnych bliżej do
określenia „osób prywatnych” czyli wczorajszych sowieckich urzędników, którzy
przywdzieli na rozkaz KGB maski „demokratów”.
Jak podaje
agencja ITAR-TASS, na cieszącym się światową sławą kosmodromie „Bajkonur” na
terenie Kazachstanu rozkrada się unikalny kompleks kosmiczny „Energia-Buran”.
Na rozkaz bonzów moskiewskich demontowane, wywożone w nieznanym kierunku,
a następnie sprzedawane na rynkach międzynarodowych są bezcenne urządzenia
nawigacyjne i inne o najwyższym standardzie światowym. Odbywa się to na oczach
personelu naukowego i obsługi technicznej kosmodromu, które mogą jedynie się
poskarżyć na łamach niektórych pism na styl pracy swego potężnego kierownictwa.
Tylko w czerwcu
1992 roku w siedzibie byłego KGB na Łubiance w Moskwie zwolniono z pracy 69
generałów i pułkowników, którzy – jak głosi odnośny rozkaz szefa Ministerstwa
Bezpieczeństwa Państwowego Rosji Wiktora Barannikowa – „nadużywali
pełnomocnictw służbowych” i władzy, nabywali dla siebie i swych bliskich za
darmo mieszkania, samochody, meble, itp. KGB było jednym z najbardziej złodziejskich
urzędów w ZSRR, same tylko „dochody”, składające się z rzeczy skonfiskowanych
pasażerom przekraczającym granice sowieckie liczyły miliardy rubli rocznie.
Większa część tych bogactw trafiała do kieszeni skorumpowanych generałów KGB,
stojących na straży swych „zdobyczy socjalizmu”, którzy wreszcie zainicjowali
„pierestrojkę” i „gospodarkę wolnorynkową” w ZSRR, by odmyć wreszcie swe skarby
i móc legalnie korzystać z nagrabionych w ciągu dziesięcioleci dóbr. Przy tym
zbrodnicza klika – gryząca się między sobą nadal za zamkniętymi drzwiami –
zachowuje i dziś dla siebie pełnię faktycznej władzy politycznej i
gospodarczej.
Jak podaje gazeta
„Izwiestija” (nr 122, 1992), tylko 4 (cztery!) procenty dzieci rosyjskich można
uważać za zdrowe. Pozostałe 96 procent mają mniej lub bardziej poważne wady
organiczne, wymagające starannej i trwałej kuracji, która w ogromnej większości
przypadków jest niemożliwa ze względu na brak lekarstw i na ich monstrualne
ceny, które ostatnio po raz kolejny się podwoiły. Tylko od banalnego dyfterytu
za pierwsze półrocze 1992 zmarło w Rosji ponad tysiąc dzieci.
Jednocześnie
zmasowana pomoc Zachodu nie trafia do właściwego adresata: 95 procent
zachodnich leków wpada w ręce postkomunistycznej mafii i jest następnie po
horrendalnych cenach realizowana na moskiewskich i petersburskich, a nawet
warszawskich bazarach.
Ukazująca się w
Moskwie gazeta rosyjskich nacjonalistów „Puls Tuszyna” (jedna z 36 o podobnym
autoramencie) zamieszcza artykuł o tym, że wszystkie biedy Rosji są – a jakże!
– skutkiem knowań Żydów. Nawet cerkiew prawosławna jest przez nich bez reszty
opanowana. Patriarcha Moskiewski i Wszechrosji Aleksy II – to przecież Żyd o
nazwisku Ruediger, a 80 proc. innych rosyjskich hierarchów prawosławnych wywodzi się z
plemienia izraelskiego, i wszyscy oni jeszcze niedawno współpracowali ściśle z
KGB, będąc w wielu przypadkach oficerami a nawet generałami służby
bezpieczeństwa ZSRR. Jeszcze gorsza pod tym względem sytuacja – zdaniem pisma –
wytworzyła się w prasie, radiu, telewizji, gdzie Żydzi, ukryci pod rosyjskimi
nazwiskami, usilnie pracują nad przedwczesnym pogrzebaniem Matuszki Rosji. Do
najłagodniejszych haseł wielodniowej demonstracji antyżydowskiej pod centrum
telewizyjnym „Ostankino” w Moskwie należały te w rodzaju: „Żydowskie
teleprostytutki! Zapłacicie krwią za wasze kłamstwa!”... „Nowe wróciło!...”
LITWA
Prasa na Litwie
przynosi ostatnio wiadomości o wstrząsającej demoralizacji urzędników
państwowych, resortu policji nie wyłączając. Przed miesiącem jeden
z ministrów kazał wypłacić swym podwładnym premie pieniężne od kilku do
kilkudziesięciu tysięcy marek niemieckich (mimo ogłoszenia niepodległości przed ponad dwoma laty,
Litwa nie ma własnych pieniędzy, a za środki płatnicze służą rosyjskie ruble,
niemieckie marki i amerykańskie dolary) rzekomo „za dobrą pracę”.
Pikanterii dodaje
temu wydarzeniu nie tylko fakt, że panowie biurokraci nagrodzili sami siebie
ogromnymi, jak na tutejsze warunki, fortunami, ale też, że stało się to
w jednym z najgorzej funkcjonujących ministerstw.
Tak, wymiana
herbów na fasadach gmachów publicznych z sowieckich na narodowo-litewskie
poszła łatwo. Trudniej jest ze zmianą postaw psychicznych. Szyldy zmieniono –
złodziejskie nawyki zostały.
Dziennik
„Vakarines Naujenos” (nr 97, 1992) donosi o aktach rozboju i bandytyzmu w
wykonaniu policjantów litewskich, rekrutujących się, jak wiadomo,
w niemałej mierze spośród osobników z kryminalną przeszłością. Bez dania
najmniejszego powodu w pogodny wieczór obok swego domu został ciężko zbity
przez policjanów I. Lisickasa i P. Lekisa i zmarł przed progiem mieszkania
wilnianin
Roscisław
Ragunowicz, Białorusin z pochodzenia.
Inny wilnianin,
Antoni Baranowski, został schwytany na ulicy przez pięcioosobowy patrol
policyjny, składający się wyłącznie z Litwinów, dwóch oficerów i trzech
szeregowych. Aresztowanego Polaka, jedyną winą którego było, być może to, że
się odezwał do „stróżów porządku” w języku ojczystym, odwieziono na posterunek
policji, gdzie po bestialskim skatowaniu pozbawiono go życia. Rodzina ofiary
nie została nawet poinformowana o szczegółach zajścia, nie mówiąc
o zadośćuczynieniu moralnym czy materialnym. Trzech spośród morderców
zwolniło się ze służby w policji, gdy wiadomość o ich wyczynie przedostała się
do prasy, dwóch nadal pełni swe „szczytne obowiązki”.
W Wilnie coraz
głośniej się mówi o maltretowaniu, jakiemu jest poddawany w trwającym już
ponad siedem miesięcy areszcie „tymczasowym” w Szawlach były przywódca
robotniczej organizacji słowiańskiej „Jedinstwo” Walery Iwanow. Zarzuca mu się
– ale nie może udowodnić, że działał jakoby na szkodę niepodległości Państwa
Litewskiego, chociaż sam Iwanow nieraz stwierdzał publicznie, iż uznaje
niezbywalne prawo Litwy do samodzielności, a sprzeciwia się jedynie
dyskryminacji Rosjan, Białorusinów i Polaków przez szowinistów z Sajudisu.
Z niektórych
publikacji w prasie litewskiej (m.in. w pismach „Respublika” i „Pozicija”)
domyśleć się można, iż przebywający w areszcie W. Iwanow uskarża się na to, że
jest poddawany biciu i znęcaniu się zarówno fizycznemu, jak też psychicznemu
przez personel więzienny. Czy to jest prawdą, okaże się, gdy skończy
„tymczasowy” areszt i odbędzie proces sądowy. O ile władze sajudisowskie do
tego dopuszczą. Z niedawnej bowiem rzeczywistości sowieckiej wiemy, że ludzie
niewygodni dla władz mają to do siebie, iż często nie wychodzą z więzień
żywymi. Mówi się o nich potem, że „popełnili samobójstwo”, nawet wówczas, gdy
przed uwięzieniem
zdążą pozostawić – jak to uczynił W. Iwanow – list do matki, w którym
podkreślają, że są zdrowi i nie zamierzają odbierać sobie życia...
A swoją koleją,
ci co to sprawują dziś władzę w niepodległej i „demokratycznej” Litwie, powinni
pamiętać, że wszystko, co czynią, czynią obecnie już na własny rachunek,
żadnego bezeceństwa nie da się w tej sytuacji zrzucić na przysłowiową „Moskwę”.
I czyż nie warto naprawdę być we własnym wolnym państwie nieco bardziej cywilizowanymi,
wspaniałomyślnymi i ludzkimi, a mniej barbarzyńskimi, okrutnymi i mściwymi niż
była w stosunku do swych oponentów tyrańska Moskwa?...
Na Litwie
wprowadzono z początkiem lipca kolejną drastyczną podwyżkę cen na artykuły
użytku powszechnego, stawiając ludność w sytuacji wręcz rozpaczliwej, mimo iż
np. już w końcu 1991 roku dochód narodowy na jednego mieszkańca w Japonii
był 63 razy wyższy niż w byłych republikach ZSRR. Różnica poziomu umysłowego i
cywilizacyjnego między krajami Zachodu a niedawnym ZSRR przejawia się m.in. w
reakcji na tzw. deficyt. Jeśli np. w USA zabraknie raptem jakiegoś wyrobu,
znajduje się natychmiast obrotny producent, który błyskawicznie zwiększa
produkcję (a tym samym i własne zyski), aż zadośćuczyni zapotrzebowaniu
społecznemu i – po drodze – ubije kapitał. Na rosyjskim Wschodzie, łącznie z
Litwą i Polską, reaguje się inaczej: drastycznymi podwyżkami cen i dalszym
ograniczeniem produkcji, by minimalizując wysiłek, zmaksymalizować zysk –
typowa mentalność stepowego barbarzyńcy, prowincjonalnego głupca, niezdolnego
do myślenia w kategoriach dobra publicznego...
Podobnie dzieje
się z przedsiębiorczością. W zasadzie busines jest takim samym powołaniem, jak
nauka, sztuka, kapłaństwo, polityka. Uważać, że businesman działa tylko po to, by
się wzbogacić, to jest to samo, co sądzić, że malarz tworzy obrazy,
a kompozytor dzieła muzyczne jedynie w celu napchania kiesy. Wszystkim im
przyświeca – o ile mamy do czynienia z prawdziwymi artystami, businesmenami
i ludźmi – swego rodzaju cel idealny: stworzyć dzieło. Myśleć inaczej – to
znaczy nie znać się na życiu i człowieku. Dziełem tym w przypadku
przedsiębiorcy może być np. „imperium” samochodowe, galanteryjne, perfumeryjne
czy jakiekolwiek inne (Mc Donalds etc!).
Nasi zaś
„businesmeni” – niezależnie, prywatni czy państwowi – na razie podobni są nie
do wielkich zachodnich mistrzów w swej branży, lecz do pospolitych
złodziejaszków, zawsze gotowych do „skoku”, do, najczęściej nieuczciwego,
chapnięcia i zatajenia się na przysłowiowym dnie z urwaną forsą. Zupełny brak
konceptualnego myślenia i perspektywicznego działania. Ta żałosna, politowania
godna „psychologia nędzy” jest zaprzeczeniem ducha autentycznej
przedsiębiorczości w wykonaniu, dajmy na to, niemieckim czy anglosaskim.
Prowadzi też nie do dobrobytu, lecz do wynędzniania mas, co aż nadto dobrze
widać dziś na przykładzie
społeczeństw kaleczonych przez długie lata przez idiotyczny sowiecki komunizm,
a teraz okradanych przez „wolnych złodziei”.
Nie przypadkiem
„businesmenami” są u nas najczęściej niedawne szuje z bolszewickiej
nomenklatury, od sekretarzy partyjnych zaczynając, a na oficerach KGB kończąc.
Przy tym nie ma żadnej różnicy między nimi pod względem narodowościowym, są to
„businesmeni radzieccy”, należący do wielkiego „narodu światowego” – głupców.
Dramat polega na
tym, że w trakcie „pierestrojki” obsiedli oni kluczowe stanowiska w
całokształcie życia społecznego oraz na tym, że ogólnie rzecz biorąc,
intelektualna pauperyzacja całej ludności stanowi jeden z najstraszliwszych
skutków systemu komunistycznego. Toteż kapitalizm, według wszelkiego
prawdopodobieństwa, będzie tu dokładnie taki, jaki był socjalizm: prymitywny,
niegodziwy i nędzny.
Wydaje się, że
Litwa przechodzi do drugiej rundy rozgrywek, dotyczących powiązań z KGB
wysokiej rangi przedstawicieli obecnego establishmentu litewskiego. Po
definitywnym zdemaskowaniu – dzięki wścibstwu prasy niezależnej – jako stałych
współpracowników bezpieki moskiewskiej Kazimiery Prunskiene (pierwszej pani
premier niepodległej Litwy w 1990 roku, pseudonim „Szatrija”), Juozasa
Czepaitisa (pierwszego sekretarza generalnego Sajudisu, pseudonim „Juozas”),
profesora filozofii Jozasa Minkeviciusa, jednego z założycieli Sajudisu, ongiś
pułkownika bezpieki sowieckiej, przyszła kolej na innych.
Prasa (m.in. dziennik
„Tiesa”) donosi, że agentami KGB byli liczni członkowie obecnego parlamentu
litewskiego, jak np. W. Bieriozow, były wysokiej rangi dygnitarz KC KPL, E.
Bickauskas, kierownik Stałego Przedstawicielstwa Republiki Litewskiej w Moskwie w
ostatnich trzech latach, A. Sakalas, znany z superpatriotycznych przemówień na
posiedzeniach Rady Najwyższej RL V. Landsbergis i inni.
Gazeta „Lietuvos
Aidas” donosiła 30 czerwca 1992 roku, że ostatnio z Moskwy powróciło do Wilna
aż 31 tys. 241 tek z materiałami wileńskiej centrali KGB (która była
odpowiedzialna także za Polskę i nie bez udziału której prawdopodobnie został
zgładzony ks. Jerzy Popiełuszko). Tak więc na jaw wyjdzie prawda jeszcze chyba
nie o jednym „Bolku i Lolku”.
Ciekawe, że
wszystkich litewskich kapusiów KGB, przy wielu dzielących ich różnicach,
cechował niezmienny zawzięty antypolonizm. To właśnie oni, jako pierwsi
okrzyknęli patriotycznie usposobionych Polaków Wileńszczyzny za
„skomunizowanych”, za „czerwonych” i „agentów Moskwy”. Przy czym trybuną dla
nich, jak też dla popierających ich (na rozkaz z Moskwy lub przez własną
głupotę) prowokatorskich pismaków z Polski w rodzaju niejakiego Ryszarda
Kijaka, była przede wszystkim warszawska „Gazeta Wyborcza”, krakowski „Tygodnik
Powszechny”, wileńska „Znad Wilii” czy nowojorski „Nowy Dziennik”. Ręce prowokatorów
moskiewskich sięgnęły też niektórych w zasadzie przyzwoitych pism polskich w
Kraju i na Zachodzie.
Fakty te dają do
myślenia, zarówno jeśli chodzi o cele polityki moskiewskiej, jak i o
środki, których się ona ima, do ich realizacji dążąc.
Dr Jan
Ciechanowicz
Wilno
* * *
„Horyzonty”, Stevens Point, nr 19/92:
„Na łamach
prasy rosyjskiej
Pokłosie
„internacjonalizmu”
Nabiera siły
ideologiczny konflikt rosyjsko-żydowski na terenie Federacji Rosyjskiej.
25 lipca 1918
roku Rada Komisarzy Ludowych Rosji Sowieckiej podjęła uchwałę o walce z
antysemityzmem, w której zobowiązywała organa władzy wykonawczej „do podjęcia
zdecydowanych kroków w celu zduszenia w zarodku ruchu antysemickiego”.
Podejrzanych o antysemityzm zalecano „stawiać poza prawem”, tj. natychmiast
likwidować fizycznie. Tak też przez długi czas było. Obecnie, gdy cały system
władzy w Rosji znajduje się w stanie nieomal kompletnego rozkładu, dochodzą do
głosu tendencje przedtem skutecznie neutralizowane.
W niektórych
środkach masowego przekazu zarzuca się Żydom zarówno zdominowanie prasy, radia,
telewizji, handlu i systemu władzy obecnie, jak też urządzenie w Rosji w 1917
roku rewolucji socjalistycznej, eksperymentów kolektywizacji, budownictwa komunizmu,
a również i pierestrojki. Posądza się ich również o mordowanie dziś rosyjskich
„naukowców-patriotów” oraz rosyjskich działaczy narodowych takich jak: Isakow,
Ostaszwili i in. Miesięcznik „Nasz Sowriemiennik” (Nr 11,1991) doszedł nawet do
wniosku, że termin Czeka to wcale nie skrót rosyjski nazwy „Czerezwyczajnaja
Komissija”, lecz hebrajski wyraz oznaczający „szlachtowanie zwierząt”... Za
wszystkie zbrodnie bolszewizmu prasa rusofilska skłonna jest obarczać tylko i
wyłącznie tzw. „światowe żydostwo”, przeprowadzające jakoby eksperymenty na
żywych ludziach i całych narodach. Według ukazującej się w Moskwie gazety
„Borba” (Nr 4. 1992) hitlerowcy zadali ZSRR straty na poziomie 2,6 mld rubli,
„syjonokratyczna” administracja Breżniewa – 7 mld rubli, a „bilderbergowskie”
kierownictwo Gorbaczowa – 20 mld rubli.
Pisma rosyjskich
nacjonalistów uwypuklają żydowskie pochodzenie Jelcyna, Jakowlewów, Burbulisa,
Popowa, Szewardnadze, Trawkina, Starowojtowej, Gajdara, Jawlińskiego, Arbatowa,
Bunicza, Abałkina, Koroticza, Adamowicza, Jewtuszenki, Zasławskich, Kozyrewa,
częściwo nawet Gorbaczowa – krótko mówiąc, prawie całej ekipy
„demokratów” rosyjskich, którzy kierują procesem reform w byłym ZSRR, jak też
antyrosyjskich liderów na krańcach imperium – Landsbergisa z Litwy, Gorbunowa z
Łotwy itp.
W Moskwie
odbywają się raz po raz pikiety i manifestacje pod hasłami: „Precz
z syjonofaszyzmem!”, „Nie – żydowskiej okupacji!”, „Jelcynie, twoje
miejsce w Knessecie, nie w Radzie Najwyższej”, „Żydzi, hajda z Rosji!”
itp., a manifestanci niosą plakaty z wizerunkiem gwiazdy Syjonu ze swastyką
oraz bolszewicką czerwoną gwiazdą w środku... Tygodnik „Literaturnaja Rossija”
obwinia nawet tzw. „syjonistów” o kilkakrotne rozkopanie mogił i profanację
zwłok zarówno skrytobójczo powieszonego w swym służbowym gabinecie na Kremlu
marszałka Achromiejewa, jak i, również znanego z rosyjskiego patriotyzmu,
słynnego piosenkarza Igora Talkowa, zastrzelonego w czasie własnego koncertu.
„Russkij
Wiestnik” (Nr 3-4, 1992) publikuje artykuł niejakiego K. Gromowa pt. „Terror
chanukalny”, w którym czytamy: „W ciągu całej pierestrojki zmonopolizowane
przez neobolszewików środki masowego przekazu, uzależnione w zasadzie tylko od
interesów Małego Narodu, nadzwyczaj aktywnie wbijały do umysłów ludzkich absolutnie
zniekształcony obraz świata zewnętrznego i wewnętrznego. Na skutek tego zdanie
całego narodu, wyrażone przezeń na wyborach, nie odbija prawdziwych jego
interesów, ponieważ ukształtowane zostało na podstawie fałszywej informacji.
Dlatego naród milczy, gdy kierownik Rady Najwyższej proponuje przystąpić do
podziału funduszów głównej biblioteki kraju, byle tylko zadośćuczynić
szczególnym celom żydowskiego kapitału. Naród milczy, gdy egoistyczni,
antyhumanistyczni, fanatyczni
chasydzi dwukrotnie w ciągu krótkiego odcinka czasu pokrywają swymi
ekstrementami gabinety i hole Muzeum Rumiancewów.
Dwukrotnie
dokonanemu spoliczkowaniu naszego narodu nie sposób znaleźć analogii w dziejach
innych państw. Ani Ameryka, ani Izrael nie dopuściłyby nawet do najmniejszej próby
profanacji moralności publicznej i szargania świętości narodowo-historycznych,
niezależnie od tego, kim byłby ewentualny sprawca. Za taką, szczególnie
perwersyjną, obrazę etyki społecznej Rosjanin otrzymałby do trzech lat
więzienia. Lecz to, czego nie wolno Rosjanom, wolno chasydom.
Bezkarność
odbywania obrzędów religijnych, obrażających godność narodową i tradycje
religijne Rosjan, nie pozostała niezauważona przez Żydów – chasydów
i przez piątą kolumnę w Rosji. I oto, proszę – zbiegowisko nacjonalistyczne
przed tzw. „białym domem” (siedzibą rządu Rosji w Moskwie) oraz świąteczna
uroczystość w sercu Rosji – na Kremlu, poświęcona żydowskiemu świętu narodowemu
„chanuka”. W okresie pomonarchicznym Rosjanom zabroniono urządzać własne święta
narodowe nie tylko w Pałacu Zjazdów Kremla, ale nawet w jakimś podrzędnym
klubie. Dotychczas jest to kwalifikowane nie inaczej, jak tylko „rosyjski faszyzm”. Nie
sposób sobie wyobrazić, żeby rosyjskie organizacje patriotyczne otrzymały
zezwolenie na wykorzystanie sali izraelskiego knessetu dla koncertu
świątecznego tylko dla Rosjan, z rosyjską narodową obrzędowością i w celu
przedyskutowania zagadnień rosyjskiej świadomości narodowej.
Nadzwyczaj
poglądowo zademonstrowała swój szczególny stosunek do chasydów telewizja. „Wyczyny”
fanatyków-Żydów w Bibliotece Rumiancewów i milczące poparcie naszej
milicji dla ich chuligaństwa pokazała telewizja całego świata, lecz okazały się
niedostępne telewidzom Rosji i republik. Natomiast areszty rosyjskich
patriotów, pikietujących i skandujących zupełnie słuszne hasła w obronie
niepodległości Rosjan, przedstawiono na ekranach bardzo wyraziście, lecz bez
dźwięku. Zarówno dźwięk, jak i obraz okazało się możliwe przedstawić tylko ze
zbiegowiska żydowskiego. Takie oto mamy u nas swoiste równouprawnienie narodów.
Z pamięci
czwartego pokolenia Rosjan, obojętnie przyglądających się z chodników
demonstracjom patriotów, dawno starte zostały ostatnie fakty o własnej
historii. Ani nawet się domyślają, że na podstawie leninowskiej ustawy
o antysemityzmie, która zezwoliła w Rosji reprezentantom jednego narodu
wyniszczać inny naród, okupujący nasz kraj Blankowie, Bronsztejnowie i im
podobni likwidowali bez sądu i śledztwa miliony Rosjan, nie chcących być
niewolnikami. Dziś neobolszewicy ponownie prą do nieograniczonej władzy, mając
na celu pełne zniszczenie dążeń wolnościowych... Przywódcy kraju zaś zajęci są
znoszeniem ostatnich barier na drodze ku podbojowi wyniszczonego państwa przez
obcy kapitał...” Tyle K. Gromow w piśmie „Russkij Wiestnik”.
W związku z
przeprowadzeniem na Kremlu judajskiego święta Chanuki to samo pismo w innym
numerze zamieściło liczne listy od czytelników, w których znalazły się m.in.
następujące sformułowania: „Przeprowadzenie żydowskiego święta religijnego
Chanuki w murach Moskiewskiego Kremla jest profanacją rosyjskiego
prawosławia... Po co to zostało zrobione można się tylko domyślać. Dążenie ku
temu aby jeszcze raz poniżyć Rosjan, aby w przypadku pogromów mieć powód do
rozpoczęcia masowego wyniszczania rdzennej ludności... Trzeba pokropić Kreml
święconą wodą, jako dom, w którym przebywała nieczysta siła”... W drugim liście
za sześciu podpisami czytamy: „Protestujemy. Dołączamy swój głos do tych,
którzy protestują przeciwko urządzeniu judajskiego święta na terenie Kremla i
kwalifikujemy to jako prowokację, jako jeszcze jeden akt nienawiści w stosunku
do Rosjan, do ich świętości. Jeśli nadal będziemy milcząco znosić całe to nad
nami znęcanie się, to nasz kres jest bliski”...
Jako receptę na
kryzysową sytuację proponuje się konsolidację narodu rosyjskiego wokół idei
narodowo-państwowej i rosyjskiej cerkwi prawosławnej. Gazeta „Russkij
Wiestnik” (Nr 5, 1992) pisze: „Rosjanie winni są tego, że dopuścili do
sprawowania władz osobników narodowości nierosyjskiej. Na rdzennie rosyjskich
terenach z reguły na stanowiska kierownicze obiera się nie-Rosjan. Najczęściej
są to Żydzi... Wszystko co dobre pogubiliśmy, gdy do władzy dorwała się KPZR,
której hersztami byli przeważnie Żydzi... Rosjanie powinni się zjednoczyć i
zorganizować sami kierownictwo społeczeństwem”...
Przestraszone
nasilającym się nurtem antyżydowskim w społeczności rosyjskiej posowieckie
środki masowego przekazu nadają ostatnio ogromnego rozgłosu kaczce
dziennikarskiej Carla Bernsteina, puszczonej na łamach pisma „Time”, o rzekomym
„antyrosyjskim” sprzysiężeniu Papieża Jana Pawła II i prezydenta Ronalda
Reagana. Nie wykluczone, że ta „chytra” sprawa zaaranżowana została właśnie na
użytek Żydów w Rosji. W każdym bądź razie posowieckie media wyraźnie próbują
wykorzystać tę kaczkę w celu skanalizowania negatywnych nastrojów rosyjskiego
społeczeństwa z kierunku antyżydowskiego w – antypolski i antyamerykański. Nie
bardzo to jednak wychodzi, gdyż codzienne życiowe doświadczenia i obserwacje
Rosjan mówią o czymś innym...
Wszystko wskazuje
na to, że w najbliższej przyszłości może dojść w Rosji do groźnych wydarzeń,
mogących mieć nieprzewidywalne wręcz skutki dla całej ludzkości.
Jan Ciechanowicz
* * *
„Kurier Wileński”, 6 sierpnia 1992
(przedruk z pisma „Lietuvos Aidas”):
Gazeta
państwowa – przeciwko państwu
31 grudnia 1991 r.
„Kurier Wileński” zamieścił artykuł redaktora Z. Balcewicza „Rok zmarnowanych szans”. Redaktor
krytycznie ocenia rady rejonów solecznickiego i wileńskiego, które zostały
wciągnięte do machinacji politycznych KPZR. Rada Koordynacyjna na zjeździe w
Mościszkach uchwaliła prowokacyjny statut Wileńskiego Polskiego Kraju
Narodowo-Terytorialnego. Redaktor wspomniał również działaczy KPZR i
popierające ich gazety. Ale zapomniał, że jednym z aktywnych pomocników w
realizowaniu zamierzeń KPZR – KGB była też redagowana przez niego gazeta
„Kurier Wileński”. Przypomina to Prokuratura Generalna w swym piśmie do Rady
Najwyższej i rządu.
„Kurier Wileński”
jest gazetą państwową. Jego przynależność do Rady Najwyższej i Rady Ministrów ustalono
jeszcze w 1990 roku przed wyborami do parlamentu. Z. Balcewicz został mianowany
redaktorem uchwałą biura KC KPL w 1981 r. Gazeta wtedy nazywała się
„Czerwony Sztandar”. Po proklamowaniu niepodległości Litwy zmieniła się tylko
nazwa gazety. Założyciele nigdy nie omawiali ani kolegium redakcyjnego ani
koncepcji pisma. Wszystko pozostawało w rękach redaktora. W 1991 r. założyciele
przyznali pismu dotację w wysokości 852 tys. rubli bez żadnych zarzutów, że
gazeta dopomaga siłom antypaństwowym, dążącym do destabilizacji w Litwie
Południowo-Wschodniej (Antanawiczius w sprawie dotacji smagał tylko „Lietuvos
aidas”).
Czytającą po
polsku część społeczeństwa Litwy w ciągu dwóch lat niepodległości najspokojniej
karmiono komunistycznymi zamiarami oderwania Ziemi Wileńskie] od Litwy i
wrogością wobec państwa.
17 października
1990 r. Z. Balcewicz opublikował swój artykuł „Czego chcą Polacy?”. Właśnie
rozpoczyna on kampanię głoszącą, ultymatywnie: Litwa trafi do Europy tylko w
tym przypadku, jeżeli spełni postulaty wysuwane w imieniu Polaków. Polskie
organizacje antykomunistyczne nie powstały, więc też w imieniu Polaków
przemawiały struktury KPZR, usadowione w samorządach rejonów wileńskiego
i solecznickieigo. „Kurier Wileński” maksymalnie popierał ideę plenów
KPZR: Polacy na Litwie będą mogli rozwijać się wyłącznie posiadając autonomię
terytorialną.
Gazeta unika
analizowania działalności komunistów. Wręcz odwrotnie, za przyczynę zacofania
gospodarczego tych dwóch rejonów Litwy podaje się nie politykę partii komunistycznej
w ciągu 50 lat, a ciągle wytyka się palcem – to winni Litwini.
W sposób
zniekształcony podaje się historię regionu, najczęściej opierając się na P.
Łossowskiego, twierdzi się, że akcja Żeligowskiego nie była okupacją i aneksją,
a wyrazem nadziei polskich mieszkańców Wilna. Czytelnikom wyjaśnia się, że Wileńszczyzna nie jest ziemią etniczną Litwy (P.
Łossowski „O charakterze przynależności
Wilna do Polski w latach 1919-1939”
– 8 marca 1991 r.; „Polak, Litwin – dwa...” – 28 marca 1991 r. i in.).
Gazeta państwowa
metodologicznie przygotowywała czytelników do proklamowania zainicjowanej przez
KPZR – KGB autonomii. Artykuł J. Garniewicza „Dlaczego Litwinom potrzebny jest
polski uniwersytet w Wilnie” (23 marca 1991 r.) kończy się pogróżką:
społeczeństwo Litwy może doczekać się takiego czasu, że drzwi Katedry
Wileńskiej otworzą przed Polakami Burokewiczius lub sierżant OMON-u. (W
rzeczywistości J. Garniewicz w postscriptum pisze: „Próbując zrozumieć motywy
postępowania i poglądy Jego Eminencji arcybiskupa Steponawicziusa, chciałbym Go
z całym szacunkiem zapytać: jak Jego Eminencja sądzi w głębi swej
chrześcijańskiej duszy – czy dla sprawy niepodległości Litwy naprawdę lepiej
będzie, jeśli drzwi Katedry otworzy dla miejscowych polskich braci w
Chrystusie, Burokewiczius, lub jakiś sierżant OMON-u? Czy Bóg i Litwa będą się
z tego cieszyć?”).
Pisząc o
gospodarce, największą uwagę poświęca się stowarzyszeniu kołchozów
„Wileńszczyzna”, które stara się orientować na rynek polski i pod względem
ekonomicznym oddzielić od Litwy rejony wileński i solecznicki. (D. Danowska
„Państewko w państwie”?) („Państewko w państwie? Raczej próba wyjścia
z impasu!” – uw. K. W.” – 7 grudnia 1990 r.). Przemilcza się ustawę o
obywatelstwie i tryb wstępnej prywatyzacji majątku państwowego.
Wiele uwagi
poświęca się nie zarejestrowanemu klubowi Armii Krajowej, nostalgicznie
przypomina się historyczną działalność Armii Krajowej (na ten temat są dwie
rubryki: „Klub Armii Krajowej zaprasza” i „Kronika pamięci”). Organizacje
litewskie, które działały w latach wojny, traktuje się jako kolaboracyjne.
Zachęca się do slawizacji bałtyckich nazw miejscowości, zarzuca się państwu z
powodu trudności tworzenia polskiej szkoły narodowej.
Za
adminsitracyjno-terytorialnym tworem Wileńszczyzny o własnym statusie na łamach
„Kuriera Wileńskiego” wypowiedzieli się zarówno zwolennik „środkowej drogi”
redaktor Z. Balcewicz („Nie szkodzić sobie nawzajem”, 29 grudnia 1990 r., „Jaka
ma być Wileńszczyzna”, 29 marca 1991 r.) i skrajni autonomiści. Deputowany do
RN S. Pieszko, były zastępca przewodniczącego Rady Koordynacyjnej
tworzonego przez komunistów Wileńskiego Polskiego Kraju
Administracyjno-Terytorialnego udziela wywiadu w przededniu zjazdu („Są to
nasze propozycje”, 21 maja 1991 r. w rubryce „Rozmowa o projekcie statutu Ziemi
Wileńskiej „– uw. „K.W.”).
O tym, jakimi sposobami realizować autonomię
terytorialną wypowiedzieli się również były deputowany do RN ZSRR A. Brodawski
i deputowani do RN Litwy L. Jankielewicz, E. Tomaszewicz, R.
Maciejkianiec.
Już od jesieni 1990 r. „Kurier Wileński” stale
publikuje informacje o posiedzeniach, przemówieniach i uchwałach Rady
Koordynacyjnej autonomistów. Zrelacjonowany obok zjazd lojalnych obywateli
Litwy Wschodniej, który odbył się 24 listopada 1990 r., traktuje się jako antypolski.
Gdy RN rozwiązała rady rejonów wileńskiego i
solecznickiego, „Kurier Wileński” zaczął publikować najzacieklejsze
oświadczenia i opinie o „rozprawieniu się z Polakami”, „łamaniu praw
człowieka”. Zmyślano, że Polaków zwalnia się z pracy z przyczyny narodowości,
nie pozwala się im korzystać z ustaw o prywatyzacji. I znów ani słowa o
przestępczej działalności samorządów: realizowaniu dążeń KPZR – KGB do
oderwania tego regionu od Litwy.
Ideę odrębności regionu redakcja lansuje pisząc
nawet o prenumeracie: cieszy się z wypowiedzi czytelników z Wilna,
Wileńszczyzny, Litwy, Łotwy...
Deputowany do RN
Cz. Okińczyc powiadomił Prokuraturę Generalną, że zast. redaktora „Kuriera
Wileńskiego” Krystyna Adamowicz 19 sierpnia 1991 r. wzywała do popierania
organizatorów puczu. Gdy oskarżenia się nie potwierdziły, zaniechano ścigania
karnego K. Adamowicz.
Jednakże prokurator generalny A. Paulauskas 20
stycznia 1992 r. zwrócił się do parlamentu i rządu, przypominając, że redaktor
i kolegium redakcyjne „Kuriera Wileńskiego” świadomie nie przestrzegają wymagań
artykułów 3 i 6 ustawy Republiki Litewskiej o prasie i innych środkach masowego
przekazu.
Co dziwne, że założyciele nie wyrażają żadnych
pretensji do swojej gazety nawet po otrzymaniu wniosków prokuratury. Jak
powiedział doradca rządu do spraw oświaty, sztuki i kultury J. Jucys, nie
wiedzą oni, jakie środki podejmować.
Słysząc, jak polscy rolnicy przeklinają byłe
komunistyczne samorządy rejonowe mamy nadzieję, że społeczeństwo polskie na
Litwie samo zażąda innej gazety.
Lina Peczeliuniene”
(„Lietuvos aidas” z 24 lipca)”
W ten sposób
publicyści litewscy policzkują nawet swych polskich lokajów. Litwini, choć
korzystają z usług i serwilizmu nikczemnych polaczków, podobnie jak Żydzi i
Niemcy brzydzą się nimi i wzdragają się nawet podać im rękę do pocałowania, nie
mówiąc o sedesie.
* * *
Do
Cz. Okińczyca
deputowanego
do Rady Najwyższej
Republiki
Litewskiej
Do
A. Stomy,
redaktora
naczelnego gazety
„Lietuvos
aidas”
Do
Z. Balcewicza,
redaktora
naczelnego gazety
„Kurier
Wileński”
W artykule „Gazeta państwowa – przeciwko państwu”,
opublikowanym w dzienniku „Lietuvos aidas” z 24 lipca 1992 r. został
zamieszczony tekst o następującej treści: „Deputowany do RN Cz. Okińczyc
powiadomił Prokuraturę Generalną, że zast. redaktora „Kuriera Wileńskiego” K.
Adamowicz 19 sierpnia 1991 r. wzywała do popierania puczu. Gdy oskarżenia się
nie potwierdziły, zaniechano karnego ścigania K. Adamowicz”.
W sprawie karnej nr 09-2-054-91 dotyczącej
publicznych wezwań do naruszenia suwerenności Republiki Litewskiej nie
zanotowano i nie otrzymano powiadomienia deputowanego do Rady Najwyższej Cz.
Okińczyca dla Prokuratury Generalnej w sprawie zast. redaktora gazety
„Kurier Wileński” K. Adamowicz z 19 sierpnia 1991 r.
Naczelny prokurator Departamentu Badania Przestępstw
przy Prokuraturze Generalnej Republiki Litewskiej
J. Gaudutis
4 sierpnia 1992 r.”
P.S. Cz. Okińczyc
wycofał swój donos, gdy K. Adamowicz zagroziła zdemaskowaniem jego wieloletniej
współpracy z KGB ZSRR.
* * *
„Biały
Orzeł”, 9 sierpnia 1992:
Z LITWY
Mówi „Ojciec polskiej autonomii”
Pan Stanisław Pieszko (na zdjęciu) jest posłem do
Rady Najwyższej Republiki Litewskiej, jednym z najbardziej czynnych członków
Frakcji Polskiej. Ma 50 lat, pochodzi z podwileńskiej miejscowości Notalino. W
skrócie jego kariera wygląda prosto: ukończył Technikum Politechniczne w
Wilnie, następnie Instytut Mechanizacji i Elektryfikacji Rolnictwa w Mińsku na
Białorusi; przeszedł na Wileńszczyźnie drogę, jak to się mówi, od prostego
robotnika, poprzez majstra do inżyniera naczelnego i dyrektora
Przedsiębiorstwa Obsługi Technicznej rejonu solecznickiego. Żonaty, ma dwóch
synów.
– Od marca 1990 roku jest Pan członkiem parlamentu
litewskiego z ramienia polskich wyborców rejonu wileńskiego. Na pierwszym,
uchodzącym dziś za historyczne, posiedzeniu ówczesnej Rady Najwyższej
Litewskiej SRR, w dniu 11 marca 1990 r., został uchwalony akt o restytucji
„niepodległego i demokratycznego” Państwa Litewskiego. Był Pan jednym z
niewielu, którzy w tej kwestii nie głosowali ani „za”, ani „przeciw”,
powstrzymując się od głosowania. Czy gdyby dziś przyszło Panu stanąć przed
podobnym dylematem, zachowałby się Pan inaczej?
– Nie, postąpiłbym dokładnie tak, jak wówczas. W
marcu 1990 było jasne, że Litwa niepodległość niewątpliwie odzyska i będzie państwem
suwerennym, bo taka była polityka Kremla. Natomiast było dla mnie również
jasne, że nie będzie to państwo ani demokratyczne, ani życzliwe w stosunku do
Polaków. Stąd kilku posłów polskich wstrzymało się po prostu od wypowiedzenia
się w tej kwestii, co się spotkało z aprobatą większości wyborców, których dwie
inne części, zdecydowanie mniejszościowe, domagały się albo głosowania „za”,
albo „przeciw”.
– Ostatnio jest Pan systematycznie w sposób bardzo
nieelegancki atakowany i oczerniany
zarówno w parlamencie litewskim, jak na forum publicznym przez środki masowego
przekazu. Wzywano też Pana nie jeden raz na kilkugodzinne przesłuchania do
Prokuratury Republiki Litewskiej. Czy można to kojarzyć z faktem, że był Pan w
1988 roku autorem idei „autonomii polskiej” na Litwie, które to hasło zrobiło
nie lada karierę i ma dziś wielu rzeczników, chociaż wówczas wydawało się
szalenie odważne?
– Moja wcześniejsza i obecna działalność w obronie
praw obywatelskich ludności polskiej jest niewątpliwie głównym powodem szykan,
jakim jestem poddawany w Litwie mimo mego immunitetu poselskiego. Tutejsi
polakożercy mają zbyt niski poziom kultury ogólnej i politycznej, by zrozumieć,
lub chociażby wyczuć, niestosowność takiego ich postępowania. Z Polaków chce
się tu zrobić wywłaszczoną, nędzną klasę parobków, tak jak to było w Litwie
Sowieckiej. Stąd niezwracanie ziemi na
Wileńszczyźnie prawowitym polskim właścicielom, rozpędzenie Bogu ducha winnych
samorządów lokalnych, wzdraganie się przed rozpisaniem w tym regionie wolnych
wyborów, rozmaite szykany względem rdzennych mieszkańców. Litewscy szowiniści
chcą dokonać to przed przeprowadzeniem radykalnych zmian strukturalnych, by tym
samym uniemożliwić Polakom jakąkolwiek formę samoobrony. V. Landsbergis i jego
ekipa zezwolą na przeprowadzenie wyborów dopiero po nowym administracyjnym
podziale terenu Litwy, który pomyślany jest tak – jak to oświadcza w oficjalnym
piśmie wicepremier i prezes tzw. Komisji Regionalnej Romualdas Ozolas – by
w żadnym powiecie Polacy nie stanowili większości... Te posunięcia ja widzę
wszelako w szerszym kontekście natarcia rządu sajudisowskiego na zdobycze
demokracji, wzięcia kursu na totalną dyktaturę według najgorszych wzorców
niedawnego reżimu komunistycznego.
– Wśród ludności polskiej wywołuje oburzenie fakt,
iż władze obecne podjęły ostatnio i przystąpiły do natychmiastowej realizacji
uchwały o nadawaniu w pierwszej kolejności gruntów w okolicach podwileńskich
tak zwanym „osobom represjonowanym”, tj. przyjezdnym Litwinom, w ogromnej
większości składającym się z członków hitlerowskich oddziałów ochotniczych,
splamionych wymordowaniem 94 proc. Żydów litewskich, współdziałaniem w
holocauście na terenie Białorusi i Polski, jak też tysiącami krwawych zbrodni
na Polakach, Białorusinach i Rosjanach. To jest coś wołającego o pomstę do
nieba: jak w czasach okupacji hitlerowskiej, odbiera się ojcowską ziemię
Polakom i przekazuje się ją w ręce litewskich przesiedleńców
i kolonizatorów...
– Smutne, że to, jak i wiele innych przejawów
drastycznego łamania praw człowieka na Litwie, odbywa się przy żenującym
milczeniu, a może nawet cichym wsparciu, gremiów międzynarodowych, buńczucznie
samoreklamujących się jako mające rzekomo celem swej działalności obronę praw
człowieka na świecie...
– Tak, sytuacja sprawia wrażenie, że te
organizacje, wzorcem neobolszewii litewskiej, w ogóle nie uważają Polaków
Kresowych za ludzi...
W jednym z ostatnich numerów rządowego pisma
„Lietuvos Aidas” Nr 137, 1992, ukazał się artykuł niejakiego Povilasa
Varanauskasa pt. „Organizacja litewskich Polaków a KGB”, jeden z kilku na ten
temat w prasie Litwy. Rzuca się w oczy perfidna tendencyjność tych elaboratów i
zupełny brak w nich konkretów, a przecież wiadomo, że i środowisko polskie na
Litwie było penetrowane przez KGB, które miało w nim swych kapusiów,
wykorzystywanych do rozbijania i demoralizowania tego środowiska, jak też do
inwigilacji społeczności litewskiej, co Litwini – i słusznie – nieraz Polakom zarzucali, chociaż ich rodacy
niewspółmiernie częściej oddawali się na usługi sowieckiej bezpieki. Dlaczego
dziś ani prasa, ani prokuratura, ani politycy litewscy nie wymieniają
publicznie nazwisk polskich agentów KGB z Wilna, przecież z pewnością ich
znają?
– Chyba dla tej prostej przyczyn, że litewska
bezpieka i prasa tak naprawdę zwalczają nie byłych agentów KGB, lecz polskich
aktywistów i patriotów. Natomiast polscy agenci byłej sowieckiej bezpieki
zostali „żywcem” przejęci przez bezpiekę litewską, czyli Saugumę, i służą jej
dokładnie tak samo i do tychże celów, jak do niedawna służyli sowietom.
Przecież około dwóch trzecich obecnych oficerów UB Litwy stanowią wczorajsi
funkcjonariusze KGB, do niedawna poniewierający ludzi za „antysowietyzm”,
którzy nadal „prowadzą” swych dawnych, w tym polskich, „pupilków”, a że czynią
to skutecznie, świadczyć może fakt, że osobnicy znani wśród Polonii litewskiej
od lat jako „osoby zaufane” sowiecko-litewskiej bezpieki, zasiadają obecnie w
kierownictwie tutejszych polskich placówek, a nawet trafiają niekiedy na
Zachód, w tym do USA, jako rzekomi „oficjalni” wysłannicy społeczności. Poznać
tych „lwów” po ich pazurach: sugerują, że Polacy „muszą siedzieć cicho”, nie
powinni „domagać się zbyt wiele” itp., czyli działają zgodnie z planami KGB,
zgodnie z którymi nie przewidziano i się nie przewiduje w procesie tzw. „pierestrojki”
żadnej poprawy losu milionów Polaków na terenach okupowanych przez ZSRR w 1939
r. Doprawdy, jest to widowisko zabawne, kiedy to np. taki generał KGB i I
sekretarz KC Komunistycznej Partii Gruzji, jak E. Szewardnadze, jest przez
prasę światową postrzegany jako „demokrata” i „antykomunista”, natomiast
gnębieni przez ponad półwiecze Polacy byłego ZSRR – jako „czerwoni” i
„skomunizowani”. Nie mniej zabawne jest
kompletne milczenie tejże prasy o „bohaterach” teczek agenturalnych ujawnionych
w Polsce. Odnosi się wrażenie, że dziennikarze poczuwają się do swego rodzaju
solidarności z szefami i agentami KGB, urzędującymi w Polsce i Litwie, a
nienawidzą ich ofiary. Wydaje mi się, że nie wypada oczekiwać prawdy
o polskich kapusiach w Wilnie od obecnych władz Litwy, dawno przecież one
wszystko wiedzą, jak już stwierdziłem, według wszelkiego prawdopodobieństwa,
korzystają z ich usług. Gdyby zaś ktoś z bardziej patriotycznych działaczy
polskich był w to zamieszany, dawno by go już zniszczono moralnie, politycznie,
a może i fizycznie, bo pretekst do rozprawy byłby doskonały. Nie można
zresztą w tej sferze wykluczyć ewentualnych prowokacji i manipulacji. Proszę
sobie przypomnieć, jeszcze w latach
1988-89, czyli w apogeum „pierestrojki”, sowieckie KGB czerniło nas nie jako
polskich aktywistów, lecz jako rzekomych „komuchów”...
– Znam to z doświadczeń osobistych, które opisałem
zresztą jeszcze w pierwszym numerze pisma wydawanego od 1989 roku w
Warszawie przez Towarzystwo Przyjaciół Litwy „Lithuania”...
– Tak, czytałem ten tekst, wszyscy zresztą byliśmy
świadkami tego, jak KGB rękami Sajudisu zwolniło Pana z pracy i rozpętało
szaloną nagonkę w prasie przeciwko „polskiemu faszyście” Ciechanowiczowi...
– Obecnie taki sam los spotyka Pana...
– Nie przejmuję się tym. Nie chcę nikomu szkodzić,
a tylko bronię swych rodaków. To dodaje mi sił duchowych do dalszej służby
narodowi. Lecz chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę na pewien zagadkowy
szczegół: o ile sowiecka bezpieka surowo szykanowała w latach 1988/91 wszelki
przejaw polskiego odrodzenia narodowego, o tyle żaden z działaczy Sajudisu nie
został nawet wezwany na przesłuchanie do KGB czy prokuratury. A czyż nie mają
swej wymowy fakty, że pierwszym sekretarzem generalnym Sajudisu, jak też
pierwszym premierem niepodległej Litwy zostali agenci bezpieki sowieckiej –
Czepaitis i Prunskiene? Te i liczne podobne tym fakty dają do myślenia, o
ile się potrafi myśleć...
– Prokuratorem Generalnym Republiki Litewskiej do
dziś jest osobnik, który pracował w aparacie KC Komunistycznej Partii Litwy i
był odpowiedzialny właśnie za kontakty między kierownictwem kompartii i KGB.
Jest on inicjatorem niejednego antypolskiego posunięcia, a jednocześnie
wykazuje daleko posuniętą bezradność w walce z potworną korupcją i
panoszeniem się mafii; wciąż na nowo inicjuje pod szyldem rzekomej
„dekomunizacji” rozmaite akcje antypolskie, ogłaszając m.in. kłamliwie, że
dążenie do polskiej autonomii w ramach konstytucji i terytorium państwowego
Litwy jest jakoby pomysłem aparatu komunistycznego. Fakty zaś mówią o tym, że
ruch polskiego odrodzenia narodowego w byłym ZSRR był nieraz w sposób po
prostu ordynarny potępiany przez ówczesne kierownictwo KPZR, w Moskwie, na
Kremlu miałem kilka bezpardonowych o tym publicznych polemik z Walentinem Falinem,
kierownikiem Działu Międzynarodowego KC KPZR; wiadomo też, że obydwie litewskie
partie komunistyczne – ta „na platformie KPZR” i ta „niezawisła” w okresie
1989/91 w swych oficjalnych programach, rozmaitych uchwałach i rezolucjach, nie
mówiąc o polityce realnej, nie tylko zwalczały urojony przez nie „polski
imperializm”, ale i kategorycznie występowały przeciwko jakiejkolwiek formie
autonomii polskiej na Litwie. Antypolonizm był więc i pozostaje tym, co łączyło
i łączy rozmaitej maści neobolszewię i neofaszyzm na Litwie między sobą i z ich
mocodawcami. Na kogo więc i na co są obliczone podle slogany wczorajszych żmudzkich aparatczyków
komunistycznych o „skomunizowanych” Polakach na Wileńszczyźnie?
– Odpowiem: na prostaczków z krótką pamięcią i
ignorantów z „socjalistycznymi” dyplomami, którzy nie mają zielonego pojęcia o
konkretnym życiu politycznym na Litwie w ostatnich latach, którym się jednak
strasznie chce uchodzić za „wybitnych znawców” tego problemu. Sądzę, że jest to
właśnie taktyka walki KGB z Polakami wileńskimi, iż właśnie swe
najnieszczęśliwsze ofiary ta krwawa oprycznina reżimu komunistycznego okrzykuje
za „agentów KGB”, „czerwonych”, „agentów Moskwy” itp. w celu obielenia siebie
kosztem Polaków. Wiadomo przecież, jaki wstręt budzi w Polakach w Kraju i
za granicą samo słowo „komuna”. Wiedzą o tym psycholodzy z KGB w Moskwie,
na Litwie i w Polsce i dlatego okrzykują nas za komunistów, bolszewików i
zacofańców czyli przypisują swe właściwości nam. Że fakty ich insynuacjom
przeczą? – Tym gorzej dla faktów. Aby było jeszcze śmieszniej, przypomnę, że na
miejsce zwolnionych pod pretekstem „dekomunizacji” w większości
bezpartyjnych Polaków w samorządach wileńskim i solecznickim ekipa Landsbergisa
lokuje ongisiejszych partyjno-nomenklaturowych łobuzów, tyle że narodowości
litewskiej...
– Aby zamknąć temat współpracy Polaków wileńskich z
KGB proszę powiedzieć, czy Pan jest za ujawnianiem ich nazwisk.
– Oczywiście, nazwiska te powinny być ogłoszone, a
to zarówno ze względów politycznych, jak i moralnych. Nie byłbym jednakże
zwolennikiem sądowego ścigania tych ludzi czy ograniczania ich praw
obywatelskich. Chodzi o to, że wielu KGB tylko formalnie wciągało na listy
swych agentów, nie mając z nich żadnego pożytku, lecz chcąc ich po prostu na
wszelki wypadek „mieć w łapach”, wielu innych zostało zmuszonych za pomocą
szantażu, zastraszania, szykan w miejscu pracy, intryg, gróźb itd. do zostania
rzeczywistymi współpracownikami bezpieki sowieckiej – totalitaryzm w ZSRR był
tysiąckrotnie podlejszy i bezwzględniejszy niż w PRL, złamał on miliony losów
ludzkich. Ofiary jego – nawet tak specyficzne – budzić powinny raczej
politowanie niż wrogość. Nie mówię tu, oczywiście, o kanaliach, które
z własnej inicjatywy pisały za pieniądze donosy na bliźnich, kolegów,
sąsiadów, a dziś nie wstydzą się w niby „prywatnych” szmatławcach nadal
zwalczać tych, na kogo wczoraj pisali donosy do KGB, nie powściągując się przed
tak prymitywnymi i świadczącymi o moralnym znikczemnieniu zarzutami, jak
posiadanie przez ich oponentów nie chcących się pogodzić z dyskryminacją i
niesprawiedliwością, jakichś „najniższych stopni naukowych”... [chodzi o
redaktora R. Mieczkowskiego, agenta KGB, a potem UOP-u – przyp. J.C.]. Ci nie
mogą budzić nic prócz obrzydzenia. I jest fatalne, iż te skunksy nadal mają
nieograniczone możliwości psucia wydzielinami swych rozwodnionych móżdżków
atmosfery społecznej... Zupełnie inna sprawa, to ostrożność w stosunku do publikacji w
litewskiej prasie postkomunistycznej na temat „Polacy a KGB”, nie można bowiem
wykluczyć ewentualnego fabrykowania fałszywych „teczek” w celu moralnego
dyskredytowania ludzi nawet nieskazitelnych, lecz znanych ze swego polskiego
patriotyzmu.
– Obawy Pana wydają się być uzasadnione, tym
bardziej, że Litwa jest dziś bodaj jedynym krajem Europy, w którym prokuratura
czynnie się zajmuje poglądami politycznymi obywateli lub nawet ich
narodowością.
Uprawianie uczciwej polityki przez Polaka na Litwie
jest dziś potencjalnie i realnie niebezpieczne. Czy będzie więc Pan kandydował
do sejmu Republiki Litewskiej na wyborach, które mają się odbyć w październiku
bieżącego roku?
– Sytuacja pokaże, czy będę musiał to zrobić.
Dwuletnia praca moja w parlamencie litewskim wykazuje jednak, że przy
takiej jak tu i teraz „demokracji”, kiedy to dominuje bolszewicka mentalność,
zakładająca, że „większość zawsze ma rację” i rzekomo zawsze wie, co jest dobre
dla mniejszości, niewiele da się zrobić dla swych wyborców. Wypada więc albo
machnąć na wszystko ręką i ukryć się (jeśli panowie prokuratorzy pozwolą) w
sferze prywatności, albo nadal walczyć i iść do przodu na całego. Mimo niewielu
szans na powodzenie.
– Życzę więc Panu mocy ducha i podjęcia właściwej
decyzji. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Jan Ciechanowicz
* * *
„Kurier
Wileński”, 14 sierpnia 1992:
Czy Polak
zawsze mądry po szkodzie?
Maraton wyborczy
ruszył na całego. Powołano Główną Komisje Wyborczą, która utworzyła 71
jednomandatowych okręgów wyborczych. Kształtuje się skład osobowy komisji
okręgowych. Partie polityczne oraz ruchy społeczno-polityczne oddelegowały
swoich przedstawicieli zarówno do głównej, jak i do okręgowych komisji
wyborczych, zaś obecnie intensywnie pracują nad typowaniem kandydatów na
posłów. Przygotowywane są listy kandydatów na posłów od partii oraz ruchów
społeczno-politycznych, którzy będą wybierani w 70 wlelomandatowych okręgach
wyborczych. Określa się, kogo z kandydatów wytypować do jednomandatowych
okręgów wyborczych. Do kandydowania w okręgach jednomandatowych przygotowują
się również niektórzy politycy indywidualnie poprzez zbieranie w tym okręgu jednego
tysiąca podpisów wyborców popierających kandydata na posła.
Wydaje się, że
nieudanie rozpoczął kampanię wyborczą Związek Polaków na Litwie. Otóż, mimo że
III Zjazd ZPL odbył się jeszcze w połowie grudnia 1991 roku, to jednak etatowi
pracownicy ZG ZPL nie zatroszczyli się o zarejestrowanie w ustalonym
trybie zmian w Statucie Związku, jakich dokonał ostatni zjazd. Zgodnie
z Ordynacją Wyborczą do Sejmu termin skorygowania Statutu Związku i
odpowiednio jego zarejestrowania upływa za dwa miesiące przed wvborami, czyli
już 25 sierpnia. Oby zdążyć!
Niestety, z
powodu nieuporządkowanej rejestracji zmian w Statucie ZPL nie został włączony
przedstawiciel Związku do Głównej Komisji Wyborczej. Wygląda na to, że nie
będzie przedstawicieli ZPL również w okręgowych komisjach wyborczych, do
których należało zgłosić kandydatów do 9 sierpnia, br. Tymczasem Główna Komisja
Wyborcza ukształtowała okręgi wyborcze tak, że wyborców Wileńszczyzny (rejonów
wileńskiego, solecznickiego, trockiego, święciańskiego) przyłączono do innych
rejonów. W wyniku tych na pierwszy rzut oka niewinnych manipulacji
geograficznych może się okazać, że od wyborców tych rejonów niewiele będzie
zależeć, kto ich będzie reprezentował w Sejmie RL. Mam tu na względzie,
oczywiście, posłów wybieranych w okręgach jednomandatowych. Zrozumiałe, że
obecność przedstawiciela ZPL w Głównej Komisji Wyborczej nie mogłaby zaważyć na
wynikach głosowania przy ustalaniu granic okręgów wyborczych, ale
przedstawiciel Wileńszczyzny w Komisji mógłby zaprotestować przeciw takiemu
sposobowi tworzenia okręgów.
Jak już
zaznaczyłem, do okręgowych komisji wyborczych przedstawiciele ZPL również
widocznie nie trafią, bo jeszcze wczoraj zmiany w statucie ZPL nie były
zarejestrowane w Ministerstwie Sprawiedliwości Litwy. Bez udziału przedstawiciela
Związku w pracy komisji okręgowych, jeżeli wynikną jakieś nieporozumienia,
trudno będzie udowodnić swoje racje, bo, niestety, nieobecni nie mają racji.
Nie chciałbym być
złym prorokiem, ale wiele wskazuje na to, że pod naciskiem pewnych sił
politycznych, które na swój sposób widzą dalszy rozwój polskich spraw na
Litwie, będą czynione próby wyeliminowania ZPL z udziału w wyborach. Świadczy o
tym wiele rzeczy, m. in. zarzut Prokuratury Generalnej RL pod adresem ZPL, że
narusza on ustawy państwa, zawarty w komunikacie o przebiegu śledztwa w sprawie
karnej o publicznym nawoływaniu do naruszenia suwerenności RL, gra na zwłokę
Ministerstwa Sprawiedliwości RL przy rejestracji poprawek do Statutu Związku
itd.
Na pewno nie
obejdzie się bez działań skierowanych na wyeliminowanie z gry wyborczej również
niektórych obecnych deputowanych z Frakcji Polskiej. Prokuratura Generalna RL
zarzuca im, że „są członkami antykonstytucyjnego „zjazdu deputowanych
wszystkich szczebli Wileńszczyzny”, jego „rady koordynacyjnej”
i „prezydium”, aktywnymi twórcami tej nierozwiązanej struktury
organizacyjnej”. Przypuszczam, że nie po to, by obronić od zarzutów Prokuratury
Generalnej Republiki Litewskiej dobre imię deputowanych Frakcji Polskiej z
takim uporem na
ostatnim posiedzeniu Rady Najwyższej była tworzona specjalna komisja
parlamentarna do zbadania działalności poszczególnych deputowanych.
A więc może się
okazać, że będą wyeliminowani z kampanii wyborczej kandydaci na posłów ZPL nie
tylko w wielomandatowych (jeżeli nie dopuści się ZPL do udziału w wyborach),
ale też w jednomandatowych okręgach wyborczych, jeżeli komisja parlamentarna
uzna za słuszne zarzuty Prokuratury Generalnej pod adresem niektórych
deputowanych Frakcji Polskiej, którzy będą ponownie wysunięci na kandydatów na
postów do Sejmu RL w okręgach jednomandatowych.
Stąd bardzo
wielka odpowiedzialność kół, oddziałów rejonowych, miejskich oraz ZG ZPL za
działanie w obecnym okresie. Od ZPL wymaga się obecnie podejmowania dobrze
wyważonych decyzji na wszystkich szczeblach. l co najważniejsze – to pilne
wyciągniecie wniosków z popełnionych dotąd błędów. Wydaje się, że kardynalnym
błędem, który popełnił III Zjazd ZPL, jest to, iż do ZG ZPL oraz do innych jego
struktur przyszli niektórzy działacze rozwiązanej rady rejonu wileńskiego oraz
to, że jeszcze na tym zjeździe pewne siły polityczne podjęły próbę wciągnięcia
ZPL do rozgrywek politycznych usiłując przekazać Związkowi zadanie tworzenia na
Wileńszczyźnie Polskiego Kraju Narodowościowo-Terytorialnego z bardzo daleko
posuniętą autonomią. Dopiero teraz jasnym się staje, dlaczego dotychczas
Prokuratura Generalna w toku śledztwa w sprawie karnej o publicznym nawoływaniu
do naruszania suwerenności RL nie podjęła żadnych kroków w stosunku do
byłego przewodniczącego rozwiązanej Wileńskiej Rady Rejonowej Aniceta
Brodawskiego. Przecież jego kolega z Solecznickiej Rady Rejonowej Czesław
Wysocki, przeciwko któremu wytoczono sprawę karną, zmuszony jest ukrywać się od
śledztwa będąc bodajże na wymuszonej emigracji, zaś A. Brodawski, wydaje się, że
nie myśli wycofywać się z polityki. Na początku sądziłem, że takie postępowanie
Prokuratury Generalnej w stosunku do niego jest płacą mu za to, że znacznie
przyczynił się do rozwiązania rady rejonowej oraz wprowadzenia rządów
komisarycznych w rejonie wileńskim. Teraz widzę, że wyznaczono mu widocznie
jeszcze jedną rolę. We wspomnianym komunikacie Prokuratury Generalnej m.in.
podkreśla się, że ZPL „narusza ustawy państwa. Po III Zjeździe Związku 14
grudnia 1991 roku, kierunek jego działalności zaczęli kształtować twórcy
„autonomii” A. Brodawski i S. Świetlikowski, którzy weszli do jego władz”.
A więc nazwiska te zostaną wykorzystane w odpowiedniej chwili aby oskarżyć ZPL.
Na pewno również karta Jana Ciechanowicza zostanie wyłożona na stół, bo jeżeli
oskarża się o publiczne nawoływanie do naruszenia suwerenności RL
organizacje i osoby, które proponowały utworzyć na Wileńszczyźnie autonomiczną
jednostkę terytorialną w składzie Litwy, to przecież były lider Polskiej
Partii Praw Człowieka (PPPCz) Jan Ciechanowicz otwarcie głosił chęć oderwania
części terytorium Litwy i Białorusi w celu
utworzenia Wschodnio-Polskiej Republiki Radzieckiej w składzie ZSRR. Wydaje
się, że głoszenie takich idei jak najbardziej pasowałoby do określenia jako
publiczne nawoływanie do naruszenia suwerenności RL. Tymczasem, o ile mi
wiadomo, obecnie J. Ciechanowicz z niejakim Beniaminem Chapińskim „broni
naszych interesów” za oceanem.
Pewne siły
polityczne i organa oczekują obecnie na posunięcia ZPL, które pozwoliłyby
skompromitować Związek w oczach opinii publicznej Litwy oraz świata, ba,
zastosować nawet pewne restrykcje prawne wobec niego. Takie samobójcze błędy
ZPL ma okazję popełnić, przede wszystkim wysuwając kandydatów na posłów do
Sejmu RL. Czy Związek Polaków na Litwie wysunie na kandydatów do Sejmu RL
polityków poniekąd „spalonych” w oczach opinii publicznej, czyli tzw. „chłopców
do bicia”, których później będzie musiał całym w możliwościach coś realnie
zrobić dla wyborców, również będzie świadczyć o politykach.
Zbliżające się
wybory będą również sprawdzianem dla wszystkich obywateli na dojrzałość
polityczną. Nie wiem, jak kogo, ale mnie osobiście dziś bardzo niepokoi
bierność znacznej części społeczeństwa, które zajęło pozycję obserwatora z
ubocza na wszystko, co się dzieje. I wyczekuje, czym to się skończy. Niestety,
podobną postawę zajmuje również wielu naszych Czytelników. Świadczy o tym
również słabe angażowanie się do odpowiedzi na naszą Ankietę Wyborczą, którą
zamieściliśmy Związkiem,
a może i wzywając na pomoc Wileńszczyznę bronić, czy też zaproponuje polityków,
którzy będą bronić interesów mieszkańców Wileńszczyzny w najwyższych władzach
Litwy – pokaże najbliższy czas. To jest poważny kolejny sprawdzian dla ZPL.
Będzie to również poważny sprawdzian dla każdego z polityków. Bowiem, zdolność
realnej oceny własnych szans zarówno w wyborach, jak też szczególnie w gazecie dwukrotnie. Czy i tym razem
nie będzie Polak mądry po szkodzie?
Zbigniew
Balcewicz
(redaktor naczelny
„Kuriera Wileńskiego”,
koordynator (były)
wileńskiego KGB
z ramienia KPZR).
* * *
„Panorama”,
Chicago, sierpień 1992:
Polsko-litewskie
bagno
1. Wyszło
szydło...
Ogłoszenie
nazwisk części agentów SB i UB (faktycznie KGB) zasiadających dziś na
najwyższych stołkach we władzach Rzeczypospolitej pozwoliło Polakom Kresowym na
zrozumienie wielu spraw, które dotąd jawiły się im jako raczej
zagadkowe. Dlaczego np. p. Jagiełło,
Kłopotowski, Kuroń, Geremek, Michnik, kilku innych ćwierćinteligenckich pozerów
z Unii Demokratycznej, tak często odwiedzających Litwę w latach 1989-1991,
ciągle ściskali się i całowali przed kamerami telewizyjnymi z V. Czepaitisem
(również prowokatorem KGB) i zgodnie razem z nim oblewali pomyjami jakoby
„skomunizowanych” Polaków Wileńszczyzny, desperacko broniących swego prawa do
życia. Za to zwalczanie sprawy polskiej, za oczernianie rodaków z
Wileńszczyzny, na łamach „Gazety Wyborczej” i w telewizji warszawskiej dwaj z
tych panów zostali nawet – jako jedyni cudzoziemcy – odznaczeni przez
Landsberga Orderem Pogoni (Vitis). Mimo iż order jest litewski, to
prawdopodobnie decyzja o jego nadaniu tym właśnie indywiduom zapaść mogła
w metropolii położonej 800
km na wschód od Wilna.
Zrozumiano też w
Wilnie, dlaczego jeszcze w 1989 roku „Bolek” udzielił Telewizji Litewskiej
wywiadu, w którym potępiał „wygórowane” ambicje Polaków na Wileńszczyźnie i
dobitnie akcentował, że Polacy muszą czuć się wdzięczni z powodu tego, iż
Litwini pozwalają im używać w domu i w kościele języka ojczystego...
Stało się też
jasne, dlaczego minister K. Skubiszewski nazywał „prowokatorami” tych Polaków z
Wilna, którzy godnie bronili zasad równouprawnienia i swego prawa do istnienia,
a wspierał i wspiera kolaborantów, dawniej będących na usługach KGB, a dziś z
uprawomocnienia Saugumy kontrolujących gros polskojęzycznych środków masowego
przekazu na Litwie.
Cóż się dziwić,
skoro dziś wiemy, że wszyscy oni są realizatorami opracowanej na Łubiance w
Moskwie koncepcji „rewolucji sterowanej”, czyli „pierestrojki”, w myśl której
sytuacja milionów Polaków na wschód od Bugu miała pozostać dokładnie tak niewolnicza, jaką
była w ZSRR, a Rzeczpospolita Polska miałaby nadal być „równą wśród równych” w
gronie satelitów „demokratycznej” Rosji...
2. Popis
niekompetencji
W dniach 20-23
czerwca br. wa Grzegorzewie (Grigiskes) odbyła się II Konferencja Polaków
Europy, na którą przybyli reprezentanci, jak to sami określili, „niezależnych”
środowisk z 11 krajów Europy i z Azerbejdżanu. Niewątpliwie takie spotkania
mogą i powinny być pożyteczne dla dalszych losów Polonii, ponieważ w ich
trakcie następuje wymiana zdań i, być może, Polacy na świecie ujrzą wreszcie
sytuację swych rodaków w republikach byłego ZSRR we właściwym świetle.
Nie sposób jednak
nie zauważyć, że powyższa impreza przebiegała – inaczej chyba być tu nie mogło
– pod ścisłą, aczkolwiek, oczywiście, dyskretną obserwacją pracowników eks-KGB
Litwy i Rosji, jak się wydaje, zacieśniających ostatnio i bez tego ścisłą
współpracę ze sobą na niwie antypolonizmu. Po pierwsze, uczestników konferencji
zakwaterowano nie w Wilnie, lecz w prowincjonalnym Grzegorzewie, leżącym na
granicy polskiego obszaru etnicznego w obecnej Litwie, aby ograniczyć
ewentualne kontakty gości z ludnością. Po drugie, postarano się, jak w
niedawnych czasach krętactw komunistycznych, by do niektórych z punktu widzenia
UB „politycznie niepewnych” osób mających wystąpić na tym forum, zaproszenie od
Związku Polaków Litwy dotarło z parodniowym opóźnieniem, gdy było już po
imprezie. l po trzecie, wystąpienia niektórych gości, szczególnie tych, z
Wielkiej Brytanii i z USA, świadczyły o tym, że padli oni ofiarą
manipulatywnych zabiegów antypolskich sił byłego ZSRR, albo są agentami KGB.
Bo czymże jeszcze
można wytłumaczyć niedopuszczalny, wręcz oburzający ton wypowiedzi np. takiego
prof. z Texasu, jak Zbigniew Antoni Kruszewski, który nie miał na
Wileńszczyźnie nic innego do powiedzenia, jak tylko pouczać tutejszych Polaków,
że muszą być „lojalni” do władz litewskich i oburzać się, jak to można tak
długo mieszkać na Litwie i nie znać języka litewskiego!... Oburzeni reprezentanci
Wileńszczyzny musieli niezbyt kompetentnemu i nie grzeszącemu nadmiarem dobrego
tonu gościowi z USA długo wyjaśniać, że – wbrew jego insynuacjom, mającym
posmaczek publicznych donosów – są jednak lojalni w stosunku do Litwy, że
„skomunizowany” jest kto inny, a nie Polacy, że wreszcie dawno nauczyli się
języka litewskich kolonizatorów, co zresztą w niczym nie zmiękczyło ich
nienawistnego stosunku do rdzennej polskiej ludności Wileńszczyzny...
Żadne argumenty
nie wpłynęły jednak na zmianę postawy p. Kruszewskiego, podobnie jak p.
Czesława Zychowicza z Londynu, który w wystąpieniu na antenie Radia Litewskiego
umiał tylko trzykrotnie podkreślić, że czuje się niezmiernie szczęśliwy i
zaszczycony, iż raczyła go i innych uczestników konferencji przyjąć na krótkiej
audiencji grzecznościowej, znana zresztą z nieprzejednanej polonofobii, pani H.
Kobeckaite, Żydówka, dyrektor generalny tzw. Departamentu Narodowości RL,
i że Polacy wileńscy muszą szanować władze Litwy.
Wszystko to było
niemiłym i żenującym zaskoczeniem dla Polaków Kresowych, którzy oczekiwali ze
strony rodaków z Zachodu nie głupkowatych sklerotycznych pouczeń, świadczących
o złej woli i ignorancji niektórych gości, lecz moralnego wsparcia i wyrazów
solidarności dla prowadzonej tu przez nich walki o godność ludzką i prawa
człowieka. Czyżby naprawdę wśród wielu milionów Polaków w W. Brytanii
i USA nie można znaleźć do udziału w tak odpowiedzialnych spotkaniach kilku
osób na odpowiednim poziomie etycznym i intelektualnym, choć trochę „zależnych”
od rozumu i sumienia?
3. Perfidia
W październiku
br. mają się odbyć na Litwie wybory do pierwszego sejmu niepodległej republiki.
Już dziś władze bezpieczeństwa i szowinistyczne środki masowego przekazu wydają
się „przygotowywać” do tego niewątpliwie ważnego wydarzenia, ponieważ ludzie,
których się wybierze do organu ustawodawczego Litwy, będą nią sterować w ciągu
kolejnych czterech lat.
Widocznie w
ramach tych przygotowań Telewizja Litewska 6 lipca nadała obszerny program,
poświęcony Stanisławowi Pieszce, polskiemu członkowi Rady Najwyższej Republiki
Litewskiej. Audycja była utrzymana w tradycyjnym duchu polonofobskim,
nienawiścią ziało każde słowo spikera, nawet barwa jego głosu emanowała to
uczucie, a słowa grzęzły w dławionej spazmami agresji krtani. To było niezapomniane
widowisko. Słownictwo zaś i duch komentarza były jakby żywcem wzięte z epoki
stalinowskiej, kiedy to propaganda nienawiści do „wrogów ludu” poprzedzała ich
skazanie i likwidację... Czegoś takiego nie spotka się dziś chyba nigdzie na
świecie, nawet na Kubie czy w Chinach. Gdyby buszmenom Afryki Południowej
podarowano niepodległe państwo, z pewnością potrafiliby zachować się bardziej
przyzwoicie i nie zniżyliby się do tak podłych i zapamiętałych ataków
publicznych na posła własnego parlamentu, jak to uczyni przedstawiciele
litewskiej telewizji i prokuratury...
Co więcej „akcja
przedwyborcza” bezpieki sowiecko-litewskiej jest – jak się zdaje – przenoszona
poza granice RL, bo przecież i w Polsce, i na Zachodzie trzeba wpierw
zniesławić patriotycznie usposobionych Polaków z Wileńszczyzny, by później, w
razie rozprawienia się z nimi, nikt nie wzniósł głosu w ich obronie. Jak głosi
fama wileńska, obecnie polscy agenci Saugumy (których ona z całym kramem
przejęła od KGB), wysyłani są raz po raz do Warszawy i innych miast polskich,
gdzie szukają kontaktu (nieraz jako rzekomo „prześladowani przez Litwinów”),
ale już nie z Unią Demokratyczną, którą już dość zdyskredytowali, lecz ze
środowiskami raczej patriotycznymi, jak Konfederacji Polski Niepodległej czy ZChN.
Cóż to będzie za frajda na Łubiance, gdy w polskiej prasie
narodowo-patriotycznej (podobnie jak do niedawna w UD-eckiej) zaczną ukazywać
się artykuły potępiające jako „czerwonych” patriotów polskich z zabranych
Kresów, a gloryfikujące jako „działaczy niepodległościowych” wieloletnich
kapusiów KGB i współpracowników milicji sowieckiej! A jeśli pan Moczulski,
naśladując pana Geremka, przyjedzie do Wilna, by się całować z panem
Landsbergiem, sielanka będzie całkowita. A że tak się może stać przy polskiej naiwności
i detektywizacji polskich elit politycznych, wątpić raczej trudno. Pierwsze
„jaskółki” już się zresztą zjawiły...
Tak bardzo
skądinąd rzetelne pismo krakowskie „Myśl Państwowa” w numerze z kwietnia –
maja 1992 r. już było bliskie tego, by za „męczennika sprawy polskiej” ogłosić
redaktora naczelnego sajudisowskiego tygodnika polskojęzycznego „Znad Wilii”,
ongisiejszego supersłuczalczego w stosunku do sowietów zast. sekretarza
organizacji partyjnej „Czerwonego Sztandaru”, a później przez kilkanaście lat
absolutnie dyspozycyjnego kierownika redakcji polskiej komunistycznego radia
w Wilnie i telewizji sowiecko-litewskiej, który się rychło na rozkaz swych
mocodawców w 1989 przemalował i dziś gorliwie wysługuje się Sajudisowi, pełniąc
te same wysokie i dobrze płatne funkcje. A że Mieczkowski jest, mimo
serwilizmu, trochę dla pozoru podziobywany przez litewskich szowinistów z
„Vilnii”, reklamuje się więc jako rzekomy obrońca polskości Wileńszczyzny. l
znajduje jaki taki posłuch wśród zdezorientowanych naiwniaczków w RP,
podobnie jak rzekomy „właściciel” „Znad Wilii”, gazety żyjącej z subsydiów
rządu Landsberga i posowieckiego UOP-u, Okińczyc, niedawny pupilek UD, który
ongiś uściskał się z czepaitisami, jagiełłami (tymi, od ministrów), michnikami,
a dziś dobiera się z politycznymi czułostkami do samego Leszka Moczulskiego...
Na tejże bodaj
grzędzie wyrósł obszerny pod względem objętości, lecz kuriozalny pod względem
treści, wywiad niejakiego Kijaka (nie wiemy, kto się kryje pod tym operacyjnym
pseudonimem) z profesorem Adamem Dobrońskim z filii Uniwersytetu Warszawskiego
w Białymstoku, zamieszczony w majowo-czerwcowych numerach czasopisma „Relax” w
Chicago. Na wołowej skórze by nie spisać bzdur (tym szkodliwszych, że
zaprawionych kilkoma trafnymi spostrzeżeniami), uzbieranych w tym tekście
przez, pożal się Boże, „wybitnego znawcę” stosunków polsko-litewskich, który
gloryfikuje tych Polaków z Wilna, którzy przez dziesiątki lat byli etatowymi
pracownikami KC Kompartii Litwy, KGB i milicji sowieckiej (ci mieliby rzekomo
„wyrzucić z siebie” komunizm), a z błotem miesza za pomocą bezczelnych kłamstw
tych, którzy nigdy się nie splamili żadnymi funkcjami w sowieckim aparacie
partyjnym czy terrorystyczno-inwigilacyjjnym.
Pan Dobroński
widocznie uważa, że komunizm z siebie wyrzuca się równie łatwo, jak
schorowaną żonę z domu, a zamiast nich wprowadza się nowe ideały, jak zamiast
żony kochanicę. Ale tak, niestety, nie jest, bo komunizm to nie po prostu
światopogląd, to system cech charakterologicznych, na który składają się m.in.
zdolność do pisania podłych donosów (w tym prasowych), zmieniania masek
politycznych na rozkaz moskiewskich mocodawców, ogłaszanie czarnego za białe
lub białego za czerwone, wybujała megalomania i patologiczna zawiść, zupełny
brak poczucia przyzwoitości moralnej i kompletna pogarda dla prawdy i godności
człowieka. Dobroński, jako wieloletni funkcjonariusz PZPR, wykazał większość z
tych cech w swym politowania godnym elaboracie.
Jan Ciechanowicz
* * *
„Nasza
Gazeta”, 25 sierpnia 1992:
Co z reprezentacją komsomołu w przyszłym
Sejmie?!
W obecnej Radzie Najwyższej nieliczna,
jednoosobowa, ale jest. Deputowany, wysunięty z ramienia komsomołu, wielce
szanowny Pan Zbigniew Balcewicz w niedawno opublikowanych na łamach
Kuriera Wileńskiego „Dziełach prawie wszystkich” (wydanie drugie) co prawda
zapomniał o tym napisać. Gwoli prawdy należy przypomnieć, że decyzję komsomołu
poparł i kolektyw szpitala psychiatrycznego w Wilejce. Ale wiadomo, jak to
bywa, kiedy się obieca, że będzie basen i nawet z wodą, jeżeli pacjenci będą
grzeczni. Moja troska o tę młodzieżową organizację i jej nienajmłodszego
reprezentanta wynika z tego, że coś mi się zdaje, że wytypowała jakby słabszego
swego przedstawiciela do Rady Najwyższej, ani takiego odważnego, ani
zahartowanego jak stal. Bo kiedy się czyta w kolejnym utworze „Czy Polak zawsze
mądry po szkodzie” (14.08.92 wydanie pierwsze), że w zasadzie dobrze by
było, aby tych wrednych Polaków, co upominają się o swoje prawa, wsadzono do
kryminału, bo rzekomo są na dodatek i „puczystami”, dziw bierze, że jednak ci
wredni w dni tzw. puczu byli w Radzie Najwyższej Litwy, a nasz wielce szanowny
reprezentant komsomołu po pierwszym komunikacie z Moskwy sromotnie zwiał z
rodziną do Polski i stamtąd telefonicznie ubolewał nad nieznaną przyszłością
swoich wyborców i ukochanej Litwy. Wyraźnie stchórzył i zdradził. Dziś
natomiast jest jednym z największych patriotów Litwy, jeżeli oczywiście sądzić
po utworach, a nie po czynach. A propos „Dzieł niemal wszystkich”.
Proponowałbym autorowi, póki ma nieograniczone możliwości, opublikować i
materiały poufnej narady z pierwszymi sekretarzami rajkomów partii strefy
wileńskiej, zwołanej w „Czerwonym Sztandarze” z inicjatywy Pana Z. Balcewicza w
celu zaktywizowania działalności partii na ograniczenie społecznego wpływu
Związku Polaków na Litwie. Albo też artykuły nawołujące do przystąpienia do
Komunistycznej Partii Litwy a fetujące jakoby
mądrość Redaktora, który jako jedyny w ciągu ostatnich 50 lat stał się
członkiem Biura KC. Warto też byłoby opublikować powtórne oświadczenie Wielce
Szanownego oraz Czesława Okińczyca z 28 stycznia br., ukierunkowane na
likwidację frakcji polskiej w RN Litwy i opisać poklask i poparcie, jakie ono
uzyskało w koalicji Sajudisu. Dziś komsomoł jakby już i nie istnieje, Sajudis
powoli odchodzi do historii. Martwi mnie, gdzie Panowie będą zbierać poklask?
Warto by też było, aby „Dzieła”, ale już wszystkie,
wydać w postaci podręcznika „mądrości ludzkiej”, najlepiej w twardej okładce,
aby mniej się niszczyło przy czytaniu tego bestsellera. Bo te polskie
społeczeństwo „zajęło pozycję obserwatora”, jest bierne, może z tych dzieł
czegoś się nauczy. Źle, że te społeczeństwo nie reaguje na ankietę opublikowaną
w Kurierze Wileńskim, co gorzej, w żaden sposób nie chce napisać, że najlepszym
reprezentantem Polaków był, jest i zawsze będzie właśnie pan Balcewicz. Rodacy!
Oj, nieładnie, nieładnie.
Piszę nie tylko z troską o reprezentację komsomołu
w przyszłym Sejmie. Pragnę też natchnąć autora do pisania nowych dzieł, być
może poetyckich. Ponieważ na łamy „Kuriera”, nawet deputowanym, dotrzeć staje
się niemal niemożliwe, a jeżeli coś się i opublikuje, to Redaktor, jak dobry
chirurg, wycina główne i brzmi to wtedy eunuchowato i zmienionym tonem, więc
mam nadzieję, że moje nazwisko, chociaż w negatywnym świetle, będzie stale
obecne w nieśmiertelnych dziełach wielce szanownego Pana Balcewicza. Tym
bardziej, że nie od dziś i w najbliższym czasie w prasie, radiu i
telewizji będą kolejno się zmieniali dwaj nierozłączni koledzy, będą wymieniane
dwa nazwiska, będziemy słyszeli dwa po ojcowsku zatroskane o własny prywatny
interes głosy.
Ryszard Maciejkianiec”
* * *
O patologicznym
cynizmie byłych donosicieli KGB spośród Polaków wileńskich, którzy następnie
zostali podwójnymi (co najmniej) agentami litewskiej bezpieki
i warszawskiego MSZ-u, świadczy artykuł R. Mieczkowskiego pt. „Napluć do studni”, opublikowany w
tygodniku „Znad Wilii”, wydawanym za
pieniądze „polskiej” bezpieki, (nr z 5 września 1992 r.). Redaktor tak, jakby
stał przed lustrem i doń się patrzał, pisał językiem zjadliwym, pełnym
nienawiści (ale o miłości), niepoprawnym (ale pretensjonalnym i „poetyckim”)
jak na urodzonego łajdaka i prowokatora przystało. Widocznie owcze gęby z
geremkowskiego MSZ-u wciąż uważały, że muszą kontynuować w Wilnie swą brudną
robotę ręcami najpodlejszego z polskich donosicieli KGB.
* * *
„Biały Orzeł”, 20 września 1992:
„Nasze wywiady
Skazani na siebie
Profesor
Aleksander Dawidowicz, znany intelektualista i literat, jest
wiceprzewodniczącym Rady Naczelnej Federacji Organizacji Kresowych w Polsce,
prezesem Towarzystwa Przyjaciół Grodna i Wilna, wiceprzewodniczącym
Ogólnopolskiego Komitetu Obrony Polaków Wileńszczyzny (OKOP) oraz działaczem
kilku dalszych organizacji, wspierających Polaków na Wschodzie. Dziś odpowiada
on na pytania naszego korespondenta.
– Jak Pan, Panie
Profesorze, będąc rodowitym, aczkolwiek zamieszkałym obecnie w Warszawie,
wilnianinem, widzi sytuację właśnie wilnian na ich ziemi ojczystej?
– W bardzo
ciemnej tonacji. Wilnianie, niestety, mogą liczyć tylko na własne siły.
Warszawska „mafia europejska” złoży Polaków kresowych w ofierze, byle tylko
utrzymać dobre stosunki z establishmentem litewskim, białoruskim i ukraińskim.
Ale i tak przez tę zdradę nic nie osiągnie, bo tylko rozzuchwali ustępliwością
wschodnich sąsiadów. Nie zmienia to faktu, że ani rząd obecny w Polsce, ani
Watykan, ani prymas Polski, ani tym bardziej organizacje międzynarodowe, nie
wspierają i nie wesprą Polaków mieszkających na ziemiach zabranych na wschód od
Bugu. Na oczach całego świata siły te przystają, dla przykładu, na realizację
polityki litewskiej, polegającej na dążeniu do rozproszenia i zniszczenia
zabużańskiej ludności polskiej jako całości. Rząd warszawski idzie na to i
tylko cynicznie igrając losami setek tysięcy ludzi, w celach kamuflażu, dla
pozoru robi niekiedy gesty charytatywne, by zamaskować postawę zdrady i
zaprzaństwa.
– Stawia Pan
bardzo źle rokującą diagnozę, aż korci po niej poprosić o przykłady na poparcie
takiego wyroku.
– Najwyraźniej to
widać na przykładzie Uniwersytetu Polskiego w Wilnie. Rząd polski nie robi w
tej sprawie nic, a ambasador Jan Widacki unika nawet używania samego terminu
„uniwersytet”. Oczywiście, Widacki wykonuje zlecenia Skubiszewskiego, a ten –
międzynarodowej „mafii europejskiej”. Mimo obowiązku czynienia tego, Polska nie
udziela żadnej ochrony prawnej, politycznej czy chociażby moralnej, Polakom
zamieszkałym od 1939 roku na okupowanych terenach polskich i pod tym
względem wygląda bardzo marnie na tle działań Rumunii, Niemiec, Izraela
i innych państw, mających patriotyczne rządy. Ci ludzie działają w
najwyższym stopniu niemoralnie, nie broniąc wielotysięcznej rzeszy byłych
obywateli polskich poddawanych do dziś terrorowi i dyskryminacji. Nie wątpię,
że staną kiedyś pod pręgierzem w opinii naszego narodu.
– Panie
Profesorze, Polacy na Litwie mają swe szkoły podstawowe i średnie, towarzystwa
społeczno-kulturalne, prasę, radio, telewizję. Litwa jest jedynym krajem, który
retransmituje audycje z Polski. Sytuacja wydaje się być nieporównywalnie
lepsza, niż była za czasów okupacji sowieckiej. Czy wypada więc w ogóle mówić
o dyskryminacji ludności polskiej na Litwie?
– Nie tylko
wypada, ale jest to konieczne. Tak, Polakom przysługują na Litwie pewne
fragmentaryczne prawa obywatelskie, ale są one ciągle po cichu redukowane przez
rządy sajudisowskie. Widzę obecnie sześć podstawowych rodzajów dyskryminacji.
1. W sferze gospodarczej jest to niezwracanie ziemi i budynków Polakom tu po
zaborze sowieckim pozostałym, i tym, którzy wyjechali. W ten sposób Litwa idąc
w ślady ZSRR, ponownie Polaków wywłaszcza na zajętych przez siebie bezprawnie
polskich terenach przedwojennych. 2. W sferze oświaty stykamy się z zamykaniem
polskich przedszkoli i tworzeniem w ich miejsce litewskich oraz tworzeniem na
siłę litewskich szkół w miejscowościach zamieszkałych wyłącznie przez Polaków.
Torpedowanie Uniwersytetu Polskiego, działającego od dwóch lat, lecz mimo to
nie zarejestrowanego. Gdy Kongres Polonii Amerykańskiej zaoferował się kupić
gmachy dla Polskiego Uniwersytetu w Wilnie, Vytautas Landsbergis odrzucił tę
ewentualność. Nie odwołano zakazu używania podręczników polskich
w polskich szkołach na Wileńszczyźnie, dla pozoru nieco zmiękczając
wcześniejsze drakońskie zarządzenia. 3. W sferze religii widzimy niedopuszczanie
księży polskich z RP do katechizacji dzieci i młodzieży polskiej na
Wileńszczyźnie. Księża litewscy bardzo źle znają język polski, w większości są
wyjątkowo wrogo nastawieni do ludności polskiej, nie mogą więc przekazać
młodzieży ducha chrześcijańskiej miłości i uniwersalizmu. Litewska hierarchia
kościelna połączyła swe wysiłki z antypolskim aparatem państwowym Litwy i
polakożerczymi organizacjami społecznymi, nie wyłączając posowieckich i
kryptokomunistycznych. Także watykańska Ostpolitik w jej obecnym wydaniu godzi
w żywotne interesy Polaków na Wschodzie, a na dalszą metę – także w interesy katolicyzmu jako takiego. Papież wzdraga się
przed mianowaniem polskiego biskupa i założeniem polskiego seminarium
duchownego w Wilnie, robi jednocześnie wszystko po myśli szowinistycznego
kleru litewskiego. Sytuacja Polaków – katolików wygląda jeszcze tragiczniej na
Litwie etnicznej, gdzie nie ma nic, gdzie codziennie są oni szarpani i poniżani
przez polonofobów w sutannach. 4. W sferze kultury zaciera się wszelkie
ślady odwiecznej polskiej obecności na tej ziemi. Wyłuskuje się z murów
kościołów i innych budowli dawne polskie tablice i napisy; zmienia polskie
nazwy miejscowości na sztucznie i niedorzecznie tu brzmiące litewskie,
dewastuje się polskie cmentarze etc. 5. Na podstawie statystyk twierdzę, że w
sferze ochrony zdrowia Ziemia Wileńska przeżywa w okresie powojennym ciche
ludobójstwo. Tutaj jest najkrótsze w całej Litwie życie ludzi, najwyższy
wskaźnik umieralności, najwyższa śmiertelność noworodków, najwięcej inwalidów
pracy – bo ludzie, prawie wyłącznie Polacy, żyją i pracują w straszliwych,
a celowo tworzonych przez administrację litewską warunkach. Mamy tu najmniejszą
ilość łóżek szpitalnych, lekarzy, pielęgniarek, nadal najgorsze zaopatrzenie w
leki itd. Nierzadkie jest i ordynarne, nieludzkie zachowanie się poszczególnych
lekarzy Litwinów do swych polskich pacjentów. To jest stan na granicy
katastrofy biologicznej. Uważam, że sprawa wymaga natychmiastowego
umiędzynarodowienia. Wszystko to bowiem jest skutkiem świadomej dyskryminacji
i celowych zaniedbań. I wreszcie na 6 miejscu umieściłbym edytorstwo. Nie
ma na Wileńszczyźnie książek, nie ma wydawnictw w języku polskim. W kioskach
nie uświadczy się zasadniczo prasy polskiej, chociaż może się nabyć pseudopolskie
szmatławce w rodzaju „Znad Wilii” czy „Szalczy”... Księgarnie wileńskie są
zawalone tutejszą produkcją w języku litewskim, rosyjskim i żydowskim, ale nic
się tu nie znajdzie w języku tych,
którzy stanowią ok. 10 proc. ludności Republiki i wytwarzają 18 proc. jej
dochodu narodowego. Ma miejsce odcinanie Polaków od Macierzy, od korzeni
kultury ojczystej i blokowanie działalności kulturotwórczej. Czyż jest to
w ogóle do pomyślenia, by w normalnych warunkach 400 tysięcy Polaków na
Litwie nie dorobiło się własnego silnego ruchu literackiego, artystycznego,
naukowego, edytorskiego? Nic z tego faktycznie nie ma, bo nie ma normalnych
warunków życia i pracy tych zapomnianych przez Boga i ludzi
nieszczęśników. To kulturowe, a częściowo i fizyczne, uśmiercanie setek
tysięcy Polaków, odbywające się przy aplauzie warszawskiej „Gazety Wyborczej”,
wręcz ziejącej nienawiścią do Polaków kresowych, ma miejsce, mimo odwrotnych
zapewnień kilku płatnych szabesgojów, donosicieli i półkryminalistów,
mianowanych przez neobolszewicki Sajudis na stanowiska „dobrych Polaków”...
– Czy sytuację
innych mniejszości narodowych w Litwie widzi się Panu równie tragicznie, co
polskiej?
– W żadnym razie!
To tylko Polakom nie zwraca się zagrabionego mienia, natomiast na siłę
poszukuje się po całym świecie przedwojennych Niemców z Wilna i wręcz
zmusza się ich do przyjęcia odszkodowań, gmachów i mieszkań. To samo dotyczy
Żydów, którzy cudem przeżyli niemiecko-litewski holocaust. Nawet
z Rosjanami znajduje się wspólny język i tylko Polaków się tępi, jak dziką
zwierzynę.
– Pana wypowiedzi
napawają już nawet nie pesymizmem, ale po prostu rozpaczą. Czyżby naprawdę nie
widział Pan dla Polaków kresowych żadnych szans?
– Odwrotnie.
Najgłębszy jest mrok przed świtem. To pewna, nikt nikomu nie przyniesie wolności
na tacy. Kresowiacy mogą liczyć tylko na siebie, ale powinni też pamiętać, że
po stu porażkach sto pierwsze będzie jednak zwycięstwo, ich zwycięstwo. Powinno
się jednak mieć więcej zwartości, zdecydowania, odwagi. Litwini są twardzi i
liczą się tylko z tymi, którzy są jeszcze twardsi...
– Dziękujemy za
rozmowę i życzymy Panu sukcesów w działalności w organizacjach broniących
praw człowieka na byłych terenach polskich.
Rozmawiał
Jan Ciechanowicz
* * *
„Nasza
Gazeta”, 22 września 1992:
Z punktu widzenia socjologa
Kryzys władzy
Prof. dr hab.
Mieczysław Trzeciak jest człowiekiem znanym zarówno ze względu na swe
publikacje naukowe jak i aktywność społeczną. Mieszka w Warszawie, pochodzi z
dawnej rodziny kresowej, słynącej z patriotycznej postawy już w wieku XVI,
bawił ostatnio przez parę tygodni na Wileńszczyźnie. Proponujemy uwadze
czytelników rozmowę z nim o pewnych doniosłych aspektach współczesności.
– Panie
Profesorze, czy socjolog ma jakąś receptę na dolegliwości współczesnego
społeczeństwa?
– Recepta może by
się znalazła, ale trudno zakładać, że całe społeczeństwo jest chore i w dodatku
chce się leczyć...
– Chce czy nie
chce, ale skoro musi...
– Skomplikowany
syndrom zjawisk nie daje szans na powodzenie najbardziej nawet wymyślnej
recepty. Socjologia stawia sobie więc za cel rozpoznanie struktur społecznych i
ukazanie tendencji rozwojowych. Z tego wynika wiele innych ważnych funkcji
socjologii objętych jej definicją.
– Właśnie
chciałbym uniknąć akademickich rozważań nad klasyczną czy też współczesną
definicją socjologii. Chodziło mi raczej o uzyskanie szczerej odpowiedzi na
pytanie, jakie problemy lub raczej jaki problem dręczy Pana osobiście
najbardziej i do którego rozwiązania chciałby się Pan osobiście
przyczynić...
– Za taki problem
uznaję obecnie narastający rozdźwięk między władzą a społeczeństwem. Jawi
się on, co prawda z różnym nasileniem w rożnych krajach, ale wszędzie powoduje
groźne konflikty, napięcia społeczne, a nawet wojny już wcale nie lokalne, bo
angażujące siły międzynarodowe, co stwarza niebezpieczeństwo naruszenia pokoju
światowego. Na dobrą sprawę każdy z nas bez trudu może podać liczne przykłady
takich sytuacji. Odnajdujemy je w protestach i strajkach mających coraz
bardziej wyraźne podłoże polityczne, w konfliktach społecznych i
narodowościowych, a także w wojnach angażujących najwyżej zaawansowaną
technikę, myśl strategiczną i autorytety.
– A więc światowy
kryzys władzy?
– Władzy
sprawowanej przez wyobcowane elity, na domiar złego często nieudolne, choć
zadufane w sobie, nieprzygotowane do tak trudnych zadań i realizujące
swoje własne odrębne interesy kosztem tych, których rzekomo reprezentują.
Narasta więc bieda i bogactwo, ale na różnych krańcach społeczeństwa, powstaje
konflikt miedzy władzą a szeregowym obywatelem. W wielu krajach, a nawet całych
regionach świata, w których z głodu umierają miliony ludzi, elity rządzące
gromadzą ogromne, sprytnie ukrywane i zabezpieczone fortuny.
– Doprawdy, nie
widzę w tym żadnych znamion nowoczesności, wszak tak było zawsze...
– Nowoczesna jest
strategia i technika, a także formy kapitału i sfery jego wpływu na
społeczeństwo. Technika jak nigdy przedtem umożliwia elitom kształtowanie
postaw społecznych, przekonań, opinii publicznej, manipulowanie informacją
i dezinformacją, a więc kontrolowanie wszystkich tych elementów, które
tworzą stosunki nadrzędności i podporządkowania, umacniając pozycję elity
rządzącej... Mając do dyspozycji odpowiednią technikę, nie trudno upowszechnić
i narzucić zarówno
piosenkę, pogląd polityczny czy modę na taki lub inny strój.
– Przy tym zrobić
to tak zręcznie, że manipulowana osoba jest pewna, że jest zupełnie swobodna w
wyborze i kieruje się wyłącznie własnym rozumem, upodobaniem i gustem. Znany
niemiecki myśliciel Theodor Adorno, mówiąc o tych mechanizmach, podkreślał, że
im mniej wybór zależy od sumienia i wolnej woli ludzi, tym bezczelniej im
propaganda wmawia, że są wolni i podejmują autonomiczne decyzje.
– Stykamy się z
tym na każdym kroku. Podobnie jak ze stosowaniem innego chwytu
socjotechnicznego, polegającego na ciągłym i nudnym oskarżaniu elit poprzednich
o wywołanie obecnego kryzysu, podczas gdy faktycznie winę za niego ponoszą już
„ludzie nowi”.
– Celowała w tym
m.in. świętej pamięci propaganda komunistyczna, bez przerwy ględząca o
pozostałościach kapitalizmu, o tym, że eksperyment bolszewicki nie ma analogów w
dziejach i dlatego przebiega tak boleśnie... Słuchając dzisiejszych
pseudodemokratów człowiek nieraz zachodzi w głowę, jak uderzająco podobna jest
ich demagogia do komunistycznej, zresztą identyczne są zarówno frazesy jak
i zupełna głupota w urzeczywistnianiu eksperymentów na żywych ludziach,
eksperymentów, o które przecież nikt nie prosił, a za które domagają się od
„ludu” wdzięczności.
– Przy tym we
wcale wymiernych wielkościach majątkowych oraz w pożądanych przez elitę
zachowaniach i postawach społecznych, pozwalających na konserwowanie i
zachowanie władzy i związanych z jej posiadaniem przywilejów przez ludzi
niewłaściwych i niekompetentnych.
– Czyli twierdzi
Pan, że współczesność daje zbyt wiele możliwości w ręce elity i jej
poszczególnych reprezentantów?
– Dosłownie tak.
Śmiem twierdzić, że przez naciśnięcie guzika pojedynczy człowiek, który ma
dostęp do arsenałów broni masowej zagłady, jak w przypadku broni np. jądrowej,
może wywołać tragedię o niebywałych dla ludzkości konsekwencjach. Na szczęście
do tej pory sytuacje takie zwykliśmy oglądać tylko w filmach „science
fiction”, ale bądźmy ostrożni, bo w życiu fikcja często przeplata się z
rzeczywistością.
– Dlaczego jednak
technika stała się dziś tak jednostronna i oddaje usługi prawie wyłącznie
elitom rządzącym?
– Współczesna
technika wymaga ogromnych funduszy, a te nie są przecież w ręku ubogich
ani też przez nich dzielone. Przeciwnie, stwierdzenie, że kto ma pieniądze, ten
ma władzę, można odwrócić i powiedzieć, że kto ma władzę, ten ma pieniądze.
– Czy można
powiedzieć, że jest to zjawisko powszechne we współczesnym świecie?
– Niewątpliwie!
Świat współczesny wyraźnie tworzy siły, których coraz bardziej nie potrafi
opanować. W dalszej jednak perspektywie z tym groźnym zjawiskiem musi sobie
jakoś poradzić.
– Jeżeli to
sprawa elitarna, to jaki wpływ na jej rozwiązanie może mieć przeciętny
obywatel?
– Rzecz w tym, że
tych przeciętnych obywateli jest tak dużo, że niewielki nawet wysiłek z ich
strony może znaczyć wiele i przyczynić się do rozwiązania problemu. Rzecz
jasna, że niezbędna jest tu tylko świadomość całej sprawy i działanie
w odpowiednim kierunku.
– Nadzieja zatem
w dobrze i właściwie rozumianej demokracji?
– To właśnie
miałem na myśli wyciągając wnioski z najnowszych wydarzeń. Demokracja to
przecież koniec m.in. przywożenia na stanowiska ludzi w teczkach, tak popularnego
jeszcze do niedawna w krajach komunistycznych, koniec kastowości,
tajemniczości, ukrytych knowań...
– Szczególnie na
stanowiskach wyższych...
– Nic lekceważmy
także tych niższych. Przez ich pryzmat oceniać można całą jakość systemu. Tym
bardziej, że mieszkańcy społeczności lokalnej sami najlepiej wiedzą, który z
nich jest najodpowiedniejszy na sołtysa czy wojewodę. Co więcej, trzeba tu
dodać, że bez tej demokracji na dole bzdurą jest mówić o demokracji na górze.
Jest to niewątpliwie pewne uproszczenie, ale tylko teoretyczne, ponieważ
w rzeczywistości bez odpowiednio wybranych sołtysów, naczelników gmin i
miast wyborca traci zaufanie do dalszej procedury wyborczej i słusznie
dopatruje się braku demokratycznego systemu wyborczego wskutek manipulowania
przez „górę” tym systemem.
– Czyżby więc
miał istnieć priorytet samorządu lokalnego we współczesnej demokracji?
– Nie w nazwie problem.
Mi osobiście odpowiada bardziej pojęcie samorządu terytorialnego, bowiem
demokracja to nie slogan i dotyczy zawsze określonego terenu, którym wyobcowana
elita rządzi czy zawłaszcza. Protesty, strajki, konflikty stąd wypływające nie
mogą być traktowane tylko jako lokalne, bowiem zawsze mają też i szersze, powiedzmy,
zewnętrzne aspekty dotyczące całej elity rządowej, jej struktur i agend. To
szersze podejście wyraźnie ukazuje działanie elity sprzeczne z interesem
społecznym jak też podłoże konfliktu na ile ograniczania demokracji
i wolności.
– Ale pojecie
terenu łączy się z granicą, a obecne konflikty społeczne nie mają
w praktyce granic...
– Tak jest tylko
pozornie. W rzeczywistości wszelkie konflikty a nawet wojny rozgrywają się
zawsze na określonym terenie i w ścisłe zakreślonych granicach. Oczywiście,
wojna to krańcowa posiać konfliktu zaniedbanego w swoim czasie przez rządzącą
elitę lub celowo podsycanego. Coraz mniej wierzę w przypadkowość tak ważnych
sytuacji. Przeciwnie, wiążę je z globalną polityką sterowania
i manipulowania współczesnym społeczeństwem.
– A wojny
narodowościowe, jak w wypadku Jugosławii?
– Nie ma żadnego
wyjątku. Z uporem twierdzę, że wyalienowane obecnie elity są funkcją
międzynarodowego, a raczej ponadnarodowego kapitału, ograniczającego procesy
wolnościowe. Stąd tak wielką nadzieję wiązać musimy z prawdziwa demokracją,
której mechanizmy w wypadku Jugosławii nie zostały na czas uruchomione. Wniosek
z tej tragedii wyciągnąć musi nie tylko społeczność światowa, lecz każde państwo
dbające o swoją przyszłość, w tym np. Polska i Litwa.
– Do jakiej więc
konkluzji dochodzimy?
– Zdrowe państwo
może się rozwijać tylko na zasadach demokratycznych. Wszelkie próby
ograniczenia wolności, szczególnie z powodów religijnych czy narodowych, jak to
widać nie tylko w Jugosławii, są nieszczęściem dla kraju i jego obywateli.
Przynieść też mogą jak najgorsze rezultaty, tym bardziej, że w każdej chwili
mogą być umiędzynarodowione i zagrażać pokojowi powszechnemu. Nic zatem
dziwnego, że na te problemy opinia światowa jest szczególnie wyczulona.
Demokracja jest bowiem niepodzielna. Albo ona jest, albo jej nie ma.
– Ale przecież
wbrew powiedzeniu Antoniego Czechowa, że nie można być „trochę ciężarnym”,
spotykamy dziś ustroje, w których dużo jest demokracji na papierze i naprawdę
tylko „trochę” w rzeczywistości.
– To jest
najgorszy typ demokracji chimerycznej, który jest faktycznie odmianą
totalitaryzmu. Ale jest to ustrój niezdolny do życia i skazany na zagładę.
– Dziękuję za
rozmowę.
Rozmawiał Jan Ciechanowicz
* * *
„Biały
Orzeł”, 4 października 1992:
„Z LITWY
Nasze
wywiady
Trzymajmy
się!
Ostatnio po raz
trzeci w ciągu niedługiego okresu czasu bawił w Wilnie i na Wileńszczyźnie pan
Andrzej Makarewicz, eseista, wydawca i działacz niepodległościowy polski z
Nowego Jorku. Zmuszony przez moskiewskie marionetki do opuszczenia Polski w
roku 1981, zyskał następnie autorytet w USA, jako aktywista patriotyczny i
współorganizator wielu polskich akcji antykomunistycznych na Zachodzie.
– Panie Andrzeju,
ponieważ jest Pan w jakimś sensie – po ponad dziesięciu latach pobytu w USA –
już „amerykańskim Polakiem”, może zaczniemy od Pana wizji Polonii w Stanach
Zjednoczonych. Jaka ona jest, ta Polonia, jakie ma zalety i jakie wady?
– Uważam, że nie
ma Polaków „amerykańskich”, ani też „litewskich”. Jeśli Polak jest Polakiem, to
jest „polskim Polakiem” i basta!... Jest nas w USA według przybliżonych
obliczeń około 15 milionów. Sytuacja ekonomiczna zbiorowości polskiej w
przekroju statystycznym jest wyśmienita. Nie prowadziłem w tej materii własnych
badań, ale czytałem przed paroma laty w jednym z naszych pism, że tylko
społeczność irlandzka w USA, mająca tu nieco głębsze korzenie historyczne,
nieco nas pod tym względem wyprzedza. Natomiast Polacy wyprzedzają pod względem bogactwa
przypadającego na głowę ludności Niemców, Żydów, Rosjan i wszystkie inne nacje.
Jako całość Polonia Amerykańska ma się pod względem ekonomicznym bardzo dobrze.
Polacy są i mają opinię w szerokim świecie ludzi nad wyraz pracowitych,
inteligentnych, z inwencją i sumiennie wykonujących obowiązki służbowe.
(Zauważę na marginesie, że ta dyskryminacja, z którą Polacy się stykają na
Litwie z powodu swego pochodzenia, jest niespotykanym ewenementem na skalę
światową i świadczy tylko o głupocie tych, którzy w zaiste szaleńczy sposób
szkodzą własnemu krajowi, nie wykorzystując ogromnego potencjału twórczego
tkwiącego w ludności polskiej)... Na Zachodzie, w tym też w USA, Polacy są
szanowani i bardzo wysoko cenieni. Mają więc dobre zarobki, mieszkają w
strefach i dzielnicach elitarnych, przeznaczonych dla ludzi zamożnych... Z
reguły mają też silne osobiste związki uczuciowe z Polską... Ale co zastanawia,
to fakt, że nasza potęga statystyczno-ekonomiczna nie idzie w parze z siłą
organizacyjną i energetyczno-narodową. Mamy masę polskich milionerów, chyba nie
mniej niż Żydzi, a jednocześnie jako zbiorowość narodowo zorganizowana
prawie się nie liczymy. Jesteśmy rozbici, podzieleni, skłóceni i słabi jako
grupa etniczna. Nawet rozmaici Latynosi wyprzedzają nas, mają wszędzie swoje
lobby, nie mówiąc już o Żydach czy Ukraińcach, którzy w przeciwieństwie do nas,
są solidni, zwarci, nigdy nie dają się użyć jako narzędzie obcym interesom, nie
zwracają uwagi na podziały światopoglądowe we własnym gronie, stawiają ponad
wszystko solidaryzm narodowy... Rozmawiając z naszymi bogaczami, jest się
częstokroć przerażonym, z jakim prymitywizmem, ciemnotą, brakiem
duchowości i patriotyzmu się styka. Z takimi ludźmi wiele osiągnąć się nie
da. Brak im często nawet instynktu narodowego,
dlatego łatwiej dają się wmanewrować w jakieś kosmopolityczne rozgrywki niż w
akcję polską.
Zamożność wbrew
dominującym obecnie stereotypom – wcale nie zawsze jest miernikiem ani
jednostkowej wartości człowieka, ani zbiorowości ludzkiej.
– W każdym razie
nie może być miernikiem jedynym. Życie zadaje kłam pokutującemu także u nas na
Wschodzie banalnemu sloganowi, że „dobry Polak, to bogaty Polak”. Zdarza się
nagminnie, że bogaty Polak jest zerem pod względem patriotycznym, etycznym i
umysłowym oraz odwrotnie, bardzo często nieco biedniejsze warstwy społeczności
polskiej są w najwyższym stopniu świadome i ofiarne...
– Właśnie tak
jest najczęściej także u nas...
– A teraz o innej
sprawie, też zresztą o naturze psychologicznej. Wie Pan, zawsze mnie uderzało w
sposób pozytywny, że gdy Żyd, na przykład profesor jakiejś tam wyższej szkoły
partyjnej w Moskwie, Leningradzie czy Wilnie, wyjeżdżał do Izraela lub USA,
tamtejsi Żydzi nigdy mu nie wypominali, że był „czerwonym”, komunistą itp.
Dla tych mądrych i zwartych narodowo ludzi ważne jest, że oto mają obok siebie
jednego rodaka więcej, i pomagają mu urządzić się według zdolności także na
nowym miejscu. Dla nich nie jest ważne, a raczej jest zrozumiałe samo przez
się, że żyjąc w określonym systemie społeczno-politycznym każdy jest przez ten
system pod wieloma względami determinowany i nie ma na to rady. Przecież
naprawdę, „żyć w społeczeństwie i być od niego wolnym nie sposób”. Jakimże
uderzającym kontrastem w porównaniu z tą mądrą żydowską postawą życiową jest
nie kończące się polskie wzajemne wybrzydzanie się i wygryzanie, tak nas
osłabiające, a to zarówno w Kraju, jak też na Zachodzie i Wschodzie. Chciałbym
jednak zapytać, czy w łonie Polonii w USA nie widać jednak dążeń
zjednoczeniowych, integracyjnych i odchodzenia od postaw, w których dominuje
zawiść, głupota i prywata?
– Otóż to –
tendencje te są dziś bardzo silne, co łączę ze wzrostem poziomu oświeceniowego
i kulturalnego naszej społeczności. Widzi się coraz więcej chęci znalezienia
konsensusu, zintegrowania się w obliczu zarówno doniosłych wspólnych zadań i
celów, jak też wielkich zagrożeń, których dziś nie zauważają już chyba tylko
matołki.
– No więc... A
tak, dla porównania... Jako współredaktor nowojorskiego „Polskiego
Przewodnika”, pisma na wskroś patriotycznego i cieszącego się znacznym
autorytetem, zna Pan dobrze tamte polskie środowisko. Na Wileńszczyźnie zaś też
Pan bawi nie po raz pierwszy i z pewnością w jakimś stopniu poznał mentalność
tutejszej ludności. Wiem, że nie można porównywać Polaków Kresowych, niedawny
antysocjalistyczny „naród zakazany” w ZSRR, z Polonią amerykańską pod
względem ekonomicznym, ale chyba można – w aspekcie postaw moralnych,
patriotycznych. Jakby Pan widział nas w porównaniu z krajem swego zamieszkania?
– Proszę się nie
dziwić, ale jestem pełen podziwu dla postawy Polaków na Wileńszczyźnie, którzy
są niewątpliwie bohaterami narodu polskiego doby obecnej, stanowią wspaniały
bastion polskości, który nie tylko przetrwał piekło sowieckiego bolszewizmu,
ale i dziś daje sobie radę z perfidnym i nieokrzesanym antypolonizmem władz
sajudisowskich. Polacy wileńscy są nadal gnębieni, tym razem już nie pod
sztandarem budownictwa komunistycznego, lecz „wspólnego domu europejskiego”
i z użyciem wielce kłamliwych środków propagandowych i manipulacyjnych. A
jednak nie dają się zdemoralizować i dzielnie się bronią. To jest godne
szacunku i najwyższej pochwały. Przy tym chciałbym podkreślić, że mówię tu
nie o waszych, wykreowanych nieraz przez władze okupacyjne, „przywódcach” i
„deputatach”, którzy od lat tak pilnie szukają wspólnego języka z
polakożercami, że nieomal zapomnieli o własnym. Mam na myśli masę
szeregowych Polaków, tzw. „prostych ludzi” z Wileńszczyzny, dla których Polska
jest czymś świętym – co mnie zawsze uderzało w rozmowie z nimi. Niestety, nieco
inne nastroje, bardziej merkantylne i wyrachowane, zauważyłem wśród tzw.
inteligencji czyli u ludzi, którzy poddani zostali 5-letniej obróbce i
indoktrynacji ideologicznej na wyższych uczelniach sowieckich, a dziś są mocno
uzależnieni od układów służbowych i innych ze Żmudzinami. Stąd chyba ich
konformizm, nadmierna „układność” i ugodowość, bardzo zresztą niebezpieczne i
absolutnie nieprzydatne w sytuacji, gdy linią generalną wewnętrznej polityki
państwa litewskiego jest kurs na doszczętną likwidację polskości Wileńszczyzny.
Zatrważa mnie m.in. duży dystans między usposobieniem konformistycznego
przywództwa ZPL, umiejętnie wymanewrowanego na pozycje ugodowe przez pozorowane
naciski Litewskiej Prokuratury i Sajudisu, a męską i twardą postawą masy
szeregowych Polaków Wileńszczyzny. Ten dystans wasi wrogowie zręcznie
pogłębiają wykorzystując jako swe narzędzie osobników nikczemnych i
sprzedajnych, którzy pod hasłem pozornego „umiarkowania” i „dialogu”
faktycznie współdziałają z międzynarodowym frontem antypolskim w dziele
zagłady polskości Kraju Wileńskiego. Sytuację pogarsza fakt, że mają oni do
swej dyspozycji państwowe, nieraz maskowane jako „prywatne”, środki masowej
dezinformacji. Ileż musicie mieć w sobie siły ducha i mądrości politycznej, by
nie dać się nabrać i wytrwać w tej niesłychanie trudnej sytuacji!
– A jak Pan
traktuje szerzony przez naszych przeciwników mit o tym, że niepodległościowe
dążenia Polaków Kresowych były lub są rzekomo inspirowane i popierane
przez rosyjski KGB?
– Wydaje mi się, iż
mój stopień rozeznania w tych sprawach pozwala mi stwierdzić, że Moskwa i KGB
zawsze były za „jedyną i niepodzielną” Litwą, analogicznie do „jedynej i
niepodzielnej” Rosji. Precedens „separatyzmu” polskiego byłby dla nich zbyt
niebezpieczny jako zachęta także dla innych. Przecież Sajudis został
zorganizowany przez KGB, nawet jego pierwszym szefem był doświadczony agent
sowieckiej bezpieki V. Czepaitis. Polskie zagrożenie było i pozostaje „idee
fixe” dla bezpieki rosyjskiej, która nawet w trakcie całej długiej komedii
„pierestrojki” w okresie jeszcze sowieckim przez swe agendy prasowe
zarzucała nudnie i uporczywie Polakom wileńskim „separatyzm”, podczas gdy
żaden z pismaków KGB ani w Moskwie, ani na Litwie nie nazwał „separatystą”
żadnego litewsko-żmudzkiego szowinisty, nawet dążącego do oderwania się od
ZSRR. Także polscy konfidenci KGB na Wileńszczyźnie od samego początku
„walczyli” wyłącznie o „niepodległą” Litwę i zohydzali tych z Polaków, którzy
próbowali uczciwie stawiać także „kwestię polską”...
– Powiedzmy
otwarcie, Moskwa uważa za stracone w tym miejscu Europy tylko to, co trafia pod
skrzydło Białego Orła, natomiast takie np. państewka, jak bałtyckie, uważa po prostu
za kieszonkowe, znajdujące się tak czy inaczej w sferze wpływów Kremla. Gdyby
Wileńszczyzna powróciła do Polski, byłaby dla Moskwy definitywnie stracona,
póki zaś jest w składzie Litwy, należy też do Rosji. Oto dlaczego na rozkaz z
Moskwy agenci Moskwy okrzykują polskich niepodległościowców z Wileńszczyzny
za... „agentów Moskwy”...
– Właśnie tak
jest. I chciałbym w związku z tym zapewnić was, że mimo podłej na was nagonki –
także ze strony niektórych antynarodowych i niewyrobionych środowisk w Polsce –
nie musicie tracić wiary we własne siły i dać sobie wmówić, że już się nic nie
da zrobić. To nieprawda. Macie wielu przyjaciół na całym świecie, którzy są
coraz bardziej zdeterminowani, by zdecydowanie i do końca bronić waszej
słusznej sprawy. Nie daliśmy się potwornym potęgom Rosji i Niemiec, gdy
współdziałały one w antypolskim ludobójstwie, bzdurą więc byłoby żywić dziś
obawy, iż damy się pokonać jakiemuś złośliwemu karzełkowi, nawet jeśli jest
wyjątkowo dokuczliwy. Polacy Kresowi to tak wspaniali ludzie, ze
niepodobieństwem jest, by ich ktokolwiek pokonał, a tym bardziej, by mogli
dłużej zostawać niewolnikami elementu, który pod żadnym względem ani się umywa
do ich poziomu i właściwości, i nie jest też zdolny po ludzku traktować swych
polskich poddanych. Są oni niepodzielną i jedną z najlepszych części
60-milionowej światowej wspólnoty Polaków.
– Dziękuję Panu
za rozmowę i życzę pomyślności w sprawie obrony polskości na szerokim świecie.
Rozmawiał
Jan Ciechanowicz
* * *
„Biały
Orzeł”, 18 października 1992:
Z LITWY
Bestializm
przedwyborczy
Stało się! Władze
Republiki Litewskiej zdobyły się wreszcie na odwagę i podjęły decyzję w sprawie
przeprowadzenia wyborów do władz lokalnych na Wileńszczyźnie czyli w regionie
zwartego zamieszkania ludności polskiej. Odbyć się one mogą (ale nie muszą) 22
listopada bieżącego roku, prawdopodobnie po wejściu w życie przepisów o nowym
administracyjnym podziale terytorium Republiki, po którego przeprowadzeniu w
żadnym z okręgów Polacy nie będą stanowili większości, a więc nie zachowają
najmniejszych szans na obranie tych, którzy by bronili ich żywotnych interesów
i praw obywatelskich. Czegoś innego trudno się zresztą było po władzach
sajudisowskich spodziewać...
Podjęto też
decyzję o przeprowadzeniu wyborów do Sejmu Republiki Litewskiej. Ta impreza
odbędzie się 25 października 1992 roku i będzie kresem panowania, dzierżącej
dotychczas ster władzy, sowieckiej Rady Najwyższej RL z czerwonym profesorem
Vytautasem Landsbergiem na czele. I w tym przypadku postarano się tak
ukształtować poszczególne okręgi wyborcze, by w żadnym z nich Polak nie został
obrany do władz najwyższych Republiki. Z pewnością Sajudis (który zajął miejsce
Kompartii, jako „rozum, honor i sumienie” narodu litewskiego) zadba o
wytypowanie i ulokowanie w przyszłym parlamencie, w celu zamydlenia oczu
opinii publicznej, paru szabesgojów, „Polaków z zawodu”, którzy będą za
pieniądze gorliwie współpracować w gnębieniu rodaków, głosząc wszem i wobec, iż
są oni „wolni wśród wolnych”, „równi wśród równych”...
Natomiast już
dziś wkłada się niemało wysiłku w to, by co bardziej porządni polscy politycy
znad Wilii, nie przekształcający polityki w sposób wypełniania prywatnej kiesy,
nie zostali nawet dopuszczeni do udziału w kampanii wyborczej. Do akcji
przystąpiły nawet organa karne. Pod zarzutem rzekomego manipulowania Związkiem
Polaków na Litwie ze strony domniemanych agentów KGB i nie bez brania pod uwagę
prasowych donosów wieloletniego sowieckiego funkcjonariusza Z. Balcewicza,
dąży się do rozpędzenia tej organizacji. (Dziwne, że jednocześnie nie rozpędza
się Sajudisu, którego pierwszym sekretarzem generalnym był agent sowieckiej
bezpieki J. V. Czepaitis, i nie oddaje się pod sąd całej niepodległej Republiki
Litewskiej, której pierwszym premierem została była K. Prunskiene, dużego
formatu agent radzieckiego KGB)...
Tak więc na
skutek perfidnych posunięć władz sajudisowskich Polacy na Litwie mają nikłe
szanse na to, że w nowych władzach poziomu republikańskiego i lokalnego
będzie zasiadał ktoś, kogo naprawdę obchodzi los rodaków...
Sytuację
drastycznie pogarsza niewłaściwe zachowanie się niektórych – pożal się Boże –
„liderów” samej społeczności polskiej. I tak w sytuacji, kiedy w imię
nadrzędnych interesów narodowych trzeba zapomnieć o wszystkich podziałach
ideowych i politycznych, a tym bardziej o brudnych ambicyjkach osobistych, dwaj
z nich rozpętali na łamach „Naszej Gazety” i „Kuriera Wileńskiego”
bezpardonową „dyskusję wewnątrzpartyjną” w najgorszym stylu bolszewickim.
Chodzi o prezesa Frakcji Polskiej w obecnej Radzie Najwyższej RL Ryszarda
Maciejkiańca, w ciągu ostatnich kilkunastu lat etatowego instruktora Komitetu
Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, oraz o członka tejże Frakcji i tejże
RN z ramienia Komsomołu Zbigniewa Balcewicza, niedawnego członka Biura Komitetu
Centralnego Komunistycznej Partii Litwy. Obaj ci panowie nie pozbyli się
odruchów partyjnego intryganctwa i wielce szkodzą przez swe działania sprawie
polskiej. Włos się jeży na widok dwóch partyjnych funkcjonariuszy, częstujących
się publicznie przysłowiowymi figami i obrzucających się nawzajem
zarzutami „skomunizowania”!... Czyżby żądza władzy i chęć utrzymania się
na stołkach naprawdę muszą do szczętu zagłuszać w ludziach glos rozumu,
sumienia i wstydu? – zadają ludzie sobie retoryczne pytanie...
Smrodek, zawsze
unoszący się nad skłóconym, zawistnym, cierpiącym na wodogłowie polityczne środowiskiem
polskiej półinteligencji w Wilnie, przekształca się ostatnio w odrażający odór,
wręcz w zaduch. Nie można bez politowania i odrazy patrzeć na to, jak coraz to
kolejny „lider” wypływa w prasie z przymilnymi zapewnieniami o miłości i
szacunku do narodu litewskiego i z uroczystymi przysięgami, że nic, ale to
naprawdę nic, nie łączy go z niedobrymi „ekstremistami” i „puczystami”
wśród rodaków. Ci żałosni „działacze” jakoś ciągle nie mogą zrozumieć, że ich
małoduszność rzutuje na „image” całej społeczności polskiej w oczach Litwinów,
którzy bądź co bądź są twardymi chłopami i tylko takich szanują. Brzydzą się
natomiast słodkawymi umizgami polskich mięczaków, których zachowanie się
skłania Litwinów do kroków coraz to bezwzględniejszych. Okazywana słabość
zawsze prowokuje do agresji.
Wspomniany
powyżej redaktor naczelny „Kuriera Wileńskiego” (do 1990 – „Czerwonego
Sztandaru”) Z. Balcewicz (serdeczny przyjaciel A. Michnika – bardzo doń podobny
z postawy moralnej i poziomu umysłowego) posunął się do tego, że, przekonując
łzawie władze landsbergowskie o swej względem nich lojalności, domaga się w
swych donosach prasowych od Prokuratury RL oddania pod sąd za „wywrotową
działalność” i „separatyzm” Aniceta Brodawskiego i Jana Ciechanowicza,
różniących się od niego swą postawą. Do takiego upodlenia nie każdy jest
zdolny... Postronni zaś obserwatorzy jeszcze się raz przekonują, „jacy oto ci Polacy są”...
Można się
pocieszać tym, że Litwini też się nawzajem zwalczają; że niedawno w gmachu
parlamentu jeden z posłów nazwał drugiego „faszystą”, a ten natychmiast rąbnął
go za to kułakiem w twarz; że niektórzy „czerwoni”, czyli nie podobający się
Landsbergowi deputowani, jak np. prof. Antanavicius, przed wejściem na salę
obrad zostali opluci przez demonstrantów... przeżutą trawą, co stanowi bodaj
najbardziej oryginalny litewski wkład do europejskiej kultury politycznej,
zalecającej w takich przypadkach raczej używanie pomidorów i jaj...
Przy okazji
wzajemnych oskarżeń dochodzi nieraz do ujawnienia żenujących tajemnic służbowych
i skandalicznych szczegółów o postępkach naszych pseudodziałaczy. Tak „Kurier
Wileński” 6 sierpnia 1992 roku podał za pismem rządowym „Lietuvos Aidas” (które
pisało, o tym w sensie pozytywnym): Deputowany do RN Czesław Okińczyc
powiadomił Prokuraturę Generalną, że zastępca redaktora „Kuriera Wileńskiego”
Krystyna Adamowicz 19 sierpnia 1991 roku wzywała do popierania organizatorów
puczu. Gdy oskarżenia się nie potwierdziły, zaniechano ścigania karnego
Krystyny Adamowicz”...
Oto „mores”
naszych „liderów”! Inaczej jak kryminalnymi nazwać je nie sposób... Aktualny
członek Rady Najwyższej RL, co prawda z ramienia Sajudisu, ale przecież – w
roli dobrowolnego kapusia, donoszącego na kobietę, rodaczkę, matkę, dobrą Polkę
zresztą... Tego już nawet jak na polskie bagienko jest za wiele. I jak tu mówić
o przysłowiowym ongiś polskim honorze... Oczywiście, natychmiastowe, ale
raczej enigmatyczne, dementi tego skandalicznego przecieku informacji ze strony
Prokuratury („w sprawie karnej nr 09-2-054-91 nie zanotowano powiadomienia
deputowanego do Rady najwyższej Cz. Okińczyca”) tylko utwierdziło obserwatorów
w przekonaniu, że jednak ten donos, niech nawet w formie ustnej, ale miał
miejsce. Co przecież dobitnie świadczy o poziomie moralnym naszego środowiska.
I nic tu nie pomogą żałosne wymówki, że przecież „nie wszyscy donoszą”... Jeśli
w określonej społeczności znajduje się jedna taka kanalia, hańba spada na
wszystkich jej członków.
Tak więc polskie
„elitarne” bagienko w Wilnie cuchnie coraz to mocniej. Polakożercy się cieszą.
Zmaltretowany zaś polski lud podwileński, liczący bądź co bądź około 400 tys.
ludzi i wytwarzający do 18 proc. dochodu narodowego Litwy, rozpaczliwie się
rozgląda za liderami, którzyby byli przynajmniej porządnymi ludźmi. Takowych
jednak, jak na razie na widnokręgu politycznym – mówiąc delikatnie – nie jest
za wiele. W tej sytuacji niektórzy się zastanawiają: czy warto w ogóle brać
udział w wyborach, w których nie ma wyboru. I tylko po to, by usadowić na
poselskich stołkach ludzi niezbyt dbałych o higienę moralną, nie mówiąc już o
innych sprawach...
Dr Jan
Ciechanowicz
* * *
„Biały
Orzeł”, 1 listopada 1992:
Z LITWY
Nasze wywiady
Naród
„antysocjalistyczny”
Od kilkunastu
miesięcy głośno w Europie (dzięki sztucznemu nagłaśnianiu) o rzekomo
„skomunizowanych” Polakach Kresowych. Przy czym najwięcej o „czerwonych
Polakach” wrzeszczą synaczkowie kryminalistów z sowieckiego NKWD, niedawni
teoretycy „wybranej” klasy, którym strasznie zależy na zrzuceniu winy za własne
zbrodnie na kogokolwiek. Ci mordercy i ich pogrobowcy, nadal ściśle
współpracujący z moskiewską centralą (podobnie dziś KGB posiada około 24 tys.
agentów w Polsce, przeważnie na kluczowych stanowiskach), bliscy są ogłoszenia
za „czerwonych Polaków” Marksa, Trockiego (Bronsztein), Swierdłowa (Nahamkes),
Luxemburg, Warskiego (Warszauer) oraz innych zbrodniarzy i psychopatów, byle
tylko zmyć
ze swych włochatych łap ślady krwi milionów niewinnych ofiar, wymordowanych
przez międzynarodową mafię pod sztandarami komunizmu, w imię nigdy nie
osiągalnego panowania nad światem. Ich „wyborcze” łgarstwa wszelako nie mogą
ukryć faktu: właśnie Polacy, jako jedyni, ogłoszeni byli w ZSRR za „naród
antysocjalistyczny” i, jako tacy, skazani zostali na absolutną zagładę
fizyczną.
Jednym z
pierwszych o polskim holocauście w sowieckim imperium zła zaczął pisać profesor
Mikołaj Iwanow z Wrocławia, utalentowany historyk i wyśmienity znawca
przedmiotu, obcy jakiejkolwiek stronniczości, autor licznych na ten temat
publikacji zarówno w prasie polskiej, jak i światowej. Ostatnio bawił on w
Wilnie. Korzystając z okazji, nasz wileński korespondent przeprowadził rozmowę
z profesorem Mikołajem Iwanowem, którą proponujemy uwadze Czytelników.
– Panie
Profesorze, urodził się Pan w Brześciu, według wszelkiego prawdopodobieństwa w
żyłach Pana płynie trochę i polskiej krwi, w każdym bądź razie styl Pana
pisarstwa jest nieomylnie polski, czy właśnie to uwarunkowało Pana
zainteresowanie się martyrologią Polaków w Związku Sowieckim?
– Nie wiem, czy w
moim przypadku zainteresowania naukowe wynikają akurat z uwarunkowań
genetycznych. Wolałbym akcentować tu raczej czynniki innego rodzaju. Losy
paromilionowej polskiej mniejszości narodowej w byłym ZSRR stanowiły do
niedawna tabu dla badaczy. Przez lata dążono do zamazywania pamięci o ludobójczej
polityce pierwszego państwa socjalistycznego w stosunku do Polaków. Każdy
historyk chciałby badać te czy inne „białe plamy” w dziejopisarstwie. Ja nie
stanowię pod tym względem wyjątku, chociaż nie chciałbym wykluczać także innych
uwarunkowań mych zainteresowań naukowych.
– W ubiegłym roku
Agencja Omnipress z Warszawy opublikowała już dziś niezmiernie poczytna książkę
„Pierwszy naród ukarany”, w której Pan – moim zdaniem, bardzo obiektywnie –
opisuje straszliwe losy Polaków w Rosji Sowieckiej. W Pana książce ujmuje
filozoficzny, spokojny ton narracji, mimo iż na każdym kroku wyczuwa się
głęboko propolskie zaangażowanie uczuciowe Autora. Według moich obliczeń
sowieci wymordowali około 2 milionów i deportowali drugie tyle Polaków na
Syberię. Pan operuje danymi nieco niższego, ale również „imponującego rzędu”.
Czy Pan się ze mną zgodzi, gdy stwierdzę, że ta szczególnie zapamiętała
nienawiść bolszewii do Polaków wynikała z bezwzględnego charakterologicznego
przeciwieństwa między Polakami z jednej strony, ich patriotyzmem oraz
katolickim uniwersalizmem, łagodnością usposobienia, indywidualizmem i
umiłowaniem wolności, a z drugiej strony – pogańskim okrucieństwem, moralnym
zbydlęceniem, duchem stada tych, co to próbowali na trupach ludzkich budować
„świetlaną przyszłość komunizmu”. Przecież nawet ci z Polaków, którzy z pobudek
romantyczno-idealistycznych ulegli ideologii socjalizmu i szczerze wierzyli w możliwość
wykreowania czegoś w rodzaju sprawiedliwego „państwa bożego” na ziemi, zostali
niemal co do jednego wymordowani przez swych rosyjskich i żydowskich
współbojowników, podobnie nawet Dzierżyński postał skrytobójczo zabity na
rozkaz osobisty Stalina.
– Nie sposób
negować sprzeczności między psychologią komunizmu a polskim charakterem
narodowym. Podobno przecież sam Stalin w rozmowie z Churchilem powiedział, że
socjalizm pasuje do Polski, jak siodło krowie. Nie od razu jednak bonzowie
bolszewiccy doszli do takiego wniosku. W 20-30 latach na terenie Białorusi i
Ukrainy dość długo istniały polskie obwody autonomiczne Dzierżyńszczyzna
i Marchlewszczyzna z dobrze rozwiniętym szkolnictwem, edytorstwem, życiem
kulturalnym polskim. Dopiero po latach, gdy naprawdę przekonano się o
niezwykłej odporności Polaków zarówno na asymilatorsko-rusyfikacyjne, jak i
doktrynersko-komunistyczne wpływy, zostali, jako cały naród, z tego właśnie
względu skazani na zagładę. Antypolska psychoza władz wytworzyła atmosferę
nietolerancji i wrogości wobec Polaków w społeczeństwie radzieckim. Zresztą
polityka taka miała utrwalone, przedrewolucyjne tradycje. Partyjne środki
masowego przekazu natrętnie dążyły do zakorzenienia w świadomości przeciętnego
obywatela stereotypu „Polaka – wroga władzy ludowej”, „Polaka – sabotażysty”,
„szkodnika” i „szpiega faszystowskiego”. Stwierdzenie, że w drugiej połowie lat
trzydziestych być Polakiem radzieckim oznaczało czuć się człowiekiem drugiej
kategorii, odzwierciedla tylko małą część ówczesnej sytuacji. Położenie było o
wiele bardziej tragiczne. Cała ludność polska została zaliczona do kategorii
tzw. „elementu niepewnego”, podlegającego represjom prewencyjnym w
obliczu „zbliżającego się nieuniknionego starcia z połączonymi siłami
imperializmu światowego”. Lata 1937-1938 przyniosły niewymowne, nawet
w kontekście ówczesnych represji stalinowskich, prześladowania Polonii
radzieckiej i zacieranie wszystkich śladów eksperymentu polonijnego.
Doprowadziło to do ogromnych ubytków ludności. Sądzę, że ogólne straty żywiołu
polskiego w latach trzydziestych sięgały około 30 proc. jego stanu z końca lat
dwudziestych. Był to największy odsetek spośród wszystkich narodów i
narodowości ZSRR. Wielu, by przeżyć, zrzekało się swej narodowości...
Z pewnością wiele
przyczyn doprowadziło do tak tragicznego losu polskiej mniejszości narodowej w
Związku Radzieckim. Główna, jak się wydaje, polegała na tym, że zawiodła
zewnętrznopolityczna koniunktura, leżąca u podstaw „polskiej polityki” ZSRR.
Poddana sowietyzacji Polonia radziecka nie chciała stać się widomym czynnikiem
destabilizującym życie polityczne w Polsce. Opór Polaków wobec kolektywizacji i
towarzyszących jej posunięć społeczno-politycznych wykazał wątpliwą wartość
eksperymentu polonijnego i tym samym skazał tamtejszych Polaków na zagładę.
– Jako były poseł
do parlamentu radzieckiego z ramienia polskiej ludności Wileńszczyzny, a więc
człowiek mający jakie takie rozeznanie w sytuacji, twierdzę, że KGB, planując
swą osławioną już dziś pierestrojkę, absolutnie zignorowało nawet sam fakt
istnienia dziś na terenie byłego ZSRR kilkumilionowej rzeszy Polaków, nie
przewidując w trakcie przeprowadzanych reform żadnej zmiany ich losu na lepsze.
Jest to zaiste „godna” kontynuacja polityki caratu i stalinizmu. Ale co
ciekawe, to fakt, że gdy na Łubiance zauważono, iż Polacy Kresowi odważają się
na jakieś tam, skromne zresztą, posunięcia samoobronne, postanowiono w zarodku
unicestwić te nieśmiałe odruchy, stosując chwyty równie perfidne, co podłe, a
mianowicie, ogłaszając na łamach kontrolowanej przez siebie „wolnej” prasy
tych, co ważyli się upomnieć o „polaczków”, za... „agentów Moskwy”. Zabawne, że
prym w tej nikczemnej akcji wiodły pisma kontrolowane przez bezpiekę litewską
i... wydawane w Warszawie. Jak Pan ocenia tę perfidną grę Moskwy i
przemalowanej Międzynarodówki komunistycznej oraz współudział w moralnym
niszczeniu Polaków Kresowych prasy tzw. polskiej?
– Jako historyk,
a więc człowiek zajmujący się raczej przeszłością, nie bardzo bym chciał
wydawać sądy o bieżących rozgrywkach politycznych, mimo iż ich podłoże jest
często aż nadto ewidentne.
Natomiast jeśli
idzie o ocenę roli i poziomu prasy krajowej, to wydaje mi się, że się Pan nieco
myli, demonizując naszą prasę krajową. Nie tyle w niej siedzi agentów KGB, ile
pospolitych głupców i draniów, nie mających zielonego pojęcia o naszych sprawach
wschodnich.
– Panie
Profesorze, dziękuję serdecznie za udzielenie wywiadu dla naszego pisma i życzę
Panu dalszych pięknych osiągnięć naukowych.
Rozmawiał:
dr Jan
Ciechanowicz
* * *
„Biały
Orzeł” 1 listopada 1992:
Konferencja prasowa czy „bełkot polityczny”?
Zgodnie z
zapowiedzią drukujemy dzisiaj dla Państwa obszerne fragmenty konferencji
prasowej z ministrem spraw zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej, Krzysztofem
Skubiszewskim, jaka miała miejsce w Misji Polskiej przy ONZ w Nowym Jorku kilka
tygodni temu. Zmuszeni do tego zostaliśmy faktem, że w pewnych polonijnych
gazetach błędnie interpretowano jak padające tam pytania, tak
i odpowiedzi.
Niniejszy tekst
jest zapisem taśmy magnetofonowej, przepraszamy więc za ewentualne
nieścisłości, jakie mogą powstać w tym druku.
Minister
Skubiszewski w bardzo niekulturalny sposób zażądał, aby nie przerywano Mu
podczas Jego wypowiedzi. W związku jednak z tym, że „Biały Orzeł” ukazuje się w
wolnym kraju i że pan minister nie ma nic do naszej gazety i do drukowanych w
niej tekstów, będziemy Mu przerywali czasami Jego „wspaniałe” wypowiedzi.
Ocenę tej
„konferencji” pozostawiamy naszym Czytelnikom i zapraszamy do dyskusji.
(Tekst
Konferencji)
(fragmenty)
Pytanie zadaje
Zygmunt Czerwiński, red. „Polskiego Przewodnika”:
– Panie
Ministrze, Polska jest jednym z najbardziej katolickich krajów. Dlaczego służby
dyplomatyczne są obsadzane raczej przez ateistów lub innych wyznań
i następnie katolicy są potem dyskryminowani przez agencje
Rzeczypospolitej. Bardzo byliśmy zbulwersowani przed przybyciem do Stanów Zjednoczonych
Prezydenta Rzeczypospolitej Lecha Wałęsy, gdy został mianowany konsulem w Los
Angeles nie tylko, że nie katolik, ale były agent służb specjalnych PRL-u,
komunistów i nie został wpuszczony przez Stany Zjednoczone. Czuliśmy się dużo
lepiej, znaczy Polski Przewodnik, nasze pismo, gdy konsulem w Nowym Jorku był
Waldemar Lipka-Chudzik, wtedy nie byliśmy dyskryminowani... Teraz po przybyciu
konsula Surdykowskiego wszystko się zmieniło na gorsze...
Minister
Skubiszewski: Otóż, placówki polskie, tak jak Pan powiedział, nie są obsadzane
przez ateistów, to jest kwestia tego czy prawdziwie wyznaje tę czy inną religię – to nie
jest moment, który biorę pod uwagę, bo on nie jest brany w służbie państwowej i
mogę Panu jasno stwierdzić, że żadnych ateistów na placówki celowo nie kieruję,
tak jak Pan to wydaje się zupełnie błędnie zakładać...
(Innymi słowami,
o ile dobrze zrozumiałem ministra, nikomu w ministerstwie spraw
zagranicznych nie zależy, aby przedstawiciel Rzeczypospolitej, obok wartości
specjalistycznych, posiadał choć odrobinę jakiejkolwiek moralności,
jakiekolwiek zasady współżycia między ludźmi. Wystarczy widocznie, że jesteś
szwagrem ciotecznym brata stryjecznego jakiegoś tam „u żłobu” i już możesz
startować na stanowisko konsula, czy ambasadora! Drodzy Rodacy, jeszcze kilka
stanowisk ma być podobno zmienionych, nie ma więc co czekać – szukać szwagra!
AU)
...Co się tyczy
pańskiego poglądu, że lepszy był konsul poprzedni niż obecny, to jest kwestia
oceny tej czy innej osoby, do której każdy ma prawo. Ale jeśli idzie o resort
spraw zagranicznych, to mamy pełne zaufanie do Pana Konsula Generalnego
Surdykowskiego, a odwołanie pana Chudzika-Lipki dokonało się właśnie na tej
zasadzie, którą Pan podnosi, żeby się personel wymieniał i żeby przychodzili
ludzie nie
mający obciążeń, na które Pan zwraca uwagę. Więc to co Pan powiedział jest
niespójne...
(Zdaję sobie
sprawę, że polski minister spraw zagranicznych jest już w podeszłym wieku. Nie
słyszałem jednak, żeby miał on kłopoty już ze słyszeniem i widzeniem. W
jaki to sposób nie dotarły do niego sprzeciwy przed przyjazdem konsula
Surdykowskiego do Nowego Jorku? W jaki sposób nie potrafił przeczytać
przesłanych mu gazet z opiniami ludzi na temat nowojorskiego konsula? Czas
chyba naprawdę „zadbać” o siebie, panie ministrze! Pan Lipka-Chudzik miał jedną
wyjątkową zasadę, której wielu brakuje: wspaniałą kulturę! AU)
...Ja odrzucam
zasadę PRL-u „nie matura, lecz chęć szczera...”, chociaż niektórzy chcieliby ją
znowu przywracać. Dopóki ja kieruję służbą zagraniczną ta zasada nie będzie
miała żadnego wpływu na nominacje. To, że w służbie zagranicznej są urzędnicy z
poprzedniego okresu, jest dla każdego myślącego rzeczą nieuniknioną, ponieważ
my nie dysponujemy alternatywną służbą cywilną, nie było jakiejś służby
cywilnej zastępczej... Tą nową służbę tworzy się stopniowo i to po latach. Ci,
którzy tak bardzo krytykują obecność w tej służbie różnych osób zapominają o
jednym, że w Polsce nie ma podstaw prawnych do zwalniania urzędników poza
przyczynami dyscyplinarnymi, czy wynikającymi z postępowania karnego...
(Po okupacji
niemieckiej dzięki tej wspomnianej przez ministra zasadzie zbudowało polskie
wojsko kadrę oficerską, tak właśnie było, że najpierw chęci, a dopiero potem
matura. I w tych warunkach było to rzeczą całkowicie zrozumiałą. Że minister
odrzuca dzisiaj tę zasadę – bardzo dobrze, nie powinna ona mieć miejsca. Mamy
niezliczoną ilość wykształconych dzisiaj ludzi – czy jednak dla pana ministra
nie liczą się żadne inne studia, jak tylko dziennikarstwo? Bo większość
zagranicznych posad obsadzono właśnie byłymi dziennikarzami. Rozumiem, że
premier Mazowiecki, jako były dziennikarz, miał i na to wpływ, ale czy ta
zasada musi dalej panować? Czy nie ma naprawdę bardziej zdolnych ludzi?)
Pytanie od
dziennikarza: Panie ministrze, mam dwa pytania, to co nas Polaków bardzo jakby
dotyczy, trochę boli – chodzi o groby w Rosji tych, którzy tam zginęli. ...Czy
jest możliwość odzyskania dóbr kulturalnych, które jeszcze za czasów carskich,
po I, II, III rozbiorze, zostały wywiezione. Traktat ryski wiele z tych spraw
załatwił... czy jest możliwość ich odzyskania?
Minister
Skubiszewski: Co się tyczy grobów, to fakt ten nie jest mi odległy, jest
w centrum uwagi MSZ i do naszych traktatów z Ukrainą, Białorusią i Rosją
włączyliśmy odpowiednie postanowienia, co się tyczy opieki nad grobami... To
dotyczy także bardzo licznych miejsc, gdzie są groby polskie, polskich
żołnierzy z I wojny światowej, z lat 1918-20. O te rzeczy zabiegamy, stopniowo
cmentarze te są porządkowane,
ratowane. Nie wszystko już się da uratować, dlatego, że wiele zniszczono. Pewne
akcje podjęliśmy także na Litwie, w Wilnie zwłaszcza, cmentarz na Rossie, która
ja sam odwiedzałem, tam są groby żołnierzy Armii Krajowej, o których my
wiemy, że są w ziemi, ale w wielu wypadkach nie ma nagrobków, czy innych
śladów. Tak więc te rzeczy mamy na uwadze. Teraz kwestia polskich pamiątek
historycznych, archiwaliów, dzieł sztuki. Otóż te sprawy też podnosiłem od
początku mojego funkcjonowania w MSZ. Na pierwszej szczegółowej rozmowie
z ministrem Szewardnadze. Rzecz skomplikowała się z chwilą pojawienia się
nowych państw. Teraz musimy prowadzić rozmowy nie tylko z Moskwą, ale także z
Mińskiem i Kijowem. Rząd wyznaczył już jakiś czas temu osobnego komisarza
właśnie do spraw rewindykacyjnych, nie tylko na Wschodzie, również w Niemczech,
w innych państwach... Otóż to jest zadanie bardzo trudne. Ja sam wypowiadałem
się kilkakrotnie, również w Sejmie. Czyli to było publiczne, na szerokim polu,
że powinna być restytuowana w całości Biblioteka Ossolińskich ze Lwowa. To jest
bardzo trudno przeprowadzić i nie wiem czy wiele wskóramy...
(Odczuć w tym
wszystkim można kilka spraw: żal, że nie ma już ZSRR, bo z nimi można się było
dogadać. Dalej jakiś ogromny strach ministra przed Litwą! Przy poruszaniu tych
tematów jest tak delikatny, jak prawdziwa „dziewica”: nie dotykaj mnie! Dobrze,
że był Pan na Rossie, nie dobrze, że nic do tej pory nie potrafił Pan załatwić,
że dalej cmentarz jest niszczony przez litewskich wandali nienawidzących
wszystkiego co polskie, a szczególnie wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z
Armią Krajową, tym jedynie prawdziwie polskim wojskiem podczas drugiej wojny
światowej. Czy nie wie Pan, że na tych miejscach, gdzie pochowano tych
bohaterów dziś
buduje się nowe groby litewskim „panom”? Trochę odwagi, panie ministrze, choć
odrobinę takiej, jaką mieli Ci, którzy na Rossie spoczywają. Pan minister
„martwi się” o polskie skarby. Moment, jakie ma Pan prawo do zabrania
czegokolwiek Polakom tam żyjącym, czy Oni nie potrafią ich ustrzec, czy to właśnie
nie Oni powinni przejąć nad nimi swoją pieczę? Pan się martwi o skarby,
a nie o żyjących tam ludzi. Chce Pan coś zabrać, to razem z nimi, albo
jeszcze lepiej – razem z naszą, polską ziemią. W jednym z listów od pana
Stanisława Paszula z Jersey City czytam: „...dużo zapłaciłem za tą
ukochaną ziemię zroszoną łzami i krwią, bo jak przestanę się upominać o
swoich Rodaków tam żyjących, to byłbym zdrajcą...” Pozostawiam ten tekst listu
do przemyśleń pana ministra. AU)
Redaktor „Białego
Orła” Adam Urbanczyk: Panie ministrze, czy obecne władze Rzeczypospolitej
uznają układy jałtańskie za aktualne do dzisiaj? O ile tak, to na co...
Minister
Skubiszewski: Nie, nie uznają, nie musi Pan z tego założenia wychodzić.
Adam Urbanczyk: O
ile nie uznają...
(No tak, panu
ministrowi nie wolno przeszkadzać, gdy On coś mówi, bo to przecież musi być coś
bardzo ważnego i nie będzie sobie języka strzępił dla byle kogo. Rozumiem
jednak Jego zdenerwowanie – uderzyłem w czuły punkt, jak widać. AU)
Minister
Skubiszewski: Ja mogę zaraz Panu powiedzieć, że ta rzecz jest wciąż powtarzana.
Nie kto inny, jak właśnie ja, i tu, w Nowym Jorku, na forum Zgromadzenia
Ogólnego, przed z górą trzema laty, złożyłem w tej sprawie urzędowe
oświadczenie, którego do wiadomości nie chcą przyjmować rozmaici ludzie,
zwłaszcza w Polsce. Im powinno właśnie zależeć na tym, aby ogłaszać układy
jałtańskie, także teherańskie za nieważne od początku, że one naruszyły nie
tylko traktaty, które wówczas obowiązywały zainteresowane państwa; znaczy te
które te układy zawierały. To dotyczy przede wszystkim traktatów
Ribbentrop-Mołotow, bo do tego trzeba sięgnąć. Właśnie o tym ja mówiłem przed
trzema laty... i tam właśnie postawiłem tę przyczynę nieważności, która polega
na tym, że jedne państwa nie mogą decydować o losie drugich.
Adam Urbanczyk:
Czyli dalszy ciąg pytania. Jak więc zrozumieć, że władze polskie zrzekają się
jakichkolwiek roszczeń do jakichkolwiek granic na Wschodzie, z Pana
podpisem.
Minister
Skubiszewski: Proszę pana, my się nie zrzekamy roszczeń, ale i my nie mamy
żadnych roszczeń. Wytworzył się w Europie pewien porządek terytorialny, którego
dzisiaj nie da się zmienić, chyba przy pomocy wojny, a wojnę odrzucamy. Po to,
żeby zmienić granice na Wschodzie trzeba by prowadzić wojnę ze wszystkimi
państwami na Wschodzie, a nasi wschodni sąsiedzi uważają te granice za trwałe.
To takie jest stanowisko Państwa Polskiego dzisiaj. To jest stanowisko, że
pewne zmiany dokonały się bez nas, my to podkreślamy, ale to wywarło swoje
skutki i dzisiaj nie wchodzą w rachubę żadne zmiany granic. To nie jest
żadna ocena, ale to jest liczenie się ze stanem faktycznym o takim charakterze.
I Pan sam dobrze wie i każdy wie, że tego nie można zmienić.
(Czy nie miałem
racji pisząc w tytule relacji o „bełkocie politycznym”? Czy minister nie ma tej
cechy dyplomatów, że może mówić przez godzinę i nic nie powiedzieć? Nie
rozumiem tylko jednej rzeczy z wypowiedzi ministra: jak można uważać układy
jałtańskie za nieważne od początku i przy tym samym nie mieć żadnych roszczeń
do nikogo? W momencie unieważnienia tego układu, wie Pan chyba, panie
ministrze, gdzie wrócimy? I co wtedy? „Nie, my tego nie chcemy, weźcie sobie
jak chcecie!” Nie wzywam do wojny, bo każda wojna jest nieszczęściem ludzkim,
pytałem jedynie o sens podpisywania wszystkiego, co po smacznym obiedzie
podsuną na biurko, a często na dodatek dostanie się jeszcze długopis partnera.
Czemu inni nie są bardzo bardzo skorzy do podpisywania czegokolwiek? A kiedy
upomną się o „swoje ziemie”, które są teraz w rękach Polaków, to co Pan zrobi?
Też podpisze? A nikt z nas dzisiaj nie może przewidzieć żadnej sytuacji na
przyszłość. Po co więc miliony Polaków rozsianych po całym świecie, przez
blisko 50 lat walczyło o unieważnienie Jałty, a tym samym – ja tak to rozumiem
– powrotu do terenów sprzed tego układu. No bo przecież o ile układ już
nieważny, to co z tym wszystkim teraz zrobić? Zdaję sobie sprawę, że Pan nie
potrafi rozwiązać tego problemu za swego życia – może następne pokolenia
doczekają takiego rozwiązania, o którym dzisiaj nawet nie myślimy. Jedna tylko
prośba. Panie ministrze, proszę na przyszłość dać choć trochę treści w swych
wypowiedziach, nie bać się – na litość Boską, bo to dzięki temu strachowi władz
Polski prześladowani są Polacy na Litwie! Podczas odsłonięcia pomnika Katyń-Sybir
w New Jersey padły m.in. słowa: „Teraz, po upadku Imperium Sowieckiego,
Republiki odzyskały niepodległość. My, Polacy, tę niepodległość popieramy. Ale
skoro pakt Ribbentrop-Mołotow został unieważniony, to dlaczego nie został
uwzględniony traktat ryski z 1921 roku. Ta sprawa powinna być rozpatrzona w
ramach ONZ, a nie mówić, że my nie mamy roszczeń granicznych. Fakt, że my Jałty
nie zmienimy. Ale, my, Polacy, którzy żyjemy tam, powinniśmy mieć prawo do
kultury i bytu narodowego, mieć własne autonomie, bo nasze korzenie są głęboko
wrośnięte w tę ziemię.” Tak, wielu z nas, Polaków, wyrwano przemocą z tej
ukochanej naszej ziemi; Nowogródka, Wileńszczyzny, spod naszych kresowych
strzech. Jakże to jest dla nas bolesne, dla nas Polaków z tej kresowej ziemi
zroszonej łzami i krwią bohaterskiego ludu...” I to jest, panie ministrze, głos
Polaka – nie tylko dyplomaty. AU)
Pozwólcie, drodzy Czytelnicy, że skończę na tym
relację z tej „niecodziennej” konferencji prasowej. Wyszedłem z sali pierwszy,
choć wypadało przecież jeszcze chwilę poczekać.
Nie znoszę jednego – obłudy!
Podczas tej konferencji w pewnym momencie,
odpowiadając na pytanie, minister Skubiszewski powiedział dosłownie: „ja
odpowiadam na wszystkie listy!” Chodziło tu o listy nowojorskiego Kongresu Polonii
Amerykańskiej zawierające sprzeciw przeciwko nominacji konsula Skubiszewskiego,
a których to listów minister nigdy nie otrzymał. Kłamie Pan, Panie Ministrze,
od 6 miesięcy czekam na odpowiedź na list, który nie tylko wysłałem do Pana,
ale który doręczono personalnie do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jako dowód
doręczenia mam pieczątkę i podpis Sekretariatu MSZ. I do tej pory nie potrafił
Pan na ten list odpowiedzieć! Czy nie odpowiada Pan na żadne listy dotyczące
pana Surdykowskiego, bo ten ode mnie też dotyczył tej właśnie osoby? O ile Pan
sobie życzy, przesyłam razem z tą gazetą jego kopię. Jestem jednak pewien, że i
ten list do Pana „nie dojdzie”!
Miałem nigdy więcej nie poruszać sprawy zatargu
„Białego Orła” z konsulem Surdykowskim – niestety, przepraszam, musiałem to
niniejszym zrobić. Nie jestem mściwym człowiekiem, domagam się jedynie
sprawiedliwości i tak jak napisałem do Prezydenta Wałęsy, o ile nie będę
usatysfakcjonowany odpowiedzią Ministerstwa Spraw Zagranicznych, będę musiał
zastosować, razem ze swym adwokatem, środki prawne, tak za próbę złamania tego
najważniejszego prawa w USA: wolności słowa, a przestępstwo to miało miejsce –
jak i będę musiał „upomnieć się”, jako osoba prywatna, za uczynioną mi zniewagę
w ostatnim liście konsula Surdykowskiego. Chciałem także zaznaczyć, panie
ministrze, że również od sześciu miesięcy nie odpowiedział Pan na list mojego
adwokata, księcia Teodora Jakubowskiego, z Houston Teksas. Też widocznie
ten list do Pana „nie doszedł”.
Miała to więc być relacja z Konferencji, a stała
się Listem Otwartym do Ministra Skubiszewskiego.
Będziemy oczekiwali na Państwa listy. Prosimy tylko
o jedno – nie wracamy już do wymienionego zatargu. Tej sprawie i tak
poświęciliśmy za dużo miejsca w naszej gazecie.
Adam K. Urbanczyk
* * *
„Respublika”,
17 listopada 1992:
„Bójka
W nocy z 7 na 8
listopada podczas dyskoteki w Domu Kultury w Jaszunach (rejon solecznicki)
doszło do bójki między miejscową młodzieżą a żołnierzami batalionu „Geleżinis
vilkas” brygady wojsk polowych Litwy, stacjonującego w Rudnikach. Obrażeń
doznało ponad dziesięć osób: miejscowy mieszkaniec J. Baranowski ma
złamaną rękę, policjant T. Wencłowicz doznał złamania nosa, dowódca batalionu
P. Kasteckas z ciężkim urazem głowy znalazł się w szpitalu... Niestety, jest to
jedyny fakt, który uznają wszystkie strony. Dalej wersje ich różnią się jak
dzień od nocy. Tym razem wstrzymaliśmy się od dokonywania oceny incydentu.
Przytaczając wersje, pozostawiamy Czytelnikowi wyrobienie opinii, kto ma rację,
a kto jest winny.
Oficjalny
komunikat komisariatu policji w Solecznikach: Około godziny pierwszej w nocy 8
listopada do jaszuńskiego Domu Kultury, gdzie odbywała się dyskoteka
i znajdowało się około 50 osób, wtargnęło 15-20 litewskich wojskowych
w kuloodpornych kamizelkach, kaskach i wyposażonych w krótkie pałki.
Wojskowi zaczęli bić miejscowych pięściami, pałkami, kopali nogami. Dowodziło
nimi kilku ubranych po cywilnemu ludzi. Wojskowi ci są z batalionu „Geleżinis
vilkas”, stacjonującego w pobliżu Rudnik. W wyniku bójki ucierpiało 11 osób”.
Kobieta, która
poinformowała „Respublikę” o tym incydencie: „Dłużej takie życie jest
niemożliwe. Żołnierze z „Geleżinis vilkas” srożą się w okolicy. Biją miejscową
młodzież na dyskotekach. Właśnie w ten wieczór spowodowali bójki aż na trzech
dyskotekach: w Białej Wace, Rudnikach, Jaszunach. Prócz tego 10 listopada koło
ich jednostki znaleziono zwłoki dziewczyny, która się powiesiła, albo została
powieszona...”.
Pracowniczka
rudnickiego Domu Kultury: „7 listopada około godziny 23 na odbywającą się
dyskotekę przyjechało czterech cywilów. Przedstawili się jako oficerowie
batalionu „Geleżinis vilkas” i chcieli wejść do środka bez biletu. Bo
sprawdzali, czy nie ma zbiegłych żołnierzy. Na sali biegali po scenie,
zaczepiali tańczących. Poprosiłam, żeby miejscowi chłopcy uspokoili wojskowych,
ale ci tylko machnęli ręką. Po rozpędzeniu całej dyskoteki wojskowi odjechali w
kierunku Jaszun”.
Policjanci
posterunku policji w Jaszunach: „Na trwającą dyskotekę przyjechało pięciu
pijanych oficerów w cywilu. Wtargnęli na salę i próbowali sprowokować bójkę.
Popadł się im siedzący z dziewczyną podpity chłopiec. Wojskowi go zbili. Potem
wyszli na podwórze. Podszedł do nich jeden z naszych i po okazaniu legitymacji
poprosił, aby odjechali. Wojskowi tylko machnęli ręką. Cierpliwość miejscowych
wyczerpała się, gdy na podwórzu został pobity jeszcze jeden chłopiec. Zaczęła
się grupowa bójka. Wojskowi zostali pobici i oddalili się, by wezwać posiłki.
Po jakichś 20 minutach nadjechała ciężarówka z 20 żołnierzami. Żołnierze
otoczyli Dom Kultury. Na rozkaz oficerów wtargnęli na salę i zaczęli bić, kopać
nogami wszystkich po kolei. Dostało się i kobiecie w ciąży, i
policjantowi, który pokazał legitymację. Żołnierzami kierował dowódca batalionu
p. Kasteckas. Rozebrany do pasa, z obandażowaną głową, stał na środku sali i
wydawał rozkazy. Rozprawa trwała około 5 minut. Potem żołnierze wsiedli do
samochodów i odjeżdżając pogrozili: jeszcze wrócimy.
Szef sztabu
batalionu „Geleżinis vilkas” A. Norkus: „Dowódca batalionu P. Kasteckas,
ja i jeszcze trzej oficerowie sprawdzaliśmy w ten wieczór, czy
w okolicznych domach kultury nie ma żołnierzy, którzy samowolnie opuścili
jednostkę. Najpierw udaliśmy się do Rudnik. Panował tu spokój, tańczyło kilku
naszych żołnierzy. Nie było tu żadnych incydentów, więc pojechaliśmy do Jaszun.
Na salę nas nie wpuszczono, dlatego staliśmy w pobliżu i rozmawialiśmy. Obok
nas dziewczynę zaczepiał pijany młody człowiek (później okazało się, że to
policjant), więc dowódca oddziału powiedział, żeby przestał. Zdawałoby się, że
tylko tego było potrzeba. Policjant skoczył do przodu, a stojący obok podpici
chłopcy zaatakowali dowódcę kompanii i dowódcę batalionu. Ktoś z tłumu uderzył
P. Kasteckasa butelką po głowie i ten prawie nieprzytomny osunął się na ziemię.
Rozpoczęła się bójka. Poleciłem, żeby dowódcy kompanii wezwali grupę operacyjną
na pomoc. Zanim szukali
oni telefonu, mnie i P. Kasteckasa zaatakowało chyba 16 ludzi. Szczególnie
trudno było P. Kasteckasowi, jego głowa mocno krwawiła. Jakoś wytrzymaliśmy do
przybycia żołnierzy (nic dziwnego, bowiem obaj mężczyźni – to byli desantowcy).
Podczas bójki najaktywniejszy był ubrany po cywilnemu miejscowy policjant.
Dobrze zapamiętałem jego twarz i zidentyfikuję podczas konfrontacji. Na widok
nadjeżdżających żołnierzy miejscowi weszli do sali. Kazałem żołnierzom wejść do
środka, gdyż podejrzewaliśmy, że może tam być więcej naszych. Kazałem też
ruszać tylko tych, którzy będą stawiali opór Żołnierze na sali byli około dwóch
minut. I byłoby więcej niż śmieszne mówić o ich brutalnym postępowaniu. Nie
mieliśmy żadnych pałek, w jednostce w ogóle ich nie ma. Żołnierze nie ruszyli
policjanta, który okazał legitymację. Dziwiłem się tylko bardzo, dlaczego
dyżurujący w ten wieczór policjant nie był w mundurze. Jestem przekonany, że
postąpiliśmy słusznie”.
Żołnierz, który
uczestniczył w „akcji”: „Dziewcząt nie ruszaliśmy. I dołożyliśmy tylko trochę
tym, którzy rzucali się do bójki. Nikogo nie kopaliśmy nogami. „Najdzielniejsi”
byli tak pijani, że ledwie popchnięci padali na ziemię...”.
Audrius Lingys
* * *
„Biały Orzeł”, 29 listopada 1992:
Nie tędy
droga
Naszym rozmówcą
jest dziś pan Jan B. Deręgowski, profesor psychologii na University of Aberdeen
w Szkocji, autor kilku wydanych w Wielkiej Brytanii i Polsce książek oraz licznych
artykułów naukowych. Znakomity uczony pochodzi z kresowego Pińska i od
czasu do czasu składa wizyty na terenach zabranych. Tym razem brał udział w
międzynarodowej konferencji naukowej w Wilnie i wygłosił cykl wykładów dla
młodzieży studiującej na półlegalnym Uniwersytecie Polskim w tym mieście.
– Panie
Profesorze, jakie to drogi zaprowadziły reprezentanta słynnego polskiego rodu
kresowego aż do Szkocji?
– Polskie drogi.
W 1940 roku, jako mały chłopiec, zostałem razem z rodziną wywieziony przez
bolszewików na wieczne osiedlenie do obwodu archangielskiego w Rosji
Północnej. Na szczęście sowiecka „wieczność” trwała w tym przypadku względnie
krótko. Wyszliśmy z tej przeklętej ziemi razem z armią Andersa, co prawda, nie
wszyscy, część moich bliskich już na zawsze pozostała w Rosji.
Ja zaś w 1947
roku znalazłem się w Wielkiej Brytanii. Ukończyłem Uniwersytet Londyński,
wykładałem na Wszechnicy w stolicy Zambii Lusace, a od 24 lat prowadzę zajęcia
z psychologii właśnie na Uniwersytecie Aberdeen w Szkocji.
– Jakie Pan
odniósł pierwsze wrażenie, gdy wylądował w Wilnie i zaczął przemierzać krokiem
ulice tego miasta?
– Uderzyła
niesamowicie duża ilość policji i wojska. Na każdym dosłownie kroku widzi się
mundury wojskowe. Tak dziwnego widoku nie spotkałem w żadnym z kilkudziesięciu
krajów, w których przebywałem. Odnosi się wrażenie, że Litwa albo kogoś się
panicznie boi, albo chce kogoś zaatakować. Jeśli chodzi o to drugie, to nie ma
bodaj najmniejszych szans z żadnym ze swoich sąsiadów, chyba że z Łotwą, ale, o
ile wiem, właśnie z tym państwem Litwa ma najlepsze stosunki. Nie mogę po
prostu pojąć, po co młode nieduże państewko wyrzuca na wiatr miliardy,
utrzymując tak liczne wojsko, korzystające przy tym z względnie wysokiego
poziomu konsumpcji, wyższego niż może sobie pozwolić statystyczny obywatel
Litwy. Czy po to Litwa ciągle prosi świat o wsparcie materialne, by otrzymane
(w tym od Polski) zasoby marnować na zakup broni i tym podobne nieproduktywne
wydatki?
– Cóż, i
obywateli Republiki Litewskiej zastanawia fakt, że szeregowy litewski policjant
otrzymuje pensję dwukrotnie wyższą niż nauczyciel, a liczba urzędników
w porównaniu z niedawnym okresem sowieckim, kiedy to wszyscy się słusznie
uskarżali na potworny przerost biurokracji, wzrosła 5-6-krotnie. Mamy więc do
czynienia z typowym państwem policyjno-biurokratycznym, taką sobie europejską
„republiką bananową”, rządzoną przez połączone siły policji i mafii. Także my,
Polacy wileńscy, wręcz zżymamy się na widok tego, w jaki bezczelny sposób Litwa
jest okradana i gnębiona, a jej zasoby, w tym ludzkie, są marnotrawione przez
łobuzów mających pełne gęby patriotycznych frazesów o Litwie... Ale wracając do
naszego pytania: co jeszcze rzuciło się Panu w oczy po przybyciu na Litwę?
– Już na lotnisku
uderzają przejawy językowego szowinizmu. Wszędzie tablice, napisy i ogłoszenia
tylko w języku litewskim. Informacje w języku rosyjskim, będącym przecież
jednym z oficjalnych języków ONZ i w sposób naturalny odgrywającym do niedawna
na tym terenie rolę języka międzynarodowościowego obcowania, niechlujnie
pozamazywano farbą. Napisów po angielsku, francusku, polsku wcale nigdzie nie
widać. Odnosi się wrażenie, że Litwini robią wszystko, by ich kraj był
odwiedzany tylko przez ich rodaków, a utrudniają pobyt tu wszystkim
obcoplemieńcom.
– Najwięcej jest
w Wilnie przyjezdnych z Polski, oni też są źródłem znacznych dochodów dla
skarbu państwa litewskiego, mimo to nawet na widokówkach z wizerunkami
kościołów wileńskich, wzniesionych przecież bez wyjątku przez mistrzów
polskich, nikt nigdy nie znalazł podpisu w języku polskim...
– Być może
wydawcy litewscy wychodzą z założenia, że Polakom w Wilnie i tak nic nie trzeba
wyjaśniać, stąd tylko podpisy litewskie, niemieckie, rosyjskie... Ale idźmy
dalej. Co jeszcze dziwi, to okoliczność, iż przy temperaturze na ulicy grubo poniżej zera
stopni Celsjusza wileńskie mieszkania nie są ogrzewane, a do kuchenek nie jest
podawana gorąca woda. Przecież taka „oszczędność” prowadzi do zaziębień,
nawrotów chronicznych schorzeń, stałego nadwyrężania zdrowia ludzi, do absencji
w pracy, szkole itd.
– Przy tym w
Litwie nagromadzono obfite, jak nigdy, zapasy rozmaitych paliw, których podobno
starczyłoby na 3-4 lata. Ale rząd nie chce znaleźć środków na ich zakup, woląc
rozbudowywać wojsko, tajne służby policyjne itp. Chodzi też chyba o to, by
przez stosowanie tak banalnych chwytów wywołać u zagranicy współczucie dla
„biednej małej Litwy”. Jakoś jednak ani Rosja, ani Zachód nie kwapią się do
wzięcia udziału w tym kolejnym seansie zbiorowej głupoty. Można jednak być prawie
pewnym, że niewydarzeni „Europejczycy” z Warszawy, nie pytając o zdanie
polskiego podatnika i kosztem tegoż podatnika, będą się narzucali z
„bezinteresowną pomocą bratniej Litwie”, a Kuroń otrzyma od Landsberga jeszcze
jeden litewski medal za kolejny akt frymarczenia polskim interesem narodowym i
skromnymi polskimi zasobami. W prasie zaś litewskiej i tym razem zjawią się nie
wyrazy podzięki, lecz drwiny z „przewrotnej” Polski, której i tak się nie uda
wkupić w sympatię „dumnej” Litwy. Gros pomocy i tak zresztą osiądzie w
sejfach urzędniczo-policyjnej mafii, złożonej z wczorajszych komunistów i
KGB-istów. Może się zresztą mylę i chodzi tu wyłącznie – wzorcem radzieckim – o
bezsensowne i „bezinteresowne” targanie, szarpanie, musztrowanie
obywateli, którzy i tak – również wzorcem radzieckim – z potulnym spokojem
inkasują wszystkie kopniaki półgłupich politykierów. A jakie wrażenie zrobiło
na Panu samo Wilno?
– Widać, że było
to kiedyś piękne miasto. Dziś architektura jest zaniedbana, nowa duchowo
zupełnie nie harmonizuje ze starą; wszędzie widać w murach wnęki po
powydzieranych polskich tablicach pamiątkowych. Brak jest lokali, gdzie by
człowiek mógł spokojnie wejść, odpocząć, przekąsić. Kolejki, bród, smród,
drożyzna – to marna zachęta do odwiedzenia kraju. Przy czym wydało mi się, że
jakoś nie bardzo twarze nowych mieszkańców miasta pasują do starej polskiej
architektury...
– Podobne
wrażenie dysonansu między fizjognomiką dzisiejszych mieszkańców a dawną
architekturą miasta odniosłem parę lat temu zwiedzając Lwów... A co Pan sądzi o
resztkach społeczności polskiej, które się ostały na Wileńszczyźnie po kilku
dziesięcioleciach jej powolnego konania pod jarzmem podwójnej okupacji?
– Ogólne wrażenie
jest w wysokim stopniu przygnębiające. Już sam fakt, że nauczycielom języka i
literatury litewskiej, zatrudnionym w tym polskim regionie wokół Wilna płaci
się – rzekomo z funduszu prywatnego, a faktycznie z puli państwowej, w tym też
z części spłaconej przez Polaków – w dolarach poważny dodatek, stanowiący
faktycznie drugą pensję, przy jednoczesnym szykanowaniu polonistów, wywołuje
oburzenie. To szczyt cynizmu – polscy obywatele Litwy opłacają własną
półprzymusową litwinizację! Nauczyciele – litwinizatorzy korzystają
z tychże przywilejów na dzisiejszej Wileńszczyźnie, z jakich korzystali w
XIX-wiecznej Kongresówce carscy rusyfikatorzy, a na Poznańszczyźnie
germanizatorzy-hakatyści.
Doprawdy, Litwini
są pod względem polonofobii „godnymi” naśladowcami Rosjan i Niemców. Presja
etniczna jest ewidentna; to jest próba powolnego, ale stanowczego uśmiercania
żywiołu polskiego i jego odwiecznej wspaniałej kultury na tym terenie.
Oczywiście, nie ma w tej chwili owego bandytyzmu, jaki uprawiali Niemcy i
Litwini w stosunku do Polaków i Żydów podczas II wojny światowej, ale cele są podobne.
– I jak się mamy
w tej sytuacji zachować? Czy nadal w swej małoduszności błagalnie wyciągać dłoń
do „braci”, którzy tym zuchwałej pomiatają „polaczkami”, im bardziej się ci do
nich przymilają?
– Należy wołać i
krzyczeć, apelować do Polski, do mocarstw światowych, do organizacji
międzynarodowych. Polacy są na Litwie mniejszością narodową i powinny im
przysługiwać takie same prawa, jakie przysługują innym mniejszościom w
cywilizowanych krajach Europy. Litwini, jak każda nacja mająca mniejszość,
muszą wreszcie zrozumieć, że droga „wymuszania miłości”, presji, manipulacji,
kłamstwa prowadzi do nikąd. Musieliby być raczej tak atrakcyjni pod względem
kulturalnym, etycznym i intelektualnym, by ludzie innych narodowości do nich
się garnęli, a nie w przerażeniu się cofali. Strachem niczego się nie
osiągnie. Oczywiście, można stosować metody hitlerowskie i stalinowskie, ale to
doprowadzi tylko do dyskredytacji, a może i krachu samej Litwy.
– Odnosi się
wrażenie, że rządy obecne, jak i komunistyczne na Litwie po prostu gwiżdżą na
opinię społeczności międzynarodowej. Jak im ktoś coś zarzuci, mówią, że to
nieprawda i łżą w żywe oczy, a jak się zarzut powtórzy, natychmiast podnoszą
jęki, że oto ktoś próbuje ingerować w sprawy wewnętrzne Litwy z pozycji siły.
Ojcowie tych ludzi nie tak znów dawno wymordowali 94 proc. własnej populacji
żydowskiej, mordowali Żydów w Polsce, Białorusi, Rosji; wystrzelali dziesiątki
tysięcy Polaków, Białorusinów, Ukraińców, Rosjan, Cyganów, lecz po dziś dzień
nawet się nie pokajali jako zbiorowość etniczna, nie mówiąc o pokucie czy
karze. Za swe zbrodnie u boku Niemców zostali przez Moskwę nagrodzeni polską
Wileńszczyzną. Trudno więc się dziwić, że czują się dziś zupełnie bezkarni w
prześladowaniu Polaków, którzy zajęli miejsce Żydów w kolejce do holocaustu.
Wygląda na to, że istnieją jakieś niezwykle potężne siły, gotowe wybaczyć
Litwinom nawet zbrodnie ludobójstwa, pod warunkiem, że nadal pozostaną tępym
narzędziem przydatnym do niszczenia polskości.
– I co na to
Polska?
– Zaatakowała Polaków
Kresowych, broniących swych praw, jako – używając słownictwa ministra
Skubiszewskiego – „prowokatorów”. Ujadanie krakowsko-warszawskich szmatławców,
w rodzaju „Gazety Wyborczej”, przemawiających przecież zawsze w imieniu całej
Polski, pod adresem rzekomo „skomunizowanych” Polaków Kresowych jest czymś w
rodzaju zrzeczenia się przez matkę swych dzieci z powodu tego, iż mają
jakoby inne poglądy polityczne niż ona. Jest to postawa świadcząca nie tylko o
niesłychanej głupocie, ale i o wielkiej podłości tych ludzi. Ja, dla przykładu,
jestem ojcem trojga dzieci, i niezależnie od tego, jakie one będą miały poglądy
polityczne gdy dorosną, będą zawsze miłe memu sercu, a miłość i wspieranie
ich do końca pozostaną mym nieodwołalnym obowiązkiem moralnym. Bo to są moje
dzieci i nie ma znaczenia, czy wybrały poglądy podobne do moich czy też inne.
Podobnie zresztą trudno mi zrozumieć tych młodych Polaków, którzy porzucają
Polskę naszą wspólną Matkę, teraz, kiedy najbardziej ona potrzebuje mocnych
dłoni i opieki swych synów, i jadą „za chlebem” za granicę. To też jest czymś w
moim odczuciu głęboko nieprzyzwoitym.
– Absolutnie się
zgadzam. Proszę jednak pamiętać, że „Gazeta Wyborcza” i jej prasowi
landsknechci to jeszcze nie cala Polska, co więcej, to w ogóle nie Polska. Miliony
Polaków zarówno w Kraju, jak i na Zachodzie, coraz lepiej poznają waszą
rzeczywistą sytuację, mimo szeroko zakrojonej i z ogromnym nakładem środków
prowadzonej akcji zniesławienia waszego dobrego polskiego imienia. Wydaje mi
się, że bardzo bliski jest czas, gdy nie będziecie się czuli tak osamotnieni
jak obecnie. W Polsce i wśród Polonii dochodzi do znacznych zmian na
lepsze; ludzie przyzwoici, a nie przemalowani bolszewicy, mają coraz więcej tu
do powiedzenia.
– Inne
mniejszości, w tym rosyjska, także nie mają łatwego życia w młodych państwach
bałtyckich, co Pan o tym sądzi?
– Rozmawiając z
Litwinami słyszy się bardzo często z ich ust deklaracje antyrosyjskie, ale
podobno, gdy mówią z Rosjanami, składają im identyczne deklaracje antypolskie.
Uważam w każdym razie, że Rosjanom dzieje się wielka niesprawiedliwość, gdy są
pomijani i dyskryminowani. Zasada zbiorowej odpowiedzialności za zbrodnie
reżimu bolszewickiego nie powinna dotyczyć ani narodu rosyjskiego, ani
żydowskiego czy dowolnego innego. Byłem na zesłaniu, wymordowano mi większość
rodziny, mógłbym więc mieć poważne powody do serdecznego nielubienia Rosji, nie
czuję jednak nienawiści do tego narodu, który sam padł ofiarą szaleńczej
ideologii i barbarzyńskiego systemu politycznego. Nie wolno się godzić na
poniżanie ludzi pod jakimkolwiek pretekstem. Kto zresztą poniża innego
człowieka, poniża przede wszystkim samego siebie, pozbawiając się ludzkiej
godności i przyzwoitości. Antypolonizm i, nieco mniejsza co prawda,
antyrosyjskość sajudisowskiej
Litwy są zjawiskiem na poziomie początku XIX wieku, kiedy to w Europie
budziły się po raz pierwszy półdzikie, prymitywne, zatęchłe nacjonalizmy.
– Jak więc Pan
widzi hipotetyczną przyszłość Litwy i całego tego regionu w świetle faktów
i ewentualnych możliwości?
– Kraje bałtyckie
są biedne, nie mają, praktycznie rzecz biorąc, żadnych bogactw naturalnych, nie
są też żadnym rynkiem, partnerem czy pośrednikiem między Wschodem a Zachodem,
Europą a Rosją. Kraje zachodnie nie uznawały inkorporacji tych państewek do ZSRR
nie ze względu na nie same per se, lecz ze względu na konieczność sprzeciwu
wobec żarłoczności imperium sowieckiego. Rolnictwo litewskie nie ma żadnych
szans na Zachodzie, który posiada ogromny nadmiar własnej produkcji rolniczej,
i to wyśmienitej jakości. Przemysł również jest bez widoków na powodzenie, aby
go bowiem rozwijać, potrzebne są nośniki energii, metale, surowce, których
Litwa nie ma. To, co produkuje Litwa, mogą kupić tylko Rosjanie, bardzo rzadko
– Polacy, nigdy – Brytyjczycy, Niemcy czy Francuzi. Wydaje mi się, że w wysokim
stopniu niedyplomatyczne zachowanie się Landsbergisa i innych liderów
litewskich na forach międzynarodowych w stosunku do Rosji, a także i Polski,
jest niedźwiedzią przysługą wyświadczoną narodowi litewskiemu. Te złośliwe
docinki nikogo już nie bawią i nie śmieszą, a najmniej chyba samą ludność
litewską, coraz dotkliwiej cierpiącą na skutek nieprzemyślanych ksenofobicznych
deklaracji swych przywódców. Nie tędy droga. Celem polityki litewskiej – gdyby
miała to być polityka rozsądna i odpowiedzialna – powinno być utrzymanie
„przepuszczalnych” granic, ułożenie dobrych stosunków z sąsiadami. Dziś
litewscy celnicy zachowują się na granicy najczęściej tak, jak zachowywali się
Sowieci, przetrząsają
bagaże podróżnych, odbierają turystom rzeczy i pieniądze, wymuszają łapówki,
zachowują się arogancko i niekulturalnie. Tak, jakby chcieli zrobić z Litwy
ostatni skansen sowietyzmu w Europie. Doprawdy, nie tędy droga...
– Dziękuję za
rozmowę.
Rozmawiał
Jan Ciechanowicz
* * *
„Biały Orzeł”, 27 grudnia 1992:
Serce
Polski, Serce Europy
Naszym rozmówcą
jest pan dr Jacek Purchla, profesor, dyrektor Międzynarodowego Centrum Kultury
w Krakowie. Mimo młodego, jak na naukowca i polityka, wieku (ur. 1954)
jest on uznanym autorytetem w dziedzinie historii kultury, autorem licznych
publikacji, w tym kilku książek (m.in. „Jak powstał nowoczesny Kraków”, 1979 i
1990; „Wien und Krakau im 19. Jahrhundert” 1985; „Jan Zawiejski – architekt
przełomu XIX i XX wieku”, 1986; „Pozaekonomiczne czynniki rozwoju Krakowa w
okresie autonomii galicyjskiej”, 1990 i in.). W latach 1990-91 był
wiceprezydentem miasta Krakowa, obecnie pełni odpowiedzialne funkcje w kilku
organizacjach społeczno-kulturalnych.
– Panie
Profesorze, tych, którzy się zapoznają z Pana twórczością naukową
i publicystyczną, uderza niezmiennie fakt, że tak powiemy,
„krakowocentryczności” Pana publikacji. Skąd się to bierze?
– Myśląc o
fenomenie Krakowa często przywołujemy pojęcie „genius loci” – wyjątkowość tego
miejsca na mapie Europy Środkowej. Kraków położony jest w odległości 300-400 km pomiędzy Pragą,
Wiedniem, Bratysławą, Budapesztem, Lwowem i Warszawą. Gdyby krąg ten poszerzyć,
Kraków znalazłby się w samym środku koła wyznaczonego przez Zagrzeb, Triest,
Monachium, Berlin, Królewiec, Wilno, Mińsk i Kijów. Jest więc to miasto pod
względem geograficznym sercem nie tylko Polski, ale i całej Europy. Lecz nie
tylko położenie geograficzne złożyło się na wyjątkowość tego miejsca, ale
przede wszystkim wieki historii. Kraków jest często nazywany najbardziej
polskim ze wszystkich polskich miast. Równocześnie jednak w swej warstwie
materialnej i społecznej jest wśród nich najbardziej europejski. Ta pozorna
sprzeczność pomiędzy uniwersalnością i europejskością a polskością
i lokalnością decyduje o niepowtarzalnym pięknie i specyficznej atmosferze
miasta nad Wisłą... Królewska katedra na Wawelu pełniąca od wieków nie tylko
rolę miejsca koronacyjnego i narodowej nekropolii, ale i „ołtarza Ojczyzny”,
jest żywą księgą tysiącletniej historii Polski i Polaków. Równocześnie jednak
ten najbardziej polski z kościołów, jak żaden inny wypełniony jest
arcydziełami sztuki europejskiej... Ujmując rzecz szerzej, różnorodność wpływów
i kultur towarzyszyła Krakowowi od początku jego istnienia. Już na początku X
wieku, za czasów Państwa Wielkomorawskiego, znalazł się w granicach
chrześcijańskiej Europy. Fenomen Krakowa, czytelny i dostrzegalny do dziś w
kamienicach i murach tego królewskiego grodu, polegał na wyjątkowej roli, jaką
miasto odgrywało w różnych epokach. Stąd też moja – jako naukowca – fascynacja
mym ojczystym Krakowem, jego dalszymi i bliższymi dziejami...
– Wydaje się, że
krzyżowanie się rozmaitych kultur i wpływów nie tyle wyróżnia, ile łączy Kraków
– oczywiście, przy zachowaniu ewidentnych odrębności – z innymi sławnymi
ośrodkami kultury europejskiej, takimi np. jak Paryż, Lipsk, Wilno, Lwów, Praga
czy Budapeszt...
– O to właśnie
chodzi! Już średniowiecze stworzyło Kraków jako liczące się miasto europejskie.
Zadecydowała o tym nie tylko stołeczna rola Krakowa, ale również niemiecka
kolonizacja, będąca ważnym etapem w jego rozwoju. Założony ponownie w 1257
roku, jako z rozmachem pomyślane miasto kolonialne, szybko przekształcił się
w jedno z największych emporiów późnośredniowiecznej Europy. Nadany wówczas
Krakowowi charakterystyczny i doskonale czytelny do dzisiaj urbanistyczny
kształt był pierwszym rozdziałem europejskiego rozwoju miasta. W wieku XV
Kraków należał do największych metropolii Europy Środkowej. Był nie tylko
stolicą europejskiego mocarstwa, ale i bogatym centrum międzynarodowego handlu,
posiadającym liczne przywileje członkiem hanzy.
– Czy nie wydaje
się Panu, że takie przesadne uwydatnianie rzekomo niemieckiego charakteru
miasta w tym okresie niezupełnie byłoby zgodne ani z prawdą historyczną,
ponieważ bądź co bądź w okresie przed XIII-wieczną kolonizacją niemiecką, a i
po niej Kraków był miastem wybitnie polskim, ani się godzi z polskim interesem
narodowym w dobie obecnej?
– W żadnym
wypadku. Powiedzenie prawdy o „niemieckim epizodzie” w dziejach najbardziej
polskiego z polskich miast jest jak najbardziej zgodne z jednym i drugim. Nie
musimy się wstydzić kontaktów i więzów, które łączyły nas ongiś z różnymi
narodami europejskimi, bo to i dziś powinno nam pomagać w poszukiwaniu tego, co
łączy narody europejskie w tworzeniu nowej Europy jako przysłowiowego
„wspólnego domu”... Spójrzmy oto na przełom wieku XV i XVI. W epoce
Jagiellońskiej Kraków stał się nie tylko centrum politycznym i gospodarczym o
europejskim znaczeniu, ale i ważnym ośrodkiem kultury i sztuki. Działał
tutaj największy rzeźbiarz ówczesnej Europy Wit Stwosz, a obok niego wybitni
artyści włoscy, którzy zaproszeni do przebudowy królewskiej rezydencji
przynieśli do gotyckiego Krakowa florencki renesans. Sale Zamku Królewskiego na
Wawelu ozdobiły wówczas m.in. wspaniałe flamandzkie arrasy, do dziś uznawane za
jedną z najlepszych tego typu kolekcji w świecie. Wielki rozkwit przeżył wtedy
Uniwersytet, którego uczniem był m.in. Mikołaj Kopernik. Kraków był na
przełomie XV i XVI wieku wielonarodowościową metropolią. Obok Polaków mieszkali
tutaj liczni Włosi, Niemcy, Żydzi, Rusini, a nawet Szkoci. Jako stolica
rozległego imperium Kraków z południowo-zachodniego narożnika Rzeczypospolitej
promieniował na obszary Litwy i Rusi.
– Szeroko
rozpowszechniony jest pogląd o wyjątkowej wręcz roli Krakowa w życiu
narodu polskiego w epoce rozbiorów. Jak Pan się zapatruje na to zagadnienie?
– Pomimo
prowincjonalizacji i dotkliwej ruiny na skutek rozbiorów Kraków w tym okresie
stanowił przedmiot rywalizacji wszystkich trzech mocarstw zaborczych. Dla
Austrii, Prus i Rosji był bowiem podwójnym symbolem: suwerenności Polski
i europejskiej tradycji... W tej wyjątkowo trudnej sytuacji szansą dla
Krakowa stało się nagromadzone przez stulecia duchowe i materialne dziedzictwo
przeszłości. Epoka romantyzmu i romantyczne pojmowanie dziejów pozwoliły na
nowo odczytać mit Krakowa – dawnej stolicy Polski – jako symbolu wielkiej
przeszłości historycznej narodu pozbawionego niepodległości. Ta
symboliczna rola Krakowa, tak mocno i wieloznacznie pojmowana już na
początku XIX wieku, nabrała nowego znaczenia w obliczu wydarzeń
politycznych lat sześćdziesiątych tegoż stulecia. Były nimi, z jednej
strony, tragedia brutalnie stłumionego przez Rosję powstania styczniowego, a z drugiej,
zwrot ku liberalizmowi i głębokie przeobrażenia wewnętrzne monarchii
habsburskiej. Ich skutkiem było nadanie Galicji (austriackiej części ziem
polskich) daleko idącej autonomii.
– Dla milionów
Polaków Kraków stał się wówczas swego rodzaju stolicą duchową...
– Tak, miasto od
razu zrozumiało wyjątkowość swego położenia w porównaniu z ogarniętymi
popowstaniowymi represjami i żałobą ziemiami polskimi zaboru rosyjskiego i
gnębionym postępującą germanizacją obszarem zaboru pruskiego.
I rzeczywiście przyjęło na siebie rolę duchowej stolicy narodu. Ponowny
rozkwit przeżył Uniwersytet, a obok niego inne instytucje naukowe, w tym
założona w 1873 roku Akademia Umiejętności. Wokół Akademii Sztuk Pięknych
skupiło się grono wybitnych artystów... Szybko unowocześniające się, piękne i
wygodne do życia miasto przyciągało bogatą arystokrację... Już wówczas
wytworzył się tutaj specyficzny kult dla przeszłości i nagromadzonego pod
Wawelem dziedzictwa kulturowego...
– Jak Pan uważa,
czy można mówić o jakimś specyficznym typie charakterologicznym „krakowianina”,
jak np. Niemcy mówią o psychicznym typie „berlińczyka”?
– Wielowątkowy
charakter miasta sprzyjał wytworzeniu się tego typu różniącego się od
mieszkańców innych miast polskich. Stanisław Estreicher, reprezentant jednego z najsłynniejszych
rodów krakowskich, tak o tym pisał: „Przeciętny krakowianin nie ma w sobie
energii, ruchliwości, wesołości i żywotności warszawskiej. Nie ma w sobie
temperamentu i rozczochrania właściwego ludności lwowskiej. Nie ma powagi i
surowości poznańskiej. Odznacza go kultura intelektualna, polegająca na
krytycznej powściągliwości, na braku skłonności do wybuchów i do emocji.
Krakowianin wzięty zarówno w odosobnieniu, jak i w tłumie, ma daleko większą
skłonność do krytycyzmu i sceptycyzmu, aniżeli go się spotka w reszcie
Polski. Jest chłodny i rzadko oklaskujący to co widzi w teatrze, lub to, co
słyszy na wiecu. Swoi i obcy ganią w nim wskutek tego chłód, wybredność czy
żółciowość – ale podnoszą i dodatnie strony tej wady. Przedsięwzięcia artystyczne
czy naukowe wyższej miary nieraz znajdowały w Krakowie swą publiczność, jakiej
nie znalazły po innych miastach”... Nie mogę do tej charakterystyki nic
dodać...
– A jak się Panu
widzi Kraków w wieku XX, w Polsce niepodległej?
– W wielkim
skrócie wyglądałoby to tak: W przededniu II wojny światowej Kraków liczy 250
tysięcy mieszkańców. Jest miastem, w którym urbanizacja wyprzedza znacznie
industrializację. O obliczu jego decyduje kultura, nauka, zabytkowy charakter
miasta. Dobrze rozwija się powiązana z karpackimi uzdrowiskami turystyka.
Ostatnie „ludowe” pół wieku zmienić jednak miało zasadniczo sytuację miasta i
model jego rozwoju. Kraków skazano na izolację i sprowincjonalizowanie zarówno
poprzez degradację roli europejskich korzeni, jak też poprzez barbarzyńskie
zniszczenie otaczającego go środowiska naturalnego.
– Ale przecież na
dzień dzisiejszy sytuacja zaczyna się poprawiać...
– Jestem dobrej
myśli. Nowa polityczna rzeczywistość Europy Środkowej otwiera zupełnie inną
perspektywę rozwoju Krakowa. W tworzącej się właśnie w naszym obszarze nowej
sieci europejskich metropolii nie powinno zabraknąć dawnej stolicy Polski,
która raz jeszcze może wypełnić swą tradycyjną rolę pomostu między różnymi
narodami i kulturami Europy Środkowej. Skutkiem nowego myślenia i dostrzegania
misji Krakowa jest m.in. decyzja rządu polskiego o utworzeniu w Krakowie
Międzynarodowego Centrum Kultury – ośrodka studiów i refleksji nad naszym
wspólnym dziedzictwem.
– Proszę na
zakończenie powiedzieć naszym czytelnikom kilka słów o idei MCK i jego
celach.
– Idea
Międzynarodowego Centrum Kultury nawiązuje nie tylko do uniwersalnych wartości
cywilizacji europejskiej, ale i do lokalnej tradycji Krakowa. Jest to ośrodek
badań nad szeroko pojętym dziedzictwem kulturowym; w szczególności skupia swe
wysiłki na dwóch problemach o kapitalnym znaczeniu: a) fenomenie dużych miast historycznych
oraz nowych strategiach ich ochrony i funkcjonowania; b) fenomenie
i ochronie dziedzictwa mniejszości narodowych i kultur pogranicza. Oba te
główne kierunki działania wiążą się nierozerwalnie z istotą Krakowa i jego
położeniem w Europie. We współpracy z Uniwersytetem Jagiellońskim
zainaugurowaliśmy działalność College for New Europe, który już stał się
miejscem kształcenia i spotkań młodzieży różnych kultur i narodowości. Ważnym
krokiem w kierunku prezentacji i konfrontacji sztuki różnych części
kontynentu stał się niedawno zakończony Europejski Miesiąc Kultury... Wreszcie
wspomnieć należy, iż MCK zostało hojnie uposażone przez władze miasta
wspaniałym domem (Rynek Główny, 25), który już zyskał sobie u krakowian
zaszczytne miano „Domu Europy”.
– Cóż, wyrażamy
życzenie, aby wysiłki, zmierzające ku umocnieniu wzajemnego zrozumienia i
integracji kultur europejskich okazały się skuteczne i owocne. Byłoby to
szczególnie doniosłe w obliczu budzących się tu i ówdzie zasklepionych w sobie,
zatęchłych a agresywnych prowincjonalnych szowinizmów. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał
Jan Ciechanowicz
1993
„Biały
Orzeł – White Eagle”, 10 stycznia 1993:
Z LITWY
Minął rok...
Żmija
kąsa siebie za ogon
W naszym pierwszym tegorocznym reportażu z
niepodległej Litwy podajemy kilka charakterystycznych szczegółów...
Agonizujące już władze Landsberga w ostatnich
miesiącach swego istnienia wydały kilka zarządzeń, dających właściwe świadectwo
swemu poziomowi. Z dnia na dzień np. zarządzono, że do wyjazdu za granicę, w
tym do krewnych we wschodniej części Wileńszczyzny znajdującej się w składzie
Białorusi, ważne są tylko litewskie paszporty, stare zaś radzieckie są
unieważnione. Nakaz ten byłby racjonalny – jako środek dyskretnego nacisku – w
sytuacji, gdyby cała lub chociażby większość ludności miała już nowe litewskie
paszporty, a część mieszkańców, dajmy na to, z jakichś względów
powściągała się przed otrzymaniem papierów młodej Republiki Litewskiej. Realna sytuacja zaś jest akurat
odwrotna. Nowe dowody osobiste otrzymało tylko 10 proc. upoważnionych do tego
obywateli. W odnośnych urzędach tłuką się dzień po dniu tysiące i tysiące
zmordowanych ludzi niemogących uzyskać wymarzonego dokumentu, pozwalającego
przynajmniej odwiedzić krewnych w niedalekim sąsiedztwie. Zachowany w
całości i jeszcze rozbudowany sowiecki aparat administracyjny funkcjonuje
opieszale, nadal utrudniając życie prostym ludziom. Karę jednak za tę
ociężałość aparatu tenże aparat wymierzył nie sobie, lecz swoim ofiarom... Bo i
naprawdę, jak mogą w nieskończoność znosić takie niesłychane nad sobą znęcanie
się. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że w tym szaleństwie nie ma rozumu.
Wariackie na pozór zarządzenia litewskiego rządu skierowują do kieszeni jego
funkcjonariuszy wszystkich szczebli milionowe strumyki tzw. „talonów” czyli
przejściowej waluty litewskiej, ofiarowywanych w postaci łapówek przez szarych
obywateli nie znających innego sposobu na samowolę i arogancję „nowej” władzy.
Papuasi
chcą do Europy
Ostatnio tysiące obywateli Republiki Litewskiej
zostało zaskoczonych odnajdując rano w swych skrzyniach pocztowych swe własne
listy wysłane za granicę przed kilkoma dniami z drukowanym napisem: „Graźintas.
Siuntejo adresas użrašytas ne vietoje” – „Zwrot. Adres nadawcy nie na właściwym
miejscu”... Indagowany w tej sprawie minister łączności odparł bez zmrużenia
oka, że zmierza w ten sposób do Europy, w której ponoć adres odbiorcy pisze się
tylko na dole, a adres nadawcy w górnej części koperty. Kto zaś czyni
inaczej...jest Papuasem... i musi za to płacić...
Bomby KGB eksplodują
W kilku ostatnich numerach rządowego pisma
litewskiego „Lietuvos Aidas”, podającego się ostatnio za „niezależne”,
zamieszczono kilka niesamowitych wieści sensacyjnych. Okazało się bowiem, że
przez okres około trzydziestu lat konfidentem tajnej politycznej policji
sowieckiej był Jonas Kubilius, wieloletni rektor Uniwersytetu Wileńskiego,
znany matematyk, duma współczesnej nauki litewskiej i – nie od rzeczy będzie
przypomnieć – jeden z honorowych założycieli i przywódców Sajudisu...
Druga bomba zrobiła bodaj jeszcze większe wrażenie,
jak się bowiem okazało kapusiem KGB w ciągu ponad 20 lat był także znakomity –
ale to naprawdę znakomity! – pisarz żydowski, tworzący w języku rosyjskim,
Grigorij Kanowicz. Informacja ta nabiera specjalnego posmaku zważywszy fakt, iż
Kanowicz był ostatnio pasowany na... dysydenta antysowieckiego, bohatera,
nieomal męczennika. W jednym z ubiegłorocznych numerów wrocławskiej „Odry”
kreował m.in. sam siebie na rzekomą ofiarę cenzury radzieckiej, której ponoć
nie podobało się jego nierosyjskie nazwisko... Ta samokreacja Kanowicza budziła
zdziwienie w wilnianach, którzy na ladach wystawowych od lat 50-tych, aż do
90-tych włącznie do znudzenia natykali się na nieprzerwane – ongiś bardzo
bolszewickie zresztą – „dzieła” właśnie Kanowicza. Po co więc ta zgrywa?
Przecież cenzorami w większości wypadków przez długie dziesięciolecia, zanim
nie wyjechali do Izraela i USA byli właśnie rodacy pana Kanowicza. Może więc
brali jego nazwisko za polskie? Chyba nie, bo Polaków w Litwie Sowieckiej nie
wydawano wcale, a pana Kanowicza stale. I dobrze, bo pisarz z niego od lat około 15 świetny,
wręcz zasługujący na literackiego Nobla. Ale po co to gombrowiczowskie
„robienie gęby”?... Żydzi litewscy zareagowali na udokumentowane rewelacje
prasy z olimpijskim spokojem. Kanowicz nie tylko pozostał na stołku
przewodniczącego Rady Wspólnot Żydowskich Litwy, ale i uhonorowany został
paroma prestiżowymi tytułami i nagrodami.
O polskich konfidentach prasa litewska milczy. Bo
służą nowym panom do starych celów. A jeden z nich, Romuald Mieczkowski, mimo
iż na początku roku 1992 najadł się strachu (bo zawzięci Litwini chcieli
opublikować jego „teczki”, wykalkulowali jednak, że na razie nie warto, gdyż
jest za „niepodległą” Litwą) w końcu otrzymał nawet polsko-kanadyjską premię za
swe wiersze. I dobrze mu tak! Jest przecież prawdziwym Polakiem, dążącym do
nowego ZSSR czyli „Europy bez granic”...
Dr Jan Ciechanowicz
* * *
„Biały
Orzeł” (Ware, USA) 10 stycznia 1993:
Hrabia się (na razie) uśmiecha...
Opracował
dr
Jan Ciechanowicz
Przed kilkoma miesiącami zamieszkał w Mińsku,
stolicy Białorusi – jak twierdzi „na stałe” – pan Alexander Pruszyński, znany
ze swej publicystki politycznej wieloletni wydawca i redaktor „Ekspresu
Polskiego” w Toronto (Kanada). Uważa się za polskiego patriotę Białorusi i
wrócił tu naprawdę na ojcowiznę, na Grodzieńszczyźnie bowiem znajduje się
dziedziczne ongiś gniazdo Pruszyńskich – majątek Rohoźnica, którego mieszkańcy
do dziś z rozrzewnieniem wspominają, jak to byli „uciskani” w przedwojennych
„czasach hrabiowskich”...
Warszawska
„Gazeta Wyborcza” powitała akt powrotu Pruszyńskiego ironicznym artykułem pt.
„Pruszyński jak Tymiński” czyniąc tym samym „delikatną”, za przeproszeniem,
aluzję, iż nie wyklucza, że „Pruszyński jak Tymiński” może być jeszcze jednym
„kanadyjskim komandosem”, atakującym fotel prezydencki w kraju
postkomunistycznym...
Nie będziemy przed czasem podejmowali tego wątku,
ale stwierdzimy tylko, iż pan Alexander zmienił miejsce pobytu, lecz nie
porzucił dawnych, głęboko jak widać zakorzenionych, nałogów. Założył mianowicie
w Mińsku i jak dotychczas utrzymuje „Pryzmat – Pismo Polskie Nie Tylko Dla
Polaków” – i wydał już pięć jego numerów.
W piśmie tym sam edytor popisuje się nieraz
naprawdę niekonwencjonalnym i błyskotliwym ujęciem rozmaitych tematów i
problemów oraz niespotykaną na tych terenach od dawna odwagą polityczną i
intelektualną. Trzeba bowiem przyznać, iż dziesięciolecia panowania na tej
ziemi caratu i bolszewizmu niesłychanie ją wyjałowiły pod względem umysłowym i
moralnym, zaprowadzając wszędzie przerażającą szarugę i nudę. Aby to wszystko
zmienić i jakoś rozruszać, potrzebni są właśnie tacy „oryginałowie”, jak hrabia
Pruszyński. Jego „Pryzmat” jest bardzo chętnie czytany także w Wilnie, a to
głównie dzięki ciętej publicystyce A. Pruszyńskiego także na tematy
wilńskie. Oto próbka tej publicystyki, fragmenty szkicu pod tytułem „Kto kogo
ma przepraszać?”
„Litwini stale krzyczą, że mamy ich przepraszać, to
za Żeligowskiego, to za II Rzeczpospolitą, to za AK. Co najgorsze, że wielu
Polaków łapie się na te brednie i już gotowe pędzić na kolanach do Wilna.
Po prostu większości społeczeństwa polskiego trudno
zrozumieć, by ktoś tak nachalnie kłamał, jak to czynią dziś, i nie tylko dziś,
Litwini.
Z drugiej strony, przez pół wieku sączono nam
sfałszowaną historię Polski, i mało kto wie, jak ta historia naprawdę
wyglądała, zwłaszcza w sprawach polsko-litewskich.
Mało kto wie, że Polacy odebrali sowietom okupowane
przez nich Wilno na Wielkanoc 1919. Potem w lipcu 1920 roku odebrali je nam
znów Sowieci i przekazali je nieco później Litwinom.
Z polecenia Marszałka Piłsudskiego generał
Żeligowski na czele swej Litewsko-Białoruskiej Dywizji zajął Wileńszczyznę
jesienią 1920 roku i proklamował tam suwerenne państwo o nazwie Litwa Środkowa,
z Aleksanderem Meysztowiczem jako prezydentem. Oczywiście, muszę tu przyznać,
że był to stryj mej matki i na dodatek częściowo po nim noszę imię Alexander.
Zachowanie Litwinów w ciągu kilku miesięcy
posiadania Wilna względem Polaków już wówczas było tak haniebne, że ludność
Wileńszczyzny nie chciała ulec sugestiom Piłsudskiego, by stworzyć Litwę
dwukanytonową: Kanton Kowieński z językiem urzędowym litewskim i Kanton
Wileński z językiem urzędowym polskim.
Wyłoniony w wolnych wyborach Sejm Litwy Środkowej
podjął uchwałę proszącą Sejm Polski o włączenie tego państwa w skład
Rzeczypospolitej jako normalnego województwa. I tak skończyło swój żywot
państwo Litwa Środkowa, znane nadal na całym świecie ze swych... znaczków
pocztowych...
Litwini nie uznawali tego faktu i do 1938 roku nie
mieli z Polską żadnych oficjalnych stosunków. Nie było stosunków
dyplomatycznych, nie było połączeń kolejowych, telefonicznych i nawet listy nie
dochodziły tam z Polski. Ćwierćmilionowa zaś tamtejsza Polonia została w ciągu
kilkunastu lat zdziesiątkowana, a jej żałosne resztki zepchnięto do rangi
nietykalnych pariasów...
(...) Po zajęciu w 1939 r. Wschodniej Polski Stalin
zaproponował Litwinom oddanie im Wileńszczyzny za kilka strategicznie
usytuowanych baz, z których po ośmiu miesiącach zajął cały kraj.
Jak się Litwini zachowali podczas zajęcia
Wileńszczyzny, można wyczytać w książce pt. „Biała Księga w obronie Armii
Krajowej na Wileńszczyźnie” pióra Romana Korab-Żebryka (Wydawnictwo Lubelskie
1991): Litwini po wkroczeniu do Wilna zastosowali ostry kurs wynarodawiający.
Zlekceważyli przy tym możliwości pozyskania przychylności mieszkańców
Wileńszczyzny. Przeciwnie, zachowali się brutalnie. Przede wszystkim
zlekceważyli społeczeństwo wileńskie złożone z Polaków, Żydów i innych
narodowości nie znających języka litewskiego. Wprowadzili go jako obowiązujący
język urzędowy, bez żadnej alternatywy, a używanie języka polskiego
zostało nawet zabronione.
Następnie odebrano Polakom prawo egzystencji,
uzależniając przyznanie prawa do pracy od posiadania obywatelstwa
litewskiego... Kto nie spełniał wielu nadumanych celowo rygorystycznych
warunków, stawał się obcokrajowcem, człowiekiem
pozbawionym wszelkich praw. Musiał się ubiegać o prawo do pracy, nie wolno mu
było wykonywać licznych zawodów. Wielu mieszkańców Wileńszczyzny, mieszkających
tam od pokoleń stało się z dnia na dzień „obcokrajowcami”. Według obliczeń
litewskich w Wilnie zamieszkiwało wówczas 150 tys. „obcokrajowców” wobec 220
tys. ogółu mieszkańców, nie licząc w tym uchodźców wojennych. Zaczęły się
masowe zwolnienia z pracy Polaków... Nie wolno im było należeć do organizacji
politycznych, uczestniczyć w zebraniach czy pochodach, ani posiadać maszyn do
pisania.
Tendencyjny charakter ustawy o obywatelstwie
polegał także na tym, że dla osób narodowości litewskiej przewidywał wiele
ułatwień, a dla Polaków szczególne rygory... Te przywileje związane z
posiadaniem obywatelstwa rząd litewski postanowił wykorzystać dla akcji
litwinizacji.
Zdarzały się liczne przypadki, zwłaszcza na wsi,
wywierania presji na petentów, żeby wyrazili zgodę na zapisanie w paszporcie
zlitewszczonego nazwiska. Ku swemu zdziwieniu natrafili Litwini na zacięty opór
polskich mieszkańców Wileńszczyzny”.
Tyle A. Pruszyński. Obeznany z realiami dnia
dzisiejszego na Litwie czytelnik zawoła: „Od 1939 roku nic się nie zmieniło!”.
I będzie miał rację. Ale nie zupełnie, ponieważ dziś Żmudzini realizują swe
pełzające ludobójstwo na Polakach w sposób bardziej perfidny i wyrafinowany, z
użyciem kłamliwej pseudohumanistycznej retoryki i pod aplauz prasowych
kryminalistów z warszawskiej „Gazety Wyborczej”, radośnie przyklaskujących
wszystkiemu, co szkodzi Narodowi Polskiemu. A. Pruszyński w swej
publicystyce uwypukla znany fakt, że Żmudzini, bezprawnie nazywający dziś siebie Litwinami, paktowali z każdym, kto
niszczył Polskę: od rosyjskich carów, poprzez Stalina do Hitlera i Breżniewa. I
niszczyli Polaków wszędzie i zawsze, na ile tylko starczało im sił i odwagi.
Kto mówi prawdę, ryzykuje wiele. Pruszyński nie
jest wyjątkiem. Ale na razie nie daje się złamać okolicznościom i nie zamierza
uciekać na „zgniły” Zachód. Jest pełen werwy i pięknych planów. Oby tak dalej.
* * *
„Biały
Orzeł – White Eagle” (Ware, USA) 7 lutego 1993:
Z Ziem
Zabranych
Odrodzenie
„Miasteczko Worniany (obecnie rejon ostrowiecki
obwodu grodzieńskiego Republiki Białoruś, przed 1945 – powiat wileńsko-trocki
województwa wileńskiego) po raz pierwszy wymienione zostało przez dawne kroniki
w roku 1462, w związku z ofiarowaniem przez ich właścicielkę Mariannę
Songajłową pewnej kwoty pieniężnej na budowę tutaj kościoła i plebanii.
Od tego czasu Worniany raz po raz wypływały na
szerszą widownię, dzięki działalności znakomitych jednostek związanych z tą
miejscowością. W wieku XVI urodził się tu i mieszkał znany polski pisarz i
działacz oświatowy, Jan Abramowicz, autor licznych prac wydawanych w języku
polskim i łacińskim. Był to wybitny działacz i teoretyk reformacji, człowiek
światły i wszechstronnie wykształcony (studia pobierał we Włoszech, w Padwie).
On też założył w Wornianach szkołę, szpital i zbór kalwiński.
W latach 1767-1769 Marianna i Jerzy Abramowiczowie
wybudowali na nowo w miasteczku przepiękną świątynię, w stylu barokowym.
Wówczas też powstały tu piętrowe domki plebanii oraz murowane centrum
miasteczka, w kształcie okalającej plac rynkowy zabudowy przed kościołem –
rozwiązanie pod względem architektonicznym naprawdę nader udane, nadające
miasteczku akcent przytulności i ustabilizowania. W tych „typowych”
domkach mieszkali początkowo chłopi pańszczyźniani. Zwraca na siebie uwagę
wysoki gust estetyczny i poczucie perspektywy twórców tego zespołu
architektonicznego, który wraz z wzniesioną na początku XIX stulecia (kosztem panów
Abramowiczów) czerwoną, okrągłą wieżą na wysepce wśród stawu zwanego tu
Młyńskim, tworzy niezwykle harmonijną, przepiękną całość.
Muzeum Narodowe w Warszawie posiada kilka dawnych
sztychów nieznanego autorstwa, na których widnieje (prócz wspomnianych budowli)
także pałac, który spłonął w przededniu I wojny światowej.
Trzy kilometry na zachód od Wornian znajdują się
Dubniki, ongiś posiadłość zacnych panów Minejków. W znajdującym się tu pałacyku
(dziś Dom Starców) w latach 80-tych ubiegłego wieku przez dłuższy czas
gościł u swych krewnych wielki pisarz narodowy Henryk Sienkiewicz. Tu też
powstało niemało stron jego nieśmiertelnej „Trylogii”.
Powracając do Wornian (miejsca urodzenia i chrztu
autora tych słów) warto jeszcze stwierdzić, że na cmentarzu miejscowym,
utrzymywanym ostatnio w idealnym niemal porządku, spoczywają prochy wielu
przedstawicieli zacnych rodów Śniadeckich i Minejków... Ale nie tylko... Płyty
pomnikowe i zmurszałe drewniane krzyże na miejscowym cmentarzu mówią nam
o dziesiątkach innych rodów polskich... Nie ma tu, oczywiście, śladów po
pierwszych pochówkach sprzed siedmiuset laty, lecz ziemia cała jest przekopana,
miękka wszędzie jak ów przysłowiowy „proch”, z którego powstaje i w który się
obraca każdy człowiek...
Wszystkie napisy na pomnikach są polskie, za
wyjątkiem nagrobka poległego w 1914 roku niemieckiego oficera (Muschketier
Karl Otto Bremer) oraz kilku z ostatnich lat, proszących o modlitwę w
języku rosyjskim. W północno-wschodniej części cmentarza spoczywają ci, którzy
nie zaznali spokoju za życia – samobójcy. Nieopodal – mogiły żołnierzy: leżące,
równoramienne, bezimienne krzyże z niemieckiego
betonu z czasów I wojny światowej, oraz kilka rzędów pomników przeważnie
nieznanych żołnierzy armii polskiej z roku 1920. Tam, gdzie są imiona
i liczby odczytujemy, że „żył lat 18” , „lat 20” , „lat 19” ... Jakże tragiczne były dzieje tej
umęczonej ziemi i jej dzieci, przez ile uniesień, marzeń, złudzeń, cierpień,
musieli przejść, zanim śmierć pogodziła wszystkich ze wszystkimi,
a wiekowe świerki pochyliły się nad mogiłami, intonując swą żałobną,
wszechprzebaczalną pieśń modlitewną ...
Minęły wieki... Wiele się na tej umęczonej ziemi
zmieniło. Obecnie w Wornianach mieszka około 2000 osób. W znacznej większości
są to Polacy, ale są też Białorusini oraz garstka drobna Litwinów i Rosjan.
W parę lat po wojnie worniański kościół św. Jerzego
został przez władze bolszewickie zamknięty. Była to jedna z głównych metod
niszczenia lokalnej ludności polskiej na ziemiach zabranych, polegająca na
likwidacji świątyń katolickich, stanowiących w sumie najważniejszą, jeśli nie
jedyną, instytucję społeczną, służącą zachowaniu w ludzkich sercach duchowości
i człowieczeństwa. Nawet nie ateizacja, bo ateizm to też swego rodzaju forma
duchowości i intelektualizmu, prowadząca zresztą często do Boga, lecz po prostu
zwierzęce odduchowienie i bydlęce zmaterializowanie ludzi, pozbawione
najmniejszych pierwiastków idealizmu – oto co było celem władców bolszewickich.
Bo przecież wiadomo, gdzie nie ma Boga, tam nie ma człowieka: a ciemna masa,
której odebrano wiarę i rozum, podobna się staje do stada baranów, potulnie
dającego się pędzić tam, gdzie tego życzą sobie „pasterze”...
Rozumieli to doskonale i wykorzystywali w swych
niecnych celach władcy kremlowscy. Toteż zamykanie kościołów uzupełnili innym
chwytem socjotechnicznym: masowym rozpijaniem ludności całego gigantycznego
kraju. Jeszcze poeta rosyjski Niekrasow miał powiedzieć, że pijany chłop nie
jest groźny dla cara. I słusznie poniekąd, lecz tylko do pewnego momentu. Śladem
bowiem pijaństwa idzie degradacja i dezorganizacja społeczna, zwyrodnienie
fizyczne, umysłowe i moralne ludności, zanik na masową skalę wyższych potrzeb i
uzdolnień, rozkład rodziny, zaniedbanie procesu wychowawczego młodego pokolenia
i temu podobne negatywne zjawiska. Nikt już dziś nie zliczy tych milionów
przedwcześnie zmarłych ludzi, zdegradowanych rodziców, zdegenerowanych,
samotnych i nieszczęśliwych dzieci, które padły ofiarami perfidnej
polityki nieludzkiego systemu sowieckiego.
Faktem jest, że wszędzie tam, gdzie przez długie
dziesięciolecia kościół nie działał, a kapłan był wypędzony, degradacja moralna
i społeczno-kulturalna ludności posunięta została szczególnie daleko. W końcu
lat 40-tych świątynię worniańską rozgrabiono, ołtarz zdemolowano, organy
wywieziono do jednej z sal koncertowych aż do Moskwy (a co będzie, jeśli niepodległa Republika
Białoruś upomni się dziś o zwrot wszystkich zagrabionych dóbr kultury?), z
porozbijanych grobowców, znajdujących się w podziemiach kościoła,
powywlekano zmumifikowane szczątki pochowanych tu ongiś licznych kapłanów i
dygnitarzy, pozdzierano ze zwłok pierścienie, medaliony, krzyżyki, obrączki, a
same wyschnięte kościotrupy wystawiono w szeregu przy murze kościelnym. Stało
się tak za sprawą wychowawców i wychowanków urządzonego tu sowieckiego domu
dziecka.
5 – 14-sto letnich chłopców, pochodzących
przeważnie z miejscowych polskich rodzin z obwodów grodzieńskiego i
witebskiego, którym NKWD pomordowało rodziców, przyjezdni rosyjscy nauczyciele
wychowali na „prawdziwych obywateli radzieckich” w duchu szaleńczej nienawiści
do wszystkiego, co polskie. Młodzież ta, nie wiedząc co czyni, wykonująca
bezkrytycznie wszystkie polecenia moskiewskich „pedagogów”, zdemolowała
kościół, kilkakrotnie rujnowała groby Śniadeckich i Minejków, jak też inne
na miejscowym cmentarzu, czyniła napady na domostwa tutejszych „przeków”, jak
pogardliwie moskiewscy koczownicy nazywali Polaków: regularne zaś starcia
między wychowankami „dietdomu” a chłopcami z Wornian, prowadzone częstokroć z
niemałą krwią, odbywały się aż do początku lat 70-tych.
Czymś równie przerażającym, jak bestialstwo
skomunizowanej i zrusyfikowanej młodzieży, były obojętność i strach miejscowych
mieszkańców. Co prawda, po wywózkach na Sybir ponad połowa zabudowań miasteczka
Worniany świeciła pustką. Żydów wymordowali faszyści litewscy; Polaków –
hitlerowcy i sowieci. Ci zaś, którzy zostali przy życiu, trwali w ciągłym
oczekiwaniu na swą kolej do tundry. Mimo zrozumienia tych psychologicznych
realiów, nie można ich jednak niczym usprawiedliwić. Bo są przecież pewne
wartości nadające życiu ludzkiemu sens i wyższą wartość, bez których staje
się ono nikczemną roślinną egzystencją. Wartości
tych trzeba nieraz bronić nawet kosztem własnego życia. Należą do nich nasza
wiara, nasze świątynie, nasi kapłani, nasza narodowa i ludzka godność,
przyszłość naszych dzieci.
W roku 1989 autor tych słów dwukrotnie udawał się
do Moskwy, aby w Państwowym Komitecie do Spraw Religii i Kultów przy
Radzie Ministrów ZSRR domagać się w imieniu miejscowej ludności zezwolenia na
ponowne przekazanie świątyni worniańskiej jej prawowitym gospodarzom, czyli
wiernym. Była to dla mnie sprawa honoru, ponieważ w 1946 r. właśnie w tym
kościele zostałem ochrzczony przez śp. księdza Żurowskiego. Inni parafianie trzymali
w ciągłym oblężeniu urzędy władzy sowieckiej w Mińsku, Grodnie, Ostrowcu. Przez
cały rok jedyną odpowiedzią władz lokalnych było: „U nas niet Polaków, wsie
Polaki ujechali w Polszu”. A skoro „niet Polaków”, to „niet” potrzeby
otwierania kościoła, który w międzyczasie przerobiono na dyskotekę. Nic
dziwnego, odpowiedzi takiej udzielali nam ludzie tu obcy, nie znający i nie rozumiejący potrzeb
miejscowej ludności... Jednak po wielu staraniach sprawę pomyślnie
doprowadziliśmy do końca i wygraliśmy. Kościół zwrócono...
W 1990 roku, po wielu perypetiach i przy głośnych
protestach zdemoralizowanej przez bolszewizm młodzieży, kościół worniański
zwrócono wiernym. 24 marca tegoż roku zwierzchnictwo nad świątynią i rząd dusz
objął w miasteczku Ojciec Salezjanin, ksiądz Zdzisław Pikuła, którego przysłano
tu z Polski ku pomocy i ratowaniu ludzi.
Urodzony w miejscowości Dutrów na Zamojszczyźnie,
będący w apogeum sił, kapłan przeszedł dotychczas nie łatwą drogę życiową. Ma
za sobą studia teologiczne, kilkuletnią pracę wśród Indian Boliwii i Ekwadoru,
wśród Polaków i Litwinów na Suwalszczyźnie, itd. Aż wreszcie władze
kościelne skierowały go do rodaków na terenie Republiki Białoruś, za
pozwoleniem odpowiednich organów białoruskich.
Rozmowę z kapłanem odbywamy w skromnym, ciasnawym
pokoiku, w którym się kwateruje u jednego z parafian. Ksiądz Zdzisław sprawia
wrażenie silnego, wysportowanego mężczyzny. Okazuje się, że przez trzy pory
roku jedynym środkiem lokomocji, z którego korzysta, jest rower. „Nie mogę,
powiada, jeździć mercedesami, gdy moi parafianie chodzą pieszo”. Kapłan wydaje
się być niewzruszony i zachowuje przysłowiowy „spokój olimpijski”, nawet gdy
mówi o sprawach dość drastycznych i bolesnych. Gdyby zresztą nie posiadł
sztuki samoorganizacji i samoopanowania, dawno by chyba „wysiadł” psychicznie i
fizycznie w warunkach, w których pełni swą wzniosłą misję już od trzech lat.
Pracuje w dwóch parafiach, worniańskiej i bystrzyckiej, jednej z
najstarszych w byłym Wielkim Księstwie Litewskim. W tej pierwszej parafii ma w pieczy około 3
tysięcy wiernych, z których mniej więcej dwie trzecie utrzymują z kościołem
stałą więź. Jedna trzecia, a jest to bądź co bądź około tysiąca ludzi, na razie
niezbyt się do wiary garnie. Jest to skutek poprzedniego, niezbyt, jak to
ksiądz określa, sprzyjającego kulturze duchowej okresu. Wielu ludzi uległo
wówczas pijaństwu, wzięło rozbrat z Bogiem i chrześcijańskimi normami
moralnymi. A dziś, na skutek tego, niekiedy wciąż „nie mają czasu”, by powrócić
na łono kościoła, jakby się czegoś obawiali, z trudem przełamują wewnętrzne
opory, chociaż w sercach ich nadal się tli tęsknota za Prawdą.
Na wszystko jednak musi przyjść właściwa chwila.
Nie wolno procesu powrotu ludzi do normalności zbytnio ponaglać. Każdy owoc ma
swój czas. Każdy człowiek ma prawo samodzielnie znajdować swą drogę powrotu do
Boga, a kapłan ma obowiązek dyskretnie go w tych dramatycznych poszukiwaniach
wspomagać. Jest to ogrom pracy. Lecz zrażanie się trudnościami nie należy do
cech „żołnierza Chrystusowego”...
Ks.
Zdzisław Pikuła, wspierany przez grono oddanych wiernych, takich, dla
przykładu, jak Regina Aleksandrowicz, Jadwiga Wołejko, Anna Zimnicka,
Mieczysław Prałucki, Robert Stankiewicz, Czesław Kusojć, Franciszek Miklis
(wszystkich nie sposób wymienić) odbudowuje świątynię (sprawił dopiero co nowy
wspaniały ołtarz), niestrudzenie krzewi wiarę i moralne nauki chrześcijańskie
wśród ludzi. Istnieją ogromne trudności finansowe, gdyż ludność miejscowa
potwornie w ostatnim okresie wynędzniała i nie zawsze ma grosza nawet na odpowiednie
wyżywienie i ubiór dla dzieci. Lecz kapłan musi dawać sobie radę i w takich
warunkach.
Pełni zresztą nie tylko funkcje duszpasterskie.
Ludzie zwracają się doń nieraz i z kłopotami życiowymi, zdrowotnymi,
rodzinnymi. A nikomu nie można odmówić przynajmniej dobrej rady czy odprawić z
kwitkiem...
W
Wornianach działa najsilniejsze w całym rejonie ostrowieckim, liczące kilkaset
osób, koło Związku Polaków Białorusi. A jednocześnie w szkole wciąż nie ma klas
polskich. Brak tu polskiej prasy, polskich książek. Mówiono o tym na ostatnio
(17.I.1993) odbytej konferencji ZPB. Lecz nie ma powodu, ani czasu, by się
zamartwiać. Ksiądz Zdzisław jest bardzo zadowolony z tutejszej młodzieży,
zdolnej, żywej, starannej i pracowitej, mającej otwarte serca na Dobro i Piękno.
Liczne gromadki dzieci uczęszczają tłumnie na naukę katechizmu, biorą udział w
modlitwie, kolędowaniu, szopkach.
Przyszłość miasteczka Worniany nie jawi się
obecnie, jak do niedawna, w barwach ciemnych, chociaż naprzeciw kościoła
katolickiego wciąż jeszcze „straszy” duży granitowy posąg mongoloida,
trzymającego w ręku lornetkę – Czapajew. Dziś jednak już się go nikt nie boi,
bo wiadomo, że ten przybłęda nie ma tu
nic więcej do pilnowania”.
P.S. z roku 2015.
Tuż obok Wornian buduje się obecnie olbrzymią Ostrowiecką Siłownię Atomową
* * *
„Biały Orzeł – White Eagle”
(Ware, USA) 21 lutego 1993:
Z LITWY
Rozpacz i Nadzieja
W
końcu stycznia br. pełniący obowiązki prezydenta Republiki Litewskiej Algirdas
Mykolas Brazauskas wystąpił na sesji parlamentu z referatem o stanie państwa
pt. „Litwa przeżywa bardzo ciężkie czasy” W raporcie tym – szczerym i uczciwym
– znalazły się następujące sformułowania, które podajemy z urzędowego
dokumentu, będącego w dyspozycji naszego korespondenta:
„Szanowni
Posłowie na Sejm!
Dziś
spełniając powinność konstytucyjną, przedkładam Wam roczne sprawozdanie o
stanie Litwy. Naturalnie, że aktualny sejm i rząd, które rozpoczęły swą
działalność dopiero u schyłku 1992, nie mogły jeszcze na te procesy wpłynąć...
W
roku ubiegłym rada Najwyższa Republiki Litewskiej przyjęła 61 ustaw i 159
uchwał. Większość z nich była nieodzowna dla odradzającego się państwa i reform
gospodarczych. Jednakże trzeba przyznać, że część decyzji i działań Rady
Najwyższej nie przyczyniła się ani do postępu socjalnego, ani do zgody na
Litwie... Politykom brakowało nieraz poczucia odpowiedzialności, kierowano się
nie wspólnymi, dotyczącymi całego społeczeństwa, lecz wąskimi partyjnymi
interesami politycznymi. Usiłowano umacniać władzę z pomocą hałaśliwych akcji
politycznych.
Nic
więc dziwnego, że w roku ubiegłym bardzo podupadł w oczach ludzi autorytet
władzy. Według badań socjologicznych zaufanie do Rady Najwyższej spadło z 66 do
29 proc., a w stosunku do rządu z 68 do 38 proc.
Największą
frakcję w sejmie tworzą przedstawiciele DPPL. Ważna jest rola również innych
frakcji – socjaldemokratycznej, chadeckiej, Karty Obywatelskiej, Sajudisu,
Partii Wolności, Partii Demokratycznej, Polaków. Oczekuję, że
w działalności frakcji będą dominowały nie koniunkturalne rozgrywki wewnątrz
parlamentarne, lecz zostaną odzwierciedlone rzeczywiste orientacje polityczne
istniejące w społeczeństwie. Konfrontując ze sobą odmienne poglądy, należy
pracować zgodnie i owocnie.
Poziom
życia
Krytyczna
sytuacja wielu rodzin odbija się w strukturze wydatków. W końcu roku ubiegłego
rodziny musiały przeznaczać na żywność aż dwie trzecie swych wydatków, podczas
gdy przed trzema laty – tylko jedną trzecią część. Dlatego coraz to mniejsza
część wydatków przypada na zaspokajanie potrzeb bytowych, kulturalnych i
innych. Porównując dane z lat 1992 i 1989, ceny na te usługi wzrosły 35 razy, a
na mieszkaniowo-komunalne aż 75 razy. Duża część mieszkańców coraz częściej
stoi przed dylematem: czy normalnie zjeść, czy zapłacić za mieszkanie?
Szczególnie
trudna stała się sytuacja bezrobotnych. Wraz ze zmianą struktury zatrudnienia
na Litwie stale wzrasta ich liczba. W 1992 roku do giełd pracy zwróciło się
około 125 tysięcy osób nie mających pracy. Zatrudniono natomiast zaledwie piątą
część z nich. Ponad połowę bezrobotnych stanowią urzędnicy, 60 proc. – kobiety,
prawie trzecią część wilnianie... Skryte bezrobocie obejmuje dodatkowo co
najmniej 200 tys. osób.
Polityka
ekonomiczna
W
1992 roku zmieniły się trzy rządy... Najdobitniej w tym roku występującą
tendencją w gospodarce Litwy stanowił pogłębiający się kryzys ekonomiczny,
który cechuje obniżenie poziomu powszechnego produktu narodowego...W 1992 roku
w porównaniu z 1989, wytworzony produkt narodowy na Litwie obniżał się
prędzej niż w Estonii i na Łotwie. W Estonii zmniejszył się on o 39,7 proc., na
Łotwie o 42,5 proc., natomiast na Litwie o 47,6 proc.
Równolegle
do powszechnego upadku produkcji przebiegał proces pogłębiania się inflacji. W
roku ubiegłym wyniosła ona 1163 proc., w ciągu ostatnich trzech lat 6550 proc.,
tj. siła nabywcza jednostki monetarnej obniżyła się ponad 65 razy...
W 1992 roku artykuły spożywcze realnie zdrożały około 14-krotnie, a w
porównaniu z grudniem 1989 roku prawie 72 razy, usługi zaś – 80 razy...
Nakładanie się procesu upadku produkcji na spiralę inflacji dowodzi, że stan
gospodarki Litwy jest krytyczny...
Jednym
z podstawowych kierunków reformy jest prywatyzacja, z którą są związani wszyscy
mieszkańcy Litwy. Rzeczywisty przebieg prywatyzacji ilustrują następujące dane:
w ciągu całego okresu prywatyzacji sprywatyzowano zaledwie 15,2 proc. kapitału
zakładowego przedsiębiorstw, czyli 32 proc. całego kapitału przewidzianego do
prywatyzacji... Obecnie w przemyśle Republiki dominuje kapitał państwowy,
stanowiący 72 proc...
W
1992 roku wytworzono i dostarczono konsumentom o połowę produkcji mniej niż w
1991 roku i jak już wspomnieliśmy o 55 proc. mniej niż w roku 1989 (na Łotwie o
35 proc., w Estonii o 43 proc., na Białorusi o 11 proc.) Ceny towarów
produkowanych w przedsiębiorstwach Republiki wzrosły w okresie ostatnich trzech
lat 110 razy.
Rok
ubiegły był szczególnie trudny dla rolnictwa... Do 1 stycznia 1993 roku,
w porównaniu z rokiem 1990, we wszystkich gospodarstwach rolnych pozostało
57 proc. świń, 64 proc. drobiu, 75 proc. rogacizny. Produkcja wszystkich bez
wyjątku siedmiu podstawowych artykułów rolnych (zbóż, ziemniaków, warzyw,
owoców, mięsa, mleka i jaj) obniżyła się drastycznie w ciągu ostatnich trzech
lat w przeliczeniu na statystycznego mieszkańca. Poprzednio nasze rolnictwo
mogło wyżywić prawie 7 mln ludzi, teraz zbliżamy się do sytuacji, gdy nasza
produkcja w najlepszym razie zaspokoi wyłącznie nasze potrzeby wewnętrzne”...
(Przypominamy, że ludność Republiki Litewskiej liczy około 3,8 mln mieszkańców
– J.C.).
Do
najboleśniejszych dla ludzi problemów należy zmniejszenie się budownictwa
domków mieszkalnych. W 1992 roku, licząc na 10 tys. mieszkańców, zbudowano
zaledwie 32 mieszkania, czyli trzykrotnie mniej niż w roku 1989...
Kościół
Bardzo
cenimy rolę kościoła w społeczeństwie, gdyż utrzymuje on spokój, moralność
społeczną, rozwija wartości narodowe. Przyczyni się do tego również spodziewana
wizyta papieża Jana Pawła II, do której powinniśmy się odpowiednio
przygotować...
To
dobrze, że niebawem zostanie zwrócony pałac biskupi w Wilnie, w Kownie niedawno
zwrócono kościołowi siedzibę arcybiskupią; przygotowuje się do zwrotu Dom
Perkunasa; zwraca się budynki należące do luterańskiej wspólnoty wyznaniowej.
Stosunki
narodowościowe
Do
najważniejszych kryteriów demokratyczności państwa należą prawa mniejszości
narodowych.
Na
Litwie problemy stosunków między narodowościami są rozstrzygane dość
skutecznie...
Poważniejsze
problemy zaistniały tylko w Litwie Wschodniej, gdzie obu zainteresowanym
stronom (tj. Polakom i Litwinom – przyp. J.C.) niekiedy brakowało życzliwości i
tolerancji. Zwłoka z ogłoszeniem prawnych wyborów do samorządów rejonu
wileńskiego i solecznickiego niepotrzebnie rozpalała namiętności.
Czas
i wspólne kłopoty rozwiązują takie problemy lepiej niż kategoryczne żądania lub
narzucanie jednostronnych rozstrzygnięć”...
Tyle
prezydent Brazauskas. Nie sposób odmówić mu trzeźwości i realizmu. Mówiąc o
zagadnieniach praworządności, wskazał on m.in. na fakt, że przestępczość na
Litwie wzrosła w ciągu paru ubiegłych lat o 80 proc. Są to przeważnie kradzieże
mienia – 26 tys. przypadków w skali rocznej!
Jeśli
chodzi o politykę zagraniczną, to wśród ważnych dokonań w tej sferze mówca
odnotował m.in. podpisanie deklaracji o przyjaźni i współpracy Litwy z Polską i
z Francją.
Całość
referatu świadczy raczej o tym, że w osobie Algirdasa M. Brazauskasa naród
litewski zyskał przywódcę nie pozbawionego odwagi i kompetencji, będącego
zupełnym zaprzeczeniem swego niewydarzonego poprzednika. Ten ostatni jednak,
czyli Vytautas Landsbergis, w ciągu paroletniego okresu swego urzędowania
dokonał w Republice Litewskiej takich makabrycznych spustoszeń i szkód – i to
dosłownie we wszystkich sferach życia społecznego – tak potrafił wszystkich ze
wszystkimi skłócić i zantagonizować, że nawet polityk takiego formatu, jak
Brazauskas, wątpliwe czy zdoła sytuację poprawić. Przynajmniej w krótkim
czasie.
Dziś,
kiedy – jak się wydaje – zaczynają słabnąć prześladowania Polaków na Litwie
prasa michnikowska wynosi pod niebiosa niszczycielski „geniusz” Landsbergisa.
Dla czyjego dobra?
Opracował:
Dr
Jan Ciechanowicz
* * *
„Magazyn
Wileński”, nr 9, 1993 marzec:
Symptom czy wybryk?
Od początku organizowania się środowiska polskiego
na Litwie (1998) widzieliśmy potrzebę istnienia placówki dyplomatycznej
Rzeczypospolitej Polskiej w Wilnie. Z jednej strony sprzyjałaby ona
normalizacji stosunków między dwoma narodami, z drugiej zaś – poniekąd
pomagałaby w rozwiązywaniu problemów polskiej mniejszości narodowej.
Odpowiedzią na nasz postulat były protesty, pikiety aktywistów „Sajudisu”,
nieżyczliwe wypowiedzi w prasie litewskiej, które po prostu przeczyły zdrowemu
rozsądkowi. Przecież istnienie przedstawicielstwa innego państwa podnosiło
rangę wybijającej się na niepodległość Litwy.
Dziś mamy jedno i drugie – niepodległą Litwę i ambasadę
RP w Wilnie.
Tylko
my, kresowi naiwniacy, nie nasiąknięci tzw. „europejskością”, mówiący tak jak
myślimy, czyniący tak jak rozważamy, mamy zdaje się dziś za swoje. Jak się
okazało, od pierwszych niemal dni pobytu na Litwie ambasadora Jana Widackiego i jego
otoczenia, są oni delikatnie mówiąc, nieżyczliwie ustosunkowani do
zorganizowanego już środowiska polskiego, do wszystkich niemal jego postulatów,
które wcale nie są wygórowane i mieszczą się w ramach doświadczeń i dokumentów
międzynarodowych. Ba, więcej, popychanie poniektórych do zakładania
kontrorganizacji, zbieranie niby kompromitujących danych o działaczach
środowiskowych, kompromitowanie czy stawianie pod wątpliwość wszelkich, wcale
nie politycznych inicjatyw, jeżeli uprzednio łaskawie nie uzyskają aprobaty w ambasadzie.
W
listach, kierowanych do osób oficjalnych, czy prywatnych, a firmowanych Orłem w
Koronie, aż pstrzy od hochsztaplerów, złodziei, naciągaczy – gromadnie
określając tutejszych Polaków. Kłamstwa, oszczerstwa stały się normą określania
przedstawicieli Państwa Litewskiego, Polaków, którzy to zdołali samodzielnie
się zorganizować, mając dziś swoich przedstawicieli we wszystkich organach
obieranej władzy – od lokalnej do sejmu włącznie.
Widząc
te zagrożenia, siedem polskich organizacji na Litwie 17 stycznia br. skierowało
do pani premier Hanny Suchockiej list, w którym między innym i czytamy: „Pewne
warstwy osób sprawujących władzę w Polsce i ich przedstawiciele za granicą
często utożsamiają Polaków na Litwie z Polonią emigracyjną w innych krajach.
Polska mniejszość narodowa na Litwie nie może być traktowana skansenowo, dba
ona o warunki swego samorządnego rozwoju. Powinny być uszanowane specyfika,
samoistność i potrzeby tego środowiska. Nie należy narzucać różnych koncepcji
bez porozumienia się z tym społeczeństwem... Pełnomocni przedstawiciele
Rządu RP, gdzie w krajach zwarcie mieszka ludność polska, powinni wnikliwie i
życzliwie poznać problemy tego środowiska, nie wnosić niepotrzebnych podziałów,
nie podejmować prób kompromitowania tej narodowej zbiorowości, jej części lub
przedstawicieli...”
W
liście ambasadora Jana Widackiego opublikowanym w „Magazynie Wileńskim”
czytamy, że Polacy nie chcą nawet zaprosić Ojca Świętego. A przecież już we
wrześniu ub. r. Konferencja ZPL z udziałem przedstawicieli innych organizacji
polskich taki list wystosowała. Na konferencji był obecny również ambasador.
Nieodzowne
i zrozumiałe jest, że przedstawicielstwo RP winno mieć jak najlepsze stosunki z
państwem, w którym rezyduje. Tylko na pewno nie kosztem rozbijania środowiska
polskiego, chociaż takie działania znajdują poklask w niektórych
nieżyczliwie nastawionych, niedalekowzrocznych kręgach społecznych. Mądrzy
politycy na pewno rozumieją, że jest to manipulowanie obywatelami Litwy, na co
inne państwo nie ma najmniejszego prawa, w dodatku niezorganizowane środowisko
jest mniej odpowiedzialne, z nim o wiele trudniej współżyć i zachęcić do
wspólnego działania dla dobra tegoż państwa.
Zobaczmy
na ten problem z innej strony. Czy znajdziemy na świecie jeszcze takie państwo
i naród, którzy by swym działaniem ograniczali własny zasięg kulturowy. Czy
Niemcom zależy, aby niemieckości było mniej? A Anglikom, Francuzom, Litwinom,
Żydom itp.? Tylko czyny i słowa takich przedstawicieli Polski, jak Jan Widacki
stwarzają wrażenia, że Polsce zależy na tym, aby mniej polskości było na
świecie, a tym samym kulturowy jej zasięg, w szerokim tego słowa znaczeniu, był
słabszy?
Co
to jest? Wybryk pojedynczego przedstawiciela Państwa Polskiego, czy symptom
świadczący o zmianie polityki względem swoich rodaków na byłych Kresach
Wschodnich?
Niedawno
w prasie polskiej prawie w tym samym czasie wyjątkowo krytyczne uwagi o
działalności ambasadorów na Litwie i na Białorusi zgłosili Prezesi Związków
Polaków Jan Mincewicz i Tadeusz Gawin. Znaczy to, że dzieje się podobnie nie
tylko w Wilnie, że nie można tego spisać jedynie na chęci wygodnictwa i życia
bez problemów (obecność mniejszości narodowej takich problemów oczywiście
dostarcza), czy też złych nawyków ambasadora z okresu pracy w organach
represyjnych.
Ale
kiedy to się dzieje nie tylko na Litwie i Białorusi, ale i poniektórych innych
krajach, to ewidentnie niedobrze się dzieje w Państwie Polskim. Widocznie komuś
zależy na jego osłabianiu i kompromitowaniu nawet w oczach swych rodaków, dla
których Polska była przez wiele lat okresu żelaznej kurtyny czymś świętym
i najdroższym.
Będąc
posłem na Sejm Republiki Litewskiej raczej nie mam prawa oceniać działalności
przedstawicieli RP za granicą. Ale ponieważ chodzi tutaj w znacznej mierze o Polaków,
moich rodaków i wyborców, o ich losy i przyszłość, która powinna być ułożona z
władzami Litwy przy bezpośrednim udziale Polski, a działania jak powyżej taki
dialog utrudniają, nie mam po prostu prawa te szkodliwe zjawiska przemilczeć.
Ryszard Maciejkianiec
* * *
„Kurier Wileński”, 4 marca 1993
(wypowiedź z okazji piątej rocznicy powstania Związku Polaków na Litwie) – Jan
Ciechanowicz:
Wydaje się, iż było to tak dawno, że już nawet nie
wiadomo, czy w ogóle było. A przecież minęły od tego dnia zaledwie cztery
lata. 5 maja 1988 roku w „wywalczonej” przez siebie auli Wileńskiego
Państwowego Instytutu Pedagogicznego, jako prodziekan Wydziału Języków Obcych
do spraw polonistyki tejże uczelni, zainaugurowałem i przeprowadziłem nasze
pierwsze, założycielskie spotkanie, podczas którego zapadła oficjalna uchwała o
powstaniu Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie.
To był początek naszej polskiej „rewolucji”,
zarówno w Litwie, jak i w całym ówczesnym ZSRR. Byliśmy przecież pierwszą
polską organizacją nie inspirowaną i nie manipulowaną z zewnątrz w
dziejach imperium sowieckiego. Właściwie to owe majowe spotkanie wieńczyło
kilkumiesięczny „okres inkubacyjny”, podczas którego wąskie trzyosobowe grono inicjatywne (Henryk
Mażul, Jan Sienkiewicz i autor tych słów) roztrząsało w trakcie kilkunastu
bodaj „nocnych rodaków rozmów” szczegóły tych czy innych posunięć, mających
doprowadzić (w warunkach totalitaryzmu sowieckiego) do zaistnienia samorządnej
organizacji polskiej, do jej zarejestrowania i rozwoju. Nie wolno przecież
zapominać, iż zaczynaliśmy w sytuacji, gdy KGB i KPZR niepodzielnie
jeszcze panowały w kraju, a strach tkwił głęboko w kościach naszej ludności.
Jednak się stało. Na 5 maja 1988 r. sprosiliśmy do
sali WPIP kilkunastu polskich inteligentów (niektórzy z zaproszeń nie
skorzystali) oraz szersze grono młodzieży akademickiej i... odrodzenie się
zaczęło.
...Od samego początku widziałem SSKPL (ZPL) jako
organizację jednoczącą wszystkich Polaków w aspiracjach politycznych i
kulturotwórczych, broniącą praw ludzkich i obywatelskich. W pierwszych paru
latach tak też było. Powstał cały szereg naszych ogniw, które zadbały o
założenie polskich zespołów artystycznych, przedszkoli, szkół itd. Nastąpiła
wspaniała erupcja polskości. Trzeba było tę dynamikę
utrzymać. Niestety coraz więcej zaczęło się widywać w strukturach naszej
organizacji osobników o charakterystycznym „smutnym” wyrazie twarzy. Nie
wiadomo, kto i jak ich tu „wkręcił”. Nasza aktywność uległa niepostrzeżenie
wyhamowaniu, a dziś tak na dobrą sprawę w ogóle idzie w jakimś niedorzecznym
kierunku.
Zdaje się, że to Alfred Nobel powiedział, że każda
rewolucja bywa przygotowywana przez myślicieli, przeprowadzana przez bohaterów,
a jej owoce konsumowane – przez łajdaków. Obawiam się, że coś takiego może
spotkać w niedalekiej przyszłości i nasz ruch. Z niepokojem obserwuję, jak
pogłębia się przepaść między wielotysięczną masą szeregowych członków ZPL, a
coraz bardziej kostniejącymi i upodabniającymi się do partyjno-sowieckich
strukturami kierowniczymi. Miejsce realnej pracy zajmuje coraz częściej jej
pozorowanie, a nawet jawna błazenada. Ten i ów „lider” poczyna sobie odgrywać
rolę „męczennika”, bo mu władza radziecka zamiast upragnionej „Wołgi”
przydzieliła tylko „Moskiwcza” lub jawnie traktuje swoje funkcje w organizacji
nie jako zaszczytną możliwość i obowiązek służenia ludziom, lecz jako wygodną
drabinkę do wspinania się ku lśniącym szczytom kariery, osobistych zysków i
próżnych zaszczytów. Nieraz dorabiając do tego draństwa politowania godną życiową
filozofijkę, z którą się dumnie publicznie obnosi. To demoralizuje ludzi. I
zatrważa tych, komu leży na sercu sprawa polska.
Niestety w obecnych strukturach władzy ZPL dominują
wczorajsi etatowi sekretarze i instruktorzy organizacji partyjnych i komsomolskich,
radzieccy biurokraci, a nawet funkcjonariusze sowieckich służb represyjnych. Są
to bez wyjątku merkantylne miernoty intelektualne, ale za to mistrzowie
gabinetowej intrygi. Nic ich nigdy nie obchodziła żadna polskość, dla której
nic nie robili, a o której nagle wspominają dopiero w przededniu kolejnych
wyborów, kiedy potrzebują głosów polskiego elektoratu. Jest to element
absolutnie bezwartościowy, nietwórczy, leniwy, bezwzględnie prący tylko do
osobistej władzy i prywatnych korzyści. Mają nadmiernie rozwinięty odruch
chapania, zawiści, a przez to uniemożliwiają pracę ludziom ideowym,
sprowadzając na manowce organizację jako całość. Czy ktoś zauważył, że dziś w
organach kierowniczych ZPL nie pozostało bodaj ani jednej ideowej osoby
z grona założycieli SSKPL sprzed czterech lat? Wszyscy zostali po cichu
odizolowani i wyeliminowani przez bezideowych funkcjonariuszy Kompartii i
Komsomołu, którzy w okresie 1991-1992 sprytnie przesiedli się z foteli
partyjnych do ZPL-owskich.
I jako skutek: nasz ruch słabnie duchowo i
fizycznie, pogłębia się wzajemne od siebie wyobcowanie mas i struktur
kierowniczych, ludzie wartościowi są nadal wypychani poza obręb organizacji i
odchodzą. Miejsce postaw żołnierskich zajmują tendencje kolaboranckie. Ludność
w terenie pozostaje absolutnie bezbronna w swych
stosunkach z antypolskimi władzami RL. Jeśli ten proces degeneracji
i kostnienia nie zostanie przerwany, trudno patrzeć z optymizmem na
przyszłość ZPL.
* * *
„Biały
Orzeł – White Eagle” (Ware, USA), 7 marca 1993:
Z
LITWY
Snikersy z... gryki
Wszystko w posowieckim bagnie na wschód od Bugu ma
jakiś wymiar surrealistyczny. I wolność, i demokracja, i sprawiedliwość, i
suwerenność, i kultura, i snickersy są tu jakby na niby. Niby są i niby
ich nie ma...
Ostatnio prywatni „biznesmeni” w Kownie i Wilnie
przystąpili do produkcji na dużą skalę snickersów, w których zamiast orzeszków
umieszczają w specjalny sposób spreparowaną...kaszę gryczaną, a całość
pokrywają zabarwionym topionym cukrem. Wyrób nazywa się „Snickers”, kosztuje
pół dolara, jest równie kolorowo opakowany co amerykański, i podobnie, nawet
nieźle smakuje. Szczególnie tym, którzy nigdy nie próbowali prawdziwego
snickersa. Gryka pozostaje jednak zawsze gryką i nigdy nie stanie się
orzeszkiem... Symbolicznie...
Czystka etniczna po bałtycku
Na Łotwie i w Estonii, w których ludność słowiańska
stanowi około połowy mieszkańców, została ona prawie w całości pozbawiona tak
podstawowych praw człowieka, jak prawo do obywatelstwa, do wzięcia udziału w
wyborach, do posiadania prywatnego mienia, do posługiwania się publicznie
językiem ojczystymi in.
Na tym tle Lietuva (Litwa) robi na pozór odmienne,
bardziej korzystne, wrażenie: prawie wszyscy mieszkańcy otrzymali tu
obywatelstwo młodej republiki, są polskie i rosyjskie szkoły, prasa w tych
językach, ciągle jeszcze korzystająca z jakiej takiej swobody wypowiedzi
(ostatki gorbaczowowskiej liberalizacji), chociaż obsadzona przeważnie przez
niedawnych konfidentów KGB...
Wydaje się, że różnica między Lietuvą z jednej
strony, a Estonią i Łotwą z drugiej polega nie na różnicy celów i filozofii
politycznej, lecz raczej na różnicy taktyki. O ile Estończycy i Łotysze obrali
otwarcie drogę nieskrępowanego i niczym nie maskowanego wypierania Słowian ze
swego terytorium, to Lietuva, tworząc ze względów koniunkturalnych pozory
praworządności, wybrała taktykę bardziej zręczną. Formalnie zapewnia się tu
równe prawa wszystkim obywatelom niezależnie od narodowości, dokładnie jak to
było w komunistycznym ZSRR. Jednocześnie zaś – nieprzerwanie i konsekwentnie
działają tu mechanizmy dyskryminujące, mające na celu drastyczne ograniczenie
praw mniejszości narodowych, ich wyzysk.
Akcja ta jest prowadzona z godną zastanowienia
przebiegłością, uporem, konsekwencją i nieliczeniem się ze stratami
materialnymi. Tak w Wilnie powoli się redukuje zatrudnienie i zamyka wcale
nieźle funkcjonujące zakłady przemysłowe, jeszcze do niedawna wyposażone przez
Moskwę w najnowszy sprzęt zachodni otrzymywany przez ZSSR za pośrednictwem
Polski. To cóż, że produkcja spada, a widmo głodu krąży po republice? Za
to dziesiątki tysięcy Polaków, Białorusinów, Rosjan, Ukraińców okazują się na
bruku, często bez żadnej zapomogi i bez najmniejszych szans znalezienia
ponownego zatrudnienia. Tę perfidną politykę przedstawia się, oczywiście, jako rzekomą
konsekwencję obiektywnych trudności gospodarczych.
Albo też inny przykład.
W roku 1993 cała „obcoplemienna” inteligencja i
kadra kierownicza w Lietuvie, od buhaltera, kierownika magazynu i prostego
nauczyciela zaczynając, i wzwyż poddana zostanie tzw. egzaminowi na wiedzę
języka państwowego czyli litewskiego. Niby nic w tym zdrożnego, trzeba znać
język większości ludności. I to jest prawda. Ale abstrakcyjna. A więc
wymagająca sprawdzianu w konkretnej sytuacji. I tak np. setki tysięcy Polaków
na Wileńszczyźnie, autochtoni, zamieszkujący te ziemie od półtora tysiąca lat,
nie tylko zostali na mocy decyzji Stalina poddani obcemu panowaniu i pozbawieni
naturalnego prawa przynależenia do swego narodu i państwa, lecz ich się
jeszcze zmusza do nauczenia się języka okupantów i do wyrzeczenia się własnego!
To przecież Litwini (faktycznie Lietuvisi czy Żmudzini) są w Wilnie przybyszami
i stanowią napływową mniejszość narodową. Dlaczego więc oni nie uczą się języka rdzennej ludności
Ziemi Wileńskiej, a zmuszają mieszkańców tych terenów do uczenia się absolutnie
im obcego i niesłychanie trudnego języka kolonizatorów? Przecież jest to
sprzeczne z odnośnymi dokumentami ONZ, zabraniającymi narzucania rdzennej
ludności języka obcych przybyszów. I czy byłoby bardziej ludzkie danie spokoju
tym znękanym ludziom, od dziesięcioleci pracującym za marny grosz na obcych
panów?
Druga sprawa, to fakt, że testy egzaminacyjne z
języka litewskiego spreparowane zostały w ten sposób, że nawet gdyby do
egzaminu stanęli rodowici Litwini, większość z nich haniebnie by ten sprawdzian
przegrała, tak trudne są pytania. Wyznają to sami Litwini. Cóż dopiero mówić o
Słowianach? A swoją koleją, czyżby dobra wiedza języka państwowego miała być
prerogatywą tylko Polaków i Białorusinów, nie zaś i samych Litwinów?
Dlaczego więc oni nie stają do egzaminu państwowego?
Bo wcale nie o wiedzę języka tu chodzi, tylko o
pretekst do prześladowań i wygryzania obcoplemieńców, o wyeliminowanie ich
ze struktur kierowniczych, inteligenckich,
opiniotwórczych i względnie dobrze płatnych, o zepchnięcie Polaków, Rosjan i
Białorusinów wszelkimi dostępnymi sposobami do kasty pariasów.
Perfidia i konsekwencja Lietuvisów i Łotyszów mogą
nawet w kimś budzić uznanie: to ci morowe chłopy! Lecz pozostaje retoryczne
pytanie: Czy rzeczywiście celem państwa narodowego konieczne muszą być czystki
etniczne, prześladowanie inaczej mówiących i inaczej myślących, tworzenie
monoetnicznych księstewek zbudowanych na autorytaryzmie i nacjonalistycznym
zadufaniu?
Wiemy, że w strukturach przywódczych państw
bałtyckich dominuje takie właśnie zdanie, lecz powiedzmy otwarcie – nie
pochlebne to daje świadectwo ich poziomowi intelektualnemu i etycznemu.
Potwierdza raczej znaną diagnozę jednego z przywódców II Rzeszy Reinharda
Heydricha: „Bałtowie, to najbardziej tępa i prymitywna rasa Europy...” Nie
zdolna nawet do zrozumienia samego pojęcia europejskości i uniwersalnego
charakteru praw człowieka...
Ktoś wybiera
Prasa litewska raz po raz przypomina, że komisja
parlamentarna do badania działalności KGB na terenie Litwy rozporządza bardzo
długimi listami byłych konfidentów. A publikowane są z tej listy tylko
pojedyncze nazwiska. Litewscy dziennikarze zadają sobie pytanie: kto i według
jakiego kryterium podejmuje decyzje o publikowaniu tych danych. Może w ten
sposób karze się tych, którzy obecnie współpracy odmawiają, a chroni się tych,
którzy nadal wykonują polecenia zbrodniczej organizacji, która zmieniła nazwę,
lecz nie swą istotę? Podobnie zresztą wśród 7-osobowej komisji kilku – to byli
konfidenci tegoż urzędu.
Ziemia nieobiecana
Według danych służby migracyjnej RL obecnie w
kolejce na zezwolenie na wyjazd z Lietuvy czeka ponad 120 tysięcy spośród nieco
ponad 3,7mln ludności republiki. Przy czym około połowy chętnych do ucieczki ze
zrujnowanego w ciągu paru lat kraju stanowią osoby pochodzenia litewskiego.
Przyczyną tego exodusu jest niesłychanie trudne życie codzienne, nędza i
beznadziejność. A przecież jeszcze nie tak dawno Lietuva uchodziła za
„radziecką Amerykę” i wszyscy chcieli w niej zamieszkać. Dziś Litwini uciekają
do Rosji i Białorusi. Żyć na własny koszt niełatwo, a wyłudzić coś znaczącego
od suwerennych sąsiadów niepodobna.
Litewska specjalność?
Gazeta „Respublika” pisze: „28 grudnia ub. roku o
godz. 7 min. 25 czasu miejscowego w kazachskim mieście Timertau zastrzelony
został dyrektor generalny huty w Karagandzie Aleksander Świerczyński. W chwili
gdy szef tego kombinatu zbliżał się
do głównego wejścia gmach zarządu, z bliskiej odległości morderca strzelił mu w
głowę...”
Jeden z najbardziej znanych Polaków Kazachstanu
został zamordowany przez trzech najemnych morderców z Lietuvy. Motywy zbrodni
nie są na razie znane. Mordercy zostali ujęci przez policję litewską w Kownie.
Śledztwo trwa. Prasa donosi, że Litwini stanowią niewspółmiernie wysoki odsetek
wśród zawodowych morderców na terenie całego byłego ZSSR.
„Swój człowiek” u Clintona
Gazeta „Lietuvos Rytas” z całą powagą pisze o
„swoim człowieku” Litwinów w Waszyngtonie, który niebawem ma zapewnić
Lietuvie ekonomiczną i wszelką inna pomoc z USA. Jest to niejaki „Roger Altman,
wiceprezydent jednej z nowojorskich firm inwestycyjnych, który w rządzie Billa
Clintona zajmuje stanowisko wiceministra finansów...” Koniec cytatu...
Niby dlaczego miałby pan Altman to wszystko dla
Lietuvy załatwiać? Ano dlatego, motywuje „Lietuvos Rytas”, że jego żoną jest
Jurate Kazickaite, Litwinka... Daj Boże! Litwini to nie Polacy, którzy wysokie
stanowiska wykorzystują by nabijać własną prywatną kieszeń oraz szkodzić sobie
nawzajem i Polsce...
Jan Ciechanowicz
* * *
„Biały
Orzeł – White Eagle” (Ware,USA) 21 marca 1993:
Z
LITWY
„Ten kraj” można okradać”
Prasa krajowa doniosła w swoim czasie, że podczas
fali mrozów, która się przewaliła przez Polskę na przełomie 1992/93 roku,
zamarzło tylko w niektórych miastach kilkadziesiąt bezdomnych Polaków. Dokładne
statystyki są skrzętnie przez różowy reżim UD-cji ukrywane, gdyż świadczyłyby
one dobitnie o antynarodowym charakterze tych rządów; równie dobitnie, jak
transfer miliardów dolarów do Izraela przez rozmaitych bagsików i ich
protektorów z peerelowskiego UOP.
W sytuacji, gdy setki tysięcy Polaków są bez dachu
nad głową, wydawać by się mogło, że główną troską placówek i osób urzędowych
naszego Kraju musi być wprowadzenie surowego reżimu oszczędności, przykładne
ściganie i karanie złodziei, troskliwy stosunek do mienia państwowego.
Tymczasem zaś widzimy, jak przestępcy po okradzeniu
Polski spokojnie mieszkają sobie w Niemczech, Izraelu, USA, a rząd „polski”
zachowuje się tak, jakby nic się nie
stało. Cóż dziwnego, że z Polakami w świecie przestają się liczyć nawet państwa
małe, nie mówiąc o wielkich.
Ostatnio polakożercza „Gazeta Wyborcza” zachłysnęła
się wiadomością, że oto pani premier Suchocka podarowała Litwie 2 tys. ton
paliw płynnych. Gdyby pani premier uczyniła ten dar na poziomie około 300 tys.
dolarów z własnej kieszeni i w stosunku do kraju przyjaznego wobec
Polski, sprawę można byłoby jeszcze w jakiś sposób zrozumieć, chociaż nie
usprawiedliwić. Polska jest bowiem krajem słabym gospodarczo i uginającym się
pod ciężarem wielomiliardowych długów. Wolno nam jednak przypuszczać, że dar
pani premier dla państwa, które od wielu dziesięcioleci ostentacyjnie wręcz
okazuje swą nieprzejednaną wrogość w stosunku do narodu polskiego, pochodzi z
własności tegoż, polskiego, narodu!!! Szkoda, że nadal ofiarodawcy hojnie
frymaczący polskim majątkiem narodowym nie mogą zrozumieć, że przecież
nieuchronnie przyjdzie dzień, w którym „ten kraj” postawi przed trybunałem
stanu wszystkich, którzy go w ten czy inny sposób okradali.
112-kilogramowy Prezydent
Podczas kampanii wyborczej Algirdas Brazauskas, aby
kandydować na prezydenta, musiał odpowiadać podczas spotkań z wyborcami na
liczne „eleganckie” pytania zwolenników Sajudisu.
Z odpowiedzi jego można było się dowiedzieć, że
waży 112 kilo, że nie spędzał nocy w łóżku z byłą premier panią Prunskiene, że
jego żona nie leczy się od alkoholizmu, że w byłej Komunistycznej Partii Litwy
(części składowej KPZR), której pierwszym sekretarzem przez lata był właśnie
sam pan (towarzysz?) Brazauskas, tylko
3 proc. członków było ludźmi ideowymi... Doprawdy, materiał wart zastanowienia
się.
Post Scriptum:
Dotyk Michnika
Przed
paroma miesiącami trzęsący Polską dzierżymorda Adam Michnik wydał rozkaz swoim
zausznikom, wykonując który donosili oni swoim słuchaczom, że autor niniejszego
zestawu informacji i innych im podobnych „siedzi w Ameryce”. W Sejmie
Rzeczypospolitej ogłosiła to posłanka Hennelowa. To samo uczynił na łamach
„Kuriera Wileńskiego” jej redaktor naczelny a niedawny członek Centralnego Komitetu
Kompartii Litwy Zbignevas Balcevicius; na łamach zaś gadzinówki „Znad Wilii” – jej
„właściciel”, były sędzia śledczy sowiecko-litewskiego MSW i poseł do Rady
Najwyższej Litewskiej SRR z ramienia antypolskiego Sajudisu Czesław
Okińczyc oraz Romuald Mieczkowski, obecnie redaktor naczelny tego pisma, do
niedawna sekretarz organizacji partyjnej „Czerwonego Sztandaru”, szef
polskojęzycznej redakcji litewsko-sowieckiej telewizji i radia, jak też
komisarz z ramienia KGB do śledzenia litewskich i polskich środowisk
patriotycznych – wszyscy utrzymywani z żołdu Michnika.
Otóż
obalając insynuację tych kłamców informuję moich Czytelników, że w USA
przebywałem przez kilkanaście dni w 1990 i 1991 roku. Reportaże swe dosyłam do
Redakcji bezpośrednio z Wilna, jeśli więc i przyjdzie mi kiedyś „siedzieć”, to
z pewnością nie w Ameryce... A tak na marginesie: dotyk Midasa
przekształcał wszystko w złoto, dotyk Michnika – w gówno.
Dr
Jan Ciechanowicz
Wilno, Litwa
* * *
W marcu 1993
papież Jan Paweł II odwiedził Litwę. Spotkał się podczas tej wizyty także z
tzw. „reprezentantami Polonii litewskiej”, do której to reprezentacji bezpieka
dobrała wyłącznie swych konfidentów, co wyraźnie widać na zdjęciu zbiorowym z
Ojcem Świętym, który na pożegnanie rzekł do „litewskich Polaków”, będących na
usługach litewskiej bezpieki: „Zostawcie
Ciechanowicza w spokoju, nie ruszajcie go!”... Prawdopodobnie w ten sposób
uratował życie komuś, kogo kagebowskie popłuczyny w Warszawie i Wilnie uznały
były za osobę „kontrowersyjną” i zgoła „szkodliwą” dla ich manipulacji i
kombinacji...
* * *
„Biały
Orzeł – White Eagle” (Ware, USA), 2 maja 1993:
Z
LITWY
Sowieckie ostatki
Konfidenci wszystkich krajów łączcie się!
Zacznijmy od zacytowania kilku publikacji z
litewskiej prasy polskojęzycznej. „Nasza Gazeta”, oficjalne pismo Związku
Polaków na Litwie, w artykule pt. „Kameleon” z dnia 30 marca br. Pisała:
„Prezes ZG ZPL J. Mincewicz otrzymał list od prezesa Towarzystwa Obrony Wilna z
Kępna, p. Brunona Zawieyskiego, urywki, którego chcemy czytelnikom przedstawić:
„Panie Prezesie! Zwracamy się do Pana z zapytaniem, który ze Związku
Polaków na Litwie jest Związkiem prawdziwie polskim, czy reprezentowany przez
Pana, czy też przez panią Teresę Brużewicz, która ostatnio bardzo często
przyjeżdża do Polski szukać pomocy materialnej i finansowej? Ponieważ
zebraliśmy trochę darów dla polskich dzieci w Wilnie w związku ze
zbliżającym się Świętem Wielkanocy, nie wiemy teraz, komu mamy je przesłać.
Który Związek jest prawdziwie polski?... Pani Teresa Brużewicz występuje jako
prezes Związku Polaków na Litwie Patronki Świętej Zyty...”
Od Redakcji „Naszej Gazety”: „Jak zaznaczył Jan
Mincewicz, nie jest to pierwszy przypadek, gdy rodacy z Macierzy zwracają się z
zapytaniem, kogo reprezentuje pani Teresa Brużewicz. Otóż musimy stwierdzić, że
zarówno Towarzystwo św. Zyty jak i sama p. Teresa Brużewicz, ze Związkiem
Polaków na Litwie nic wspólnego nie mają i nigdy nie miały. Często natomiast ta
organizacja była firmowana przez Sajudis, czy też powołaną przez „Vilnię”, polakożerczą
Wspólnotę Litwy Wschodniej...
Polak potrafi? Prostytuować się. – Ano potrafi...
Ale to jeszcze nie wszystko. „Kurier Wileński”, oficjalny dziennik Sejmu i
Rządu Republiki Litewskiej, 19 marca 1993 roku donosi o powstaniu
kolejnego „towarzystwa św. Zyty”, mającego na celu zapewnienie swym członkom
(kosztem RP) ponadprzeciętnej prosperity, tym razem zwanego Fundacją Wspierania
Budowy Szkoły Polskiej w Wilnie. Odnośny fragment tego tekstu brzmi jak
następuje: „Z powodu kryzysu ekonomicznego budownictwo w mieście utknęło
w martwym punkcie. (Nieprawda, buduje się w Wilnie wiele, ale władze „nie
mają pieniędzy” właśnie na ukończenie polskiej szkoły – J.C.) Na zakończenie
prac budowlanych i wyposażenie naszej szkoły brakuje 285 mln talonów. Szkoła
jednak musi być oddana do użytku przed 1 września... W tym właśnie celu
powstała Fundacja Wspierania Budowy Szkoły Polskiej w Wilnie, która ma
osobowość prawną i jest niezależną, samodzielną organizacją społeczną. Głównym
jej celem (a więc jest jeszcze i jakiś „niegłówny”, łatwo się domyśleć – jaki.
– uw. J.C.) jest gromadzenie środków finansowych na dokończenie budowy szkoły i
jej nowoczesne wyposażenie.”
Dalej przytacza się nazwiska zarządu nowo
upieczonej „fundacji”, numer jej konta oraz słowa zachęty do wpłacania
pieniędzy na rzekome potrzeby polskiej szkoły. Aby było jeszcze „solidniej”,
zaznacza się: „O solidnym wsparciu finansowym zapewnił prezes Stowarzyszenia
„Wspólnota Polska” prof. A. Stelmachowski podczas swego pobytu w Wilnie.”
Czyli, że mamy do czynienia z kolejną próbą
„wydojenia” Polski przez zręcznych cwaniaczków z Wilna. Próbę, która z całą
pewnością zakończy się powodzeniem, gdyż akcję zapoczątkowali osobnicy mający w
tej materii naprawdę „solidne” doświadczenia i już z podobnej działalności
posiadający mercedesy, itp. dobra ruchome i nieruchome. „Kurier Wileński” w
dniu 30 marca zamieścił na pierwszej stronie następujący komunikat jakoby
należący do PAP: „Problem budowy polskiej szkoły w
nowej dzielnicy Wilna był głównym tematem piątkowego spotkania ministra – szefa
Urzędu Rady Ministrów Jana Marii Rokity z Czesławem Okińczycem – poinformowało
Biuro Prasowe Rządu... Podczas spotkania ustalono, że Rząd Polski poprze każdą
inicjatywę środowiska „Znad Wilii”, która będzie służyła zarówno interesom Polaków
na Litwie, jak i pojednaniu polsko-litewskiemu. Według ministra Rokity rząd
wesprze wysiłki Okińczyca w miarę swoich ograniczonych możliwości finansowych.
Minister Rokita obiecał również podjęcie zabiegów politycznych
i dyplomatycznych, aby umożliwić realizację omawianych inicjatyw. Rząd
Polski ceni sobie działalność Czesława Okińczyca ze względu na to, że umie on
współpracować z władzami litewskimi i dąży do porozumienia, a nie do eskalacji
konfliktów – powiedział dziennikarzom po spotkaniu minister Rokita”. (PAP)”. Jakby nie potrafił współpracować z
władzami tychże władz wieloletni i sprawdzony konfident?
Na pierwszy rzut oka cała sprawa wygląda niby nawet
sympatycznie. Po tylu latach pogardy serwilistycznych „polskich” rządów
komunistycznych do rodaków na Wschodzie, wreszcie Warszawa zdobywa się na pomoc
dla tego odłamu narodu polskiego, który się znalazł na mocy decyzji aliantów po
niemieckiej okupacji pod sowiecką. A jednak sprawa zaczyna bardzo mocno
cuchnąć, gdy się spróbuje jej przypatrzeć z bliska.
Zacznijmy może od końcowego akcentu w wypowiedzi
ministra Rokity. Z tego faktu, iż aktualny rząd Polski „ceni” sobie postawę
polityczną tej czy innej prywatnej osoby, jaką jest dziś p. Czesław Okińczyc,
do niedawna członek Rady Najwyższej Litewskiej SRR i RL z ramienia
antypolskiego Sajudisu, wcale nie musi wynikać konieczność finansowania
inicjatyw tejże prywatnej osoby, zamieszkałej przy tym na terenie obcego
państwa, z kieszeni Narodu Polskiego. Miliony Polaków w Kraju, nie mają
mieszkań, pracy, opieki społecznej, setki tysięcy dzieci polskich w wielu
prowincjach RP głoduje, mając zaledwie jeden posiłek dziennie, rozpada się
w perzynę rolnictwo i cała gospodarka Polski. Czy więc Rząd Polski nie ma
gdzie lokować „swych skromnych możliwości finansowych”, jak tylko poza
granicami Kraju, i to w rękach osób o nader dwuznacznej reputacji?
Skoro pan minister Rokita twierdzi, że Okińczyc
umie współpracować z władzami litewskimi, co jest bezwarunkowo słuszne, gdyż
właśnie tym władzom przysłużył się Okińczyc pięknie na niwie aktywności
antypolskiej, to czy nie wynika z tego twierdzenia logiczny wniosek, że właśnie
z nimi, to jest z władzami litewskimi, a nie polskimi musi się on układać w
sprawie dokończenia finansowania budowy szkoły polskiej w wileńskiej dzielnicy
Justyniszki? Władze Litwy musiałyby za to płacić, a nie naród Polski. I to z
kilku poważnych względów. Po pierwsze, rodzice dzieci, które pójdą do tej
wileńskiej szkoły, pracowali i pracują nie na Polskę, tylko na Litwę, płacą
podatki nie dla Polski, lecz dla Litwy. Litwa więc powinna finansowanie
sfinalizować, a nie i bez tego okradana i obdzierana żywcem ze skóry nasza
nieszczęśliwa Ojczyzna Polska. Po drugie, szansa na takie właśnie rozwiązanie
musi mieć większe widoki na powodzenie, bo wśród założycieli „fundacji” są
ludzie naprawdę dla władz litewskich zasłużeni. Bo to i sam Okińczyc, chociaż
nie został na ostatnich wyborach obrany do Sejmu Litwy, mimo, iż był nadal
faworyzowany przez Sajudis (Litwini, choć czasami
korzystają z usług tego typu ludzi, to jednak nimi pogardzają i do parlamentu
Litwy nie chcieli już wprowadzać kogoś aż takiego) to jest człowiekiem tu
znanym i posiadającym niemało specjalnych umiejętności. Był oficerem
sowiecko-litewskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, doświadczonym radzieckim
adwokatem, później nawet (1989) trafił w skład Zarządu Głównego Związku Polaków
na Litwie, z którego, co prawda, został po kilku miesiącach wydalony ze względu
na notorycznie powtarzające się przypadki przywłaszczania przekazywanych na
konto Związku kwot pieniężnych, oraz równie notorycznego zdradzania władzom
litewskim poufnych informacji o działalności ZPL, połączonego z kłamliwymi i
pokrętnymi sugestiami, dotyczącymi interpretowania tej działalności. Mniejsza o
to, ważne, że okazał Litwinom w ten sposób naprawdę niemało usług, oczywista,
czynił to nie z miłości do nich, lecz do własnej kieszeni.
Jeszcze 24 lipca na łamach pisma „Lietuvos Aidas” i
6 sierpnia 1992 roku w „Kurierze Wileńskim” litewska dziennikarka znana z
antypolskiego zacięcia Lina Peczeliuniene chwaliła Okińczyca w iście litewski
sposób za to, że, zacytujmy: „Deputowany do Rady Najwyższej Cz. Okińczyc
powiadomił Prokuraturę Generalną, że zastępca redaktora „Kuriera Wileńskiego”
Krystyna Adamowicz 19 sierpnia 1991 roku wzywała do popierania organizatorów
puczu...”
Proszę pomyśleć, ktoś jest chwalony za donos!!!
Przy tym za donos potworny i absurdalny, jakoby kobieta, matka dwojga
dzieci, dobra Polka i przyzwoity człowiek zamieszkały w Wilnie ma coś wspólnego
z podłą farsą, rozgrywaną tysiąc kilometrów od Wilna w obcym i równie jak Litwa
niepodległym Państwie Rosyjskim. Ale czego nie zrobią okińczycowie, by zasłużyć
na pochwałę mocodawców...
Co prawda, Lietuvisi szybko się połapali, że to co
w ich oczach uchodzić może za cnotę, w Polakach wywołać może obrzydzenie, i
prokuratura RP zamieściła komunikat w prasie, głoszący, iż 19 sierpnia Okińczyc
donosu nie składał. A 18 czy 20? Cuchnąca sprawa w wykonaniu cuchnącego
typka...
Są
to jednak niewątpliwe zasługi „dobrego Polaka” dla „braci” Lietuvisów. Niechby
więc ratowali teraz tego politycznego i moralnego trupa, finansując jedną ze
szkół wileńskich i nazywając ją imieniem Czesława Okińczyca. Z pewnością na to
zasłużył swymi donosami, kłamstwami, oczernianiem narodowo myślących Polaków z
Kresów na łamach „Życia Warszawy, „Gazety Wyborczej”, w Telewizji Polskiej,
itd. Lecz niestety, wszystkie manewry zmierzają ku temu, by za całe to chamstwo
znów płaciła Polska.
Jaki Rokita jest, każdy widzi. Ale szkoda, że do
pokrycia tych brudnych rozgrywek próbuje się użyć imienia także człowieka pod
każdym względem nieposzlakowanego, dobrego Polaka i męża stanu z prawdziwego
zdarzenia, p. prof. Andrzeja Stelmachowskiego. Nic prócz wstrętu nie może
wywołać ta próba kolejnego okradzenia
Polski i kolejnego użycia imienia wybitnego Polaka w celu nader nieczystym.
Nie dziwmy się, najłatwiej niszczyć Polskę z
imieniem św. Zyty na ustach, w towarzystwach pod „wezwaniem” prezydenta
Raczyńskiego czy Wałęsy... Nikt się w Wilnie nie zdziwi, jeśli zaraz, w
przededniu wizyty Ojca Świętego Jana Pawła II do Litwy, ogłosi fakt swego
istnienia kolejne złodziejskie towarzystwo, tym razem firmowane imieniem Karola
Wojtyły...
Hańba!...
* * *
Także inne „osobistości” wchodzące w skład
wymienionej Fundacji mogłyby łatwo znaleźć wspólny język z czerwonymi
feudałami, sprawującymi dziś na Lietuvie władzę, ale już na mocy nie uzurpacji,
lecz przeprowadzonych wyborów. Należy do nich np. pan Henryk Malewski, do
niedawna kadrowy oficer KGB. Ściśle z tą grupą współpracuje p. Zbigniew Balcewicz,
przez całe życie zajmujący eksponowane stanowiska we władzach aparatu
komsomolskiego, sowieckiego i partyjnego (jeszcze w 1991 roku był członkiem
Biura Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy), który jest niezmiennym
redaktorem naczelnym przy wszystkich kolejno zmieniających się ekipach
rządzących w Lietuvie, człowiek, który każdą patriotyczną inicjatywę Polaków
wileńskich na rozkaz swych panów obrzuca błotem, raz w swym piśmie, raz w
„Gazecie Wyborczej”, „Życiu Warszawy”, „Głosie Olsztyńskim”, TVP, oraz na
łamach „Lietuvos Rytas” i innych pism o podobnym autoramencie.
Aby scharakteryzować poziom publicznych donosów
tego okazu, zacytujmy apel do prokuratury Generalnej Republiki Litewskiej,
zamieszczony na pierwszej stronie „Kuriera Wileńskiego” 14 sierpnia 1992 r.:
„Były lider Polskiej Partii Praw Człowieka (PPPCz) Jan Ciechanowicz otwarcie
głosił chęć oderwania części terytorium Litwy i Białorusi w celu
utworzenia Wschodnio-Polskiej Republiki radzieckiej w składzie ZSRR. Wydaje
się, że głoszenie takich idei jak najbardziej pasowałoby do określenia jako
publiczne nawoływanie do naruszenia suwerenności RL”. Pozostawiając sam fakt
donosu, jednego z bardzo wielu w tym wykonaniu, bez komentarza, dodajmy tylko,
że i tym razem Balcewicz nie potrafił nie skłamać. Chociażby częściowo. Bo
jednak od 1990 roku PPPCz głosiła tezę o utworzeniu z terenów polskich
okupowanych przez ZSRR w 1993 r. Suwerennej Republiki Wschodniej Polski, a nie
„Radzieckiej w składzie ZSRR”. Podobne fałszerstwa wielokrotnie lansowała
zresztą (także ustami Balcewicza) i najpodlejsza bodaj ukazująca się w Kraju
„Gazeta Wyborcza”.
Lecz wróćmy do właściwego tematu. Asystuje nowej
fundacji i p. Romuald Mieczkowski, redaktor naczelny gazety „Znad Wilii”. Ongiś
czytelnicy „Czerwonego Sztandaru” z
zainteresowaniem czytali na łamach tego organu KC KPL wcale sympatycznie
napisane reportaże p. Mieczkowskiego z jego częstych podróży zagranicznych, na
które udawał się po kilka razy rocznie w najpaskudniejszych czasach
breźniewizmu w charakterze „komisarza” jadących na tournee zagraniczne słynnych
na cały świat zespołów litewskich, takich jak „Lietuva”, „Trimitas” i szereg
innych. Był to przełom lat 70/80. Nawet na pogrzeb rodzonego brata nie
puszczało wówczas KGB Polaka z Wilna do Polski, cóż dopiero mówić o wizytach
gościnnych... Jakimże nieograniczonym zaufaniem partii i KGB musiał się cieszyć
Polak wileński, by powierzano mu tak „doniosłe i odpowiedzialne” misje, jak
śledzenie wyjeżdżających za granicę litewskich śpiewaków, aktorów, architektów,
malarzy!... Nie znamy treści sprawozdań, które musiał po takich wojażach
spisywać dla bezpieki pan komisarz, wiemy, że musiały jednak być konkretne i
dawać wyraz partyjnej czujności autora. Z pewnością jednak zadowalały
mocodawców Mieczkowskiego, skoro raz po raz „przymocowywano” go do coraz to
kolejnych „wycieczek”. Może zna ich treść pan Okińczyc, jako jeden z byłych
członków Komisji rady Najwyższej RL do badań działalności KGB na Litwie. To za
jego kadencji przecież prasa litewska (Respublika, Lietuvos Aidas i inne)
oburzała się, że z okazałego gmachu KGB przy Alei Giedymina niektórzy posłowie
„workami” wynosili tajne dokumenty, ratując w ten sposób przed dyskredytacją
siebie i swych przyjaciół.
Kariera zawodowa R. Mieczkowskiego świadczy
niezbicie o tym, że był darzony, jak żaden inny Polak z Wilna, bezgranicznym
zaufaniem reżimu sowieckiego. Karierę zawodową rozpoczął jako zwykły
dziennikarz w „Czerwonym Sztandarze”, lecz po roku
awansował na coraz to wyższe stopnie w systemie komunistycznej propagandy,
mimo, iż wcale go nie cechowały jakieś szczególne uzdolnienia intelektualne.
Awansował więc kolejno na szefa działu „Czerwonego Sztandaru”, na zastępcę
sekretarza organizacji partyjnej tegoż pisma, na kierownika sekcji polskiej
Radia sowiecko-litewskiego, następnie zaś na szefa tejże TV. Na każdym z tych
stanowisk dobrze się sprawdził, jako organizator komunistycznej, w tym
ateistycznej, propagandy w środowisku polskim na Wileńszczyźnie, jako skuteczny
i oddany partii towarzysz. Gdy KGB przystąpił do demontowania ZSRR, jeszcze w
1989 roku, gdy żaden przepis prawny na to nie pozwalał, założono „pierwszą
prywatną gazetę radziecką „Znad Wilii”,” ogłaszając za jej „właściciela” Cz.
Okińczyca, a na redaktora naczelnego mianując R. Mieczkowskiego... Intencje zaś
założenia tego pisma stały się jasne już z treści pierwszych jego numerów, w
których patriotyczne poczynania Polaków Wileńszczyzny określane były jako
„awanturnicze”, „nie mające szans na powodzenie” (w planach KGB, widocznie),
„prowokacyjne”, itp. Ukazanie się tej gazety „Życie Warszawy” ogłosiło nawet za
wybitne osiągnięcie młodej demokracji sowieckiej, niemal za wyraz troski KPZR o
Polakach tu zamieszkałych...
O moralnym poziomie pana właściciela i pana
redaktora „Znad Wilii” („środowisko” tak miłe panu Rokicie!) świadczy chociażby
fakt, że do dyskredytacji i rozbijania jedności Polaków w byłym ZSRR, a
następnie w Litwie, do podważania ich wolnościowych dążeń wykorzystywali
nieraz, jak na politycznych sutenerów przystało, nawet nieświadome niewiasty. A
to „zorganizują” na łamach swego szmatławca wystąpienie naiwnej działaczki
polskiej z innej republiki, która w dobrej wierze, nie orientując się w
arkanach polityki, atakuje tych właśnie, którzy próbują zerwać sowiecką obrożę
z polskich gardeł; a to, jak na rzetelnych alfonsów przystało jadą w
towarzystwie młodziutkiej polskiej Miss Urody z Litwy do USA, gdzie afiszują
się nieomal jako założyciele Związku Polaków na Litwie i jego działacze, i
zbierają datki rzekomo na tenże Związek, chociaż nie są nawet jego członkami.
ZPL nic z uzbieranych jakoby dlań funduszy nie otrzymuje, za to w
polsko-amerykańskiej prasie prawdziwie pracujący dla sprawy polskiej aktywiści
ZPL wystawieni zostali przez „Polaków z Wilna” jako „czerwoni” i „agenci
Moskwy”.
Nikt nie twierdzi, że bohaterowie niniejszego
szkicu, mimo iż wszyscy się wywodzą z partyjno-sowieckiej nomenklatury, są tzw.
ideowymi komunistami. Należeli po prostu do bezideowej i beznarodowej
większości przywództwa KPZR. Byli komunistami ze względów merkantylnych, bo było
to wygodne. Dziś opłaci się (w dosłownym znaczeniu tego słowa) być
antykomunistami – więc są antykomunistami. Jak się opłaci, będą katolikami,
ateistami, buddystami, judaistami, pederastami... Wszystkim i niczym. Zawsze
będą głosować „za”, gloryfikować lub potępiać na rozkaz z góry kogo się każe...
Są to ludzie tej samej klasy i tego samego stylu, co polska UD-ecja.
Czy wypada się więc dziwić, że tajniacy KGB w
parlamencie RP, którzy tak panicznie boją się opublikowania „teczek” bezpieki
(kto jest bez winy, nie będzie się tego bał ani się temu sprzeciwiał) zrobili i
nadal robią Okińczycowi, Balcewiczowi, Mieczkowskiemu i całemu temu środowisku
tak szumną i absurdalną reklamę. Ręka rękę myje. Nie dziw też, iż pan Michnik,
czołowy herold antyideologizmu, utożsamiający polski (i tylko polski)
patriotyzm z łajdactwem i otrzymujący za swój antypolonizm litewskie ordery,
bardzo obficie lansuje „Znad Wilii” z funduszu AGORY i zapewnia razem z Rokitą
i jemu podobnymi rozmaitym okińczycom i balcewiczom stałą obecność na łamach
prasy, w Radio i TV Polski. Tak się realizuje w praktyce ponadpaństwowy
internacjonalizm przebierańców z komunofaszystowskiej bandy, która jest nadal
niekwestionowanym panem sytuacji w krajach postkomunistycznych.
To przede wszystkim ludzie z tego środowiska
wyspecjalizowali się w zakładaniu na terenie byłego ZSRR rozmaitych
maruderskich fundacji, funduszy, towarzystw, mających na celu permanentne
okradanie Polski pod pozorem udzielania pomocy „rodakom na wschodzie”...
Polskie ZOO na naszych oczach uzupełnia się jeszcze
jednym okazem: odkarmionym szakalem kresowym jadącym mercedesem na żebry do
Polski. Mamy ich tu bardzo wielu i to tak zręcznych, że, jak wiemy, stają się
nawet „partnerami” Państwa Polskiego w transakcjach finansowych, chociaż to
Państwo – gdyby miało poważnych przywódców – musiałoby nie napychać kieszenie
kresowych bagsików, lecz podobne umowy zawierać, jak na poważny kraj przystało,
z innymi państwami, jednocześnie zresztą wywierając nacisk, by nie
dyskryminowały pod byle pozorami swych mówiących po polsku obywateli. To zaś,
że nasi „patrioci” z Kresów są aż tak cyniczni i wulgarni w swym
merkantylizmie, wcale nie świadczy o jakimś ich demonizmie. Są to zupełnie
zwykli, pospolici ludzie, którzy nawet nie wiedzą, że postępują niewłaściwie,
że można myśleć i żyć inaczej., Widząc, jak złodzieje krajowi tną i kiereszują
„sukno Rzeczypospolitej”, uważają, że im się coś z tego należy.
Tym bardziej, że Polska nigdy nikomu nie skąpiła
niczego i z każdym chętnie się łamała chlebem, kulturą, wolnością, wszystkim co
miała. Zazwyczaj z tego korzystali ludzie niezbyt tego warci i płacący za serce
czarną niewdzięcznością, wręcz Polsce szkodzący. Najwyższy czas, by z tym
skończyć. Tylko kanalie mogą dziś prosić Polskę o pomoc materialną, prawdziwi
Polacy sami powinni wspomagać swą Ojczyznę, gdyż jest ona w wielkiej dzisiaj
potrzebie.
Oczywiście,
jednym z rzucających się w oczy przejawów kryzysu duchowego byłych społeczeństw
sowieckich jest budząca wstręt i odrazę materializacja stosunków międzyludzkich.
Na zmianę czerwonemu feudalizmowi z psią paszczą przyszedł „kapitalizm” ze
świńskim ryjem. Codzienna kiełbaska na talerzu, koniaczek, złote pierścionki,
zegarki, limuzyny – oto co olśniewa bohaterów posocjalistycznej rzeczywistości,
które to stereotypy wartościowań przeniesione zostały żywcem na szerszy ogół
ludności z gabinetów i dacz nomenklatury. Dominuje w duszach tych istot – jak
to dobitnie określił Melchior Wańkowicz – „zwierzęca żądza spokojnego żarcia aż
do napełnienia, aż do przepełnienia kałdunu”; chcą oni tylko „żreć, pośpiesznie
żreć gramofony, lodówki, automatyczne pralki, samochody...”
Niestety, to nie tylko w Polsce, ale i na zabranych
Kresach – mówiąc słowami Stanisława Podemowskiego (Polityka, 6 czerwca 1992):
„zaroiło się od karierowiczów bez wiedzy, doświadczenia i talentów, którzy
wezmą każde stanowisko i poprą każdy pogląd, jutro swobodnie się go wypierając,
byle tylko wziąć udział w szarpaniu szaty Rzeczypospolitej, czego jesteśmy
zgorszonymi świadkami...” Ci ludzie szukają też za wschodnią miedzą Kraju sobie
podobnych, ale jeszcze głupszych, by tworzyć z nimi towarzystwa wzajemnej
adoracji i okradania Polski...
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno
* * *
„Polski
Przewodnik” (Nowy Jork) 7 maja 1993:
Dr
Jan Ciechanowicz
Z
LITWY
Niedokładny ambasador
4 marca nowojorski „Nowy Dziennik” zamieścił
obszerne sprawozdanie o spotkaniu odbytym w paryskim Centre du Dialogue z
ambasadorem Republiki Litewskiej we Francji Osvaldasem Balakauskasem. Było to
już czwarte spotkanie publiczności paryskiej z ludźmi (Czesław Miłosz, Tadeusz
Konwicki, Jarosław Rymkiewicz i właśnie pan ambasador), którzy nieraz dawali
wyraz swemu głębokiemu przywiązaniu do Litwy i litewskości, a jednocześnie
mającymi nader chłodny stosunek do narodu polskiego. Nie może to, oczywiście
nie rzutować na treść ich wypowiedzi, bardzo dalekich od obiektywizmu i prawdy.
Podobnie, jak jego poprzednicy w Centre du
Dialogue, pan ambasador O. Balakauskas pozwolił sobie na słowa daleko
odbiegające od prawdy. Czujemy się zmuszeni do wskazania chociażby kilku z ich
dość długiego szeregu.
1.
Tak więc, pan
Balakauskas mówi, że „pierwsza okupacja sowiecka kosztowała Litwę ok. 30 tys.
zabitych i deportowanych. Druga okupacja ... około 250 tys. zabitych,
uwięzionych i deportowanych... Okupacja niemiecka zabrała ok. 300 tys.,
w większości Żydów. Razem więc wyniosły blisko jedną trzecią mieszkańców”.
– Wszystko to prawda. Ale nie cała. Pan ambasador powinien był jeszcze dodać
(lecz nie uczynił tego), że większość ofiar reżimu sowieckiego na Litwie stanowili
Polacy zamieszkali na Wileńszczyźnie i
że Litwini ochoczo współpracowali z NKWD w niszczeniu elementu polskiego.
Trzeba też było powiedzieć, że także w trakcie okupacji niemieckiej to nikt
inny jak tylko sami Litwini, na ochotnika służący w formacjach hitlerowskich,
wymordowali kolejne dziesiątki tysięcy Polaków i 300 tys. Żydów. To prawda,
wymordowali własnymi rękoma jedną trzecią własnej ludności tylko za to, że
mówiła ona w jidisz i po polsku.
2.
Pierwotna nazwa
Sajudisu brzmiała nie „Ruch na rzecz pieriestrojki na Litwie”, lecz „Ruch na
rzecz socjalistycznej pierestrojki w Litwie”...
3.
Ambasador mówi, iż
„jest nieporozumieniem, kiedy Sajudis określa się jako ruch
nacjonalistyczny”... To też półprawda. I owszem, wśród założycieli Sajudisu
i jego przywódców było bardzo wielu nie-Litwinów: Ozolas, Landsbergis,
Genzelis i in., a pierwszym sekretarzem generalnym był etatowy konfident
KGB i nieodłączny przyjaciel Landsbergisa Juozas Virgilijus Czepaitis. Sajudis
też był od początku mocno proniemiecki i prożydowski, ale też rażąco antypolski
i antyrosyjski. Już na pierwszym
swym zjeździe podjął polonofobskie uchwały sprzeciwiające się rozwojowi
szkolnictwa polskiego na Wileńszczyźnie, retransmisji Telewizji Polskiej na
Litwie, wyjazdom polskiej młodzieży z Wilna na studia do Polski, wydawaniu
niezależnej prasy polskiej itd. Tak więc mało powiedzieć, że „Sajudis nie był
nacjonalistycznym”, trzeba jeszcze dodać, że był i pozostaje patologicznie
antypolski.
4.
Warto też dodać,
że i owszem w 1939/40 roku „Litwa internowała wielu polskich żołnierzy i
oficerów, dając im możność przedostania się na Zachód” – jak mówi pan
Balakauskas – ale też przekazała dużą ich część w ręce NKWD, który wszystkich
ich wymordował w Katyniu i innych miejscach kaźni. Natomiast w latach okupacji hitlerowskiej
oddziały litewskie, służące u boku Hitlera, przejawiały tak chorobliwą
nienawiść i okrucieństwo w stosunku do ludności (w tym żołnierzy Września i AK)
polskiej, że w obronie tej ostatniej często musiały występować same... władze
niemieckie.
Taka to jest prawda. I różni się ona dość istotnie
od półprawd litewskiego dyplomaty.
Dr Jan Ciechanowicz
* * *
„Biały
Orzeł – White Eagle” (Ware, USA) 30 maja i 13 czerwca 1993:
Z
LITWY
Sowieckie ostatki
Drugi etap rewolucji bolszewickiej
Zaledwie się skończyła druga wojna światowa, a
Rosja, nosząca razem z przyległymi koloniami miano ZSRR, podjęła
natychmiastowe szeroko zakrojone przygotowania do trzeciej wielkiej wojny,
której skutkiem miało być rozciągnięcie dominacji sowieckiej nad całym światem.
Ideologiczną szatą, maskującą w tym okresie dążenia imperializmu sowieckiego,
była doktryna o światowej rewolucji socjalistycznej i o nieuchronności
zwycięstwa komunizmu w skali światowej. Był to mit manipulatywny wbijany do
milionów głów na całym świecie z wykorzystaniem ogromnych środków finansowych, technicznych
i ludzkich.
Lecz broń ideologii nie może zastąpić ideologii
broni. Jeszcze w czasach Stalina zaczęto przestawiać całą gigantyczną
gospodarkę sowiecką na tory wojskowe, lecz, wbrew pozorom, najwyższy stopień
militaryzacji ekonomika ta osiągnęła nie za czasów „ojca wszystkich narodów”,
lecz w okresie zasiadania na Kremlu laureata Pokojowej Nagrody Nobla Michaiła
Grobaczowa, kiedy to na potrzeby wojskowe pracowało już aż 80 procent
gospodarki radzieckiej. Częściowo stało się tak na mocy ruchu inercji,
pozostałego po epoce Breżniewa, częściowo zaś dlatego, że mania wielkości zupełnie pozbawiła rozumu
generalicję sowiecką, która miała opracowane plany okupowania przez ZSRR, Chin
i USA, jak też dlatego, że prezydentowi Ronaldowi Reaganowi udało się za pomocą
straszenia planem realizacji programu „gwiezdnych wojen” wmanewrować przywódców
radzieckich do wzięcia udziału w takim wyścigu zbrojeń, który nie mógł dla
tego kraju nie skończyć się totalnym załamaniem gospodarki. Tak się też stało w
latach 1985-90.
Materialne i ludzkie zasoby Rosji, republik
związkowych i kolonialnych krajów Europy Środkowej (Polska, NRD,
Czechosłowacja, Węgry, Bułgaria) na skutek drapieżczego i szaleńczego
gospodarowania doprowadzono do kompletnej ruiny. (Prawdopodobnie, gdyby 80
proc. dochodu narodowego w tzw. obozie socjalistycznym nie marnotrawiono na
megalomańsko-militarystyczne plany Moskwy, poziom życia w tych krajach mało
odbiegałby od tegoż w zachodniej części Europy.)
Jak się wydaje, już około roku 1975 eksperci
pracujący w najwyższych eszelonach władzy sowieckiej (specjalne wydziały KC
KPZR, GRU i KGB) opracowali perspektywiczną prognozę rozwoju ZSRR na najbliższy
okres, z której niezbicie wynikało, że najpóźniej w końcu lat osiemdziesiątych
nastąpi drastyczne załamanie się wykoślawionej gospodarki, a więc i systemu
politycznego tego mocarstwa „socjalistycznego”, a faktycznie zaś
komuno-faszystowskiego. Że prawa rozwoju sfery produkcji materialnej w dużym
stopniu określają całokształt życia społecznego, twierdzenie to należy do
abecadła nie tylko marksizmu. A że prawa te w ich realnym przebiegu da się
zawsze dość precyzyjnie przewidzieć i obliczyć za pomocą ścisłych metod
matematycznych, jest również truizmem.
Tak więc podczas gdy zwykłych śmiertelników w ZSRR
i poza jego granicami karmiono bzdurnymi bajkami o fryumfalnym pochodzie
socjalizmu, kroczącego od zwycięstwa do zwycięstwa, sami władcy Kremla
doskonale zdawali sobie sprawę z tego, do jakiej przepaści zmierza ich
imperium i co je czeka w najbliższej przyszłości. Chaos narastał. Zaczęli więc
rozkradać i lokować w zachodnich bankach wszystko, co się da, doprowadzając
przede wszystkim naród rosyjski do skrajnej nędzy i do granic katastrofy
biologicznej. Jednocześnie określone skrzydło KGB,GRU, wierchuszki KPZR głowiło
się nad tym, jak wyjść z nieuchronnej katastrofy z możliwie najmniejszymi
ofiarami i stratami.
W elitarnych kołach wywiadu wojskowego, służby
bezpieczeństwa i elity partyjnej zaczęto przebąkiwać, że próba zbudowania
socjalizmu była „błędem historycznym”, który trzeba jakoś naprawić. Nie ulegało
wątpliwości, że jeśli się nie podejmie natychmiastowej i zdecydowanej próby
wprowadzenia głębokich zmian w systemie społeczno-politycznym, a nadal się go
będzie konserwować, w końcu lat 80-tych nastąpi w obozie socjalistycznym
powszechna rewolucja antykomunistyczna i antyrosyjska, a cała hierarchia
sowiecko-partyjna zostanie w najbanalniejszy sposób
wywieszana na słupach telegraficznych za jej zbrodnicze eksperymenty na ciele i
duszy żywych narodów.
Rzecz jasna, że na Kremlu nie mogli się z taką
„świetlaną” perspektywą dla siebie pogodzić. Tak zrodził się słynny plan
„pierestrojki”, czyli swego rodzaju „ciosu uprzedzającego”, lub
socjotechnicznego uniku, mającego na celu nie tylko wymiganie się od dziejowej
odpowiedzialności komunistycznych zbrodniarzy, ale i zachowanie nadal w
ich rękach władzy i majątku narodowego. Właściwie nie był to żaden szczegółowy
plan, lecz tylko ogólny pomysł pchnięcia gigantycznego kraju w kierunku regulowanego
zamętu. Ogłoszono więc z wysokich trybun wszem i wobec, że oto Kraj Rad
przejawia szczerą i niekłamaną wolę prawdziwej demokratyzacji, że otworzył się
raptem na wartości ogólnoludzkie, że odrzuca dogmaty marksizmu. To ostatnie
szczególnie ucieszyło milionerów w USA, którym dotychczas spędzała sen z powiek
przerażająca wizja powszechnej ekspropriacji i światowej rewolucji
socjalistycznej. Wydaje się też, iż plan pierestrojki został uzgodniony z tymi
siłami międzynarodowymi, które już nieco wcześniej zrezygnowały z wykorzystania
ZSRR jako narzędzia do osiągnięcia panowania nad światem.
Generałowie KGB E. Szewardnadze (niedawny pierwszy
sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Gruzji i członek Biura
Politycznego KC KPZR, a obecnie samozwańczy prezydent tego kraju), A.
Jakowlew, W. Bakatin, A. Kaługin i cały szereg innych zawodowych bandytów
raptem stali się „demokratami”, bez przerwy wojażowali po Zachodzie, próbowali
się po ludzku uśmiechać i mówić, co nie zawsze im wychodziło, uściskali się z
Bushem, Beckerem, Genscherem, Mitterandem, całowali rączki pani Thatcher,
poklepywali po ramieniu „dziennikarzy” z „New
York Times”, itd... Świat osłupiał z wrażenia. I dał się nabrać... Pozwolił się
przekonać, że słoń może wejść do budki telefonicznej, i zagwarantował, że nie
tylko nie skorzysta z okazji kryzysowego „okresu przejściowego”, by zdruzgotać
upadające imperium zła, lecz nawet zaofiarował pomoc w dokonywaniu
przekształceń.
Image osobiste Gorbaczowa, jako uosobienia „nowego
myślenia” i „nowego kursu”, również odniosło pożądany skutek. Zewnętrzne
niebezpieczeństwo ze strony Zachodu zostało zażegnane środkami dyplomatycznymi.
Można więc było przystąpić do nie cierpiącego zwłoki przeprowadzenia
„sterowanej eksplozji” wewnątrz ZSRR, który trząsł się i trzeszczał w
posadzkach pod nieznośnym ciężarem ciągle jeszcze pracującego na trzecią wojnę
światową przemysłu zbrojeniowego.
Ale wszystkim już było jasne: Rosja przegrała tę
wojnę, zanim zdążyła ją rozpocząć. Runęła pod własnym ciężarem w latach 1990-1992.
Skutkiem tej klęski musiały się stać – i to nieuchronnie – odrzucenie
(przynajmniej czasowe) dotychczasowej ideologii i filozofii politycznej, oraz –
co ważniejsze – demontaż zdruzgotanego własnym upadkiem sowieckiego systemu
państwowo-politycznego. I tu trzeba przyznać, że przywódcy
kremlowscy stanęli tym razem na wysokości zadania: nie tylko nie próbowali
sztucznie podpierać upadającego imperium, lecz ostrożnie jeszcze popychali je w
tym kierunku, robiąc wszystko, by nieunikniony upadek był względnie miękki,
odbył się bez większych ekscesów. Udało im się uniknąć niszczącego wybuchu, a
cały proces samodestrukcji imperium przeprowadzony został jako względnie
łagodny i powolny demontaż.
Lecz
nie był to zabieg łatwy do przeprowadzenia. Gdy wyniki referendum z 1990 roku
zawiodły, ponieważ aż 57 proc. ogółu mieszkańców ZSRR opowiedziało się za
utrzymaniem integralności tego zniszczonego wewnętrznie państwa, nadal po cichu
demontowano ogólnozwiązkowe struktury władzy, obniżając w ten sposób ciśnienie
wewnątrz systemu, a KGB umiejętnie zorganizowało oddolne ruchy separatystyczne
i nacjonalistyczne, stawiając na ich czele swych zaufanych agentów
(przykładowo: Sajudis i Czepaitis) jak też stworzyło sieć „demokratycznych”,
„niezależnych”, „prywatnych” gazet, coraz to bardziej oddziaływujących na
nastroje mas w pożądanym kierunku. Główne, czego się bała ta ekipa, to to,
że wielomilionowe rzesze ludności, będące pod wpływem imperialnej i sowieckiej
ideologii, a pojęcia nie mające o grozie położenia, „rzucą się zapamiętale do
ratowania imperium” – jak pisało moskiewskie czasopismo „Ogoniok” w jednym ze
swych numerów z roku 1990... Trzeba więc było upozorować istnienie
niebezpiecznych ruchów prosowieckich i konserwatywnych, przeciwnych „reformom”,
zwalczyć je, tworząc tym samym mit bohaterów wolności, którzy ryzykują życie
walcząc z ciemnogrodem o postęp i demokrację, tak jak do niedawna budowali
komunizm...
O
szczególnej podłości i perfidii herosów KGB świadczy fakt, że na odegranie roli
rzekomych „obrońców” reżimu sowieckiego wyznaczono grupy i warstwy ludności
szczególnie okrutnie dyskryminowane, wyzyskiwane i prześladowane w ZSRR, jak
np. małe narodowości, nie mające w składzie Związku Radzieckiego własnych form
samorządu (Gagauzi w Mołdawii, Niemcy w Rosji, Polacy na Litwie, Osetyńcy
i Abchazowie w Gruzji, Ormianie w Azerbejdżanie, itd.) Wykorzystując
zarówno fakt istnienia marginalnej warstwy „twardogłowych” w aparacie
partyjnym, którzy nie mogli czy nie chcieli zrozumieć, jakie profity da im
pieriestrojka, i występowali nadal uparcie w obronie „socjalizmu”; jak też fakt
zupełnie innego rzędu, a mianowicie, że w tym czasie w obronie własnych
słusznych praw wystąpiły „małe narody” ZSRR, KGB w swej agenturalnej
„demokratycznej” prasie zaczęło identyfikować te absolutnie nic wspólnego ze
sobą nie mające zjawiska. W ten sposób narzucono opinii publicznej
w Polsce i na Zachodzie m. in. mit o „skomunizowanych Polakach w ZSRR”,
usilnie rozpowszechniany przez antypolskie pisma w Kraju za pośrednictwem
prasowych agentów KGB i GRU w Polsce. Czyż to nie szczyt cynizmu: ogłaszać za
„komunistów” tych, których przez ponad półwiecze komuniści nieludzko
maltretowali, tych, którzy świadomie w ogromnej swej
większości obrali los wewnętrznych wygnańców na okupowanej ziemi ojców, byle tylko
nie mieć nic wspólnego z podłym importowanym ustrojem? Jednocześnie ogłaszając
za szermierzy demokracji i postępu zbrodniczą rasę bolszewickich bandytów
i złodziei, kontrolujących niepodzielnie prasę, władzę polityczną i
gospodarczą, całokształt życia społecznego zarzynanych żywcem narodów Polski,
Rosji, Litwy, itd.
Do
tegoż arsenału środków należy zaszeregować żałosną farsę w Moskwie
z sierpnia 1991 roku, zwaną pompatycznie „puczem”, czy nikczemne
zaszlachtowanie w tymże 1991 r. kilku celników litewskich na granicy
litewsko-białoruskiej, szereg innych brudnych czynów KGB...
W
sumie na dzień dzisiejszy sytuacja się staje bardziej przejrzysta i pozwala na
wyciągnięcie właściwych wniosków. Imperium sowieckie zostało uratowane w swej
tkance biologicznej, materialno-technicznej i duchowej. Co prawda nie ma na
razie, po niedawnym zlikwidowaniu nieskutecznej formy „socjalistycznej”,
pretekstu do ekspansji, ale to tylko kwestia czasu. Cała kadra KPZR, KGB, MSW,
GRU itd. itp., system orientacji aksjologicznych, psychologia, metody myślenia
i działania – wszystko to zostało zachowane. Co więcej, ideologicznie
przemalowani funkcjonariusze tych budzących jeszcze wczoraj zgrozę organizacji,
szczególnie ich grup przywódczych, chodzą w glorii „bojowników o wolność i demokrację”,
mają pełnię władzy, wszelkie bogactwa, nieograniczoną kontrolę nad środkami
masowego przekazu... Anihilacja imperium zła się nie odbyła... Jego dziedziczne
warstwy rządzące są stawiane w prasie światowej za wzorzec demokracji i są
bliskie tego, że Zachód im nie tylko sprzeda, lecz – powiedzmy, parafrazując
Lenina – podaruje stryczek, na którym one tenże Zachód powieszą...
Nowe
wraca... Nikt w byłym ZSRR nie uświadczy dziś bezrobotnego funkcjonariusza
bezpieki czy kompartii. Natomiast bardzo nierzadko – i coraz częściej –
poniewierani, jak za czasów komunistycznych, są właśnie ci, kogo wówczas
szykanowano i szczuto za domniemany czy rzeczywisty antysowietyzm, brak
prawomyślności politycznej, nonkonformizm ideowy. W społecznościach niby to
posowieckich razi skądinąd aż nadto dobrze znany zaduch kłamstwa, politycznego
szachrajstwa, schematyzmu myślowego, pełny brak sumienia i przyzwoitości w
życiu publicznym, dominacja perfidii i cynizmu w radiu, prasie, telewizji.
Nic
w tym bodaj dziwnego, to przecież ci sami bolszewiccy uzurpatorzy stali się
z dnia na dzień z klasy (bardzo źle) kierującej środkami produkcji klasą
je posiadającą. Czy był to naprawdę aż tak radykalny i pozytywny przewrót
społeczny, by jego przywódcy nadać Pokojową Nagrodę Nobla? Retoryczne
pytanie... Demontaż komuny okazał się w zasadzie li tylko przysłowiowym
„przemeblowaniem w piekle”. Górą są nadal wczorajsi czerwoni feudałowie. Na
Litwie wrócili do władzy nawet w majestacie prawa, na mocy wyników
wolnych wyborów. Nigdy zresztą tak naprawdę oni tej władzy nie tracili, a dla
co przenikliwszego obserwatora gabinetowe rozgrywki między komunistycznym
profesorem estetyki marksistowskiej Landsbergiem, a komunistycznym doktorem
ekonomii Brazauskasem nigdy nie były czym innym, niż w istocie swej były –
walką między lewą a prawą ręką. Cóż za niepowtarzalnej farsy jest się widzem!
Członkowie
komitetów centralnych kompartii publicznie rzucają klątwy na „reakcyjną
partokrację”, oficerowie i konfidenci bezpieki „demaskują” swe wczorajsze
ofiary, donosiciele redagują „niezależne” pisma, itd.
Oczywiście,
byłoby wyrazem zarozumialstwa intelektualnego próbować sprowadzać do jakiegoś
jednego czynnika tak gigantyczny kataklizm społeczny, jak samodestrukcja
ogromnego supermocarstwa. Proces ten zdeterminowały, rozpoczęły i nadal
napędzają siły i czynniki bardzo różne, jawne i ukryte. Jest to proces
skomplikowany, którego przyczyny, a tym bardziej skutki, są na razie trudne do
precyzyjnego określenia. Faktem jest jednak, że destrukcja szła z góry, że na
dole społecznym nie było żadnego ruchu, żadnej liczącej się siły, która by
istnieniu imperium sowieckiego zagrażała.
Elita
komunistyczna przez kilka dziesięcioleci obłędnie ględziła o ofiarności
w służbie narodu, o wzniosłych ideałach humanistycznych i moralnych,
a jednocześnie bezwstydnie okradała ludzi pracy, zakładała prywatne konta
bankowe w Szwajcarii, w odgrodzonych od „ludu” nomenklaturowych willach
prowadziła daleką od ascetyzmu „dolce vita”. Aż wreszcie znudziły się jej
własne kłamstwa, w które już
nikt nie wierzył, i poczuła się tak
mocna, że uznała, iż nie musi kogokolwiek się bać i wstydzić...
Postanowiła
zalegalizować to co nakradła w ciągu dziesięcioleci. Tak zrodziła się
pieriestrojka, w którą zresztą, podobnie jak wcześniej w ideały socjalistycznej
„sprawiedliwości społecznej” uwierzyło naiwnie niemało uczciwych ludzi. Lecz na
zmianę jednemu oszustwu przyszło kolejne.
Ciekawe,
iż w okresie początkowym pieriestrojki jako pierwsi przemalowali się
z komunistów na „demokratów” nie względnie ideowe doły partyjne, lecz
najbardziej zdemoralizowani złodzieje z wysokich komitetów partyjnych i
konfidenci KGB, którym dość wcześnie Kreml dał do zrozumienia, jak zmiana
sztandarów została zaplanowana. Te też partyjne męty „sprywatyzowały” do
własnej kieszeni ogromny majątek po rozmaitych organizacjach, instytucjach,
urzędach, itd. Zostawiając „z nosem” tych, którzy okradali przez
poprzednie dziesięciolecia. Dziś zaś, po okresie ostrożnej mimikry, ta mafia
poczyna sobie coraz bezczelniej także w życiu publicznym.
Algirdas
Endriukaitis, publicysta litewski znany ze swych nonkonformistycznych
artykułów, pisze w jednym z numerów gazety „Lietuvos Aidas” z 1993: „Bezpieka
sowiecka działa w sposób wyrafinowany... zadbała nie tylko o to, by żaden z jej
funkcjonariuszy nie został ukarany za bezeceństwa tej organizacji, lecz także o
to, by wszyscy oni, razem z funkcjonariuszami partii i konfidentami, stali się
pionierami prywatyzacji, stanęli na czele nowo powstałych organizacji, fundacji,
redakcji, firm. By nadal czuli się panami sytuacji i właścicielami kraju.”
Oburzenie
moralne wywołał na Litwie m.in. fakt, że podczas jednego z procesów sądowych
oficer bezpieki Saugumy (spadkobierczyni KGB), niejaki A. Baumilas, publicznie
przed kamerami telewizyjnymi zarzucał znanej działaczce
opozycyjno-patriotycznej, dysydentce i obrończyni praw człowieka w Litwie
komunistycznej, więźniarce sowieckich obozów koncentracyjnych Nijole Sadunaite,
że „pracowała na KGB” i jako „dowód” przytaczał protokoły z przymusowych
przesłuchań tej pani, gdy była prześladowana przez reżim sowiecki. Oto metody
odżywającej po chwilowym zasłabnięciu hydry komunofaszyzmu!...
A.
Endriukaitis też odnotowuje: „To kpina z praworządności, jeśli sąd nie widzi,
że ofiara jest zmuszana do usprawiedliwiania się przed oprawcą. Ten pracownik
bezpieki przesłuchiwał nieletnich, szantażował, groził, zastraszał... Któż
słyszał, by w takich np. Niemczech jakiś gestapowiec ciągał swą ofiarę po
sądach?” Słusznie! Mamy i my na swoim polsko-wileńskim poletku kilka przykładów,
gdy wczorajsi i to nader zaufani, konfidenci sowieckiej bezpieki i etatowi
pracownicy Komitetu Centralnego Kompartii Litwy paradują w szatach „obrońców
polskości”, „liderów ludności polskiej”, „demokratów”. Ludzie ci z właściwym
sobie bezwstydem i aplombem także dziś donoszą na swych
co bardziej uczciwych i odważnych rodaków (zarówno w poufnych rozmowach w
rozmaitych warszawskich i wileńskich gabinetach, jak i na łamach różowych
pism); o ile jednak wczoraj zarzucali „antysowietyzm” i „antykomunizm”, to dziś
– „ekstremizm”, „antylitewskość”, „skomunizowanie”. Czynią to brutalnie, nie
oglądając się na fakty, cwanie i bezwzględnie, licząc na niedoinformowanie
i konformizm moralny swych słuchaczy. Mają wielu sojuszników także w Polsce,
szczególnie w środowiskach od dawna powiązanych z bezpieką sowiecką i
międzynarodową mafią internacjonalistycznych beznarodowców. Korzystają też ze
zmasowanego wsparcia propagandowego prasowych skunksów z „Gazety Wyborczej” i
innych pism antypolskich.
Całe
to środowisko „ponadnarodowe”, złożone z synalków katów z NKWD, zżerane jest
przez moralną wszawicę, zachłystuje się własnymi kłamstwami i rozkradaniem
bogactw narodów Europy Środkowej i Wschodniej, szamocących się w
pokomunistycznej matni.
Tylko
ludzie krótkowzroczni politycznie nie zauważają, jak ogromne potencjalne
niebezpieczeństwo dla zdrowych politycznych stosunków międzynarodowych i dla
pokoju światowego stanowi ta formacja duchowo-organizacyjna.
Dr
Jan Ciechanowicz
Wilno, Litwa
* * *
„Kurier Wileński” donosi z Litwy
Dziennik społeczno-polityczny
Sejmu i Rządu Republiki Litewskiej „Kurier Wileński” w marcu 1993 informował:
Podarowane
samoloty przyleciały
2
marca o godz. 17 na Lotnisku Wileńskim wylądowały dwa samoloty transportowe
L-410, będące darem Ministerstwa Obrony Niemiec dla Ministerstwa Obrony Kraju
Litwy. Jak widać, Niemcy nie rzucają słów na wiatr, gdyż o tym darze mówiono
podczas niedawnej wizyty wojskowej delegacji znad Renu nad Niemnem.
Dary
z Niemiec...
Niemcy
przekazały w darze Litwie 200 wojskowych samochodów terenowych, wojskową odzież
zimową, dwa lekkie samoloty transportowe i 4 kutry straży granicznej. Sekretarz
stanu parlamentu RFN Bernd Wiltz stwierdził, że Niemcy również
nadal zamierzają współpracować z krajami bałtyckimi w dziedzinie wojskowości.
Oficerom i podoficerom litewskim proponuje się naukę w niemieckich szkołach
wojskowych różnego szczebla.
Kosztowni
ambasadorowie
Nie
jest tajemnicą, że utrzymanie ambasad Litwy za granicą kosztuje.
A potwierdzeniem tego – zatwierdzone ostatnio normatywy typowych wydatków
na rok 1993. Zgodnie z nimi każdy z ambasadorów otrzyma miesięcznie (o, la-la!)
1900 dolarów amerykańskich, a stróż 520 dolarów. Zatwierdzono też minimum
utrzymania, różnicując je według kraju, gdzie te placówki się mieszczą.
Gdzie
„kałasznikowy”?
Dokonana
ostatnio rewizja w arsenale Ministerstwa Ochrony Kraju wykazała, że brakuje tam
6 pistoletów maszynowych typu Kałasznikowa. Prokuratura Generalna RL wszczęła w
tej sprawie postępowanie karne.
Zakończone
śledztwo
Przed
rokiem w Bujwidziszkach w rejonie wileńskim znaleziono zwłoki
W. Kasperowicza pozbawione głowy. Po kilku dniach w Wilnie w pobliżu
szkoły średniej nr 13 znaleziono zastrzelonego E. Azaronka. O dokonanie tych
zabójstw oskarżony jest G. Butkus. W sprawie tej w stan oskarżenia postawiono
jeszcze cztery osoby, które nie zawiadomiły o przestępstwie i ukrywały go. Tę
sprawę przekazano do rozpatrzenia Sądowi Najwyższemu RL.
* * *
Pismo młodzieży katolickiej i patriotycznej „Bastion” (Białystok) nr 3 (czerwiec–sierpień) 1993:
Z Wilna
Dary
z Niemiec...
Niemcy
przekazały w darze Litwie 200 wojskowych samochodów terenowych, wojskową odzież
zimową, dwa lekkie samoloty transportowe i 4 kutry straży granicznej. Sekretarz
stanu parlamentu RFN Bernd Wiltz stwierdził, że Niemcy również nadal zamierzają
współpracować z krajami bałtyckimi w dziedzinie wojskowości. Oficerom i
podoficerom litewskim proponuje się naukę w niemieckich szkołach wojskowych
różnego szczebla.
Gdzie
kałasznikowy?
Dokonana
ostatnio rewizja w arsenale ministerstwa Ochrony Kraju wykazała, że brakuje tam
6 pistoletów maszynowych typu Kałasznikowa. Prokuratura Generalna RL wszczęła w
tej sprawie postępowanie karne.
W
sprawie W. Baranowskiego
8
marca w Sądzie Najwyższym Litwy rozpoczęła się sprawa członków policji
kryminalnej MSW Litwy oskarżonych o zamordowanie mieszkańca Landwarowa
W. Baranowskiego. W swoim czasie prasa donosiła o tym zamordowaniu Polaka
przez policjantów litewskich, podobnie jak o innych tego rodzaju wypadkach. W
paru przypadkach sąd, jak widzimy, nad mordercami się odbędzie. Inna rzecz, czy
zostanie wymierzona odpowiednia kara, o czym napiszemy później. Czekamy
wszelako na wiadomości o śledztwie w sprawie powieszenia 19-letniej Polki Lusi
Dobrodziej przez żołnierzy batalionu Żelazny Wilk w jednej ze wsi podwileńskich.
Jak na razie władze Litwy próbują ową zbrodnię zatuszować. Opinia
międzynarodowa jednak uważnie śledzi tę sprawę.
Gdy
brak instrukcji
Lekarki
z Szyrwint przepisały siedmiu kobietom w ciąży nadesłane dla „Caritasu” leki
„Flukiwer”, które nie miały żadnej instrukcji. Okazało się, że były to leki dla
bydła. Na szczęście tylko cztery kobiety zażyły leku. Lekarzom wytoczono sprawę
karną...
Ambasada
USA na Litwie
wykupuje
za 1.1 mln dolarów gmach przy ul. Akmenu 6, gdzie do niedawna mieściło się
Ministerstwo Spraw Zagranicznych Litwy. Przed wojną zbudowano ten gmach ze
składek społecznych jako składnicę Drużyny Harcerstwa Wileńskiego. Polskie
organizacje w Wilnie wyraziły zdecydowany protest przeciwko tej nieprawnej
transakcji, domagając się zwrócenia gmachu społeczności polskiej. Dobrze by się
stało, gdyby rząd USA, który się nie sprzeciwił w swoim czasie okupacji Polski
Wschodniej, po wykupieniu harcerskiej składnicy przekazał ją następnie
wileńskim Polakom.
Przecięli
sobie żyły
W
głównym komisariacie policji Kowna 22 (z 25) więźniów przecięło sobie żyły na
znak protestu z powodu okropnych warunków, w jakich ich trzymano. Jeden
z więźniów wyznał, iż rzeczywistą przyczyną był strach przed odwiezieniem
ich na dalsze badania do Wilna.
* * *
„Nasza
Gazeta”, 2 listopada 1993:
„Czy żołnierze litewscy staną przed sądem?
Wszyscy pamiętają o pogromie młodzieży w Jaszunach
przez żołnierzy wojska litewskiego. Według słów prokuratora naczelnego rejonu
solecznickiego W. Wojciechowskiego sprawa ta została zakończona i
przekazana do Sądu Najwyższego. Od tamtych wydarzeń minął już prawie rok,
sprawa się przeciąga...
Aż tu przed prokuraturą w Solecznikach stanęła
nowa, jak powiedział prokurator, „delikatna sprawa”. Dowódcy oddziałów
wojskowych, stacjonujących w Rudnikach, zgwałcili dziewczynę. Czyn karygodny i
niegodny munduru. Jak się okazało później, nie jest to wypadek pojedynczy, z
naszych rozmów z ludźmi zaczął się wyłaniać ogólny obraz braku dyscypliny i
rozpasania żołnierzy z jednostek wojskowych w Rudnikach.
Ale wszystko po kolei. Artykuł niniejszy opieram na
autentycznych wypowiedziach moich rozmówców.
Poszkodowana J.M. 18 lat, sierota, wychowywała się
u najstarszej siostry. W rodzinie ogółem było sześcioro rodzeństwa.
Pracuje w tartaku. Ciąga kłody.
Jak to było?
Z relacji J.M.: Poszła w sobotę 16 października na
dyskotekę. Tańczyła. Około godziny 0.50 wyszła z koleżanką za Dom Kultury.
Zauważyły, że z jednej strony idą dwaj chłopcy, z drugiej stało dużo
nieznajomych ludzi. Bały się. Postanowiły pójść w inną stronę. Jeden z
tych dwóch nagle podbiegł, chwycił głowę J.M. pod bok i pociągnął za sobą.
Drugi podszedł do koleżanki, tamta odepchnęła go, wyrwała się i uciekła.
Drugi napastnik dołączył do pierwszego, pociągnęli dziewczynę razem. Byli
pijani. Trzymali dłoń na twarzy zamykając jej usta. Zdążyła krzyknąć do
koleżanki, żeby tamta zawołała swoich chłopców. Jeden z nich zaciskał usta i
powtarzał po rosyjsku: „Nie wrzeszcz, nie wrzeszcz”. Minęli pole i doszli do
cmentarza. Zapytała, dokąd ją prowadzą. Odpowiedzieli, że zakopać na cmentarzu.
Przeraziła się. Próbowała uciec się do podstępu, ale ci nie odpuszczali ją ani
na krok. Grozili, że zabiją, jeżeli spróbuje uciekać. Przyszli do koszar,
kazali żołnierzowi zamknąć wrota. Weszli do pokoju. Dyżurnemu rozkazali przynieść
radio. Nastawili na cały głos. Jeden z nich zażądał, aby go całowała, a drugi
gwałcił. Zmieniali się cztery razy. Wybłagała jednego, ażeby zezwolił wyjść na
podwórko. Ten się zgodził i powiedział po litewsku do kolegi: „Biorę ją do
siebie, ty zaś przyjdziesz do mnie później”. Wyszli z pokoju. Zabrał ją do
innych koszar obok. Znów w pokoju pojawiło się radio, chciał ją zmusić do
palenia. Odmówiła. Powiedział, że idzie do ubikacji. Nie uwierzyła. Bała się,
że sprowadzi kolegów i znów zaczną znęcać się. Odparł, że nie było to wcale znęcanie się, gdyby zaczęli znęcać się, to
dopiero byłoby źle. Naprawdę poszedł do kibla. Przeszła powoli po korytarzu i
biegiem przez las do domu.
Szukano już je. Koleżanka B.Z., z którą była poszła
szukać ją z inną dziewczyną. Tamta dopiero zawiadomiła dyrektorkę klubu, że
żołnierze uprowadzili J.M. i ta dotychczas nie wróciła. Dyrektorka odnalazła
koleżankę, która wszystko opowiedziała. Później podczas przesłuchania zmieniła
zeznania.
Dyrektorka około 1.00 zadzwoniła do policji w
Solecznikach. Kazano czekać. Czekała do 2.30. Znów zatelefonowała. Powiedziano
jej, że już późno i nie mają czym jechać.
Dziewczyna sama się odnalazła. Drżąca, na czerwonej
twarzy białe odciski palców. Nie mogła wykrztusić ani słowa.
Dyrektorka DK przyszła do niej rano. Dziewczyna
płakała, bała się cokolwiek mówić, wreszcie zaczęła opowiadać, jak to było
strasznie. „Naprawdę było strasznie. Sama płakałam razem z nią” – mówiła
dyrektorka. Dziewczyna pokazała jej posieczone kolana – bito ją jakąś anteną czy
drutem, czymś takim ostrym po nogach, żeby
szła z nimi i nie opierała się. W koszarach jeszcze grożono, że jeżeli będzie
krzyczeć i opierać się, to sprowadzą jeszcze 125 osób i wszyscy przejdą przez
nią.
Rano zadzwonili z policji, zapytano, co z dziewczyną.
„Mówią, że znalazła się, ale zgwałcono ją”. – „A to dobrze, wysyłamy policję” –
usłyszała w odpowiedzi dyrektorka. Przyjechał dzielnicowy, spisał protokół.
W niedzielę 17 października wieczorem do domu J.M.
przyjechali trzej koledzy gwałcicieli. Według słów siostry zgwałconej
dziewczyny G.M.: „Mówili, zabierzcie podanie i pisali na ziemi: jeden, pięć i
dwa zera i jeszcze jakąś liczbę, procent, czy co... Do domu ich nie wpuścili,
na ulicy rozmawiali, nie zrozumiesz, czego przyszli. Prosili, zabierzcie podanie,
a wszystko pozostałe załatwimy sami”.
Według słów poszkodowanej J.M.: „Przychodzili ci
koledzy, prosili: „Jadwiga prosti, żałko Dariusa, on pierwyj raz oszibsia” – ja
mówię, niech za błąd odpowie, bo przecież wiedział, co robi. Potem oni
wymyślili, że mnie pieniądze były potrzebne. Proponowali te pieniądze, mówili,
że to będzie niemała suma, żeby wzięła od każdego. Powiedziałam, że nie są mi
potrzebne i nie sprzedaję się”.
Siostra G.M. „Zaczęli walić na nią, że potrzebowała
pieniędzy”. Po co nam te pieniądze? Całe życie biedne, jakoś przeżyjemy, byle
spokojnie i szczęśliwie”...
Dyrektorka Domu Kultury: „Że ona biedna to biedna,
rodziców nie ma, ubiera się jak może, stara się, zarabia, drugi raz na chleb
może nie ma tej kopiejki, pojedzie na rynek ubierze się jak może. A teraz
jeszcze powiedzieli, że ona nago spacerowała po kazarmie. Co chcą, to mówią i
czemuś to im wierzą”.
Dziwnym się może wydać przekazanie tej delikatnej
sprawy w ręce młodej, niedoświadczonej Ł. Niemczenko. Jeszcze dziwniejszym wydaje
się nagła zmiana toku śledztwa, podczas którego nagle zaczęto oskarżać nie
gwałcicieli, a samą ofiarę. Chodzą słuchy po ludziach, że pani śledczej
proponowano łapówkę w wysokości 3 tys. dolarów. Zapytałam ją o to wprost,
ale ta odmówiła mi udzielenia w ogóle informacji, powołując się na instrukcje z
Prokuratury Generalnej. Zresztą sprawę przekazano już w ręce młodego prawnika
M. Gierasimowicza. Miejmy nadzieję, że przeprowadzone zostanie obiektywne
dochodzenie i winni zostaną wreszcie ukarani.
Strach
W Rudnikach ludzi ogarnęła psychoza strachu. Krąży
tu jeszcze widmo powieszonej rok temu w lesie na żołnierskim pasie dziewczyny.
Wracała od koleżanki z urodzin. W tym roku Lusia Dobrodziej ukończyłaby 21 lat.
Ludzie mówią, że zdjęto ją z drzewa i pasek żołnierski zmieniono na zwyczajny,
jej własny. W ekspertyzie zaś napisano, że miała w tym dniu menstruację, a
dziewczyny w tym okresie miewają odchylenia psychiczne. Absurd. Sprawę w ten
sposób zatuszowano.
Ludzie
się boją panicznie. Boi się siostra zgwałconej dziewczyny, „strasznie żyć
teraz, może trzeba było zostawić to wszystko”, boi się sama J.M., która
odmówiła wziąć pieniądze i której zagrożono „pieniaj na siebia, żiwiom
zakopajem”, boi się dyrektorka Domu Kultury, która zaalarmowała policję i bez
której „wsio byłoby normalnie”. Dyrektorka zdaje sobie sprawę, że bez niej J.M.
nigdy by się do gwałtu nie przyznała. Boi się koleżanka J.M., która w toku
śledztwa zmieniła zeznania. Boją się ludzie we wsi: „Idą, rozmawiają ze sobą po
litewsku i patrzą jak zwierze. Boją się, wszyscy się boją”. Mają powody.
Opowiada dyrektorka Domu Kultury: „Przychodzą w piątki i soboty na
dyskoteki. Biorą 5 biletów na 30 osób. Przekazują bilety innym i pokazują
te same. To jeszcze nic. Jeden z nich rzucił „wzrywpakiet” na środek sali.
Dziewczynka opaliła nogi, spaliły się rajstopy. Przyjeżdżają autobusem, piją i
dopiero wtedy wchodzą do klubu. Wciągają dziewczęta do autobusu. Dobrze jeśli w
pobliżu znajdą się dorośli, raz przegrodzono drogę samochodem i sama
wyciągnęłam z autobusu własną krewniaczkę. Innym razem chcieli wciągnąć
nawet mnie, ale ktoś zawyrokował, że za stara. W klubie krzyczą, gwiżdżą,
obrażają. Boimy się. Jedną dziewczynkę wyciągnęli z domu przez okno.
Dziewczynkom dawali jakieś pigułki, zastrzyki, po których te niczego nie
pamiętały”.
Ludzie mówią, że nigdy czegoś takiego nie widzieli.
Jak stacjonowały wojska rosyjskie, to było zupełnie inaczej. Była dyscyplina.
Nie było takiego rozpasania.
W końcu naszej wyprawy wpadamy z panią Czesią do
jeszcze jednego domu. Mieszka tu dziewczyna L.P., o której wiemy tyle, że
zaciągnięto ją z domu do autobusu podczas nocnych eskapad żołnierzy. Zupełne
dziecko. Matka opowiedziała, że podczas jej nieobecności żołnierze podjechali
autobusem. Wdarli się przez okna. W domu były tylko dziewczyny. 12-letniej
poszczęściło się, 15-letniej nie oszczędzili. Duszono ją i straszono. Podanie o
zgwałceniu zostało napisane i skierowane
do prokuratury.
Horror
Rozpacz ogarnia słuchając opowieści o dzikich
wyczynach bydlaków w mundurach i widząc bezsilność ludzi żyjących w
zgrozie i strachu, które są potęgowane przez świadomość tego, że wyczyny
żołnierzy uchodzą im bezkarnie. Że nie wspomnę jeszcze o takich wstydliwych
faktach jak skandal w autobusie relacji Wilno – Rudniki, w którym 25
października jechali dwaj pijani żołnierze, z których jeden w miejscu obsiusiał
się i, przepraszam, obrzygał. Drugi próbował wszczynać awanturę z kierowcą; że
nie wspomnę, iż wieczorem kobiety boją się same chodzić, bo nie wiadomo gdzie
wilk, przepraszam żołnierz czyha. W porównaniu z powyższym żołnierz siedzący w
autobusie na krześle dla dzieci i inwalidów wydaje się błahostką. Może siedział
tam z racji swego inwalidztwa moralnego.
Zwróciłam się do posła Z. Siemienowicza z prośbą o
skomentowanie zaistniałej sytuacji:
– W swoim czasie podczas programu w Jaszunach jeden
z żołnierzy powiedział, że są to kwiatuszki, owoce jeszcze będą. Nikt z władz
nie reaguje na bezprawne działania żołnierzy, a nawet dowódców. Nasuwają się
myśli ponure: czy ktoś mi udowodni, że nie dzieje się to za aprobatą władz.
Wiele antypolsko nastrojonych organizacji twierdzi o rzekomym prześladowaniu
Litwinów, ale nie widzi drastycznych przypadków prześladowania Polaków.
Chciałoby się, żeby wreszcie władze udowodniły, że potrafią utrzymać porządek i
sprawiedliwość. Czekamy na to już ponad rok, jak na razie bez skutków. Były
minister ochrony kraju A.Butkewićius był wielokrotnie proszony o pojechanie do
jednostek wojskowych i miejsca wypadków. Nie raczył przybyć mimo wielokrotnych
obietnic. Czy nie są to przypadkiem prowokacyjne działania mogące spowodować,
że ludność nie wytrzyma i w obronie gwałconej córki czy bitego syna stanie z
bronią w ręku. Wojsko potrzebne jest by bronić od wroga. Niestety żołnierze z
naszego wojska są raczej podobni do zdziczałych zbójów z hordy Czyngis-chana.
Anna Wasiukiewicz
* * *
W październiku
1993 roku założyłem przy Fundacji Kultury Polskiej na Litwie „gruby” periodyk „W Kręgu Kultury”, w pierwszym numerze
którego pisałem w słowie wstępnym:
„Szanowny
Czytelniku! Składamy na Twe ręce pierwszy – i mamy nadzieję, że nie ostatni –
numer nowego pisma polskiego w Wilnie pt. „W kręgu kultury”. Wydawcą tego
kwartalnika jest Fundacja Kultury Polskiej na Litwie im. Józefa Montwiłła.
W słowie wstępnym zazwyczaj
redakcja nowo powstającego wydania wskazuje na tradycje, których kontynuatorką
zamierza zostać, i próbuje usprawiedliwić sam fakt swego zaistnienia. Nie
będziemy czynić ani pierwszego, ani drugiego. Z jednej bowiem strony nie
pretendujemy do miana kontynuatorów tych czy innych tradycji wileńskich, żyjemy
bowiem w zupełnie innych czasach i okolicznościach niż te, w których one
kształtowały się i funkcjonowały, a to wymaga nieszablonowych rozwiązań,
nietradycyjnych podejść, nowych perspektyw widzenia teraźniejszości i przyszłości.
Inna rzecz, że i tak, niezależnie od naszych intencji, nigdzie chyba nie
uciekniemy od wielkiej kulturowej tradycji Wilna, której nie potrafiły
zniszczyć dziesięciolecia obcego panowania, która wciąż pozostaje żywa.
Zamiarem naszym jest – z
drugiej strony – wydawanie „grubego” pisma, poświęconego fundamentalnym
zagadnieniom kulturologii, historii nauki, oświaty, filozofii, literatury,
stale przybliżającego swym czytelnikom szczytowe osiągnięcia współczesnej
humanistyki polskiej i światowej, jak również umożliwiającego publikację
tekstów pisanych dziś i tu przez młodych i nie bardzo, naukowców
i literatów. Chcemy w ten sposób wypełnić dotkliwą lukę w naszym
edytorstwie, ograniczonym dotychczas do kilku pism o treści raczej „lekkiej”,
które z istoty swej nie mogą publikować tekstów objętościowo większych,
zawartości naukowej, artystycznej lub filozoficznej. Nie jesteśmy i nie chcemy
być pismem masowym, naszym adresatem jest wyłącznie czytelnik o wyrobionym
poziomie zainteresowań intelektualnych. Do współpracy zapraszamy nie tylko
autorów z Litwy, ale też z Polski i innych krajów.
Będziemy zamieszczać teksty
pisane w języku polskim, jak też po litewsku, białorusku, angielsku, niemiecku
i rosyjsku. Redakcja przyjmuje do wglądu wyłącznie maszynopisy dobrej jakości;
rękopisy nie zamówione zwracane drogą pocztową nie będą.
Redakcja”.
W sumie wydaliśmy
dziesięć tomików naszego pisma, nie otrzymując z Polski czy z Litwy ani grosza
dotacji.
1994
15 lipca 1994 roku
ZG ZPL wystosował list otwarty do władz Republiki Litewskiej:
Prezydent Republiki Litewskiej
Pan Algirdas Brazauskas
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Pan Lech Wałęsa
Premier Republiki Litewskiej
Pan Adolfas Šleževičius
Premier Rzeczypospolitej Polskiej
Pan Waldemar Pawlak
26 kwietnia br.
prezydenci Litwy i Polski złożyli swe podpisy pod długo oczekiwanym Traktatem o
Przyjaźni i Dobrosąsiedzkiej Współpracy, który nie tylko uregulował
stosunki międzypaństwowe, lecz również zagwarantował pewne prawa dla
mniejszości narodowych.
Jednakże
podpisanie Traktatu w żadnym stopniu nie wpłynęło na polepszenie sytuacji
polskiej mniejszości narodowej na Litwie, a odwrotnie jest ona ustawicznie
nękana niekorzystnymi i niekonsultowanymi decyzjami, natomiast wystąpienia
w obronie należnych praw są bezpodstawnie przedstawiane opinii publicznej
jako chęć zaognienia stosunków litewsko-polskich.
Zarząd Główny
Związku Polaków na Litwie z żalem stwierdza, że w ostatnim tygodniu
przedwakacyjnej pracy Sejmu w przyśpieszonym trybie są przyjmowane dwie Ustawy,
które są sprzeczne z założeniami Traktatu, a które w decydującej mierze będą
stanowić o przyszłości Polaków na Litwie.
1. Komisja
powołana przez Prezydenta pod przewodnictwem wicemarszałka Sejmu Pana J.
Bernatonisa 11 lipca wystąpiła z wnioskiem popartym przez Sejm o przyłączeniu
rejonu wileńskiego wbrew woli mieszkańców do Wilna. Co:
a) zmieni skład
narodowościowy tego rejonu (m. Wilno – 600 tys. mieszkańców, w tym Litwini – 51
proc., czyli 306 tys., Polacy – 18 proc., czyli 110 tys., rejon wileński – 100
tys. mieszkańców, w tym Litwini – 20 proc., czyli 20 tys., Polacy – 64 proc.
mieszkańców, czyli 64 tys.
b) mieszkańcy
utracą prawo do odzyskania własności na ziemię.
2. 14 lipca
rządząca partia DPPL ponownie wystąpiła z wnioskiem o wyeliminowanie z
wyborów samorządowych organizacji społecznych, w tym – mniejszości narodowych.
Obie te
propozycje, mające w najbliższym czasie przyjąć postać Ustaw, przygotowane były
w tajemnicy przed tymi, o czyich losach mają decydować, są wyraźnie wymierzone
w środowisko polskie, ponieważ zakładają likwidację jego samorządności i służą
rozproszeniu.
W związku z
powyższym Zarząd Główny Związku Polaków na Litwie nalega na natychmiastowych
konsultacjach, w celu zaprzestania systematycznego trzymania w napięciu
środowiska polskiego na Litwie i nieprzyjmowania Ustaw, sprzecznych
z literą i duchem Traktatu litewsko-polskiego.
Zarząd Główny
Związku Polaków na Litwie
15 lipca 1994 r.
* * *
19 lipca 1994 roku
„Kurier Wileński” opublikował:
List ZPL do prezydentów i premierów RL i RP
Związek Polaków
na Litwie wystosował list do prezydentów i premierów Litwy i Polski, w
którym domaga się „natychmiastowych konsultacji w celu zaprzestania
systematycznego trzymania w napięciu środowiska polskiego na Litwie
i nieprzyjmowania ustaw, sprzecznych z literą i duchem traktatu
litewsko-polskiego”.
W liście mówi
się, że podpisanie traktatu nie wpłynęło na poprawę sytuacji mniejszości
polskiej na Litwie, wręcz przeciwnie – „jest ona ustawicznie nękana
niekorzystnymi i nie konsultowanymi decyzjami, wystąpienia zaś w obronie
należnych jej praw są bezpodstawnie przedstawiane opinii publicznej jako chęć
zaognienia stosunków litewsko-polskich”.
ZPL pisze, że w
ostatnim tygodniu przedwakacyjnej pracy Sejm litewski zamierza w przyspieszonym
trybie przyjąć ustawy „sprzeczne z założeniami traktatu, które
w decydującej mierze będą stanowić o przyszłości Polaków na Litwie”.
Chodzi przede
wszystkim o ustawę dotyczącą przyłączenia rejonu wileńskiego do miasta Wilna,
„co zmieni skład narodowościowy rejonu” oraz pozbawi mieszkańców prawa do
odzyskania ziemi. W liczącym 600 tys. mieszkańców Wilnie mieszka bowiem 51
proc. Litwinów (306 tys.) i 18 proc. Polaków (110 tys.), zaś w liczącym
100 tys. rejonie wileńskim Litwini stanowią 20 proc. (20 tys.), natomiast
Polacy 64 proc. (64 tys.).
Ponadto już po
przyjęciu przez Sejm prezydenckich poprawek do ordynacji wyborczej do
samorządów, dzięki którym prawo udziału w wyborach uzyskały także organizacje
społeczne (a więc i ZPL), rządząca Litewska Demokratyczna Partia Pracy ponownie
wystąpiła z wnioskiem o wyeliminowanie z wyborów samorządowych organizacji
społecznych.
Zdaniem Zarządu
Głównego ZPL, oba te wnioski są wyraźnie wymierzone w środowisko polskie, ponieważ
zakładają likwidację jego samorządności i służą rozproszeniu.”
* * *
„Nasza Gazeta” w numerze 29 (19-25 lipca
1994 r.) zamieściła dwa wymowne materiały o sytuacji Polaków na Litwie:
O czym
szumi Czarny Bór?
Historia ze
szkołą w Czarnym Borze jest wszystkim naszym Czytelnikom doskonale znana. Z
jednej strony – awaryjny stan starego budynku szkoły nr 2, gdzie uczniowie
prawdopodobnie nie będą mogli się uczyć od 1 września. Z drugiej – nie
wykorzystane zabudowania (byłe koszary wojskowe) w znajdujących się obok
Wołczunach, które po opuszczeniu przez wojska rosyjskie stoją nie użytkowane od
września ub. roku (a więc już prawie rok). Sprawa nagli, gdyż do rozpoczęcia
roku szkolnego zostały liczone tygodnie. Niedawno miało miejsce zebranie
rodzicielskie w szkole nr 2, dokąd zaproszono oświatowe i samorządowe
władze rejonu. 5 lipca odbyła się natomiast narada w samorządzie rejonu
wileńskiego, na której byli obecni niżej podpisany jako przedstawiciel Komitetu
Oświaty Sejmu RL, pracownicy ministerstwa oświaty Tuleikis i Kuodyte, pracownik
Departamentu Problemów Regionalnych Cz. Mickiewicz, wiceprzewodniczący zarządu
rejonowego M. Borusewicz, zarządzający J. Sinicki, kierownik wydziału
oświaty D. Sabiene oraz dyrektorzy zainteresowanych szkół. Gremium, jak
widzimy, bardzo autorytatywne.
Rozpatrywano dwa
ściśle powiązane ze sobą pytania. Pierwsze: która ze szkół ma przenieść się do
Wołczun. Drugie: kwestia remontu i dostosowania do potrzeb szkoły gmachów w
Wołczunach. Co do pierwszego pytania (i to jest istotne) wszyscy byli
jednomyślni (z wyjątkiem dyrektora rosyjskiej szkoły P. Kułagina) – do Wołczun
powinna przenieść się rosyjska szkoła. Za tym przemawia elementarna logika:
w rosyjskiej szkole (dane na 1.09.93) uczy się tylko 95 miejscowych
uczniów 5-12 klas i 116 dojeżdżających z Wołczun! Tak samo z klas 1-4: w
Czarnym Borze uczy się
51, zaś w Wołczunach (gdzie obecnie istnieje szkoła początkowa) – 93! Całkiem
odwrotna sytuacja jest w polskiej szkole: w klasach 5-12 uczy się miejscowych
uczniów (łącznie z dojeżdżającymi z Wojdat i Kalwiszek) – 52, zaś z Wołczun
dojeżdża tylko 15. W klasach początkowych
podobnie: w Czarnym Borze – 74, zaś w Wołczunach – 52. Tę oczywistą logikę
popiera jeszcze bardziej list rodziców klas rosyjskich z Wołczun, którzy
absolutnie nie chcą, by ich dzieci przeniesiono do Czarnego Boru. Można
zrozumieć sentyment niektórych z nich do gmachu w Wołczunach, gdzie jako
wojskowi spędzili część swego życia. I to chyba dobrze. Czyli każda inna
decyzja niż przeniesienie właśnie rosyjskiej szkoły do Wołczun byłaby
pozbawiona wszelkiej logiki. Dobrze, że zrozumieli to wszyscy obecni na naradzie.
Zaś upór dyrektora szkoły rosyjskiej wbrew elementarnej logice nie musi tu mieć
większego znaczenia. Co innego, że dla dogodności maluchów można by zostawić
część klas początkowych według miejsca zamieszkania. Ale już raczej jako filię
szkoły z odpowiednim językiem nauczania.
Problem znacznie
istotniejszy jest z drugim pytaniem. Pierwej niż przejść do gmachu w
Wołczunach, musi tam być przeprowadzony znaczny remont. Specjaliści określają
jego koszt na ponad milion litów. W budżecie samorządu przewidziane jest w roku
bieżącym 220 tysięcy. Pieniędzy tych wystarczyłoby na razie, aby do tego gmachu
można byłoby wejść. Ale tu właśnie zaczyna się istotny problem. Budżet,
rejonowy ma niedobór z ministerstwa finansów republiki około 3 milionów
należących mu się zgodnie z zatwierdzonym budżetem. Zjawisko zresztą powszechne
w całej Litwie. Sejmowy komitet oświaty zwrócił się w tej sprawie do premiera
A. Šleževičiusa, który sprawę skierował do ministerstwa finansów. A tam,
jak wiadomo, pustka. Czyli kółko się zamknęło! Jedyna nadzieja w samorządzie
rejonu wileńskiego, gdzie zarządzający J. Sinicki obiecał postarać się wyszukać
środki na tę palącą potrzebę. Szkoda, że nie zrobiono tego dotychczas (pół
roku, rok temu), bo szkoła w Czarnym Borze się wali. Natomiast w pustych
gmachach w Wołczunach już próbowano cos urządzać: kto sklep, kto nawet
garaż. Przyroda, jak wiemy, nie lubi pustki.
Należy też
ubolewać, że nie znajdują na ten cel środków organy republikańskie. A tymczasem
– dla przykładu – taki dziwoląg, jak gazeta „Vilnia" był finansowany
z budżetu ministerstwa kultury i oświaty. Nie wiem, czy czasownik „był”
jest tu właściwy, gdyż ostatnio redakcja „Vilnii” zwróciła się do Sejmu o
przydzielenie jej 150 tys. litów na dalszą działalność. A ponieważ nigdy jej nie
odmawiano, można sądzić, że pieniądze się znajdą. Ale to już odrębny temat.
Jan Mincewicz,
poseł na Sejm
* * *
Jesteśmy
bardzo zaniepokojeni
Redaktorowi „Kuriera Wileńskiego”
Redaktorowi „Naszej Gazety”
Redaktorowi „Magazynu Wileńskiego”
My, Zarząd koła
Związku Polaków w Suderwi, które liczy 455 członków, jesteśmy bardzo
zaniepokojeni w związku z publikacją w prasie polskojęzycznej tendencyjnych
oszczerczych artykułów p. Balcewicza i p. Okińczyca.
Zawsze
działaliśmy dla dobra mieszkańców swojej gminy. Jeśli jeszcze do niedawna
szczyciliśmy się tym, że właśnie z gminy suderwskiej pochodzą tacy Polacy jak
Zbigniew Balcewicz, Jan Sienkiewicz, Romuald Brazis i to dodawało nam otuchy,
to dzisiaj wstydzimy się, że właśnie z Suderwy wywodzi się Zbigniew Balcewicz.
On chyba już zapomniał o tym, ze jest Polakiem. Oblewając brudem w prasie
kierownictwo ZPL, Balcewicz oblewa brudem nas wszystkich – członków Związku. Bo
właśnie my wszyscy, przedstawiciele kół ZPL, na Zjeździe wybraliśmy sobie
kierownictwo, któremu ufamy. Sami też ocenimy jego pracę. Właśnie tylko
kierownictwo ZPL bywa w terenie, pomaga kołom rozstrzygać bieżące problemy,
podczas gdy redaktor nie raczy spotkać się ze swymi czytelnikami (...)
Wyjmując co dzień
ze skrzynki pocztowej „Kurier”, z niepokojem śpiesznie go przeglądamy z jedną
tylko myślą: oby tylko nie było tych oszczerczych artykułów. Jednak i tak nie
zrezygnujemy z prenumeraty kochanego od dawna „Kuriera”. Przecież pracują w nim
tacy wspaniali korespondenci jak: Szostakowski, Drozd, Danowska, Brzozowska,
Adamowicz. Apelujemy więc do wszystkich kół ZPL, aby omówiły
oczerniające Związek artykuły na posiedzeniach swych Zarządów, a swoją opinię
wyraziły w prasie.
Sprzeciwmy się
wszyscy razem przekształceniu gazety „Kurier Wileński” w śmietnisko.
Zwracamy się także do redaktorów „Magazynu Wileńskiego”, „Naszej Gazety”, aby
nie zamieszczali artykułów szkodzących Polakom. Zwracamy się do Jana
Sienkiewicza, Ryszarda Maciejkiańca, aby nie publikowali odpowiedzi na
oszczerstwa. Bądźcie cierpliwi. Już od lat służycie jako wzór wszystkim
Polakom. Niech teraz was zahartują te publikacje. Przecież Pan Jezus też chciał
dobra dla wszystkich ludzi. I wybaczał tym, którzy byli Mu przeciwni,
twierdząc: „Oni nie wiedzą, co czynią”. Cieszymy się, ze na razie jest tylko
dwóch takich „Polaków”. Będziemy się modlili, aby polskość wróciła do tych
ludzi, aby tylko nie było za późno...
Niniejszy artykuł
został napisany i przyjęty jednogłośnie na Zarządzie koła Związku Polaków w
Suderwi 10 czerwca 1994 r.
Z poszanowaniem:
prezes koła ZPL Z. Tylingo, zastępcy: A. Subotowicz, J. Ingielewicz,
sekretarz J. Askierko, skarbnik Wł. Zapolska, członkowie: Cz. Brazis, T.
Lipniewicz, L. Lipniewicz, R. Subatowicz, H. Kowalewska, M. Sawicka,
T. Tomaszewicz, J. Dąbrowska, I. Monkiewicz.
* * *
„Nasza Gazeta” nr 41 (11-17 października)
1994 r. opublikowała polemiczny artykuł Ryszarda Maciejkiańca
„Słowo Wileńskie” się rzekło”:
„Niedawno
zatelefonował do Sejmu redaktor „Rzeczypospolitej” Jan Paciorkowski,
przedstawiając się jako mój stary druh (widziałem go dwa razy w życiu) i
prosząc wraz z Jerzym Haszczyńskim, który jest mężem Mai Narbutt ,
o spotkanie w Sejmie w dniu 22 września br. Przystałem na nie, aczkolwiek
umawiając się z krążącymi po Litwie tłumami dziennikarzy z Polski, którzy to w
wielu wypadkach u siebie w kraju nie mogą się niczym wykazać, zawsze staję
przed dylematem: odmówisz spotkania – napiszą, żeś arogancki i chamski,
spotkasz się – to wszystko, co powiesz, odwrócą jak kota ogonem, przy tym
poplączą, co się tylko da, bo – wiadomo – śpieszą na kolejne spotkanie czy
drinka, mniemając, że w ciągu kilku dni zgłębili już wszystkie problemy Polaków
i Litwy, stąd mają prawo, łażąc niby słonie w magazynach porcelany, rozdawać na
prawo i lewo własne sądy i recepty.
Zanosiło się jednak,
że to spotkanie będzie inne. Redaktor namawiał do życzliwej współpracy z
pismem, które ma się lada dzień ukazać. Twierdził, że rzekomo będzie to pismo
życzliwe dla wszystkich Polaków, nie próbujące skłócać czy wnosić podziały.
Zapewnił, że nie jest prawdą, jakoby poprzez A. Płoksztę, jako członka komisji
budżetowej, będą starali się zamknąć „Kurier Wileński”, realizując wstrzymanie
dotacji i że naprawdę z tym nie ma nic wspólnego fakt nierozpowszechniania „KW”
w Polsce. Powiedział też, że pieniądze pochodzą od pewnego Francuza z Paryża,
który chociaż „r” nie wymawia, w „SW” „r” pisane będzie. Po bratersku
poinformował ponadto, że pan z Paryża i „Rzeczypospolita” wstępnie wydadzą
tylko na uruchomienie pisma około 200 tys. USD, przekazując w tym 31 proc.
akcji tej spółki dla Cz. Okińczyca i 20 proc. dla St. Widtmanna. I – co
najważniejsze – tak bajońskie sumy wydadzą wcale nie z myślą o urabianiu
Polaków kresowych, a tylko dlatego, że nas mocno kochają. Cieszyć się, żyć i
nie umierać. Nawet chciało się w to uwierzyć.
Ale złudzenia
trwały niedługo, bo już po paru dniach został wydany reklamowy numer,
wylewający na widocznym miejscu łamów kubeł półprawd, plotek
i nieżyczliwych insynuacji przede wszystkim na mnie, a w rzeczy samej – na Związek. Czyli
cel, ukierunkowanie gazety jest od razu jasne. Lubię jasne sytuacje. I to
mnie cieszy. Cieszy, że jesteśmy znaczącą organizacją. Tym, co to nic nie
znaczą, nie udziela się aż tyle uwagi. Smuci natomiast zjawisko, które może nie
wszyscy jeszcze dostrzegają, acz jest ono ewidentne i nabiera rumieńców.
Poprzez działaczy różnych maści z Polski chcą nas tutaj urabiać, narzucać swoje
zdanie, za nas o wszystkim decydować. Dni prasy polskiej, ale bez tutejszej
prasy polskiej, wytypować najlepszą polonistkę, skierować na kursy czy studia –
obowiązkowo o nas bez nas. Będzie się robiło wiele, abyśmy nie stali się
samorządni, sami nie mogli decydować o sobie. Trzeba rozumieć, że nie robi tego
przeciwko nam Naród Polski, bo brat w stosunku do brata, wiadomo, tak nie
postępuje. Czynią to pewne nieżyczliwe nam siły w porozumieniu z pewnymi
działaczami i siłami na Litwie. Nam natomiast jeszcze, niestety, puchną dłonie
od oklasków przy witaniu przedstawicieli z Polski. Najwyższy czas przestać
i rozejrzeć się, co się dokoła dzieje.
Muszę też
ustosunkować się co do niektórych zarzutów w zerowym numerze „SW”. Od paru lat
powielana jest teza o mojej jakoby kolaboracji z DPPL, biorąc za podstawę list,
w którym obecny Prezydent wyraził dla mnie poparcie w czasie wyborów. Prosiłem
A. Płoksztę, aby publicznie powiedział prawdę, a że tego nie uczynił, muszę
zrobić to sam. A zatem: nie prosiłem nigdy Pana Brazauskasa czegoś osobiście
dla siebie i nie chodziłem szukać poparcia w czasie wyborów sejmowych, bo ono
mnie nie było potrzebne. Kiedy ukazał się list, już byłem wybrany na posła
z listy ZPL. Takim posłom jest znacznie lżej pracować, bo nie mają
konkretnego okręgu i konkretnych wyborców. Chodził prosić o list i sam go
opublikował A. Płokszto, bo moja wygrana w okręgu dawała jemu miejsce z
listy w Sejmie. Jeszcze
o DPPL. Rzeczywistość jest taka, że byłem dla jej członków zbyt niewygodnym
partnerem, dlatego przewrót we frakcji był dokonany z ich udziałem, podbudowany
obietnicami co niektórym posłom od ZPL-u wszelkiego poparcia. Właśnie, posłom od
ZPL-u, choć w toku omawianego posiedzenia frakcji oraz w Solecznikach przy
spotkaniu z radnymi młodzi posłowie twierdzili, że Związku oni już nie
reprezentują, tylko samych siebie. A to już trąci sobiepaństwem.
„SW", jak
będzie się twierdzić, jest kolejnym darem dla biednych rodaków na Litwie. Była
już jedna gazeta, radiostacja, jest jeszcze jedna gazeta, a lada dzień tych
samych kilka osób otrzyma pieniądze na uruchamianie telewizji. Czyli wrzawa
o demokrację sobie, a środki masowego przekazu, przez które się rządzi
duszami i umysłami ludzi, muszą być w jednych rękach – u swoich,
sprawdzonych, dla których polskość, litewskość itp. są pojęciami
przedpotopowymi. Muszą to być ludzie, których kręgosłup stanowi gruby zwój
zielonych, a moralność, odpowiedzialność, chęć bezinteresownego niesienia
pomocy innym – to ledwie temat do gadania, figowy listek do przykrycia
bezwstydnej nagości.
Kilka lat temu w
pierwszych numerach gazeta „Znad Wilii” pisała o niesmacznych sałatkach,
potępiając – już nie pamiętam, za co – Jana Ciechanowicza i innych tutejszych
niesfornych nieeuropejskich rodaków. I tak się zatruła tymi sałatkami, że
zeszła ostatnio do około stu egzemplarzy prenumeraty na koszt ambasady RP. Czy
aby takiego losu nie doczeka się i „SW”, choć przy tak odczuwalnych dolarowych
zastrzykach, na pewno wytrwa, będąc szczególnie popularną na wsi – bo to
papieru dużo i do zawijania śledzi i na inne ludzkie potrzeby. A więc niech się
trudzą...”
W tej publikacji p. Ryszard Maciejkianiec jeszcze raz
dowiódł, że jest człowiekiem honoru w przeciwieństwie do politycznych
prostytutek z Warszawy i Wilna.
* * *
W sierpniu 1994
roku „Biały Orzeł” opublikował w
trzech odcinkach cykl artykułów Tadeusza Dąbrowskiego w rubryce „Z
najnowszej historii” pod tytułem „Kwestia polska” w ostatnich latach
istnienia ZSRR”. Ta publikacja została następnie przedrukowana przez
pismo „W Kręgu Kultury” w Wilnie oraz
przez „Przegląd Wschodni” w Rzeszowie i „Polski
Przewodnik” w Nowym Jorku.
„Magister Tadeusz
Dąbrowski jest aktywistą Związku Polaków na Białorusi i młodym naukowcem.
Przedstawiony powyżej tekst powstał na marginesie jego przedstawianej obecnie
do przewodu doktoranckiego rozprawy doktorskiej.
Tematem na razie
nie poddanym rozpoznaniu naukowemu jest dość zaskakujące wyłonienie się „kwestii
polskiej” w Związku Radzieckim w latach 1989-1991 na widowni politycznej
reformowanego imperium, i to w samym jego sercu, w Moskwie, na Kremlu. Rzecz w
tym, że do pierwszego demokratycznie wybranego (i dlatego, być może, ostatniego
w jego dziejach) parlamentu Związku Sowieckiego wybranych zostało ośmiu Polaków
i Polek: jeden z Łotwy, po dwóch z Litwy i Ukrainy, trzech z Białorusi.
Istotne przy tym,
że reprezentanci polskiej ludności Wileńszczyzny Anicet Brodawski i Jan
Ciechanowicz musieli w trakcie wyborów stoczyć ciężki bój o miejsce w
parlamencie zarówno z potężną machiną propagandową Komunistycznej Partii Litwy,
jak i młodego faszyzującego wówczas Sajudisu. Obaj Polacy byli bezwzględnie
zwalczani w środkach masowego przekazu, prasie, radiu, telewizji, miejscu swej
pracy i zamieszkania (szantaż, pogróżki, próby włamań, degradacja, a w
końcu wyrzucenie z pracy etc.), jako rzekomi „polscy faszyści” czy „komuniści”,
„agenci Warszawy” czy „ludzie Moskwy”, „neoimperialiści”, „separatyści”,
„autonomiści” itp. Całą akcją zniesławiania dyrygował poza wszelką wątpliwością KGB, włączając w
odpowiednim momencie do nagonki na Polaków wileńskich także swą zamaskowaną
agenturę w prasie ukazującej się w Polsce. Przy tym koronnym zarzutem przeciwko
Brodawskiemu i Ciechanowiczowi ze strony propagandy litewskiej w latach
1989-1990 była teza, że dążą oni „do oderwania od ZSRR i przyłączenia do
Polski zachodniej części Związku Sowieckiego”, zaś od drugiej połowy roku 1990
do 1992 „że chcą naruszyć integralność terytorialną niepodległej Litwy”.
Nie bez znaczenia
jest również fakt, że podczas wyborów do Rady Najwyższej ZSRR dr Jan
Ciechanowicz stanął w szranki z nie lada przeciwnikiem i pokonał w dwóch
turach głosowania takich np. „rekinów” jak profesor Juras Pożela, prezydent
Akademii Nauk Litewskiej SRR, czy Virgilijus Juozas Czepaitis, sekretarz
generalny Sajudisu, jak się później okazało – informator KGB o 24-letnim stażu,
inwigilujący m.in. środowiska opozycyjne nie tylko w Wilnie, ale też w Moskwie
i Warszawie. Znamienne, że właśnie tego agenta sowieckiej bezpieki notorycznie
popularyzowała zarówno warszawska „Gazeta Wyborcza”, jak i wileńska „Znad
Wilii”, jednocześnie dosłownie mieszając z błotem A. Brodawskiego i J.
Ciechanowicza. Ten drugi, doktor filozofii, pełniący wówczas funkcję docenta
Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, jeden z organizatorów Związku
Polaków na Litwie, zwyciężył dopiero, jak zaznaczyliśmy, w drugiej turze
wyborów, odnosząc zwycięstwo w największym okręgu Litwy dzięki głosom oddanym
na niego w kwietniu 1989 roku przez polską, białoruską, żydowską i rosyjską
mniejszości narodowe tej republiki. Przypłacił zresztą to zwycięstwo po jakimś
czasie utratą pracy na okres około trzydziestu miesięcy i bezprecedensową pod
względem zaciekłości nagonką w środkach masowego przekazu Litwy,
Białorusi, częściowo Rosji i Polski. On też jednak przejawiał największą ruchliwość,
upór i konsekwencję w bronieniu praw Polaków w ZSRR, wystąpił z publikacjami na
ten temat korzystając z prerogatyw poselskich, w wysokonakładowych pismach
ogólnozwiązkowych, takich jak „Izwiestia”, „Dialog”, „Komsomolskaja Prawda”, w
Telewizji Moskiewskiej, Radiu „Majak”, podjął ten temat w osobistych rozmowach
z prezydentami M. Gorbaczowem i B. Jelcynem, z profesorem A. Sacharowem, takimi
prominentami ZSRR, określającymi ówczesną politykę tego supermocarstwa, jak A.
Jakowlew, A. Ruckoj, S. Achromiejew, N. Ryżkow i inni.
Osobny rozdział w
działalności politycznej J. Ciechanowicza stanowiło podjęcie polskiego tematu w
czasie jego wizyt do USA w 1990 i 1991 roku w trakcie pertraktacji w Kongresie
Stanów Zjednoczonych, z gubernatorem stanu Massachusetts M. Dukakisem, z
senatorami polskiego pochodzenia Konjorskim, Dingellem i innymi, w rozmaitych
polonijnych organizacjach, redakcjach, towarzystwach, zachęcając tamtejszych
Polonusów do moralnego i politycznego wsparcia rodaków na Wschodzie. Miały swą
wagę niewątpliwie wywiady J. Ciechanowicza dla telewizji i prasy
amerykańskiej (NBC, CNN) i szwajcarskiej, jak też jego sugestie wypowiedziane w
siedzibie ONZ w Nowym Jorku oraz w tamtejszym Instytucie Józefa
Piłsudskiego. Działając faktycznie w pojedynkę ten senator (członek stałego
Komitetu do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR) zdołał dopiąć tego,
że problem Polaków w Związku Sowieckim zaczął się stawać jednym z tematów
polityki i publicystyki międzynarodowej.
Już na I Zjeździe
Deputowanych Ludowych ZSRR nowej kadencji, odbytym w dniach 25 maja – 9
czerwca 1989 roku na Kremlu, dr Jan Ciechanowicz usiłował zabrać głos w celu
omówienia kwestii Polaków w ZSRR, jednak przedstawiający Litwę w prezydium
Zjazdu pierwszy sekretarz KC Komunistycznej Partii Litwy (obecny prezydent)
Algirdas Brazauskas, korzystając z prawa veta, zablokował i uniemożliwił
ten zamiar. Przygotowany jednak tekst wystąpienia Ciechanowicza został złożony
do protokołu i opublikowany po krótkim czasie w zbiorze oficjalnych dokumentów
tego forum.
W ten sposób po
raz pierwszy w ciągu ponad 70 lat istnienia ZSRR i jego parlamentu rozbrzmiał
głos Polaka broniący milionów rodaków zamieszkałych ten ogromny kraj. W tekście
tym, wydanym bądź co bądź w nakładzie 50 tys. egzemplarzy, a nie mogącym być
zignorowanym przez radzieckie gremia decydenckie (opublikowanym zresztą w
nakładzie około 50 tys. egz. przez wileński „Czerwony Sztandar”, co prawda z
wyciętymi przez redaktora naczelnego Z. Balcewicza bardziej stanowczymi
żądaniami, 4.08.89), po raz pierwszy w dziejach ZSRR otwarcie postawiona
została jako problem polityczny „kwestia polska” w Związku Sowieckiem.
Odnośny ustęp z tego tekstu brzmi jak następuje: „Wysoka Izbo! (...) Nikt i
nigdy nie zbudował jeszcze dla siebie prawdziwego szczęścia na nieszczęściu
innych; nikt i nigdy nie będzie wolny, jeśli zniewala sobie podobnych.
Jeśli los
mniejszości narodowych w republikach związkowych nie zostanie realnie oddany
pod opiekę prawa, jeszcze się zetkniemy z nie jednym Karabachem...
Kontynuując dany
temat, chciałbym poruszyć pewne konkretne zagadnienie, mianowicie kwestię
radzieckich Polaków. Według statystyki oficjalnej mieszka u nas około półtora
miliona osób tej narodowości, przeważnie na terenach oderwanych od Polski przez
Stalina w 1939 roku, ale nie tylko. Faktycznie jest ich o wiele więcej,
ponieważ w niektórych regionach kraju (m.in. w obwodzie grodzieńskim
Białoruskiej SRR) w dowodach osobistych Polaków – wbrew ich woli – władze
wpisują nierzadko inną narodowość. Do mnie, jako do posła, dotychczas zwróciły
się setki ludzi ze skargami na tę samowolę władzy.
W sumie położenie
Polaków w ZSRR jest krytyczne. Faktycznie nie ma w tym języku prasy,
edytorstwa, język zapędzono tylko do kościołów (tam gdzie one w ogóle się
zachowały). Zniszczono i nadal się niszczy tysiące polskich świątyń
i cmentarzy. Szkoły z polskim językiem wykładowym działają praktycznie
rzecz biorąc tylko na Litwie, ale i tam władze prowadzą politykę ich
zwijania...
Wśród Polaków
jest na tysiąc ludności proporcjonalnie mniej osób z wyższym wykształceniem,
studentów, ludzi na kierowniczych stanowiskach, itp. niż wśród ich
współobywateli innych narodowości. Polacy w wielu przypadkach są poważnie
ograniczani w niektórych prawach obywatelskich i socjalnych (szczególnie w
sferze języka, kultury, edukacji), są poddawani wzmożonej, systematycznej
asymilacji i dyskryminacji, naciskom ze strony narodowej biurokracji republik
związkowych. Faktycznie są oni powoli spychani do szeregu obywateli trzeciej
kategorii.
Dlatego zwracamy
się o pomoc do Moskwy. Apelujemy do Rady Najwyższej ZSRR o anulowanie
wszystkich stalinowskich aktów prawnych, na mocy których Polacy w ZSRR poddani zostali
masowym represjom i fizycznej likwidacji w latach 30-50-tych. Apelujemy o
oficjalne zrehabilitowanie naszego narodu i o pozwolenie tym jego
reprezentantom, którzy przetrwali, a znajdują się dziś w miejscach zesłania, na
powrót tam, skąd ich w swoim czasie bezprawnie deportowano; prosimy także
o pozwolenie na tworzenie naszych obwodów autonomicznych w składzie ZSRR.
Dojrzał też czas,
by powiedzieć wreszcie narodom prawdę o masowym bestialskim mordzie popełnionym
przez wojska NKWD na 15 tysiącach jeńców wojennych, polskich oficerach w lasach
pod Smoleńskiem wiosną 1940 roku. Lepsza jest gorzka prawda, niż słodkie
kłamstwo, któremu i tak nikt już nie wierzy...
Politowania godna
sytuacja Polaków w ZSRR to jeden z ostatnich reliktów stalinizmu. Dlatego proszę
Szanowny Parlament o sprzyjanie temu, by relikt ten znikł jak najszybciej,
tym bardziej, że miliardów dla rozstrzygnięcia tego problemu nie trzeba,
wystarczy tylko dobra wola, trochę męstwa i szlachetności...”
Był to jednak
dopiero początek. 22 grudnia 1989 roku kwestia polska w ZSRR omówiona została w
„obecności” około miliarda widzów z całego świata, tyle bowiem osób – według
obliczeń międzynarodowych ekspertów – oglądało bezpośrednie transmisje
telewizyjne z obrad zjazdów deputowanych ludowych ZSRR. W tym dniu,
bezpośrednio z trybuny kremIowskiej, po raz pierwszy w dziejach Związku
Sowieckiego mówił krytycznie o codziennych sprawach ludności polskiej tego
kraju reprezentant tejże ludności. Wykorzystując jako pretekst dyskusję nad
szczegółami ustanowienia Komitetu Nadzoru Konstytucyjnego, dr Jan Ciechanowicz
poświęcił obszerny fragment swego około 20-minutowego przemówienia problematyce
polskiej; poddał m.in. ostrej krytyce antypolską propagandę w prasie
sowieckiej, notorycznie zarzucającej Polsce tzw. „antyradzieckość” i nie
zauważającą takiejże „antyradzieckości”, jak też patologicznej polonofobii,
wewnątrz samego ZSRR. „Powiedzmy – mówił poseł – w prasie litewskiej propaganda
antypolska ma charakter zmasowany i systematyczny, nie mający
precedensu we współczesnej prasie światowej, przy czym prym wiodą w tym brudnym
procederze zarówno „organy” niby opozycyjne, jak i oficjalne. A przecież Polacy
stanowią około 80 proc. ludności Wileńszczyzny; Polska zaś jest najważniejszym
politycznym i wojskowym sojusznikiem ZSRR. W Warszawie, oczywiście, wiedzą o
antypolskiej propagandzie w niektórych naszych republikach związkowych, wiedzą
o niszczeniu setek polskich cmentarzy i świątyń, o dramatycznej sytuacji
Polaków radzieckich w sferze kultury i oświaty. O tym, że powiedzmy, w
tejże Radzieckiej Litwie polskim autorom nawet na własny koszt pod rozmaitymi
zmyślonymi pretekstami nie pozwala się wydawać książek w języku ojczystym. W
innych republikach sytuacja nie jest lepsza.
Niektórych
słusznie oburzają antyradzieckie ekscesy w Polsce, lecz zastanówmy się, czy w
samym ZSRR robi się wszystko, aby z naszego życia politycznego znikła
polonofobia. Oto na przykład nasza prasa z oburzeniem pisze o tym, że w
Krakowie zamierza się przenieść w inne miejsce pomnik Lenina. Ale dlaczego ta
sama prasa milczy, gdy w Wilnie, stolicy Litwy Radzieckiej, centralna Aleja
Lenina została przemianowana i tam także poważnie się mówi o przeniesieniu
pomnika wodza rewolucji za opłotki?...
Dziś w ZSRR –
jeśli wierzyć oficjalnej statystyce – mieszka co najmniej 2 mln Polaków. Ale my
żyjemy tak, jakby nas w ogóle nie było. Tak też wielu ludzi myśli, ponieważ
nasz naród jeszcze się boi wyprostować, cicho i pokornie stoi przy
obrabiarkach, pracuje na polach, na farmach i w kopalniach. Nawet w urzędowych
statystykach nas się pomija milczeniem, a niekiedy zdarzają się próby
zacierania samych śladów naszej tradycji kulturowej. W mieście Wilno, na
przykład, rozpanoszona
biurokracja doszła do tego, że kazała zniszczyć tablice pamiątkowe
w języku polskim, wmurowane przed wieloma laty w ściany dawnego
uniwersytetu, kościołów, domów mieszkalnych, a na ich miejsce wmontowano
tablice z napisami w innym języku.
Przemianowano na
nową modłę nazwy setek wsi. Doszło do tego, że mają miejsce przypadki
niszczenia starych nagrobków poświęconych działaczom kultury polskiej, na
których miejscu ustawia się niekiedy nowe, z napisami w innych językach, ze
zniekształconymi imionami i nazwiskami tych ludzi. Jednocześnie ukazują się
pseudonaukowe publikacje, mające na celu usprawiedliwienie tego uzurpatorstwa i
wandalizmu. Wątpię, czy gdziekolwiek w Europie można się dziś zetknąć z
podobnymi zjawiskami, zrodzonymi w dużym stopniu przez autorytarno-nakazowy
system zarządzania. Lecz nie tylko przez niego...
Powiada się, że
kultura narodu najdobitniej się odbija w jego stosunku do kobiet, starców i
dzieci. Dodałbym, że obecność kultury, lub jej brak, równie wyraziście się
przejawiają także w stosunku danego narodu do innych narodowości...”
Powyższe
wystąpienie zostało pozytywnie ocenione w wielu środowiskach polonijnych na
Zachodzie, szczególnie w USA, gdzie liczne pisma polskie przedrukowały za
dziennikiem „Izwiestia” (9,3 mln egz. jednorazowego nakładu) obszerne fragmenty
tego przemówienia. Wystąpienie senatora Jana Ciechanowicza stanowiło kontrast
nawet w stosunku do przemówienia w Moskwie do Polonii radzieckiej ówczesnego
premiera RP Tadeusza Mazowieckiego, który potrafił tylko „przywołać do
porządku” rodaków słowami „Bądźcie lojalnymi obywatelami Związku Radzieckiego”.
Nie wspominając już o „wschodniej polityce” polskich ekip komunistycznych czy
Skubiszewskiego i Geremka...
Prasa litewska
bez różnicy koloru zareagowała w sposób gwałtowny i perfidny, sugerując, że oto
w Moskwie Ciechanowicz „broni pomników Lenina”. Bezpieka zaś litewska postarała
się przez swych polskojęzycznych informatorów z Wilna o to, by ta prymitywna i
pokrętna interpretacja została narzucona także mass mediom i ludności w
Polsce... Zresztą prasa ukazująca się w Kraju, jak też tamtejsze czynniki
oficjalne, w ciągu ponad dwóch lat nie raczyły nawet zauważyć trwających w
samym sercu imperium sowieckiego zmagań o sprawy polskie... Natomiast ludność
Wileńszczyzny witała na lotnisku wileńskim kwiatami swego powracającego z
Moskwy posła...
Na szczególną
jednak uwagę spośród wszystkich wystąpień dra Jana Ciechanowicza w Moskwie
zasługuje – naszym zdaniem – opublikowany w sprawozdaniu stenograficznym z
II Zjazdu Deputowanych jego tekst poświęcony paktowi Ribbentropa-Mołotowa.
Dokument ten zawiera tak doniosłe i nadal w jakimś sensie aktualne wątki, że
pominięcie go w trakcie badań nad dziejami Polaków w ostatnich latach
istnienia ZSRR byłoby niedopuszczalnym przeoczeniem. Oto jego treść:
„Zakończyła pracę i przygotowała odnośny dokument nasza parlamentarna Komisja
do spraw politycznej i prawnej oceny sowiecko-niemieckiego paktu
o nieagresji z roku 1939. Tekst przygotowany przez Komisję wydaje mi się
wielce niezadowalającym i nie do przyjęcia, biorąc pod uwagę jego tendencyjność
i stronniczość.
Dlaczego w
dokumencie sumującym wyniki działalności komisja ani słowem nie napomyka o
losie radzieckich Polaków? Tym bardziej, że pakt ten dotyczył przede wszystkim
podziału Polski między Niemcami a Związkiem Sowieckim. Bezpośrednim skutkiem
tego zbrodniczego sprzysiężenia było to, że 1 września 1939 roku licząca
półtora miliona żołnierzy armia niemieckiego Wehrmachtu, w którego składzie
znajdowało się 3 tysiące czołgów i 2,5 tys. samolotów, uderzyła na Polskę,
która mogła przeciwstawić agresorowi półtora razy mniejszą armię, miała sześciokrotnie
mniej samolotów i trzydziestokrotnie mniej czołgów...
Wówczas gdy
żołnierze polscy bohatersko się bili z niemieckimi hordami, 17 września 1939
r., na mocy „mądrej” decyzji Stalina, łamiąc Traktat Ryski (1921) i Umowę o
nieagresji między ZSRR a Polską z roku 1934, w plecy Wojsku Polskiemu zadała
zdradziecki cios Armia Czerwona w składzie 37 dywizji piechoty, 16 dywizji
kawalerii, 2 korpusów i 9 brygad pancernych, o ogólnej liczebności około 700
tys. żołnierzy. Dowództwo polskie wydało rozkaz nie strzelania do
czerwonoarmistów, mimo to jednak doszło do walk.
W ciągu 35 dni
opór armii polskiej został złamany – jak to określił Mołotow – „wspólnymi
wysiłkami Armii Czerwonej i niemieckiego Wehrmachtu”. W Brześciu nad Bugiem zaś
odbyła się wspólna defilada „zwycięzców”. Po półroczu 12 tysięcy internowanych
w ZSRR oficerów polskich zostało zlikwidowanych przez oddziały NKWD.
Jednak żołnierze
polscy kontynuowali walkę z hitleryzmem na wszystkich frontach II Wojny
Światowej. 640 tysięcy spośród nich zginęło „za wolność naszą i waszą”,
unieszkodliwiając ze swej strony ponad milion faszystów. Polacy byli jedynym w
okupowanej Europie narodem, który nie dał Niemcom hitlerowskim ani jednego
oddziału zbrojnego. Nie bacząc na to Stalin prowadził w stosunku do Polaków
politykę wrogą, NKWD i Gestapo podpisały i skrupulatnie wypełniały tajną umowę
o wspólnej walce przeciwko polskiej konspiracji antyfaszystowskiej.
W okresie od 1939
do 1956 roku Stalin i jego siepacze zniszczyli co najmniej 1,5 miliona, a
deportowali do rejonu Workuty, Karagandy, Norylska z okupowanych terenów
polskich ponad 2 mln Polaków. Do rzeczy mówiąc Polacy stanowili 39,9 proc.
ludności na terenach przyłączonych w 1939 roku do ZSRR i w jego składzie
pozostawionych. Niestety, w ciągu wielu dziesięcioleci pozbawiano nas
fundamentalnych praw człowieka, m.in. półprzymusowo wpisując wielu z nas do
paszportów inną narodowość.
Uważam za
konieczne wprowadzenie do tekstu przygotowanego przez Komisję do oceny paktu
Ribbentropa-Mołotowa rozdziału poświęconego Polakom w ZSRR. Apeluję do Komitetu
Nadzoru Konstytucyjnego ZSRR, do Rządu Radzieckiego o podjęcie oficjalnej
uchwały o rehabilitacji naszego narodu. Trzeci zjazd deputowanych ludowych
powinien utworzyć komisję do zbadania położenia Polaków w ZSRR. Apeluję także o
pozwolenie na tworzenie polskich autonomicznych rejonów i okręgów w miejscach
zwartego zamieszkania radzieckich Polaków, wszędzie tam, gdzie stanowią oni
większość ludności.
Polaków w ZSRR
jest więcej niż Estończyków czy Łotyszów, dlaczego więc nasze zdanie jest w
ogóle ignorowane? Myślę, że konkluzje Komisji na skutek ich stronniczości w
ogóle nie muszą być dyskutowane na obecnym forum. Trzeba je po prostu skierować
na dopracowanie.”
(2)
Już na wiosnę 1990 roku, a więc w okresie Trzeciego
Ekstraordynaryjnego Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR (12-15 maja 1990), w
łonie parlamentu sowieckiego ukształtował się znaczący nurt polityczny,
jednoczący około stu posłów reprezentujących grupy etniczne nie mające własnych
form samorządu państwowego w składzie ZSRR i dlatego poddanych szczególnie
dotkliwemu, podwójnemu uciskowi i dyskryminacji etnicznej.
Na razie nie ma poważnej analizy ani tego fenomenu,
ani w ogóle tego okresu. Pojawiające się w prasie polskiej próby interpretacji
tego zjawiska jako rzekomo inspirowanej przez Moskwę prowokacji, mającej na
celu podzielenie i skłócenie narodowości i wzajemne ich unieszkodliwienie,
cechuje prymitywizm metodologiczny, schematyzm myślowy, niezdolność wyjścia
poza płaskie i powierzchowne interpretacje świadczące o braku głębszego
rozeznania w sytuacji historyczno-psychologicznej i o niezrozumieniu całej
złożoności realiów politycznych u schyłku imperium sowieckiego. Proces
odrodzenia „trzeciorzędnych”, najbardziej uciśnionych narodowości w ZSRR był
procesem głębszym, spontanicznym, obiektywnie uwarunkowanym przez samą okropną sytuację tych etnosów, bezwzględnie
zwalczanych zarówno przez moskiewską centralę, jak i przez republikańskie,
„narodowe” oddziały KGB. Sprowadzenie tego zjawiska do poziomu „moskiewskiej
manipulacji” samo wygląda właśnie na moskiewską (lub prowincjonalną)
manipulację sowieckiej i posowieckiej bezpieki. Byłoby to jawnym zakłamywaniem
rzeczywistych procesów politycznych, bowiem to nie małe narody były
wykorzystywane do zwalczania „średnich”, lecz dokładnie odwrotnie: władze
moskiewskie przez długie dziesięciolecia pozwalały Gruzinom gnębić Abchazów i
Osetyńców, Litwinom – poniewierać Polaków, itd.
Nic więc
dziwnego, że w odpowiedniej chwili te najbardziej dyskryminowane etnosy (a było
ich około 70!) także zaczęły się domagać wolności, a ich protest skierowany był
zarówno przeciwko imperializmowi wielkorosyjskiemu, jak i przeciwko karłowatym
i złośliwym szowinizmom odnośnych republik sowieckich. Ten drugi szowinizm
zresztą był nieraz tak dziki i dokuczliwy, że część republikańskich mniejszości
(np. Gagauzowie w Mołdawii, Abchazowie w Gruzji) szukając ratunku, zwracała
swój wzrok m.in. w kierunku Rosji, nie czując się w stanie samodzielnie bronić
swych praw obywatelskich i narodowych. Nie znaczy to przecież, iż narodowości
te działały na komendę z Kremla, który zawsze je traktował – jak
i wszystkich innych zresztą – jako pionki w swej własnej grze. Małe
narodowości były tego świadome, ale często nie miały żadnego wyjścia.
Rzeczywistość była więc o wiele bardziej dramatyczna i złożona niż
stereotypowe schematy myślowe.
Znamienna pod tym
względem była „sprawa polska”. Warto pamiętać, że w kuluarach III Zjazdu
doszło do ostrej wymiany zdań między reprezentującym polski punkt widzenia
Janem Ciechanowiczem, a przedstawicielem struktur partyjno-komunistycznych,
zresztą oficjalnym posłem z ramienia KPZR, kierownikiem Działu Międzynarodowego
KC KPZR Walentinem Falinem. Chodzi o to, że po kolejnym wystąpieniu Polaka na
forum parlamentarnym dygnitarz partyjny pozwolił sobie na rażąco antypolską
replikę utrzymaną w pogardliwym mentorskim tonie: „Co się tyczy uwagi
towarzysza Ciechanowicza o tym, że w 1939 roku Związek Sowiecki przyłączył
Wschodnią Polskę, to, muszę wam powiedzieć, że jest to uwaga nie fair pod względem
prawnym i politycznym; dlatego że granica Polski na mocy Traktatu Wersalskiego
ustalona została na linii Curzona, to jest w przybliżeniu tam, gdzie
ostatecznie stanęła linia demarkacyjna, określająca zachodnią granicę Związku
Sowieckiego na moment napaści Niemiec hitlerowskich. Polska jako pierwsza
naruszyła Układ Wersalski, zmieniając ustalone przez ten układ granice w części
Związku Sowieckiego i w części Litwy. W 1920 roku Polska zagarnęła te tereny –
Zachodnią Ukrainę i Zachodnią Białoruś, Wilno i Kraj Wileński. Dlatego trzeba
być tu fair w stosunku do historii...”
Gdy
Ciechanowiczowi odmówiono ponownego zabrania głosu w celu odpowiedzi na
niesłychanie cyniczne antypolskie oświadczenie jednego z ówczesnych przywódców
KPZR, omal nie doszło w kuluarach zjazdu do rękoczynów między tymi dwoma
posłami, czemu przeszkodziła tylko interwencja ochrony osobistej Walentina
Falina...
Incydent ten był
prawdopodobnie ostatnim wydarzeniem, które dobitnie i jednoznacznie
unaoczniło polskim posłom fakt, iż Moskwa nigdy, w żadnej sytuacji i przy
żadnych okolicznościach nie pójdzie nie tylko na ustępstwa względem Polaków, ale i
nie zdobędzie się w stosunku do nich na jakiś, chociażby symboliczny, gest
szczerości i przyjaźni. Nawet w okresie demokratyzacji, czy demontażu imperium.
Nie skłoniło to
Jana Ciechanowicza do bezczynności, lecz ton jego kolejnych wypowiedzi
publicznych w interesującej nas materii wyraźnie się zmienił i zaostrzył. Co
prawda, nie udzielono mu więcej głosu na zjazdach deputowanych ludowych ZSRR,
lecz nie potrafiono uniemożliwić publikowania składanych do protokołu tekstów
wystąpień, jak też udzielania wywiadów prasie polskiej i amerykańskiej.
17-18 grudnia
1990 roku, staraniem deputowanych ludowych Brodawskiego i Ciechanowicza z
Litwy, rozpowszechniono na IV Zjeździe Parlamentu sowieckiego (w nakładzie 3
tys. egz.), jako oficjalny dokument tego forum tzw. apel do IV Zjazdu pt.
„Kwestia polska w Litwie”, przy czym stało się to możliwe dzięki wsparciu
posłów – Polaków z Ukrainy. W opracowaniu tym czytamy: „Proces demokratyzacji w
ZSRR pogłębia się. Coraz zdecydowaniej w obronie swych słusznych praw występują
narody i narodowości, nie mające dotychczas własnych jednostek
administracyjno-terytorialnych w składzie Związku lub republik związkowych, i
poddawanych na skutek tego szczególnie silnej dyskryminacji ze strony
totalitarnego aparatu państwa. Demokratyzacja nie mogła nie doprowadzić także
do ich przebudzenia, które jednak następuje z pewnym opóźnieniem ze względu na
wyjątkowo ciężkie konsekwencje tego ucisku, któremu one były poddawane w
mijającym okresie. Dziś pełnym głosem – i zupełnie słusznie – upominają się o
swe prawa sowieccy Niemcy, Grecy, Gagauzowie, Koreańczycy, Tatarzy Krymscy,
Polacy. Nam się wydaje, że te, a także i inne narody, powinny otrzymać prawo do
samodzielnego, suwerennego rozwoju; trzeba im dać prawo – jeśli tylko będą tego
chciały – do zostania pełnoprawnymi podmiotami ewentualnej Umowy Związkowej.
Protesty przeciwko temu ze strony przedstawicieli republik związkowych, jak też
dwulicowa polityka Centrum, próbującego wykorzystać narodowo-wyzwoleńcze ruchy
emancypujących się „trzeciogatunkowych” narodowości tylko jako instrument
szantażu w stosunku do podstawowej ludności republik, są w równym stopniu
bezpodstawne, co i świadczące o krótkowzroczności politycznej”.
Znamienne, że już
w tym wstępnym akapicie podkreśla się prawo do suwerennego bytu politycznego
zarówno republik składających się na ZSRR, jak i narodowości dźwigających
brzemię podwójnego ucisku, jak np. tureckich Gagauzów w Mołdawii, poddawanych
zarówno rusyfikacji, jak i mołdawizacji; Abchazów w Gruzji, jednocześnie
wynaradawianych przez szowinistów rosyjskich i gruzińskich. W podobnej sytuacji
znajdowali się Niemcy i Koreańczycy w Kazachstanie, Ormianie w Azerbejdżanie,
Polacy w Litwie, Białorusi i Ukrainie, Turkowie-Meschetyńcy
w Tadżykistanie, etc.
Cytowany powyżej
dokument został w całości zredagowany przez posła J. Ciechanowicza,
zawierał na siedmiu stronach druku skrótowe dzieje Polaków w ZSRR, uchwałę
II zjazdu reprezentantów samorządów Wileńszczyzny z 8.10.1990 roku „O
utworzeniu Polskiego Kraju narodowo-terytorialnego w składzie Litwy”
i kończył się apelem do władz ZSRR i Litwy o poszanowanie ludzkiej i
narodowej godności Polaków wileńskich i o uznanie prawomocności ich demokratycznych
dążeń do autonomii.
Apel ten, jak i
wszystkie inne działania polskich posłów w parlamencie ZSRR, został przez
oficjalną Moskwę zignorowany, a przez KGB, z wykorzystaniem prawdopodobnie
kanałów polskiego UOP-u i żółtej prasy warszawskiej, ośmieszony
i potępiony, jako ... „inicjatywa komunistyczna”. Akt ten jednak miał sam
w sobie pewną wartość moralną jako jeszcze jeden wyraz niezgody Polaków ZSRR na
swą upośledzoną sytuację w sowieckim imperium i został w ten właśnie sposób –
jako protest – odczytany w niezależnych środowiskach w USA, wolnych od
infiltracji moskiewskiej bezpieki i jej warszawskiej filii...
(3)
Na IV Zjeździe
parlamentu ZSRR udało się zabrać głos na trybunie kremlowskiej drugiemu z
polskich postów Wileńszczyzny – Anicetowi Brodawskiemu. Jego konkretne i
rzeczowe przemówienie pozwala wiele pojąć w ówczesnej sytuacji, a więc i w
rozumowaniu Polaków wileńskich. Podajemy tekst wystąpienia A. Brodawskiego
z dnia 28 grudnia 1990 r.
Wielce szanowny
zjeździe! Na wstępie, by był zrozumiały cel mego przemówienia, oficjalnie
oświadczam, że nie jestem upoważniony mówić w imieniu całej Litwy lub jakiejś
jej delegacji, lecz tylko od określonej części ludności danego terytorium. Na
równi z omawianiem globalnych programów ekonomicznych musimy mówić o bolesnych,
skomplikowanych kwestiach stosunków międzynarodowościowych. Bowiem zanim w tak
polietnicznym, unikalnym kraju nie rozstrzygniemy kwestii ustroju
narodowościowo-państwowego, jego form i treści, to żaden program ekonomiczny,
niezależnie od tego, przez kogo będzie opracowany, nie zadziała. Może się tak
złożyć, że wykonywać go po prostu nie będzie komu. W ten sposób mój głos
rozbrzmiewa z jeszcze jednego punktu Związku, który jak wiemy ze smutnego
doświadczenia innych regionów, może przekształcić się w kolejny punkt „gorący”.
W
południowo-wschodniej części Litwy jest taki Kraj Wileński, gdzie zwarcie
zamieszkuje ponad ćwierć miliona Polaków w poszczególnych rejonach Polacy
stanowią do 80 proc. mieszkańców i tylko ok. 10 proc. – Litwini. Z moim kolegą
– deputowanym Ciechanowiczem mamy pełnomocnictwa od tej ludności, by
uczestniczyć w obradach zjazdu.
U wielu może
powstać pytanie: co to za taki problem? Jest to długa historia, swe początki
bierze z dawnych czasów, z czasów wspólnego państwa polsko-litewskiego.
Jednocześnie jest to bezprecedensowy przykład, gdy o losie niedużej części
narodu polskiego w ciągu wielu wieków decydowano bez jego udziału.
Po rewolucji
październikowej, w latach 20, Kraj Wileński należał do odrodzonego Państwa
Polskiego, co zostało uznane zarówno przez Rosję Radziecką, jak też Ligę
Narodów. Po przeżyciu niecałych 20 lat w Polsce, mieszkańcy kraju za jednym
pociągnięciem pióra znaleźli się już nagle na Litwie, też zresztą burżuazyjnej.
Podpisując tajny dodatkowy protokół znanego paktu Ribbentrop-Mołotow, 10
października 1939 roku Stalin przekazał Litwie województwo wileńskie wraz
z Wilnem. Prezent niemały, że tak powiem, w ramach obustronnej zgody. A to
pół miliona ludności, w tym 320 tys. Polaków etnicznych. A później, w 1940 roku
znaleźliśmy się już w ZSRR.
Może komuś się
wyda dość dziwny fakt, że gdzie się znajdujemy, w czyjej sferze wpływu w
dzisiejszej sytuacji – również nie wiemy. Z jednej strony, niby oficjalnie
jesteśmy w składzie ZSRR: na naszym terytorium działa Konstytucja ZSRR, tu przechodzi
granica itp. Z innej strony, 11 marca bieżącego roku znaleźliśmy się już
w niezależnym Państwie Litewskim. A propos, znowu o zdanie ludności nikt
nie pytał. Wygląda więc, że Konstytucja ZSRR – to już konstytucja sąsiedniego
obcego państwa. A nasz udział, deputowanych ludowych ZSRR, w obradach IV zjazdu
– to działanie wyrządzające szkodę obywatelom Państwa Litewskiego.
Dziś na terenie
republiki działają dwie niezależne od siebie prokuratury – ZSRR i Litwy,
dwa niezależne organy poboru do wojska. Jeden rekrutuje, drugi – odwołuje, dwie
granice itd.
Tak i żyjemy już
9 miesięcy w „krótkim spięciu”. Nastrojów i sytuacji ludzi przekazać się nie
da, to trzeba zobaczyć i odczuć samym.
Znowu może
nasunąć się pytanie, czym zaniepokojeni są Polacy w tej. sytuacji, czego mają
się bać mieszkając w niepodległej Litwie? A boją się tego, czego i tak zwana
ludność rosyjskojęzyczna. Uczestnicy zjazdu na ten temat wiedzą wiele.
Mieszkańcy kraju, nauczeni gorzkim doświadczeniem historii, po przyjęciu aktu z
11 marca o niezależnym Państwie Litewskim, tym razem chcieliby wiedzieć, co
czeka ich w tym państwie. Nie zamierzają oni być prowadzeni dokądś z
zawiązanymi oczyma. Przy tym należy dodać, że na stosunkach między Litwinami i
Polakami ciąży jeszcze wieloletni bagaż historii. A obecnie, na fali odrodzenia
zjawiła się rzadko spotykana szansa historyczna – na tym postawić kropkę,
kierując się dobrze sprawdzoną metodą: jest naród – są problemy, nie ma narodu –
nie ma problemów. Przykładów można przytoczyć dostatecznie, lecz by nie
zaogniać i bez tego napiętej atmosfery zjazdu, nie rozdmuchiwać namiętności
międzynarodowościowych, powstrzymam się.
Podkreślę jednak,
że w centrum tej kampanii – polityka forsownej lituanizacji. W tym celu
się stosuje wszystkie środki, aż po podział regionów, w których zwarcie
zamieszkuje polska ludność, przygotowanie do wprowadzenia rządów
administracyjnych w tym regionie, „zbadanie obcojęzycznych na lojalność”
z następnym zwalnianiem z pracy nielojalnych itd. Główne niebezpieczeństwo
jednak polega na tym, że czyni się to przez wąskie koło kierowniczych osób
republiki, wspólnie z liderami określonych politycznych sił i ugrupowań,
osłaniających się między innymi, imieniem narodu litewskiego.
Nim na szczeblu
związkowym trwa wojna ustaw, wyjaśnia się stosunki między politykami, prowadzi
się dyskusje o strukturze państwowej, przy całym tym rozgardiaszu i braku
władzy sprawa zostanie wykonana. Jesteśmy za prawem narodów do samookreślenia.
Lecz z reguły w niektórych republikach prawo to łączy się z utworzeniem
niezależnego państwa, co nastąpiło u nas 11 marca 1990 roku na Litwie. Jednak
niezależność państwa – to jeszcze nie wolność obywateli. Przecież wolność
państwa powinna się stać gwarancją wolności każdej jednostki, każdego obywatela. Toteż
jesteśmy solidarni z deputowanym Bykowem, który gorąco mówił o tym
wczoraj.
Lecz, niestety,
nie wszyscy nauczyli się takie prawo praktycznie wcielać w życie. Widocznie,
jeszcze długo będziemy się tego uczyć. My, żeby tak powiedzieć, od razu dążymy do
tańca, nie umiejąc jeszcze chodzić. Jedną dyktaturę zastępujemy inną, przy
której znajduje miejsce nawet takie prawo, gdy jeden naród staje się własnością
innego. Znaczy, należy opracować dokładny mechanizm ochrony żywotnie ważnych
interesów mniejszości narodowych, małych liczebnie narodów, by wola większości
łączyła się z interesami mniejszości.
Mieszkańcy
naszego kraju za jedną z realnych form takiego mechanizmu uważają utworzenie
jednostek autonomicznych. Swą wolę wyrazili 6 października 1990 roku na zjeździe
deputowanych terenowych Rad samorządów kraju z utworzeniem na terenie
Wileńszczyzny Polskiego Kraju Narodowościowo-Terytorialnego z własnym statusem.
Niestety, ze strony wyżej wspomnianych sił politycznych, ugrupowań,
poszczególnych liderów kierownictwa republiki po tym fakcie kampania
antyautonomiczna jeszcze bardziej się nasiliła.
Szanowni
deputowani! Nasz twór terytorialny to nie kolejna jednostka w „defiladzie
suwerenitetów”. Z tą sprawą wystąpiliśmy od pierwszych dni swej działalności
deputowanych, od Pierwszego Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR poczynając i we
wszystkich kolejnych. Zwracaliśmy się z interpelacją do prezydiów zjazdów, do
Rady Najwyższej ZSRR, do przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRR.
Niestety, z konsekwentnością godną pozazdroszczenia, wszystko to mijając nas,
trafiało z powrotem do centrum republikańskiego, w te same „rodzime objęcia”,
których siła, po takim poruszeniu kwestii, wzrastała w postępie geometrycznym.
Wielce szanowny
Prezydencie! Dzięki swej aktywnej polityce zagranicznej przyczynił się Pan do
rozwoju tych ostatnich przeobrażeń rewolucyjnych w całej Europie Wschodniej.
Urzeczywistniono jeszcze zupełnie niedawno całkiem nie do pomyślenia
zjednoczenie dwóch państw niemieckich. Zachodni politycy nazywają Pana budowniczym
Europy. Zwracamy się do Pana jako pierwszego prezydenta ZSRR, nadzielonego
wielkimi prawami i pełnomocnictwami. Zwracamy się do wysokiego zjazdu
deputowanych ludowych ZSRR. Czyżby mieszkańcy Kraju Wileńskiego, jak i w
poprzednich dziesięcioleciach, nadal będą się znajdować w atmosferze
ciągłego strachu o swe istnienie, obawy o przyszłość swych dzieci? Czyżby będąc
przez całe życie czyimiś zakładnikami i nadal pozostaną w tej samej sytuacji?
A może, skoro
znajdujemy się w centrum Europy – a geolodzy Litwy określili, że centrum Europy
jest właśnie w naszym kraju – nasz problem też rozwiąże się po europejsku? Niech
mieszkańcy kraju w formie swego referendum, powtarzam swego, a nie referendum
całej Litwy, którego, a propos, w tej kwestii przy obecnym kierownictwie Litwy
nigdy się nie doczekamy, sami zadecydują, jak mają żyć dalej. Ma się na myśli
nie zmianę powojennych granic między państwami, lecz ugruntowanie odrębnego
statusu i terytorialnego samorządu mieszkańców tego kraju. Mają oni prawo do takiego
statusu, ponieważ sami nigdy nie przestąpili granicy swego państwa. To granica
sama niejednokrotnie ich „przekraczała” wbrew ich woli pozbawiając ich swego
obywatelstwa.
Znaczy ten, kto
przesuwał granice dawniej, ten i obecnie sam musi przywrócić sprawiedliwość.
Wierzymy, że z waszą pomocą, z pomocą Rady Najwyższej ZSRR zostanie utworzona
specjalna komisja deputowanych i ta paradoksalna historyczna niesprawiedliwość
zostanie naprawiona. Dzięki temu zostanie zapewnione spokojne życie ludzi w tym
regionie i normalne międzyludzkie stosunki w naszym wspólnym domu.”
Także i to
wystąpienie posła polskiego zostało przyjęte z lodowatym chłodem w Moskwie
i z wściekłością przez kręgi kierownicze litewskie w Wilnie.
...Ostatnim
polskim akcentem w historii zjazdów deputowanych ludowych ZSRR było wystąpienie
dra Jana Ciechanowicza na V Forum parlamentu 5. IX.1991 r. Tekst ten został
wydrukowany zarówno w Moskwie w języku rosyjskim (na mocy obowiązującego prawa
wszystkie wystąpienia członków parlamentu miały być drukowane obligatoryjnie i
bez zmian, niezależnie od tego, jaka była ich treść), jak i przez kilka
wpływowych pism polskich w USA. Powiedział on m.in.: „Na naszych oczach, dzięki
konsekwentnym wysiłkom obecnych władców Kremla, prezydenta Gorbaczowa i jego
zwolenników, przestaje istnieć Związek Radziecki jako państwo imperialne,
unitaryjne, totalitarne. Historia po raz pierwszy staje się świadkiem tego, jak
potężne struktury państwowe likwidują same siebie.
Zbliża się dzień,
gdy swą niezawisłość ogłoszą wszystkie republiki, składające się ongiś na
gigantyczne supermocarstwo światowe. Ważne jednak, by w tym procesie swobodę od
komunistycznego imperializmu uzyskało nie tylko piętnaście narodów dających
nazwy odnośnym republikom, lecz też wszystkie bez wyjątku narodowości
rozpadającego się imperium.
W związku z tym,
witając w sposób szczególny ogłoszenie niepodległości przez republiki
nadbałtyckie, Białoruś i Ukrainę, chciałbym upomnieć się o losy narodu, który
faktycznie znajdował się pod jarzmem bolszewickiego kolonialnego zniewolenia od
roku 1939. Są to Polacy w ZSRR, miliony ludzi, zamieszkałych na terenach
oderwanych przez Stalina od Polski na podstawie (anulowanego dziś przez
wszystkie zainteresowane strony) paktu Mołotowa-Ribbentropa.
W imieniu setek
tysięcy moich wyborców – Polaków, zwracam się do Pana, szanowny prezydencie
Gorbaczow, i do Was, szanowni członkowie Parlamentu Radzieckiego, z apelem o
natychmiastowe przystąpienie do negocjacji w celu sprawiedliwego
rozstrzygnięcia danej kwestii. Jeśli ten problem, o którym przypominaliśmy
także na poprzednich zjazdach, zostanie zignorowany i tym razem, będziemy
uważali, że obecne kierownictwo Związku Radzieckiego i Rosji Radzieckiej
kontynuuje ukształtowaną przez wieki antypolską politykę caratu rosyjskiego i stalinizmu,
które zawsze dążyły do siania niezgody między Polakami, Ukraińcami,
Białorusinami i Litwinami.
Skutki agresji
sowieckiej z 1939 roku przeciwko narodowi polskiemu muszą być naprawione przez
same władze radzieckie i rosyjskie, nie powinny być przekładane na barki
młodych suwerennych republik, nie powinny stać się zarzewiem niebezpiecznych
konfliktów na obrzeżach byłego Związku Radzieckiego. Pamięć o czterech
milionach wymordowanych i deportowanych na Sybir przez system czerwonego
terroru Polaków, o gorzkim losie milionów innych Polaków zamieszkałych w ZSRR w
warunkach okrutnej dyskryminacji, gdy ludziom się zabrania nie tylko używania
własnego języka, ale i odmawia prawa do rozpatrzenia tej kwestii i jej
sprawiedliwego rozstrzygnięcia.
Skoro Pan,
Prezydencie Gorbaczow i Pan, Prezydencie Jelcyn, rzeczywiście i szczerze
chcecie być demokratami, ludźmi darującymi narodom odebrane im prawa i wolność,
musicie znaleźć w sobie dość męstwa, by pójść na to i uczynić zadość
sprawiedliwości w stosunku do ludności Polski Wschodniej, okupowanej i
podzielonej w roku 1939” .
Także i ten apel
pozostał bez pozytywnego echa, a kwestia polska w ZSRR stała się niebawem
kwestią polską w kilku suwerennych republikach: Białorusi, Ukrainy, Litwy,
Łotwy i Kazachstanu. Dzięki ignorancji i arogancji oficjalnej Warszawy dziejowa
szansa na uratowanie rodaków na Wschodzie została bezpowrotnie zaprzepaszczona.
I nie widać dzisiaj perspektywy jakiegoś poważniejszego rozstrzygnięcia tej
kwestii w warunkach zoologicznego antypolonizmu panoszącego się w tych krajach.
Trudno byłoby
dziś wyrokować o jakichś wymiernych skutkach politycznych przedstawionej
powyżej ofiarnej i konsekwentnej działalności kilku posłów w ostatnim
parlamencie sowieckim. Nie mając żadnego politycznego wsparcia od Kraju nie
zdążyli oni po prostu osiągnąć tego, ku czemu zmierzali; imperium sowieckie
zostało zdemontowane, automatycznie rozwiązując tym samym wiele ostrych
problemów, wśród których jednak polski problem się nie znalazł.
Powstaje jednak
pytanie o charakterze zasadniczym: czy w ogóle ta aktywność posłów polskich
miała jakiś sens i czy nie była z góry skazana na niepowodzenie, a to zarówno
w obliczu antypolskiej pozycji Kremla, jak też Kijowa, Wilna i Mińska, czy
przed faktem nadciągającego krachu samego Związku Sowieckiego? Odpowiedź na to
pytanie wydaje się tylko na pierwszy rzut oka prosta i łatwa: Nie, to wszystko
nie miało sensu, nikt nie myśli ó różach, gdy płoną lasy; kwestia polska była
tylko drobnym szczegółem na tle gigantycznych globalnych przemian, szczegółem
bez znaczenia.
A przecież: z
takich właśnie na pozór błahych szczegółów składa się każdy, nawet
najdrobniejszy złożony proces dziejowy.
1. Nawet w
sytuacji beznadziejnej i bez perspektywy na powodzenie dawanie świadectwa
prawdzie i walka o sprawiedliwość mają wysoką wartość moralną, jak i –
potencjalnie, w perspektywie – polityczną.
2. Cała aktywność
posłów polskich w okresie 1989-1991 została udaremniona i zmarnowana przez
ówczesne rządy Rzeczypospolitej Polskiej, które, prawdopodobnie na skutek nikłego
rozeznania UOP-u w aktualnej sytuacji w ZSRR lub na skutek świadomie fałszywych
ekspertyz, dostarczanych rządowi przez ten urząd, nie tylko nie podjęły żadnych
działań w obronie Polaków na Wschodzie, lecz wręcz odwrotnie – także w osobie
prezydenta – czyniły wszystko, by zdyskredytować usiłowania rodaków walczących
o prawa ludzkie. Znaczny „hałas”, jakiego narobili ci posłowie wokół „sprawy
polskiej w ZSRR” zarówno w Moskwie, jak i na Zachodzie, szczególnie w USA, mógł
i powinien był być wykorzystany przez Państwo Polskie jako pretekst do
stawiania ostrożnych, lecz stanowczych żądań w stosunku do wielkiego, lecz już
osłabionego, wschodniego sąsiada; żądań, mających na celu radykalne polepszenie
i zabezpieczenie losu ludności polskiej na terenach należących przed
1939 rokiem do Rzeczypospolitej, i nie tylko na nich. Aktywność młodych
polityków polsko-radzieckich, wsparta dyskretnie przez dyplomację RP mogłaby
wówczas realnie zaowocować zarówno powstaniem polskich okręgów autonomicznych w
kilku graniczących z Polską państwach, jak też znacznymi koncesjami na rzecz
mniejszości polskiej w sferze oświaty (polskie uniwersytety, instytuty naukowe)
i kultury (polskie kina, teatry, oficyny wydawniczej itp.). Okres 1989-1991
wyróżniał się tym, że powstało w nim na terenie byłego ZSRR około 50 nowych
republik autonomicznych lub suwerennych, w tym Czeczeńska, Abchaska, Żydowska,
Górno-Karabachska i in. Jedynie sprawa polska została z kretesem przegrana, a
niezłe szanse na zawsze bodaj zaprzepaszczone. I stało się tak, jak już
zaznaczyliśmy, na skutek skandalicznie niskich kompetencji i żenującego wręcz
morale osób odpowiadających w tym okresie za resort polskiej polityki
zagranicznej...
...Niepodległościowe
wysiłki patriotów polskich z Wileńszczyzny wywołały zaciekłą nagonkę na posłów
A. Brodawskiego i J. Ciechanowicza w prasie litewskiej, w tym na łamach
polskojęzycznego „Kuriera Wileńskiego”, oficjalnego organu do niedawna KC KPL,
a obecnie Rządu Litewskiego, którego to pisma redaktor naczelny Zbigniew
Balcewicz nieraz apelował na pierwszej stronie tego dziennika m.in.
o oddanie pod sąd Jana Ciechanowicza za nawoływanie do naruszenia
integralności terytorialnej Republiki Litewskiej (artykuł 72 Kodeksu Karnego RL
– kara śmierci).
Także
postkomunistyczna prasa w Polsce dyskredytowała tych działaczy
i w ogóle wszystkich Polaków Wileńszczyzny jako rzekomych
„komunistów”, co niewątpliwie nie tylko było na rękę Moskwie, ale i odbywało
się z jej inspiracji.
Także
wykiełkowująca się w latach 1988-1992 z sowieckiego KGB bezpieka litewska,
korzystając z usług swych polskich informatorów zarówno znad Wisły, jak
i znad Wilii, zastosowała dokładnie ten sam równie prymitywny co podstępny
chwyt, jakiego użyła jeszcze w czasie okupacji hitlerowskiej. Akcja potoczyła
się tym raźniej, że całą siecią agentów sowieckiego wywiadu w Polsce Ludowej
kierowała do niedawna centrala znajdująca się w Wilnie i pracowało w niej wielu
wysokiej rangi oficerów – Litwinów. Nie miał więc wywiad litewski i rosyjski
trudności z wylansowaniem zarówno w środowisku „Gazety Wyborczej”, jak i
tygodnika „Znad Wilii” „dobrych polaków”, którzy zawodowo niejako zajęli się
tępieniem niepodległościowców polskich z Wilna. Wystarczy przejrzeć prasę
polską z odpowiedniego okresu pod tym kątem widzenia, aby stwierdzić, że akcja
dyskredytacji przebiegała w sposób sprawny i skoordynowany. Takich
„ekstremistów” jak Brodawski i Ciechanowicz, ukazano w zwierciadle propagandy
jako „zaplutych karłów reakcji”, wyrzucono z pracy, poddano i nadal poddaje się
szykanom prokuratorsko-policyjnym, a prawa ludności polskiej na Wileńszczyźnie,
których ci dwaj
działacze tak ofiarnie bronili, są drastycznie łamane, co jest dziś dobrze
znane wszystkim.
Prawdopodobnie
władze litewskie nie zastosowały na razie w stosunku do polskich liderów terroru
fizycznego tylko dlatego, że utrzymują oni kontakty i ściśle współpracują z
grupą polskich kongresmenów i prasą polską w USA.
W celu porównania
położenia obecnego z tym sprzed ponad 50 lat zacytujmy fragment książki Marii
Wardzyńskiej „Sytuacja ludności polskiej w Generalnym Komisariacie Litwy,
czerwiec 1941 – lipiec 1944”: „Getto dla Polaków stało się rzeczywistością.
Wyrugowano Polaków ze wszystkich instytucji samorządowych, społecznych i
państwowych. Zredukowanym urzędnikom polskim kazano się zebrać w gmachu kina,
po czym oskarżono ich przed Niemcami, że urządzili zebranie komunistyczne.
Policja litewska i niemiecka aresztowała wówczas 500 osób, z których część
została rozstrzelana, a część wywieziona do Niemiec. Dnia 27.IX.1941 z
więzienia łukiskiego wywieziono 320 Polaków, których rozstrzelano.”
W 1991 roku
postąpiono w równie perfidny sposób – na razie tylko moralnie – z kolejnym
pokoleniem wiernej Polsce ludności Wileńszczyzny. Czy następnym krokiem będzie
die Endlosung?”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz