* * *
„Ojczyzna” (Wilno) nr 23-26,
lipiec-sierpień 1991:
„Jan Ciechanowicz
Zdrada
„czerwonych feudałów”
I. Sterowana
eksplozja czyli zmiana masek
Wydarzenia,
zachodzące na Litwie w ostatnich latach, zaskakują zarówno dalszych jak i
bliższych obserwatorów. I to zaskakują pod wielu względami. Ustrój „czerwonego
feudalizmu”, który się wydawał absolutnie niezachwiany i mający przetrwać
jeszcze co najmniej kilkaset lat, raptownie i bez widocznych przyczyn zaczęto
demontować i obracać w perzynę. „Jedynie słuszna” marksistowska ideologia bez
najmniejszego oporu oddała swe dominujące pozycje i stała się jedną
z wielu w gwałtownie atomizującym się społeczeństwie. Kraj, dysponujący
wcale nielichym przemysłem i rolnictwem w ciągu paru lat wynędzniał i realnie
stanął przed przerażającą perspektywą głodu. Władza, która przenikała do
najbardziej prywatnych,
ba, nawet intymnych sfer życia obywateli z dnia na dzień okazała się niezdolną
do pełnienia najbardziej nawet podstawowych swych funkcji i wpadła
w żenujący bezwład. Rozpadają się w proch stare struktury materialne i
duchowe, a na ich miejscu pojawiają się nowe... Czy jednak naprawdę nowe?
Widzimy oto, jak
miejsce dogmatycznego marksizmu zajmuje również „jedynie słuszna” ideologia
konsumizmu i prymitywnej parafiańszczyzny, podobnie jak jej niby to
marksistowska poprzedniczka nacechowane zadufaniem w sobie i samolubstwem ich
nosicieli, taką samą nietolerancją, intelektualnym i moralnym zasklepieniem,
pogardą i nienawiścią do wszystkiego, co się od nich różni. Widzimy, jak pośród
coraz głębszej i powszechnej nędzy, podobnie jak w latach nie tak dawnych,
poniektórzy członkowie elit rządzących sprawiają sobie kosztujące setki tysięcy
rubli wille, pałace, mercedesy, toyoty, kruizy; a weseliska ich dzieci, w
większości zresztą wywiezionych na Zachód (pod czołgi oni pchają tylko cudze) z
udziałem kilkuset zaproszonych gości trwają tygodniami... Lecz co zdumiewa
najbardziej, to fakt, że patrząc na tłum nowoupieczonych „rewolucyjnych
demokratów” od pieriestrojki, którzy, rzekłbyś na komendę, wystąpili z partii,
widzi się, że gros ich stanowią wcale nie nowe lecz właśnie stare, od dawna
znane fizjonomie. „Ba, znakomyje wsio lica!” – chce się zawołać patrząc na te
cwane oblicza ze swadą politruków wybełkotujące – ponownie! – swe niewzruszone
racje.
Niezależnie od
tego, czy oni kłamali przez dziesiątki lat panowania i umacniania „komuny”, czy
kłamią teraz, udając jej burzycieli, stanowią niezwykle atrakcyjny przedmiot
badań dla socjopsychologów, etyków, politologów, filozofów, socjologów. Doczekają
się też z pewnością swego Sałtykowa-Szczedrina i Le Bona...
Pozostały tym
osobnikom dawne nawyki, a szczególnie ten najważniejszy, streszczony w
zasadzie: „kak choczu, tak i woroczu!” Postanowili podnieść ceny artykułów
pierwszej potrzeby 3-15-krotnie i podnieśli. Nikogo o nic nie pytając, ale za
to w imieniu i „dla dobra” narodu litewskiego. Dawniej podobne kroki robili też
kierując się własnym widzimisię i też w imieniu i „dla dobra” narodu. Tyle, że
radzieckiego...
I wówczas im mało
kto wierzył, i dziś mało kto wierzy. Lecz przyuczony do pokory naród, jak
słuchał, tak słucha pokornie rozkazów i wykonuje (co prawda, bez entuzjazmu),
niezmiennie nacechowane amatorszczyzną i brakiem kompetencji decyzje.
Najistotniejszą
cechą „czerwonych feudałów” był i pozostaje egoizm. Niech inni się męczą w
kolejkach, bylebym ja miał obfitą „specobsługę”; niech inni zamkną sobie usta
na kłódkę, ja zaś będę miał wolność głoszenia mych superpostępowych i,
oczywiście, jedynie słusznych, poglądów; niech inni mają prawo pojechać za
granicę tylko na pogrzeb bliskich (z umarłymi nie prowadzi się „cichych nocnych
rozmów”), ja zaś
będę podróżował, gdzie mi się żywnie spodoba, po kilka razy rocznie (ongiś
kosztem funduszy KPZR, dziś – Sajudisu, ZPL itd., czyli zawsze kosztem innych).
A oto widzimy
drugą istotną cechę „feudałów” – pogardę do „frajerów”, którzy pracują i
dlatego nic nie mają. „Biedni, bo głupi” – mówili po cichu, a głośno wołali:
„Naprzód, do komunizmu!”, poprzez przekraczanie planów produkcyjnych. I
urządzili już byli sobie „komunizm”. Dziś ich wykrzywione tymże grymasem
fałszywego entuzjazmu usta syczą: „Precz z komuną!” Lecz i teraz myślą tylko o
sobie. Wyciągają oto dłonie do naiwnej i szlachetnej Polski, do bogatej
Ameryki, do przewidujących Niemiec: pomóżcie biednej Litwie, którą zrujnował
komunizm rosyjski, pomóżcie polskiej ludności Wileńszczyzny. Polska, odrywając
od siebie, ofiaruje z na pół pustej kieszeni marny grosz, Ameryka i Niemcy
pobłażliwie łożą nic dla nich nie znaczące tysiące marek czy dolarów na
jałmużnę dla „bojowników wolności”... Lecz, o dziwo, pomoc z biednej Polski i
bogatej Ameryki znów trafia wcale nie tam, gdzie by musiała, nie do klepiących
biedę robolów wileńskich czy kłajpedzkich, lecz do kieszeni emisariuszów
„niepodległej Litwy”. Popatrzcie, jakie wznoszą pod Wilnem wille i domy (mając
duże mieszkania w mieście), jakimi jeżdżą samochodami. Posłuchajcie uważniej, a
usłyszycie, jak się naigrawają z „biednych, bo głupich” ci bogaci (bo
nikczemni)... I śmieją się zarówno z tych co dają, jak też z tych, dla
których mieli oddać to, co otrzymali. Pilnują się też nawzajem, niekiedy trudno
im podzielić wyłudzone, bo każdy chce uszczknąć jak najwięcej ze złodziejskiego
łupu.
Nastała kolejna
faza epoki fałszywych proroków i szarlatanów, którzy niczym plastrami zalepiają
ludziom oczy i uszy bzdurnymi receptami na szczęście. Nie chodzi im,
oczywiście, o żadne idee, lecz tylko i wyłącznie o względy merkantylne.
Żyjemy w czasach
zła. Można to rozpoznać nawet po tym, że już nic nie posiada właściwej nazwy.
Ci, którzy nigdy nie byli moralnymi, mówią o cnocie, ci, którzy nigdy nie
służyli narodowi – o ojczyźnie, ci, którzy kochali tylko siebie – o altruizmie.
Żyjemy w bagnie rozkładających się kłamstw, fałszów, oszczerstw, nad którym
unoszą się drwiąco rechocące potwory, spłodzone przez nieskończoną ludzką
nikczemność. Żadne słowo nie wypowiada prawdy, wszystkie sztandary są fałszywe,
bo mogą być z dnia na dzień przemalowane.
„Nowi ludzie”
przynieśli ze sobą ze starych czasów bynajmniej nie najlepsze nawyki i
obyczaje. Wręcz odwrotnie, razem z nimi do zaledwie kiełkującego posiewu
wolności przyszło to, co było najgorszego w nich i w systemie, który oni do
niedawna współtworzyli i utrzymywali: fałsz, cynizm, zakłamanie, zawiść,
wykrętność, borsucza zachłanność, nakazująca zgrzebywać wszystko pod własny
brzuch, nienawiść do każdego, kto się od nich różni, nietolerancja i wręcz
patologiczne przekonanie o tym, że tylko oni – i nikt inny – mają rację i prawo
do bycia „awangardą” na jedynie słusznej drodze; zupełna niezdolność
rozpoznawania własnych błędów i naprawiania ich.
Czerwoni
feudałowie razem z sobą przynieśli do ruchu odnowy świerzb zadawnionej moralnej
wszawicy. 98 procent członków byłej partyjno-sowieckiej nomenklatury przeszło
do struktur kształtującej się „demokratycznej” hierarchii, w której
naprawdę nowych twarzy prawie nie ma. Taki np. Antanas Terleckas, wieloletni
więzień polityczny, chociaż ma niemały autorytet moralny w społeczeństwie,
nie tylko nie jest dopuszczany do realnych wpływów na przebieg procesów
socjalnych, lecz „nowi” władcy wymyślają mu od tych samych słów, co „starzy”,
którzy ciągali go po sądach i więzili: „reakcjonista”, „ekstremista”,
„prawicowiec”, „awanturniczy radykał”, „faszysta”... Nie podzielam poglądów
Terleckasa, ale nie mogę nie uszanować jego bezinteresownej wierności swym
przekonaniom i ideałom. A zresztą, te same epitety, jakimi obdarza się
Terleckasa, stosowane są też wobec innych ludzi, którzy nie ulegli owczemu
pędowi i nie chcą śpiewać pod dudkę byłych „czerwonych feudałów”, z lubością
strojących się w trójbarwną togę litewską, uszytą z podnoszonych przez
nich ongiś internacjonalistyczno – proletariackich czerwonych sztandarów...
Lecz chciałoby
się im powiedzieć słowami poety Zygmunta Krasińskiego: „Wasze pieśni, ludzie
nowi, gorzko brzmią w moich uszach”...
Spróbujmy nieco
bliżej się przyjrzeć nowo upieczonym „demokratom” (byłym kierownikom partyjnym,
a obecnie czołowym „burzycielom komuny”) przez pryzmat ich własnych życiorysów.
A więc...
1. BRAZAUSKAS
ALGIRDAS MYKOLAS urodził się 22 września 1932 roku w m. Rokiszki w rodzinie
drobnego urzędnika (sekretarza notarialnego, buchaltera). W latach
okupacji hitlerowskiej uczył się w szkole, którą ukończył już w latach okupacji
sowieckiej w roku 1951. Od 1949 r. był w Komsomole. W 1956 r. ukończył
Politechnikę Kowieńską i następnie pracował w charakterze inżyniera i
kierownika w różnych przedsiębiorstwach republiki. Niewątpliwie był i
pozostaje człowiekiem uzdolnionym, energicznym, o silnej woli. W jego przypadku
trudno byłoby mówić o oportunistycznej słabości charakteru, tu ma się do
czynienia chyba ze świadomym wallenrodyzmem uprawianym w ciągu trzech
dziesięcioleci, od 1959 roku, kiedy to A. M. Brazauskas wstąpił do partii
aż do 1989/90, kiedy ją rozbił od wewnątrz i przemalował na Litewską
Demokratyczną Partię Pracy... A może chodziło po prostu o zwykły oportunizm i
korzystanie z przywilejów, którymi się była otoczyła dawna nomenklatura...
Od marca 1966
roku Brazauskas był kandydatem na członka KC KP Litwy, czyli wszedł do
najwyższej nomenklatury partyjnej, od 1976 członkiem Komitetu Centralnego, a od
1977 – członkiem Biura KC KPL – i przewodniczącym jednej z kadrowych
komisji przy KC KPL.
Ma dwa Ordery
Czerwonego Sztandaru Pracy, Order „Odznaka Honorowa”, Order Rewolucji Październikowej
i medale „Za ofiarną pracę. Na cześć 100-lecia urodzin W. I. Lenina”, „Weteran
Pracy”. Wszystko to, oczywiście, za wzorowe prowadzenie pracy partyjnej.
Bywał ten „pan
towarzysz” podczas pracy w KC KPL (i na partyjny rachunek) w Czechosłowacji,
Indii, NRD, Polsce, na Węgrzech, w Finlandii, Austrii, Szwecji, Japonii,
Jugosławii, Rumunii, we Włoszech, na Kubie, Bułgarii, RFN, Kolumbii. Wiedział,
jakie jest życie w tych krajach i dlatego robił wszystko, by budujący komunizm
„ludzie Litwy” nie jeździli za granicę i nie cierpieli na widok „gnijącego
Zachodu”...
2. CZEKUOLIS
ALGIMANTAS JURGIS urodzony w Poniewieżu w rodzinie nauczycielskiej 10.XI.1931.
W Kompartii od 1959 r. .. czyli od 18 roku życia.
Ukończył Instytut
Literatury im. A. M. Gorkiego w Moskwie. Po studiach pracował w komunistycznej
„Tiesie”, w piśmie „Literatura ir Menas” (znanym z kłamstw antypolskich zarówno
w okresie Breżniewa jak i Landsbergisa); „Żwaigżdute” (dziecięce pismo
komunistyczne) itp. Od 1969 był redaktorem-konsultantem APN (Agencji Prasowej
„Nowosti”) w Moskwie, następnie zaś w ciągu siedemnastu lat pełnił funkcję
jednego z kierowników biur APN w Ottawie (Kanada), Lizbonie (Portugalia),
Madrycie (Hiszpania). Nie ulega żadnej wątpliwości, że pracując na tych
stanowiskach przez tyle lat, nie mógł – zgodnie z ówczesnymi normami – nie być
jednocześnie współpracownikiem służb specjalnych. Fama niesie, że był nawet oficerem KGB.
Dziś nazywa publicznie (w telewizji) Związek Radziecki „starą k...”, która chce
się na młodo uszminkować...
Od 1986 r. ten
sprytny człowiek jest redaktorem naczelnym znanego z szowinistycznego,
antypolskiego ukierunkowania tygodnika „Gimtasis Krasztas”.
3. JURSZENAS
CZESLOWAS, urodzony 8-maja 1938 r. we wsi Paneżiszke rejonu ignalińskiego. Jako
jeden z „grabarzy komuny” zachował dokładnie takie same imponujące „image” jak
wówczas, gdy należał do czołówki funkcjonariuszy partyjnych. Dziś wygląda na
równie dobrze wyżywionego, jak wówczas... Ukończył wyższą Szkołę Partyjną w
Leningradzie, był słuchaczem Akademii Dyplomatycznej Ministerstwa Spraw
Zagranicznych ZSRR w Moskwie, pracował w KC KP Litwy jako instruktor wydziału
propagandy i agitacji, brał udział w pogromie redakcji dziennika „Czerwony
Sztandar”.
W latach 1975/78
był zastępcą kierownika wydziału kultury Kancelarii Rady Ministrów Litewskiej
SRR. Od 1978 do 1983 – redaktor naczelny gazety „Vakarines Naujenos”
(Wieczernije Nowosti). W 1983/88 kierownik sektoru do spraw druku, telewizji i radia
Wydziału Propagandy i Agitacji KC Kompartii Litwy. Po 1988 r. na kierowniczych
stanowiskach w systemie Telewizji i Radia Lit. SRR i Rady Ministrów Lit. SRR.
Czeslowas
Jurszenas był również członkiem biura Październikowego Rejonowego Komitetu KPZR
m. Wilna, Sekretarzem Związku Dziennikarzy Litewskiej SRR, laureatem nagród
imienia W. Mickewicziusa-Kapsukasa i A. Snieczkusa.
Jeszcze nawet w
marcu 1989 r. w wywiadzie dla jednej z gazet republikańskich mówił o ZSRR jako
o „naszym” kraju, o pieriestrojce jako o procesie „uszlachetniania radzieckiego
modelu socjalizmu” itp. Dziś jest to jeden z bardziej znanych praktyków
i teoretyków antykomunizmu. Kiedy był sobą, kim jest faktycznie?
4. MOTIEKA
KAZIMIERAS wstąpił do KPZR jeszcze będąc studentem w roku 1953. Odtąd też robił
szybką karierę jako pracownik prokuratury Litewskiej SRR. W latach
1962-1966 – jak pisała gazeta „Sowietskaja Litwa” (nr 43, 19 lutego 1989 r.) –
„K. Motieka został zawieszony w członkostwie partyjnym za to, że „nieprawnie
przywłaszczył z kasy państwowej dużą sumę pieniędzy i unikał spłacenia zadanych
strat”, czyli mówiąc wprost – za malwersację. Za wyłudzone pieniądze Motieka
nabył samochód „Wołga”, na który nałożono areszt, a sprytnego śledczego
wypędzono z KPZR. Ponieważ jednak był synem zasłużonego dla władzy
radzieckiej komunisty i publicznie wyraził skruchę, pisząc m.in. w liście
do KC KPL: „Jest mi dziś wstyd przed Partią, przed społeczeństwem, przed ojcem,
który wstąpił do Partii podczas Wielkiej Wojny Narodowej, przed bratem,
członkiem Partii, który służy obecnie w Armii Radzieckiej, przed wszystkimi
ludźmi radzieckimi” – został ponownie do KPZR przyjęty, wbrew przepisom
statutowym tej organizacji. Jednak, jak odnotowali członkowie
Komisji Kontroli Partyjnej przy KC KPL, dalsze zachowanie się Motieki
„wzbudziło wątpliwość co do jego szczerości i przyzwoitości”... No bo wpływowy
prawnik partyjny, sekretarz partorganizacji zaczął ni stąd ni zowąd nawoływać
publicznie do ignorowania Konstytucji ZSRR i do wyjścia Litwy ze składu Związku
Radzieckiego. Dziś Kazimieras Motieka nie tylko pełni funkcje zawodowego
patrioty, ale też się przedzierzgnął w działacza... sportowego, co mu pozwala
bezpłatnie podróżować po Europie... Ex unque leonem...
5. W swym
curriculumm vitae PALECKIS JUSTAS VINCAS pisał: „Urodziłem się 1 stycznia 1942
r. w m. Kujbyszew. Po powrocie rodziny z ewakuacji do Wilna poszedłem do
szkoły, którą ukończyłem w r. 1959. W tymże roku wstąpiłem na wydział
dziennikarski Wileńskiego Państwowego Uniwersytetu im. W. Kapsukasa. Na
pierwszym roku studiowałem w grupie wieczornej i jednocześnie w latach
1959-1960 pracowałem jako tłumacz w redakcji gazety „Komjaunimo Tiesa”
(„Komsomolska Prawda”), organie KC Komsomołu Litwy. W tejże redakcji znów
zacząłem pracować w
charakterze korespondenta w roku 1963, następnie jako starszy pracownik
literacki, kierownik działu”.
W roku 1966
skierowano go na studia do Wyższej Szkoły Dyplomatycznej Ministerstwa Spraw
Zagranicznych ZSRR, którą ukończył w r. 1969 i został wysłany do pracy jako III
sekretarz ambasady ZSRR w Szwajcarii. Później przez pięć lat był pracownikiem
aparatu MSZ ZSRR w Moskwie, przez osiem lat sekretarzem i radcą ambasady ZSRR w
Niemieckiej Republice Demokratycznej. Po powrocie do kraju zajmował wysokie
stanowisko w systemie MSZ w Moskwie.
Od 1956 r. był
członkiem Komsomołu a od 1965 – członkiem Kompartii. Jeszcze podczas studiów
był członkiem komitetu komsomołu na uniwersytecie, pełnił funkcję sekretarza
komsomolskiej organizacji gazety „Komjaunimo Tiesa”. Później, jak sam pisał o
sobie, „pracując w centralnym aparacie MSZ ZSRR w latach 1971-1974 prowadziłem
pracę propagandową na przedsiębiorstwach moskiewskich. W ambasadzie ZSRR w
NRD zostałem obrany na sekretarza biura partyjnego ambasady, prowadziłem
seminarium w sieci oświaty politycznej. Pracując jako zastępca kierownika
wydziału prasy MSZ ZSRR, stałem na czele komisji kontrolującej działalność
aparatu”...
Jako osoba
należąca do elity „czerwonej burżuazji”, Justas VWincas Paleckis, nie gardził
żadnym z przepisowych dla tej kategorii przywilejów: zaopatrywał się we
wszystko czego się zapragnie w specsklepach, leczył się w specpoliklinikach,
wypoczywał w specsanatoriach, otrzymywał co kwartał specdopłaty do bynajmniej
nie skromnej gaży, i ze szczególnym poczuciem obowiązku odbywał częste podróże,
a nawet pracował za granicą, m.in. we Włoszech, na Węgrzech, w Szwajcarii, NRD,
RFN, Anglii. Władze byłej NRD za umocnienie socjalistycznego internacjonalizmu odznaczyły go
nawet Orderem „Arbeitsfahne”...
6. PRUNSKIDENE
KAZIMIERA DANUTE (z domu Stankevicziute), urodzona w 1943 r. w rodzinie
rolniczej, należy do najlepiej znanych „demokratów” litewskich.
Pracę podjęła
jeszcze w 1958 r., jako sekretarka w Wileńskim Technikum Przemysłu Lekkiego. Po
ukończeniu studiów ekonomicznych została asystentką katedry ekonomii, a
następnie jej starszym wykładowcą i docentem. Od 1986 do 1988 r. pełniła
funkcje zastępcy dyrektora Litewskiego Naukowo-Badawczego Instytutu Ekonomiki
Rolnictwa, następnie zaś rektora Instytutu Doskonalenia Kwalifikacji
Kierowniczych Kadr i Specjalistów Gospodarki Narodowej Litewskiej SRR.
Do nomenklatury
Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy przeszła w roku 1986 (do
partii wstąpiła w 1980 r.). Jak donosiła prasa litewska, pani Prunskiene od
1979 roku pracowała odpłatnie dla KGB (pseudonim „Szatrija”); w wywiadzie
dla litewskiego tygodnika „Respublika” (kwiecień 1990 r.) jednak się zastrzegła, że
swe „sprawozdania” Andropowowi starała się zawsze tak układać, by „nie
zaszkodzić Litwie”.
W każdym
normalnym kraju polityk, któremu udowodniono, że był kapusiem bezpieki,
natychmiast i raz na zawsze jest spalony jako osoba publiczna i nikt mu nie
poda ręki, nie mówiąc o głosach na wyborach. Nasza zaś „bursztynowa lady”
ciągle jest na fali, udziela wywiadów prasie moskiewskiej i berlińskiej,
warszawskiej i waszyngtońskiej, a nawet zamierza jeszcze coś robić „dla
Litwy”. To również świadczy o naszej „kulturze” politycznej.
III.
Wielcy przebierańcy
SZEPETYS
Lionginas urodził się w roku 1927 we wsi Kożuszki rejonu ukmerskiego w rodzinie
chłopskiej. Jest Litwinem, członkiem KPZR od 1955 roku, ukończył elitarne
studia inżynieryjno-architektoniczne; jako wysoki rangą działacz partyjny nie
miał żadnych trudności z obroną doktoratu. (Temat: „Rola sztuki dekoracyjnej w
duchowym wzbogaceniu człowieka radzieckiego”) oraz z habilitacją w sferze
filozofii materializmu historycznego.
Lionginas
Szepetys jako dygnitarz partyjny, zwiedził kosztem KPZR takie kraje, jak
Zambia, Węgry, Filipiny, Polska, NRD, Belgia, Irlandia, Włochy, Gwatemala,
Egipt, Szwajcaria, Czechosłowacja, Francja, Kanada, Finlandia, USA, Hiszpania,
Bułgaria, Chile, Austria, Jugosławia, Rumunia, RFN, Japonia, Szwecja...
Jednocześnie
należał do najprzebieglejszych bonzów ideologicznych ówczesnego establishmentu
partyjnego. Redaktorzy gazet i dziennikarze doskonale pamiętają, jak
ten towarzysz, będąc kierownikiem wydziałów ideologicznych KC KP Litwy,
ministrem kultury republiki, sekretarzem KC KP Litwy, systematycznie zwoływał
narady tzw. „aktywu ideologicznego” i określał kolejne „doniosłe zadania pracy
ideowo-wychowawczej”; a to „wzmożenie walki z reakcyjną działalnością
kościoła”, czy z „burżuazyjnym nacjonalizmem”, a to „spotęgowanie krytyki
rzeczywistości socjalnej gnijącego kapitalizmu”. Kto jak kto, ale Szepetys
świetnie wiedział, jak ten kapitalizm potrafi gnić, i dlatego, widocznie, tylko
dla siebie i „swoich” rezerwował prawo odwiedzania krajów zagranicznych:
śmiało narażał własne zdrowie wdychając często, gęsto miazmatyczne wyziewy
rozkładającego się Zachodu, ale swój ukochany lud litewski ofiarnie i mężnie
bronił przed wszelkimi kontaktami z tym burżuazyjnym ścierwem!
A jednocześnie z
pogardą spoglądał na tych, którzy mu wierzyli, brali jego bajki
o świetlanej przyszłości za czystą monetę, – tak Murzyn czasami pogardza
białą żoną za to, że wyszła za niego, Murzyna, za mąż.
Szepetys wydawał
nieraz swe książki w Moskwie, np. „Podnoszenie efektywności pracy
ideowo-wychowawczej. Z doświadczenia partyjnej organizacji Litwy”, Moskwa 1984;
w Wilnie: „Rola radzieckiej inteligencji twórczej w budownictwie socjalizmu”
(1978) itd.
W lutym 1989 roku
Komitet Centralny Komunistycznej Partii Litwy zwrócił się do Komisji do
Nadawania Emerytur Personalnych przy Radzie Ministrów ZSRR z prośbą o nadanie
mu takiej właśnie emerytury. W tekście podkreślano, że ten „wybitny działacz
partyjny” odznaczony został za swą wierną służbę ZSRR trzema Orderami
Czerwonego Sztandaru Pracy, Orderem Przyjaźni Narodów, Orderem „Odznaka
Honorowa”, dwoma medalami, że nadano mu honorowe miano Zasłużonego Działacza
Sztuki Litewskiej SRR i laureata Premii Państwowej Litewskiej SRR.
L. Szepetys jest
dziś emerytem personalnym o znaczeniu wszechzwiązkowym i nadal otrzymuje
bardzo wysoki żołd bezpośrednio z Moskwy. I nic mu to nie przeszkadza stroić
się w piórka zwolennika niepodległości Litwy, nadal odgrywać rolę jednego z
liderów Narodu Litewskiego.
Jedną z
ciekawszych cech osobowości L. Szepetysa jest kłamliwość i obłuda, obliczone na
głupotę słuchacza czy czytelnika. Pisząc o swej młodości w „Autobiografii”
zaznacza m.in., że „w ciężkich latach okupacji niemieckiej uczył się w
gimnazjum w Ukmerge”, zaś po wyzwoleniu rejonu „od okupantów faszystowskich”
spotkał jego los jeszcze cięższy, bo oto podjął pracę sekretarza w powiatowym
komitecie wykonawczym. Płakać się chce z żalu nad losem biednego młodziana,
który zmuszony był męczyć się w gimnazjum i przy biurku w komitecie powiatowym,
podczas gdy tysiące jego rówieśników mieszkało w komfortowych ziemiankach,
opalało się sobie na słońcu orząc ziemię czy uprawiało gimnastykę na wolnym
powietrzu przy odbudowie zburzonych miast i miasteczek Litwy, nie mówiąc już o tych,
którzy wesoło śpiewając udawali się na bezpłatne „wycieczki” do Syberii,
Kazachstanu, na Sachalin i za Koło Polarne. Tak, jego los był trudniejszy od
czyjegokolwiek, i to jemu, jemu przede wszystkim, należał się dostęp do
nomenklaturowych karmników. Tak się też stało. Kto więc śmie twierdzić, że nie
ma na świecie sprawiedliwości?...
„Opinia
wystawiona Sekretarzowi Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, tow.
Lionginasowi Szepetysowi” podaje:
...Na wszystkich
odcinkach, które mu zlecano, t. Szepetys wykazywał się jako pełen inicjatywy,
pryncypialny i wymagający kierownik, posiadający dobre zdolności organizacyjne.
Wykazuje on stałą troskę o doskonalenie komunistycznego wychowania ludzi pracy,
utrzymuje ścisłą więź z aktywem partyjnym, cieszy się zasłużonym autorytetem
wśród szerokiej społeczności republiki.
Tow. Szepetys L.
K. bierze czynny udział w życiu społeczno-politycznym – od roku 1966 jest
członkiem Komitetu Centralnego, a od 1976 – członkiem Biura KC Kompartii Litwy.
Jest Deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR, a od 1981 – Przewodniczącym Rady
Najwyższej Litewskiej SRR (...). Wiele prac naukowych t. Szepetysa,
dotyczących estetyki, aktualnych zagadnień rozwoju duchowej kultury
społeczeństwa radzieckiego, krytyki ideologii burżuazyjnej, dobrze są znane nie
tylko naukowcom, ale l szerokie] społeczności republiki...”.
Lionginas
Szepetys, czołowy ideologiczny boss w ciągu paru dziesięcioleci, został w 1988
roku przyjęty przez sajudisowskie kierownictwo Akademii Nauk Litwy w poczet
członków korespondentów i członków rzeczywistych tej szacownej instytucji. I
dodajmy, że jego podpis widnieje także wśród podpisów (rozpoczynającym się od
imienia Jurasa Pożeły, prezydenta AN Litwy) pod haniebnym apelem sześciuset
pracowników Akademii Nauk Lit. SRR z jesieni 1988 roku, żądającym od władz
Republiki niedopuszczenia do retransmisji na Wileńszczyznę programu Telewizji
Polskiej oraz nawołującego do podjęcia dalszych ostrych kroków, skierowanych
przeciwko Polakom Wileńszczyzny. Zresztą, w ciągu swego wieloletniego
opiekuństwa nad nauką, kulturą i szkolnictwem Litwy L. Szepetys zawsze
wykazywał instynkty polakożercze. To on zwinął polskojęzyczne drukarstwo
książek na Litwie i doprowadził do skurczenia się ilości szkół polskojęzycznych
z 365 w roku 1953 do 91 w roku 1988, czyli okazał dla nas jeszcze mniej
zrozumienia niż nawet towarzysz Stalin.
8. SZIMKUS
Sigizmundas Juozas ur. w 1931 r., Litwin. Członek Kompartii od 1951 roku, od
tego też czasu pracował tylko i wyłącznie jako funkcjonariusz Komsomołu i
Partii. Ukończył Wyższą Szkołę Partyjną w Wilnie, a następnie był lektorem KC
KPL, zastępcą kierownika Wydziału Propagandy i Agitacji KC KP Litwy,
kierownikiem Wydziału Kultury KC KP Litwy. Od 1959 r., czyli mając 27 lat
został członkiem wyższej warstwy nomenklatury partyjnej. W końcu został
rektorem Wyższej Szkoły Partyjnej. Nagrodzony sowieckimi orderami i medalami za
„komunistyczne wychowanie ludzi Litwy”, powszechnie był znany jako jeden
z czołowych ideologów nurtu „betonowego” w propagandzie partyjnej. Dziś
należy do grona „teoretyków” antykomunizmu i „demokracji” w Litwie. Jeszcze w
wystąpieniu podczas XVII plenum KC KP Litwy S. Szimkus zapewnia swych
„parteigenossen”, że odpowiedzialnie traktuje swą działalność w Szkole
Partyjnej, dokąd skierowała go Partia i – zgodnie z dawnym rytuałem
partyjniackich cwaniaków – zapewniał: „My, komuniści, jesteśmy wdzięczni
towarzyszowi A. Brazauskasowi i innym naszym przywódcom za aktywną pracę, za
śmiałe i słuszne decyzje!...” („Sowietskaja Litwa”, 25.II.l989)...
9. Przypomnijmy
też w paru słowach, że na pozór tak rażąco antymoskiewsko usposobiony lider
dzisiejszej „niepodległej” Litwy Vytautas LANDSBERGIS przez długie lata był
wykładowcą sowieckiego Konserwatorium w Wilnie, opublikował dużą ilość bardzo
prawomyślnych artykułów pseudonaukowych (także w języku rosyjskim), uchodził za
człowieka absolutnie oddanego Władzy Radzieckiej. Przez osiem lat pracował na
sowieckiej placówce w Warszawie (stąd jego dość poprawna, ale jakże bezbarwna
polszczyzna), co mogło w tamtych czasach spotkać tylko człowieka należącego do
elit sowieckich albo (oraz) współpracującego z jednym ze skasowanych dziś
wydziałów KGB...
Tego człowieka,
zaznaczmy, cechowała zawsze polonofobia... Wydawać by się mogło, że jest
zupełnie zbyteczne w książce poświęconej życiu i twórczości kompozytora i
malarza M. K. Cziurlionisa (W. Landsbergis, „Tworcziestwo Cziurlionisa”,
Leningrad 1975, wyd. 2, s. 5-6) dawać wyraz swym polakożerczym instynktom czy
marksistowskiej nadgorliwości, a jednak profesor konserwatorium to robi – przez
nikogo nie zmuszany, dezinformuje, mniejsza o to, świadomie czy nie, tysiące
rosyjskich czytelników o realiach XIX-wiecznego Wilna, przecież miasta na
wskroś polskiego, które nie wiadomo dlaczego miałoby mieć coś wspólnego z kulturą
Żomojtów – Litwinów...
Trzeba
powiedzieć, że ród Landsbergisów już od kilku pokoleń szczyci się krzewieniem
zajadłej antypolskości wśród Litwinów, że wspomnimy tylko rażącą swą ignorancją
i nienawiścią książeczkę dziadka niniejszego prezydenta Daniela Landsberga pt.
„Polacy i Litwini od r. 1228 do 1430, (Wilno 1907).
10. Inny „wybitny
intelektualista”, wicepremier Romualdas OZOLAS pochodzący z od dziesięcioleci
bolszewizującej rodziny, także jest autorem wydanych w języku litewskim książek
„Szkice o historii filozofii litewskiej” (Wilno, 1978); „Pogadanki
o filozofach i filozofii” (Wilno 1988); „Litwa Radziecka” (Wilno, 1985), w
których stoi na pozycjach apologety partyjnego, natrętnie narzucającego
czytelnikowi „radziecki” styl myślenia i marksistowski światopogląd. Ten były
wykładowca „naukowego ateizmu” i „naukowego komunizmu”, znany z surowości,
jeśli chodzi o ideologiczną prawomyślność, etatowy cenzor cudzych tekstów
naukowych, dziś jest kreowany i się samokreuje na „teoretyka” demokracji, co
mu wychodzi tak samo, jak ongiś demagogia partyjniacka.
Zadziwia w tym
wszystkim, jak osobnicy, którzy jeszcze niedawno karali wszelką intelektualną
czy społeczną inicjatywę, dusili w zarodku wszelką żywą myśl, bojąc się o swe
złodziejskie przywileje, przedzierzgają się dziś we wrogów ustroju, który
przemocą narzucali innym. Mniejsza jednak o szyldy, obecnie takie pojęcia jak
„lewica”, „prawica”, „socjalizm”, „kapitalizm”, „postęp”, „reakcja” zupełnie
się „rozmyły” i nikomu nic nie mówią. Trzeba patrzeć nie na język, lecz na ręce
polityków. Właśnie ich
czyny mówią o tym, kim są, czy się naprawdę zmienili, czy raczej zachowali swą
dawną, jakże niesympatyczną istotę...
W jednym z
ostatnich numerów (18, 1991) ukazującego się w Moskwie tygodnika „Nowoje
Wremia” znany pisarz, były dysydent, wydalony ongiś z ZSRR „za syjonizm”, a
zamieszkały obecnie w USA Arkadiusz Lwow odnotował: „Popatrzyłem na demokratów,
z wieloma spośród nich rozmawiałem. I zrozumiałem jedno: wszyscy oni formowali
się jako komuniści i byli prawowiernymi komunistami. Nie mówiąc o tym, że
oni myśleli po komunistycznemu i szczerze wierzyli wszystkiemu, lecz żyli też
według tych reguł, robili kariery, na przykład. Całe ich życie i kariery
zbudowane były na dokładnym stosowaniu się do etyki komunistycznej. Przypuśćmy,
że ich poglądy polityczne uległy zmianie w ciągu ostatnich lat, lecz
przyzwyczajenia pozostały dawne. A ktoś chce mnie przekonać, że oni są
prawdziwymi demokratami!
Nie wierzę im. W
tym kraju nie ma tradycji demokratycznych. Demokracji się nie dekretuje, nie
ustanawia odgórnie... Ponieważ procesy demokratyczne są u nas zamieszane na
krwi, to ludzie, którzy nazwali się demokratami, mogą zostać dyktatorami”...
Nie sposób nie
zauważyć, że tak się już stało np. w Litwie czy Gruzji, gdzie pod nowym niby
szyldem praktykuje się dawną politykę kłamstw, wyzysku, manipulacji, ucisku i
terroru.
Czerwoni
faszyzoidzi się przemalowali, lecz ich wewnętrzna istota pozostała dawna.
Kiedyś
komunofaszyści wrzeszczeli na cały świat, że zbudowali najbardziej wolnościowy
ustrój społeczny, dziś sajudofaszyści w dokładnie taki sam sposób gloryfikują
sami siebie, a jednocześnie i jedni i drudzy nie znosili widoku czegokolwiek,
co jest inne niż oni; i jedni i drudzy stosowali i stosują względem inaczej
myślących Berufsverbot, Druckverbot, zohydzanie i szkalowanie, pozbawianie
prawa do pracy itp.
IV.
Jak w powieści Dołęgi-Mostowicza
Panoramę ludzi o
twardych głowach i giętkich kręgosłupach można by kreślić
w nieskończoność, eksponatów starczyłoby nie tylko na artykuł prasowy, ale
i na grubą księgę. Charakter publikacji zmusza jednak do zwięzłości, wypada
więc jeszcze tylko tę galerię uzupełnić paroma polskimi okazami
„neobolszewickich” przebierańców.
Niewątpliwie,
spośród Polaków Wileńszczyzny największe szczyty we wspinaczce
partyjno-sowieckiej osiągnął Zbigniew Balcewicz, osobnik psychicznie
najbardziej predysponowany do takich „osiągnięć”, wykazujący dużą elastyczność,
giętkość, fenomenalne zdolności przystosowawcze, traktujący ideały czysto instrumentalnie,
będący „zawsze do dyspozycji” w stosunku do aktualnych pracodawców.
Balcewicz urodził
się 27.II.1946 roku we wsi Zawiazy rejonu wileńskiego Litewskiej SRR w rodzinie
chłopskiej. Od 1953 do 1961 roku uczył się w Antokolskiej początkowej,
Rostyniańskiej Ośmioletniej i Suderwiańskiej Ośmioletniej szkołach. W r.
1961, po ośmiu klasach, wstąpił do Wileńskiej Szkoły Pedagogicznej i ukończył
ją otrzymując średnie specjalne wykształcenie w 1965 r.
Od 1965 r.
pracował w 26 Szkole Śr. w Wilnie w charakterze zastępowego pionierów
(pionierwożatyj), widocznie przejawił wyjątkową gorliwość w komunistycznym
wychowaniu młodzieży, gdyż już po roku został skierowany do rejonowego komitetu
komsomołu w Nowej Wilni na stanowisko kierownika wydziału uczącej się młodzieży
i pionierów. Od 1968 jest drugim, od 1970 (czyli w wieku 23 lat) pierwszym
sekretarzem Nowowilniaskiego Rejonowego Komitetu Leninowskiego Komunistycznego
Związku Młodzieży Litwy. Musiał mieć predyspozycje – wiemy jakie – do tego typu
pracy, bo już od 1974 r. zostaje kierownikiem wydziału propagandy i agitacji
Nowowilniaskiego Rejonowego Komitetu Komunistycznej Partii Litwy. W tej roli
organizuje liczne imprezy (konferencje, sesje itp.) mające służyć wpojeniu
komunistycznych (w tym ateistycznych) poglądów mieszkańcom Wilna. Kariera
partyjna rozwija się nadal pomyślnie. Od 1978 roku zostaje instruktorem,
a od 1981 kierownikiem wydziału spraw administracyjnych i
handlowo-finansowych Wileńskiego Miejskiego Komitetu Komunistycznej Partii
Litwy, skupia w swym ręku kontrolę nad całym skorumpowanym systemem handlu i
administracji, czuje się w nim, jak ryba w wodzie, i już w 1981 zostaje
mianowany zastępcą przewodniczącego Komitetu Wykonawczego Wileńskiej Miejskiej
Rady Deputowanych Ludowych, na którym to stanowisku trwa aż do października
1988 r., kiedy to zostaje mianowany redaktorem naczelnym gazety „Czerwony
Sztandar”, organu Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, a od 1990
jest redaktorem naczelnym „Kuriera Wileńskiego”, organu Rady Najwyższej
Republiki Litewskiej.
Z. Balcewicz do
Komsomołu wstąpił w roku 1963, mając zaledwie lat 17, a do Kompartii, w 1968,
mając lat 22. Od 1989 r. był już członkiem biura KC Komunistycznej Partii
Litwy, a przedtem uczestniczył w najrozmaitszych partyjnych komisjach i
komitetach. W latach 1967-1973 studiował na wieczorowym wydziale fakultetu
prawa Wileńskiego Uniwersytetu Państwowego im. W. Kapsukasa.
W ciągu 25 lat Z.
Balcewicz korzystał ze wszystkich przywilejów ówczesnej nomenklatury, m.in. z
prawa częstych turystycznych i „specjalnych” wyjazdów za granicę (m.in. do
Węgier, Indii, RFN, Polski) i to wówczas, gdy normalny człowiek nie mógł nawet
raz na kilka lat odwiedzić krewnych, mieszkających za miedzą, chyba, że – jak
wspomnieliśmy – w przypadku śmierci któregoś z „bliskich krewnych”. Korzystał
też ze specjalnych sklepów, klinik, dopłat i innych feudalnych przywilejów.
Według ówczesnych
oficjalnych opinii towarzysz Balcewicz „wiele sił i energii oddaje kierowaniu
organizacjami komsomolskimi, twórczo, z wielką odpowiedzialnością rozstrzyga
zagadnienia komunistycznego wychowania młodzieży, przejawia w tym osobistą
inicjatywę i partyjną pryncypialność”; „jako komunista potrafi pięknie i
poprawnie mówić”; „do swych obowiązków ustosunkowuje się sumiennie,...
systematycznie występuje na zebraniach partyjnych”; „stale poszukuje nowych
form działalności organizacji komsomolskiej i partyjnej”; „umie stosować w
pracy partyjnej to co nowe”; „łatwo nawiązuje kontakt z ludźmi, działa
energicznie i efektywnie”; „głęboko wnika w działalność organizacji partyjnych,
udziela im praktycznej pomocy w doskonaleniu stylu, form i metod ich pracy;
dużo uwagi poświęca instruktażowi sekretarzy lokalnych organizacji partyjnych,
uogólnieniu i rozpowszechnieniu przodującego doświadczenia”... Wysiłki te nie
tylko były sowicie opłacane w rublach, ale i otrzymały nagrodę „moralną” w
postaci medalu „Za ofiarną pracę. Na cześć 100 rocznicy urodzin W. I.
Lenina”...
Swą „linię życia”
towarzysz Z. Balcewicz, członek biura KC KPL zaczął radykalnie zmieniać dopiero
w 1989 r. W jego publicznych deklaracjach zaczęły się pojawiać akcenty
antyradzieckie, antyrosyjskie, antykomunistyczne, co nie przeszkadzało mu nadal
korzystać z przywilejów, przysługujących nomenklaturze partyjno-rządowej.
Zaskakująca przemiana! Ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo gdy się przyjrzy temu
„towarzyszowi” dokładnie, to się widzi, że w tej metamorfozie po raz kolejny
przejawiła się jego konsekwentna i twarda postawa życiowa: zawsze być
z tymi, kto ma władzę, przywileje, siłę. Póki to wszystko było w ręku Partii,
był w niej i z
nią, gdy przeszło w ręce Sajudisu, on się też tam znalazł. Zaiste, takiej
stałości charakteru, zasad i zapatrywań można tylko pozazdrościć. Jest to
człowiek, który zawsze pozostaje sobą, nawet wówczas, gdy komuś się wydaje, że
on zmienia skórę...
Gdy powstawał
Związek Polaków Litwy, Z. Balcewicz był zdeklarowanym jego przeciwnikiem i
utrudniał prace samoorganizacji Polaków Wileńszczyzny. Co mu nie przeszkodziło
na początku roku 1990 apelować o pomoc i korzystać z usług struktur ZPL w czasie
kampanii wyborczej, gdy wystawiał swoją kandydaturę do Rady Najwyższej
Litewskiej SRR, czy też w końcu tegoż roku, gdy „Kurier Wileński”, usilnie
przekształcany przez redaktora naczelnego w tubę Sajudisu, zaczął tracić
prenumeratorów... Nie wahał się też używać wówczas frazeologii
superpatriotycznej, apelowania do „sumień polskich”, wiadomo – jak trwoga, to
do Boga... Był też Z. Balcewicz do niedawna zdeklarowanym przeciwnikiem
autonomii polskiej na Wileńszczyźnie, skrycie i jawnie zwalczał nie przebierając
w środkach jej zwolenników,
bo taka była linia mocodawców z Sajudisu. Dziś ta linia, na skutek niezłomnych
wysiłków wyklinanych „autonomistów” niby to ulega zmianie, więc też zmienia
zdanie także nasz bohater. Zawsze podzielać zdanie zwierzchnika – oto wzniosła
i piękna zasada. Jak mówią Niemcy: „Der Chef hat immer Recht”...
Nawiasem mówiąc
Z. Balcewicz został wysunięty jako kandydat na Deputowanego Ludowego ZSRR w
wyborach 26 marca 1989 roku, lecz wycofał swą kandydaturę na rzecz sekretarza
KC KP Litwy, był przecież jeszcze wówczas „prawowiernym” komunistą na
całkowitym utrzymaniu partyjnym.
Ogromne
doświadczenie wieloletnich rozgrywek i intryg w łonie dawnego aparatu
partyjnego nie poszło na marne, zostało właściwie wykorzystane. Dziś bowiem
Balcewicz jest Deputowanym Ludowym Republiki Litewskiej, jednym z członków tzw.
Frakcji Polskiej (która z każdym miesiącem staje się coraz mniej polska z
postawy) i pozuje – tak, tak! – na jednego z liderów społeczności polskiej
Wilna. Chociaż przyznać trzeba, że przez ogromną większość Polaków wcale nie
jest adorowany, jak to wmawia warszawskim dziennikarzom podczas swych częstych
handlowo-propagandowych podróży do RP.
W latach
trzydziestych była ogromnie popularna powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza
„Kariera Nikodema Dyzmy”. Gdyby w naszych czasach jakiś nowy Dołęga-Mostowicz
zechciał wyczarować swym piórem postać dzisiejszego „Dyzmy”, znalazłby chyba
doskonały pierwowzór w osobie naszego bohatera.
Podobną karierę zrobił i oficjalny lider Frakcji
Polskiej Parlamentu Litewskiego Ryszard Maciejkianiec, który urodził się 28
czerwca 1947 roku we wsi Koniuchy rejonu
wileńskiego. Ukończył szkołę siedmioletnią w Bujwidzach, szkołę pedagogiczną w
Wilnie. Był nauczycielem, chyba bardzo prawomyślnym, bo już w 1969 roku
został przewodniczącym komitetu wykonawczego gminy bujwidzkiej; (członek
Kompartii od 1971 r.). W okresie od 1973 po 1980 pracował w charakterze
sekretarza Solecznickiego rejonowego Komitetu Wykonawczego, jednocześnie
studiował i w 1975 roku ukończył wydział prawa Uniwersytetu Wileńskiego. W 1980
roku został skierowany na naukę do Wyższej Szkoły Partyjnej w Leningradzie,
którą też ukończył w roku 1982. Jak głosi opinia z owego okresu: „W ciągu
całego okresu studiów tow. Maciejkianiec R. Wyróżniał się poważnym, wnikliwym
stosunkiem do nauki, twórczą pracą nad dziełami klasyków marksizmu-leninizmu,
nad dokumentami Partii; czynnie uczestniczył w seminariach i pogadankach... W
trakcie nauki w WSzP wiele uwagi poświęcał badaniu zagadnień teorii i praktyki
budownictwa radzieckiego, stale się zapoznawał z pracą organów radzieckich
Leningradu”...
Od 1982 roku został włączony do najwyższej
nomenklatury aparatu partyjnego, gdy został instruktorem komisji partyjnej przy
KC Kompartii Litwy; od 1986 roku był instruktorem
Komisji Kontroli Partyjnej przy KC Kompartii Litwy, a od 1988 do 1990 członkiem
tejże Komisji. Za skuteczną działalność partyjną odznaczony medalem „Za
trudowoje otliczije”, tj. „za osiągnięcia w pracy (...)
Niedawno pewna gazeta sajudisowska w zupełnie
dawnym stylu pisała o tym, jak to jedna z Polek-deputowanych „znalazła w sobie
wreszcie męstwo”, by wyjść z partii i przejść na pozycje Sajudisu...
Oczywiście, niewiele trzeba dziś męstwa, by w warunkach dyktatu
nazistowskiego przejść na jego pozycje, ale – i tu autor artykułu ma rację –
trzeba niemało odwagi, aby za przydzielenie tych czy innych dóbr materialnych
zdradzić ludzi, którzy cię wybrali, byś bronił ich racji... Mówiąc wszelako o
R. Maciejkiańcu należy podkreślić, że jest to działacz naprawdę inteligentny
oraz – co stanowi w naszych czasach ogromną rzadkość – jest człowiekiem honoru.
I dlatego nie sposób wróżyć mu wielkiej kariery politycznej w polskim
środowisku, które woli złodziejaszkowatych łajdaków, a nie ludzi mądrych i
przyzwoitych, których nienawidzi i niszczy.
V.
„Hokeista”, czyli patriota własnej kieszeni
Na skutek wieloletniej dyskryminacji ludność polska Wileńszczyzny nie
dorobiła się ani własnej inteligencji z prawdziwego zdarzenia, ani nawet
wielkiego formatu hochsztaplerów. Wszystko co nasze – nawet po ukończeniu
Wyższej Szkoły Partyjnej w Leningradzie – nacechowane jest jakąś nieuchwytną
małością, brakiem rozmachu (w dobrem i w złem) oraz – zawsze i niezmiennie –
zawiścią i przyziemnym wyrachowaniem oraz wynikającą z tych cech skłonnością
do prowincjonalnych krętactw i intryg.
Zupełnie
kuriozalny przypadek w galerii neobolszewickich „polskich” przebierańców
stanowi przed paroma laty absolutnie nikomu nie znany Czesław Okińczyc, dziś
samoreklamujący się jako rzekomy obrońca polskości czasów „komuny”.
Osobnik ten nie
zdążył, co prawda, wejść do składu wyższej nomenklatury, ale w przededniu
pieriestrojki stanął już na jej progu. W ciągu kilku lat był członkiem Kolegium
Adwokatów Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, pracując w Zespole
Adwokatów nr 1. Już wówczas przejawiał nie lada spryt i zręczność, które to
cechy jednak tak naprawdę mu się rozwinęły dopiero w mętnym potoku dokonujących
się przemian. To jemu m.in. obok Z. Balcewicza przysługuje niewątpliwe
pierwszeństwo w sprawie agenturalnego rozbijania ruchu polskiego na Wileńszczyźnie i zorganizowanego na szeroką
skalę zniesławiania tego ruchu zarówno jako całości, jak też poszczególnych
jego aktywistów.
Postępowanie
wielu aktualnych polskich „liderów” da się lepiej zrozumieć, jeśli się zważy
ich pochodzenie i środowisko, z którego się bez wyjątku wywodzą. Przeprowadźmy
pewną paralelę:
Jak pisał
profesor Uniwersytetu Turyńskiego Robert Michels w książce „Socjologia partii
politycznej w warunkach demokracji” (Lipsk, 1911), na pierwszy rzut oka może
się wydawać, że jeśli na czele ruchu robotniczego staje „robotnik z krwi
i kości” to zachowuje on stały i pewny kontakt ze swą klasą, że pozostaje
jej bliski, wiernmy i oddany... Tymczasem, rzeczywistość jest zupełnie inna.
Robotnik, który został działaczem i oderwał się od swego rękodzieła, przestaje
być robotnikiem – szczególnie w sensie psychologicznym, ale też w ekonomicznym.
Staje się pospolitym pośrednikiem, podlegającym procesowi oligarchizacji, z
idealisty staje się kalkulującym materialistą, z teoretycznego demokraty –
przekonanym autokratą. R. Michels twierdzi: „Właśnie u byłych robotników
rozwija się szczególna żądza władzy. Uniknąwszy łańcuchów zależności jako
najemny robotnik na służbie kapitału, on mniej niż ktokolwiek skłonny jest do
dźwigania tego brzemienia. Jak i każdy bojownik o wolność, dąży do pozostania
na wolności. Doświadczenie wszystkich krajów przekonuje, że przywódca
robotniczy, który wyszedł z szeregów samego proletariatu, przejawia szczególną
krnąbrność i ze szczególnym uporem odrzuca wszelki protest, wdrażany przez
podwładnych. Niewątpliwie, że związane to jest z jego charakterem jako
parweniusza. Leży to w charakterze parweniusza, że dąży on w sposób nieugięty,
władczy i gorliwy do zachowania swego świeżo upieczonego autorytetu, a w
każdej najlżejszej nawet krytyce widzi poniżenie, świadome złośliwe
przypomnienie o dawnych czasach...” Cechuje podobnych przywódców
bezprecedensowa próżność. To, co uczynili oni i ich koledzy, wywołuje w nich
tylko zachwyt. Niekiedy ich próżność jest oparta na pewnym zasobie wiedzy
zawodowej, ale, z reguły, wykazują braki myślenia w szerszych kategoriach
wykształcenia i światopoglądu. Często są ulegli wobec pochlebstw ze strony
osób zainteresowanych...
Na byłego
robotnika wywiera nowe otoczenie wpływ ogromny. Jego zachowanie staje się
bardziej wyrafinowane i zaokrąglone. Na skutek codziennych kontaktów
z ludźmi o bardziej wysokim statusie socjalnym przyswaja doskonalsze formy
obcowania. Niektórzy z robotniczych deputowanych próbują ukryć zachodzące
w nich przemiany zewnętrznymi, sztucznie okazywanymi cechami swej byłej
przynależności stanowej. „W parlamencie angielskim, gdzie z reguły obowiązuje
cylinder, niektórzy z przywódców robotniczych zjawiają się pod nieforemnym
beretem i w koszuli z czerwonym krawatem...”
Obok płytkiego
zadowolenia z siebie byłych robolów często opanowuje poczucie przesytu. Ich
samozadowolenie rozprzestrzenia się na ich otoczenie. A do ruchu naprzód w
kierunku demokracji wielu z nich ustosunkowuje się obojętnie, a nawet wrogo.
Oni się przystosowują do istniejących warunków, co więcej, zmęczeni walką godzą
się na nie. Co ich obchodzi rewolucja socjalna? Swą rewolucję oni już
ukończyli, mają się znakomicie.
Tak więc –
konkluduje profesor R. Michels – zamiana przywódców burżuazyjnych
proletariackimi nie daje nic dobrego ani pod względem teoretycznym, ani
praktycznym. Ci ostatni są najniepewniejsi zarówno jeśli chodzi o politykę, jak
i o moralność. Są szczególnie zdradzieccy i sprzedajni, często stają
się płatnymi agentami policji. „Będąc niedokształconymi parweniuszami są
szczególnie podatni na pochlebstwa”, cechuje ich kłamliwość i chytrość,
prywata, nieposkromiona chęć zysku, brak najmniejszych nawet kwalifikacji
moralnych. Ich mądrość-głupota polega m.in. na przekonaniu, że za pieniądze
można wszystko kupić. Typowy przesąd sprzedających się prostaków politycznych
prostytutek i patriotów własnej kieszeni... Podobny do przesądu, nieraz
publicznie wypowiadanego przez Cz. O.: „polityka jest zajęciem brudnym”. A
przecież zajęciem brudnym (czyli politykierstwem) jest tylko polityka brudna,
obłudna, merkantylna, prowadzona przez podobnych osobników. W wykonaniu
ludzi o czystych ręcach jest to ex definitione zajęcie szlachetne, poważne i
ważne.
Cz. Okińczyc
wykazuje – obok płaczliwości i sprytu – niepohamowaną skłonność do samoreklamy
i mistyfikacji na temat swej własnej osoby. Tak np. w wywiadzie dla „Gazety
Polskiej” (Chicago, USA, maj 1991) twierdził: „Pochodzę z rodziny z dziada
pradziada polskiej...” Chciałoby się spytać: Czy z prapradziada też? No bo co
to za cnota, że ktoś niby jest członkiem jakiegoś narodu? Czy można się
szczycić tym, że się urodzi we wtorek? Ważne nie gdzie i kiedy, ale – kto się
urodził... Okińczyce zresztą to zagrodowa szlachta białoruska spod Mińska. W
„Gazecie Polskiej” Cz. Okińczyc też podaje: „W 1983 roku ukończyłem prawo na
Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie”. Po pierwsze, nazwy USB używa się
bez „im.”, po drugie, USB nie istnieje od 1939 r. kiedy to go zamknęli
szowiniści litewscy, tacy sami, jak ci, którym dziś wysługuje się Cz. O. Po
trzecie Okińczyc ukończył litewski, radziecki, komunistyczny Uniwersytet
imienia Wincasa Kapsukasa. Po co więc wprowadzać w błąd rodaków na Zachodzie,
nieświadomych pewnych realiów? Po co, panie Czesławie, wmawiać im, jak pan to
robi: „Uczestniczyłem w ruchu odrodzeniowym Polaków. Byłem współzałożycielem,
podobnie jak Romuald Mieczkowski, Związku Polaków na Litwie?". Polacy na
Zachodzie, oczywiście, w dobrej wierze połkną ten haczyk, bo nie wiedzą,
że Cz. Okińczyc przed 1989 r. był absolutnie nieznany Polakom wileńskim, bo
nic, ale to naprawdę nic, dla sprawy polskiej nie robił. Do władz zaś ZPL
został (do dziś zresztą nie wiadomo, przez jakie siły) wywindowany dopiero po
roku istnienia Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie, które
później przemianowaliśmy na Związek Polaków Litwy. Wówczas zresztą wypływało na
powierzchnię wiele nowych, nikomu nie znanych osób, co ułatwiało zrobienie
„patriotycznej kariery” nie tylko ludziom wartościowym, ale i pospolitym
cwaniakom czy agentom bezpieki. Do ich liczby należał i nasz bohater, który,
podobnie zresztą jak i R. Mieczkowski, nie należał ani do założycieli, ani
nawet do grona mniej więcej znacznych aktywistów ZPL. Jak za czasów „komuny”
byli super lojalni do niej, tak i dziś są superlojalni do sajudisowskiej
„antykomuny”, którego to faktu nie zmienią żadne propagandowe mistyfikacje...
(Na marginesie przypomnijmy, że SSKPL (ZPL) założyli trzej dziennikarze z
Wilna: Jan Sienkiewicz, Henryk Mażul i autor niniejszego tekstu, którzy dopiero
nieco później wciągnęli do tego grona paręnastu dalszych inteligentów polskich,
wśród których był R. Mieczkowski, ale nie było nikomu nie znanego Cz.
Okińczyca).
Polacy po 1985 r.
najdłużej ze wszystkich wspólnot narodowych na Litwie zachowywali jedność i nie
pozwalali się rozbić ani podzielić. Różniliśmy się w pewnych momentach,
lecz zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jedność narodowa jest wartością
nadrzędną. Aż wreszcie dzięki pieniądzom Sajudisu i wysiłkom półgłówków z
Warszawy (z antypolskich kręgów skupionych w środowisku pisma „Res Publica” i
„Gazety Wyborczej”) pchnięto nas do wzajemnego zwalczania się. Haniebna palma
pierwszeństwa w dziele rozsadzania od wewnątrz społeczności polskiej
bezdyskusyjnie należy do agenturalnej „Znad Wilii”, po czym „do dzieła”
przystąpił też redaktor naczelny „Kuriera Wileńskiego”...
Zabawne, że ta
„prywatna” gazeta powstała wówczas (grudzień 1989), gdy prawo ani Litwy, ani
ZSRR nie przewidywało jeszcze nawet możliwości istnienia gazet prywatnych
(dopiero od marca 1990). Ale pismo zarejestrowano, rozreklamowano,
upowszechniono. Dlaczego? Ponieważ było to pismo Sajudisu i KGB,
opracowywane i redagowane w Warszawie przez wytrawnych agenturalnych
dziennikarzy ze środowiska „Res Publica”, których filozofia polityczna
sprowadza się do perfidnej antypolskości i antyrosyjskości. Stąd m.in. ich
poparcie dla szowinistów litewskich... Gdy zaś polski dziennikarz spytał
Okińczyca, skąd wziął pieniądze na wydawanie „własnej” gazety, ten bez zmrużenia
oka skłamał (szkoła „bolszewickiej” adwokatury nie poszła na marne), że zarobił
te pieniądze jako... hokeista i adwokat. Dziesiątki i setki tysięcy rubli!
Ale przecież nikt dotąd nie słyszał nawet w naszym małym Wilnie o Okińczycu ani
jako o hokeiście, ani jako o prawniku. Chyba, że chciał on powiedzieć, że
sporty uprawiał w Kanadzie, a praktykę adwokacką w USA... Ale i to jest
nieprawdą! Ileż trzeba posiadać naiwności, żeby przypuszczać, że znajdą się
głupcy, którzy w takie bzdury uwierzą! A przecież naprawdę, w tym przypadku sprawdziła się
wypowiedź Goebbelsa, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. W
Polsce znalazło się niemało ludzi, którzy uwierzyli łzawym fałszerstwom pana
Czesława i uzbierali mu nie tylko na chleb, ale i na masło... I na utrzymanie
gadzinówki „Znad Wilii”...
Ofiarami jego – a
raczej jego mocodawców – mistyfikacji padli nie tylko dyletanci ze środowiska
„Solidarności Walczącej” ale i dziennikarze „Życia Warszawy”, a nawet
osoby tej miary co prymas Polski Józef Glemp lub profesor Zbigniew Brzeziński,
którym ktoś umiejętnie podsunął ideę listownego poparcia dla antypolskiej
sajudisowskiej „Znad Wilii”. Ktoś ma bardzo długie ręce. Ale kto? Kto tym
wszystkim manipuluje i dyryguje? Kto przesuwa na politycznej szachownicy takie figurki
jak nasz bohater? To chyba na długo jeszcze pozostanie tajemnicą...
Czyż nie daje do
myślenia np. sam tylko fakt, że teksty tygodnika „Znad Wilii” redagowane w
Warszawie od kilku lat bez wszelkich przeszkód są przewożone w obie strony
przez pilnie strzeżoną granicę radziecką tam i z powrotem? I to od czasów,
kiedy jeszcze byle książeczkę do nabożeństwa czy obrazek z wizerunkiem Jana
Pawła II odbierano jako „literaturę wywrotową”. A w „Znad Wilii” aż się roi
przecież nie tylko od ludzi zdyskredytowanych, znanych m.in. jako konfidenci
litewskiej bezpieki. Co i kto się za tym wszystkim kryje? Domyślić się tego
trudno, ale można...
VI. Uwagi końcowe, czyli zagadka Sfinksa
W roku 1981 20
proc. członków Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i
połowa wszystkich polskich komunistów znajdowało się jednocześnie w
Solidarności i ją współtworzyło. I nikomu to nie przeszkadzało, dopóki nie
doszło do walki o fotele w obozie zwycięskim. Potem dopiero zaczęto się
spierać, kto ma większe zasługi w „niszczeniu komuny”. Podobnie poniektórzy
dzisiejsi pseudoliderzy polscy na Wileńszczyźnie prześcigają się w deklarowaniu
swego antykomunizmu, przy tym szczególnie komicznie ta szopka wygląda, gdy się
zważy, że w wyścigu tym współzawodniczą obok siebie zarówno dyplomowany fizyk,
znany raczej jako sprzedawca rzodkiewki na rynku Kalwaryjskim, a nie naukowiec;
były kierownik działu propagandy republikańskiej gazety partyjnej słynący ongiś
z wyjątkowo prawomyślnych artykułów; prosperujący sowiecki adwokat cieszący się
renomą tego, kto bierze od klientów honoraria, ale im nie pomaga; czy
funkcjonariusz nomenklatury, który będąc niby Polakiem, mówił w swym gabinecie
z Polakami tylko po rosyjsku i po litewsku itp. Póki władza radziecka trzymała
się mocno, nikt z nich ani słówkiem się przeciwko niej nie wypowiedział, wręcz
odwrotnie, chwalono ją sobie i pod jej skrzydełkiem obrastano w piórka:
kombinowano, kradziono, kręcono, nabywano domy, samochody, biżuterie. Ponieważ
jednak w warunkach socjalizmu byłby to kapitał martwy, stali się ci „czerwoni
bourgeois” operetkowymi „bojownikami przeciwko komunizmowi”... To tak, jakby
śmiecie wznoszone przez falę oceaniczną wyobraziły, iż to one tą falą
kierują... Śmieszne, lecz zyskowne. Wiedząc, że nic nie znajduje dziś takiego
poklasku w Polsce i na Zachodzie, jak antykomunistyczne deklaracje, nasi cwani
„działacze”, mający niezły nos do interesów, jadą właśnie tam, do kraju
zachodzącego słońca, pchają się do trybun i mikrofonów, przysięgają publicznie
(aczkolwiek nie w zgodzie z prawdą), że zawsze walczyli z komuną i że nie
ustaną w wysiłkach, aż ją zdemontują. A potem wracają do Wilna za pieniądze,
które rodacy ofiarowali na potrzeby sierot, chorych, bezdomnych, starych
i niedołężnych, kupują za setki tysięcy rubli wille, mercedesy, zakładają
własne interesa... Są niezwykle zadowoleni z siebie, ze swej
przedsiębiorczości, zręczności, „mądrości”. Nieraz zaczynają nawet na serio
wierzyć, że są wielkimi politykami niepospolitymi ludźmi... Ale przecież nadal
są tylko gnidami.
Autor tych słów
daleki jest od tego, by potępiać kogokolwiek za wstąpienie czy wystąpienie z
KPZR. Ani jedno ani drugie nie zawiera w sobie ani tytułu do dumy, ani powodu
do hańby – o ile jest czynione ze szczerych pobudek ideowych. Zastrzeżenia
moralne budzi tylko czynienie tego lub owego ze względów merkantylnych.
Podwójnie nieprzyjemni są więc ludzie, którzy ongiś z tych pobudek do KPZR
wstąpili i z tychże z niej dziś występują. O nich właśnie tu mowa, a nie o
ludziach ideowych. W 1919 r. W. Lenin mówił: „Albo wszy zniszczą socjalizm,
albo socjalizm zniszczy wszy”... Stało się: wszy dojadają socjalizm...
Jeśli byliście w
partii czy obok niej, jeśli karmiliście się przy niej, przykrywaliście jej
imieniem liczne swoje szachrajstwa, dzięki niej staliście się „kimś”, to jak
możecie opluwać ją, waszą dobrodziejkę? To tak, jakby ktoś publicznie ganił swą
matkę, której się wyrzekł, lub żonę, z którą się rozwiódł... Przyznajcie, tak
mogą postępować tylko osobnicy nieprzyzwoici.
Dosłownie każdemu
z was można bez trudu zademonstrować własne wypowiedzi sprzed niewielu lat
gloryfikujące partię, jej dobrodziejstwa, wynoszące pod niebiosa socjalizm jako
najpiękniejszy ustrój na świecie. A przecież nikt was do tego bezpośrednio nie
zmuszał, chociaż wiemy, jaka wówczas była atmosfera. Sami to robiliście, bez
przymusu i bez „mydła”, podobnie zresztą i dziś zachowujecie się
w stosunku do nowej „siły przewodniej”... Nie najlepiej to o was
świadczy...
Oczywiście, są
też ludzie występujący z KPZR ze względów ideowych.
W wywiadzie dla
ukazującego się we Francji miesięcznika „Kontakt” (nr 4, 1990) Elie Wiesel na
pytanie: „Dlaczego na tak wielu Żydów komunizm działał przyciągająco? – odparł:
Wielu żydowskich intelektualistów było zafascynowanych komunizmem ...Komunizm
był rodzajem mesjanizmu. Pierwotna forma komunizmu zawierała proroczy przekaz:
wolność dla wszystkich ludzi, pokój między narodami, koniec zła, dyskryminacji,
hańby. Właśnie Żydzi, którzy zawsze cierpieli dyskryminację i prześladowania, uwierzyli w
komunizm jak w nową religię. Komunizm był dla nich ewangelią bez Boga...” To
samo dotyczy i reprezentantów innych narodowości.
Czyli rozumiemy
tak: można w jakiejś organizacji być, a potem z niej wyjść i wstąpić, lub
nie, do innej. To sprawa normalna i ludzka. Errare humanum est.
W ostatnich czasach z KPZR wystąpiło ponad 3 mln jej członków (17 mln
pozostało). Jedni uczynili to ze względów naprawdę ideowych, inni – z
merkantylnych. Samo więc wyjście z KPZR jeszcze o żadnej cnocie czy zasłudze
nie świadczy, podobnie jak pozostawanie w niej. Ale nie świadczy też ani jedno,
ani drugie o winie czy grzechu. Nie wypinajcie się więc, wasz kręgosłup jest za
miękki, by podołać obciążeniom czasu. I nie wspinajcie się na piedestały, na
nich wasza miernota – już dziś – jest zbyt widoczna.
Publikacja
niniejsza w żadnym wypadku nie powinna być interpretowana jako atak na te czy
inne osoby, lecz tylko i wyłącznie jako przypomnienie faktów – i tylko faktów –
które same w sobie brzmią jako ostrzeżenie, ostrzeżenie ludzi przed samymi
sobą. Bo przecież żądza władzy i bogactw, dwulicowość, zachłanność
i zawiść, nietolerancja i prywata są cechami ludzkimi, arcyludzkimi.
Strzeżmy się więc samych siebie i zanim rzucimy kamieniem w kogoś, zapytajmy w
swym sercu: „Czy ja jestem lepszy?” – Doprawdy, szczera odpowiedź wcale nie
zawsze wypadnie jednoznacznie...
Rozumiem, że w
systemie zastoju było niemało przepisów niedorzecznych, czy wręcz potencjalnie
skierowanych przeciwko temuż systemowi. I tak np. jak ktoś chciał być
wykładowcą tzw. nauk społecznych na wyższej uczelni, nieuniknienie musiał być
członkiem KPZR, albo należeć do „narodu panów”, do któregoś z klanów rodzinnych
sprawujących władzę; każdy też, kto chciał coś opublikować, musiał podawać
własne myśli w „czerwonym sosie”, otaczać je martwym kwieciem rytualnych zaklęć
i frazesów mających wykazać lojalność autora wobec ustroju i prawomyślność
wobec partii. A służalczość prasy? A faktyczne ułatwienia i przywileje,
które dawała przynależność do elit partyjnych? – Przecież to wszystko w zastraszający
sposób demoralizowało i deprawowało ludzi, rodziło rozdwojenie, cynizm,
wyrachowanie, prowadziło nieuchronnie do degeneracji zarówno elit rządzących,
jak i całokształtu życia społecznego. Co prawda, każdy mógł żyć prywatnie we
względnym spokoju i takiejże względnej „czystości”, o ile potrafił zupełnie
zrezygnować z twórczych, naukowych, pisarskich ambicji, z chęci samorealizacji.
W masie społecznej jednak takie postępowanie jest niepodobieństwem. Ludzie więc
przystosowywali się, oddawali cesarzowi co cesarskie, mówili to „co trzeba”, a
w sercu nieraz śmiali się z własnych bezsensownych a wymuszonych deklaracji...
Lecz co innego
zwykły dziennikarzyna, piszący to, co każe „towarzysz redaktor”, a co innego
ludzie tkwiący w samych strukturach władzy i korzystający z pańskich
przywilejów...
Ci wielcy nie
tylko sami wypisywali nonsensy (jeśli im się chciało zabawić w pisarzy,
uczonych czy artystów), oni tworzyli totalitarny system wszechogarniającego
dyktatu duchowego; szczuli i truli każdego, w kim wywąchali coś z dysydenctwa;
obałwaniali miliony ludzi, by zachować władzę i przywileje. To oni sprawiali,
że jak ktoś chciał uprawiać filozofię, to mógł być wyłącznie „marksistą”, a
jeżeli chciał uprawiać religioznawstwo, to koniecznie jako „naukowy ateista”.
Dziś stali się „demokratami” i... wymowną ilustracją do słów lorda Byrona o
tym, że „demokracja – to arystokracja łajdaków”...
Oczywiście, od
tych „grubych ryb” – podkreślmy to jeszcze raz! – trzeba odróżniać zwykłych
ludzi pióra, dziennikarzy, naukowców, beletrystów, którzy nikogo do niczego nie
zmuszali, do klasy „socjalistycznej” burżuazji nie należeli, ale musieli nieraz
mówić i pisać rzeczy niezupełnie zgodne z ich wewnętrznym przekonaniem. Ich,
oczywiście, trzeba mierzyć nieco inną miarką, ale przecież też trzeba. Szczególnie,
jeśli oni sami byli i są w stosunku do innych bardzo surowymi, co więcej,
pamiętliwymi i mściwymi sędziami...
Autor tego tekstu
nie chce nikogo potępiać, ani chwalić, lecz tylko próbuje pojąć swój czas i
ludzi w nim żyjących. I mimo iż pewnych ludzi, oraz ich słów i czynów,
absolutnie nie jest w stanie pojąć, to przecież i tak gotów jest powtórzyć
wszem i wobec za wielkim Fiodorem Dostojewskim: „Wszyscy jesteśmy winni za
wszystko, wobec wszystkich, a ja najbardziej spośród wszystkich innych”... Nie
sądzę ludzi małych,
bo sam byłem wśród nich, a powiedziano przecież w Talmudzie: „Nie sądź drugiego
bez postawienia się na jego miejsce”... Próbując jednak postawić się na miejsce
tych, którzy byli i pozostali – i zawsze są – „wielkimi” i „możnymi”, czuję się
bezradny... Ich dusze i postępki są zagadką. Zagadką Sfinksa... Obawiam się,
czy i tym razem nie sprawdzi się mroczna myśl Alfreda Nobla, że „każda
demokracja kończy się dyktaturą szumowin”... Tych samych szumowin, które już
doprowadziły kraj do kryzysu.
Jan Ciechanowicz”
* * *
„Ojczyzna”
(Wilno), 6 sierpnia 1991:
„Prawa człowieka, prawa narodów
(Wywiad
z przewodniczącym Wileńskiej Rady Rejonowej Anicetem Brodawskim).
– Szanowny panie przewodniczący, proszę opowiedzieć o ideach i celach konferencji.
– W dniach 13-15
maja w Hadze odbyła się nieoficjalna międzynarodowa konferencja badawcza na
temat „Prawa człowieka, prawa narodów”, której koordynatorem był znany
holenderski działacz Ernst van Eigen. W jej organizacji brał czynny udział
Radziecki Komitet na rzecz Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Konferencja
miała na celu niezależną międzynarodową ekspertyzę ustaw podjętych w
republikach nadbałtyckich w ostatnich czasach, analizę problemów praw człowieka
w tych republikach, zbadanie międzynarodowych konfliktów w europejskiej części
i określenie wariantów ewentualnych dróg ich uregulowania.
W obradach
konferencji wzięło udział 40 uczestników i 30 ekspertów, w tym przedstawiciele
USA, Wielkiej Brytanii, Niderlandów. Ze Związku Radzieckiego w konferencji
uczestniczyły grupy z Federacji Rosyjskiej, trzech republik bałtyckich oraz
grupy Rady Najwyższej ZSRR. Wszyscy zaproszeni występowali wyłącznie
w imieniu własnym. Głównym problemem rozpatrywanym na konferencji były
stosunki wzajemne ZSRR i republik i wynikające z tego konflikty narodowościowe.
W ciągu trzech dni toczyła się dyskusja również o polityce Związku
Radzieckiego, prezydenta Gorbaczowa w ogóle, podkreślano zainteresowanie
wspólnoty europejskiej pokojowym rozwiązaniem tych problemów, bowiem, jak
obrazowo powiedziano, jeśli powstaje groźba pożaru w jednym pokoju, zagrożony
jest cały dom. Przykładem tego jest Jugosławia.
Nikogo nie trzeba
było specjalnie przekonywać, że w naszej dobie wszystkie narody mają prawo do
samostanowienia, że kwestie te należy rozstrzygać bez przemocy, bez użycia
siły, wzajemnych pogróżek, że jedynie słuszną drogą jest dialog i pokojowe
uregulowanie problemów, a wariant stosowania siły bezwzględnie się odrzuca.
– Z pańskich słów
widać, że poruszano wiele żywotnie ważnych i aktualnych spraw. Podejście
uczestników do nich było widocznie niejednoznaczne. W jakiej atmosferze toczyła
się dyskusja? Ciekawe, jak były oceniane akty polityczne o niezależności
republik nadbałtyckich.
– Od razu chcę
podkreślić, że dyskusja nosiła charakter bardzo zrównoważony i poprawny.
Odczuwało się wysoką europejską kulturę prowadzenia tego rodzaju dyskusji.
Wewnętrznie atmosfera mogła być napięta, nawet zaogniona, ale na zewnątrz tego
nie odczuwano.
Jeśli zaś chodzi
o odpowiedź na drugą część pytania, muszę powiedzieć, że cały pierwszy rozdział
dyskusji praktycznie był poświęcony właśnie stosunkom politycznym. Niestety
polityka u nas decyduje o ekonomice, interesy polityczne bardzo często dominują
nad prawami człowieka. Toteż na konferencji postawiono pytanie: czy uzasadnione
jest dzisiaj stawianie w republikach bałtyckich kwestii ich całkowitej pełnej
suwerenności politycznej?
Dzisiaj w
europejskim spojrzeniu na rzeczy nie ma takiego pojęcia – całkowita, absolutna
suwerenność. Jest to czynnik przeszłości. Na przykład Holandia zetknęła się z
tym już w latach 50 i wtedy też doszła do wniosku: nie tędy droga. Na podstawie
jej doświadczenia możemy również wyciągnąć wniosek, że nie wolno takich
poważnych kwestii, związanych z suwerennością rozstrzygać jakimś jednym aktem,
jakimś jednym układem. Niezbędny jest długotrwały okres przejściowy. Jeżeli
prowadzić dialog według zasady: z początku przyznajcie mi rację, a potem
będziemy rozmawiać dalej – nie da się rozstrzygnąć sprawy. Nie można również
wychodzić z założenia, że prawda jest tylko po jednej stronie. W związku z
tym podkreślano, że szczególnie w stosunkach politycznych błędy popełniane były
z obu stron: zarówno przez centrum jak też republiki.
Kwestia praw
człowieka była w centrum uwagi uczestników konferencji. Chciałbym tu specjalnie
podkreślić, że Litwa deklaruje ze swej strony przestrzeganie aktów prawa
międzynarodowego. Natomiast analiza podejmowanych ostatnio dokumentów, dokonana
przez ekspertów międzynarodowych, jednoznacznie wykazała, że ustawy o
obywatelstwie, o własności i inne nie są zgodne z aktami prawa
międzynarodowego.
– Wszelka
polityka opiera się jednak na ekonomice, A jak się ocenia w tym świetle realne
możliwość! wystąpienia republik bałtyckich, w szczególności Litwy, ze składu
ZSRR?
– Gdy mówimy o
stosunkach politycznych niewątpliwie musimy brać pod uwagę także stosunki
ekonomiczne, a dokładniej – realne możliwości wystąpienia z ZSRR, całkowitej
niezależności gospodarczej od Związku. Ale Jest to sprawa jeszcze bardziej
skomplikowana i zawiła. W Europie, jak też zresztą na całym świecie, nie ma
obecnie pojęcia niezależności ekonomicznej. Można mówić tylko o niezależnej
polityce gospodarczej, którą dane państwo prowadzi z sąsiadami. Rozmowa zaś
o niezawisłości ekonomicznej w ogóle jest bezprzedmiotowa, bo jest to
także pojęcie przestarzałe. Tym bardziej, jeżeli się uwzględni mocne
zintegrowanie republik nadbałtyckich z ekonomiką ZSRR i ich w zasadzie
jednostronną zależność od niego, gdyż handel międzyrepublikański jest podstawą
ekonomiki tych republik, a handel z państwami zagranicznymi stanowi
zaledwie nieznaczną część. Praktycznie nie mogą się one obejść bez rynku
radzieckiego, podczas gdy Związek Radziecki, oczywiście przy pewnych stratach,
mógłby się obejść bez rynku bałtyckiego.
Oponenci często
przytaczają przykład Finlandii, podając jako wzór sukcesy, jakie odniósł ten
kraj. Dajcie powiadają, nam wolność, to zrobimy, że będzie u nas jeszcze
lepiej... Ale Finlandia swoją stopę życiową zawdzięcza reżimowi szczególnego
uprzywilejowania i to właśnie w stosunkach z ZSRR. Ogromne zamówienia
otrzymywane przez fińskie zakłady przemysłu stoczniowego, celulozowego
i papierniczego, przez fabryki meblowe i włókiennicze, a jednocześnie
dostawy radzieckiej
ropy naftowej, bawełny, drewna stały się ważnym elementem rozwoju tego kraju.
Fiński przykład dobitnie ilustruje umiejętność połączenia polityki narodowej ze
sprawami ekonomicznymi, co jest, rzecz jasna, bardzo aktualne również dla nas.
Mówiąc o
niezależności ekonomicznej republik należy powiedzieć, że republiki te spotkają
się z wielkim deficytem bilansu płatniczego, gdyż przeliczenia będą już
w twardej walucie i badania uczonych, ekspertów dowodzą, że na przykład
deficyt litewski może wynieść aż 60 proc. globalnego produktu narodowego. W związku
z rozmowami o niezawisłości ekonomicznej, powstaje także cały szereg
osobnych zagadnień. Omówmy więc chociażby niektóre z nich.
Pierwsza kwestia
to ceny. Ceny będą takie, jak na rynku światowym, w mocnej walucie. Jeśli więc
republiki nie trafią do jednolitego obszaru ekonomicznego ZSRR, będzie to
kosztować Litwę według prowizorycznych obliczeń 2,5 mld rubli.
Druga kwestia –
wprowadzenie waluty narodowej. Można wątpić co do tego, że wprowadzenie nowej
waluty narodowej stanie się panaceum na wszystkie biedy. Odwrotnie, jeżeli się
uczyni to w pośpiechu, bez uzasadnienia, bez uwzględnienia wszystkich pozycji,
może to doprowadzić do chaosu finansowego i superinflacji. Waluta narodowa
ucierpi szybciej i mocniej niż nawet nasz dzisiejszy zdeprecjonowany rubel. Jedyny
ratunek – to od razu uczynić walutę narodową konwertowaną. Ale w dzisiejszych
warunkach jest to rzecz raczej nierealna.
Trzecie –
powstaje kwestia radzieckich inwestycji przemysłowych. Czy się chcemy z tym
zgodzić czy też nie, ale jest to własność ZSRR i wystawiać zamiast tego
rachunki strat moralnych jest także sprawą beznadziejną.
Następna kwestia
– to sprawa portu. Jest to szczególnie trudny problem. Wystarczy przypomnieć
historię, czasy Piotra I, aby uświadomić sobie, co znaczą porty bałtyckie Ryga,
Tallin, Kłajpeda dla Rosji. Z drugiej strony czy republiki nadbałtyckie
potrafią same skutecznie teraz je wykorzystać, zapewniając taki obrót ładunków,
który dałby zysk, nie mówiąc już o technicznym ich wyposażeniu i utrzymaniu.
Jest rzeczą
naturalną, że gdy kwestia wystąpienia danych republik z ZSRR będzie
rozstrzygana praktycznie, trzeba będzie się rozliczać także z długów
państwowych. Wiemy, że zadłużenie zagraniczne i wewnętrzne ZSRR oblicza się na
setki miliardów i udział Litwy, według obliczeń ekspertów, wyniesie 9 miliardów
rubli.
Niektórzy
utrzymują, że oto wtedy zaczniemy żyć samodzielnie, gdy nareszcie wyprowadzi
się wojska radzieckie z naszych terytoriów i usuniemy bazy wojskowe. Lecz i tu
trzeba uwzględniać, że wspólnota europejska uznaje, iż istnieją interesy
strategiczne ZSRR w tym regionie, szczególnie po rozwiązaniu Układu
Warszawskiego. Dlatego znowu trzeba szukać kompromisu. Na potwierdzenie mogę
przytoczyć taki przykład: dlaczego USA mogą mieć bazy wojskowe na Kubie?
– Bardzo
szczegółowo naświetlił pan aspekty ekonomiczne i skutki wystąpienia Litwy z
ZSRR. A jak z punktu widzenia prawa międzynarodowego wygląda sytuacja
ekonomiczna obywateli, którzy zechcą opuścić Litwę? Podobne apele słyszeliśmy
i słyszymy dość często i to z dosyć wysokich trybun.
– Kierując się
prawem międzynarodowym – a Litwa przecież zobowiązała się go przestrzegać –
należy zapewnić wypłatę kompensaty, tj. wydatków każdemu, który zechce opuścić
kraj zamieszkania. Przy tym decyzja o emigracji powinna być podejmowana tylko dobrowolnie.
Tutaj nie może być żadnego przymusu. Według posiadanych wstępnych badań, aby tę
kompensatę wypłacić, zapewnić człowiekowi na nowym miejscu zamieszkania
wszystkie niezbędne warunki, Litwa będzie musiała dopłacić jeszcze około 8
miliardów rubli.
Wielu liczy na
kredyty dla tych celów, jednakże jednoznacznie i wyraźnie oświadczono, że
kredyty na te cele mogą być przydzielone tylko po tym, gdy istniejące obecnie
dyskryminacyjnie ustawy dotyczące mniejszości narodowych zostaną zniesione, a
do tej pory ani jednego dolara, ani jednej marki nikt nie da.
I w ogóle w
związku z tym mit o pomocy zachodniej trzeba wybić sobie z głowy. Będziemy
musieli samodzielnie płacić za tę drogę, kosztowną drogę niezawisłości. Tym
bardziej, że stale ostrzega się nas, iż przejście do ekonomiki rynkowej jest
procesem bolesnym i społeczeństwo będzie musiało go przejść. Choroba może być
przewlekła, bowiem nawet rozwinięte pod względem ekonomicznym państwa szły ku
temu przez dziesięciolecia.
– Ostatnio często
słyszymy o drodze do Europy. Jak pan widzi tę drogę?
– W związku z tym
celowe jest uznać za bezpodstawny i pozbawiony perspektyw powrót do ocen 40
roku, tym bardziej porównanie go z sytuacją w Kuwejcie. Są to rzeczy nie do
porównania, mają do siebie tyle, co piernik do wiatraka. Zresztą jeśli będziemy
ciągle wracać do przeszłości, wystawiać sobie nawzajem rachunki, zamiast
poszukiwania rozwiązań w obecnej sytuacji, trafimy znowu do ślepego zaułka.
Często słyszymy
głosy, pełne nadziei, że oto ponoć może rozpaść się Związek Radziecki. Są to
naiwne i płonne nadzieje, gdyż cały świat i Europa w szczególności, wszyscy
nasi sąsiedzi doskonale rozumieją, co to jest ZSRR.
Jest to mocarstwo
jądrowe i jeśli w Związku zaczną się jakieś katastrofy narodowościowe, wojna
domowa itd., skutki mogą mocno się dać we znaki całemu regionowi i wspólnota
europejska doskonale to rozumie. Być może określone koła rzeczywiście są
zainteresowane w osłabieniu ekonomicznym Związku i zachwianiu jego pozycji na
arenie światowej. Lecz wspólnota europejska wcale nie życzy sobie jego rozpadu,
po którym mogłyby nastąpić nieprzewidziane skutki. Trzeba to także obiektywnie
ocenić i nie żywić iluzji.
Rzecz naturalna,
że wspólnota europejska zainteresowana jest, aby państwa ze Związku
Radzieckiego i inne weszły do Europy. Jednakże droga do Europy nie jest tak łatwa. Dzisiaj
nawet Rzeczpospolita Polska, która jest powszechnie uznanym państwem, nie
należy do grona członków Rady Europejskiej. Dlatego nie można też liczyć na to,
że republiki nadbałtyckie zostaną natychmiast przyjęte do Rady Europejskiej.
Jest to nierealne dopóty, dopóki nie uzna ich oficjalnie wspólnota europejska.
Inne państwa powinny je uznać jako rzeczywiście osobne, oddzielne państwa. Tym
bardziej, że Europa nie może przyjąć drogi albanizacji. Droga albanizacji
prowadzi nie do Europy, lecz tylko do impasu. Na konferencji zaznaczono, że
dzisiaj Europie nie są potrzebne takie terytoria – podkreślam nie państwa, lecz
po prostu terytoria – na których wciąż jeszcze się nie umie rozstrzygać
zagadnień stosunków międzynarodowościowych. Najpierw trzeba uregulować
wszystkie sprawy, nauczyć się szanować ogólnie uznane prawa człowieka i dopiero
wtedy pukać do drzwi europejskich. A więc na razie nie możemy się spodziewać,
że na nas tam już czekają.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Z. Żdanowicz
* * *
„Ojczyzna”
(Wilno), 6 sierpnia 1991:
„Od naszego głównego korespondenta
Rozbój w
biały dzień!
Jestem
zwolennikiem wolnej Litwy. No, ale widzę, że z naszej obecnej władzy mamy słabą
pociechę. Więcej tam jest partaczy niż poważnych działaczy politycznych. Stąd i
bałagan, jaki u nas panuje.
Dla przykładu,
zapytuję: dlaczego na rynkach wileńskich nikt nie ochrania ludzi sprzedających?
Niedawno na rynku Kalwaryjskim miejscowa mafia zażądała haraczu od
południowców, sprzedających swój towar. Była rozróba z wybuchami, strzelaniną,
porozrzucano owoce, poaresztowywano ludzi – więcej napadniętych niż
napastników. A przecież ci ludzie przebyli tysiące kilometrów, aby przywieźć
nam świeże i dorodne owoce.
Ludzie przynoszą
na rynek świeże warzywa i owoce, aby je sprzedać. Za zajęte miejsce płacą słone
pieniądze do kasy rządowej. Dlaczego więc nie mają zapewnionego spokoju? Nikt
ich nie ochrania od złodziejaszków, kanciarzy i natrętów, którzy zabierają
po prostu co ich dusza zapragnie, nie płacąc za to. Czy tak to ma wyglądać
nasza wolność i sprawiedliwość?
Dzisiaj jest
niedziela 21 lipca 1991 roku – godz. 14. Znajduję się na rynku Hala – w pobliżu
Ostrej Bramy. Rzezimieszków i różnych szalbierzy pełno tu jak pszczół na
miodzie, niektórzy pijani. Podchodzą do straganów, przeszkadzają handlarzom
handlować, kupującym – kupować. W pewnym momencie widzę, jak starsza kobieta, sprzedająca
ziółka, szarpie się z jednym z takich – schwycił coś i ładuje nachalnie do swej
teki. Nie wytrzymałem. Podchodzę do dyrektora Hali, który ma wyraźnie
zastraszoną minę. Znam go dobrze, więc pytam:
– Dlaczego nie
macie służby ochrony ludzi i ich mienia?
– Niestety, nie
mamy. Jest tylko odpowiedni pokój dla niej, ale świeci pustką. I dodaje –
Dziś np. odebrano kobiecie koszyk z jagodami. Biedna krzyczała, wzywała
ratunku. Nie mogliśmy jej pomóc, bo jak spod ziemi wyrosła zgraja łobuzów,
gotowa dźgnąć nożem w bok każdego, który by się odważył jej bronić.
Smutne i bolesne
są nasze sprawy. Młodzi chłopcy nie idą do wojska, nigdzie nie pracują,
wałęsają się po mieście. Uczepiają przechodniów. Jak długo jeszcze będziemy
zmuszeni to znosić? Komu tak na tym zależy, żeby grasowały bezkarnie bandy
złodziejaszków i łobuzów?
Przecież
dokładnie wszyscy wiemy, panie Landsbergis, że pana i pański parlament
ochraniają ludzie, żeby wam tam włos z głowy nie spadł. Niech mi pan powie, a
kto będzie ochraniał ludzi na rynkach, na ulicach?
Doprawdy, co
dzieje się na tej Litwie? W ciągu dwóch lat nie możecie sprostać zwykłej
sprawie – zrobić porządek. Dlaczego?
Rzuca się na
komunistów najgorsze klątwy, że byli tacy i owacy. Ale przynajmniej na rynkach
panował porządek i spokój. I nie pozwalano skrzywdzić ludzi, sprzedających
wilnianom owoce i warzywa.
Kto mnie,
zwolennikowi wolnej Litwy, da wyczerpującą odpowiedź na nurtujące mnie pytanie:
Czy zawsze już tak u nas będzie?
Jan Kozicz”.
* * *
„Bolszewik”
(Mińsk), 9 sierpnia 1991 (przedruk w: „Biały
Orzeł” (Ware, USA), 6 października 1991:
„Znów się straszy „polskim imperializmem”
Ukazujący się w
Mińsku (rozpowszechniany także w Wilnie) organ Komunistycznej Partii Białorusi
„Bolszewik” (w języku rosyjskim)
zamieścił w numerze z 9 sierpnia 1991 roku (10 dni przed
partyjno-wojskowym puczem w Moskwie) artykuł niejakiego K. Łowiejki pod
tytułem „Ob opasnostii wielikopolskogo
szowinizma” („O niebezpieczeństwie szowinizmu wielkopolskiego”). W tekście
tym czytamy: „Ze straszną szybkością
odradzająca się polska szlachta ma zamiar w zmowie z kapitałem światowym
zrealizować dawne marzenie feudalno-burżuazyjnego bękarta („ubludka”), który po
swej śmierci zapaskudził swymi cuchnącymi wnętrznościami pół Europy, zaklętego
wroga proletariatu i komunizmu – Piłsudskiego. On marzył o Wielkiej Polsce: od
Morza Bałtyckiego do Kijowa i dalej. Nie
tylko marzył, ale próbował to marzenie urzeczywistnić. Jednak Armia Czerwona
porządnie nadawała mu po bokach i przez to zmniejszyła jego apetyt na ziemie
rosyjskie. Pamiętając o tym obecni polscy szowiniści zaczęli szykować aneksję
ziem rosyjskich z daleka.
Korzystając z zamętu („smutnoje wriemia”) zbierają
swą piątą kolumnę po całym Związku Radzieckim i pod przykryciem szyldu –
„Polska Radziecka Republika Socjalistyczna” – dążą do utworzenia na terytorium
Litwy, Białorusi, Ukrainy przyczółka dla polsko-niemieckiego posuwania się na
Wschód do Uralu. Na Litwie procesem tym kieruje Tichonowicz-Ciechanowicz. Jak
świadczą materiały archiwalne, prawidłowe jego nazwisko brzmi Ticker. Jego
działalność jest ukierunkowana i finansowana przez CIA za pośrednictwem
podstawionego milionera w Kanadzie. Zadaniem Tickera jest przekonanie
Centralnego kierownictwa w Moskwie o celowości stworzenia tzw. Polskiego
Kraju w Litwie, a potem na Białorusi i Ukrainie. W celu podkupienia
skorumpowanych pracowników nomenklatury przydzielono mu ogromne sumy waluty.
Dalszym krokiem będzie połączenie tych wszystkich
„polskich krajów” w tak zwaną „Polską Socjalistyczną Republikę Radziecką” i
ściąganie do niej ze wszystkich krańców Związku Radzieckiego, Polski i krajów
zachodnich polskich bojówkarzy. Gdy się zgromadzi dostatecznie dużo sił,
zostanie urządzona prawdziwa Noc św. Bartłomieja dla wszystkich, pozostających
tu jeszcze przedstawicieli narodowości niepolskich. Ticker przekonany o
powodzeniu swego przedsięwzięcia, już teraz nie wstydzi się otwarcie delektować
przed publicznością szczegółami tego krwawego scenariusza. Nie potrzebny szyld
„Radziecka Socjalistyczna” zostanie odrzucony, a terytorium się przyłączy
do burżuazyjnej Polski.
Takie są ich plany. Lecz jestem pewien, iż podobnie
jak na początku wieku XVII naród rosyjski bezbłędnie rozpoznał polskiego
Łżedmitrija, a z jego szeregów wstali Minin i Pożarskij, którzy uwolnili ziemię
ruską od polskiego zła („ot polskoj skwierny”), podobnie jak w XX wieku
bolszewicy pod przywództwem czerwonych komisarzy pohamowali zapędy
Piłsudskiego, tak też i dziś znajdą się ci, którzy zdemaskują perfidne
(„wierołomnyje”) plany polskiej burżuazji i zastopują jej agenta Tickera oraz
sforę jego pachołków („prichwostniej”).
Niestety, musimy z żalem stwierdzić, że pod rozkładający
wpływ („tletwornoje wlijanije”) faszystowskiego najmity
Tichonowicza-Ciechanowicza-Tickera trafiła znaczna część polskich komunistów w
Litwie. Naocznie to się przejawiło w owych dramatycznych dniach stycznia, gdy
zamiast tego, by poprzeć naszą słuszną sprawę („nasze prawoje dzieło”) czterech
polskich komunistów w Radzie Najwyższej Litewskiej SRR – z poduszczenia Tickera
– położyło swe bilety partyjne i złożyło przysięgę na wierność faszystowskiemu
reżimowi Landsbergisa, licząc na to, że ten ostatni
pomoże im w okresie późniejszym utworzyć na ziemiach rosyjskich Polską SRR,
jako przyczółek (płacdarm) dla natarcia burżuazji. Tak oto oni frymarczą
sumieniem komunistycznym. Lecz to nie wszystko. Jest wiele oznak tego, że
pozostali w szeregach KPZR polscy komuniści prowadzą podwójną grę. Z tego
powodu musimy ich uprzedzić, że wiele już wiemy i że będziemy ich nadal
demaskować, i że obłudnicy („dwuruszniki”) nie ujdą gniewowi ludu”.
Ten pełen specyficznej ekspresji tekst jest
wymownym świadectwem sytuacji Polaków na kresach niby „rozpadającego” się
imperium sowieckiego. Pod akompaniament takich właśnie „hymnów” w niezbyt
odległej przeszłości 2 mln Polaków jechało na Syberię, a kolejne 2 mln umierało
od kul bolszewickich NKWD-istów. Łatwo się domyślić, co by się stało z
tamtejszymi Polakami, gdyby partyjno-wojskowy pucz z 19-21 sierpnia 1991 roku
się powiódł. A przecież powtórka z niego wcale nie jest wykluczona... Czy więc
podobne teksty nie są ideologicznym przygotowaniem kolejnego etapu ludobójstwa
popełnionego na narodzie polskim przez „starszego brata” ze Wschodu?...
* * *
„Ojczyzna”
(Wilno), 14-20 sierpnia 1991:
„U źródeł powojennej rusyfikacji na
Wileńszczyźnie
Nie mogli litewszczyć, więc ruszczyli
Lata 1947-1948
były latami prawdziwej klęski polskości na Litwie, w szczególności na
Wileńszczyźnie. Z powodów, których dotychczas nie można zrozumieć, likwidowano
wszystko, co było polskie. Chyba jedynym wyjaśnieniem mogłoby być to, że
władze, którymi kierowali, warto podkreślić, internacjonaliści, uległy chorobie,
którą w swoim czasie Lenin określił jako „chwostizm”, czyli plątali się w
ogonie reakcyjnych, zacofanych poglądów mas. Tym razem widocznie chodziło
o poglądy nacjonalistycznie usposobionych elementów.
Krótko mówiąc
zamyka się jedną po drugiej szkoły polskie lub przekształca się je w litewskie.
I tu jest właśnie sedno sprawy. Dzieci polskie, które bezpośrednio po
zakończeniu wojny nie miały pojęcia o języku litewskim, dokąd miały się udać?
Rzecz normalna, że znalazły się w szkołach rosyjskich, których słowiańszczyzna
była im znacznie bliższa niż język litewski. Pozamykano także inne placówki
polskości, w tym ukazującą się jeszcze od czasów przedwojennych „Prawdę
Wileńską”.
Nic dziwnego, że
nastąpiły protesty, ale wszelkie zwracanie się do władz lokalnych czy nawet
republikańskich nie odnosiło skutku. Wreszcie wyprowadzone z cierpliwości
społeczeństwo polskie wysyła delegację do Moskwy i po dwóch latach przybywa do Wilna
z szerokimi pełnomocnictwami od KC KPZR towarzysz Widmont. Symbolizował on
prawdziwe odrodzenie polskie. Dawne szkoły polskie odzyskiwały swój język, jak
też gazety ukazujące się w rejonach o przeważającej ludności polskiej. Tak więc
w rejonie wileńskim – „Szlakiem Lenina”, w rejonie nowowilejskim –„Iskra”, w
rejonie trockim „Hasło Trakajskie”, w rejonie podbrodzkim „Pracownik”. Powstały
również gazety polskie w rejonach eiszyskim, (solecznickiego nie było wtedy),
szyrwinckim. Ukazał się wreszcie w trzech językach obwodowy (na obwód wileński)
dziennik wielkoformatowy „Czerwona Gwiazda”, który po skasowaniu w Litwie
obwodów ustąpił miejsca republikańskiemu „Czerwonemu Sztandarowi”. Jak grzyby
po deszczu rodziły się amatorskie zespoły polskie. To wszystko mieliśmy
zawdzięczając inicjatywie i energii wielu działaczy polskich, których niestety
nie ma już wśród żywych.
Niestety ów okres
rozkwitu kultury polskiej nie trwał zbyt długo. Niektórym kłuło w oczy to, że
młodzież polska chodzi do szkół polskich. A teraz ci sami mają czelność mówić,
że rusyfikacja szła tutaj od Moskwy, a oni są Bogu ducha winnymi barankami. Na
szczęście i to minęło, ale nie wszyscy wyciągnęli właściwe wnioski
z zaszłych wydarzeń.
Stanisław Butrym”
* * *
„Słowo
Powszechne”, 16 sierpnia 1991:
„Oburzający
napad „Gazety Wyborczej” na Karmel
Dzwonili i
dzwonią do nas Czytelnicy oburzeni do żywego napaścią „Gazety Wyborczej” na
zakon karmelitów, bo tylko tak można określić publikacje w tym dzienniku z
ubiegłego miesiąca. Ponieważ w „GW” nie ukazało się dotąd sprostowanie i
przeproszenie za obrazę uczuć ludzi wierzących, a także za działanie na szkodę
dobrego imienia tak zasłużonej dla Kościoła, dla naszego kraju i w ogóle
światowej kultury instytucji, jaką jest wielka rodzina męskich i żeńskich
zakonów karmelickich, wyrażamy niniejszym w imieniu własnym i naszych Czytelników
stanowczy protest przeciwko podobnym obyczajom prasowym.
17 lipca br. a
więc nazajutrz po święcie Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel, ukazała się w
„GW” krótka informacja o proteście belgijskiej organizacji żydowskiej przeciwko
budowie na terenie byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego
w Ravensbrück domu handlowego. Notatkę tę zatytułowano – „Niemiecki
Karmel”.
Kilka dni później
„GW” (nr 69) podjęła ten temat w obszerniejszej już korespondencji P.
Cegielskiego z Berlina pod wielkim tytułem „Niemiecki Karmel – ciąg dalszy”.
Przeczytać tam można m.in., że sporny obiekt w Ravensbrülck znajduje się o
kilkaset metrów od pomnika ofiar obozu, o tym, że „skandal w Ravensbrück
unaocznia rozmiary spustoszenia moralnego, jakie pozostawiło 40 lat komunistycznych
rządów we wschodnich Niemczech”, że w miejsce niedoszłego supermarketu proponuje się bibliotekę lub
inna instytucję kulturalną. Nigdzie jednakże w tej, jak i w poprzedniej,
publikacji nie ma odniesienia wprost do tego, co usprawiedliwiałoby ich tytuły.
Ktoś zaglądając do „GW” mógłby myśleć, że chodzi może o klasztor i kościół
karmelitanek pw. Śmiertelnego Lęku Chrystusa w Dachau, o polskie siostry z
warszawskiego Karmelu wywiezione 5 sierpnia 1944 r. na przymusowe roboty do
Neckarlsum koło Heilborn, o więzionych w Dachau i Mauthausen karmelitów
polskich z Krakowa i Wadowic, czy może o niemiecką karmelitankę bł. Edytę
Stein... Skądże! „Gazeta Wyborcza”, w której nawet dziennikarze parający się
problematyką kościelną, nie kryją swego nienawistnego stosunku do Karmelu,
pozwalając sobie na tę bezczelną aluzję do sprawy polskiego Karmelu w
Oświęcimiu, imienia tego zakonu używa zamienne z pojęciem „spustoszenia
moralnego”. (sz)
* * *
„Ojczyzna”
(Wilno), 21 sierpnia 1991:
„Na marginesie oświadczenia w sprawie
zagłady Żydów. Bitwa o martwych
Gdyby temat
artykułu nie był tak bolesny i tragiczny, zamiast wstępu mógłby służyć Gogol i
jego znakomite dzieło „Martwe dusze”. Pamiętacie, jak to zakupywano w imię
interesu, prestiżu, ambicji imiona zmarłych wprost u sąsiada chłopów
pańszczyźnianych? Byle więcej, byle taniej i żadnych wyrzutów sumienia.
Zastrzegliśmy się
na początku – „gdyby temat nie był tak bolesny”. Niestety, w danym
przypadku nie do śmiechu. Gogol wprost nie mógł przewidzieć, że w końcu XX
wieku po najkrwawszej z wojen rozpalą się znowu namiętności o martwe dusze. Tym
razem chodzi o setki tysięcy Żydów zgładzonych w latach okupacji hitlerowskiej
przez gestapo i miejscowych nacjonalistów burżuazyjnych, litewskich faszystów,
w Ponarach pod Wilnem.
W naszych czasach
na łamach różnych pism sajudisowskich i „niezależnych” coraz to nowi
„kulturtregerzy” próbują wybielić tych morderców ludności żydowskiej na różne
sposoby.
Można polemizować
z podobnymi autorami i łatwo obalić ich niecne próby, chodzi jednak o to, że w
dużym stopniu odzwierciedlają oficjalną polityka rządu Wagnoriusa i
Landsbergisa. Z jednej strony Landsbergis podpisał w imieniu narodu litewskiego
dokument w sprawie masowej zagłady Żydów litewskich w okresie okupacji,
ujmując, niby w nawiasach, w pół zdania, to, że w tym brali udział również
niektórzy miejscowi faszyści.
Jednakże ten sam
Landsbergis w licznych wywiadach dla prasy powtarzał tezę, która częściowo ma
zmniejszyć ciężar odpowiedzialności narodu litewskiego za to masowe
przestępstwo, a raczej ludobójstwo. Chodzi o to, że to jakoby był częściowo akt zemsty za to,
że w okresie deportacji Litwinów w r. 1940-1941 w organach NKWD było dużo Żydów
i oto w narodzie litewskim powstał obraz Żyda-bolszewika pakującego do wagonów
niewinnych obywateli, żeby ich wywieźć na Syberię.
Teza ta jest
wprost odrażająca, tym bardziej w ustach głowy państwa, który powinien się
liczyć ze słowami. Przecież w ten sposób można również wybielić Hitlera i jego
reżim, bowiem wśród niemieckich komunistów w okresie światowego kryzysu
gospodarczego lat 30-tych było niemało Żydów. Więc co, za to trzeba było spalić
w piecach gazowych i rozstrzelać 6 milionów Żydów europejskich? Do takiej
„obrony” nie odważyli się uciec nawet najwięksi zbrodniarze wojenni na procesie
w Norymberdze i ich adwokaci.
To jednak, do
czego nie domyślił się sam Goebbels, przyszło do głowy Landsbergisowi. Oni nas
dręczyli, więc ciemni ludzie postanowili zemścić się. Kłamstwo to jest o tyle
perfidne, że brak jest słów, by je obalić. Jeżeli przypuśćmy za czyny oficerów
NKWD „mściciele” postanowili zabić w Litwie wszystkich Żydów, to dlaczego
mordercy w zielonych mundurach z „pogonią” na czapkach zabijali z nie mniejszym
impetem Białorusinów w Mińsku i Grodnie, Polaków w Warszawie podczas powstania,
lotników amerykańskich, których specjalnie przywożono do Litwy pod lufy
litewskich faszystów, bowiem nawet Niemcy odmawiali rozstrzeliwania takich jeńców?
Dlaczego szły na
Ponary transporty z Żydami z Belgii, Francji i innych krajów zachodnich? Czy
ich masowy mord też można wytłumaczyć tym, że w tych krajach byli Żydzi w
organach NKWD?
A teraz spójrzmy,
kto najwięcej ucierpiał od represji NKWD w latach 1940-1941. Opieramy się nie
na emocjach lub jakiejkolwiek „zemście”, lecz na obiektywnych danych znanego
naukowca W. Ziemskiego, który w czasopiśmie „Socis” („Sociologiczeskije
issledowania” (Badania socjologiczne) Nr 6 za rok 1991 opublikował artykuł „GULAG”
zaopatrzony w tablicę ułożoną na podstawie archiwów dawnego NKWD.
Oto fragmenty tej
tablicy:
„Skład
narodowościowy więźniów w radzieckich obozach „GUŁAG” na 1 stycznia 1942 roku:
Litwinów – 3.074, Łotyszów – 7.204, Estończyków – 6.581, Polaków – 14.982,
Żydów – 23.164. Na 1 stycznia 1943 r. odpowiednio Litwinów – 3.125, Łotyszów –
5.008, Estończyków – 4.556, Polaków – 11.339, Żydów – 20.230.
Czyli Żydów
wielokrotnie więcej niż Litwinów deportowano za te dwa lata. Już podczas
pierwszej deportacji 14-15 czerwca 1941 r. wywieziono z Litwy 7 tys. Żydów,
czyli 3 proc. ludności żydowskiej.
Oto jak wygląda w
rzeczywistości „żydowski spisek” NKWD. Jak gdyby nikt dzisiaj nie wie, że w
okresie stalinizmu ucierpiały wszystkie bez wyjątku narody i o żadnym jakimś narodowym
charakterze funkcjonariuszy NKWD nie mogło być wówczas mowy. Np. w tymże
okresie wywieziono do łagrów 1,5 min Rosjan, 300 tyś. Ukraińców, 80 tyś.
Białorusinów, 19 tyś. Gruzinów, 20 tyś. Ormian, a Litwinów – najmniej.
Więc skąd raptem
ta „zemsta” za kilku pracowników NKWD – Żydów, jeżeli nawet przypuścić, że byli
to prawdziwi sadyści i kaci. Zresztą oficerów – Litwinów w organach NKWD
również było niemało, więc co – miało powstać uczucie zemsty u Żydów za
deportacje ich ziomków na Sybir i jako zemsta niszczenie za to narodu
litewskiego?
Tak rozumować
mogą tylko idioci lub faszyści.
A jednak teraz, w
1991 roku, teza o „zemście”, wypuszczona z lekkiej ręki, niby niechcący, przez
pana Landsbergisa, kwitnie wśród działaczy sajudisowskich, na łamach jej prasy.
Tak np. znana ze
swych antysemickich (i antypolskich) wypadów gazeta ideologa nacjonalizmu i
oficera KGB p. Czekuolisa „Gimtasis Krasztas”, w swym n-rze 28 za br.
podchwyciła niemal w całości artykuł K. Umbrażiunasa pt. „Kto ratował Żydów
w Litwie?”, opublikowany w nie mniej nacjonalistycznej gazecie „Wiltis”.
Już sam tytuł
tego artykułu woła o pomstę, bowiem musiał brzmieć inaczej: „Kto mordował Żydów
w Litwie?”. O tym wie nawet dziecko – mordowali przede wszystkim litewscy
faszyści z różnych organizacji, a było ich nie dużo i nie mało, a ponad 100
tysięcy „ochotników”, podczas gdy osoby, które ryzykując życiem ratowały Żydów
to pojedyńczy śmiałkowie. Na 300 tyś. rozstrzelanych przypada kilkadziesiąt
uratowanych. Chwała im, są to ludzie z dużej litery, o wielkim sercu i odwadze.
Ale niestety,
nie można tu mówić o jakimś ogólnonarodowym współczuciu. Przeciwnie!
Są znowu wypadki,
że ci sami najgorsi zbirowie, czy to w mundurze szaulisów, czy gestapo lub SS
ratowali pojedynczych „swoich” Żydów – przyjaciół z dawnych czasów, kochanki,
dzieci. Jednak na tym tle nie może być mowy o pomniejszeniu odpowiedzialności
za Ponary, Treblinkę lub Majdanek.
A co na to
Umbrażiunas?
Wziął na siebie
misję nie do pozazdroszczenia: z jednej strony zrzucić całą odpowiedzialność na
Niemców, wybielić udział Litwinów i dla jednych i drugich maksymalnie
zmniejszyć liczbę ofiar. Według głębokiego przekonania dzisiejszego neofaszysty
liczba 70-80 tysięcy zamordowanych brzmi niemal niewinnie, byle obalić liczbę
200 tysięcy ofiar w Ponarach i 300 tyś. w Litwie.
W tym
„skrupulatny” badacz martwych „dusz” natknął się na protest przedstawicieli
społeczeństwa żydowskiego w Wilnie. Deputowany do parlamentu, przewodniczący
komisji spraw zagranicznych E. Zingeris, pisarz G. Kanowicz, b. przewodniczący
towarzystwa więźniów getta D. Gelpernas, profesorowie prawnicy
J. Bluwsztejn i S. Kuklański, dr prawa S. Alperowicz, profesor A. Bolotin
i dziennikarz S.
Waintraubas wystosowali Oświadczenie ostro polemizujące z „wnioskami”
p. Umbrażiunasa.
„K. Umbrażlunas –
piszą autorzy oświadczenia – postanowił po swojemu przepisać krwawe dzieje
ludobójstwa Żydów w okresie 1941-1944. Dążąc do wybielenia przeszłości
postanowił trzykrotnie zmniejszyć liczbę ofiar ludobójstwa, a także winę
morderców, tłumacząc ich czyny jako zemstę za udział Żydów w haniebnych
czynach reżimu radzieckiego. Nic go nie obchodzi, ze Jego „odkrycia” są
całkowicie niezgodne z dokumentami przytoczonymi podczas procesu
w Norymberdze i badaniami Litwinów-emigrantów z Zachodu.
Dla p. Umbrażiunasa
głównym dokumentem jest „buchalteria” zabójstw, ułożona zaledwie po upływie 4
miesięcy okupacji przez faszystowską „Einsatzgruppe SA”, jak gdyby tą datą
zamykają się dzieje mordowania Żydów w Wilnie. 15 grudnia 1941 r. hitlerowcy
wskazywali na liczbę ofiar 135 tysięcy, a do dnia wyzwolenia zabito jeszcze
ponad 200 tyś. Żydów w Ponarach.
Jasne więc, ze
nie „poczucie zemsty” kierowało rękami ludobójców, lecz mocna nienawiść
rasistowska pomnożona przez chęć wzbogacenia się, zawładnięcia skarbem ofiar.
Jeżeli sumienie
jest czyste, nie ma potrzeby fałszowania faktów, czyli koncepcje K.
Umbrażiunasa skierowane na obalenie nieprzyjemnej dla niego prawdy są nie do
przyjęcia.
Ci, którzy
rzeczywiście troszczą się o dobre imię swego narodu – piszą na zakończenie swego
Oświadczenia przedstawiciele inteligencji żydowskiej w Wilnie – kroczą inną drogą
– kategorycznie potępiają ludobójstwo, które niczym nie może być
usprawiedliwione”.
Trudno coś dodać
do tego Oświadczenia. Wątpliwe jednak, aby podziałało na ludzi typu
Umbrażiunasa. Jeżeli sam szef uchwycił wersję o Żydach – pracownikach NKWD, to
dlaczego mają się jej wyrzec „badacze”? Czyli bitwa o martwe dusze trwa. Jeżeli
tak dalej pójdzie, a naoczni świadkowie umrą naturalną śmiercią (dokumenty
można spalić), gdzieś po roku 2020 świat dowie się, że w latach 1941-1944 w
Litwie przypadkowo zginęło kilku Żydów, którzy mieli wyrzuty sumienia za
stalinowskie represje realizowane przez ich ziomków – enkawudzistów i ze wstydu
w lesie Ponarskim palnęli sobie w łeb...
Pozostaje jedyna
przeszkoda: co zrobić z Pomnikiem Ponarskim ku czci poległych Żydów wileńskich,
który sprowadza do zera całą piramidę kłamstw Umbrażiunasa i kompanii? Chyba
trzeba powtórzyć to, co zrobiono z pomnikami radzieckimi, z grobami polskimi na
cmentarzu Rossa i innych, z tablicami polskich profesorów Uniwersytetu im.
Stefana Batorego w Wilnie.. – napisać, że to byli Litwini.
W czym jak w
czym, ale w sztuce niszczenia pomników i przekręcania faktów historii do góry
nogami niepodległa Litwa zajęła czołowe miejsce i wyprzedziła nawet
hitlerowskie Niemcy oraz próby fałszowania historii przez głównych przestępców
wojennych w Norymberdze.
Borys Oszerow”
* * *
„Zbrodnie
nieukarane
Nakładem
tamtejszego Koła Lwowian ukazała się w Londynie książka Aleksandra Kormana
„Nieukarane zbrodnie SS-Galizien z lat 1943-1945” (1990, str. 95).
Nieduża objętościowo edycja robi wstrząsające wrażenie już poprzez samo „suche”
opisanie potwornych zbrodni, dokonanych przez nacjonalistów ukraińskich na
narodzie polskim. W sposób szczegółowy autor przedstawia zagładę z długiego
szeregu zaledwie kilku polskich miasteczek i wsi, takich jak Chodaczków Wielki,
Huta Pieniacka, Podkamień, Wicyń, Młynów, Palikrowy, Poturzyn, Prehoryłe,
Smoligów. Niektóre z tych tragedii co do liczby wymordowanych ludzi są większe
od znanych na całym świecie Oradour, Lidice czy Pirczupów (w tej ostatniej
miejscowości na Litwie policjanci litewscy spalili w stodole dużą grupę Polaków
za to, że nieopodal ich wsi znaleziono poprzedniego dnia dwóch zastrzelonych hitlerowców
litewskich), a jednak nikt nic nie wie o tych polskich tragediach.
A. Korman
przypomina więc rodakom i Europie fakt nie ukaranego dotychczas ludobójstwa
popełnionego na Polakach przez oddziały ukraińskie SS, UPA, OUN, policję itd.
Morderstwa u Ukraińców miały znamiona szczególnego okrucieństwa: wydłubywanie
oczu, rozsiekanie toporami, rozrywanie końmi, wbijanie gwoździ do czaszek
żywych ludzi, zdzieranie skóry, palenie żywcem dzieci i tym podobne bestialskie
metody na skalę masową, wyniszczając w sumie ponad 0,5 mln osób tylko na
terenie Małopolski Wschodniej (Zachodniej Ukrainy).
Przytoczmy
nieduży fragment tekstu A. Kormana w sposób charakterystyczny przedstawiający
jedną z ówczesnych tragedii: rzeź 16 kwietnia 1944 roku wsi polskiej Chodaczków Wielki
w powiecie tarnopolskim. Autor pisze: „Ukraińscy esesmani woleli mordować
bezbronną ludność polską we wsi, aniżeli walczyć z wojskami sowieckimi. Byli
nawet do tego specjalnie przygotowani... Rozpętali istne piekło. Nacierali
systematycznie na bezbronną, spokojną ludność, ulica za ulicą, podpalając po
kolei domy mieszkalne i zagrody, a do wybiegających z płomieni ludzi i
ratujących się ucieczką strzelali fosforowymi, zapalającymi pociskami...
Starców i dzieci wrzucali w ogień do płonących domów. W ten sposób palono domy
wraz z ich mieszkańcami (...) Łączna strata ludności polskiej wyniosła 862
osoby. „Herosi” spod znaku swastyki i
trójzęba – ukraińscy esesowcy dowodzeni przez niemieckich oficerów, pozostawili
po sobie śmierć, zgliszcza i zniszczenie.
Ocalała polska
ludność pogrzebała pomordowanych rodaków na placu przy kościele
rzymsko-katolickim w Chodaczkowie Wielkim, we wspólnej mogile szerokości około 2 m , a długości około 30 m . Zwłoki układano
warstwami. Na mogile tej wznieśli krzyż (...) W roku 1966 wzniesionego krzyża
już nie było, a na jego miejscu znajdował się mały obelisk stożkowy z desek
wraz z czerwoną pięcioramienną gwiazdą na jego szczycie, cały pomalowany na
czerwono. Jest to charakterystyczny przejaw usuwania i zacierania dowodów zbrodni
ukraińskich esesowców przez ich miejscowych kamratów”.
Wściekłość
faszystów ukraińskich budziły fakty bardzo ścisłego współdziałania polskiej AK
z partyzantką radziecką na tym terenie oraz przechowywanie Żydów przez Polaków.
28 lutego 1944 r. za takie postępowanie starto z oblicza ziemi polską wieś Huta
Pieniacka. Oto parę szczegółów: „W nocy z 27 na 28 lutego 1944 r. Franciszkę
Michalewską z domu Bernacką, lat 26, zaatakowały bóle porodowe i była przy niej
położna-akuszerka. Esesowcy wtargnęli do jej domu, doprowadzili ją do kościoła
(dokąd spędzano ludność całej wsi – J. C.), gdzie posadzili ją na stopniu
ołtarza, a przy niej położną. Gdy bóle porodowe przybierały na sile, a F.
Michalewska bardzo jęczała i zaczęła rodzić, to podszedł do niej esesowiec, wyrwał
z niej siłą dziecko, rzucił na posadzkę przed ołtarzem i rozgniótł esesmańskim
butem. W obronie chorej wystąpiła obecna przy niej położna. W odpowiedzi
obydwie zostały zastrzelone i ukraiński esesowiec zarzucił na nie bieliznę
kościelną...”
94-letniemu W. A.
Szmigielskiemu za to, że przechowywał w swej chacie ciężko rannego radzieckiego
partyzanta, po okrutnym obojga skatowaniu „wykłuli oczy, a język wyciągnęli na
zewnątrz i przybili gwoździem do brody... Następnie obu żywcem spalili”...
Takie to były
polskie losy na Lwowszczyźnie, Wołyniu, innych południowo-wschodnich terenach
kresowych. Oburza więc fakt, że dotychczas nikt narodu polskiego za te zbrodnie
nawet nie przeprosił, nie mówiąc o jakimkolwiek odszkodowaniu. Wręcz odwrotnie,
korzystając z usług sprzedajnych krakowsko-warszawskich dziennikarzy i
pseudopolityków nadal poniża się nasz naród, bije się w jego imieniu w
piersi i wyraża skruchę tak, jakby to ofiara była winna zbrodni katowskich.
Ten wątek
odpowiedzialności moralno-politycznej w sposób niezwykle udany podejmuje
Zdzisław K. Jagodziński, dyrektor Biblioteki Polskiej w Londynie w szkicu
socjologicznym, poprzedzającym tekst A. Kormana jako „Słowo wstępne”.
Jan Ciechanowicz.
dr filozofii”
* * *
Czy
doczekamy się depeszy gratulacyjnej?
LIST do
REDAKCJI
Szanowna
redakcjo! Zawsze z niecierpliwością czekam na kolejny numer „Ojczyzny”, bo
uważam, że wasza gazeta odzwierciedla rzeczywiste problemy i niepokoje
nurtujące nas, prostych ludzi. Ale czytuję również inne wydania i znajduję w
nich nieraz obelgi i zniewagi pod waszym adresem. Nie tylko w języku litewskim,
ale również w ojczystej naszej polskiej mowie. Że nie powinniśmy zerkać w
stronę Moskwy, bo Sowieci są ponoć najgorszymi wrogami Litwinów i Polaków. Że
niby to nie mamy innych trosk, jak dopomagać Litwinom w oderwaniu się od ZSRR,
a ci nam pięknie za to odwdzięczą się.
A sugerują nam to
przeważnie wczorajsi komuniści. Dobrze im się powodziło przed pieriestrojką
(tylko spojrzeć na ich mieszkania, auta, dacze!) a i teraz, gdy zmienili skórę,
jak te żmije na wiosnę, również mają te same, a może jeszcze większe
przywileje. Z tymi to wszystko jest jasne. Ludzie dawno się zorientowali, jaka
wróżka i za jakie „zasługi” im wróży. Wiemy dobrze, kto jest kim.
Często gęsto też
zaczynają prawić nam morały dziennikarze, czy też inni działacze z Macierzy.
Pouczają nas, jak mamy się zachowywać tu, na ojczystej naszej ziemi, jak mamy
dogadzać Litwinom. Spoglądają na nas z góry i wmawiają nam, że za dużo sobie
pozwalamy, za dużo chcemy, że tak dobrze by się żyło na Litwie, gdybyśmy my,
Polacy Wileńszczyzny, nie mącili wody.
Krew nagła mnie
zalewa, gdy czytam, co wygaduje taki Bronisław Geremek, albo też wypisuje
niejaki Maciej Wojciechowski, i zadaję sobie pytanie – czy nie należałoby
napisać: Bronius Geremekas, Motiejus Vajtekauskas? Bo skoro chcą oddać nas na
łup litwinizatorom, to niech by wypili z nami razem ten kielich goryczy.
Najgorzej zaś,
gdy słyszymy podobne rzeczy od ludzi z Wileńszczyzny rodem, którzy porzucili
ziemię, na której się urodzili, a teraz udzielają łaskawie wskazówek nam,
którzyśmy przetrwali tutaj rusyfikację, litwinizację, tyle wycierpieli, ale nie
rzuciliśmy ziemi, skąd nasz ród. I nie porzucimy jej, i nie oddamy nikomu.
Oto niedawno
przewodniczący litewskiego parlamentu ponas Landsbergis wystosował depeszę do
przywódcy Chorwacji, pogratulował im, że się ogłosili suwerenni i niezależni od
Jugosławii. Przeczytałam i pomyślałam sobie: a dlaczego nie wystosuje takiej
depeszy gratulacyjnej do Wileńszczyzny, która jeszcze w maju opracowała dla
siebie statut jednostki narodowo-terytorialnej? Może ma taką wadę wzroku, że
dostrzega Chorwacie znajdującą się o tysiące mil, lecz nie zauważa
u siebie pod samym nosem Wileńszczyzny, której chodzi nie o całkowitą
nawet niepodległość, ale jedynie o autonomię narodowo-terytorialną?
Pewna jestem, że
pozwala sobie nas nie zauważać dlatego, że brakuje nam, Polakom, zgody, że
dzielimy się na grupy, a każda ma własne ambicje, widzi własną „drogę do
szczęścia” i niczym ten głuszec na tokowisku własną tylko pieśń słyszy.
Zastanówmy się nad tym, zacznijmy działać społem a zgodnie, to może wszyscy
razem dopniemy tego, że i Wileńszczyzna zaszczycona zostanie depeszą
gratulacyjną uznającą nasz odrębny status. Chcę zakończyć ten list wersetem
ogólnie znanym:
Trzeba wiarę
miłować i prawdę,
Trzeba wolność
ukochać nad życie,
Zwalczać wszelką
dokoła nieprawość,
Żyć uczciwie i
żyć pracowicie.
Z poważaniem
Maria Brazewicz
* * *
Mimo woli kilka
ciekawych spostrzeżeń co do istoty wydarzeń z sierpnia 1991 dostarczyła konsekwentnie
antypolska „Gazeta Wyborcza” z
28.08.91 w swych krótkich reportażach z rozwalanego przez masonów i KGB
Związku Radzieckiego. Oto parę z nich:
„Olena
Skwiecińska telefonuje z Rygi
OMON nie
da się ogłupić
Najbardziej
zapalnym punktem na Łotwie jest ryska baza OMON.
Dziesięć
kilometrów na południe od Rygi. Spory, ogrodzony siatką teren. Wejść można
tylko od strony szosy – wzdłuż płotu ułożono miny. Dowódcy oddziału nie ma,
pojechał do miasta. Strażnik w czarnym berecie i z kałasznikowem przerzuconym
przez ramię każe mi czekać na szefa – mjr. Czesława Młynika.
Dopiero po dwóch
godzinach szara wołga przywozi komendanta. Wchodzę za ogrodzenie z kolczastego
drutu. Po drodze do baraczku dowództwa mijam kilkunastu OMON-owców. To bardzo
młodzi chłopcy. Wszyscy uzbrojeni po zęby, od noży po granaty.
Młynik urzęduje w
mrocznym, tandetnym pomieszczeniu. Na ścianie czerwona flaga z sierpem i
młotem, niżej zdjęcie Lenina.
„W kraju panuje
bezprawie – mówi mjr Młynik. – Nie było żadnego puczu. To co oglądaliście – to
był dobrze wyreżyserowany spektakl. Ludzie zrozumieją to za dwa, trzy lata”.
Kiedy się uśmiecha, na przedzie błyska mu złoty ząb.
„Cały problem
polega na tym, że nic nie nauczyliśmy się z historii. Przecież to, co dzieje
się teraz, to powtórny 37 rok. Tak rodzi się faszyzm – wykłada major. – Za jakiś czas ta
euforia się skończy. Naród obudzi się i odwróci tę pseudodemokrację. To, co
stało się w zeszłym tygodniu to nie koniec przeobrażeń, to dopiero początek. Co
to za demokracja, kiedy bezprawnie aresztuje się tysiące ludzi. Przeraża mnie
to, co się dzieje. – To, że ludzie dali się tak ogłupić”.
Pytam, czy jest
gotowy do złożenia broni. „Nie. Oddział musi mieć jakieś gwarancje. Mam
nadzieję, że wypracuje je komisja. A gdyby chciano nas rozwiązać przemocą...
cóż, na siłę znajdzie się siła”.
Czy czuje się
rozczarowany? Nie. Tylko boli go to, że ludziom – jak widać – odpowiada to
bezprawie, ta dyktatura. Ale dyktatura nie może trwać długo. Ludzie są
oszukani, ale kiedy się zorientują, zrobi się gorąco.
Wychodząc,
rozmawiam z kilkoma strażnikami. W możliwość ataku sił łotewskich na bazę nie
wierzą. „A zresztą na to ich wojsko dość tupnąć, żeby uciekło. Na Litwie byłoby
trudniej. Brałem tam udział w kilku starciach” – mówi jeden z nich.
„Kiedy, w
styczniu?” – pytam myśląc o krwawych zajściach pod wileńską wieżą telewizyjną.
Nie odpowiada. Brama z napisem „Zatrzymaj się! Strzelają!” zamyka się za mną z
cichym zgrzytem.
Jednak w mieście
nikt zdaje się nie myśleć poważnie o zagrożeniu ze strony OMON-u, choć parlament
i siedziba rządu nadal jest otoczona barykadami i chroniona przez łotewską
milicję.
ZSRR
Czystka w mediach
(P) Prezydent Michaił Gorbaczow zdymisjonował w
poniedziałek wieczorem Leonida Krawczenkę, dyrektora radzieckiego radia i TV,
oraz szefa agencji informacyjnej TASS Lwa Spiridonowa
Jako powód podano „dezinformację ludności ZSRR i
światowej opinii publicznej w dniach zamachu stanu”.
Nominację na szefa agencji TASS otrzymał we wtorek
Jegor Jakowlew, do tej pory redaktor naczelny jednego z najbardziej zasłużonych
dla demokratycznych przemian w ZSRR niezależnego tygodnika „Moskowskije
Nowosti”.
Krawczenkę i Spiridonowa już wcześniej odwołał ze
stanowisk specjalnym dekretem prezydent Rosji Borys Jelcyn
(Reuter, TASS)
Mołdawia
Krok do Rumunii
(A) We wtorek Mołdawia proklamowała niepodległość.
Parlament przyjął deklarację jednomyślnie, jedynie kilku posłów,
reprezentujących mniejszości – rosyjską i turecką, które pragną pozostać w
granicach ZSRR – było nieobecnych.
„Niech żyje wolność” – skandowało w stolicy
republiki Kiszyniowie ponad 100 tys. ludzi, zgromadzonych przed parlamentem.
Uczestnicy manifestacji powiewali niebiesko-żółto-czerwonymi flagami narodowymi
Mołdawii. Do zgromadzonych przemówił prezydent republiki Mircea Sniegur.
W wywiadzie opublikowanym we wtorek przez francuski
„Le Figaro” Sniegur oświadczył, że proklamowanie niepodległości przez Mołdawię,
to krok ku zjednoczeniu z Rumunią.
W Mołdawii, liczącej 4,3 mln mieszkańców, 64 proc.
to Rumuni. Kilka miesięcy temu reprezentanci mniejszości narodowych – Rosjan i
Tatarów Gagauskich, sprzeciwiających się oderwaniu Mołdawii od ZSRR i
przyłączeniu jej do Rumunii – proklamowali niezależne republiki – „Republikę
Naddnieprzańską” i „Republikę Gagauską”.
(Reuter, TASS) (kk)
Tak
rozwiązuje się Związek
Leon Bójko
relacjonuje z Moskwy
(W) Na Kremlu w
siedzibie Rady Najwyższej zaczęły się manewry polityczne. Obrady prowadzi
przewodniczący Rady Związku Iwan Łaptiew. Przewodniczący Rady Najwyższej
Andriej Łukjanow jest odsunięty, jego los polityczny wydaje się przesądzony.
Deputowani z
reakcyjnej grupy „Sojuz” próbują rozdzielić odpowiedzialność. Płk Ałksnis
stawia wniosek, by ci deputowani, którzy wzięli udział w puczu, mogli wystąpić
przed Radą Najwyższą. Dopiero potem, po debacie, komisja śledcza miałaby prawo
badać przestępstwo przeciw państwu.
Jurij Szczerbak
natychmiast replikuje, że przed Radą Najwyższą winni zdać sprawę z działań ci
deputowani, którzy jawnie oskarżali od stycznia prezydenta ZSRR o zdradę i
nawoływali do jego obalenia. Aż nadto wyraźna aluzja do samego Ałksnisa.
Eksponowany,
niewątpliwie wybitny deputowany z „Sojuza” z Estonii, Jewgienij Kogan wyjaśnia
spokojnie cele polityczne swojej grupy. „Dobrze znam – mówi – członków puczu.
Zwłaszcza dobrze Jazowa i Pugo. Nigdy nie robili niczego bez zgody Gorbaczowa.
Będziemy dążyli do wyjaśnienia jego postawy, ma to kluczowe znaczenie dla
dalszego rozwoju sytuacji”.
Jeden z
deputowanych z najbliższego otoczenia Jelcyna przestrzega, by nie lekceważyć
siły reakcji. Został zdjęty tylko wierzchołek góry lodowej. Już po upadku junty
12 marszałków i generałów próbowało – z teczką zawierającą szyfr rakietowy –
uciec do sztabu dowodzenia w górach Ałtaju. Zatrzymały ich oddziały wierne
Jelcynowi. Niewierne jednak też istnieją.
Ostatecznie
radziecki parlament postanawia zwołać na 2 września nadzwyczajny Zjazd
Deputowanych Ludowych – najwyższą władzę ustawodawczą w ZSRR. Do jej prerogatyw
należy m.in. odwoływanie prezydenta.
Kluczowe jest
wystąpienie Gorbaczowa. Mówi spokojnie, często się zastanawia. Nic nowego do
oceny sytuacji już nie wnosi. Mówi, że z Krymu wrócił inny człowiek. Nie będzie
już niezdecydowania, nie będzie kompromisu. Najważniejsze – co będzie.
Gorbaczow wykłada 7-punktowy plan działań na najbliższe dni i tygodnie.
1. Jak najprędzej
podpisać nowy układ związkowy z tymi republikami, które tego zechcą.
2. Z republikami,
które nie podpiszą umowy związkowej, natychmiast po jej podpisaniu rozpocząć
pertraktacje międzypaństwowe o nowym ułożeniu stosunków. Przygotowania do
rozmów i samego procesu wyjścia rozpocząć natychmiast. Jest to faktyczne – choć
jeszcze nie de jure – uznanie niepodległości tych republik.
3. Natychmiast
ustalić zasady kierowania krajem na czas przejściowy, do ustalenia nowej
konstytucji. Gorbaczow proponuje powołanie Rady Bezpieczeństwa, w skład której
wchodziliby przywódcy republik. Wybrać nowego wiceprezydenta. Do organów
kierowniczych powołać takich ludzi, jak Jakowlew, Bakatin, Sobczak, Riewienko.
4. Rozstrzygnąć,
kto powinien kierować Radą Najwyższą. Również Gorbaczow wydaje wyrok śmierci
politycznej na Łukianowa.
5. W sprawach
gospodarczych – należy zerwać z taktyką stopniowego przechodzenia
do gospodarki rynkowej, wszyscy winni otrzymać pełną swobodę gospodarczą.
Ciężar sterowania gospodarką przekazać republikom. Ziemię natychmiast przekazać
każdemu, kto zechce na niej gospodarować.
6. Nadzieja na
pomoc Zachodu, który jest już przekonany, że Związek Radziecki nieodwracalnie
wchodzi na drogę reform we wszystkich dziedzinach.
7. Natychmiast po
podpisaniu umowy związkowej rozpocząć wybory do organów kierowniczych Związku,
z wyborami prezydenta włącznie.
Gorbaczow
rezygnuje ze wszystkiego, czego do niedawna jeszcze bronił najróżniejszymi
sposobami. Również poprzez własną, osobistą politykę personalną. Ale w istocie
jest to ucieczka z pozycji, które już zostały stracone. Jego osobista pozycja
jest bardzo słaba i choć zostało wielu zwolenników wykorzystania jego talentu i
doświadczenia politycznego, los prezydenta wydaje się przesądzony.
Gorbaczow może
jeszcze tylko dokonać ostatecznego demontażu komunizmu na terenie obecnego
Związku Radzieckiego, oczyścić skompromitowane struktury państwowe i
przeprowadzić państwo przez najtrudniejszy i ciągle niebezpieczny okres
przejściowy. Jeśli to mu się uda, będzie mógł honorowo odejść na polityczną
emeryturę.
Tymczasem rozpada
się samo państwo. Nie ma w Moskwie wątpliwości, że republiki bałtyckie są
wolne. Wolna będzie Ukraina w każdej chwili, kiedy tego zechce.
Zamachowcy
ostatecznie i skutecznie rozwiązali Związek Radziecki. Tylko jedno może jeszcze
odwrócić historię – akt szaleństwa.
Konfederacja, związek, wspólny rynek czy nic
Co dalej z
ZSRR?
Wielu wpływowych
polityków radzieckich opowiada się za przekształceniem dotychczasowego związku
socjalistycznych republik w konfederację niezawisłych państw.
Propozycję tę
zgłosił na poniedziałkowej sesji radzieckiego parlamentu prezydent Kazachstanu
Nursułtan Nazarbajew. Uznał on, że dotychczasowy federacyjny projekt nowego
układu związkowego w obecnej chwili nie ma szans. Wypracowany w lipcu
i sierpniu w Nowo-Ogariewie układ został zaakceptowany przez przywódców
dziewięciu z 15 republik. W przeddzień podpisania go w Moskwie nastąpił
nieudany zamach stanu, a raczej bufonada imitująca taki zamach.
Nazarbajewa
poparła we wtorek przewodnicząca parlamentu Azerbejdżanu Elmira Kafarowa.
Prezydent Kyrgystanu Askar Akajew opowiedział się za nowym związkiem tych
republik, które zechcą się do niego przyłączyć.
Prezydent Armenii
w ogóle nie chciał przemawiać na sesji Rady Najwyższej, ponieważ – jak
stwierdził – „centrum już jest martwe”, a oprócz republik nadbałtyckich także
Ukraina, Białoruś i Mołdawia proklamowały ostatnio niepodległość (a nie jak
dotychczas suwerenność w składzie ZSRR).
Perspektywa
powstania konfederacji rodzi jednak poważne problemy – np. kto będzie
dysponował arsenałem nuklearnym czy rozstrzygał spory graniczne między
republikami.
We wtorek rano
Michaił Gorbaczow osiągnął porozumienie z przywódcami Federacji Rosyjskiej,
Kazachstanu i Kyrgystanu w kwestii układu gospodarczego, tworzącego swego
rodzaju „wspólny rynek”, otwarty dla wszystkich republik, które przystąpią do
federacji, konfederacji lub też nie zechcą tego zrobić.
Deputowany z
Estonii, przemawiając na wtorkowym posiedzeniu radzieckiego parlamentu,
przypomniał, że Estonia nigdy nie zamierzała zerwać więzi gospodarczych z
ZSRR i nadal tego nie planuje, a deputowany z Armenii nawoływał do utworzenia
wspólnoty ekonomicznej wszystkich niepodległych republik.
(TASS, Reuter)
* * *
Odgórny
demontaż ZSRR przez Jelcyna w sierpniu 1991 został poddany bardzo wnikliwej
analizie przez dwa znakomite pióra na łamach „Horyzontów” (Stevens Piont), 7 i
14 września 1991:
„Rosja
Cz.
I
Zdzisław
M. Rurarz
Znane wydarzenia sierpniowe w ZSRR będą jeszcze
długo roztrząsane co do ich prawdziwego tła, gdyż wszystko, co wiemy na ten
temat, jest tylko wstępem do sedna sprawy, której pełnego sensu może nigdy nie
poznamy.
W każdym razie, w dniu 24 sierpnia br., tj. w
momencie pisania niniejszych słów, stała się rzecz niesłychana – Gorbaczow
zrezygnował z funkcji Sekretarza Generalnego partii komunistycznej i
zapowiedział rozwiązanie jej Komitetu Centralnego.
A więc, niemal w 74 lata po objęciu w Rosji władzy
przez partię komunistyczną, albo bolszewicką, jeśli ktoś woli, władza ta
przestaje formalnie istnieć. Wydarzenie to, zupełnie niewyobrażalne jeszcze
kilka dni wcześniej, jest istotnie wydarzeniem bodajże najważniejszym w świecie
od momentu przejęcia władzy przez bolszewików w Rosji w listopadzie 1917 r.
A propos, samo przejęcie władzy przez bolszewików w
Rosji, wbrew ogólnemu przekonaniu, wcale nie jest takie jasne, jeśli chodzi o
kulisy tego wydarzenia. Ogólnie wiadomo bowiem, że poważną rolę odegrał tutaj
wywiad niemiecki, ale dokumenty źródłowe na ten temat są skąpe i nie zawsze
wiarygodne. Trzeba bowiem pamiętać, że Niemcy po kapitulacji w listopadzie 1918
r. nie były nigdy okupowane i nikt z zewnątrz
nie miał dostępu do ich tajnych archiwów. Wiadomo jednakże, że po przegranej
wojnie Niemcy zniszczyły najważniejsze dokumenty, przede wszystkim dotyczące
działalności ich wywiadu. W rezultacie tego powstała wielka luka w naszej
wiedzy na omawiany temat, choć nie ma wątpliwości, że Niemcy działając także
poprzez swój wywiad, od lat starały się osłabić Rosję, podsycając m.in.
działalność bolszewicką.
Co więcej, do rewolucji bolszewickiej, albo raczej
bolszewickiego zamachu stanu, przyczyniła wręcz się w stopniu decydującym
rosyjska tajna policja polityczna, Ochrana,
o czym wie się bardzo mało, gdyż bolszewicy, natychmiast po przejęciu władzy,
zniszczyli jej archiwa.
Tak więc, do dziś nie bardzo są znane kulisy
przejęcia władzy przez bolszewików w Rosji, a zwłaszcza niemal nic nie wiadomo
na temat współpracy w tej dziedzinie między Ochraną a wywiadem niemieckim, choć
czegoś takiego nie można wykluczyć.
Skoro mowa na ten temat, to powstaje pytanie –
dlaczego Ochrana miała być zainteresowana w popieraniu bolszewików? Co innego
Niemcy, ale Ochrana?
Odpowiedź na to pytanie jest trudna, gdyż brakuje
tu źródłowych dokumentów, ale z tego co wiadomo, Ochrana wiedziała dobrze co
robi. Będąc państwem w państwie, tj. działając często poza plecami cara,
Ochrana widziała w ruchu socjal-demokratycznym, z którego wyłonił się
bolszewizm, albo raczej został on przez nią stworzony – zbawienie Rosji... Ruch
socjal-demokratyczny, zainicjowany w Europie Zachodniej, a zwłaszcza w
Niemczech, był oceniany przez Ochranę jako w ogóle pożyteczny dla kraju,
zwłaszcza takiego jak Rosja.
Ruch ten, daleki od terroryzmu, który był głównym
zmartwieniem Ochrany, a także daleki od ruchu liberalno-masońskiego,
również spędzającego sen z oczu Ochrany, zasługiwał w jej mniemaniu na
poparcie. Problem polegał tylko na tym, że ruch socjal-demokratyczny, podobnie
jak inne ówczesne ruchy rewolucyjne w Rosji, był w decydującym stopniu
kontrolowany przez Żydów, w sposób mało dziś znany. Wiadomo tylko tyle, choć
dowody na ten temat są głównie poszlakowe, że to właśnie Ochrana doprowadziła
do rozbicia rosyjskiego ruchu socjal-demokratycznego w 1903 r. na „bolszewizm”
i „mieńszewizm”, gdyż istniała możliwość, że ruch ten zostanie przejęty przez Żyda, Julija
Martowa-Cederbauma. Lenin zaś był tylko częściowo Żydem z pochodzenia, ze
strony pół-Żydówki matki, co było i tak lepiej, niż w przypadku Martowa.
Jak doszło do wzięcia władzy przez bolszewików w
dniach 21-25 października 1917 r., według starego kalendarza, niby wiadomo
wiele, ale ciągle za mało, żeby wysnuć ostateczne wnioski. Nawet tak znamienite
dzieło historyczne na ten temat, jak praca Siergieja Mielgunowa pt. „Kak
Bolszewiki zachwatili włast”, czyli „Jak Bolszewicy zdobyli władzę”,
rosyjskiego historyka z czasów przedbolszewickich, żyjącego potem na Zachodzie,
nie daje pełnej odpowiedzi na to pytanie, choć bieg wydarzeń jest w niej
przedstawiony niemal z minuty na minutę. Wiadomo tylko tyle, że Rosja, po
obaleniu caratu chwiała się i groziła rozpadem. USA, mimo formalnego
wypowiedzenia wojny Niemcom, były jeszcze dalekie od pełnego zaangażowania się
w sprawę ich pokonania, co stało się dopiero po wyjściu Rosji bolszewickiej z
wojny. Przeciąganie się zaś wojny groziło krajowi katastrofą, której Ochrana
się bała. Rosja Rządu Tymczasowego zaś, dzieląca de facto władzę ze
spontanicznie powstającymi Sowietami,
była z kolei niezdolna do zachowania jedności kraju. Taką jedność, choć pod
dość zwodniczymi hasłami, gwarantowali jedynie bolszewicy. I właśnie dlatego
bolszewików doprowadzono do władzy. Ochrana miała więc w tym swój interes, jak
miały go i Niemcy, gdyż bolszewicy gwarantowali wyprowadzenie Rosji z wojny. Na
ile Ochrana współpracowała w tej dziedzinie z Niemcami – nie wiadomo do dnia
dzisiejszego. Wiadomo jednakże, że w łonie Ochrany, jak w ogóle w Rosji, nawet
w czasie trwania wojny, sympatie proniemieckie były bardzo silne.
W każdym razie, bolszewicy, na ile było to możliwe,
utrzymali jedność Rosji i nawet próbowali, pod hasłami rewolucji
komunistycznej, zdobyć więcej, ale to im się nie udało, m.in. także dzięki
zdecydowanej postawie Polski.
Rosja jako taka ostała się więc i nie było ważne,
że była to Rosja bolszewicka, która w grudniu 1922 r. została przemianowana na
ZSRR. Rosja w końcu pozostała, a potem w latach 1939-1940 i 1944-1945,
poszerzyła swoje granice, a nawet zdominowała szereg innych krajów, o czym
Rosja carska, czy Rządu Tymczasowego, nie mogła nawet marzyć.
Ten fakt, mało wówczas rozumiany w świecie,
zwłaszcza na Zachodzie, był doskonale rozumiany przez część rosyjskiej
emigracji politycznej, głównie tzw. smieno-wiechowców, z Nikołajem Ustiałowem
na czele. Dla tych Rosjan najważniejsze było, że Rosja, aczkolwiek początkowo
terytorialnie okrojona, w końcu przetrwała i nie było już to takie ważne, że
zwała się inaczej i przyjęła system, którego z zasady nie popierali.
Co więcej, w czasie wojny polsko-bolszewickiej
wielu wybitnych Rosjan, którzy nie wyemigrowali, jak choćby słynny gen.
Aleksjej Brusiłow, stanęło czynnie do walki w obronie Rosji bolszewickiej. A
zresztą, o czym nie zawsze się pamięta, w szeregach Armii Czerwonej więcej
było b. carskich oficerów, niż w białogwardyjskich armiach. Ba, w szeregach
Czeki było też wielu dawnych „ochranników”...
Ale na tym nie koniec. W walkę o jedność Rosji
zaangażowali się przede wszystkim nie-Rosjanie. Lenin, w połowie Azjata i
częściowo Żyd, Żyd Lew, czy raczej Lejb, Bronsztejn-Trocki, Polak Feliks
Dzierżyński, Gruzin Józef Dżugaszwili-Stalin, a także liczni Łotysze, których
Korpus Strzelecki w ogóle uratował władzę bolszewicką od klęski w sierpniu 1918
r., Chińczycy, Ormianie i wielu innych nie-Rosjan – walczyli o jedność imperium
rosyjskiego.
W ostatecznym rachunku jednak, sami Rosjanie
poparli bolszewizm, a konkretnie poparło go rosyjskie chłopstwo, które dało się
załapać na lep jego chwytliwych haseł (zresztą zapożyczonych od eserowców).
Prawda, sam przewrót bolszewicki nigdy nie miałby prawdopodobnie miejsca, gdyby
do partii Lenina nie napłynęli po rewolucji marcowej masowo Żydzi, zarówno z
szeregów mieńszewickich, jak to miało miejsce z
Trockim, który w przewrocie odegrał decydującą rolę, a także z socjalistycznego
Bundu.
Bolszewicki przewrót jednakże był tylko początkiem
drogi i bolszewicy nie utrzymaliby się u władzy, gdyby nie wspomniane poparcie
mas chłopstwa rosyjskiego, wówczas 85 procent narodu. Masy te, poprowadzone
przez politycznych komisarzy bolszewickich, a także przez b. oficerów carskich,
pokonały obce i rodzime siły antybolszewickie. Rosji, nie tak jak większości
krajów Europy Wschodniej po latach, komunizmu nie przyniesiono z zewnątrz na
bagnetach. Ona go sobie sama zafundowała i to za cenę milionowych ofiar.
Historycy ocenią może kiedyś wymowę tego faktu. Osobiście nie wiem, czy
Rosjanie lepiej wyszli na tym, że utrzymali jedność kraju, godząc się na
bolszewizm, czy też wyszliby lepiej na tym, gdyby ich imperium rozpadło się w
latach 1917-1918, ale w zamian za to uniknęliby bolszewizmu. Jeszcze za
wcześnie na odpowiedź na to pytanie.
W każdym razie Rosja, jako ZSRR, przetrwała próbę
pierwszego rozpadu imperium. Co więcej, rewolucja bolszewicka autentycznie
wstrząsnęła światem. Jej odpryskiem był faszyzm we Włoszech, nazizm w
Niemczech, a nawet militaryzm japoński (oficerowie japońscy mawiali, że są
„duchowymi komunistami”). W dalszej konsekwencji rezultatem tego wszystkiego
była II wojna światowa i znane zmiany nią spowodowane, a następnie stanie się
przez ZSRR nuklearną i w ogóle wojskową superpotęgą. Co się tyczy tej właśnie
sprawy, to na jej finał należy jeszcze poczekać, choć obawiam się, że to
właśnie ona może być najbardziej potężnym echem tamtych wydarzeń z listopada
1917 r. ...
Przechodząc teraz do wydarzeń ostatnich dni, a do
momentu ukazania się niniejszego artykułu wydarzeń tych może być jeszcze
więcej, trudno się na razie połapać w masie faktów, z których wiele ma zresztą
pozorowany charakter.
Mimo wszystko, wygląda na to, że jesteśmy świadkami
śmierci ZSRR oraz odrodzenia się Rosji, wydarzeń nie przewidywanych przez
nikogo.
Przeciwnie, jeszcze w dniu 19 sierpnia wyglądało na
to, że ZSRR może powrócić na swój stary kurs. Co więcej, w morzu wydarzeń
przeoczono i taki istotny fakt, że dosłownie kilka dni wcześniej przebywał w
Moskwie chiński szef Sztabu Generalnego, gen Chi Haotian, którego wizyta mogła
mieć jakiś związek z omawianymi wydarzeniami. Wiadomo bowiem było już
wcześniej, że stosunki ZSRR-Chiny stały się ostatnio nie tylko wręcz
sojusznicze, ale ponadto przywódca chiński, Deng Xiaoping, otwarcie nawoływał
niedawno do zjednoczenia sił komunistycznych w świecie w obliczu narastającego
„niebezpieczeństwa imperialistycznego”, co w szeregach sowieckiego aktywu
partyjnego znalazło przychylny oddźwięk.
Ale nawet nie to jest najważniejsze. Ważniejszy
jest inny fakt, którego zrozumienie jest utrudnione ze względu na brak
źródłowej informacji co do jego prawdziwego tła, zaś sama obserwacja, nie
zawsze pełna, tylko zewnętrznych jego objawów, nie daje odpowiedzi na dręczące
pytania.
Otóż faktem tym jest niewątpliwy udział sowieckiej
partii komunistycznej, a nade wszystko samego Gorbaczowa w omawianych
wydarzeniach.
Prawdę mówiąc, nigdy nie mogłem zrozumieć sensu
jego „pierestrojki”, „głasnosti”, „nowego myślenia” i „demokratyzacji”. Jego
własne wypowiedzi na ten temat, podobnie jak inne oficjalne sowieckie
dokumenty, nie były pomocne w połapaniu się w czym rzecz. To, że ZSRR,
podobnie jak cały świat komunistyczny i marksizm-leninizm, znalazły się w
kryzysie – było oczywiste już od lat. Jednakże walka z tym kryzysem, przy
pomocy wspomnianych instrumentów, była więcej niż dziwna. Gorbaczow, takie
można było odnieść wrażenie, nie był ich wynalazcą. Dość nieprzekonywująco
mówiono o tym, że wynalazcą tym było KGB, albo nawet Sztab Generalny. Niestety,
potwierdzenia tych pogłosek nie można było nigdzie znaleźć. Natomiast można
było znaleźć jednego z wynalazców, może nawet głównego wynalazcę, Aleksandra
Nikolajewicza Jakowlewa, b. członka Biura Politycznego partii, a do końca lipca
br. jednego z najbliższych doradców Gorbaczowa. Jakowlew, zapewne związany z
jednym z dwóch wywiadów sowieckich, gdyż inaczej nie byłby ambasadorem przez
dziesięć lat w Kanadzie, mówił jednak mało na temat swojego wynalazku, aż do 15
sierpnia br., kiedy to stał się bardziej szczery i naopowiadał wiele w
wywiadzie dla Washington Post. W dzień później wystąpił nawet z partii, na
łamach Izwiestii ostrzegł o nadchodzącym „zamachu stanu”, a w czasie jego
trwania odegrał jakąś bardzo dziwną rolę. Ten chłopski syn, ciężko ranny w
wieku osiemnastu lat jako piechur
morski w obronie Leningradu, był zawsze ideowym komunistą oraz niewątpliwym
erudytą. W miarę jednak upływu czasu, a zwłaszcza po zetknięciu się z Zachodem,
zaczął rewidować swoje ortodoksyjne poglądy na marksizm-leninizm, choć jego
„antyzachodniość” nawet wzrastała przy tej okazji. W 1983 roku gościł u
siebie w Kanadzie przez wiele dni Gorbaczowa, którego zapalił do swoich
pomysłów. Gorbaczow, po dojściu do władzy, ściągnął do Moskwy Jakowlewa, który
wkrótce namówił go do „głasnosti”, „pierestrojki” i innych wspomnianych powyżej
instrumentów nowej polityki, zapewne przy błogosławieństwie obu wywiadów.
Jakowlew nie powiedział wszystkiego Washington
Post, ale to co powiedział, uzupełniając zresztą swoje wypowiedzi w dniu 23
sierpnia w wywiadzie dla stacji ABC a raczej mało mówiąc, a za to stosując
odpowiednią mimikę, wprawia uważnego obserwatora w zadumę. Jakowlew, który na
parę minut przed „zamachem stanu” ostrzegał o czymś podobnym, dał
niedwuznacznie do zrozumienia, że znane dziś
wydarzenia nie były dziełem przypadku,
Może nie wszystko poszło tak jak planowano, ale same wydarzenia były logiczną
kontynuacją jakiejś dalekosiężnej strategii, której autorami były, podobnie jak
w czasach przedbolszewickich, tajne służby. Różnica może jest tylko taka, że
tym razem czynnik zewnętrzny, jak to było ongiś z niemieckim wywiadem, nie
odgrywał już roli, podobnie jak żadnej roli nie odgrywali tu nie-Rosjanie
(jedynym wyjątkiem mógł tutaj być zrusyfikowany Łotysz, Borys Pugo, minister
spraw wewnętrznych, ale ten zastrzelił się, czy może go zastrzelono).
Ale o jakiej „dalekosiężnej strategii” tu mowa?
Moim zdaniem, chodzi tutaj o ratowanie Rosji,
która, przy okazji popadnięcia w kryzys ZSRR oraz marksizmu-leninizmu, jej
dotychczasowych podstaw egzystencji, stanęła w obliczu przysłowiowego „być albo
nie być”.
Rosja, z czego doskonale zdawał sobie sprawę
Jakowlew i służby tajne, nie była już w stanie zapobiec uciekaniu spod nóg
owych podstaw przy pomocy dotychczasowych środków zaradczych. Wyjściem z
sytuacji mogła być awantura nuklearna, ale ta jest ostatecznością i zresztą nie
jest jeszcze za późno na nią...
Krótko mówiąc, trzeba było jakiejś
culbertsonowskiej zagrywki, żeby radykalnie zmienić beznadziejną sytuację
Rosji. Rosja bowiem była zawsze, zupełnie słusznie zresztą, utożsamiana z
„konserwą” ZSRR. To ona zatrzymała na siłę inne narody w ramach swojego
imperium i jako wiązadła używała do tego marksizmu-leninizmu. Fakt ten nie
przysparzał Rosji uznania wśród nierosyjskich narodów ZSRR oraz wywołał
nieprzyjazne wobec niej reakcje w świecie.
I tą właśnie sytuację postanowiono zmienić przy
pomocy zaskoczenia i „zamachu stanu”. Na ile brał w tym udział sam Gorbaczow,
Jelcyn i inni – nie dowiemy się może nigdy. W każdym razie, gdy Ted Koppel z
ABC pytał Jakowlewa o rolę Jelcyna w omawianych wydarzeniach, to spotkała
go długa cisza ze strony Jakowlewa, a potem jakiś niezbyt jasny komentarz.
Sam Jakowlew zresztą, wtedy już nie doradca Gorbaczowa i nawet nie członek
partii, siedział w czasie wydarzeń w jakimś nieokreślonym biurze, nie był przez
nikogo niepokojony, a z pistoletem nie rozstawał się ani na chwilę...
Co do Jelcyna, to dziś już wiadomo, że był w czasie
swojego „oblężenia” w licznym towarzystwie „oficerów wywiadu”, choć nie
jest pewne czy tego wojskowego, czy tego od KGB, którzy byli w ciągłym kontakcie
z oddziałami trzech dywizji, które weszły do Moskwy. To chyba owi oficerowie
„dogadali się” z trzydziestką czołgów, które otoczyły potem pierścieniem
obronnym „biały dom” Jelcyna, choć jednakże czołgi te nie miały ostrej
amunicji, tak na wszelki wypadek...
Bardzo ważną rolę w „rewolcie” Jelcyna odegrał też
jego wiceprezydent, Aleksander Władimirowicz Ruckoj. Otóż pułkownik ten,
awansowany teraz do stopnia generalskiego
przez Gorbaczowa, bohater ZSRR za swój udział w wojnie afgańskiej, był duszą
obrony „oblężonego” Jelcyna. To on też poleciał na Krym „odbijać” Gorbaczowa i
to on przywiózł go „rosyjskim”, a nie „prezydenckim” samolotem do Moskwy.
Ruckoj, którzego wyrzucono z partii dopiero 7
sierpnia, z powodu niby nie płacenia składek przez siedem miesięcy i nie
przychodzenia na zebrania partyjne, przedstawił jednak pisemne oświadczenie
swojej organizacji partyjnej w Siłach Powietrznych ZSRR, gdzie napisał, jak to
podała „Sowieckaja Rossija” z 9 sierpnia, że chce być nadal zarejestrowanym
członkiem partii, że „nie zamierza jej opuścić”, „wierzy w ideały
komunistyczne” i że „jego ojciec i dziadek byli też komunistami”.
No cóż, teraz już „bezpartyjny” gen. A. W. Ruckoj,
obok „bezpartyjnego” od ub. roku Jelcyna, nie mówiąc już o innych, wzięli się
za „dekomunizację” Rosji... To nic, że obalono pomnik Dzierżyńskiego przed
kwaterą KGB. To nic, że nie ma już „Prawdy” i wielu pism partyjnych, a sama
partia też chyba już przestała istnieć.
Ważne jest co innego. W ciągu słynnych już „trzech
dni”, ZSRR, czy tam Rosja, dokonały historycznego zakrętu. Światu najpierw
zagrożono powrotem ZSRR na stary kurs, choć powrót ten, czyli „zamach stanu”,
przeprowadzono tak nieudolnie, że nawet kraj afrykański, bo nie mówiąc już o
latynoskim, spaliłby się ze wstydu z tego powodu. A potem raptem dokonano
zwrotu i Rosja, właśnie ona, wraz z Jelcynem i innymi, stała się bohaterem
dnia...
W ten sposób zbladły wszystkie
zachodnio-europejskie „rewolucje”, a także „ruchy niepodległościowe” innych
republik sowieckich, bo wszystko zostało teraz przyćmione przez „demokratyczna
Rosję”, która nawet ma już swoich trzech męczenników... Co najważniejsze,
Jelcyn podzielił się już władzą z Gorbaczowem, a zapewne wkrótce już tylko
on pozostanie na placu boju, choć może też nie na długo... W każdym razie, co
jest może najważniejsze, Jelcyn ma już także szyfry niezbędne do sięgnięcia do
rakiet z głowicami termojądrowymi...
A propos, w czasie omawianych wydarzeń „trzech
dni”, najważniejszym według mnie wydarzeniem było podanie wiadomości, że w
czasie „internowania” Gorbaczowa na Krymie odebrano mu teczkę ze wspomnianymi
szyframi.
Jest to rewelacja absolutnie zdumiewająca. Po
pierwsze, czegoś takiego można było w ogóle nie wspominać i nikt by o tym nie
wiedział. Po drugie, nie było żadnego sensu szyfry odbierać Gorbaczowowi, bo
identyczne znajdują się, o ile wiem, przynajmniej w trzech innych miejscach.
Dlaczego więc o tym fakcie wspomniano? Moim
zdaniem, chodziło tu o zastraszenie świata, Zachodu zwłaszcza, perspektywą
jakiegoś nowego chaosu, którego rezultatem może być atak nuklearny w wykonaniu
jakichś desperatów...
Prawdę mówiąc, od lat już czegoś takiego się
spodziewałem i teraz wygląda na to, że staje się to możliwe. Gorbaczow, który
przyjechał do Londynu bez konkretnych próśb o pomoc, a nikt też mu nic nie
proponował, może wkrótce odejdzie. Ale jak odmówić teraz pomocy Jelcynowi, czy
jeszcze komuś innemu, który pod swoją pieczą ma szyfry nuklearne, opowiada się
za demokracją, szczyci się obaleniem komunizmu oraz „rozwiązaniem” ZSRR?
Przecież takim trzeba pomóc! Ba, może trzeba nawet
namówić Bałtów, Ukraińców i innych, żeby nie zrywali z „demokratyczną” Rosją!
Jeśli tak, to ci Rosjanie, którzy coś takiego
wydumali, a jak zwykle nieświadoma niczego ulica, tym razem moskiewska, poparła
ich w sposób autentycznie zaangażowany i to na oczach całego świata (tak, tak,
nikt jakoś nie próbował w tym przeszkadzać...) są autentycznymi geniuszami i
nie jest ważne, że spadną przy tej okazji jakieś pomniki z cokołów, że ktoś
może nawet straci głowę, bo w końcu liczy się przecież przyszłość Rosji...
Przyszłość ta, ciągle jeszcze bardzo mglista,
przynajmniej od jednej strony wygląda teraz lepiej, niż jeszcze było to do
niedawna. Otworzyły się bowiem realne szanse masowej pomocy z Zachodu dla
„nowej Rosji”, gdyż alternatywą jest tu stoczenie się jej do czegoś jeszcze
gorszego od bolszewizmu, albo sięgnięcie przez nią do rakiet...
Śmierć ZSRR i odrodzenie się Rosji, kryją w sobie
wiele niewiadomych. Co z tych faktów wynika dla nas, Polaków, nie jest
jeszcze wcale takie pewne. Ale o tym w następnym odcinku...
Rozwój wydarzeń w ZSRR, albo już b. ZSRR, jest tak
szybki, że wszystko co się mówi i pisze na ten temat staje się przestarzałe już
niemal w godzinę później.
W każdym razie, w dniu 29 sierpnia br., stała się
rzecz niesłychana. Otóż Rada Najwyższa ZSRR, która w ponad czterech piątych
składa się z członków partii komunistycznej, podjęła uchwałę o zawieszeniu jej
działalności!
Ba, Rada sama się właściwie rozwiązała i dalszy jej
los uzależniony jest od decyzji Kongresu Deputatów Ludowych, którego jest ona
prezydium i stałym organem. Zresztą, również i sam Kongres też zapewne zawiesi
swoją działalność i rozpisze nowe wybory.
Tak więc, jesteśmy świadkami wręcz niewyobrażalnego
jeszcze parę tygodni temu wydarzenia – ginie ZSRR i jego partia
komunistyczna... Co zajmie ich miejsce – jeszcze nie jest pewne. Próby
zachowania jakiejś jedności kraju już zostały podjęte przez Rosję i Ukrainę a
nawet Kazachstan. W chwili pisania niniejszego, tj. 30 sierpnia b.r., z Moskwy
doszły głosy, że do Rygi udał się Borys Jelcyn z jakąś tajną misją próbującą
zatrzymać proces odrywania się jej od dotychczasowego ZSRR. Są też inne wieści na temat prób reinkarnacji
samego ZSRR i partii komunistycznej, choć nie bardzo wiadomo, co się naprawdę
dzieje w tej dziedzinie.
Co do końca partii komunistycznej i socjalizmu w
ZSRR, to od lat byłem przekonany, że jeśli do tego dojdzie w ogóle, to
grabarzami obu będą sami komuniści, zarówno ci znajdujący się w szeregach
partii, jak również ci, którzy ją opuścili.
Niemniej jednak, tempo likwidowania partii
komunistycznej i samego ZSRR, jest tak szybkie, że aż nie pozwala na śledzenie
związanych z tym wydarzeń, które zresztą wydają się mocno podejrzane. Nie ulega
bowiem wątpliwości, że omawiane wydarzenia noszą wyraźne piętno „rewolucji
odgórnej”, która może co prawda nie idzie zupełnie według planu, ale niemniej
jednak idzie i to w coraz szybszym tempie.
W tym miejscu warto podzielić się głębszą refleksją
na temat obserwowanych zjawisk. Już w poprzednim odcinku artykułu wspominałem o
tym, że to właśnie bolszewicy uratowali od rozpadu imperium rosyjskie,
przejmując władzę w listopadzie 1917 r. Podobny pogląd, bardzo starannie
udokumentowany, wyraził kiedyś znany nasz historyk i polityk Jan Kucharzewski.
W swoim dziele siedmio-tomowym, którego I tom ukazał się już w 1923 r., a
całość nosiła tytuł „Od Białego do Czerwonego Caratu”, autor widział ciągłość
historyczną w imperialnej i imperialistycznej Rosji, która mogła co prawda
zmieniać swoje kolory, ale nigdy nie zmieniała treści. Gdyby autor napisał
dodatkowe tomy na omawiany przez siebie temat, dodając czas II wojny światowej
i okres tuż po niej (zmarł w 1952 r.) to owa ciągłość byłaby jeszcze bardziej
widoczna.
Komunizm, a raczej bolszewizm, albo już spełnił
swoją misję dziejową w Rosji, albo zwyczajnie, jak wszystko inne w życiu,
dobiegł swojego kresu i ginie. Problem polega tylko na tym, czy rozwój
obserwowanych wydarzeń, parafrazując Jana Kucharzewskiego, nie przypomina aby
sekwencji dziejów według formuły „od białego do czerwonego caratu i z
powrotem”... Ostatecznie Jelcyn, na spotkaniu z emigrantami rosyjskimi w
dniu 28 sierpnia b.r., stwierdził możliwość powrotu dwugłowego i czarnego orła
rosyjskiego jako godła państwowego Rosji. Na razie co prawda bez korony, ale w
każdym razie orła...
Nie wiem, czy z wiadomości tej Polacy powinni się
cieszyć, czy smucić. Możliwe, że nowa Rosja będzie wzorem demokracji i dobrego
sąsiedztwa, ale czy rzeczywiście tak będzie?
W tym miejscu pora na następną dygresję. Otóż
Polacy, zupełnie słusznie zresztą, największe pretensje mieli i ciągle mają do
komunizmu, z którym utożsamiają także ZSRR.
Osobiście nie jestem pewien, że się nie mylą w
takim podejściu do sprawy.
Krótko mówiąc, gdyby bolszewizm, bo tak raczej
należy nazywać komunizm rosyjski, nie zwyciężył w listopadzie 1917 r. w Rosji,
to Polski może by już dziś nie było... Właśnie tak. Zwycięska Rosja, carska czy
Rządu Tymczasowego, nie podarowałaby Polakom niepodległości, a żadne inne
mocarstwo też by tego nie uczyniło. Skończyłoby się co najwyższej na jakiejś
autonomii, zapewne czasowej tylko, obejmującej także ziemie zaboru niemieckiego
i austriackiego, ale to wszystko. Jakaś tam autonomia „priwislianskiego kraju”,
współistniałaby zapewne z autonomią Żydów, których Rosja prześladowała u
siebie, ale gorąco popierała w kongresówce, Niemców i tych resztek Ukraińców i
Białorusinów, którzy by się w takim „kraju” zostali. Jest bodajże pewne, że
wschodnia granica owego „kraju” byłaby bowiem jeszcze dalej popchnięta na
zachód, niż to ma miejsce obecnie. Białystok, Chełm, Przemyśl, a może nawet
Hrubieszów i inne miejscowości znalazłyby się w Rosji, a reszta byłaby
„Polszą”...
Od takiej „Polski” uratowali nas, na szczęście...
bolszewicy. Z rządzoną przez nich Rosją Zachód nie mógł i nawet nie chciał
szukać wspólnego języka. Stąd też, chcąc nie chcąc, poparto odradzanie się
Polski.
Prawda, Polska mogła paść pod ciosami bolszewickiej
Rosji. W wojnie polsko-bolszewickiej padło dwukrotnie więcej naszych żołnierzy
niż w kampanii wrześniowej 1939 r. Nie wchodźmy już w to, czy wojna ta była nam
potrzebna, czy nie. W końcu była, a w rezultacie jej odbudowała się państwowość
polska, co prawda na krótko, ale wystarczyło to, żeby jej już nigdy potem nie
wymazywać.
Co więcej, dostanie się Polski pod sowiecką dominację,
też
raczej sprzyjało jej na arenie
międzynarodowej, Stalin, udając „budowę silnej i demokratycznej Polski”, obciął
co prawda jej granice na wschodzie, co zresztą przyjęto w świecie ze
zrozumieniem, ale powiększył ją na zachodzie i północy. Zachód, który w innych
warunkach czegoś podobnego nigdy by nie poparł, poza drobnymi korektami
granicznymi, korektę graniczną w końcu poparł (a nawet sam wyszedł początkowo
z jej ideą), gdyż znajdowanie się Polski w orbicie sowieckiej było mu nie
na rękę i stąd kokietował ją na ile mógł.
I tak, nawet w uścisku sowieckiej dominacji i
„realnego socjalizmu”, naród polski odbudował się biologicznie, podniósł swój
poziom oświatowo-kulturalny, a nawet zurbanizował się, co miało bodajże
decydujące znaczenie dla powojennych ruchów społeczno-patriotycznych. Przemysł
był co prawda mało wydajny, ale z robotników uczynił główną siłę społeczną w
Polsce i to oni byli awangardą przemian w kraju, już nie ważne, na ile udanych.
Omawiane jednakże czasy przeszły już, albo
przechodzą, do historii. Jeszcze nie tak dawno przecież już po dojściu
Gorbaczowa do władzy, Kreml miał inne plany, albo
tak to tylko pozorował, wobec Polski, Europy Wschodniej, a nawet całego świata.
Co się tyczy Polski i Europy Wschodniej, to zaczęto
forsować integrację ekonomiczną w ramach RWPG i na początku przyszłego stulecia
na obszarze tym miał powstać „jednolity rynek”. Szczególnie forsowano
zacieśnianie więzów gospodarczych pomiędzy ZSRR a PRL, sprowadzając je na
poziom przedsiębiorstw i tworząc z nich tzw. pary. Jeszcze może bardziej
forsowano współpracę naukowo-techniczną. Potem, od porozumienia
Gorbaczow-Jaruzelski z 21 kwietnia 1987 r., zaczęto forsować także „współpracę
ideologiczną”, międzypartyjną, a nawet kulturalną. Współpraca wojskowa była
osadzona na solidnych podstawach, a polskie jednostki rakietowe przechodziły
intensywne szkolenie w ZSRR. W PRL dla odmiany, jednostki Północnej Grupy Wojsk
Armii Radzieckiej oraz jednostki WP coraz częściej odbywały wspólne ćwiczenia,
gdzie dochodziło nawet do mieszanych załóg w czołgach...
I raptem, bez jakichś nawet wyjaśnień, a raczej w
otoczce wyjaśnień dezinformujących, cały gmach sowieckiej dominacji w Polsce i
Europie Wschodniej zaczął się walić... Do dziś nie wiadomo, dlaczego zresztą.
Podobnie jak nie wiadomo dlaczego Kreml stał się raptem „pokojowy” i poszedł na
szereg ustępstw wobec Zachodu. Przecież po dojściu Gorbaczowa do władzy
zwiększono nawet wysiłki zbrojeniowe, zaś siły zbrojne zaczęto przezbrajać w
nowoczesną broń. Cóż więc się stało? Czyżby nastąpiło załamanie się gospodarki
sowieckiej przeciążonej zbrojeniami, czy też chodzi o „strategiczeskij obman” i
zadanie niespodziewanego ciosu przez walący się kraj i system?
No cóż, tego jeszcze nie wiemy. W każdym razie,
USA, a one liczą się tu najbardziej, wykazują dużą wstrzemięźliwość w ocenie
omawianych wydarzeń, a nawet podwyższoną czujność...
Powracając jednak do spraw polskich, w kontekście
rozwoju sytuacji w ZSRR, trzeba sobie postawić kardynalne pytanie – co się
rzeczywiście dzieje na wschód od Bugu?
No cóż, zwyczajnie nie wiemy... Wczoraj, przed
rozpoczęciem pisania niniejszego, przeczytałem krajową „Politykę” z 24 sierpnia
b.r., która omawiała wydarzenia moskiewskie z 19-go tegoż miesiąca. Biorąc pod
uwagę cykl produkcyjny artykułów w tygodniku, autorzy nie mogli znać
najnowszych wydarzeń. Wypowiadali się tutaj ludzie „z lewa” i „z prawa” i
wszyscy się pomylili co do dalszego biegu wydarzeń. Nie można mieć o to do nich
nawet pretensji, bo mylili się wtedy wszyscy inni w świecie, ale fakt pozostaje
faktem. Biegu wydarzeń nigdzie, a zwłaszcza w takim kraju jak ZSRR, nie
można w ogóle przewidzieć, a już zupełnie nie można przewidzieć wszystkich
możliwych zakrętów tychże wydarzeń.
Innymi słowy więc, nie tak dawno jeszcze świat i
Polacy osłupieli w rezultacie wydarzeń w Niemczech, zaś teraz wszyscy, w
stopniu o wiele większym, są wręcz ogłuszeni wydarzeniami w ZSRR.
Co do mnie, to zawsze najbardziej obawiałem się
„wydarzeń huraganowych”. Nikt jeszcze i nigdzie, mimo nowoczesnych urządzeń,
nie przewidział dokładnie kierunku huraganu i jego niszczących skutków, a już
zupełnie wszyscy są bezradni wobec niespodzianek stwarzanych przez trąby
powietrzne. A wydarzenia w ZSRR są mieszanką huraganu oraz trąby powietrznej i
nie dziwota, że wszyscy są zaskoczeni zjawiskiem i nikt nie jest tu w stanie
niczego przewidzieć.
W każdym razie, już od samego zarania powstania
Rosji bolszewickiej, a potem ZSRR, było oczywiste, że rozwiązanie tzw. kwestii
narodowościowej było zadaniem o wiele trudniejszym, niż sobie to początkowo
wyobrażano. „Internacjonalizm proletariacki” nie był w stanie wyeliminować
tradycyjnego szowinizmu wielkoruskiego, ani tzw. nacjonalizmu burżuazyjnego
nierosyjskich narodów i narodowości tego nowego imperium. Stalin zaczął
odchodzić od koncepcji Lenina i w rzeczywistości, choć nie z nazwy, stworzył
nie jakieś tam państwo federalne, ale zwyczajnie unitarne, z wyraźnymi
akcentami prorosyjskimi. Chruszczow dla odmiany, zaczął powracać do koncepcji
leninowskich w omawianej sprawie, ale z kolei Breżniew znów nawiązał do
koncepcji stalinowskich i nawet ogłosił powstanie „narodu radzieckiego”, czego
rezultatem miała być wzmożona rusyfikacja nierosyjskich republik i ograniczenie
i tak już bardzo ograniczonych ich praw. Andropow chciał iść nawet jeszcze
dalej i pozbawić republiki jakichkolwiek praw ekonomicznych, ale wiele nie
zdziałał, gdyż wkrótce zmarł. Czernienko, o dziwo, nie poszedł w ślady
Breżniewa i Andropowa, choć może dlatego, że nie bardzo zdawał sobie z tego
sprawę, że żyje...
Gorbaczow, co początkowo wcale nie było takie
oczywiste, znów powrócił do sprawy i wszyscy już wiemy z jakimi skutkami. Czego
się jednak raczej nie pamięta, to mówienie przez niego o ZSRR jako o „Rosji”,
co podobno miało być jedno i to samo. Z drugiej strony jednak, Gorbaczow zaczął
zezwalać na coraz większą samodzielność republik, a zwłaszcza republiki
rosyjskiej, która jako jedyna ze wszystkich republik nie miała ani swojej
oddzielnej partii, ani własnego KGB, w które się „zaopatrzyła” dopiero niedawno
temu. Co więcej, w ramach sił zbrojnych, o czym prawie się nie mówiło, zaczęto
tworzyć jednostki, składające się wyłącznie z Rosjan, choć już wcześniej korpus
oficerski, lotnictwo, lądowe i morskie siły strategiczne, też rekrutowały się
niemal z samych Rosjan.
Tak więc już chyba wcześniej zaczęto przemyśliwać
odrodzenie się Rosji i nie jest wykluczone, że zaaranżowano celowo wydarzenia z
19 sierpnia b.r., aby posłużyć się pretekstem dla skończenia z ZSRR i partią
komunistyczną, które przeszkadzały mimo wszystko w dokończeniu tego dzieła.
Dlaczego to uczyniono – tego jeszcze nie wiemy. Z
własnych wspomnień mogę tylko dodać, że wielu wysoko postawionych Rosjan mówiło
mi już w latach 1970-ch, że dalsze istnienie ZSRR w jego ówczesnej postaci,
podobnie jak istnienie zbiurokratyzowanej i „republikańsko” zorganizowanej
partii komunistycznej, nie miało już większego sensu. Już wtedy uważano, że
Rosja za dużo dopłaca do innych republik, co jest prawdą, zaś inne republiki,
głównie azjatyckie, stają się coraz mniej rosyjskie i nawet mniej sowieckie, a
ponadto demograficznie rosną w siłę niewspółmiernie szybko.
Możliwe więc, że coś tam na Kremlu wygotowano i
teraz, choć może nie zawsze zgodnie z planem, sprawy weszły w stadium
realizacji.
Nie spekulując na temat tła obserwowanych wydarzeń,
powróćmy jeszcze raz do ich wpływu na dalsze losy Polski, a zwłaszcza stosunków
jej ze wschodnim sąsiadem, czy też wschodnimi sąsiadami.
Przede wszystkim, sama destabilizacja obszarów za
Bugiem, zwłaszcza przeciągająca się w czasie, już sama przez się nie jest zjawiskiem
korzystnym dla Polski.
Po drugie, stosunki ekonomiczne z omawianym
obszarem, które do niedawna były jeszcze dla Polski o charakterze decydującym,
nawet jeśli obfitowały one w różne anomalie (choć obecnie zaczynają mieć o
wiele mniejsze już znaczenie) mogą przeżywać głęboki kryzys, jeśli nie
kompletne ich załamanie się.
Jeśli tak, to jest to bardzo zła wiadomość. Nigdy
nie miałem dobrego słowa dla reform Sachsa-Balcerowicza, ale nawet najlepsze
reformy nic i długo nie poprawią w gospodarce polskiej, jeśli załamie się
jej wschodni rynek. Rynek ten, zarówno po stronie eksportu jak i importu,
jeszcze długo nie będzie miał żadnej alternatywy i już tylko ten fakt stawia przyszłość gospodarczą
Polski pod znakiem zapytania, choćby reformy były najmądrzejsze w świecie.
Po trzecie, bezpieczeństwo polskiej granicy
wschodniej, choć niektórzy chcieliby odbierać ziemie zabużańskie, nie jest
wcale pewne. „Suwerenna” Białoruś i Ukraina, zapewne przy cichym poparciu
suwerennej Rosji (tutaj o suwerenności nie piszę w cudzysłowie), mogą
zechcieć przesunąć swoje granice na zachód. Białoruś mówi o tym zresztą od
lat, zaś Ukrainie też może się coś przypomnieć na ten temat.
Co więcej, jakiś nowy i w sumie antypolski sojusz
rosyjsko-niemiecki, uzupełniony sojuszami ukraińsko-niemieckim,
białorusko-niemieckim i może nawet litewsko-niemieckim, też nie jest
wykluczony.
Gdyby do tego istotnie doszło, a któż może
zaprzeczyć, że jest to niemożliwe, to destabilizacja Polski, która już teraz
jest zatrważająca, jest więcej niż pewna i długotrwała. W takiej sytuacji
Polska nie może nawet marzyć o budowie demokracji i gospodarki rynkowej.
Ale na tym nie koniec. Może być i tak, że Polska
stanie się obiektem nowej „wędrówki ludów”, co tylko pogłębi destabilizację
kraju. Już dzisiaj kilka milionów obywateli sowieckich, może nawet 6-7
milionów, zaczyna przebąkiwać o swojej polskości. Ilu wśród nich jest
prawdziwych Polaków – trudno powiedzieć. Ale przecież, w sytuacji
nadzwyczajnej, która za Bugiem jest więcej niż możliwa, może dojść do masowego
napływu do Polski prawdziwych i nieprawdziwych Polaków, którzy mogą wręcz
podciąć i tak już rachityczną egzystencję kraju...
Ale i na tym nie koniec. Bowiem może być i tak, że
dopiero co pogrzebany ZSRR i partia komunistyczna, „zmartwychwstaną” w jakimś
innym wcieleniu i znany nam już dobrze obłąkańczy taniec rozpocznie się od
nowa. „Suwerenne” republiki utworzą jakiś nowy „związek”, a partia
komunistyczna odrodzi się pod nazwą socjal-demokratycznej, czy nawet jakiejś
„demokratycznej” partii...
Narody ZSRR, może częściowe poza bałtyckimi, nie
pamiętają przecież nic innego, jak porządki bolszewickie. Skoro w Europie
Wschodniej, która jeszcze pamięta inne czasy, budowa demokracji i gospodarki
rynkowej nie tylko idzie jak po grudzie, ale wręcz jest śmieszna, to co tu
mówić o ZSRR!
A propos, w Rosji, zanim jeszcze zetknięto się z
marksizmem, tradycje kolektywistyczne były bardzo silne, jak choćby w przypadku
„obszcziny” i „miru”. Tradycje jedynowładztwa i biurokracji państwowej też
stworzyły grunt dla totalitaryzmu komunistycznego. Lenin miał racje, gdy mówił,
że Piotr Wielki był pierwszym bolszewikiem (dla Stalina wzorcem godnym
naśladowania był z kolei Iwan Groźny).
Co się tyczy samych bolszewików, to choć powoływali
się oni na Marksa i Engelsa, którzy zresztą nienawidzili Rosjan i Słowian,
z pewnym wyjątkiem Polaków, czerpali oni swoje natchnienie bynajmniej nie z
tych brodaczy. Ich ojcem duchowym był Aleksander Herzen, Piotr Tkaczow, Michaił
Bakunin, a nade wszystko Sjergiej Nieczajew ze swoim „Katechizmem
Rewolucjonisty”. Lenin zresztą do tego powinowactwa otwarcie się przyznawał, a
tylko nie wspominał nic o Nieczajewie, choć postępował dokładnie w myśl jego
wytycznych (może właśnie dlatego, że wstydził się potwierdzenia tego faktu).
Skąd więc pewność, że ta długa rosyjska tradycja
dobiegła swojego końca? Kapitalizmu, tak naprawdę, nigdy w Rosji nie było. A
jeśli już był, to był on głównie dziełem obcych. Rodzimi kapitaliści zaś
słynęli z niespotykanej w ówczesnym świecie pazerności i brutalności. Rosja była
też najbardziej zadłużonym krajem świata, a eksportować potrafiła jedynie
surowce i żywność (trochę lepiej było w tym przypadku z kongresówką, ale też
nie za bardzo).
Skąd więc pewność, że teraz się coś uda, co nie
udało się w przeszłości?
O demokracji rosyjskiej z kolei – nie warto nawet
mówić. Bardzo krótki jej okres, pomiędzy marcową a listopadową rewolucją 1917
r., był właściwie dwuwładzą i anarchią, a już najmniej demokracją. Teraz
może być jeszcze gorzej. Żaden Jelcyn, ani inni wokół niego, nie są lepsi od
Gorbaczowów i jemu podobnych, a o innych nic nie wiadomo. Wygląda zresztą na
to, że „rewolucję” nie tylko zaaranżowano, ale już ją przechwycono, a reszta
potoczy się tak jak dawniej, tylko pod innymi hasłami i sztandarami.
„Suwerenne” republiki nie tylko utworzą sobie jakiś „związek”, albo zawrą
układy á la perejesławski i jeszcze „zaproszą” inne kraje wschodnioeuropejskie
do pójścia w ich ślady... Zachód przecie nie chce tych krajów, a do kogoś muszą
się one przykleić, żeby jakoś wegetować.
Tak więc, historia pisana za Bugiem, która nas
Polaków powinna interesować najbardziej, jest jeszcze daleka od ostatniego
rozdziału.
Prawdę mówiąc, niepokoi mnie tempo przemian za
Bugiem. Nie wiem nawet, czy są to istotnie przemiany, czy tylko niby przemiany,
gdyż często pozory przybierają postać rzeczywistości. Ale żeby wiedzieć, o co
tu rzeczywiście chodzi – trzeba mieć oczy i uszy otwarte, a z końcowymi
wnioskami nie spieszyć się zbytnio. Nie warto już przypominać słów Churchilla o
zagadkowości Rosji, bo w końcu on sam był nabierany przez Stalina i to nie
jeden raz. My Polacy musimy się starać o własny punkt widzenia tych spraw”.
Powyższy tekst
wybitnego intelektualisty i dyplomaty Zdzisława Rurarza stanowi wręcz perłę
socjologicznej analizy „na bieżąco”. Wszystko
zostało ujrzane z genialną przenikliwością i ujęte z jubilerską wręcz precyzją.
* * *
„Ostatnia tajemnica Kremla?
Trzy dni, które wstrząsnęły Rosją Sowiecką
oraz zadziwiły świat i ich następstwa
Adam
A. Hetnal
Przedostatni tydzień sierpnia b.r., obfitował w
wydarzenia wielkiej wagi. Po okresie reform doszło do wstrząsu, który niektórzy
nazwali Rewolucją Antybolszewicką. W chwili obecnej nie tylko dogorywa partia
komunistyczna, ale i rząd centralny zaczyna tracić grunt pod nogami.
Władza Kremla jest obecnie bardziej symboliczna niż realna. W Moskwie rządzi
raczej Borys Jelcyn niż Michaił Gorbaczow, a na prowincji władze lokalne. Kreml
wydaje się być niczym więcej jak biernym i bezsilnym obserwatorem wydarzeń,
którym przynajmniej chwilowo, nie jest w stanie zapobiec.
Wszystkie Republiki Bałtyckie ogłosiły
niepodległość. Najdalej poszła Litwa, która postanowiła przejąć kontrolę swej
granicy z Polską. Począwszy od 26 sierpnia, Litwa wprowadza kontrolę celną i
paszportową na swoim terytorium. Poza tym wyrzucono lokalny urząd KGB z Wilna.
Litwa i Łotwa zdelegalizowały partię komunistyczną oraz skonfiskowały jej
własność. Praktycznie wszystkie republikańskie partie komunistyczne odłączyły
się od Moskwy, ale w wielu wypadkach to ich nie uratowało. Najboleśniejszym
ciosem dla ich dalszej działalności będzie przejęcie ich własności. Trudno jest
działać bez odpowiednich środków.
Ukraińcy, nauczeni poprzednim doświadczeniem,
działali tym razem niezwykle rozsądnie i ostrożnie. W końcu jednak parlament
ukraiński opowiedział się za całkowitą niepodległością. Mieszkańcy Ukrainy będą
mogli wypowiedzieć się w tej sprawie 1-go grudnia b.r. Przywódca ukraiński
Leonid Krawczuk postąpił podobnie jak Gorbaczow, opuszczając wszystkie urzędy
partyjne. Jest kandydatem na prezydenta Ukrainy. Zdaniem ekspertów ma szanse na
wygranie wyborów. Zdając sobie sprawę z tego, że odejście Ukrainy ze związku
będzie oznaczało faktyczny koniec ZSRR, Ukraińscy postanowili nie spieszyć się
z zerwaniem z Rosją. Republiki Bałtyckie to maleńkie drobiazgi bez większego
znaczenia. Gorbaczow sprzeciwiał się ich niepodległości, żeby nie stwarzać
precedensu. W przypadku Ukrainy będzie inaczej, chyba że rząd centralny ulegnie
rozwiązaniu.
Zmienił się także stosunek zagranicy do ZSRR.
Islandia i Węgry uznały już Republiki
Bałtyckie. Podobnie zamierzają postąpić Dania, Norwegia, Belgia i Niemcy. Także
Ameryka zapowiedziała swą decyzję w tej sprawie. Kraje Wspólnego Rynku mają też
ustosunkować się do Republik Bałtyckich. Zaskoczeniem jest stanowisko Niemiec, gdzie
Gorbaczow cieszy się dużą popularnością. W czasie puczu na Kremlu Niemcy
zażądały nawet bezpieczeństwa osobistego dla prezydenta ZSRR. Tylko przyszłość
wyjaśni tę nagłą zmianę stanowiska.
Niniejsza analiza wydarzeń w ZSRR oraz ich
następstw w polityce wewnętrznej oraz na forum międzynarodowym nie może być
pełna. Wszystko jest jeszcze bardzo płynne. Nowe decyzje podejmowane są
kilkakrotnie dziennie. Ma się zebrać Rada Najwyższa ZSRR, ale nie jest rzeczą
wiadomą, czy jej decyzje będą miały odpowiednią wagę. Władza realna zdaje się
spoczywać w rękach parlamentu Federacji Rosyjskiej. W tej chwili nie istnieje
nawet rząd związkowy. Obsadzono tylko stanowiska ministra obrony, ministra
spraw wewnętrznych oraz mianowano nowego szefa KGB.
Jak do tego wszystkiego doszło? Wkrótce po północy
w poniedziałek 19 sierpnia doradcy zawiadomili Prezydenta G. Busha o zamachu
stanu na Kremlu. Stało się to w przeddzień podpisania nowego traktatu
związkowego, którego treści nie podano do wiadomości publicznej. Junta, która przejęła
władzę na Kremlu, składała się z ośmiu
osób. Wchodzili w jej skład wiceprezydent Gennady Janajew; minister obrony
Dymitr Jazow; szef KGB Władymir Kriuczkow, premier Walentin Pawłow; minister
spraw wewnętrznych, Łotysz Borys Pugo, i inni. Podobnie jak w październiku 1964
r., puczyści wykorzystali pobyt Gorbaczowa na Krymie. Ponieważ jakoby odmówił
wszelkiego kompromisu z juntą, ściśle odizolowano go od świata zewnętrznego.
Izolacja prezydenta ZSRR trwała 72 godziny.
Poza ścisłą izolacją Gorbaczowa, wszystko wyglądało
na farsę, dzieło partaczy raczej niż na coś solidnego. Zupełnie zapomniano
zająć się Jelcynem oraz parlamentem Federacji Rosyjskiej, co stało się jednym z
głównych powodów klęski puczu. Poza tym, przewrót organizuje się w czasie
weekendu, a nie w normalny dzień roboczy. Ci, którzy tak precyzyjnie
przygotowali wprowadzenie stanu wojennego w Polsce w grudniu 1981 r., to
prawdziwi mistrzowie gry tego rodzaju. Zamilkły wtedy telefony, teleksy, a poza
tym internowano wszystkich tych, których reżim wojskowy uważał za
niebezpiecznych.
Juntą sowiecką kierowali ludzie inteligentni.
Pomimo tego w żadnym wypadku nie stanęli na wysokości zadania. Nie wiemy, co
się stało. Nie znamy kulisów przejęcia władzy. Prawdy być może nie dowiemy się
nigdy. Albo puczyści zlekceważyli zupełnie przeciwnika, zapominając o zmianie
mentalności wśród rządzonych, albo też zostali zaskoczeni i zmuszeni do nagłego
działania. Być może Gorbaczow albo Jelcyn byli na tropie przygotowywanego
zamachu stanu i należało działać natychmiast. Czyżby tylko chodziło w tym
wypadku o nowy akt związkowy, który Gorbaczow miał podpisać z przywódcami
dziewięciu republik, które zgodziły się na pozostanie w ZSRR? To jednak nie
było tajemnicą ani dla Jazowa, a szczególnie Kriuczkowa,
którego cała kariera miała miejsce w ramach policji politycznej. Prawdą jest,
że nowy traktat związkowy miał poważnie ograniczyć rolę władz centralnych, co
miało być całkowitym novum w historii Rosji, gdzie zawsze przeważała
centralizacja, ale to wszystkiego nie tłumaczy. Dla mnie osobiście ważniejszym
powodem do wystąpienia zbrojnego były „prowokacje” Jelcyna, którego dekret miał
wyeliminować partię z miejsca pracy, a szczególnie z KGB i sił zbrojnych, gdzie
partia komunistyczna ciągle jeszcze cieszyła się silnymi wpływami.
Stoimy przed całą masą niewiadomych. Jest możliwe,
że był to rzeczywiście pucz skierowany przeciwko Gorbaczowowi i jego reformom.
Być może do wybuchu doprowadził Jelcyn, który w odróżnieniu od Gorbaczowa nie
grzeszy cierpliwością i chce iść szybko w obranym kierunku. Pucz mógł
zostać zaaranżowany przez Gorbaczowa w porozumieniu z Jelcynem, albo nawet
samego lidera Kremla. Gdyby nie samobójstwo Borysa Pugo, w momencie
aresztowania, to możliwość zorganizowania wszystkiego przez samego Gorbaczowa
pozostawałaby bardzo realna.
Przecież w ciągu owych trzech dni nic się właściwie
poważnego nie działo. Junta wydawała dekrety, których niemalże nikt nie
słuchał. Czołgi i jednostki specjalne posuwały się w różnych kierunkach, ale
żadnych poważnych akcji nie przeprowadzono. Właściwie to tylko uniemożliwiono
tłumom zbliżenie się do Kremla. Poza tym była to raczej konfrontacja
psychologiczna niż realna, coś w rodzaju wojny nerwów. Straty materialne i
ludzkie były niewielkie. W Moskwie zginęły trzy osoby, a w Republikach
Bałtyckich chyba jedna. Potem wszystko się jakoś rozleciało. Podawano w
środkach masowego przekazu, że jeden samolot, albo dwa, z członkami junty,
gdzieś leci. Raz mówiono, że na Krym na spotkanie z Gorbaczowem, a potem
znowu coś innego. Dziwnym jednak trafem przywódców junty, z wyjątkiem chorego
premiera Pawłowa, aresztowano jakoby w rezydencjach prywatnych, a
wiceprezydenta Janajewa chyba nawet w miejscu pracy.
Nie można wykluczyć możliwości, że cały pucz został
zaaranżowany dla Zachodu. „Bogata Siódemka” ofiarowała Gorbaczowowi w Londynie
wiele pochwał, słów zachęty, ale zapomniała zapewnić mu pomoc realną.
Rozwiązanie typu Balcerowicza jest nie do przyjęcia w ZSRR, który jest państwem
wielonarodowościowym. W odróżnieniu od tego, czego oczekiwał lider Kremla, ludy
ujarzmione wyzyskały jego liberalne reformy dla własnych celów. Niektóre z nich
nie widzą dla siebie przyszłości nawet w liberalnym ZSRR i pragną nie tyle
reform ile pełnej niepodległości. W zasadzie lider Kremla miał rację. Należało
iść wolno, ale skutecznie. Wyrzucenie na bruk mniej więcej 50 milionów osób
groziłoby ZSRR rewolucją. Gorbaczow jest patriotą rosyjskim. Chciał wzmocnić
ZSRR, a nie doprowadzić do jego rozbicia. Wszystko zdaje się wskazywać na to,
że lider Kremla poniósł klęskę. Zrobił dużo dobrego zarówno w ZSRR, jak i na
arenie międzynarodowej, ale nie udało mu
się przebudować byłego drugiego supermocarstwa w taki sposób, żeby zostało nie
tylko wzmocnione, ale i zaakceptowane przez większość ludów imperium.
Wyzwolił pewne siły, nad którymi nie udało mu się zapanować.
Ostatni zamach, zakładając, że został zaaranżowany,
też zakończył się inaczej niż chciano. Przecież Gorbaczow, od chwili powrotu do
Moskwy, nie ma właściwie żadnej siły, żadnego punktu oparcia. Chciał za wszelką
cenę uratować partię komunistyczną, posiadającą potężne środki, żeby ją
przebudować w partię socjaldemokratyczną. Wszystko wskazuje na to, że to mu się
nie uda. Partii komunistycznej odebrano nagromadzone środki, bez których, nawet
jeśli zostanie przebudowana, będzie tylko cieniem byłej partii rządzącej. Poza
tym, nawet gdyby udało się ją odrestaurować pod nową nazwą, nie będzie już
miała zaplecza na całym terytorium ZSRR.
Bez względu na motywy i kulisy puczu, osłabiono
poważnie potężny kompleks przemysłowo-wojskowy, KGB oraz ministerstwo spraw
wewnętrznych, które przez długi okres czasu pozostawały pod wpływem elementów
wrogich reformom Gorbaczowa. W ZSRR, a szczególnie w stolicy, miała miejsce
prawdziwa rewolucja. Dziwnym jednak trafem tłumy zawsze pozostawały pod
kontrolą. Kiedy groziło wdarcie się mas ludzkich do samego „Olimpu Żelaznego
Feliksa”, a także gmachu wszechpotężnego kiedyś Komitetu Centralnego partii
komunistycznej, ktoś z poczuciem humoru oddał tłumom na „pożarcie”, nic
przecież nie znaczący, pomnik Dzierżyńskiego. Już Rzymianie odkryli, że tłumy
potrzebują chleba i igrzysk. Jelcyn i inni zdawali sobie sprawę z tego, że
należy przeszkodzić wdarciu się do gmachów kryjących wiele tajemnic. W tłumie
przecież znajdowali się także agenci państw obcych. Zreformowane KGB będzie
istnieć, choć prawdopodobnie pod nową nazwą. Zbudowanie siatek wywiadowczych na
całej niemalże planecie wymagało planowania oraz lat mrówczej pracy. Nie można
było dopuścić do zaprzepaszczenia rezultatów wielu dziesiątek lat.
Kiedy tłumy nie mogły sobie poradzić ze
zniszczeniem pomnika „Żelaznego Feliksa”, „wspaniałomyślne” władze przyszły z
pomocą. Pojawili się specjaliści z ministerstwa spraw wewnętrznych. Tłum
się bawił, a gmach KGB został uratowany. Następnego dnia groziło wdarcie się
tłumu do budynku Komitetu Centralnego. Znowu Jelcyn i inni postąpili w sposób
inteligentny. Zamknięto i opieczętowano wszystkie ważniejsze gmachy partii
komunistycznej w stolicy oraz zawieszono wydawanie sześciu organów
komunistycznych, a w tym i „Prawdy”. Tłum znowu został oszukany i
wymanewrowany. Podobnie zresztą stało się w b. NRD, Polsce, a nawet i Rumunii. Nigdzie cenne kartoteki policji politycznej
nie dostały się w ręce tłumu. Ktoś czuwał, żeby do tego nie doszło.
Możemy posłużyć się przykładem Iranu. Otóż
powszechnie podaje się, że w czasie rewolucji Chomeiniego zniszczono
policję polityczną szacha, słynny Sawak. W rzeczywistości nigdy do tego nie
doszło, jako że nowe władze potrzebowały tej instytucji. Zlikwidowano brutalnie
przywódców Sawaku, którym nie udało się zbiec za granicę, a reszcie pozwolono
pracować dla nowych władz. W wywiadzie udzielonym słynnej reporterce włoskiej,
Chomeini zaprzeczał temu, że przejęcie władzy odznaczało się wyjątkowym
okrucieństwem, wskazując, że pod presją ulicy trzeba było rzucić tłumom na
pożarcie pewną ilość osobników skompromitowanych. W ten sposób, przynajmniej
jego zdaniem, uratowano wielu, a przede wszystkim udało się stopniowo opanować
chaos w wielomilionowym Teheranie.
W momencie kiedy rewolucjoniści obalają istniejący
reżym, niezależnie od tego czy chodzi o Lenina, Castro, czy Chomeiniego, rodzi
się nowy system. Następuje rozbrat między nowymi władzami a ulicą. Ta ostatnia
pragnie kontynuacji rządu tłumów,
podczas gdy nowe władze reprezentują rodzący się establishment. Tłumy zrobiły
swoje i powinny odejść. W odróżnieniu od ulicy, nowy rząd patrzy na wszystko co
istniało okiem właściciela. Podobnie było zresztą i w Polsce. Po przejęciu
władzy zarówno Mazowiecki jak i Wałęsa zapomnieli o wielu dawnych towarzyszach
broni, a zaczęli tworzyć nową nomenklaturę. Z wyjątkiem kilku procesów i
aresztowań, w większości chodziło o pionki, pozostawiono byłych
prominentów w spokoju. Zapewniono im nie tylko wysokie emerytury, ale i
pozwolono na bezkarne rozkradanie majątku narodowego. Byli prominenci zabrali
się z zapałem do robienia fortuny oraz pisania wspomnień, które cieszą się
ogromną popularnością na rynku wydawniczym. Nawet niegdyś znienawidzony Jerzy
Urban nic nie stracił na opuszczeniu przedsionka władzy. Jego fortuna rośnie
niemalże jak grzyby po deszczu.
Okres puczu oraz związanych z nim następstw można
by nazwać tygodniem Jelcyna. Populista, trybun ludu, a trochę i aktor, wyżywa
się, podobnie jak kiedyś Trocki, w gestach teatralnych. jest on w tej chwili
najpotężniejszą postacią w ZSRR, ale jego popularność też nie będzie wieczna.
Już teraz można wnosić, że podobnie jak w czasie Rewolucji Rumuńskiej grudnia
1989 r., środki masowego przekazu znowu nie zdały egzaminu. Skoncentrowano się
na Moskwie, budynku parlamentu Rosyjskiej Federacji, a zapomniano niemalże
zupełnie o reszcie kraju. Apel Jelcyna nawołujący do strajku generalnego
przeciwko rządom junty nie spotkał się z masowym odzewem. Przedstawiciele
innych republik zaczynają patrzeć na Jelcyna z podejrzliwością, pomagając w ten
sposób władzom centralnym wyzwolić się stopniowo spod nie zawsze przyjemnej
opieki być może nawet uczciwego, ale często niezrównoważonego
„trybuna ludu”. Brak opanowania, zapędy dyktatorskie, niecierpliwość, itd. nie
pozwalają Jelcynowi na zachowanie popularności. Zdobył ją przecież nie z powodu
swoich osiągnięć, ale dlatego, że zyskał opinię przywódcy prześladowanego przez
byłych prominentów. Jego rola w puczu też nie była niezwykła. Zwyciężył w
konfrontacji, ale dlatego, że druga strona, z ciągle jeszcze nieznanych
powodów, zawahała się przed użyciem siły. Jelcyn cieszył się pewnym poparciem w
kręgach wojskowych, ale puczyści byli w stanie pokonać jego opór.
Przez cały tydzień, począwszy od poniedziałku 19
sierpnia, rozgrywały się ważne wydarzenia. Wyżywając się czy też pasjonując
niecodziennością zapomniano na chwilę o sprawach dnia codziennego. Powoli
ludzie zauważą, że rządy Jelcyna niewiele różnią się od rządów Gorbaczowa. Były
puste sklepy, są puste sklepy i nic nie wskazuje na to, że sytuacja się
poprawi. Podobnie jak nowi liderzy w innych krajach byłego bloku
komunistycznego Jelcyn nie będzie w stanie podnieść stopy życiowej ludności.
Ostatnie wydarzenia z pewnością wpłynęły na zaniedbanie prac przy zbiorze
plonów. Zbliża się zima, a z nią wszelkie niewygody. Początkowo Gorbaczow zwalał winę za wszystko na
elementy konserwatywne i to mu przez jakiś czas uchodziło. Potem Jelcyn zaczął
czynić podobnie winiąc Gorbaczowa i innych. Teraz nowy „trybun ludu” doświadczy
sam na sobie tego samego. Nie będzie już mógł się kryć za innymi.
W czasie rozruchów czy rewolucji szuka się
wygodnych kozłów ofiarnych. Takimi byli w historii Ludwik XVI, Mikołaj II,
szach Iranu i wielu innych. W ZSRR siedliskiem zła stała się partia
komunistyczna. Znienawidzono ją powszechnie nie za brutalne rządy i brak
podstawowych swobód politycznych, ale za fałszywe proroctwa, które głosiła.
Większość ludzi odznacza się dziecięcą wprost naiwnością, wierząc
w fantastyczne przyrzeczenia, które rozsądna mniejszość odrzuca. Kto
ponosi winę za rządy komunistyczne w Rosji? Bez poparcia znacznej części
mieszkańców Rosji stosunkowo mała grupa ludzi nie byłaby doszła do władzy.
Zamiast winić obecnie komunistów powinno się postawić w stan oskarżenia
naiwność ludzką. Komuniści byli i odeszli, ale problemy pozostały. Zamiast
szukać kozłów ofiarnych należałoby zabrać się w końcu do spraw gospodarczych
bez rozwiązania których nie będzie spokoju w byłym bloku komunistycznym.
Sytuacja w ZSRR zaczyna się trochę stabilizować.
Gorbaczow powoli odzyskuje władzę oraz część utraconej popularności. Przed
puczem tylko 7 procent mieszkańców ZSRR oceniało pozytywnie lidera Kremla. W
czasie sesji Rady Najwyższej ZSRR w poniedziałek 26 sierpnia mowa Gorbaczowa
spotkała się nawet z uznaniem. Zapowiedział szybkie podjęcie rokowań z
republikami, które wyrażają gotowość pozostania w ZSRR. Zgodził się na
rokowania z tymi, które pragną uzyskać własną państwowość. Kreml, jak
dotychczas, nie zareagował na zwiększającą się systematycznie liczbę krajów,
które wyrażają gotowość nawiązania stosunków dyplomatycznych z Republikami
Bałtyckimi.
Zabrano się do czystki w siłach zbrojnych oraz KGB.
Nowy minister obrony gen. pułkownik Jewgenij Szaposznikow; były szef sił
powietrznych ZSRR, ma zamiar odmłodzić kadry o 70 procent. Wszyscy ci, co nie
dochowali wierności rządowi konstytucyjnemu, zostaną usunięci z sił zbrojnych.
Podobna akcja ma mieć miejsce w KGB pod przewodnictwem byłego ministra spraw
wewnętrznych, liberała Wadima Bakatina. Zamiarem jego jest przebudowanie policji
politycznej w instytucję typu zachodniego. Liberałem jest także obecny minister
spraw wewnętrznych.
Zarówno kraje Wspólnego Rynku, jak i nawet Japonia
wykazują obecnie większą niż poprzednio gotowość realnej pomocy Kremlowi.
Gorbaczow, ze swej strony, przyrzekł reformy gospodarcze mające na celu
przebudowanie ZSRR na model zachodni. Podobna inicjatywa spotkała się z
uznaniem zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz, ale od słów do czynu daleka jest
droga. Poza tym, lider Kremla ogłosił nawet wybory parlamentarne oraz
prezydenckie. Prawdopodobnie w ciągu roku dokona
się zasadnicza przebudowa ZSRR. Fakt ogłoszenia niepodległości przez Ukrainę,
Białoruś, a nawet i Kazachstan niekoniecznie świadczy, że wymienione republiki
pragną opuścić ZSRR. Być może chcą wytargować lepsze warunki niż te, na które
zgodziły się poprzednio. Partia komunistyczna jest chwilowo zawieszona,
podobnie jak jej stan posiadania. Federacja Rosyjska odrzuciła sierp i młot na
swoim terytorium, a w ZSRR nic się jeszcze pod tym względem nie zmieniło.
Przyszłość ZSRR jest niepewna. Zamiast prorokować i spekulować należy śledzić
wydarzenia. Nic jeszcze nie zostało przesądzone.
Ukończono rano dn. 27.8.91”
* * *
30 sierpnia 1991 w
„Gazecie Wyborczej” ukazały się dwa
załgane, fałszujące rzeczywistość, antypolskie artykuły prawdopodobnie
prasowego agenta KGB Wojciecha Maziarskiego:
1.
Polska na zielono
(Rozmowa z Czesławem Okińczycem, członkiem
frakcji polskiej litewskiego parlamentu)
– Jak przyjęto na Litwie polską gotowość nawiązania
stosunków dyplomatycznych z Wilnem?
– Na tablicy umieszczonej przed biurem
informacyjnym parlamentu nazwę Polski wpisano na zielono – a więc wymieniano ją
wśród tych państw, które uznały już niepodległość Litwy. Państwa, które dopiero
zapowiedziały taką decyzję, zaznaczone są kolorem czerwonym.
Informację o postanowieniu Warszawy, podaną na
posiedzeniu parlamentu przez prezydenta Landsbergisa przyjęto hucznymi brawami.
Teraz wszyscy czekają na konkrety.
– A jak zareagowali Polacy na Litwie?
– Myślę, że większość rozumie, że system
totalitarny w Europie upadł raz na zawsze. W tej sytuacji decyzja Polski
powinna być przyjęta z satysfakcją – w imię lepszej przyszłości.
Uznanie Litwy przyspieszy podpisanie deklaracji
dwustronnej. Wizyta min. Skubiszewskiego w Wilnie jest zapowiedziana na
wrzesień. Oczekujemy, że jeden z punktów tego dokumentu dotyczyć będzie
położenia społeczności polskiej na Litwie.
Uważam też, że sprawa Polaków na Litwie jest
kwestią o znaczeniu międzynarodowym. Moim obowiązkiem jako przedstawiciela mniejszości
polskiej jest postawienie tej kwestii na forum międzynarodowym. Świat opowiada
się dziś za wolnością, prawami mniejszości, walczy z nacjonalizmami. Mamy więc
szanse, by doprowadzić do realizacji naszych
postulatów w ramach niepodległego państwa litewskiego, na które będą zwrócone
oczy całego świata.
– Pojawia się jednak opinia, że zwłoka w uznaniu
przez Warszawę niepodległości Litwy może wywrzeć negatywny wpływ na stanowisko władz w Wilnie wobec postulatów
mniejszości polskiej. Przed kilkoma miesiącami decyzja taka była dla Wilna na
tyle ważna, ze gotowe było pójść na znaczne ustępstwa. Teraz nie jest to już
istotny atut.
– Nie do końca
podzielam ten pogląd. Przecież jeśli Litwa pragnie stać się demokratycznym
państwem prawa, to kwestii Polaków nie może postrzegać w kategoriach
jakiejś gry politycznej i kalkulacji „coś za coś”.
Republika
Litewska chce wejść do Europy, ale zostanie przyjęta tylko wówczas, gdy
stosunki wewnętrzne będą tu budowane na zasadach demokratycznych. A to
z kolei oznacza, że Polacy żyjący na Litwie muszą mieć zapewnione warunki
dla rozwoju i zachowania tożsamości. Nie ma tu miejsca na żadne przetargi.
Prawdą jest
jednak, że w Wilnie już przed rokiem liczono, że Polska szybciej uzna
niepodległość Litwy. Ze względu na wielowiekowe powiązania oczekiwano, że
Warszawa wykaże w tej dziedzinie szczególną aktywność na arenie
międzynarodowej.
Trzeba jednak
pamiętać o wciąż jeszcze silnym uzależnieniu Warszawy od Sowietów w sferze
gospodarczej, o wojskach ZSRR, stacjonujących na terenie Polski itd. Wszystko
to ograniczało pole manewru polskiej dyplomacji. W świetle niedawnych wydarzeń,
pokazujących, że nawrót totalitaryzmu w ZSRR był groźbą rzeczywistą, tę
ostrożność można zrozumieć. Nie formułowałbym więc kategorycznych oskarżeń pod
adresem polskiej polityki wschodniej.
– Czy postawa tych
Polaków, którzy poparli pucz zaciąży na położeniu całej mniejszości polskiej na
Litwie i na stosunkach pomiędzy oboma państwami?
– Dziś wszyscy
ci, którzy mienili się obrońcami polskich interesów, a de facto bronili swoich
pozycji i przywilejów, zamilkli. Myślę, że ci z liderów polskich, którzy
twierdzili, że Litwa po wsze czasy musi pozostać w składzie ZSRR, powinni
oficjalnie i głośno zrezygnować z aspirowania do roli rzeczników „sprawy
polskiej”. Ich wiarygodności nie uzna już ani Litwa, ani świat zachodni.
Nie wolno
poglądów tej grupki komunistów utożsamiać ze stanowiskiem całej społeczności
polskiej. Mówiłem już o tym na forum litewskiego parlamentu i cieszę się, że
mogę to teraz powtórzyć w Polsce: fakt, że była taka grupka, nie może mieć
wpływu na kształt stosunków polsko-litewskich. Przecież, mierząc w procentach,
Litwinów popierających komunizm było więcej. Czy może to stanowić podstawę do
oceniania całego narodu?
– W Serbii
nomenklatura, broniąc się, sięgnęła po nacjonalizm. Czy nie grozi to także na
Litwie?
– W tym momencie
nie widzę takiej groźby. Komuniści skompromitowali się do tego stopnia, że
żadne sztuczki im nie pomogą. Większość Polaków na Litwie wraz z Litwinami
cieszy się z upadku systemu i wierzy, że uzyska warunki nieskrępowanego rozwoju
w ramach państwa litewskiego.
Trudno oczywiście
spodziewać się, by w ciągu kilku dni udało się rozwiązać wszystkie problemy.
Liczymy jednak na pomoc Polski i społeczności międzynarodowej. Dzięki temu uda się
nam uniknąć konfliktów i wstrząsów, jakie targają dziś Jugosławią.
– Wilno orientuje
się na północ. „Kraje skandynawskie – oto nasz wybór. One nie tylko nam
współczuły, ale też pomagały” – powiedział prezydent Landsbergis
w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. To czytelna krytyka polskiej polityki
wschodniej. Zgadza się pan z tym?
– Tylko po
części. Faktem jest, że w polityce wobec krajów nadbałtyckich Skandynawia
wykazała większą aktywność niż Polska. Ale przecież państwa nordyckie nie były
uzależnione od Moskwy.
Teraz to się
zmieni. Polityka zagraniczna Litwy nadal będzie uwzględniać kierunek północny,
ale znaczenia nabiorą też kontakty z Europą Zachodnią. Państwa bałtyckie pragną
wejść do Wspólnoty Europejskiej – a tam jedyna droga wiedzie przez Polskę. Dobre
stosunki Wilna z Warszawą są więc nieuniknione.
Rozmawiał
Wojciech
MAZIARSKI”
2.
Koniec imperium – co dalej?
Jest ich ponad
280 tys. tj. 7,7 proc. mieszkańców republiki. Żyją głównie na terenach, które
przed wojną należały do Polski – dziś to Litwa Wschodnia. W samym Wilnie jest
ich 19 proc., w niektórych wsiach Wileńszczyzny – ponad 50 proc.
Mają pretensje do
Litwinów, zarzucając im m.in. prowadzenie dyskryminacyjnej polityki
gospodarczej. Faktem jest, że sytuacja regionów zamieszkanych przez Polaków
jest gorsza niż innych części kraju. Potwierdza to raport (litewskiej)
Państwowej Komisji ds. Wileńszczyzny: „Plony roślin uprawnych w tych rejonach
są niższe o 15 proc. w porównaniu ze średnim poziomem republiki, z wyjątkiem
plonów ziemniaków w rejonach solecznickim i trockim”.
Odpowiedzialnością
za ten stan rzeczy lokalni działacze polscy obarczają władze litewskie, choć
przecież już przed wojną Wileńszczyzna była bardziej zacofana niż ówczesne
państwo litewskie.
Ludność polska
czuje się pokrzywdzona i podchwytuje atrakcyjnie brzmiące hasła – często
głoszone po rosyjsku. W 1990 r. jedyne napisy głoszące – cyrylicą – chwałę KPZR
znalazłem w rejonie solecznickim.
Nie trudności
gospodarcze są jednak głównym powodem sporów między Litwinami a Polakami na
Wileńszczyźnie.
Komunizm na pół
wieku „zamroził” zadawnione, historyczne konflikty. Ożyły, gdy zaczęła się
odwilż.
Obie strony
zrobiły wiele, by proces ten wspomóc. Najpierw Litwini; uznali, że Polacy, to w
gruncie rzeczy ich spolonizowani rodacy, których należy przywrócić na łono
macierzy poprzez wyeliminowanie języka polskiego z życia publicznego
i zmuszenie ich do nauki litewskiego.
Przewodniczący
Wileńskiej Rady Miejskiej, w wywiadzie dla dwutygodnika „Znad Wilii”, zapytany
w 1990 roku o możliwość przywrócenia tablic z polskimi nazwami ulic, odparł:
– Trudno mówić,
co będzie w przyszłości. W tym roku, również w następnym, zmian nie będzie.
Zresztą w języku litewskim i polskim litery są łacińskie, transkrypcja prawie
ta sama, więc chyba nie ma sensu tego rozpatrywać. Może kiedyś...
Przed rokiem
rozmawiałem z jednym z liderów Sajudisu. On i jego współpracownicy rozumieli
już, ze popełnili błąd, że niepotrzebnie podsycili antylitewskie resentymenty
Polaków. Być może jednak nie mieli wyboru. „Musimy dostosować się do nastrojów
społeczeństwa, bo w przeciwnym wypadku odwróci się ono od nas” – tłumaczył.
Błąd ten starano
się naprawić na początku 1991 r. Parlament wniósł poprawki do uchwały o
mniejszościach narodowych, dopuszczające użycie języka mniejszości jako pomocniczego
języka urzędowego tam, gdzie mniejszość ta żyje w zwartych grupach.
Było już jednak
za późno. Koniunkturę wykorzystali komuniści stanowiący większość we władzach
rejonu solecznickiego i wileńskiego. Pod hasłem obrony interesów polskich
przystąpili do ofensywy przeciw litewskiemu ruchowi niepodległościowemu. Gdy w
marcu tego roku Litwa bojkotowała referendum w sprawie przyszłości ZSRR,
okręgi solecznikowski i wileński wykazały się dużą frekwencją. W maju polscy
deputowani tutejszych rad rejonowych uchwalili statut Wileńsko-Polskiego Kraju
Narodowo-Terytorialnego.
– Jeśli parlament
Litwy odrzuci nasz projekt, zwrócimy się o ochronę do Rady Najwyższej ZSRR –
grzmiał Czesław Wysocki, przewodniczący rady w Solecznikach.
„W rejonie
solecznickim obowiązuje wyłącznie konstytucja ZSRR i Litewskiej SRR, a także
radzieckie akty prawne” – stwierdziła rada.
Przed Litwinami
zamajaczyła nie tylko wizja powrotu systemu komunistycznego, lecz także groźba
utworzenia enklawy, niebezpiecznej dla terytorialnej spójności państwa. Być
może były to obawy przesadne, ale doświadczenia każą Litwinom dmuchać na zimne.
Te same doświadczenia obciążają też świadomość Polaków.
W takiej
atmosferze trudno spodziewać się merytorycznej dyskusji. Tym bardziej więc
cieszą głosy, które z obu stron, litewskiej i polskiej, nawołują do rozsądku.
Gdy na początku tego roku oddziały komandosów zaatakowały Wilno, prezes Związku
Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz wystąpił w TV:
–Tak, przyznajmy,
że parlament, że przywódcy litewscy popełniali błędy, że nie zawsze Polacy w
Republice Litewskiej byli traktowani tak, jak się traktuje mniejszości narodowe
w Europie i na świecie.
Jednak dziś
wybaczmy tym, którzy nie chcieli nas zrozumieć, zapomnijmy wobec wspólnego
zagrożenia o tym, co stanowiło problemy w stosunkach litewsko-polskich.
Apeluję do
wszystkich Polaków o poparcie narodu litewskiego w trudnej dla niego i dla nas
wszystkich chwili.
Na Litwie panuje
pogląd, że w czasie puczu część Polaków opowiedziała się za zamachowcami.
Wydaje się to prawdopodobne, ale nie istnieje żaden publiczny znany dokument,
który by to potwierdzał. Nawet w warszawskim Biurze Informacyjnym Republiki
Litewskiej nic na ten temat nie wiedzą.
– Niezbyt nas
interesują działania komunistów – powiedział mi pracownik biura.
Komunizm to już
zamierzchła przeszłość. Litwini nie mają czasu, żeby się tym zajmować. Mają
ważniejsze sprawy na głowie: budują niepodległe państwo.
Wojciech
Maziarski”
* * *
„Nasza
Gazeta”, 1 września 1991:
„Oświadczenie
4 września 1991
roku Rada Najwyższa Republiki Litewskiej przyjęła uchwałę sprzeczną z
ustawodawstwem litewskim oraz prawem międzynarodowym o rozwiązaniu
Wileńskiej i Solecznickiej Rad Rejonowych, przygotowuje się wprowadzenie
zarządzania administracyjnego w tych rejonach.
Związek Polaków
na Litwie zawsze był nastawiony na wypracowanie kompromisowych rozwiązań
problemów ludności polskiej na Wileńszczyźnie drogą szczerego dialogu oraz
prawdziwej współpracy. Niestety, obawy części Polaków co do szczerości
zamierzeń strony litewskiej potwierdziły się, pierwsze kroki władz niepodległej
Litwy noszą cechy antypolskich represji.
Rejony
zamieszkałe przez Polaków pozbawione zostały wybranych w wolnych
demokratycznych wyborach organów władzy, stawia to pod znakiem zapytania kwestię
praworządności na Wileńszczyźnie, przeprowadzenie w tych rejonach procesu
zwrotu mienia i prywatyzacji, a także przyjęcia litewskiego obywatelstwa.
Przymusowe odsunięcie od władzy legalnie wybranych samorządów nie likwiduje
wbrew intencjom problemu polskiej mniejszości na Litwie. Sytuacja w wyniku
takich działań jeszcze bardziej się skomplikuje.
Rozwiązanie władz
terenowych, rewizje u deputowanych do Rady Najwyższej Litwy, wytoczenie spraw
karnych, presja na placówki oświatowe, groźby zawieszenia wydawania pism
polskich wyraźnie świadczą o obranym przez władze litewskie kursie na
konfrontację. Nie jest to droga do Europy.
Jedyną legalną
władzą na Wileńszczyźnie była i jest wybrana przez wolne i demokratyczne
wybory Rada Deputowanych.
Protestujemy
przeciwko zaognianiu sytuacji przez władze litewskie i żądamy zaprzestania
konfrontacyjnych działań. Do porozumienia między ludnością polską
a władzami republiki może dojść jedynie drogą dialogu, do którego stale z
całą mocą nawołujemy.
Zarząd Główny
Związku Polaków na Litwie
Wilno, dnia 7 września
1991 r”.
* * *
„OŚWIADCZENIE
Ludność polska
Litwy z entuzjazmem przyjęła uchwalę Rady Najwyższej Litwy z dnia 29
stycznia 1991 roku zobowiązującą rząd i komisje parlamentarne w terminie do 31
maja do przedstawienia projektu utworzenia okręgu wileńskiego oraz projektu
statusu prawnego tej jednostki a także do 1 maja planu perspektywicznego
w zakresie szkolnictwa wyższego. Był to gest wysoce pozytywny.
Okazało się
jednak, że dokument ten uchwalony został w dużym pośpiechu dla osiągnięcia
doraźnego celu politycznego. Celem tym było zachęcenie Polaków i innych
przedstawicieli mniejszości narodowościowych do opowiedzenia się w sondażu
9 lutego za niepodległą i demokratyczną Litwą. Nie można pominąć tak doniosłego
faktu, chcąc zrozumieć stosunki polsko-litewskie, że przywódcy ludności
polskiej na Wileńszczyźnie raz po raz dawali dowody dobrej woli i chęci
ułożenia poprawnych stosunków z narodem litewskim. Dowodem tego było włączenie
się wraz z ludźmi innych narodowości razem z Litwinami do żywego Łańcucha Bałtyckiego,
poparcie narodu litewskiego podczas wydarzeń styczniowych, wspólna obrona
parlamentu pod biało-czerwonym sztandarem.
Polacy
Wileńszczyzny z zadowoleniem przyjęli uznanie przez Radę Najwyższą Litwy paktu
Ribbentrop-Mołotow za nieważny od momentu jego podpisania. W związku z
tym stracił moc prawną układ z 10 października 1939 roku między Litwą a
Związkiem Radzieckim. Status prawny Wileńszczyzny z punktu widzenia prawa
międzynarodowego jest sprawą otwartą.
Jako postulat
Polaków Wileńszczyzny trzeba uznać prawo mniejszości polskiej do uzyskania
jednostki narodowościowo-terytorialnej w składzie Republiki Litewskiej ze
wszystkimi konsekwencjami tego faktu w kwestiach politycznych, gospodarczych,
kulturalnych, w szczególności prawa do kultury narodowej.
Zarząd Główny
Związku Polaków na Litwie
Wilno, 7.09.1991
r.”
* * *
„OŚWIADCZENIE
RUCHU NARODOWEGO
Rozpoczęta w 1939
r. eksterminacja Polaków na Wschodzie wkroczyła w nowy etap. Obecne działania
Litwinów są kontynuacją antypolskiej polityki Litwy kowieńskiej sprzed wojny,
zbrodniczej współpracy Litwinów z Sowietami i Niemcami w czasie wojny, a po
wojnie z komunistami, z których wywodzą się obecne władze litewskie.
Rozwiązanie przez Litwinów samorządów wileńskiego i solecznickiego, i inne
represje, w tym przemoc fizyczna, są przygotowaniem do wynarodowienia, nowej
eksterminacji i ostatecznego wypędzenia Polaków z Wileńszczyzny.
Antynarodowa
polityka rządu warszawskiego rozzuchwala sąsiadów Polski oraz prowadzi do jej
etapowego rozczłonkowania i likwidacji. Takie jest znaczenie „reform”
gospodarczych, terytorialnych i polityki zagranicznej obecnych władz. Polska
nie odzyskała jeszcze niepodległości i nadal jest pod okupacją żydowską,
narzuconą Polsce po wojnie przez Związek Radziecki w porozumieniu z Aliantami.
Obecne władze są formalną i faktyczną kontynuacją rządów powojennych.
Tak zwane wolne
wybory przeprowadzane są w oparciu o stalinowską konstytucję z 1952 r., z
późniejszymi zmianami. Temat obecnych „wyborów” jest tematem zastępczym,
odwracającym uwagę od rzeczywistego położenia narodu i dramatycznych
zagrożeń dla Polski. Zatem udział w tych „wyborach” będzie uważany za
kolaborację.
W krytycznym
momencie dla Polaków na Wileńszczyźnie zachodzi konieczność podjęcia wszystkich
środków politycznych, łącznie ze zbrojną interwencją na ziemiach, które
historycznie i prawnie należą do Polski.
Powyższe
oświadczenie jest zgodne z Celami Programowymi Ruchu Narodowego z dnia 15
września 1990 r.
Prezes Ruchu
Narodowego
Mariusz Urban
Sopot, dnia 12
września 1991 r.
* * *
„Horyzonty”
(Stevens Point, USA) 21 września 1991:
Szanowny
Panie Redaktorze,
Proszę przyjąć
serdeczne podziękowanie za nadsyłane egzemplarze „Horyzontów”, które są –
według mnie – najuczciwszym i najmądrzejszym pismem polskim na świecie (spośród
tych, oczywiście, które znam).
Jako kresowiak,
chciałbym w sposób szczególny podziękować za wspaniały artykuł p. Andrzeja
Rozpłochowskiego pt „Kresy – odrodzenie polskości” (3. VIII. 91). Wreszcie ktoś
się o nas upomniał w sposób rzetelny, kompetentny i odważny.
Ale w tym
nadzwyczaj dobrym tekście znalazło się parę sformułowań po prostu mijających
się z faktami. Otóż Sowiety wcale nie dążą do utworzenia na Wileńszczyźnie
„osobnej polskiej republiki” ani na Ukrainie „osobnego państwa Galicji”...
Polityka Moskwy
pozostaje, jak i przedtem, polakożercza i pozwoli ona raczej tysiąc razy Litwie
i Ukrainie wyjść ze składu Związku Radzieckiego, niż na utworzenie „polskiej
republiki” z byłych terenów kresowych. Podobnież komuniści wszystkich odcieni
mają polakożercze usposobienie jak i nacjonaliści litewscy, ukraińscy i inni.
Idea utworzenia
Republiki Wschodniej Polski z terenów zabranych nam w 1939 r. wysunięta została
w maju 1990 r. przez Polską Partię Praw Człowieka w Wilnie i pomyślana
jest jako pierwszy krok ku właściwemu rozstrzygnięciu „kwestii polskiej”.
Z uszanowaniem
Jan Ciechanowicz
Polska Partia
Praw Człowieka
Wilno
* * *
Tygodnik „Katolik” (Paryż) 29 września 1991:
„Czarne
chmury nad Wileńszczyzną
Rozwiązanie przez
Radę Najwyższą Republiki Litewskiej Rad Samorządu Rejonów Solecznikowskiego i
Wileńskiego, pod zarzutem ich współpracy z organizatorami moskiewskiego
puczu, zostało w Polsce przyjęte z oburzeniem. Większość rodaków uznało
oskarżenia Litwinów, kierowane do reprezentantów mieszkańców Wileńszczyzny, za
wyssane z palca, za swoisty pretekst do rozpoczęcia „rozwiązywania” na Litwie
kwestii polskiej.
Traktując całą
rzecz od strony litewskiego bezpieczeństwa narodowego, stwierdzić trzeba, że
decyzja ta istotnie nie była uzasadniona. Jest co prawda niezbitym faktem,
że przewodniczący Prezydium Rady Solecznikowskiej Cz. Wysocki i jego zastępca
A. Monkiewicz poparli moskiewski pucz, ale ich decyzja jest oczywistym
rezultatem polityki litewskiej względem Polaków na Wileńszczyźnie dążącej do
ich wynarodowienia. Była ona na Litwie prowadzona w całym okresie powojennym.
Systematycznie np. likwidowano polskie szkolnictwo zmniejszając liczbę szkół z
345 w 1953 do 88 w 1988. Jedyna, w miarę niezależna, siła jaką był Kościół
katolicki, także prowadziła antypolską działalność, nie pozwalając na
kształcenie w Kownie polskich duchownych. Rejony wileński i solecznicki,
zamieszkałe w przeważającej większości przez Polaków, były również
dyskryminowane socjalnie i ekonomicznie, w efekcie czego są one najbardziej
zacofanymi gospodarczo częściami Litwy. Posunięcia władz litewskich w okresie
dochodzenia ich kraju do niepodległości mają również zdecydowanie antypolskie
oblicze. Ustawa o języku zabraniająca pełnienia jakichkolwiek funkcji bez
znajomości języka litewskiego, litwinizacja nazwisk, likwidacja wpisu
narodowościowego i nauczania polskiej historii to tylko część jej
przejawów. Zagrożeni nią niektórzy wileńscy Polacy, nie czując płynącego
poparcia z Warszawy, szukali poparcia dla swych narodowych aspiracji w Moskwie,
co pozwoliło „Sajudisowi” stworzyć teorię, że są oni instrumentem Moskwy w
zwalczaniu niepodległości Litwy. Zarzut ten był, rzecz jasna, nieprawdziwy.
Podczas styczniowego ataku radzieckich komandosów na Wilno, Polacy z
Wileńszczyzny stanęli po stronie Litwinów. Z przywódców polskich nie uczynili
tego tylko Wysocki i Monkiewicz. Wysocki w podległym mu piśmie „Przykazania
Lenina” nie zgodził się np. na zamieszczenie kondolencji dla rodzin ofiar akcji
sowieckich komandosów.
Przez pryzmat
działalności Wysockiego i Monkiewicza nie można jednak oceniać
lojalności wobec Litwy wszystkich Polaków podczas moskiewskiego puczu, a nawet
samej rady w Solecznikach, która 3 września podjęła szereg decyzji,
popierających litewską suwerenność. Zwolniła m.in. z zajmowanych stanowisk Cz.
Wysockiego i A. Monkiewicza oraz odwołała kilka podjętych jeszcze w
roku ubiegłym decyzji, zakwestionowanych wcześniej przez litewskiego
prokuratora generalnego. Wystąpiła też z odezwą podkreślającą, że rejon jest
nieodłączną częścią Litwy, i że jego mieszkańcy będą pracować dla jej dobra.
Prośba o donosy
Dla władz
litewskich decyzje te były jednak niewystarczające. Nawet gdyby solecznicka
rada otwarcie przyznała, że jej przewodniczący jest agentem KGB i należy
go jak najszybciej rozstrzelać, Litwini nie byliby z tego zadowoleni. Nie
chodzi im bowiem o usunięcie kilku domniemanych rezydentów Moskwy, ale o zadanie
ciosu mniejszości polskiej, dla której samorządy były ostatnią ostoją do
rozwiązania których szykowali się od dawna.
Litwini doskonale
wiedzą, że obecna koniunktura międzynarodowa wyraźnie im sprzyja i że jeżeli
jej teraz nie wykorzystają, taka okazja może się więcej nie powtórzyć. Dzisiaj
europejskiej opinii publicznej da się wmówić, że Polacy to agenci
zdepopularyzowanej w całym świecie sowieckiej policji politycznej, jutro gdy
jej wszechmoc okaże się całkowitym mitem, rzecz ta będzie trudniejsza. Prasa
litewska na czele z „Lietuvos aidas” przystąpiła do preparowania antypolskich
oskarżeń i wmawiania mieszkańcom republiki, że moskiewski pucz poparła,
oprócz solecznickiej, również Wileńska Rada Rejonowa. Wileńska prokuratura
zwróciła się też w iście stalinowskim stylu do mieszkańców Litwy z apelem o
składanie donosów mających ułatwić ściganie uczestników puczu. Dolewając oliwy
do ognia oskarżyła ona polskie samorządy o machinacje bankowe i wywieszanie
biało-czerwonych flag. Zdecydowane protesty składane przez Frakcję Polską Rady
Najwyższej Litwy, domagające się wnikliwego zbadania sprawy, nie były przez
władze Litwy w ogóle brane pod uwagę. 4 września 1991 r. Rada Najwyższa
Republiki Litewskiej podjęła uchwałę rozwiązującą Solecznicka i Wileńską Radę
Rejonową. Uchwała ta była sprzeczna z punktem 2 art. 28 Ustawy Republiki
Litewskiej o samorządach, przewidującej możliwość rozwiązania samorządu przez
Radę Najwyższą tylko na wniosek specjalnie powołanej komisji deputowanych do
Rady Najwyższej Republiki Litewskiej.
Komisja taka
była, co prawda, powołana dla zbadania działalności rady w Solecznikach,
ale nie zakończyła ona prac i nie przedstawiła żadnych wniosków, a w
przypadku rejonu wileńskiego komisja taka nie została nawet utworzoną.
Rada Najwyższa
Litwy przyjmując uchwałę o rozwiązaniu rad w Wilnie i Solecznikach nie
uwzględniła również stanowiska jej Frakcji Polskiej, przedstawionej w
oświadczeniu: „O sytuacji w rejonach wileńskim i sołecznickim”. Obecnie zaś
władze litewskie szykują się do wprowadzenia na terenie polskich obwodów
bezpośredniego zarządzania, co dla zamieszkujących je naszych rodaków może mieć
przykre konsekwencje. Władze litewskie będą miały bowiem całkowicie wolną rękę
w podejmowaniu decyzji personalnych i oskarżając o współpracę z KGB usuną ze
wszystkich liczących się stanowisk Polaków i przystąpią do konsekwentnej
lituanizacji Wileńszczyzny niwecząc ich nadzieje na wywalczenie autonomii.
„Bandycka formacja”
O rozpoczęcie
tego procesu litewscy nacjonaliści upominali się zresztą od bardzo dawna, a
„uczeni” litewscy przygotowali dla niej nawet podbudowę teoretyczną produkując
broszury propagandowe. Perełką wśród nich jest książka Pranasa Kniukszta „Okręg
wileński a język litewski”, w której dowodzi on, że Armia Krajowa „to bandycka
formacja mordująca Litwinów, zaś złożenie kwiatów na groble matki Marszałka
Piłsudskiego na Rossie dowodem „polskiego imperializmu”.
Drugim przejawem
tej antypolskiej fali jest dziełko wydane przez Litewski Fundusz Kultury pióra
W. Martinkenasa i zatytułowane: „Wilno i okoliczni mieszkańcy”. We wstępie
autor pisze m.in.: „W Wilnie i na Wileńszczyźnie, poza innymi narodowościami,
są tzw. „tutejsi”. Nie mają oni świadomości narodowej i najczęściej nie
wiedzą, jakiej są narodowości. Inni znów, obdarzeni zbytnią „świadomością”, nie
zwracając uwagi na swe pochodzenie, zawzięcie twierdzą, że są Polakami. Tym
ostatnim właściwa jest nienawiść do innych narodów, szczególnie Litwinów.
Uważają siebie za prawdziwych Polaków. Chociaż w ich mowie pełno jest
barbaryzmów, a sam styl nie jest właściwy dla języka polskiego”.
Propagowaniu tej
lektury towarzyszyły organizowane przez litewskich nacjonalistów demonstracje,
z których wynikało, że na Wileńszczyźnie Polacy „gnębią” Litwinów. Transparenty
niesione przez ich uczestników głosiły: „Rządzie! Litwini Wileńszczyzny dotąd
zmuszani są uczyć się w szkołach rosyjskich i polskich!”, „Gdzie mają mieszkać
Litwini na Litwie?!”, „Gdzie mieszkamy? W wileńskim rejonie, guberni czy
województwie?”, „Najgłośniej krzyczą ci, którzy biją innych!”
Obecnie,
odpowiadając na tamte apele, rząd litewski równolegle z rozwiązaniem samorządu
przystąpił do lituanizacji szkolnictwa na Wileńszczyźnie chcąc tym samym
„dopomóc” spolonizowanym Litwinom w powrocie do swych prawdziwych korzeni.
W końcu sierpnia
Ministerstwo Kultury i Oświaty Litwy zwołało naradę dyrektorów szkół rejonu
wileńskiego i solecznickiego, poświęconą „Kierunkom rozwoju oświaty w Litwie
Południowo-Wschodniej”, na której minister kultury i oświaty D. Kudys
stwierdził m.in.: „Każdy nauczyciel powinien uświadomić sobie osobistą
odpowiedzialność za historię. Sprawy szkolnictwa na Litwie
Południowo-Wschodniej układały się w przeszłości – tej najbliższej również –
trudno. Litewskie szkoły dopiero teraz się odradzają i należy im stworzyć
wszelkie ku temu warunki. Jeżeli te tendencje komuś z pracowników oświaty nie
odpowiadają, tacy ludzie powinni z honorem odejść ze szkoły”.
Jaki program
będzie obowiązywał w litewskich szkołach na Wileńszczyźnie, nietrudno
przewidzieć. Ciekawe tylko, czy litewski minister oświaty zaleci do użytku
szkolnego mapę państwową Litwy, jaką można kupić w wileńskiej księgarni przy
ul. Gedyrnina (dawna ul. Mickiewicza), na której ziemie litewskie obejmują też
Podlasie, Warmię i Mazury aż po linię rzeki Wisły.
Czy Rzeczpospolita zapomni?
Lituanizacja
szkolnictwa dla żywiołu polskiego na Wileńszczyźnie jest szczególnie groźna
dlatego, że pozbawi go bardzo szybko warstwy inteligencji składającej się
przede wszystkim z nauczycieli. Księży Polaków na samej Wileńszczyźnie
praktycznie nie ma. Władze duchowne zezwalają co prawda już na ich kształcenie,
ale kierują ich do parafii czysto litewskich, położonych z dala od rodzinnych stron.
Gdy któryś z nich przez przypadek trafi do polskiej parafii i okaże propolskie
sympatie, natychmiast jest przenoszony do parafii, w których nikt nie potrafi
posługiwać się językiem polskim.
Jedną z ostatnich
ofiar litewskiej hierarchii był m.in. ks Józef Aszkiełowicz, usunięty z parafii
p.w. Wniebowzięcia Pańskiego w Ejszyszkach. Kurii Wileńskiej nie podobało się,
że ten szalenie popularny wśród wiernych kapłan prowadził nie tylko wzorowo
parafię, ale również wskrzeszał dawne religijne zwyczaje związane z polską
kulturą religijną. Delegacja wiernych, która pojechała do Arcybiskupa
jedenastoma autobusami, nie została przez niego nawet wysłuchana. Spowodowało
to godny ubolewania konflikt, w czasie którego wierni przez wiele tygodni w
dzień i noc blokowali plebanię nie chcąc dopuścić do przeniesienia księdza.
Księża litewscy
pracujący na Wileńszczyźnie są nastawieni zdecydowanie antypolsko. Są bowiem
wychowywani w seminarium kowieńskim przez profesorów starszej generacji,
chowających urazy z czasów Piłsudskiego i Smetony. Pod ich wpływem jeszcze do
niedawna niektórzy klerycy składali przysięgę, że nigdy nie będą uczyli się
języka polskiego. W swoich parafiach nie tylko nie chcą odprawiać Mszy św. po
polsku, ale również odmawiają spowiedzi nie mówiącym po litewsku.
Obecnie
mieszkańcy Wileńszczyzny bez ogródek stwierdzają, że jeżeli Rzeczpospolita nie
upomni się o ich prawa, ulegną wynarodowieniu. Proces ten nastąpi bardzo
szybko, bo oprócz dotychczasowych szykan Litwini zamierzają podzielić polskie
rejony i dołączyć je do obszarów rdzennie litewskich, co całkowicie rozmyje je
w morzu litewskim i uniemożliwi Polakom bronienie swych interesów.
Ministerstwo
Spraw Zagranicznych powinno więc w rozmowach z władzami Litwy przyjąć
założenie, iż tylko autonomia może zagwarantować trwałość praw Polaków
w tym kraju. Równolegle ze staraniami o jej uzyskanie rząd polski powinien
złożyć deklarację, że starania o nią nie są elementem strategii zmiany granic i
oderwania Wileńszczyzny od Litwy, że Wilno jest i będzie jej stolicą i
Rzeczpospolita nie rości do niego żadnych pretensji oraz, że nie będzie dążyła
do jego aneksji również od strony białoruskiej. Rząd polski powinien również
uznać aneksję Wilna, dokonaną przez Józefa Piłsudskiego, za akt agresji
przeciwko suwerennemu państwu i błąd polityczny. Litwini bardzo takiej
deklaracji oczekują i jak twierdzi prezydent Vytautas Landsbergis w czerwcowym
numerze paryskiej „Kultury”, są w stanie za nią „pokochać” Polskę
na 200 proc. Równolegle do tej deklaracji mocą ustawy powinny być również w
pełni zagwarantowane prawa mniejszości litewskiej w Polsce.
Władze polskie
rozważające ten problem muszą zrozumieć, że żadne inne rozwiązanie nie zostanie
zaakceptowane przez opinię publiczną w kraju. Znaczna część naszych obywateli
to przecież repatrianci z Kresów i ich potomkowie, bardzo do swych korzeni
przywiązani.
Władze litewskie
również muszą sobie uzmysłowić, że nierozwiązanie praw mniejszości polskiej na
zasadzie uznania jej podmiotowości, stać się może zarzewiem długotrwałego
konfliktu, którego konsekwencje mogą mieć charakter międzynarodowy.
Konsolidacja odrodzonej państwowości przy wykorzystaniu nacjonalistycznego
antypolonizmu na pewno się Litwie nie opłaci. W obecnej sytuacji gospodarczej
bardziej niż my potrzebuje ona sojuszników.
Marek A.
Koprowski”
* * *
„Panorama”
(Chicago), 26 października 1991:
„Przemówienie
dr Jana Ciechanowicza na V Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR w Moskwie 5
września 1991 roku
O sprawiedliwość dla Polaków na
Wileńszczyźnie
Wysoka
Izbo!
Na naszych oczach dzięki konsekwentnym wysiłkom
obecnych władców Kremla, prezydenta Gorbaczowa i jego zwolenników, przestaje
istnieć Związek Radziecki jako państwo imperialne, unitarne, totalitarne.
Historia po raz pierwszy staje się świadkiem tego, jak potężne struktury
państwowe likwidują same siebie.
Zbliża się dzień, gdy swą niezawisłość ogłoszą
wszystkie republiki, składające się ongiś na gigantyczne mocarstwo światowe.
Ważne jednak, by w tym procesie swobodę od komunistycznego imperializmu
uzyskało nie tylko piętnaście narodów, dających nazwę odpowiednim republikom,
lecz też wszystkie bez wyjątku narodowości, zamieszkałe rozpadające się
imperium.
W związku z tym, witając w sposób szczególny
ogłoszenie niepodległości przez republiki Bałtyku, Białorusi i Ukrainy, chciałbym
upomnieć się o losy narodu, który faktycznie znajdował się pod jarzmem
bolszewickiego kolonialnego zniewolenia od roku 1939. Są to Polacy w ZSRR,
miliony ludzi, zamieszkałych na terenach oderwanych przez Stalina od Polski na
podstawie (anulowanego dziś przez wszystkie zainteresowane strony) paktu
Ribbentropa-Mołotowa. W imieniu setek tysięcy moich wyborców – Polaków zwracam
się do Pana, szanowny Prezydencie Gorbaczow, i do Was, szanowni członkowie
Parlamentu Radzieckiego, z apelem o natychmiastowe przystąpienie do negocjacji w celu
sprawiedliwego rozstrzygnięcia danej kwestii. Jeśli ten problem, o którym
przypominaliśmy także na poprzednich zjazdach, zostanie zignorowany i tym
razem, będziemy uważali, że obecne kierownictwo Związku Radzieckiego i Rosji
Radzieckiej kontynuuje ukształtowaną przez wieki antypolską politykę caratu
rosyjskiego i stalinizmu, które zawsze dążyły do siania niezgody między
Polakami, Ukraińcami, Białorusinami i Litwinami. Skutki agresji radzieckiej z
1939 roku przeciwko narodowi polskiemu muszą być naprawione przez same władze
radzieckie i rosyjskie, nie powinny być przekładane na barki młodych
suwerennych republik, nie powinny stać się zarzewiem niebezpiecznych konfliktów
na obrzeżach byłego Związku Sowieckiego. Pamięć o czterech milionach
wymordowanych i deportowanych na Sybir przez system czerwonego terroru Polaków,
o gorzkim losie milionów innych Polaków żyjących w ZSRR w warunkach okrutnej
dyskryminacji, gdy ludziom się zabrania nie tylko używania własnego języka, ale
i odmawia prawa do własnego imienia, wymaga specjalnego rozpatrzenia tej
kwestii i jej sprawiedliwego rozstrzygnięcia. Skoro Pan, Prezydencie Gorbaczow
i Pan, Prezydencie Jelcyn, rzeczywiście i szczerze chcecie być
demokratami, ludźmi, darującymi narodom odebrane im prawa i wolność, musicie
znaleźć w sobie dość męstwa, by pójść na to i uczynić zadość sprawiedliwości
w stosunku do ludności Polski Wschodniej, okupowanej i podzielonej w roku
1939.
Dr Jan Ciechanowicz”
* * *
29 września 1991
gazeta Sajudisu w języku rosyjskim „Sogłasije”
opublikowała na pierwszej stronie wywiad z Nikołajem Stolarowem,
generałem-majorem, organizatorem obrony ugrupowania jelcynowskiego przed
operetkowym „puczem” Janajewa, zastępcą przewodniczącego KGB ZSRR, który m.in.
wyznał: „Podczas puczu pracownicy KGB
przenikali do Białego Domu Rosji, ryzykując bardzo wiele, i świadczyli nam
pomoc"”.. To prawda, KGB dyrygował zarówno butaforskim „puczem”, jak i
nacjonalistycznymi „ruchami niepodległościowymi” we wszystkich republikach
ZSRR.
* * *
Narodowcy z organizacji
Niepodległościowy Sojusz Pomorza 21 września 1991 rozpowszechnili „Komunikat” o następującej treści: „Pomimo wielowiekowej wspólnej przeszłości
narodów polskiego i litewskiego, wykształcony ręką zaborcy rosyjskiego, a
następnie niemieckiego, antypolski nacjonalizm litewski wszedł w nowe stadium.
Znajdując pożywkę w tradycyjnym kursie rozpoczętym przez Litwę kowieńską w
okresie międzywojennym zmierza do całkowitej eksterminacji i wypędzenia Polaków
z Wileńszczyzny.
Przemilczając prawną przynależność Wileńszczyzny do
Rzeczypospolitej Polskiej (którą to prowincję Litwa otrzymała od Związku
Sowieckiego na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow) nowopowstająca Republika na
skutek pasywnej polityki i braku zainteresowania dzisiejszych władz polskich
przystąpiła do ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej.
Poprzez profanację polskich cmentarzy i pamiątek
narodowych, walkę z polską oświatą, kulturą i samorządami, kampanię oszczerstw
oraz roszczeń także wobec dzisiejszego terytorium Polski – władze litewskie
zadały cios polityczny, nielegalnie rozwiązując polskie samorządy w rejonie
wileńskim i solecznickim, mianując w to miejsce własne zarządzanie
administracyjne. Całej operacji towarzyszy atmosfera stanu wyjątkowego z
terrorem zastraszania, infiltracji, zwolnień i prześladowań Polaków, oraz
litewskiej kolonizacji Wileńszczyzny.
Zapowiadając ostateczne rozwiązanie problemu
obywatelstwa na dzień 3.XI.91 pragnie się zmusić Polaków do lituanizacji, gdyż
tylko poprzez przyjęcie obywatelstwa litewskiego (połączonego z podpisaniem
deklaracji o lojalności wobec władz i systemu) można będzie uzyskać pełnię
praw.
Czterdziestomilionowy naród nie może pozwolić sobie
na pozostawienie swoich współrodaków na łasce Sajudisu, składającego się z
byłych komunistów. Należy użyć wszystkich koniecznych srodków politycznych w
celu ostatecznego wyjaśnienia statusu Wileńszczyzny, zabezpieczenia wszystkich
należnych praw jej mieszkańcom oraz regulacji stosunków granicznych pomiędzy
Polską a Litwą”.
Podpisali: Mariusz
Roman, Andrzej Czaplicki. Nic z tego.
* * *
Agenturalne
dziennikarki żydopolskie Alina Kurkus i Grażyna Starzak opublikowały w nr 221 „Dziennika Polskiego” zestaw materiałów z
Litwy, w którym za pomocą sprytnych przeinaczeń i kłamstw faktycznie skłaniali
czytelników do „zrozumienia”, a więc i do akceptacji antypolskich posunięć
ówczesnych władz Litwy:
Alina Kurkus Korespondencja
z Litwy
Krajobraz z komisarzami
Uchwała Rady Najwyższej o rozwiązaniu samorządów
rejonowych została podjęta niezgodnie z wieloma aktami ustawodawczymi Republiki
Litewskiej, a także normami prawa międzynarodowego – stwierdził Czesław
Okińczyc w parlamencie.
Decyzja o wprowadzeniu w dwóch polskich rejonach na
Wileńszczyźnie bezpośredniego zarządzenia administracyjnego nie przestaje bulwersować
polskiej mniejszości na Litwie. Większość ma poczucie niesprawiedliwości i
zagrożenia. Uchwały w sprawie rozwiązania rad rejonowych w Solecznikach i
rejonie wileńskim oraz o wprowadzeniu tam zarządzania za pośrednictwem
pełnomocników rządu zapadły akurat w przededniu podejmowania ważnych decyzji
zarówno przez władze Litwy, jak i samych jej obywateli. Już do 3 listopada
(choć mówi się o możliwości przesunięcia tej daty) mieszkańcy Litwy muszą się
zdecydować, czy chcą przyjąć obywatelstwo litewskie, podpisując deklarację
lojalności, zaś w najbliższych miesiącach ma być na Litwie przeprowadzona
prywatyzacja oraz zwrot ziemi i mienia, zagarniętego w dobie
nacjonalizacji i kolektywizacji. W tym czasie ma się też zdecydować sprawa
nowego podziału administracyjnego Litwy. Polacy się obawiają, że przysłani do
ich rejonów pełnomocnicy rządu nie będą reprezentować ich interesów. Już teraz
się słyszy głosy o ich „antypolskich posunięciach” – a to że nie zezwolił
ludziom pojechać autokarami na wiec w Niemenczynie, a to że zwolnił dyrektora –
Polaka, a to, że źle potraktował byłych pracowników samorządów.
Polacy z goryczą mówią o tym, że Rada Najwyższa,
karząc ludzi za działalność kilku czy kilkudziesięciu aparatczyków, wykazała
maksimum złej woli. Nie dość, że nie zgodziła się na to, by Polacy sami zrobili
porządek ze swą nomenklaturą i rozwiązała
całe rady, a nie np. same zarządy, nie dość, że rozwiązując rady nie zgodziła
się na natychmiastowe rozpisanie nowych wyborów, to jeszcze na „komisarzy”
wyznaczyła ludzi, którzy nie znają ani języka, ani kultury, ani mentalności
Polaków, a co więcej, mają opinię ludzi im nieżyczliwych.
„Jeśli słowa i czyny władz Litwy mają iść w parze,
a cel wprowadzenia na Wileńszczyźnie zarządzania bezpośredniego jest taki, jak
to się oficjalnie głosi, to nic nie powinno stać na przeszkodzie, aby na
pełnomocników rządu wyznaczyć ludzi miejscowych, którzy są znani mieszkańcom
tych rejonów” – napisał na łamach Kuriera Wileńskiego jego redaktor naczelny, a
jednocześnie przedstawiciel frakcji polskiej w parlamencie, Zbigniew Balcewicz.
Na Wileńszczyźnie wyraża się obawy, że stosunki
między ludnością polską i litewską ulegną dalszemu zaostrzeniu. Oznakę
tego można było zaobserwować podczas demonstracji zorganizowanych w ub.
tygodniu pod litewskim parlamentem. Obok grupy Polaków pojawiła się grupa
reprezentująca towarzystwo „Vilnija” i tzw. „Wiczów”, które uważają się za
reprezentantów prawdziwych i prawowitych mieszkańców Wileńszczyzny. Nie obeszło
się bez wymiany ostrych słów, a nawet szarpaniny.
Polakom próbowano wyrwać plakaty, wyzywano od bolszewików i puczystów,
krzyczano, że nie są Polakami.
Edwardas Satkieviczius – prezes Towarzystwa
Litwinów Słowiańskojęzycznych i „Wiczów” – powiedział jednemu z
dziennikarzy „Nasi przodkowie nie byli Słowianami, a te ziemie są czysto
litewskie. Na Litwie rozpowszechniany jest fanatyzm języka polskiego. Prosimy,
by ludzi z Litwy Wschodniej nie nazywać Polakami”.
Bardzo źle przyjęto i do dziś się komentuje
wystąpienie Kazimierasa Motieki – wiceprzewodniczącego Rady Najwyższej – który
zwracając się do grupy Polaków powiedział, że jeśli przewodniczącym
rozwiązanych rad ta decyzja się nie podoba, „to niech pakują walizki i jadą do
swojej Moskwy i tam siedzą. A jeśli wam się oni podobają to i wy możecie to zrobić”.
Jego wystąpienie, w którym zarzucał Polakom przede wszystkim to, że byli (czy
są) komunistami, skwitowano szmerem i złośliwymi uwagami, że sam dwukrotnie
ubiegał się o przyjęcie do partii. Warszawska szuja prasowa świadomie skłamała:
Motieka był dwa razy wydalany z KPZR – J.C.].
Zarzuty pod tym adresem Polaków, że są komunistami,
wywołują w nich wielką gorycz – a i docinki, że w obecnej Radzie Najwyższej
zasiada bardzo wielu byłych komunistów (jeden z plakatów na wiecu w
Niemenczynie głosił: „90 proc. Rady Najwyższej to byłe członki KPZR!”).
„Kiedy w latach władzy radzieckiej Moskwa zarzucała
Litwie, że ciągle jest na niej zbyt wielu wierzących, Litwini winę zwalali na
Polaków – usłyszałam w rozmowie z redaktorem naczelnym Magazynu
Wileńskiego, Michałem Mackiewiczem. To myśmy „psuli” statystyki ateizacji, to
myśmy chodzili do Kościoła, chrzcili dzieci, brali śluby kościelne. Dzisiaj zaś mówi się, że
Polacy to komuniści. Jest to po prostu śmieszne”.
Przedstawiciele władz litewskich konsekwentnie
odrzucają zarzuty, że ustawy przyjęto niezgodnie z prawem. Tymczasem podjęta 4
bm. uchwała Rady Najwyższej „O rozwiązaniu rad rejonu solecznickiego,
wileńskiego i osiedla Snieczkus w rejonie ignalińskim” przeczy artykułowi 28.
ustawy Republiki Litewskiej o podstawach samorządu terytorialnego, zgodnie z
którym rada samorządu może być rozwiązana jedynie na podstawie uzasadnionej
decyzji Rady Najwyższej, podjętej na podstawie wniosków przedstawionych przez
specjalną komisję, powołaną przez parlament. Uchwała z 4 bm. nie zawierała
żadnego uzasadnienia a specjalna komisja pod kierownictwem Eugeniusa Pietrowasa
w dniu podjęcia uchwały jeszcze pracowała, a w rejonie wileńskim
„śledztwa” nawet nie zaczęła.
Niezgodne z ustawodawstwem litewskim było także
rozporządzenie wicepremiera W. Pakalniszkisa z dn. 9 bm., bowiem rozwiązanie
powoływanych przez rady rejonowe zarządów i odwoływanie ze stanowisk ich
kierowników leży w gestii Rady Najwyższej,
nie zaś rządu. Poza tym decyzję o wprowadzeniu w obu rejonach zarządzania
administracyjnego (i nierozpisywaniu natychmiastowych wyborów) parlament
litewski podjął dopiero 12 bm. Tego dnia już jednak nie tylko rozwiązywane były
zarządy i zwolnieni z pracy ich naczelnicy oraz zastępcy, lecz także mianowani
pełnomocnicy rządu w obu rejonach.
„Uchwała Rady Najwyższej o rozwiązaniu samorządów
rejonowych została podjęta niezgodnie z wieloma aktami ustawodawczymi Republiki
Litewskiej, a także z normami prawa międzynarodowego – powiedział Cz.
Okińczyc, występując w parlamencie.
Wnioski komisji E. Pietrowasa nie dość, że
przedstawione zostały ze znacznym opóźnieniem, to jeszcze wywołały spore
kontrowersje wśród Polaków. Przede wszystkim obu radom – i solecznickiej i
wileńskiej – stawia się nieomal jednakowe zarzuty, podczas gdy w odczuciu
mieszkańców Wileńszczyzny radzie w rejonie wileńskim nie można stawiać takich
samych zarzutów jak kierowanej przez zagorzałego komunistę Cz. Wysockiego
radzie solecznickiej.
Trzeba przy tym podkreślić, że chyba nikt nie
neguje, iż obie rady – przede wszystkim jednak solecznicka – podejmowały pewne
decyzje czy działania, jak np. wywieszanie flag radzieckich lub polskich na
budynkach rady, które wywołały sprzeciw władz litewskich. Niektóre uchwały jak
np. w sprawie zorganizowania radzieckiego referendum, czy o zakazie działania
na terenie rejonu solecznickiego Departamentu Ochrony Kraju Rada Najwyższa w
swoim czasie unieważniła. Zastrzeżenia jednak budzą takie zarzuty jak
„przedstawienie propozycji poparcia idei utworzenia samorządowego polskiego
rejonu narodowego na Litwie”.
Nikt już też chyba nie ma wątpliwości co do tego,
że obie rady zostały ukarane za to, iż dały się wciągnąć przez swych
przewodniczących w wielką rozgrywkę polityczną między rozpadającym się
radzieckim imperium, a mozolnie walczącą o swą niepodległość Litwą. Ludzie
stojący na ich czele – Czesław Wysocki i Anicet Brodawski – występując w źle
pojętym interesie Polaków oraz umiejętnie wykorzystując ich uczucia i nastroje,
manipulowali tymi radami. Zamiast zająć się konkretnymi problemami, których w
obu rejonach nie brakuje, uprawiali „wielką politykę” czy raczej
politykierstwo, wciągając w nie często niezbyt świadomych rzeczy ludzi.”
„Litwin w Polsce
Rozmowa z Romanem Witkowskim, członkiem zarządu
Związku Litwinów w Polsce, naczelnikiem gminy Puńsk
– Panie naczelniku, sytuacja mniejszości
litewskiej w Polsce jest nieporównanie lepsza niż Polaków na Litwie...
– Jest lepsza, ale i my mamy wiele problemów. Z
tym, że my najpierw myślimy jak je rozwiązać, a Polacy na Litwie wciąż tworzą
nowe...
– O ile wiem, w ciągu ostatnich lat udało się wam
rozpocząć budowę Domu Litwinów, uzyskaliście zgodę na mszę w języku litewskim,
zorganizowaliście własną, prężną organizację, wystawiacie swoich kandydatów do
polskiego parlamentu...
– To prawda, o czym pani mówi, ale z pewnymi
zastrzeżeniami. Otóż aby zakończyć budowę Domu Litwinów brakuje nam bagatelka 1
mld złotych. Zgodę na mszę uzyskaliśmy, ale wciąż nie dochodzi do praktycznej
jej realizacji. Natomiast istotnie prężnie rozwija się nasza organizacja
licząca około 2 tysiące członków. W tych dniach zawiązuje się kolejna –
będąca kontynuacją przedwojennej organizacji Litwinów pod wezwaniem Św.
Kazimierza. Jeśli chodzi o naszych kandydatów do parlamentu, to wystawiamy ich
w sumie dziesięciu, w bloku wyborczym utworzonym wspólnie z Ukraińcami,
Czechami i Słowakami.
– Czy napotykacie na jakiekolwiek utrudnienia w
wyjazdach do rodzin mieszkających na Litwie?
– Nie, tego nie mogę powiedzieć. Faktem natomiast
jest, iż na wyjazd trzeba czekać wiele godzin a nawet dni. Strona litewska, o
ile wiem, proponowała rządowi polskiemu otwarcie nowego przejścia granicznego,
ale na razie prowizorycznego. Podobno strona polska nie godzi się na
prowizorkę, gdyż chce od razu zbudować przejście graniczne z prawdziwego
zdarzenia.
– Jak odbywa się obecnie odprawa na granicy?
– Odprawę celną przeprowadzają wyłącznie Litwini,
natomiast przy paszportowej uczestniczą jeszcze żołnierze radzieccy, ale to są
ich ostatnie dni służby.
– Jak pan sądzi, czy jest jakiś sposób na
złagodzenie napiętych stosunków pomiędzy Polakami a Litwinami?
– Myślę, że trzeba jak najprędzej doprowadzić do
tego, aby w Wilnie rezydował na stałe przedstawiciel polskiego rządu w randze
ambasadora. Być może codzienne kontakty z rządem litewskim z jednej strony a
przedstawicielami Polaków z drugiej, pozwoliłyby konflikt rozwiązać albo
chociaż złagodzić.
Polak na Litwie
Rozmowa
ze Zbigniewem Balcewiczem, polskim deputowanym do Rady Najwyższej Litwy [i dodajmy,
koordynatorem KGB w Wilnie – J.C.]
– Mniejszość polska na Litwie znalazła się w bardzo
trudnej sytuacji...
– Tak jest rzeczywiście. Uchwałą Rady
Najwyższej Republiki Litewskiej z 4 września rozwiązano zarządy rejonu
solecznickiego i wileńskiego. Odwołano wszystkich pracowników zarządów tych
rad, odebrano pełnomocnictwa staroście osiedla Snieczkus. Można powiedzieć, że
w ten sposób niemal ubezwłasnowolniono Polaków na Litwie, gdyż w tych rejonach
mieszkają w większości Polacy.
– Jakie zarzuty postawiono deputowanym w tych
rejonach?
– Na spotkaniu z zarządem rejonu wileńskiego
pełnomocnik litewskiego rządu powiedział, iż zarzuca się tej radzie udział w
przeprowadzeniu referendum obcego państwa oraz naruszenie swobody migracji
ludności do rejonu, a także demonstracyjną współpracę z komisariatami
wojskowymi obcego państwa. To oczywiście są mocno naciągane argumenty, a
zarządzenie o rozwiązaniu rad jest bezprawiem. W rejonach polskich urzędują
teraz litewscy pełnomocnicy, którzy zupełnie nie znają specyfiki tych terenów,
nie mają pojęcia, o co nam Polakom chodzi. Powiedziano, iż nowe wybory zostaną
rozpisane wówczas gdy „Polacy dojrzeją”. Myślę, że to określenie mówi samo za
siebie.
– Czy nie sądzi pan, że ta bardzo bolesna również
dla nas w Polsce sytuacja, wytworzyła się nie bez udziału niektórych
przedstawicieli polskiej mniejszości?
– Zgadzam się z panią. Wystarczy przypomnieć
działalność niektórych deputowanych np. Jana Ciechanowicza, który wespół z
innymi, podejrzanymi iż są na usługach „bezpieki”, stworzyli kolaboranckie
pismo pt. „Ojczyzna”, w którym bez ogródek wypowiadali się na temat „wielkości
ZSRR” i konieczności pozostania Litwy w składzie republik radzieckich. Nawiasem
mówiąc „Ojczyzna” przejęła naszą – „Kuriera Wileńskiego” – bazę poligraficzną,
choć ukazywała się nielegalnie. Ci ludzie zhańbili Polaków na Litwie a teraz
chowają się po krzakach. Niektórzy uciekli do Moskwy razem z OMON-em...
Rozmowy przeprowadziła Grażyna Starzak”
– W ten sposób UOP
i KGB wielokrotnie ochrzaniali w prasie krajowej polskich działaczy
patriotycznych z Wilna.
* * *
„Tąpnięcie
Jeszcze niedawno dominowały w Polsce nastroje
sympatii wobec Litwinów. Solidarność z małym, wybijającym się na niepodległość
narodem była niemalże powszechna. Wydawała się czymś oczywistym – jakże inaczej
miał reagować Polak, znający cenę niepodległości – wobec sowieckich czołgów i
komandosów masakrujących ludzi pod wileńską wieżą telewizyjną? Spontanicznie
powstające wówczas komitety niosące pomoc Litwie – były praktycznym
potwierdzeniem owej sympatii i
solidarności. Odsuwały one w cień zadawnione (wydumane lub rzeczywiste) urazy,
nie do końca zabliźnione rany historii. Zdawały się dobrze rokować przyszłości
i dobremu sąsiedztwu obu naszych narodów. Takie słowa przynajmniej wówczas
padały – obok bardzo ostrej chwilami krytyki pod adresem naszych oficjalnych
czynników, za daleko posuniętą wstrzemięźliwość wobec wydarzeń na Litwie. I
kiedy ten kraj szamotał się jeszcze wciąż w objęciach sowieckiego niedźwiedzia
– niemalże jako nietakt przyjmowane były u nas głosy ostrzegające przed
symptomami odradzania się antypolskiego nacjonalizmu, zwracające uwagę na
skomplikowaną sytuację naszych rodaków zamieszkałych w granicach
odradzającego się państwa litewskiego.
W ostatnich tygodniach stało się coś bardzo
niedobrego. Mam tu na myśli nie tyle oficjalne kontakty między Warszawą a
Wilnem, co raczej swego rodzaju emocjonalne tąpnięcie obserwowane w
społeczeństwie wobec wieści o traktowaniu Polaków po tamtej stronie granicy.
Widoczne jest ono szczególnie jaskrawo wśród tych spośród nas, którzy jeszcze
niedawno, spontanicznie i bez specjalnych politycznych kalkulacji,
solidaryzowali się (nie tylko słowem) z walczącymi o niepodległość Litwinami –
i nie wyobrażali sobie, że mogliby reagować inaczej; traktowali to wręcz jako
swego rodzaju moralną powinność. To, co kiełkowało na owej glebie, zostało
naraz zmrożone. Dlaczego?
Doprawdy, trudno tu przyjąć argumentację strony
litewskiej, że kilku komunistów noszących polskie nazwiska usprawiedliwia
zastosowanie zasady odpowiedzialności zbiorowej. Kto to powiedział: „dajcie mi
człowieka, a ja mu już paragraf znajdę”? Administracyjne metody, jakie
zastosowano wobec Polaków w rejonie wileńskim i solecznickim, budzą – delikatnie mówiąc –
niedobre skojarzenia. Jakby potwierdzały tezę, że formalne wyzwolenie się od
komunizmu nie oznacza automatycznie pozbycia się nawyków, które wstrzyknął w
mózgi ludzkie totalitaryzm...
Okrzyki adresowane do Polaków, którzy pod wileńskim
parlamentem dopominają się o swoje prawa – „Niepotrzebne wam prawa, będziecie
buty nam czyścić!” – mógłby ktoś jeszcze skwitować stwierdzeniem, że faceci z
obłędem w oczach są wszędzie. Tak u nich, jak i u nas. Ale kiedy tego typu
nastroje nie tylko nie spotykają się z jednoznaczną reakcją oficjalnych władz
odradzającego się państwa – a wręcz znajdują pożywkę w wystąpieniach polityków
– trudno je już traktować w kategoriach folkloru politycznego, czy chorej
narośli grożącej wszystkim młodym demokracjom. Jeżeli decyzje władz
republikańskich zmierzają do uczynienia w przyszłości z Polaków, którzy
„lojalek” nie podpiszą – „pariasów” w tym państwie (bo nie będą mogli
uczestniczyć w prywatyzacji majątku) – to już coraz bliżej hasła o „czyszczeniu
butów”...
Prezydent Landsbergis [Landsbergis nigdy
nie był prezydentem Litwy! Dlaczego w tym nieszczęsnym kraju każda wesz zabiera
głos w każdej sprawie i czuje się w niej „ekspertem”? – J. C.] – jego wypowiedzi coraz częściej zaskakują
nas nutą, którą pozwolę sobie po prostu nazwać buńczuczną – oskarża ostatnio
polską prasę o przeinaczanie faktów, ich dowolną interpretację, sztuczne
wyolbrzymianie problemu. Pan prezydent równocześnie w swych wypowiedziach
niejednokrotnie daje przykład, jak można – nazwijmy to tak – selektywnie
podchodzić do faktów i swobodnie je interpretować. Przywołam tu jedynie
odpowiedzi na pytania polskich dziennikarzy podczas pobytu prezydenta Litwy w
siedzibie ONZ i wywiad w „Polityce” z 21 września br. Jeżeli prezydent
Landsbergis twierdzi, że "Polacy mają dużo więcej uprawnień na Litwie niż
Litwini w Polsce” – to chyba nie wie, co podpisał 4 września i co ostatnio
podpisują podlegli mu urzędnicy.
Nieraz tłumaczono u nas zachowanie tamtejszych
polityków i niektórych grup społeczeństwa litewskiego – obawą, jaką zwykle mały
naród żywi względem większego, owym swoistym „kompleksem polskim”. Jeżeli nawet
przyjmiemy ten argument, a także i to, iż zaiste nie wszyscy Polacy zachowywali
się w ostatnich miesiącach tak, aby nie dać pretekstu – istnieje jednak pewna
granica, za którą tego typu uzasadnienia absolutnie przestają wystarczać.
Wypada wiedzieć, co mieści się pod terminem „prawa człowieka” – zwłaszcza będąc
świeżym sygnatariuszem Aktu KBWE.
Wielka szkoda, że to wszystko, co pozytywnego
zaczęło się dziać między naszymi narodami w minionych miesiącach – wiele
nawiązanych kontaktów między organizacjami, partiami, grupami społecznymi,
miastami (m.in. deklaracja braterstwa podpisana przez władze Krakowa z władzami
Wilna) – wielka szkoda, że ulega to teraz zachwianiu, ustępuje miejsca
zadawnionym emocjom, że przyszłość owych kontaktów znów pod znakiem zapytania.
Lecz doprawdy, trudno nam udawać, że koło
Wilna nic się nie dzieje, że los naszych rodaków jest nam obojętny.
Nikt rozsądny w Polsce nie odpowiada na hasło o
„czyszczeniu butów” reanimacją zawołania „Wodzu, prowadź na Kowno” – ale do
ułożenia wzajemnych stosunków na sposób cywilizowany, europejski potrzebna jest
naprawdę „dobra wola obu stron”. Miejmy nadzieję, że prezydent Landsbergis
potraktuje akurat te swoje słowa poważnie.
Czesław T. Niemczyński
* * *
Antypolska „Gazeta Wyborcza” zamieszcza 3 października 1991 wywiad pt.:
„Polski obwarzanek pod Wilnem
„W czwartek wieczorem przyjeżdża do Warszawy czteroosobowa delegacja
litewskiego MSZ z dyrektorem departamenty konsularnego L. Kuczynskasem. Podczas
piątkowych rozmów z przedstawicielami polskiego MSZ omówiony zostanie tekst
deklaracji polsko-litewskiej, dotyczący m.in. Polaków na Litwie i mniejszości
litewskiej w Polsce.
(P) Rozmowa z
Arturem Płokszto, redaktorem naczelnym „Naszej Gazety”, organu Związku Polaków
na Litwie.
– Czy sytuacja
Polaków na Litwie jest beznadziejna?
– Jeżeli zostaną
wprowadzone w życie wszystkie projekty władz litewskich, wymierzone przeciwko
mniejszości polskiej, to rzeczywiście sytuacja będzie beznadziejna.
– Czy widzicie
jakieś wyjście z tej sytuacji?
– Klucz do
rozwiązania spraw mniejszości polskiej jest w rękach Litwinów. Obecnie, po
odzyskaniu niepodległości, Litwa jest w stanie euforii i tym, co będzie jutro,
nikt się poważnie nie zajmuje. Nie rokuje to wielkich nadziei na poprawę naszej
sytuacji. Myślę jednak, że jakiś skutek mogłoby odnieść wywarcie presji na rząd
litewski przez któreś z państw zachodnich. Chodziłoby o uświadomienie Litwinom,
że takie rozwiązanie kwestii mniejszości narodowych, jakie zastosowali wobec
Polaków na Litwie, nie mieści się w kanonach międzynarodowych.
– Którą z
koncepcji litewskich uważacie za najgroźniejszą?
– Projekt
utworzenia Wielkiego Wilna, w wyniku czego dwie trzecie rejonu wileńskiego,
zamieszkanego w większości przez Polaków, zostanie przyłączone do stolicy.
Pozostanie niewielki obszar, w kształcie obwarzanka, który zostanie podzielony
między sąsiednie rejony. W ten sposób zniknie rejon wileński i Polacy wszędzie
będą w mniejszości. W konsekwencji ludność polska w okręgach wyborczych nie
będzie mogła wybrać swoich przedstawicieli. Nie będzie także mogła odzyskać
ziemi, zabranej podczas kolektywizacji, bowiem na terenie miejskim ustawa o
prywatyzacji nie będzie obowiązywać.
– Czy Polacy będą
występować o obywatelstwo litewskie?
– Wielu Polaków
nie chce występować o obywatelstwo. W polskich rejonach wielu starszych ludzi pogodziło
się z tym, że umrą bez obywatelstwa na swojej ziemi. Litwini, obawiając się, że
wielu mieszkańców republiki nie będzie chciało obywatelstwa, powiązało to z
kwestią prywatyzacji – osoba nie mająca obywatelstwa litewskiego, nie będzie
mogła nabyć ani odzyskać ziemi. Związek Polaków na Litwie uważa, iż
obywatelstwo powinno być nadawane z mocy prawa – takie jest również stanowisko
polskiego rządu.
– Czy w lej
sytuacji nie powinniście razem z byłymi działaczami samorządowymi nakłaniać
ludzi do występowania o obywatelstwo litewskie?
– Związek, jak
mówiłem, jest za przyjmowaniem obywatelstwa litewskiego. Niestety, nie wzywają
do tego lokalni działacze samorządowi, którzy mają posłuch i władzę
w rejonach. Dopóki me rozkażą oni swoim ludziom brać litewskiego
obywatelstwa, dopóty apele Związku, który skupia głównie inteligencję, nie
przyniosą żadnych rezultatów. Nasze stanowisko jest niepopularne wśród Polaków,
którzy uważają je za przejaw zdrady i uległości wobec Litwinów.
– Słyszałem, że
ostatnio wielu Polaków zostało zwolnionych z pracy.
– Są też rewizje
w mieszkaniach i urzędach działaczy samorządowych. Bardzo zaniepokoił nas fakt,
że jedną z pierwszych rewizji przeprowadzono u Edwarda Tomaszewicza,
założyciela Asocjacji Wileńszczyzny, pierwszej polskiej prywatnej inicjatywy
gospodarczej. Może to oznaczać, że Litwini chcą uderzyć w gospodarcze struktury
Polaków na Wileńszczyźnie, że będą przeciwstawiać się wejściu tam polskiego
kapitału.
– Czym tłumaczyć
nagłą zmianę w polityce rządu litewskiego wobec mniejszości polskiej. Przecież
do puczu w Moskwie wszystko układało się dobrze?
– Polacy na
Litwie nie sądzą, by była to radykalna zmiana. Nie wierzyliśmy w szczerość
Litwinów już wtedy, kiedy 29 stycznia wprowadzili ustawy satysfakcjonujące
Polaków. Uważam, że te ustawy potrzebne im były po to, aby zapewnić sobie cześć
polskich głosów w czasie sondażu (chodziło o referendum 10 lutego w sprawie
niepodległości Litwy – przyp. G.P.) Za to jednak, że Polacy woleli wziąć udział
w referendum sowieckim, a nie w litewskim, główną winę ponoszą sami Litwini,
przez brak przemyślanej polityki wobec mniejszości polskiej.
– Czy sami Polacy
są tu całkiem bez winy?
– Na pewno nie.
Wysoce szkodliwa była działalność niektórych promoskiewskich szefów samorządów.
Czesław Wysocki, przewodniczący solecznickiej rady rejonowej (który nazywał
swój rejon czerwonym), skompromitował nas w oczach całego świata.
– Prezes Związku
Polaków na Litwie, Jan Sienkiewicz, powiedział niedawno, że polski rząd zrobił
dla polskiej mniejszości wszystko, co było można, i więcej już uczynić nie
może. Nie nastraja to optymistycznie przed rozmowami polsko-litewskimi 3 i 4
października w Warszawie.
– Nie podzielam
tego stanowiska. Poza tym, powtarzam to raz jeszcze, nie tylko rząd RP, ale
także inne kraje mogą nam pomoc. Wielkie znaczenie ma dla nas zmiana opinii o
Polakach na Litwie w oczach całego świata. Nie chcemy, aby wszystkich
tutejszych Polaków uważano za obrońców komunizmu.
– Czy są jakieś
szanse, aby zmienić ostatnie decyzje rządu litewskiego wobec mniejszości
polskiej?
– To jest
niemożliwe. Możliwe jest natomiast mianowanie komisarzami w polskich rejonach
Litwinów, zaakceptowanych przez Polaków, albo Polaków, zaakceptowanych przez
Litwinów.
– Zachodzi obawa,
że jeśli sytuacja nie zmieni się, Polacy na Litwie będą hamować proces reform
gospodarczych.
– To prawda.
Dlatego dziwię się, że prezydent Landsbergis, zamiast pozyskać Polaków, robi
sobie z nich wrogów.
– A zatem nic ma
żadnych powodów do optymizmu?
– W tej chwili
trudno o optymizm. Uważam, że szansę na zmianę polityki Litwinów wobec
mniejszości polskiej mogą dać jedynie nowe wybory do parlamentu litewskiego.
Rozmawiał
Grzegorz Polak
* * *
„Gazeta
Częstochowska”, 5 listopada 1991:
Nadzieja w
Rzeczypospolitej
SPECJALNIE DLA „GAZETY”
Rozmowa z dr Janem Ciechanowiczem,
członkiem Prezydium Zarządu Głównego
Związku Polaków na Litwie,
członkiem parlamentu ZSRR.
– Panie doktorze,
położenie Polaków na Wileńszczyźnie pogarsza się. Czy pana zdaniem jako jednego
z ich liderów są oni w stanie samodzielnie obronić się przed szykanami władz
litewskich.
– Niestety nie.
Od 1985 roku środowisko polskie jest rozbite i skłócone wskutek intryg zarówno
litewskiego jak i radzieckiego KGB. Kilku wieloletnich konfidentów sprawiło, że
zamiast trzymać się razem, nawzajem skaczemy sobie do gardeł. Paraliżuje to nas
i sprawia, że nie jesteśmy w stanie sami się bronić. Innym czynnikiem, który
uniemożliwia nam realną samoobronę jest fakt, że podejmując działania
wymierzone w mieszkańców Wileńszczyzny Litwini nie przestrzegają nawet swojego
ustawodawstwa, w związku z czym stoimy z góry na straconych pozycjach.
Mniejszość narodowa może realnie się bronić tylko w państwie demokratycznym.
Wybijająca się na niepodległość Litwa takim państwem niestety nie jest. Jej
przywódcy mają, co prawda, usta pełne frazesów o wolności i prawach człowieka,
ale są to
słowa całkowicie bez pokrycia. Zachowali oni praktycznie większość reliktów
komunistycznego systemu. Nie zmienił się zupełnie średni szczebel hierarchii
władzy. Wciąż trwa tez centralizacja zarządzania państwem. Na każdym kroku
administracja litewska łamie swoje własne prawa, bez pardonu rozprawiając się
z wszelką opozycją. W stosunku do Polaków zachowują się zupełnie
bezceremonialnie, nie dbając nawet o pozory praworządności.
– A czy mógłby
podać Pan konkretne przykłady?
– Proszę bardzo.
4 września 1991 r. Rada Najwyższa Republiki Litewskiej podjęła uchwałę
rozwiązującą Solecznicką i Wileńską Radę Rejonową. Uchwała ta była sprzeczna z
punktem 2 art. 28 Ustawy Republiki Litewskiej o samorządach, przewidującej
możliwość rozwiązania samorządu tylko na wniosek specjalnie powołanej komisji
deputowanych do Rady Najwyższej Republiki Litewskiej. Komisja taka została co
prawda powołana do zbadania działalności rady w Solecznikach, ale nie zakończyła
ona prac i nie przedstawiła żadnych wniosków, a w przypadku rejonu wileńskiego
Komisja taka nie została nawet powołana.
Wicepremier
Litwy, realizując decyzje Rady Najwyższej, rozwiązując samorządy zwolnił z
pracy deputowanego do niej, nie zważając wcale, że chroni go immunitet. Na
„namiestników” polskich rejonów rząd Litwy wyznaczył skorumpowane osoby, które
w czasach komuny tylko opiekuńcza ręka partii ochroniła w swoim czasie od
wyroków za liczne defraudacje.
Jednocześnie
rozwiązanym radom i całej Wileńszczyźnie usiłuje się narzucić probolszewickie
poglądy ukazując ją w oczach świata jako bastion komunizmu, co jest wizerunkiem
absolutnie nieprawdziwym. Rady wileńską i solecznicką rozwiązano nie dlatego,
że były komunistyczne, ale że były polskie.
Ja również, jako
jeden z liderów polskości, jestem szykanowany i prześladowany na wszystkie
możliwe sposoby. Od 8 miesięcy jestem bezrobotny. Na polecenie „Sajudisu”
zwolniono mnie z pracy pod zarzutem wychwalania papieża i popularyzowania
doświadczeń polskiego kościoła. Moich studentów wzywała litewska bezpieka i
kazała pisać na mnie donosy. Prasa litewska prowadziła i prowadzi nadal
przeciwko mnie brudną kampanię ukazując mnie jako „komunistę”, polskiego
faszystę, kontynuującego „bandyckie” tradycje AK. W sukurs przychodzi jej także
prasa Komunistycznej Partii Białorusi, której wydawnictwa są również
kolportowane w Wilnie. W piśmie „Bolszewik” z 9 sierpnia 1991 r. w artykule „Ob
apasnosti wielikopolskogo szowinizma” przeczytałem np., że jestem agentem CIA,
którego działalność finansuje podstawiony przez nią milioner w Kanadzie.
Dowiedziałem się z niego również, że moje prawdziwe nazwisko brzmi Ticker i że
moim zadaniem jest przekonanie centralnego kierownictwa w Moskwie o celowości
stworzenia tzw. Polskiego Kraju w Litwie, a potem na Białorusi i Ukrainie”.
Autor tych rewelacji
pisze też, że: „w celu przekupienia skorumpowanych pracowników nomenklatury
przydzielono mu ogromne sumy waluty”. Insynuacje te są dla mnie, jako
człowieka, który całe życie uczciwie pracował, szczególnie obraźliwe. Mając 45
lat życia dorobiliśmy się wraz z żoną trzypokojowego mieszkania, które jeszcze
spłacamy, i dwóch rowerów, kupionych zresztą przed dziesięciu laty. Żyjemy
obecnie bardzo skromnie za nauczycielskie pobory żony. Nawet bowiem, gdybym
chciał pracować, nie mam gdzie. Litwini, dążąc bym zdechł z głodu, publicznie
grożą, że nie dadzą mi nawet miotły, bym zarabiał sprzątając ulice Wilna.
Władzom
państwowym dyskryminującym Polaków sekunduje też wiernie kościół, poniżający na
każdym kroku godność narodową Polaków, dążąc do ich zlituanizowania, naruszając
przy tym nie tylko kodeks prawa kanonicznego, ale również zasady Ewangelii. Na
330 tys. Polaków na Litwie pracuje tylko 18 kapłanów polskich, będących w
bardzo zaawansowanym wieku. Na 150 kleryków w Seminarium Duchownym w
Kownie jest tylko 7 Polaków. Polskich kandydatów do stanu kapłańskiego
regularnie „ścina” się na egzaminach wstępnych. Polskich księży starających się
zaspokoić w pełni potrzeby duchowe Polaków biskupi litewscy przenoszą do
parafii czysto litewskich. Ostatnio na przykład został karnie usunięty
z parafii w Ejszyszkach ks. Józef Aszkiełowicz. Jak postępuje kler
litewski z Polakami, można zilustrować przykładem Święcian, których
mieszkańcy zwrócili się do mnie z prośbą o interwencje. Nowy proboszcz tej
miejscowości okazuje Polakom maksimum pogardy. Przestał odprawiać msze św. po
polsku, pomimo, że nawet według zaniżanych oficjalnych statystyk mieszka w
Święcianach 48 proc. Polaków. Zlikwidował też nabożeństwa majowe i czerwcowe
oraz zaczął udzielać wszystkich sakramentów wyłącznie w języku litewskim.
Przestał tez w czasie mszy św. modlić się za papieża. Gdy wierni zwrócili mu
uwagę na to przeoczenie, usłyszeli w odpowiedzi; „To wasz Ojciec. Mnie nic
do niego”. Wszelkie interwencje w tej sprawie w Episkopacie Litwy nie
przyniosły jakiegokolwiek rezultatu.
– Jakie więc Pana
zdaniem ma przed sobą perspektywy polska ludność zamieszkująca Wileńszczyznę?
– Jak już
nadmieniłem na początku, sama w starciu z Litwinami nie ma ona żadnych szans.
Jej los znajduje się całkowicie w rękach władz Rzeczpospolitej. Jeżeli nie
będzie się ona upominała o jej prawa, ulegnie wynarodowieniu. Los Polaków
zamieszkujących Kowieńszczyznę w okresie międzywojennym jest w tym względzie
groźnym memento. Na razie jednak działania polskiego MSZ są bardzo wolne i nie
nastrajają optymistycznie. Osobiście odnoszę wrażenie, że jak na razie nie ma
ono wypracowanego modelu polityki wschodniej. Dziwią mnie też bardzo głosy
niektórych polskich publikatorów z „Gazetą Wyborczą” na czele. Jej dziennikarze
dezinformują opinię publiczną w kraju, dyskredytują nasze działania i obiektywnie
szkodzą polskości. Mieszkańcy Wileńszczyzny są ich poczynaniami po prostu
oburzeni. Podtrzymują oni zakodowany w świadomości rodaków mit dobrego Litwina,
którego głównym dążeniem jest ponowna unia z Polską. O jego absurdalności
przekonał się nawet Czesław Okinczyc usiłujący za wszelką cenę budować
polsko-litewskie mosty. Jak podaje „Tiesa” z 11 września br. na spotkaniu
z delegacją parlamentu Finlandii działacz ten oświadczył, że: „jego
dotychczasowa polityka łagodzenia w stosunkach polskiej mniejszości z Litwinami
poniosła fiasko, i że on to przeżywa jako tragedię osobistą.
Marek A.
Koprowski”
* * *
„Dziennik
Bałtycki” (Gdańsk), 6 listopada 1991:
Polacy nie odzyskają swej ziemi
Mimo zastrzeżeń
polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a także polskich mieszkańców grodu
Gedymina, coraz realniejsze kształty przybiera projekt „Wielkiego Wilna”.
Stanowi to poważne zagrożenie dla jego mieszkańców, bowiem ziemia na terenie
„Wielkiego Wilna” zostanie wyłączona spod prywatyzacji, co w tym przypadku
równa się z wywłaszczeniem tych wszystkich, którzy są jej posiadaczami.
Znamienna jest
wypowiedź Jarosława Wołkonowskiego. b. radnego okręgu wileńskiego. Twierdzi on,
że władze litewskie krok po kroku zmierzają w tym właśnie kierunku. Ostatnio
np. powołano specjalne komisje, które w 11 gminach przylegających bezpośrednio
do Wilna mają na celu znalezienie wszelkich możliwych błędów w działalności
władz gminnych i na tej podstawie usunąć ich naczelników.
Według takiego
scenariusza odbyło się zebranie w gminie bujwidziskiej, w której mieszkam –
mówi Jarosław Wołkonowski. Gminę zamieszkuje ponad 60 proc. Polaków, 30 proc.
stanowią Litwini, resztę inne narodowości. Naczelnikiem gminy wybrany był
Polak. Rzeczona komisja nie uczestniczyła w zebraniu władz gminy,
a jedynie przedstawiono im protokół z przeprowadzonej kontroli, domagając
się zmiany na stanowisku jej naczelnika. Charakterystyczny jest wynik głosowania.
Na 25 delegatów obecnych na zebraniu 24 wyraziło wotum zaufania i poparcie dla
działalności naczelnika gminy. Tak więc zamierzenia owej „speckomisji” spaliły
na panewce.
Zmiany na
stanowisku naczelników gmin mają ułatwić realizację projektu „Wielkiego Wilna”,
którego rada zwróciła się do parlamentu w sprawie rozszerzenia granic
administracyjnych miasta włączając gminy: awiżeńską, bezdańską, bujwidziską,
grygiską, czarnoborską, mickuńską, niemierzańską, rzeszańską, wakotrocką,
suderwiańską, rudomińską, wojdacką, miasto Niemeczyn oraz część rejonu
trockiego, cześć gminy starotrockiej i karaciskiej oraz miasto Landwarow. Ten
administracyjny zabieg pociąga za sobą określone skutki.
Projekt
utworzenia „Wielkiego Wilna” to nic innego, jak przyłączenie dwóch trzecich
rejonu wileńskiego, zamieszkałego w większości przez Polaków, do obecnej
stolicy. Pozostały obszar wokół Wilna w kształcie „obwarzanka” zostanie
podzielony pomiędzy inne rejony. W ten sposób zniknie rejon wileński, a Polacy
we wszystkich miejscach swego zamieszkania pozostawać będą w mniejszości. W
konsekwencji ludność polska w okręgach wyborczych nie będzie mogła wybrać
swoich przedstawicieli. Nie będzie także mogła odzyskać ziemi zabranej w czasie
kolektywizacji, bowiem na terenie miejskim ustawa o prywatyzacji nie będzie
obowiązywała.
Jak gdyby dla
zatarcia dawnych podziałów terytorialnych zmienia się również nazwy rejonów i
ulic, pisząc je wyłącznie w języku litewskim, podczas gdy dawniej nazewnictwo
było dwujęzyczne. Tak np. wydano już polecenie, aby wszystkie tablice polskie
na drogach głównych zostały usunięte najdalej do maja 1992 roku. Zniknęła także
tablica z napisem SOLECZNIKI, którą zastąpiono pisaną w języku litewskim –
SZALCZININKAI
l jeszcze jeden
przykład. Otóż Rada Najwyższa Republiki wydała ustawę ustalającą zasady pisowni
imion i nazwisk osób nielitewskiej narodowości. Ustawa stwierdza, że w
przypadku pisemnie wyrażonej woli interesanta, pisze się zgodnie z wymową
tzn. bez końcówek litewskich „as” lub „is”. Rzeczywistość jest jednak bardziej
złożona. W wielu urzędach dokumenty wystawiane są na imiona i nazwiska z
końcówkami litewskimi. Protesty nie odnoszą skutku. Co bardziej upartych odsyła się do radców
prawnych. Często też używa się argumentu, że przy pisowni polskich imion i
nazwisk mogą być trudności w załatwieniu spraw w bankach, urzędach,
instytucjach inwestycyjnych itp.
Interwencje u
starostów nie przynoszą rezultatu. Twierdzą oni, że dowody osobiste wystawiane
są z końcówkami litewskimi i żeby uniknąć sporów trzeba zmienić dowody na
pisownię końcówek polskich. No cóż, można i tak. Ale jest to wbrew ustawie Rady
Najwyższej, której realizacją, jak widać, nie przejmują się podległe jej
urzędy.
Zbigniew Różański
* * *
„Biały
Orzeł” [Ware, USA] 17 listopada 1991:
„Dr
Jan Ciechanowicz:
KGB i
Polacy w ZSRR
Rozmawiali: Ben Chapinski i Adam Urbańczyk
Na przełomie
października-listopada 1991 roku bawił z wizytą w USA i Kanadzie znany działacz
polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego w ZSRR i Litwie, do niedawna członek
Komisji do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR, doktor filozofii Jan
Ciechanowicz. Odbył on spotkania z wpływowymi kongresmenami w Białym Domu, z
przedstawicielami kościoła, prasy, świata nauki i kultury w Chicago, New
York, Houston itd. Celem tej wizyty było zacieśnienie kontaktów
i nawiązanie współpracy między Polakami na Wschodzie i na Zachodzie, tak,
aby obrona słusznych praw Narodu Polskiego w skali światowej stała się bardziej
skuteczna niż dotychczas. Dostojny Gość zaszczycił swoją wizytą naszą Redakcję
w Palmer i udzielił specjalnie dla „B.O.” wywiadu:
– Cały świat z
zapartym tchem obserwuje wydarzenia zachodzące w Związku Sowieckim, który do
niedawna był, a w sferze militarnej pozostaje dotychczas supermocarstwem.
Zmiany te zaskakują postronnych obserwatorów i często nawet fachowi politolodzy
nie mogą się zorientować, o co właściwie chodzi obecnym władcom tego kraju.
Jaki jest Pana punkt widzenia na procesy zachodzące w ZSRR, przecież Pan
obserwuje je od wewnątrz?
– Ponad 70 lat
panoszenia się w Rosji obłędnego bandyckiego reżimu komunistycznego doszczętnie
zrujnowało ten gigantyczny kraj. Komuniści skonsumowali Imperium Rosyjskie, co
zresztą, być może od początku zakładali ci, którzy to szaleństwo zainicjowali
na początku XX wieku. Dziś ponad połowa ludności ZSRR żyje poniżej
oficjalnej granicy nędzy, ponad 80 proc. dzieci przychodzi na świat z ciężkimi
schorzeniami psycho-somatycznymi, ogromne połacie kraju są w stanie
straszliwej katastrofy ekologicznej. Monopartyjny system władzy z jego
wynaturzonym negatywnym doborem socjalnym spowodował, że przez dziesięciolecia
sprawowali tu rządy osobnicy o skandalicznie niskich kwalifikacjach moralnych i
intelektualnych, ludzie o mentalności rzezimieszków, złodziei i morderców,
wyselekcjonowani przez czerwoną nomenklaturę. Dotyczy to zarówno Rosji, jak też
Kirgizji, Litwy czy Gruzji.
Mówiąc o
„perestrojce”, warto stwierdzić, że zainicjowana ona została odgórnie,
prawdopodobnie przez jeden z odłamów KGB (nie przypadkowo jednym z głównych
architektów tego procesu jest Eduard Szewerdnadze, generał bezpieki
sowieckiej). Byli to ludzie dość wykształceni, światli i mądrzy, by zrozumieć,
że kretynizm marksistowsko-leninowski nieuchronnie doprowadzi kraj do zupełnej
ruiny. Byli oni zresztą jedynymi ludźmi w ZSRR, którzy mogli regularnie bywać
na Zachodzie i zdawali sobie sprawę z pozytywów liberalizmu politycznego i ekonomicznego.
Postanowili więc ratować to, co się uratować jeszcze da. Człowiekiem tego lobby
był właśnie M. Gorbaczow, do niedawna sekretarz generalny KC KPZR, prezydent
ZSRR, laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Wydaje się jednak, że ludzie ci –
zgodnie z „dobrą” tradycją partyjną – wdali się w nader niebezpieczne
improwizacje, nie obliczyli dokładnie ani swych celów, ani skutków swych
działań, i sytuacja coraz bardziej wymyka się im z rąk.
– Czy Pan uważa,
że rozpad ZSRR był przez nich planowany lub, co najmniej brany pod uwagę?
– Prawdopodobnie
w sztabach bezpieki sowieckiej już przed 15-20 laty opracowano plany
częściowego demontażu ZSRR w celu odciążenia gospodarki Rosji ze „współpracy” z
takimi republikami sowieckimi, jak Armenia, Gruzja, Litwa, Łotwa, Estonia i
Mołdawia, które potrafiły tak się urządzić w składzie ZSRR, że każdego roku
brały od „centrum” o około jednej trzeciej dóbr więcej niż mu dawały, prowadząc
jednocześnie intensywną działalność antyrosyjską. W sumie chodziło
o miliardy rubli rocznie. Wystarczy przypomnieć, że Rosja dotychczas
sprzedaje tym „niepodległym” republikom ropę naftową po cenach 91 razy
niższych, niż mogłaby sprzedać na rynkach światowych, a w zamian ma
socjalistyczne buble. To samo dotyczy innych surowców, jak metale, gaz, drewno
itd. Jednocześnie imperializm rosyjski bezwzględnie wyzyskiwał ludność republik
wchodzących w skład ZSRR i wynaradawiał ją, cynicznie łamiąc podstawowe
prawa człowieka. (Jeśli chodzi o ludność polską, to faktycznie jedynym jej
obrońcą w tych mrocznych czasach pozostawał kościół katolicki i jego bohaterscy
kapłani).
Plan rozpadu mógł
jednak napotkać, i rzeczywiście napotkał, na ostry sprzeciw zarówno ze strony
aparatu partyjnego, jak i pewnej części ludności ZSRR, przede wszystkim Rosjan,
ale nie tylko. W tej sytuacji KGB zainscenizował nacjonalistyczne „ruchy
oddolne”, mające na celu tzw. suwerenizację kilku republik, a jednocześnie
utrwalenie ich bezwzględnego uzależnienia ekonomicznego od Rosji. Tak się też
stało. Obecnie sześć małych republik są niby to niezależnymi, zaczynają żyć na
własny koszt (co spowodowało drastyczny spadek w nich poziomu życia, np. ceny
na artykuły pierwszej potrzeby w Litwie są obecnie około 3-krotnie wyższe niż w
Rosji), a jednocześnie wszyscy rozumieją, że nigdzie one od Rosji „nie
uciekną”, jak to określił jeden z prominentów sowieckich. Inna sprawa, że od
pewnego momentu sytuacja zaczęła się wymykać i w tej sferze spod kontroli Gorbaczowa,
który jest obecnie w położeniu naprawdę rozpaczliwym, gdyż imperium sowieckie
stanęło w obliczu kompletnej dezorganizacji społecznej, głodu i wojny
domowej, być może z użyciem broni nuklearnej.
– Jak Pan myśli,
czy scenarzyści „perestrojki” brali pod uwagę, gdy planowali tak głębokie
reformy, także „kwestię polską” w ZSRR?
– Wiem z całą
pewnością (doszedłem do takiego wniosku na podstawie wielokrotnych rozmów z
prezydentem M. Gorbaczowem i B. Jelcynem oraz takimi prominentami radzieckimi,
jak Lukjanow, Jakowlew, Niszanow, Achromiejew, Ryżkow, Sobczak, Ruckoj – dwaj
ostatni zresztą są polskiego pochodzenia, i innymi, że problem polskiej 5-6
milionowej mniejszości został całkowicie w planach „perestrojki” pominięty).
Ale w ciągu okresu 1989-1990 udało mi się to zagadnienie wielokrotnie nagłośnić
zarówno na Kremlu, jak i w środkach masowego przekazu, tak iż władze
moskiewskie w pewnym momencie, jak się wydawało, nawet były skłonne chociażby
częściowo naprawić krzywdy zadane naszemu narodowi w ciągu ubiegłego półwiecza.
Jeśli chodzi o mnie, to postulowałem utworzenie z terenów polskich,
zagrabionych przez ZSRR w 1939 roku, suwerennej Republiki Wschodniej Polski z
zachowaniem dalszej perspektywy połączenia się jej z RP. Jeśli nie to, to
przynajmniej duże ustępstwa w sferze praw politycznych i kulturalnych były do
zyskania. Wydaje się, że pewne koła na Litwie były nawet skłonne do rezygnacji
z polskiej Wileńszczyzny. Gdybyśmy byli wykazali w okresie 1990-1991
zdecydowanie, Polska byłaby dziś na drodze ku temu, by zostać europejskim
mocarstwem na skalę Francji czy Zjednoczonego Królestwa. Niestety, tak się nie
stało, rządy Mazowieckiego i Bieleckiego, zamiast bronić interesu polskiego,
w sposób doprawdy żenujący, szalenie lekkomyślny, niekompetentny i nieodpowiedzialny
włączyły się do antyrosyjskiej akcji Litwinów i do dekomunizacji ZSRR, tak,
jakby w interesie Państwa Polskiego było tworzenie szowinistycznej, wrogiej
Polsce Litwy, która tylko marzy o tym, by zostać antypolską ekspozyturą
Niemiec, czy też zaistnienie takiej Rosji, która po zrzuceniu pęt komunizmu i
okresie wynikającego stąd kryzysu, stanie się przecież nieuchronnie,
wielokrotnie potężniejsza niż była dotychczas. Podejrzewam, iż niektórzy
politycy warszawscy żywią nadzieję, iż wówczas to litewskie bataliony będą
chroniły wschodnią granicę Polski przed ewentualnym agresorem... Wydaje mi się
jednak, że wartałoby raczej w tej materii polegać na własnej sile i
rozumie... Trzeba było w powyższych kwestiach zająć raczej pozycję neutralną i
dbać – póki była odpowiednia chwila – o sprawę polską. Lecz żeby działać w
ten sposób, trzeba było mieć w Belwederze prawdziwych mężów stanu, jakowych
niestety jakoś tam na razie nie widać.
– Czy o wiele
polepszyła się sytuacja Polaków wileńskich po odzyskaniu przez Litwę
niepodległości?
– O wiele. Ale
się nie polepszyła, tylko pogorszyła. O ile za panowania Moskwy, która na
całego wykorzystywała szaleńczą polonofobię litewskich szowinistów do
niszczenia polskości, tworzono jednak jakieś pozory, że Polacy są w tej części imperium zła
„równymi wśród równych” (chociaż de facto Litwini i Rosjanie byli
nieporównywalnie „równiejsi” od Polaków), to dziś kryptohitlerowcy z Sajudisu,
do niedawna dumnie obnoszący się zresztą z czerwonymi partbiletami, niszczą
polskość po prostu ostentacyjnie. Rozpędzono polskie samorządy lokalne,
dewastuje się polskie cmentarze, wyrzuca się z pracy polskich inteligentów.
Reżim etnokratyczny Landsberga jest nieporównywalnie bardziej autokratyczny niż
niedawna „kontrolowana demokracja” Gorbaczowa.
– Co robi w tej
sytuacji rząd Polski?
– Dwie ostatnie
postkomunistyczne ekipy w Belwederze są pod tym względem godnymi
kontynuatorkami politycznej linii świętej pamięci PRL. O ile polscy komuniści
milcząco współuczestniczyli w gnębieniu Polaków kresowych przez barbarzyński
reżim sowiecki, o tyle klika pseudosolidarnościowa bierze czynny udział w
moralnej dyskredytacji (jako rzekomych „komunistów” i „nacjonalistów”) tych
kresowiaków, którzy próbują się bronić przed obcą etnokracją na terenach
bezprawnie zabranych Polsce w roku 1939. Michnik, Kostrzewa-Zorbas, Brodowski i
im podobni mieszkańcy „wspólnego europejskiego kołchozu” już dziś nawołują
faktycznie (pod chorągiewką obrony niepodległości Litwy, Białorusi i Ukrainy)
do ostatecznego zduszenia polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego we Wschodniej
Polsce. Pomyśleć tylko, że czynią to ludzie jedzący polski chleb, mieszkający w
Warszawie, ba – zasiadający w polskim rządzie i parlamencie! Ich antypolski
rasizm, ich poparcie dla litewskich faszystów tylko dlatego, że ci są
polakożercami, wręcz wołają o pomstę do nieba. Władze Niemiec wspomagają
Niemców w ZSRR, władze Izraela ratują Żydów w tym więzieniu narodów, władze
Rumunii wzięły w polityczną i dyplomatyczną opiekę Mołdawię i tylko
polscy „europejczycy” apodyktycznym tonem pouczają nas, że musimy być „lojalni”
wobec swych dręczycieli. – Zamiast upomnieć się o polskie ziemie i o lud polski
od tylu lat jęczący pod butem wschodnich zaborców. Żywiąc najszczersze
uszanowanie i sympatię dla narodu np. litewskiego, jego tradycji
i kultury, nie możemy przecież uznać „prawa” nacjonalistów litewskich do
poniewierania Polaków czy reprezentantów innych narodowości. Budzi też gorycz
nie spotykana nigdzie na świecie niegodziwość dużej części ukazującej się w
Polsce prasy, że wspomnimy tu tylko o bezecnych nikczemnościach w stosunku do
nas (będących przecież nieoddzielną częścią narodu polskiego) wypisywanych na
łamach „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Dziennika Polskiego”
(Kraków) czy „Życia Warszawy” oraz w kilku innych antypolskich szmatławcach,
należących do Niemiec, a wydawanych kosztem polskiego czytelnika. Prasa
zachodnia czy nawet rosyjska (o ironio losu!) pisze dziś nieraz uczciwiej
o naszych sprawach niż niby ta „polska”. Przy okazji chciałbym podziękować w
sposób szczególny takim pismom w USA, jak „Biały Orzeł”, „The Post Eagle”,
„Polonia Today”, „Horyzonty”, „Panorama”, „Chicago Tribune”, „Expresowi” z Toronto (Kanada) za uczciwe, kompetentne i
życzliwe naświetlanie naszego życia.
– Zarzuca się wam
niekiedy ze strony Landsberga i jego polskich zwolenników, że zbyt wielu było
wśród was komunistów...
– Jeśli liczyć
proporcjonalnie do ilości mieszkańców, to członków KPZR na tysiąc mieszkańców
wśród ludności polskiej w Litwie było około 30-krotnie mniej niż wśród Żydów,
12-krotnie mniej niż wśród Rosjan i 9-krotnie mniej niż wśród Litwinów. Kto tu
więc jest skomunizowany? To właśnie wierna katolicka ludność polskiej
Wileńszczyzny ciągle psuła sowieckie statystyki „wychowania komunistycznego
i ateistycznego” na Litwie. Zarzucanie nam skomunizowania jest
fałszerstwem, stanowi jeden z perfidnych, ale też prymitywnych chwytów,
używanych przez osobników z grupy Landsberga-Michnika w celu dyskredytacji
naszej ludności oraz dla uwiecznienia jej zniewolenia. To po pierwsze. Po
drugie zaś, największym naszym polskim problemem jest, że ciągle się dzielimy,
różnimy, wybrzydzamy na siebie nawzajem. Nie wiem czy to wynika z daleko
posuniętej indywidualizacji polskiej mentalności, czy z knowań naszych wrogów,
czy z bezinteresownej „polskiej” zawiści. W każdym bądź razie wolałbym, abyśmy
byli pod tym względem podobni do Żydów i Litwinów. Jak przedstawiciele tych
narodowości się spotkają, to nie podsłuchują jeden drugiego, z jakim akcentem
czy w jakim języku ktoś z nich mówi, nie wypytują się też nawzajem, kto z nich
jest faszystą, komunistą, klerykałem, ateistą, filatelistą, cyklistą czy, za
przeproszeniem, homoseksualistą. Oni przechodzą nad tym do porządku dziennego.
Czują się po prostu członkami jednego narodu, mającego wspólne korzenie,
wspólne cele, wspólne zagrożenia, wspólne wartości i wspólny los. Może
właśnie to pozwala im prosperować i budzić respekt w swych nieprzyjaciołach,
czego się niestety nie da nieraz powiedzieć o nas. Dziś nastąpiła kolejna próba
dziejowa dla naszego narodu. Attorney in law z Houston (Texas) pan Theodore P.
Jakaboski bardzo precyzyjnie określił obecną sytuację pisząc w „The Post Eagle”
23 października 1991 roku: „This is the most serious threat to Polish interests
since the Hitler invasion in 1939. If we do
nothing, then we betray the glorious and heroic tradition of our ancestors. We
are too strong and to proud to do that...” Tylko od nas zależy, czy staniemy wreszcie,
jako ponad 60-milionowa wspólnota światowa na wysokości zadania i dobudujemy jedność
narodu, broniąc każdego Polaka niezależnie od tego, gdzie mieszka... Nie możemy
przymilać się bez końca do naszych zaklętych wrogów i przepraszać ich, że
żyjemy. Nam też przysługuje godność i prawa człowieka”...
* * *
„Głos” (Nowy Jork), listopad 1991:
„Spotkanie
z Senatorem Janem Ciechanowiczem
W dniu 5
listopada siedzibę Kongresu Polonii Amerykańskiej Wydział Nowy Jork odwiedził
senator Parlamentu Litewskiego Jan Ciechanowicz, przebywający
z dwutygodniową wizytą w Stanach Zjednoczonych. Pan Ciechanowicz spotkał
się z sekretarzem KPA, p. Stanisławem Matejczukiem, którego zapoznał z
rozwojem sytuacji Polaków na Litwie.
Senator
Ciechanowicz znany jest jako żarliwy obrońca polskości na Wileńszczyźnie.
Sprawa tożsamości narodowej Polaków zamieszkujących na terenie Republiki
Litewskiej przedstawia się dramatycznie, o czym świadczy ostatnia akcja władz w
Wilnie, skierowana przeciw obsadzie rad terenowych w rejonach, zamieszkanych
przez Polaków.
Polacy,
sprawujący tam urzędy, zostali z nich usunięci pod fałszywym pretekstem
dekomunizacji Litwy.
W dalszym ciągu
spotkania wymieniono także poglądy na temat kierunków rozwoju wzajemnej
współpracy w przyszłości pomiędzy Polakami na Litwie a Kongresem Polonii
Amerykańskiej Wydział Nowy Jork”.
* * *
14 listopada 1991
roku tygodnik „Mażoji Lietuva”
opublikował oparty na oryginalnych dokumentach z utajnionych archiwów KGB
materiał pt. Visai Lietuvai. Agentas,
niezbicie dowodzący, że najprzewrotniejszy obok Landsbergisa wróg Polaków
wileńskich, dezinformator i fałszerz, a jednocześnie największy pupilek „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”,
Gazety Polskiej” i „Znad Wilii” –
Virgilijus Čepaitis – jest etatowym agentem służb specjalnych ZSRR od 24 lat!
* * *
„Tygodnik
Wyborczy”, 1 grudnia 1991:
REWELACJE
Z KGB
Ulubieniec
UD – Agentem UB
Ostatnio na fali
rozpadu ustroju totalitarnego w byłym ZSRR wiele z tego co było tajne staje się
jawne. W prasie pojawiają się m.in. publikacje demaskujące powszechnie znanych
„działaczy demokratycznych”, którzy jak się okazuje, byli wieloletnimi agentami
sowieckiej bezpieki. W kwietniu 1991 r. gazeta litewska „Respublika” zamieściła
materiały faktograficzne świadczące o tym, że w ciągu 10 lat płatną konfidentką
KGB była pierwsza pani premier niepodległej Litwy Kazimiera Prunskiene (pseudo
agenturalne „SZATRIJA”), ulubienica „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika
Powszechnego”. Ostatnio opinię publiczną Litwy, i nie tylko zbulwersowała
kolejna skandaliczna wiadomość...
Ukazujący się w
Kłajpedzie, a znany z odwagi cywilnej tygodnik „Mażoji Lietuva” („Mała Litwa”)
14 listopada 1991 r. (nr 44) zamieścił teksty Viktorasa Makoveckasa
i Rytasa Staselisa pt. „Agentas”, demaskujący kolejnego wysokiej rangi
prowokatora KGB, założyciela i przewodniczącego Litewskiej Partii
Niepodległości, pierwszego sekretarza generalnego „Sajudisu”, członka Rady
Najwyższej Republiki Litewskiej, przewodniczącego Komisji do Spraw Narodowości
tejże rady, szefa antypolskiej organizacji – „Litwa-Polska” Virgilijusa
Czepaitisa. Oto niektóre fragmenty wywiadu przeprowadzonego przez dziennikarzy
z jednym z byłych oficerów litewskiego KGB, który przez wiele lat obserwował
niecną działalność Czepaitisa.
Pan przez długi
czas był zatrudniony w charakterze oficera KGB. Informacja która nas interesuje
najbardziej, dotyczy tego, czy obecni deputaci Rady Najwyższej w tej czy innej
formie współpracowali z Komitetem Bezpieczeństwa. Czy zna pan takie fakty?
– Tak, pracowałem
w Komitecie Bezpieczeństwa ponad dziesięć lat i miałem okazję tam stykać się z
ludźmi, którzy dziś są deputatami Rady Najwyższej. Jeden z nich – to
Virgilijus Czepaitis, pseudonim – „Juozas”, który o ile mi wiadomo,
współpracował z KGB około 10 lat.
Nazwał
panVyirgilijusa Czepaitisa – deputata Rady Najwyższej, czy jakiegoś innego
człowieka o tym nazwisku?
– Tak, tego
właśnie Virgilijusa Czepajtisa.
Czy może pan
powiedzieć, jakimi motywami był powodowany ten człowiek podejmując się
współpracy z komitetem: ideowymi, materialnymi czy jakimiś innymi?
– Wydaje mi się,
że pracował tam przeważnie z wyrachowania materialnego...
W dalszym ciągu
bardzo obszernego wywiadu ujawnione zostały szczegóły tego, jak Czepaitis,
znajdujący się na prywatne zaproszenie w Anglii, szpiegował na rozkaz KGB
tamtejsze środowisko litewskie, pisał na zlecenie tejże instytucji donosy m.in.
na Aleksandra Sztromasa i Tomasa Venclowę. Przebywając wiele lat w Moskwie, ten
litewski „demokrata” obserwował tamtejsze środowisko liberalne, na aktywistów
którego też pisywał donosy do centrali wileńskiej, które to donosy częstokroć –
jak piszą autorzy wywiadu – w sposób fatalny odbijały się na osobistych losach
demokratów rosyjskich.
Virgilijus
Czepaitis dostarczał pisemnych informacji dla KGB już piastując posadę
sekretarza generalnego „Sajudisu” w roku 1988. Kolejne pytania dotyczą aspektów
interesujących opinię polską.
– Czy może pan
powiedzieć o innych jego wyjazdach za granicę?
– Skierowaliśmy
go, powiedzmy, do Polski.
– Czy miał on
określone zadanie?
– Czepaitis
otrzymał polecenie zbierania informacji o liderach polskiej „Solidarności”.
– Czy otrzymaliście
te informacje?
– Tak...
– Czy może pan
powiedzieć, w jakim konkretnie wydziale KGB pracował V. Czepaitis?
– To była jedna z
sekcji wydziału kontrwywiadu...
Publikacja w
tygodniku „Mazoji Lietuva” zaopatrzona została w zdjęcia ręcznie pisanych
donosów V. Czepaitisa oraz w jego fotografie przedstawiające go w rozmowie
z Vytautasem Landsbergisem...
V. Czepaitis
przez kilka lat był „ulubieńcem” takich polskojęzycznych pism jak „Gazeta
Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny”, „Nie”, „Gazeta Polska”, „Życie Warszawy”,
„Dziennik Polski” (Kraków), „Znad Wilii” (Wilno-Warszawa) i paru innych,
związanych przede wszystkim z Unią Demokratyczną i innymi kryptokomunistycznymi
organizacjami, wywodzącymi się ze środowisk związanych z sowieckimi służbami
specjalnymi.
Pisma te nie
tylko zamieszczały liczne wywiady z tym osobnikiem („czołowym litewskim
działaczem niepodległościowym”), ale i nieustannie go gloryfikowały, tworząc mu
aureole prestiżu i sławy, mimo jego impertynencji i ewidentnej nienawiści do
Polaków, bijącej ze wszystkich jego na ten temat wypowiedzi.
Tacy publicyści i
„przyjaciele Litwy” jak Hennelowa, Sawicka,
Giełżyński, Wojciechowski, Romaszewski,
Michnik, Karp, Geremek czy Leon Brodowski z Polski, albo R. Mieczkowski, Cz.
Okinczyc, Z. Balcewicz z Litwy (wspaniała „Rote Kapelle”!) gorliwie wspierali
karierę polityczną Virgilijusa Czepaitisa przez sztuczne kreowanie go na
rzekomego reprezentanta litewskiej racji stanu, co nawet większość Litwinów
odbierała z sarkazmem. Jego zaś przeciwników politycznych okrzykiwano
zgodnie za „agentów Moskwy”... Powstaje więc pytanie: skąd w tych „Polakach”
było aż tyle miłości właśnie do rzeczywistego agenta moskiewskiej bezpieki? A
może chodziło tu nie o osobiste sympatie, lecz po prostu o wykonanie
dyspozycji docierających z Centrali?... Tej samej, dla której pracował
„litewski patriota” Virgilijus Czepaitis... i polscy michnikowscy.
Na podstawie
prasy litewskiej opracował:
dr Jan
Ciechanowicz, Wilno”
* * *
„Biały
Orzeł”, 1 grudnia 1991:
„Senator Ciechanowicz in the USA
Human rights activist Jan Ciechanowicz was again in the
United States. He travelled aproximately 4,000 miles and his
visit was more than unusual. Prof. Ciechanowicz arrived in the U.S.A. in
October and left in November. His plane landed in Dallas Airport and he
departed from New York's JFK terminal.
While in Washington journalist Jan Ciechanowicz was with
several of America's most political figures. In fact, author Ciechanowicz spent
hours with some of the leading figures of the American Government.
Many politicans inquired about Polonians in Eastern
Europe and human rights in general. Facts were emitted about the deprivations
of Vilno Polonians and others in areas of cultural/educational realms;
destruction of Polish and ethnic cultural monuments and cemeteries; the
limitations imposed of Polonians in higher education by neo-nazi and
neo-communist Sajudis elements. Before scholar Jan Ciechanowicz left the major
buildings and congressional edifices in America's capital, he had secured mail
from important Senators and Congressmen. Today world traveler Ciechanowicz has
commitments that some pertinent members of Congressional staffs will be
visiting him in Vilno and E. Europe. Because his extensive political
discussions were so fruitful we will save them for future articles and (for
now) move away from the capital.
Human rights activist Jan Ciechanowicz spent a day with
Polonians in Philly and then drove to Chicago. While in the windy city Senator
Ciechanowicz was at the beautiful television studio of Ron Jasinski-Herbert and
Mr. Richard Owens. The Herbert-Owens conglomeration is above first class and is
seen on 25 cable channels. Their programs are (also) sold world wide. The
Jasinski-Herbert accomplishment is something all Pol-Ams and American ethnics
can admire. His Polonia Media Network caters to all U.S. ethnic communities and should be investigated by
non-Chicagoans seeking cultural enrichment.
While in the Midwest Jan visited with the administration
of the Polish Catholic Union (a 175,000 strong fraternal association). He
personally spent an enjoyable evening with its key figures (Nat.’1 President
Edward Dykla, etc.). Moreover, JC gave an interview for the Narod Polski
newspaper and conversed for hours with the leadership of the Polania Today
publication. Jan was (also) with the Creme la Creme of Chicago’s legal profession (Judge
McEIroy, Atty. Mazewski, etc.): He attended a meeting where about 150 Judges
ate, talked and made merry. During this conference Ciechanowicz was interviewed
by a Chicago TV station.
He was also at the Copernicus Foundation, the Polish
American Congress’ World Head Quarters and many other interesting cities. I
personally gave out over 300 of JC's business cards. There is too much to
actually write about. However, it should be mentioned that Panorama’s Chief,
the renown Stanisław Pochron, gave Senator Ciechanowicz several hours of his time. Prof. Ciechanowicz also picked
up his most recent book, the sensational Na Wschod od Bugu (In the East, from
the Bug River).*
We can also note that Senator Ciechanowicz travelled to
Canada. However, his Canadian visit is to lengthly for this article. We arę
concerned with his U.S. accomplishments. After leaving Chicago Prof.
Ciechanowicz travelled to the Motor City. Some of Detroit’s Polonian leaders
welcomed the professor. Two of Potonia's most respected authors were able to
meet. Dr. Arthur Majewski, author of some great books and articles, shared
thoughts with Jan as they travelled around the heart of Michigan (and even
ventured into churches and cemeteries of ethnic communities). From
Hamtramck-Warren (Mich.) JC ventured to New York.
In Buffalo journalist Ciechanowicz had some interesting
visits and met with the versatile Prof. Stanisław Dąbrowski. After two days in
upper N.Y., JC drove to Western Massachusetts. Hę again appeared on television.
After visiting the Golemo stations/businesses of Worcester, hę spent an
interesting evening with the editor of New England’s White Eagle. The renown
Adam Urbanczyk, editor of the Bialy Orzel, invited JC to lunch with Greater
Boston Polonian/ethnic human rights activist Pauł Oplustil.
After travelling Western Massachusetts, Jan Ciechanowicz
spent time with American-Ukrainian intellectual Dr. M. Dragan, of Stamford,
CT., and Dr. Ludwik Sterzyczkowski, of New Jersey. Together these scholars
visited Post Eagle editor Dr. Chester Grabowski, of Kearny, N.J.
Despite his busy schedule Senator Ciechanowicz arrived
at the United Nations...
The bottom line is that JC met with members of Pol-Am
Police Associations (including Ron Topczewski), Legislative directors and
counsels of the U.S. Congress. Ciechanowicz was also with Eastern Europe's
Prof. Oleg Romaniv of the Ukrainian Academy of Sciences (Lwow), Stanicy
Matejczuk of N.Y.'s Pol-Am Congress, members of the Pilsudski Institute (Janusz
Cisk, Jerzy Prus, Andrzej Burghardt) and many others too numerous to list.
Here, it can be emphasized that movies and pictures were
taken. Also, documentation, including stats and photos, pertaining to schools,
higher educational discrimination, cemetery distruction and anti-human rights
behavior paradigms in Vilnoland were distributed.
Because of Senator Jan Ciechanowicz, and myself, special
appreciation must be extended to international journalist Juliusz Osuchowski.
Mr. Osuchowskr is a long-time defender of human rights and anti-commie
protesting. He works for Count Alex Pruszynski's Polski Express. Osuchowski was
our NYC guide. He is an accredited journalist at the United Nations.
This American story may be only one chapter in the life
of the Senator. However, it is additional documentation that demonstrates he
has devoted his live for justice. It is a page for human rights. No wonder Jan
Ciechanowicz is the most famous Pole east of the Bug River.
* Cost $9.99 plus $3.50 SH. Write to: Benjamin Chapinski,
Box 148, Vernon CT.06066.
* * *
„Akcja Polska
Polish Action
Committee
Nowy
Jork, 18 grudzień 1991
W.P.
Senator
Jan
Ciechanowicz
Wilno
232056
ul.
OZO 17-57
Litwa
Wielce
Szanowny Panie Senatorze,
Serdecznie dziękuję za przesłane życzenia z okazji
Świąt Bożego Narodzenia oraz za wiadomość o powstaniu na Litwie Polskiej Partii
Praw Człowieka. Wiemy, że materiały na temat PPPCz są właśnie w drodze,
przesłane uprzednio na bliższy Panu adres.
Jednocześnie pozwalamy sobie złożyć Panu Senatorowi
najserdeczniejsze życzenia z okazji świąt Bożego Narodzenia i nadchodzącego
Nowego Roku 1992. Równie serdeczne życzenia świąteczne składamy na Pana ręce
dla wszystkich Polaków, zamieszkujących Litwę. Życzymy, by ich wytrwałość na
posterunku polskości dała jak najszybciej dobre owoce, a zwłaszcza by znalazła
zrozumienie u litewskich współobywateli.
Łączymy wyrazy szacunku,
Stanisław Matejczuk Iga Jastrzębska
Vice Przewodniczący Przewodnicząca
Komisji Gospodarczej
* * *
„Panorama” (Chicago), 21 grudnia 1991:
„Nadal
poniża się godność Polaków
Jak powszechnie
wiadomo, w latach komunofaszyzmu w ZSRR Polacy stanowili tam element
najbardziej uciskany i poniewierany. Miliony naszych rodaków poddano presji
asymilacyjnej, stosując m.in. taki chwyt, jak przymusowe zapisywanie
w dowodach osobistych obywateli polskiego pochodzenia innej narodowości
(Białorusin, Litwin, Rosjanin, Ukrainiec). Był to jeden z wielu środków terroru
psychicznego uprawianego przez partię komunistyczną i bezpiekę sowiecką w celu
likwidacji Polaków Kresowych jako narodu.
Także dziś – mimo
pozorów demokratyzacji i suwerenizacji – polityka bestialskiej polonofobii
pozostaje tam niezmienna. Wszelkie próby Polaków na Litwie i Białorusi
wniesienia właściwego zapisu o narodowości do ich paszportów napotykają na opór
i odmowę tamtejszych władz. Oto np. próbki listów (w brzmieniu
oryginalnym) do urzędów posowieckich:
„Podanie. Proszę
uprzejmie o umożliwienie mi zmiany narodowości w dowodzie osobistym z
białoruskiej na polską, ponieważ pochodzę z rodziny polskiej, urodzona na
terenie Białoruskiej SRR, obwód Witebski, rejon głębocki, m. Łuck Mosarski (są
to dawne tereny polskie – woj. wileńskie, pow. postawski, gmina
Kozłowszczyzna). Zostałam zapisana Białorusinką z przymusu władz miejscowych,
bez mojej zgody. Proszę równocześnie o zmianę narodowości mojej córki Heleny. –
Czesława Paczkowska”...
„Podanie. Ja,
Kuchalska Teresa, ur. w Białoruskiej SRR, rejon Postawy, wieś Drozdowszczyzna,
ubiegam się o zmianę narodowości z białoruskiej na polską celem naprawienia
błędu popełnionego przez reżim stalinowski”...
Często podania o
tej treści do urzędów i do mnie osobiście, jako członka parlamentu sowieckiego,
składają całe rodziny, jak np. Marian, Wanda, Edyta i Halina Borkowscy,
czy rodziny Rogińskich, Olszewskich, Siniewiczów, Szymiałojciów, Stankiewiczów,
Wiszniewskich, Dwilewiczów, Wieliczków, Rynkiewiczów, Wojniuszów, Witkiewiczów,
Gilów, Zdanowskich, Szlachtowiczów, Zimnickich, Korejwów, Kaczkanów, Kulickich,
Kurkulów, Lenkowskich, Ławrynowiczów, Liniewiczów, Morozów, Szymanelów,
Andrzejewskich, Jaroszewiczów, Mileszków, Makuciewiczów, Stefanowiczów,
Sieniuciów, Waszkiewiczów, Godlewskich, Kaziulów, Astramowiczów,
Trepinkiewiczów, Sucharzewskich, Szemisów, Babiczów, wielu innych...
Szczery ból serca
z powodu niezasłużenie znieważanej przez dziesięciolecia godności ludzkiej i
narodowej bije z listu, skierowanego do autora tego materiału przez mieszkankę
Wilna Jadwigę Szawarejko oraz Stefanię i Wandę Lisowskie: „My zwracamy się do
Was, ażeby pomogli wpisać w nasze paszporty narodowość polską. Bo my jesteśmy
Polkami, nasi przodkowie, rodzice, dziady, pradziady byli Polakami,
i tylko w okresie stalinowskim po wojnie 1939-1945 bez naszej zgody
wpisali rodzicom
i nam wszystkim narodowość białoruską. My wtenczas żyli w Golginiszkach
oszmiańskiego rejonu Białoruskiej Republiki. Nie tylko nas, ale wszystkich
mieszkańców Polaków w byłym mołodeczańskim obwodzie pisali Białorusinami.
Paszporty, kto chciał wyjechać z kołchozu, dawali tylko z narodowością
białoruską. Nic nie pomagało przeciwić się temu. Jeszcze straszyli... Przy
spisie ludności przemocą nas wszystkich pisali Białorusinami... Tak i nam
wydali paszporty”...
Władze sowieckie
prowadziły rusyfikację w sposób perfidny: Polaków początkowo zapisywano jako
Białorusinów i pędzono do szkół białoruskojęzycznych. Po kilkudziesięciu
latach, gdy uznano, że Polaków już częściowo wynarodowiono, przekształcono
szkoły białoruskie w rosyjskie, tak iż na Białorusi szkół białoruskich ostatnio
już prawie nie było, chyba że w miejscowościach zamieszkałych przez szczególnie
„zawziętych” Polaków... Białorusinów zaś uważano za dawno i na zawsze
wykończonych... Polskich szkół, oczywiście, Moskwa otwierać nie pozwalała,
wiadomo: „U nas niet Palaków”...
Ileż musiały
władze sowieckie mieć nienawiści do wszystkiego co polskie, skoro odmawiały
Polakom nawet prawa do własnego imienia, przyznanie się do którego i tak
przecież pociągało za sobą dozgonną, przechodzącą z pokolenia na pokolenie
dyskryminację i znęcanie się. A jednak lud polski trwał przy swej świadomości
narodowej nawet jeśli odebrano już mu ojczystą mowę, – szczególnie tam, gdzie
pozamykano kościoły, tę opokę naszego ducha, a kapłanów pomordowano lub zesłano
na Syberię. W bezpośrednich rozmowach wielu z tych ludzi, będących często w
podeszłym wieku, wypowiada sakramentalne zdanie: „Nie pozwolili za życia być
Polakiem, to niech pozwolą przynajmniej Polakiem umrzeć”... Nie pozwalają...
Autor niniejszego
artykułu, jako kongresman, niejednokrotnie występował w tej sprawie z
interpelacjami poselskimi, interweniował w urzędach od najniższych zaczynając,
a na najwyższych kończąc, a to zarówno w Wilnie i Mińsku, jak też
w Moskwie. Bez żadnego wszelako skutku. Postbolszewia rosyjska, białoruska
i litewska – wspierana tak serdecznie przez pp. Michnika, Geremka i im
podobnych z Warszawy – w jednym się ze sobą zgadza: Polaków nadal trzeba
tępić wszelkimi możliwymi sposobami, gdzie i jak się tylko da. Powstaje jednak
w tym kontekście pytanie: Czy z takimi zoologicznymi obyczajami da się wejść do
„wspólnego europejskiego domu”? – Szczególnie jeśli tego ostatniego nie
wyobraża się sobie jako nowego „związku radzieckiego”...
Dr Jan
Ciechanowicz,
Wilno”
* * *
„Horyzonty”
(Stevens Point, USA) 21 grudnia 1991:
Tragedia Polaków na Kresach
Do niedawna, rozgrywała się ona skrycie, w bólu i
samotności ujarzmionych rodaków. Zrozumiała była obojętność komunistycznej PRL,
ale i w działaniach większości byłej opozycji antyPRL-owskiej nie było
właściwego zainteresowania dramatem, rozgrywającym się za Bugiem. Żyły nim i,
tak naprawdę – żyją nadal, jedynie środowiska niepodległościowe. Ich wybitni
przedstawiciele, tacy jak Wojciech Ziembiński czy zamordowany ksiądz Stefan
Niedzielak, walce o polskość i ofiarom na Wschodzie, poświęcili wszystkie siły.
Tak, jak nieprzerwanie czynią to patriotyczne środowiska emigracyjne.
W ostatnich 2 latach, w związku z ruchami
wolnościowymi w Europie Środkowej i Wschodniej, oraz z przekształcaniem
się samego imperium sowieckiego, o dramacie Polaków na Wschodzie zaczęto
także szerzej i głośno mówić. Nie znaczy to jednak, że już zawsze właściwie.
1. Nie wiem np. dlaczego mówiąc o Kresach, mówi się
zasadniczo tylko o sytuacji na Wileńszczyźnie. Przecież zagarnięte ziemie
polskie sowieci wcielili nie tylko do Litwy, ale także do Białorusi, a Lwów i
Lwowszczyznę do Ukrainy. Może jest tak dlatego, że najgłośniej jest o Litwie,
jako jednym z trzech odrodzonych państw bałtyckich.
2. Nie do przyjęcia jest stanowisko obecnych władz
polskich, że mamy do czynienia z mniejszością polską na Litwie, Białorusi i
Ukrainie. Tak uważają – w swoim interesie, władze tych krajów, więc
dlaczego rzecznikami ich interesów, a nie polskich, są rządzące Polską
elity? Bo są one także jak komuniści przed nimi w dużym stopniu
wyizolowane i oderwane od właściwego interesu narodu. Trzeba nam głośno
sprzeciwiać się ich polityce i czynić wszystko, aby ją zmienić. Polacy są tam u
siebie, w Polsce. Nie są żadną
mniejszością. Uznanie ich za mniejszość polską w innym kraju, oznacza zaakceptowanie
skutków agresji sowieckiej na Polskę w roku 1939. Tym samym jest to
kontynuowanie polityki komunistycznej PRL.
3. Nie do przyjęcia jest odmowa obecnych władz
Polski przywrócenia Polakom na okupowanych Kresach nawet obywatelstwa
polskiego. Co więcej, Polaków na Litwie zachęca się wręcz do przyjmowania,
uwarunkowanego antypolsko, obywatelstwa litewskiego. O zgrozo, uzasadnia się
to” obroną polskich interesów” ignorując fakt, że jak nie pomoże jeden, to
znajdzie się inny bat na Polaków, jeżeli się prowadzi politykę antypolską.
Najgłośniej jest dzisiaj o losie Polaków na Litwie
chyba także dlatego, że władze litewskie podjęły bardziej groźne niż Białoruś i
Ukraina działania antypolskie. O szczególnej niegodziwości ich świadczy
fakt, że korzystają sami z dużego kredytu sympatii świata i Polaków, dla
odrodzenia się państwa litewskiego. Nie dosyć, że władze jego traktują jako
rzecz oczywistą posiadanie zagrabionych ziem polskich, to jeszcze prowadzą na nich politykę niszczenia
polskości. Chcą dokończyć dzieła, podjętego przez sowiety w roku 1939.
Jedną z nowych grup politycznych, patrzących w
Polsce z bólem na Wschód, jest Ruch Narodowy. W swym rozgoryczeniu wzywał on do
bojkotu ostatnich, pierwszych wolnych, wyborów powszechnych. Nie uważam tego
kroku za słuszny, ponieważ wyniki wyborcze pokazały wyraźnie, że przy większej
frekwencji zwycięstwo sił patriotycznych już teraz byłoby faktem. Nie jest
obecnie istotne, jaką siłę ugrupowanie to reprezentuje, jakie ma aktualne
wpływy i założenia programu. Interesujące i warte uwagi jest zainteresowanie
tej organizacji sytuacją Kresów. Ważne jest to, jak oni widzą dalsze losy tych
ziem i zamieszkujących je Polaków. W sierpniowym serwisie informacyjnym,
czytamy m.in.:
1. Polakom na Wileńszczyźnie potrzebne jest
wsparcie polityczne i moralne Macierzy w ich walce o zachowanie tożsamości
narodowej. Działacze polityczni i samorządowi, na których spoczywa
odpowiedzialność za tą część narodu polskiego, która żyje poza naszymi obecnymi
granicami, wyrażają to słowami: nie przeszkadzajcie, jeżeli nie chcecie pomóc.
2. Dla żyjących na Wileńszczyźnie Polaków przyjęcie
obywatelstwa litewskiego porównywalne jest z przyjęciem obywatelstwa państw
wrogich, niemieckiego i radzieckiego po 1939 r. Nieprzyjęcie obywatelstwa
litewskiego oznacza pozbawienie czynnego i biernego prawa wyborczego oraz
wyłączenie z prywatyzacji. (...) Represyjne ustawodawstwo litewskie zakłada
ponadto nierekompensowanie wkładów oszczędnościowych oraz przewiduje inne
stawki ubezpieczeniowe dla pozbawionych obywatelstwa „wolnej” Litwy.
3. ( ) Litewski plan nowego podziału
administracyjnego, celowo zmierzający do rozbicia polskiego obszaru etnicznego
i plan budowy tzw. „wielkiego Wilna”, jest nowym wariantem kolonizacji przez
element litewski, stoi w sprzeczności z polskim interesem narodowym i godzi w naszą
700-letnią obecność na tych ziemiach.
4. Litwini, korzystając z pomocy swego państwa,
wykupują ziemię i prywatyzowany majątek, zmieniając skład etniczny
polskich terenów. (...)
5. ( ) Antynarodowa polityka Warszawy przeznacza
miliardowe sumy na finansowanie organizacji i prasy mniejszości narodowych w
Polsce, nie żądając powyższego od rządów państw ościennych”.
Natomiast w Oświadczeniu Ruchu Narodowego z dnia 21
września 1991 r., czytamy m.in.:
„1. Litwini programowo i w sposób zdeterminowany
zmierzają do wynarodowienia, fizycznej likwidacji i wypędzenia Polaków z
Wileńszczyzny. (...)
2. Polityka rządu warszawskiego wobec Litwy daje
Litwinom czas na tworzenie faktów dokonanych na Wileńszczyźnie, a w odbiorze
wewnętrznym ma dawać złudzenie
obrony interesów polskich. Bezwarunkowe poparcie przez ten rząd dążeń
niepodległościowych Litwy, Białorusi i Ukrainy, pogorszyło sytuację Polaków na
Wschodzie. Rząd warszawski metodycznie przemilczał położenie naszych rodaków,
był obojętny wobec ich prześladowań i jednocześnie popierał mniejszości
narodowe w Polsce.
3. Stwierdzenie nieważności paktu
Ribbentrop-Mołotow potwierdza prawo Polski do ziem wschodnich Rzeczypospolitej
sprzed wojny. (...)
4. „Dążenia do odzyskania ziem na wschodzie nie
należy łączyć ze zgodą na utratę ziem odzyskanych na zachodzie. Ziemie należące
do Niemiec przed II wojną światową Niemcy utraciły jako agresor, rozpoczynający
wojnę napaścią na Polskę w 1939 r. Natomiast ziemie należące do Polski
przed II wojną światową, Polska utraciła jako ofiara agresji
niemiecko-radzieckiej w 1939 r. Dlatego utrata terytorium wschodniego przez
Niemcy, jako agresora, jest sprawiedliwa i uzasadniona, a utrata terytorium
wschodniego przez Polskę jest niesprawiedliwa i bezprawna” (Mariusz Urban,
prezes Ruchu Narodowego, 23 listopada 1990 r.).
5. Antynarodowa polityka rządu warszawskiego
rozzuchwala sąsiadów Polski oraz prowadzi do jej etapowego rozczłonkowania i
likwidacji. Takie jest znaczenie „reform” gospodarczych, terytorialnych i
polityki zagranicznej obecnych władz”.
Koniec cytatu. Padły mocne słowa oskarżenia i
przedstawiono rozpaczliwą sytuację na Kresach. Wiem, jak problem Kresów, jest
dzisiaj ciągle jeszcze niewygodny wielu rodakom. Nie po raz pierwszy piszę o
nim i rozmawiam z ludźmi. Od pół wieku połowa Polski z milionami jej
mieszkańców znajduje się pod okupacją wschodnią. Przez pół wieku żyjąca w PRL
reszta narodu wychowywana była w duchu zapomnienia i całkowitego tabu na
los Polski za Bugiem. Fakt ten spowodował
ogromną rozbieżność świadomości narodowej, a nawet jej spustoszenie, także u
Polaków w sprawy polskie dzisiaj zaangażowanych.
Ludzie przeciwni polityce, dążącej do zakończenia
okupacji Kresów przez Litwę, Białoruś i Ukrainę i przywrócenia ich Polsce
używają trzech, zasadniczych argumentów:
– nie chcą „rozgrzebywać starych ran”.
– uważają, że jeżeli my będziemy chcieli zwrotu
Kresów, to Niemcy będą chcieli zwrotu ziem zachodnich, więc lepiej niech będzie
jak jest i na tym budować trzeba „dobrosąsiedzkie” stosunki.
– wreszcie uważa się też, że w ramach zjednoczonej
Europy granice będą bez znaczenia, więc nie ma sensu bić się o polskie obecne
granice.
Rzeczowa analiza tych 3 punktów, wymaga osobnego
opracowania. W niniejszym tekście, posłużę się jedynie uwagą ogólną. Nie
tylko minione pół wieku, ale także, a
może zwłaszcza okres ostatnich 2 lat pokazuje wymownie, że myślenie powyższymi
kategoriami w polityce polskiej
1. Nie zabezpiecza interesów Polski w jej obecnym
stanie,
2. Nie powstrzymuje szowinistycznych kręgów naszych
wschodnich sąsiadów od prowadzenia polityki antypolskiej,
3. Nie chroni też w niczym losu Polaków na
oderwanych od Macierzy Kresach. Wręcz przeciwnie – tamtejsi Polacy są coraz
bardziej rozgoryczeni brakiem właściwej pomocy z Polski i „dobrymi radami”, aby
spełniali obce żądania.
Nie zbudujemy wolnej i silnej Polski w oparciu o
krótkowzroczne myślenie życzeniowe i o niesłuszną uległość sąsiadom, oraz w
oparciu o pozostawione nam okaleczone terytorium państwa. Tej lekcji udzielił
nam ostatni wielki nauczyciel Polaków, Józef Piłsudski. Dzisiaj w Polsce, co
drugą ulicą nazywa się jego imieniem, jakby chcąc ukryć wstydliwie, że treść
obecnej polityki rządzących Polską, jest w rzeczywistości zaprzeczeniem
jedynie skutecznej, niepodległościowej polityki marszałka.
Andrzej Rozpłochowski”
* * *
„Apartheid po litewsku
Represje administracyjne i terror psychiczny ze
strony neobolszewickich władz niepodległej Litwy w stosunku do rdzennej
ludności polskiej Wileńszczyzny są w tej części Europy czymś bezprecedensowym.
Nie licząc się ani z normami prawnymi własnego państwa, ani z powszechnie
przyjętymi zasadami moralnymi, ani ze względami humanitaryzmu wczorajsi
partyjni bonzowie, którzy „operatywnie” przemalowali się na „demokratycznych”
antykomunistów w najlepsze kontynuują, a nawet „rozwijają” bandyckie,
antypolskie tradycje NKWD, KGB i Komunistycznej Partii Litwy. Pod obłudnym
hasłem rzekomej „dekomunizacji” pozbawia się pracy Polaków, często
bezpartyjnych, usadawiając na ich miejsce niedawnych członków komunistycznej
nomenklatury, ale za to Litwinów...
Jednym z przodowników nagonki jest niedawno
mianowany na stanowisko kierownika działu rolnego Rejonu Wileńskiego przybysz
ze Żmudzi Julius Lankauskas, wieloletni partyjno-sowiecki funkcjonariusz z
okresu „błędów i wypaczeń”. Zasłynął on w swoim czasie przez to, że
kierując w ciągu kilku lat podwileńskim państwowym gospodarstwem rolnym
„Mejszagola”, przekształcił je z prosperującej jednostki w ekonomicznego
gruchota o kilkumilionowym zadłużeniu. Kradł nieomal bez żenady, tak jak to
należy czynić przedstawicielowi „narodu-hegemonu”. Żarty żartami, ale w tymże
krótkim czasie Lankauskas nie tylko wybudował za koszt gospodarstwa rolnego (w
którym gros szeregowych stanowili Polacy)
pałac dla siebie wartości paru milionów ówczesnych dość jeszcze twardych rubli,
ale też cały szereg okazałych domostw dla tzw. „specjalistów”, tj. dla
litewskich kolonistów masowo osadzanych i za komuny i obecnie na odwiecznych
ziemiach polskich w celu zmienienia struktury demograficznej tych terenów.
Dzięki swemu polakożerstwu niedawny funkcjonariusz aparatu sowieckiego i
pospolity złodziej nie tylko nie trafił za kraty więzienne, lecz został przez
władze nowej Litwy awansowany na kierownika rolnictwa rejonu, w którym
znienawidzeni przez niego Polacy stanowią prawie 90% pracowników tego sektora.
„Dziełem życia” Lankauskasa jest wyrzucenie na bruk
w ostatnich miesiącach setek Polaków, którzy zajmowali przedtem w terenie jakie
takie stanowiska kierownicze i na miarę swych możliwości bronili interesów
sponiewieranych przez system sowiecki rodaków. Obecne władze Litwy są
ostentacyjnie antypolskie. Na miejsce zwalnianych Polaków przyjmuje się 95%
Litwinów, od których ostentacyjnie domaga się patologicznej polonofobii oraz
niekiedy – dla mydlenia oczu opinii publicznej – mianuje się na niektóre posady
zaprzedanych swym nowym, jak ongiś starym, panom skorumpowanych kolaborantów
polskiego pochodzenia.
Bez ceregieli wyrzucono w ostatnich czasach na bruk
znanych na Wileńszczyźnie aktywistów polskiego życia społecznego i
gospodarczego (Brodawski, Bartkiewicz, Babkin, Milkielewicz, Jankowski,
Naruniec, Kulesza, Saletis, J. Prawłocka, Andrzejewska, Akanowicz-Griaznowa,
Zdanowicz), a wielu innych zmuszono do odejścia na „własne życzenie”.
Prawie wszyscy ze zwolnionych byli członkami
lokalnych władz rejonowych, obranych demokratycznie w wolnych wyborach przez
miejscową ludność. Ich zwolnienie jest sprzeczne nawet z ustawami samej Litwy,
nie mówiąc o cywilizowanych normach prawa międzynarodowego. Cóż z tego?
Fakt, że są Polakami, stawia ich poza nawiasem prawa! Polacy muszą tylko do
gnoju i do czyszczenia butów Litwinom, jak to deklarowała niedawno pewna
„patriotyczna” gazeta litewska...
Jan Ciechanowicz”
* * *
„Nasza
Gazeta” (Wilno), 31 grudnia 1991:
„Sekretarz
Generalny Rady Europy
Strasburg
Delegaci III
Zjazdu Związku Polaków na Litwie, reprezentujący 300-tysięczną mniejszość
narodową na Litwie, zamieszkałą tutaj od stuleci, z niepokojem stwierdzają, że
władze Republiki Litewskiej, po niezgodnym nawet z własnym prawem rozwiązaniu
samorządów w rejonie zamieszkałym przez ludność polską dokonują bezpodstawnych
zwolnień według przynależności narodowej, prześladują za publiczne wypowiedzi,
zamykają polskojęzyczną prasę.
Szczególne
zaniepokojenie budzą fakty odsuwania Polaków od udziału w prywatyzacji i
reprywatyzacji, a także podjęte przez rząd Litwy 11 grudnia 1991 roku
przygotowania do odebrania w rejonie wileńskim i trockim 31,1 tysiąca hektarów
ziemi, przez co pozbawionych zostanie należnego prawa do własności około 4
tysięcy rodzin polskich. Polska mniejszość narodowa jest zagrożona w swoim przetrwaniu.
Apelujemy do Rady
Europy o obronę praw polskiej mniejszości narodowej na Litwie.
Przyjęte na III
Zjeździe Związku Polaków na Litwie.
Wilno, 14 grudnia
1991 roku.
Pan
Minister
Spraw
Zagranicznych
RP
Krzysztof Skubiszewski
Delegaci III
Zjazdu Związku Polaków na Litwie, reprezentujący 300-tysięczną mniejszość
narodową na Litwie, zamieszkałą tutaj od stuleci, z niepokojem stwierdzają, że
władze Republiki Litewskiej, po niezgodnym nawet z własnym prawem rozwiązaniu
samorządów w rejonie zamieszkałym przez ludność polską dokonują bezpodstawnych
zwolnień według przynależności narodowej, prześladują za publiczne wypowiedzi,
zamykają polskojęzyczną prasę.
Szczególne
zaniepokojenie budzą fakty odsuwania Polaków od udziału w prywatyzacji i
reprywatyzacji, a także podjęte przez rząd Litwy 11 grudnia 1991 roku
przygotowania do odebrania w rejonie wileńskim i trockim 31,1 tysiąca hektarów
ziemi, przez co pozbawionych zostanie należnego prawa do własności około 4 tysięcy
rodzin polskich. Polska mniejszość narodowa jest zagrożona w swoim przetrwaniu.
Apelujemy do Rady
Europy o obronę praw polskiej mniejszości narodowej na Litwie.
Apelujemy do
Rządu RP jako kraju KBWE o niezwłoczne podjęcia niezbędnych kroków dla zapobieżenia
łamaniu praw człowieka polskiej mniejszości narodowej na Litwie.
Przyjęte na III
Zjeździe Związku Polaków na Litwie.
Wilno, 14 grudnia
1991 roku”.
* * *
Nagonka litewska
dotknęła nawet agentów jej bezpieki. W tymże numerze „Naszej Gazety” znalazł się tekst pt.” Mieczkowski –
puczystą?!”
„Walka z
polskością na Litwie przybiera na sile. Przeżywamy zmasowany atak na środki
masowego przekazu. Zlikwidowano gazety samorządowe, a teraz przystępuje się do
„załatwienia” sprawy programu TV Republiki Litewskiej w języku polskim.
Obiektem ataków stał się nawet znany zwolennik porozumienia polsko-litewskiego,
redaktor programu Romuald Mieczkowski, którego poprosiliśmy o krótką wypowiedź.
Romuald
Mieczkowski: – 12 grudnia 1991 roku odbyło się posiedzenie Zarządu ds.
Telewizji, pełniącego funkcję rady nadzorczej, w skład której wchodzą
przedstawiciele różnych środowisk. Obecne też było Kolegium Redakcyjne TV.
Omawiano pracę programów TV w języku polskim. W trakcie posiedzenia najwięcej,
do powiedzenia mieli działacze antypolskiej organizacji „Vilnija”.
Przedstawiono koronne „zarzuty” historyczne, poczynając od Unii, zahaczając o
Piłsudskiego i Żeligowskiego, AK, poddając krytyce rząd polski za
„angażowanie się nie w swoje sprawy”, zarzucono stosowanie polskich form
gramatycznych w nazewnictwie miast i miejscowości. Kategorycznie potępiono
udział w audycjach deputowanych Polaków do RN Litwy.
W sumie według
działaczy „Vilniji” programy polskie są antylitewskie, jątrzą stosunki
litewsko-polskie i sprzyjały... puczowi (sic!). Podobnie oceniono działalność
czterech gazet polskich i innych organizacji. Ostatecznie stwierdzono, że mój
osobisty udział w tych programach był nie tylko „szkodliwy”, lecz i
„niekompetentny”.
N.G. Znając Twą
postawę w wydarzeniach styczniowych i to, że zawsze popierałeś dążenia
niepodległościowe Litwy, zarzuty te są po prostu absurdalne.
R.M. Tak po
wypadkach styczniowych sam jeden każdego dnia w ciągu prawie dwóch miesięcy
prowadziłem programy Niepodległej Litwy, za co zyskałem wiele słów uznania.
Dziś w warunkach realnej niezawisłości poszło to w niepamięć.”
P.S. Powyższa
historyjka była niewątpliwie wspólnym „zręcznym zagraniem” „Saugumy” i UOP-u,
mającym polskiemu czytelnikowi ukazać potrójnego agenta jako „polskiego
patriotę” i „ofiarę” szykan ze strony litewskich ekstremistów. Tak jeszcze za
„komuny” kreowano „demokratyczną opozycję” i „bohaterów podziemia” w rodzaju
Michnika, „więzionych” w ekskluzywnych sanatoriach SB.
1992
„Myśl Państwowa”, styczeń 1992:
Przedstawiamy dwie główne uchwały Komitetu Obrony
Polaków na Wileńszczyźnie, przemilczanych przez prasę krajową. Opublikował je
organ Związku Polaków na Wileńszczyźnie – „Nasza
Gazeta” nr 13(37) z 15 XI – 15 XII 1991 r.
„Do
społeczeństwa litewskiego!
Do naszych
sąsiadów Litwinów!
Z największym
niepokojem i zatroskaniem odbieramy napływające wieści z Litwy o wzmagających
się prześladowaniach stosowanych wobec polskiej mniejszości narodowej.
Ukoronowaniem tego rodzaju poczynań stały się podjęte w dniach 4 i 12 września
br. przez Radę Najwyższą Litwy uchwały, mocą których rozwiązano samorządy w
rejonach wileńskim i solecznickim, zaś wielu pracowników tych samorządów
zwolniono z pracy.
Uzasadnienia tego
rodzaju kroków od samego początku łatwe były do rozszyfrowania jako szyte
grubymi nićmi preteksty. Nikt zaś zaznajomiony ze sprawą nie ma wątpliwości, że
chodziło nie o działaczy ze starej nomenklatury, lecz o zadanie ciosu
Polakom jako takim, o pozbawienie ich demokratycznie wybranych
przedstawicielstw lokalnych, o uniemożliwienie im obrony swoich praw i
interesów. Postąpiono według starej skompromitowanej metody, zastępując
działania merytoryczne posunięciami administracyjnymi. Tragiczne jest to, że
tak właśnie postąpiła strona litewska w chwili, gdy tylko poczuła, iż
autentyczna władza znajduje się w jej rękach, Czyżby w tym momencie ujawniły
się od dawna skrywane dążenia?
Prześladowania
Polaków na Litwie odbiły się głośnym echem w Polsce – fala oburzenia narasta.
Źle to rokuje świeżo nawiązanym stosunkom pomiędzy Republiką Litewską a Rzeczpospolitą
Polską.
Zwracamy się do
społeczeństwa litewskiego w tej trudnej chwili, ażeby unaocznić mu anachronizm
i wielką szkodliwość tego rodzaju kroków we współczesnej Europie, do której
Litwa pragnie należeć.
Uważamy, że
posiadamy mandat moralny do zajmowania stanowiska w tych kwestiach, gdyż w
Polsce mniejszości narodowe uzyskują pełnię praw, a nawet pozycję
uprzywilejowaną, co znalazło swój wyraz m. in. w sformułowaniach ordynacji
wyborczej do parlamentu.
Obecne posunięcia
są eskalacją kampanii przeciwko Polakom na Litwie prowadzonej już od trzech
lat. Nie dziwi, iż w tej akcji rej wiodą ludzie o poglądach ekstremalnych. Tacy
znajdą się w każdym społeczeństwie. Przeraża nas natomiast fakt, że
rozpowszechniane antypolskie wypowiedzi i postulaty nie znalazły stanowczej
repliki ze strony kręgów liberalnych, ze strony litewskich demokratów.
Szlachetny głos Tomasa Venclovy brzmi, jak dotąd, niemal samotnie. Odnosi się
wrażenie, że w wytworzonej atmosferze szowinizmu i rozpasania ludzie myślący
odmiennie nie odważają się na zabranie głosu.
Tym niemniej
zwracamy się do litewskich demokratów apelując o pomoc, o powściągnięcie
rozgorączkowanych głów, o przeciwstawienie emocjom rozsądku
i odpowiedzialności. Przecież jest starą prawdą, że nie może być wolny
ten, kto innym odbiera prawo do wolności.
Warszawa, 1 października 1991 r.
W imieniu
Obywatelskiego Komitetu Obrony
Polaków Na Wileńszczyźnie
Przewodniczący
Ryszard Szawłowski
Sekretarz
Adam Chajewski”
* * *
„Tygodnik Wyborczy”, 5 stycznia 1992:
„W latach 1988-90
doktor filozofii Jan Ciechanowicz z Wilna, jeden z założycieli Związku Polaków
na Litwie, poddany został obłędnej kampanii oszczerstw w komunistycznej i
sajudisowskiej prasie Litwy, jako rzekomy „teoretyk polskiego neoimperializmu”,
„faszystowski najmita”, „komunista”, „pogrobowiec bandyckiej AK”, itd., o czym
dobrze pamiętają nie tylko mieszkańcy Wileńszczyzny. Po degradacji służbowej, a
następnie (28 II 1991) zupełnym zwolnieniu z pracy w Wileńskim Instytucie
Pedagogicznym (co w warunkach obecnych równoznaczne jest ze skazaniem na
powolne zagłodzenie jego rodziny) J. Ciechanowicz był w tamtejszej prasie
ostentacyjnie przemilczany. Ostatnio prasa litewska ponownie zaczyna stosować w
stosunku do niego środki niszczenia propagandowego, uznając widocznie „dietetyczne”
za niewystarczające.
Kolejny etap
nagonki zaczął się gdy, w dopiero co opublikowanym nr 19 (1990) ukazującym się
w Warszawie piśmie „Acta Baltico – Slavica”, Ciechanowicz zamieścił artykuł pt.
Rola Uniwersytetu Wileńskiego (1578-1842) w rozpowszechnianiu języka
polskiego na ziemiach Litwy, Białorusi i Ukrainy (s. 179-192). Natychmiast po
ukazaniu się tego naukowego materiału (co było znakiem, że „Ciechanowicz znów
wypływa”, mimo tylu wysiłków szowinistów litewskich i ich polskich kolaborantów)
rządowa gazeta litewska „Lietuvos Aldas” (5 XII 1991) zamieściła jego recenzję
pt. Jan Ciechanowicz wśród naukowców przygotowaną przez znanego polonofoba,
profesora dzisiejszego Uniwersytetu Wileńskiego dra hab. Zigmasa Zinkeviciusa.
Elaborat ten, pełen złośliwych inwektyw, chrapliwych i grubiańskich
pomówień, miał wszelkie cechy donosu prasowego, został też częściowo
przedrukowany przez polskojęzyczny organ rządu litewskiego, dziennik „Kurier
Wileński”. Natomiast żadna gazeta na Litwie nie zgodziła się zamieścić
odpowiedzi J. Ciechanowicza na atak litewskiego profesora. Jak widać, nawyki
komunistycznego „pluralizmu” są tam jeszcze żywe. Wobec tego czynimy zadość
zasadzie Audiatur et altera pars...
Red”.
Post
Scriptum
Dra Jana
Ciechanowicza
DZIEJE MEGO ARTYKUŁU
opublikowanego w „Acta Baltico – Slavica” są, być może, bardziej zajmujące niż
sam artykuł. Tekst ów zamówiony został przez stronę polską bardzo dawno, w roku
bodaj 1975. Pierwotną wersję w języku polskim próbowałem przesłać pocztą z
Wilna do Warszawy, ale banderolka wróciła z powrotem w stanie otwartym i z
papierkiem urzędowym o dość groźnej treści „Niedozwolennyje włożenija”, w którą
to sentencję cenzura pocztowa KGB zaopatrywała wówczas tzw. „wymysły
antyradzieckie”. Mniejsza o to, że prawo sowieckie i wówczas gwarantowało
teoretycznie tajemnicę korespondencji, a mój artykuł mówił o okresie przed
połową XIX w., gdy system radziecki jeszcze nawet w marzeniach Marksa nie
istniał. Paranoja...
Po dyskretnym
uzgodnieniu z polskimi kolegami opracowałem ten temat ponownie tym razem w
języku rosyjskim i z większym zaangażowaniem „cenzora wewnętrznego” oraz
przekazałem go prywatnymi kanałami 15 lat temu naukowcom z PRL, związanym
z pismem „Acta Baltico – Slavica”. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że materiał
„zleciał” z któregoś tam numeru tego pisma. Przekazano mi też wiadomość, że
artykuł cenzurowano i oceniono negatywnie w odnośnym dziale ambasady
radzieckiej w Warszawie. Nadzieje na publikacje w Polsce prysły. Postawiłem na
tym krzyżyk.
Ciesząc się, że
mam z tego powodu względnie mierne kłopoty, z czasem zupełnie zapomniałem o tym
„historycznym” dla mnie artykule... Aż tu nagle okazało się, że „odważni
burzyciele komuny” z Warszawy odnaleźli gdzieś w archiwach mój zbutwiały od
upływu czasu rękopis, a nawet cisnęli go bez zmian do druku. W szóstym
roku „pierestrojki”... A przecież dziś ująłbym całość tematu inaczej niż przed
kilkunastu laty, w warunkach kagebowskiej dyktatury. Łatwo zauważyć np. że
ostatni akapit tego artykułu był wyraźnie pisany na wyłączny użytek partyjnej
cenzury oraz KGB i SB.
Takie przecież
były wymagania ówczesnego systemu: niezależnie od tematu na początku i w końcu
publikacji (artykułu, książki), a nawet ustnego wystąpienia musiały się znaleźć
rytualne marksistowskie zaklęcia. W przeciwnym razie KGB-owska cenzura
publikacje blokowała i naukowiec nie miał żadnych szans zaistnieć jako osoba
społecznie znacząca. W ten sposób zjawiały się książki o pszczelarstwie,
językoznawstwie, metalurgii, rybołówstwie czy medycynie rozpoczynające się od
cytatów Marksa, Engelsa, Lenina. Dotyczy to i ówczesnych tekstów z dziedziny
bałtystyki...
Kto miał coś do
powiedzenia, mówił to między wierszami. Nieraz na 10 zdań 9 było kamuflażem dla
tego jedynego, które się chciało naprawdę powiedzieć. Piszący i czytający
z reguły dobrze się nawzajem rozumieli, ale też i cenzura stawała się nieraz
perwersyjnie czujna; pozostawiając z publikacji same czerwone frazesy,
a eliminując treść właściwą. Ezopowe czasy.
Wracając do mego
artykułu w „Acta...” muszę powtórzyć, że dziś, oczywiście, pisałbym na ten
temat inaczej niż przed 16 laty, bo to i czasy nie te, a i wiedza autora już
nie ta sama. Dałem zresztą wyraz swym aktualnym poglądom na tę tematykę
w książce Na wschód od Bugu, która się ukazała w końcu 1991 roku w Chicago.
Chociaż z grubsza nie ma się czego wstydzić, bo i dziś, po zdjęciu ostatniego
„antycenzurowego” akapitu, artykuł zachowuje wszelkie cechy poprawności
naukowej, jest naukowo weryfikowalny.
Odpowiadać na
nieeleganckie, emocjonalne docinki sowiecko-litewskiego profesora, który zaczął robić karierę
jeszcze w epoce jaskiniowego stalinizmu i zachował do dziś ówczesny styl i
obyczaje, byłoby poniżej mojej godności osobistej... Co do meritum jego
zarzutów, to chyba tylko on do dziś nie wie, że np. Poczobutowie – Odlaniccy,
Jundziłłowie, Smuglewiczowie, Gucewiczowie nigdy nie mieli innej niż polska
świadomości narodowej (por. np. mój artykuł Kulturotwórcza rola zacnego rodu
Jundzillów w „Studia i materiały Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie”
nr 29, 1991, s. 93-115); albo, że stosunki między Litwinami (a raczej
Żmudzianami) i Polakami psuli jeszcze w końcu XIX wieku prymitywni szowiniści
żmudzko-litewscy, będący na usługach Rosji i Niemiec.
Czyż jest to wina
któregoś z Polaków, że na Litwie Kowieńskiej w okresie 1918-39 prawie
doszczętnie zlikwidowano ćwierćmilionową rzeszę Polaków; albo że
Litwino-Żmudzini masowo wspierali antypolskie ludobójstwo zarówno hitlerowców,
jak i Sowietów w lalach 1939-53; albo że Polacy byli bestialsko dyskryminowani przez litewskich
komunistów aż do dnia dosłownie wczorajszego; albo że są także dziś traktowani
przez władze litewskie jak bydło?
Nie trzeba więc
mnie aż tak przeceniać. Jedyną moją „winą” jest, że jako pierwszy, jeszcze w
warunkach tyranii komunistycznej, powiedziałem rodakom ciemiężonym przez
system: nie lękajcie się, Wileńszczyzna jest waszym domem ojczystym; nie
poniżajcie się przed intruzami; złu można i trzeba się przeciwstawiać; człowiek
nie ma nic droższego niż godność; nienawiść złośliwych karłów ostatecznie skierowuje
się przeciwko nim samym; nadzieję na zwycięstwo ma jedynie sprawa dobra i
szlachetna, nigdy zaś podła i fałszywa. Sprawiedliwi i broniący praw ludzkich
nie powinni się niczego obawiać, w tym też oszczerczych donosów w prasie
antypolskiej Warszawy i Wilna.
Jan Ciechanowicz.
Wilno”
* * *
„Tygodnik Wyborczy”, 5 stycznia 1992:
WIEŚCI Z
WILEŃSZCZYZNY
Polacy
zagrożeni apartheidem
14 grudnia 1991
r. w Wilnie odbył się III Zjazd Związku Polaków na Litwie. W obliczu
zoologicznie polakożerczej polityki władz republiki litewskiej Polacy poczuli
się zjednoczeni i prawie że zapomnieli o różnicach, które ich przedtem
dzieliły. Rozpatrzono i zatwierdzono program ZPL oraz zmiany w jego statucie.
Na stanowisko prezesa organizacji po tym, gdy kilku innych wycofało swe
kandydatury, aspirowali Artur Plokszto i Jan Mincewicz. Pierwszy uzyskał 30
głosów, drugi – 215. W ten sposób nowym przywódcą ZPL został Jan Mincewicz,
człowiek nie tylko głęboko ideowy, pozbawiony zarówno politycznego serwilizmu,
jak i przyziemnego merkantylizmu (które to cechy stawały się plagą poprzedniej
ekipy sprawującej władzę w ZPL), lecz też powszechnie na Wileńszczyźnie znany
jako obrońca i krzewiciel kultury polskiej w ciągu ubiegłych
kilkudziesięciu lat. Po jego wyborze trzeba się spodziewać aktywizacji – w tym
politycznej – działalności ZPL, przejścia do polityki bardziej otwartej,
uczciwej i męskiej.
Anicet Brodawski,
kierownik samorządu rejonu wileńskiego, zwolniony bezprawnie we wrześniu 1991
r. wybrany ostatnio do zarządu głównego ZPL, powiedział nam, że kwestia Polaków
na Wileńszczyźnie powinna stać się problemem międzynarodowej polityki
europejskiej i tematem oficjalnych trójstronnych pertraktacji dyplomatycznych
między Polską, Litwą i reprezentantami rdzennej polskiej ludności kraju wileńskiego.
Na forum Polaków Wileńszczyzny obecni byli liczni goście zagraniczni, m.in. z
krajów skandynawskich, a z Polski także prof. Andrzej Stelmachowski,
przewodniczący Wspólnoty Polskiej, i prof. Ryszard Szawlowski, prezes
Obywatelskiego Komitetu Obrony Praw Polaków na Wileńszczyźnie z Warszawy.
Delegaci
uchwalili apel skierowany do Ministra Spraw Zagranicznych Rzeczpospolitej
Polskiej, w którym czytamy: Delegaci III Zjazdu Związku Polaków na Litwie,
reprezentujący 300-tysięczną mniejszość narodową na Litwie, zamieszkają tutaj
historycznie w zwartym skupisku, z trwogą stwierdzają, że władze republiki
litewskiej, po niezgodnym z własnym prawem rozwiązaniu samorządów w miejscu
zamieszkania ludności polskiej, dokonują bezpodstawnych zwolnień z pracy na zasadzie
przynależności narodowej, prześladowań za publiczne wyrażanie myśli, zamykają
polskojęzyczną prasę. Szczególne zaniepokojenie budzi usunięcie Polaków od
udziału w prywatyzacji i reprywatyzacji, a także podjęte przez rząd Litwy 11
grudnia 1991 r. przygotowania do odebrania ludności polskiej w rejonie
wileńskim i trockim 31,1 tysięcy ha ziemi, pozbawiając należnego prawa
własności około 4 tysięcy rodzin polskich i stawiając pod znakiem zapytania
możność mniejszości narodowej do przetrwania.
Apelujemy do
pańskiego rządu, jako kraju – strony KBWE, o łaskawe podjęcie w myśl
paragrafu 42 dokumentu spotkania kopenhaskiego konferencji praw człowieka KBWE
[...] decyzji o złożeniu prośby o informacje oraz zażaleniu do rządu Republiki
Litewskiej w sprawie łamania praw człowieka polskiej mniejszości narodowej na
Litwie.
J. C.”
* * *
„Tam gdzie
budowano socjalizm
Dekagebizacja
nabiera rumieńców
Wydaje się, że
społeczeństwo litewskie zaczyna wreszcie powoli dostrzegać także inne – prócz
„polskiego zagrożenia” – problemy. Na miejsce zaślepionego egzaltowanego
szowinizmu niby to przychodzi świadomość potrzeby moralnego samooczyszczenia,
zrozumienie faktu, że – być może – najgroźniejsi wrogowie wolności Litwy
znajdują się nie w Warszawie czy na polskiej Wileńszczyźnie, lecz w samym
środowisku litewskim. Chodzi o to, że w okresie, który mija, udział Litwinów w
strukturach KGB – podobnie jak Żydów – był niewspółmiernie wysoki
w porównaniu z procentowym ich udziałem w ludności ZSRR. Szokujący też był
poziom inwigilacji samego społeczeństwa litewskiego, którego znaczny odsetek
kolaborował z bezpieką sowiecką w charakterze płatnych konfidentów; podobnie, kilkudziesięciu
członków obecnego, liczącego około 140 osób, parlamentu litewskiego – to
wczorajsi agenci KGB. Pisze o tym prasa Litwy, zapowiadając publikacje ich
nazwisk, co się spotyka z licznymi sprzeciwami. Ostatnio gazeta „Respublika”
(nr 49, 1991), znana z nonkorfomizmu i odwagi, podsumowała pierwszy tego typu
casus, mający wszelkie cechy precedensu.
W tekście tym
czytamy: 10 grudnia o 11,35 na trybunę Rady Najwyższej wkroczył przewodniczący
komisji parlamentarnej do badania działalności KGB w Litwie B. Gajauskas i
przeczytał krótki komunikat: – „Po zbadaniu kopii otrzymanych dokumentów,
dotyczących współpracy deputowanego Rady Najwyższej Republiki Litewskiej
Virgilijusa Czepaitisa z KGB, tymczasowa komisja RN Litwy do badania
działalności sowieckiego KGB przeprowadziła kontrolę i doszła do wniosku, że
Virgilijus Czepaitis świadomie współpracował z KGB. Proponujemy Radzie
Najwyższej zezwolić deputowanym na zapoznanie się z materiałami śledztwa, które
komisja posiada.” ...Okazało się, że pierwszy sekretarz generalny Sajudisu był
w ciągu 24 lat konfidentem sowieckiej bezpieki i widocznie został przez
nią na to stanowisko wywindowany.
W ten sposób
postawiona została kropka w długo przeciąganej sprawie agenta „Juozasa”, lecz
pozostaje jeszcze moralna strona zagadnienia, nie mniej ważna dla najwyższego
organu władzy. V. Czepaitis absolutnie spokojnie wyszedł z sali. Pozostali deputowani
poszli za jego przykładem, gdyż zaczęła się przerwa [...]. W końcu
przewodniczący K. Inta sformułował sedno odnośnego postanowienia: RN poleca
towarzyszowi Czepaitisowi podać się do dymisji [...W sali znajdowało się 93
deputowanych. Głosowało 58. 41 – za, 3 – przeciw, 14 powstrzymało się. 35
deputowanych wolało w ogóle od głosowania się uchylić. Tyle „Respublika”
litewska...
Generałowie z
Moskwy bronili „Juozasa” na łamach prasy ZSRR. Już same wyniki głosowania nad
tą sprawą mogą być przyczynkiem do tematu KGB a RN Litwy i do moralnego
konterfektu tej drugiej. Ciekawe, że V. Czepaitis i inne kreatury KGB, w tym
polskiego pochodzenia, ze szczególną gorliwością rozpowszechniały opracowany w
gabinetach bezpieki sowieckiej mit o „wileńskich Polakach – komunistach”"
i „Polakach – puczystach”, mający służyć moralnej dyskredytacji
i politycznemu zneutralizowaniu polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego
w okupowanej Polsce wschodniej, który to ruch w oczach Moskwy wygląda
groźniej niż separatyzm litewski...
Ostatnio
dekagebizacja dotknęła także jednego z „naszych”: nieoczekiwanie został
zwolniony z posady redaktora naczelnego polskojęzycznego dwutygodnika Sajudisu,
SB i KGB „Znad Wilii” (firmowanego jako rzekomo prywatna gazeta) Romuald
Mieczkowski, którego jednocześnie zdymisjonowano ze stanowiska (które przez szereg lat
piastował, także w okresie komunistycznym) kierownika polskiej redakcji
telewizji litewskiej. Nie pomogło mu ani podlizywanie się do Litwinów, którzy,
co jak co, ale charakter mają, ani oszczerstwa miotane pod adresem „polskich
komunistów” Wileńszczyzny masowo od miesięcy zwalnianych z pracy za postawę
patriotyczną. Te kroki świadczą, że wreszcie Litwini chyba naprawdę znajdą w
sobie siły do prawdziwej, a nie pozornej odnowy moralnej i narodowej...
Jan Ciechanowicz,
Wilno”
* * *
„Polska
Partia Praw Człowieka
List otwarty
PAN
Michał Kuchejda,
edytor
„Gazety Polskiej”, Chicago
Wielce
szanowny Panie!
W numerze 12 „Gazety Polskiej” za 1991 rok ukazał
się artykuł „Litwo, Macocho moja” P. Ryszarda Kijaka, poświęcony „kwestii
polskiej” na Litwie. Ponieważ tekst ten w ogromnej większości składa się z
twierdzeń sprzecznych z prawdą i tym samym wprowadza w błąd zarówno samo pismo,
jak i jego czytelników, proszę Pana o opublikowanie niniejszego sprostowania.
Otóż dezinformacja ze strony P. Kijaka zaczyna się
już we wstępie do jego artykułu, gdy on pisze: „Większość Polaków na Litwie
widziała szanse na przetrwanie poprzez nawiązanie aktywnej współpracy z Moskwą.
Protekcja była im potrzebna (...) dla przeciwstawienia się totalnej
litwinizacji. Zabrnęli tak daleko, że poparli styczniową
interwencję sowietów na deklarującą niepodległość republikę, a nawet – wbrew
logice i zdrowemu rozsądkowi – nie zważając na nieubłaganie zachodzące zmiany,
podali rękę organizatorom awantury zwanej puczem moskiewskim”...
Prawdą, przy tym szczątkową, w tym akapicie jest
tylko to, że początkowo (rok 1989) Polacy Wileńscy zostali częściowo wpędzeni w
objęcia Rosjan przez obłędną polonofobię kierowane przez agentów KGB Sajudisu
(m.in. Sekretarza generalnego tej organizacji V. J. Czepaitisa, słynnego agenta
„Juozasa”, donosiciela i prowokatora o 24-letnim stażu), lecz rychło, dosłownie
w ciągu liczonych miesięcy, Polacy się zorientowali także w szulerskiej grze
Moskwy i się stanowczo od niej zdystansowali, zachowując w konflikcie
rosyjsko-litewskim obojętność w obliczu nieprzejednanej wrogości do Polaków obu
ścierających się stron. Jednocześnie wszystkie oficjalne i nieoficjalne
organizacje polskie na Litwie dały wyraz moralnego poparcia litewskiemu ruchowi
niepodległościowemu, mimo jego skandalicznego polakożerstwa. Pisząc o tych
nieprostych sprawach wypadałoby raczej zadać pytanie Litwinom, dlaczego na rozkaz Moskwy tak okrutnie dławili Polaków
Wileńskich w okresie powojennym i dlaczego także w ostatnich latach – już
na własną rękę – zrobili i robią wszystko, by odepchnąć od siebie Polaków,
swych naturalnych sprzymierzeńców, a nie mieć pretensje do sponiewieranej i
dławionej mniejszości polskiej.
Kolejny dezinformujący czytelników fragment brzmi:
„środowisko (polskie) nie było monolitem, ale działało mniej więcej w tym samym
kierunku: kurczowo trzymało się „matuszki komuny”. Uaktywnili się tacy
działacze, jak Jan Ciechanowicz i Anicet Brodawski, którzy zostali polskimi
deputowanymi do... Rady Najwyższej ZSRR. W wyborach do tego organu
korzystali oni z poparcia wyborczego „Jedinstwa” – prawie w całości
zdominowanej przez Rosjan organizacji prosowieckiej”. Otóż środowisko polskie
nie trzymało się kurczowo komuny, bo w okresie poprzednim właśnie ono było
najokrutniej przez komunę gnębione. Wśród Polaków na Litwie komunistów było na
tysiąc mieszkańców 30-krotnie mniej, niż wśród Żydów, 12-krotnie mniej niż
wśród Rosjan i 9-krotnie mniej, niż wśród Litwinów. W kierownictwie
samodzielnej kompartii Litwy znajdował się tylko jeden Polak, Zbigniew
Balcewicz, członek Biura KC KPL, a w prosowieckiej też tylko jeden – Leon
Jankielewicz. W obydwu strukturach nieproporcjonalnie więcej niż wśród
ludności republiki było Żydów, Rosjan, Litwinów, ale nie Polaków. Mit o
„skomunizowanych Polakach” Wileńskich rozpowszechniali agenci bezpieki
sowieckiej i litewskiej w celu dyskredytacji naszej ludności i jej zniewolenia
poprzez moralne obezwładnienie. Z tego, żeśmy nie poparli czynnie
polakożerczych nacjonalistów litewskich, wcale nie wynika, żeśmy trzymali się
komuny czy byliśmy przeciwko niepodległości Litwy.
Dalej nieprawdą jest, że prosowiecka organizacja
„Jedinstwo” była w całości zdominowana przez Rosjan. Jej głównym ideologiem,
przed niedawnym wyjazdem na stałe do
Izraela, był Aleksander Merkel, profesor Wyższej Szkoły Partyjnej
w Wilnie, a w kierownictwie zasiadali początkowo niemal wyłącznie jego
rodacy. Polaka zaś nie było żadnego.
Ani A. Brodawski, ani autor tego listu nie byli
nawet członkami tej organizacji, nie mówiąc o tym, by reprezentować ją na
wyborach wszechzwiązkowych 1989 roku...
I ostatnie na ten temat: „Wieloznaczny wielokropek”
w tekście P. Kijaka, gdy mówi, że „J. Ciechanowicz i A. Brodawski zostali
polskimi deputowanymi do... Rady Najwyższej ZSRR”,. wydaje się świadczyć, że
autor naprawdę bardzo mało wie i jeszcze mniej pojmuje w realnej sytuacji
na wschód od Bugu. Otóż my, dwaj Wileńscy Polacy, zasiedliśmy na Kremlu jako
deputowani ludowi ZSRR od Litwy obok Pana Landsbergisa, którego chyba nawet P.
Kijakowi przedstawiać nie trzeba, pierwszego premiera niepodległej Litwy Pani
K. Prunskiene, obecnego wicepremiera Pana R. Ozolasa i całego szeregu innych
(58 osób), dziś sprawujących władzę w Republice ludzi, m.in. żydowskiego
pochodzenia (Kanowicz, Miedwiediew) i rosyjskiego
(Konoplew). Dlaczego więc tylko nam, Polakom, „Gazeta Polska” zarzuca ten
„grzech”? Przecież to właśnie my, jako pierwsi i jedyni w całej historii ZSRR,
wznieśliśmy głos – który zabrzmiał na cały świat – w obronie Polaków zamieszkałych
w tym kraju. Przy czym tu więc ten wielokropek, to robienie zalotnego
„perskiego” oka do czytelnika w nadziei na jego głupotę?
Czy podobny wielokropek stanie też w waszej
gazecie, jeśli ktoś z Polaków potrafi się nie tylko przebić np. do parlamentu
Niemiec, USA, Kanady czy Ukrainy, ale i będzie w nim żarliwie bronić praw
rodaków? Dodam jeszcze, że na wyborach 1989 r. pokonałem sześciu innych rywali,
w tym dwóch Polaków oraz wspomnianego powyżej V. Czepaitisa i Prezydenta
Akademii Nauk Litwy prof. Jurasa Pożelę; popierał mnie tylko Związek Polaków na
Litwie, a zwalczały KGB, kompartia, Sajudis, Vilnija i cała reszta.
Zupełnym zmyśleniem od początku do końca jest
akapit brzmiący: „Mający przywódcze aspiracje Ciechanowicz poszedł jeszcze
dalej: z własnej inicjatywy założył tzw. Partię Polską, poprzez którą starał
się propagować utworzenie potworka o nazwie „wschodniopolska Republika
Sowiecka”, temu dziwolągowi miała patronować oczywiście Moskwa. Ciechanowicz
przysłużył się swoim czerwonym protektorom również w czasie najazdu OMON-u na
Wilno, stojąc z „towarzyszami” ramię w ramię. Po ich ustąpieniu został
prawdopodobnie zmuszony do ukrywania się”...
Otóż Ciechanowicz ani nigdy nie miał nic wspólnego
z OMON-em, ani nigdy nigdzie go nie witał, ani nigdy i nigdzie się nie ukrywał
i nie ukrywa, bo to i nie ma po co i nie ma przed kim i nie ma czego. A i nie w
jego to byłoby charakterze i obyczajach. Przypomnę, że rzeczywiście w okresie
od 3 maja 1990 do 13 września 1991 byłem przewodniczącym Polskiej Partii Praw
Człowieka, pierwszej i jedynej polskiej partii w byłym ZSRR (działającej
zresztą nielegalnie), która postulowała utworzenie ze wszystkich zabranych nam
przez Rosję sowiecką w 1939 r. terenów suwerennej Republiki Wschodniej Polski.
W tym okresie, gdy się odbywał proces tworzenia nowych państw na ziemiach
rozpadającego się ZSRR, szansa na to – i to realna – istniała, chociaż
sprzeciwili się temu początkowo wszyscy okupanci od Moskwy po Żmudź. W tym
okresie (1990/91) powstały przecież suwerenne republiki: Karelska, Żydowska,
Gagauska, Czeczeńska, Osetyńska, Nagorno-Karabachska, Tatarska i cały szereg
innych. Myśmy, Polacy, jako społeczność światowa, okazali się nie na wysokości
zadania. Zamiast wesprzeć się nawzajem i, jak inni, dbać o swoje, wszczęliśmy
burdę między sobą. Szereg prominentów z Polski, takich jak Geremek, Michnik,
Kłopotowski, Romaszewski, Jagiełło, Brodowski, Małachowski, Kostrzewa-Zorbas,
Nowakowski, Skubiszewski, i inni spod tejże gwiazdy, popierało w umierającym
ZSRR wszystkich i wszystko, tylko nie kilkomilionową rzeszę Polaków. Co więcej, zwalczali nas w sposób
niegodziwy i nie do przyjęcia w świecie cywilizowanym. Oczywiście, ciosy ze
strony Warszawy były dla nas pod względem psychologicznym i politycznym
najbardziej dotkliwe. A naszych prześladowców w byłym ZSRR rozzuchwaliły
jeszcze bardziej, utwierdzając ich ostatecznie w przekonaniu, że z Polakami w
ogóle nie ma co się liczyć. W tej sytuacji nasza inicjatywa upadła, a w
okupowanej od 1939 roku Polsce Wschodniej nadal będą mieszkać miliony polskich
niewolników, pozbawionych podstawowych praw człowieka.
Jeśli chodzi o insynuacje, dotyczące mego rzekomego
stania ramię w ramię z „towarzyszami” z OMON-u, to mogę stwierdzić, że
natychmiast po krwawych zajściach w Wilnie wystosowałem list osobiście do
Prezydenta ZSRR (został on zresztą opublikowany także w Warszawie), w którym
wyrażałem zdecydowany protest przeciw zastosowaniu przez sowiety brutalnej siły
wojskowej przeciwko Litwinom. Kto więc dał Panu prawo, panie redaktorze,
publikować podłe oszczerstwa, których tutaj, na Litwie, nawet najzawziętsi moi
wrogowie nie odważyliby się artykułować w obawie przed samodyskredytacją?
Publikując je, daje Pan do zrozumienia, że nie szanuje Pan swych ewentualnych
czytelników, serwując im najgłupsze i najjadowitsze potwarze o rodakach ze
wschodu.
Rozumiem, że Pana wysłannik Kijak zawarł w swym
artykule tyle kłamstw dlatego, że kontaktował tylko z wychwalanymi przez siebie
Romualdem Mieczkowskim (zwolniony ostatnio przez władze litewskie z posady
kierownika redakcji polskiej TV Litewskiej, jak i z urzędu redaktora naczelnego
sajudisowsko-antypolskiej gadzinówki „Znad WIlii”, firmowanej przewrotnie jako
rzekoma „gazeta prywatna”, jako skompromitowany ścisłą współpracą z aparatem
partyjnym i KGB), Czesławem Okińczycem (niedawny wpływowy funkcjonariusz
sowiecki, obecnie dyspozycyjny agent Sajudisu do rozbijania i dyskredytowania
środowiska polskiego na Wileńszczyźnie) czy Ryszardem Maciejkiańcem (przez
ostatnie kilkanaście lat etatowy instruktor Komitetu Centralnego Komunistycznej
Partii Litwy, obecnie lider tzw. frakcji polskiej w parlamencie Litwy, człowiek
zresztą w porównaniu z dwoma poprzednimi przyzwoity i inteligentny). Jednak z
takimi „źródłami” trzeba się obchodzić bardzo oględnie, podobnie jak z informacjami,
a raczej z dezinformacjami na nasz temat, napływającymi do was z Polski.
Podobno do niedawna sowiecki KGB miał w tym kraju około 24 tysięcy
płatnych agentów, w większości zajmujących posady w środkach masowego
przekazu, szkolnictwie wyższym, wojsku, administracji. Niektórzy z tych
osobników są obecnie uaktywniani w celu dyskredytacji ruchu
narodowo-wyzwoleńczego Polaków w byłym ZSRR. Częstokroć przysyła się ich nawet
z Polski do Litwy, na Białoruś, na Ukrainę, by rozbijali nas od wewnątrz i podszczuwali
na siebie nawzajem tutejsze środowiska polskie. Nierzadko zajmują oni bardzo wysokie stanowiska w
Polsce, lecz poznać ich łatwo – ex unque leonem – po ich antypolskich
posunięciach propagandowych i politycznych, taniej pseudoantykomunistycznej
demagogii, pokrywającej zarówno ich niedawny udział w narzucaniu Polsce
komunistycznego schamienia, jak i ich obecną działalność skierowaną przeciwko
narodowi i państwu polskiemu, jak też przeciw jedności Polaków na Wschodzie i
na Zachodzie.
Rodacy, nie dajmy się manipulować międzynarodowej
polonofobskiej łobuzerii!
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno, 26 stycznia 1992 roku”
* * *
W tym czasie
nastąpiło znaczne nasilenie antypolskiej propagandy, w której rolę szczególną
odegrała „Gazeta Wyborcza”, która
stała się nie tylko trybuną (wyjątkowo skądinąd słabo wykształconych)
„ekspertów” ze służb specjalnych Polski (Marek Karp, Grzegorz Kostrzewa-Zorbas,
Marek Nowakowski itp.), ale też takich wpływowych funkcjonariuszy sowieckich
służb specjalnych w Wilnie, jak Zbigniew Balcewicz (koordynator wszystkich
działów KGB), Romuald Mieczkowski czy Czesław Okińczyc. Dysponując olbrzymimi
środkami ci agenci służb warszawskich, wileńskich i moskiewskich w końcu tak
zagęścili przestrzeń informacyjną mgłą kłamstw, że ludzie powoli zatracili
nawet zdolność dostrzegania ewidentnych faktów. Agenci KGB z Polski i Litwy
połączyli swe wysiłki w walce przeciwko patriotycznemu odłamowi ruchu polskiego
na Wileńszczyźnie, doprowadzając w końcu do kompletnej jego demoralizacji i
rozkładu. Znamiennym akcentem w tej kampanii okazał się głos koordynatora
radzieckich służb terrorystycznych Z. Balcewicza w „Gazecie Wyborczej” z dnia
7 stycznia 1992 roku. W całości ten tekst brzmi, jak następuje:
„Zbigniew
BALCEWICZ, redaktor naczelny „Kuriera Wileńskiego” i deputowany do Rady
Najwyższej Republiki Litewskiej o stosunkach polsko-litewskich i o położeniu
społeczności polskiej na Wileńszczyźnie
Rok
zmarnowanych szans
Początek A.D.
1991 był pomyślny. W obliczu wspólnego zagrożenia ze strony dogorywającego Imperium
ociepliły się stosunki między Polakami a Litwinami. W przededniu krwawych
wydarzeń styczniowych w Wilnie frakcja polska złożyła w parlamencie
oświadczenie solidaryzujące się z niepodległościowymi aspiracjami Litwinów, zaś
społeczeństwo RP, jak żadne inne, ogromną sympatią i bratnią pomocą obdarzyło
Litwę w te trudne dla naszej Republiki chwile. Odpowiedzią na ten gest były
podjęte przez litewską Radę Najwyższą uchwały z 29 stycznia, dotyczące polskiej
mniejszości na Litwie oraz stosunków narodowościowych. Parlament Litwy
zobowiązał rząd do utworzenia powiatu wileńskiego, posiadającego odrębny status. Powiat ten
miałby powstać w ramach reformy podziału administracyjnego kraju na terenie
rejonów wileńskiego oraz solecznicklego.
W myśl tej
uchwały Komisja Państwowa d.s. Litwy Wschodniej oraz szereg komisji
parlamentarnych Rady Najwyższej powinny były do 31 maja br. opracować
i przedstawić parlamentowi projekt statutu powiatu wileńskiego. Rząd
powinien był do 1 maja opracować program utworzenia szkolnictwa wyższego dla
mniejszości narodowych oraz zacząć go realizować.
Parlament Litwy
znowelizował ustawę o mniejszościach narodowych, ustalając, że w miejscach
zwartego zamieszkania grup narodowościowych obok języka państwowego może być
używany jako urzędowy również język mniejszości; że mniejszości narodowe mają
prawo do wyższego wykształcenia w języku ojczystym i mogą z własnych
funduszy zakładać wyższe uczelnie. [Nawiasem mówiąc, do wcielenia w życie tych
praw nigdy władze Litwy nie dopuściły – uwaga J.C.].
Kto nie chce porozumienia
Podjęte przez
Parlament Litwy uchwały spotkały się z dezaprobatą zarówno nacjonalistów
polskich, jak i litewskich. „Patrioci” z naszego podwórka twierdzili, że „to
ochłap rzucony Polakom przez Litwinów”, że „nic z tego nie będzie” itd., zaś
nacjonaliści litewscy przestrzegali władze przed zakusami Polaków i przed
zagrożeniami dla integralności terytorialnej Republiki. Czując brak gruntu pod
nogami, ludzie ci zaczęli czynić wszystko, aby ponownie zaognić stosunki między
Polakami a Litwinami i aby nie dopuścić do zrealizowania styczniowych uchwał
parlamentu.
Ze strony
polskiej szczególnie wykazali się działacze o promoskiewskiej orientacji
politycznej, deputowani ludowi ZSRR Anicet Brodawski i Jan Ciechanowicz oraz
ich towarzysze ze struktur Komunistycznej Partii Litwy (odłamu określanego
mianem „na platformie KPZR”) Czesław Wysocki, Adam Monkiewicz. Wykorzystywali
oni audycje w języku polskim kolaboranckiego radia oraz tzw. telewizji „Tarybu
Lietuva”, w której aktywni byli dziennikarze „Czerwonego Sztandaru” (co prawda,
nie-Polacy) Borys Oszerow, Salomon Medajski i Grzegorz Berłowicz. Do zatruwania
umysłów Polaków przyczyniła się też specjalnie utworzona przez KPZR i KGB
„ogólnozwiązkowa gazeta Polaków radzieckich Ojczyzna”. Było to bodajże ostatnie
w historii „radzieckie pismo polskie”. Jego redaktor – wspomniany już Jan
Ciechanowicz – założył też (co i prawda, ponoć tylko 4-osobową) Polską Partię
Praw Człowieka. Dążył on do utworzenia na byłych kresach wschodnich
Wschodniopolskiej SRR, oblewając przy tym na łamach „Ojczyzny” brudem
wszystkich Polaków opowiadających się za niepodległością Litwy oraz za rozwiązywaniem
problemów polskiej mniejszości w dialogu z władzami republiki, bez angażowania
w te sprawy Moskwy.
Najtragiczniejszym
efektem tych rozgrywek było wciągnięcie w nie demokratycznie wybranych rad
rejonów wileńskiego oraz solecznickiego. Zamiast konkretnie pracować nad
przywróceniem języka polskiego na Wileńszczyźnie (wprowadzenie go do urzędów,
wykonanie napisów w miejscach publicznych itd.), na co zezwala znowelizowana
ustawa o mniejszościach narodowych, zamiast podjąć przygotowania do
prywatyzacji, rady rejonowe oraz ich zarządy coraz więcej uwagi poświęcały
konfrontacji politycznej z władzami republiki.
Promoskiewscy
przewodniczący Anicet Brodawski i Czesław Wysocki uczynili wszystko, aby rady
wileńska oraz sołecznicka podjęły uchwalę „O stworzeniu warunków do
przeprowadzenia na terytorium rejonów referendum ZSRR”, stawiając ludność
Wileńszczyzny w roli zakładników umierającego imperium.
Do podobnych
celów była wykorzystana Rada Koordynacyjna ds. utworzenia Wileńskiego Polskiego
Kraju Narodowo-Terytorialnego, która jeszcze przed upłynięciem terminu
wykonania Uchwały litewskiego parlamentu z dn. 29 stycznia 1991 r.
przeforsowała przeprowadzenie w Mościszkach kolejnego zjazdu deputowanych
Wileńszczyzny, na którym zaaprobowano prowokacyjny projekt Statutu Wileńskiego
Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego.
Zgodnie z tym
dokumentem na Wileńszczyźnie miałoby powstać minipaństewko polskie, a Litwa
stałaby się państwem federacyjnym. Propozycja ta, która spotkała się z
negatywną oceną wszystkich sił politycznych Litwy, stała się głównym atutem
propagandowym dla antypolskich działaczy z Rady Społecznej ds. Litwy Wschodniej
oraz ze stowarzyszenia „Vilnija”.
Dogodny pretekst...
Zjazd w
Mościszkach stał się pretekstem do tego, aby mgliste wnioski Państwowej Komisji
ds. Litwy Wschodniej dotyczące spraw Wileńszczyzny zostały przedstawione nie
Parlamentowi, jak tego wymagała uchwała styczniowa, lecz Prezydium Rady
Najwyższej, które 17 lipca 1991 r. podjęło uchwałę „O projekcie podziału
administracyjno-terytorialnego RL”. Prezydium poleciło Państwowej Komisji ds.
Litwy Wschodniej „powołać grupę roboczą z udziałem przedstawicieli Frakcji
Polskiej RN. Miała ona do 1 października br. przygotować propozycje powołania
nowej jednostki administracyjno-terytorialnej na obszarze rejonów
solecznickiego i wileńskiego, przewidując też zorganizowanie urzędu
przedstawiciela rządu na powiat”.
Jak dotychczas
nie słyszałem o jakichkolwiek propozycjach utworzenia powiatu wileńskiego.
Natomiast dobrze wiem, że pod pretekstem udziału w puczu zlikwidowano rady
rejonów podwileńskich z wprowadzeniem na ich miejsce już nie jednego, lecz aż
dwóch pełnomocników rządu, którzy sprawują pełnię władzy i według własnego
widzimisię. Rada społeczna ds. Litwy Wschodniej oraz „Vilnija” osiągnęły swój
główny cel.
... i Jego konsekwencje
Niezależnie od
tego, pod jakim pretekstem rozwiązano rady rejonowe, późniejsze wydarzenia
dobitnie świadczą o tym, że na Wileńszczyźnie zaistniało realne zagrożenie dla
dalszego odrodzenia narodowego Polaków. Nacjonalistycznie nastrojeni działacze
litewscy podejmują próby przymusowej litwinizacji Polaków.
W miejscowościach, gdzie nie ma ani jednego Litwina, za wszelką cenę
otwiera się litewskie grupy w przedszkolach oraz klasy z litewskim jako
językiem wykładowym.
Niepokoi fakt, że
pełnomocnicy rządu oraz osoby z nimi współpracujące, rekrutujące się z reguły z
Rady Społecznej ds. Litwy Wschodniej oraz z „Vilniji” mają wszelkie możliwości,
aby postępować bezprawnie wobec miejscowej ludności. Przejawia się to m.in. w
zwalnianiu ze stanowisk Polaków pod pretekstem ich nielojalności wobec Litwy
czy w zmienianiu składu personalnego gminnych komisji reformy rolnej.
Mieszkańcy Wileńszczyzny tygodniami wyczekują na audiencję u pełnomocników
rządu. A pełnomocnicy rządu są w tych rejonach wszystkim – i radą
rejonową, i zarządem.
Jeżeli
uwzględnimy fakt, że obecnie trwa prywatyzacja majątku uspołecznionego oraz zwrot
ziemi, że podejmowane są próby zrealizowania idei „wielkiego Wilna”, to stanie
się jasne, jak wielkie są uprawnienia pełnomocnika rządu.
Kilka pytań do komisji
Zrozumiałe jest
również, dlaczego litewskie siły nacjonalistyczne, pod których naciskiem wprowadzono
na Wileńszczyźnie komisaryczne zarządzanie, wszelkimi sposobami starają się jak
najdłużej zachować obecny stan rzeczy. To właśnie pod ich presją narodziły się
„Wnioski nt. sytuacji w rejonach wileńskim i solecznickim oraz nt. możliwości
zorganizowania wyborów do rad tych rejonów”. Autorem ogłoszonych 16 grudnia
„Wniosków” jest Komisja ds. zbadania działalności antykonstytucyjnej rad
rejonów solecznickiego i osiedla Snieczkus w rejonie ignalińskim.
Otóż, jak się
okazuje, nie można jeszcze zezwolić ludności Wileńszczyzny na wybory, bowiem
nie zbadano jeszcze działalności zakazanych przez ustawodawstwo Republiki
Litewskiej struktur organizacyjnych (KPZR, KGB) oraz bezprawnie działających w
tych rejonach struktur ekonomicznych...”. Kto może odpowiedzieć, jak długo
jeszcze to badanie potrwa i kto oraz za co został pociągnięty do
odpowiedzialności karnej?
We „Wnioskach”
stwierdza się, że „niektórzy byli deputowani do rad tych rejonów, osoby
urzędowe i organizacje społeczne w swej propagandzie nadal podnoszą rzekome
krzywdy doznane ze strony Republiki Litewskiej i głoszą oparte na tym idee
wrogości i odrębności terytorialnej tego regionu”. Jeśli taka propaganda jest
działalnością przestępczą, to dlaczego nikogo nie pociąga się do
odpowiedzialności, jeżeli zaś jest dozwolona, to dlaczego ma być uzasadnieniem
dla odłożenia wyborów?
Komisja stwierdza
też, że „nadal działa utworzona bezprawnie i nie zarejestrowana Rada
Koordynacyjna ds. utworzenia Wileńskiego Polskiego Kraju
Narodowo-Terytorialnego...”
Więc co stoi na
przeszkodzie, aby Radę zarejestrować? I czy są jakieś gwarancje, że ciało to
samo się kiedyś rozwiąże? Przecież utworzona za czasów komunistycznych tzw.
Rada Społeczna ds. Litwy Wschodniej owocnie działa do dziś.
Komisja
oświadcza, że „niektóre rady gminne tych rejonów ignorują dyrektywy oficjalnych
organów władzy w sprawie anulowania swych uchwał i podejmują nowe bezprawne
decyzje”. Dlaczego zachowanie się deputowanych kilku rad gminnych ma zaważyć na
losie wyborów do rad rejonowych?
Komisja oświadcza
wreszcie, że „Rada Najwyższa Republiki Litewskiej nie podjęła jeszcze
niezbędnych uchwał, zabraniających osobom, które należały do KPZR, KGB i
uczestniczyły w działalności antypaństwowej, kandydowania w wyborach i
pracy w aparacie władzy i administracji”. Dlaczego w takim razie toleruje się
fakt, że aparat pełnomocników rządu został sformowany prawie wyłącznie z byłych
funkcjonariuszy partyjnych – Litwinów? Dlaczego też rozpisano wybory
uzupełniające do Rady Najwyższej w Nowej Wilejce? Co będzie, jeżeli wybrany
zostanie, powiedzmy, Anicet Brodawski lub Jan Ciechanowicz? Czy może wówczas za
karę Nowa Wilejka zostanie odłączona od Wilna i przyłączona do rejonu
wileńskiego, i tym samym znajdzie się pod władzą pełnomocnika rządu A. Merkysa?
Jak ślepy z głuchym
Można zadać wiele
podobnych pytań. I nie sposób znaleźć na nie odpowiedź. Przede wszystkim jednak
brak jest odpowiedzi na pytanie podstawowe: kiedy nastanie kres konfrontacji
między Litwą a Polską i kiedy stosunki narodowościowe na Litwie ulegną normalizacji?
A tak dobrze
zapowiadał się 1991 rok – okazał się jednak rokiem zmarnowanych szans. Ostatnio
dialog przywódców obu krajów coraz bardziej przypomina mi rozmowę ślepego z
głuchym.
Zbigniew
Balcewicz”
Jeśli idzie o
Michnika, to z nim od początku wszystko było jasne i jednoznaczne, Balcewicz
jednak, nawet jak na Polaka, to szabesgoj szczególnie namydlony.
* * *
„Cenna
opinia
Wielokrotnie
zastanawialiśmy się w gronie redakcyjnym, kto jest naszym czytelnikiem, jakie
warstwy społeczne Polaków i Litwinów czytają „Naszą Gazetę”. Teraz wiemy na
pewno, że wśród Litwinów czyta nas pan Albinas Lape. I bardzo uważnie.
Z wyjątkową
ciekawością przeczytałem recenzję „Naszej Gazety”, przedrukowaną przez „Kurier
Wileński” z „Atgimimasa”. Akurat rozmyślałem, o czym by tutaj truć po raz
kolejny w swym dołku. Tym razem temat nasunął się sam.
Szanowny Albinas
Lape pisze, że redaktor NG jest jak zły i przyczepski człowiek, który przy byle
okazji stara się uszczypnąć. Niestety rozczarować muszę naszego czytelnika,
bardzo bym chciał napisać coś dobrego, szczerze podziękować władzom litewskim za
jakiekolwiek pozytywne kroki w stosunku do Polaków na Litwie, wręcz pogładzić
ich z rozkoszą po głowie (może tylko ręce nie sięgną) i kilimkiem się rozesłać
u stóp z wdzięczności. Ale ciągle pomimo aktywnych wysiłków nie mogę znaleźć
takich faktów. Według opinii naszego szanownego czytelnika niczym „Naszej
Gazecie” nie da się dogodzić. Niestety, tak już się złożyło, że NG jest pismem
opozycyjnym. Rozumiem, że pisma opozycyjna nie są lubiane przez niektórych
polityków. Nie znam osobiście naszego drogiego czytelnika, nie mogę więc
stwierdzić z całą pewnością, czy przypadkowo nie tęskni on do prasy
komunistycznej, gdzie na pierwszych stronach zawsze przeczytać można było
o sukcesach dojarek, rekordach murarzy i wysoce optymistycznych
rezultatach kolejnych plenów KC. Ale coś podobnego wyziera z komentarza, jakaś
nostalgia za okresem burzliwego rozwoju. Wtedy na pewno nie było żadnych
bezczelnych gazet, śmiących wątpić w szczere zamiary najjaśniejszej władzy.
Majstersztykiem
jest określenie, że „w pewnych momentach ZPL wchodził na państwowy tor”.
Ciekawe co to znaczy? Państwowy tor przypomina mi „prawidłową linię”, z taką
uwagą pilnowaną w przeszłości przez towarzyszy z KC. Teraz ZPL jest analizowany
akurat pod tym samym kątem: idzie państwowym torem czy też nie? Na tle
rozpętanej obecnie nagonki przeciwko prasie opozycyjnej, Związkowi Dziennikarzy
Litwy, w ogóle przeciwko wszelkim poglądom nie zatwierdzonym przez „Lietuvos
Aidas” takie postawienie problemu jest jednoznaczne – na Litwie dozwolona
będzie jedna gazeta, jedna telewizja, jedna opinia. Jeżeli nie oficjalnie, to
przynajmniej zostaną ustalone takie warunki finansowe, by niezależne mass media
po prostu zbankrutowały. Tak się zresztą dzieje.
Autor sążnistego
wywodu o antypaństwowości „Naszej Gazety” widocznie ma kłopoty z językiem
polskim, bowiem w wielu miejscach wnioski jego drastycznie mijają się z prawdą.
Przedstawianie wypowiedzi Czesława Wysockiego czy też Jana Ciechanowicza jako
opinii Związku Polaków na Litwie jest po prostu bezczelne. Notabene, autor
oburza się, że ZPL chce, by nie przeszkadzano w tworzeniu wyższych szkół,
instytucji kulturalnych. Jest to dozwolone ustawą Rady Najwyższej Litwy, więc w
tym przypadku Związkowi Polaków na Litwie chodzi tylko o jej realizację,
natomiast ci, którzy temu przeszkadzają, są akurat przestępcami. A do nich
chyba szanowny Albinas Lape nie pragnie się zaliczyć.
Co dotyczy zaś
„Naszej Gazety” w 1992 roku, to będzie ona taka, jakie będą stosunki
polsko-litewskie na Litwie. Trudno wymagać, byśmy okłamywali swych czytelników
i na czarne mówili „białe”.
Cieszy
oczywiście, że „Kurier Wileński” chce zastanowić się, jaka powinna być gazeta
Związku Polaków na Litwie. Myślę jednak, że do takich celów są jeszcze łamy NG.
Artur Płokszto
(Nasza Gazeta).”
* * *
„Biały
Orzeł”, 12 stycznia 1992 r.:
Prześladowania
trwają!
List z
Wileńszczyzny
11 listopada, w
dzień rocznicy niepodległości Polski trochę zmieniliśmy rozkład zajęć
lekcyjnych: w czasie drugiej i trzeciej lekcji wysłuchaliśmy Mszy św. w
kościele parafialnym, w trakcie której ksiądz prałat Józef Obrembski
przeprowadził na żywo lekcję religii, bo wyjaśnił szczegóły Mszy św.
Modliliśmy się za
Ojczyznę-Litwę i Polskę-Macierz, a także wspominaliśmy wszystkich żołnierzy,
którzy polegli w walce o wolność Ojczyzny. Na pobliskim cmentarzu wojskowym
złożyliśmy wiązanki kwiatów, zapaliliśmy znicze i świece (na grobach żołnierzy
poległych w 1920 roku). Uczniowie podziękowali proboszczowi, dedykując mu wiersze
i piosenki poświęcone Ojczyźnie i rocznicy jej niepodległości. Po powrocie do
szkoły kontynuowaliśmy lekcje.
Po paru dniach z
tego powodu dała wyraz swemu oburzeniu kierowniczka Wydziału Kultury i Oświaty
Rejonu Wileńskiego i rozpoczęła się nagonka na kierownictwo szkoły: Zygmunta
Wierzbowicza, czasowo pełniącego obowiązki dyrektora oraz na wicedyrektora
Mieczysława Dowgiałłę. Otrzymali oni surowe nagany, których tekst przesłano do
wszystkich szkół i placówek oświatowych naszego rejonu.
A teraz
przyjrzyjmy się, w czyich rękach spoczywa kultura i oświata rejonu wileńskiego.
Jest nią niejaka Danguole Sabiene, która od niedawna zajmuje to stanowisko po
Kwiatkowskim, który został usunięty jako komunista. A przecież towarzyszka
Sabiene jest komunistką z prawdziwego zdarzenia. Pracowała w charakterze
sekretarza Komitetu Rejonowego Komsomołu, a potem Partii, odpowiadała za tzw.
pracę ateistyczną, bardzo często „gromiła” nauczycieli za zły stan wychowania
komunistycznego i ateistycznego w szkole polskiej. Nikt jej jednak tego nie
wypomina, bo jest Litwinką chorą na polonofobię... Widocznie pasuje do tej
sytuacji przysłowie: czym skórka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. I
chociaż Litwa głosi, że kroczy drogą demokracji, to jednak dawne bolszewickie
przyzwyczajenia pozostają. Nadal prześladuje się uczniów za uczęszczanie do
kościoła, a szczególnie do kościoła polskiego. Dyskryminacja i zastraszanie
Polaków na Wileńszczyźnie przez władze litewskie trwa.
Nauczycielka
szkoły średniej w Mejszagole.
Nazwisko do wiadomości
Redakcji
30 listopada 1991
r.”
* * *
„Protest przeciwko polonofobii
5 grudnia 1991 roku na plenarnym posiedzeniu Zarząd
Główny Związku Polaków na Litwie uchwalił list, skierowany do Przewodniczącego
Rady Najwyższej Republiki Litewskiej V. Landsberga i do Premiera Rządu
Republiki Litewskiej G. Wagnoriusa. Tekst ten brzmi, jak następuje:
„W związku z wyjątkowo trudną sytuacją, w jakiej
znalazła się obecnie społeczność polska na Litwie, po raz kolejny zwracamy się
z apelem o zaprzestanie dyskryminacji ludności polskiej i przystąpienie do
autentycznego rozwiązania problemów polskiej mniejszości narodowej. Mimo
pewnych napięć między Polakami na Litwie a władzami litewskimi w okresie
ostatnich kilku lat, a w szczególności w drugim półroczu br. wydawały się
być podstawą do ułożenia stosunków polsko-litewskich na Litwie. Niestety,
nadzieje te rozwiały się po odzyskaniu przez Litwę niepodległości.
Po rozwiązaniu samorządów wileńskiego i
solecznickiego pełnomocnicy Rządu, nie licząc się z zasadami demokracji, opinią
społeczną, literą prawa dokonali i nadal dokonują bezpodstawnych zwolnień na
zasadzie przynależności narodowej. Zakaz używania napisów w języku polskim,
symboliki narodowej w szkołach, rewizje i wezwania do prokuratury
działaczy Związku Polaków na Litwie należą do faktów życia codziennego.
Z Komisji Do Spraw Prywatyzacji Rejonu Wileńskiego
wyrzucono wszystkich Polaków, taki sam proces trwa w Komisjach Gminnych.
Pełnomocnicy Rządu formują Komisje Prywatyzacyjne według własnego uznania,
narzucając ludzi z byłej partyjnej nomenklatury. Miejscowej ludności polskiej
utrudnia się korzystanie z ustaw o prywatyzacji i reprywatyzacji.
Szereg uchwał i decyzji władz litewskich, jak też
działalność wielu litewskich polityków, przede wszystkim R. Ozolasa, V. Czepatisa,
K. Motieki, mają charakter wyraźnie antypolski, są w rażącej sprzeczności z
normami Praw Człowieka i Obywatela oraz Mniejszości Narodowych, stanowią
cechy państwa totalitarnego.
Wyrażamy stanowczy protest przeciwko antypolskiej
polityce władz Republiki Litewskiej, celowemu oddalaniu od siebie społeczności
litewskiej i polskiej, cynicznemu tworzeniu obrazu wroga. Żądamy
natychmiastowego dialogu ze społecznością polską i powrotu do uchwał z dnia 29
stycznia 1991 roku.”
Nietrudno przewidzieć, jaka będzie reakcja ze
strony niebolszewickich władz Litwy na ten tekst. Kierownictwu ZPL zarzuci się,
że jątrzy ono i zaognia sytuację polityczną w Republice, dąży do poróżnienia
Litwinów i Polaków, służy Moskwie, jest na usługach komunistów, ba, zmierza do
oderwania Wileńszczyzny od Litwy i do rozpętania wojny domowej. Zazwyczaj za
takimi argumentami teoretycznymi szły też kroki praktyczne, czyżby tym razem
podejmowało się decyzję o rozpędzeniu ZPL? Dowiemy się o tym wkrótce.
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno 12 grudnia 1991 r”.
* * *
„Biały Orzeł”, (Ware, USA) 26 stycznia
1992 r.; Rubryka: „Z Litwy”:
„Dwugłos
Moskiewski
tygodnik „Głasnost” cytuje wypowiedź T. Staraka, specjalnego przedstawiciela
Ukrainy w Polsce: „Ukraina nadaje w swej polityce zagranicznej priorytet kierunkowi
zachodniemu, a droga na zachód prowadzi poprzez Polskę, która jest dla Ukrainy
najważniejszym partnerem politycznym na Zachodzie...”
Litewska gazeta
„Lietuvos Aidas” zamieszcza zdanie Broniusa Kuzmickasa, wiceprzewodniczącego
Rady Najwyższej Republiki Litewskiej: „Byłoby hańbą dla Litwy i poniżeniem jej
godności, gdyby Polska miała być dla niej „oknem do Europy”; tym oknem dla nas
są Niemcy i Kraje Skandynawskie”...
Stare kawały
Balys Gajauskas,
65-letni członek Parlamentu Litewskiego, przewodniczący Litewskiego Związku
Więźniów Politycznych, stojący na czele „Komisji Dekagebizacji” Litwy, w
wywiadzie dla moskiewskiego tygodnika „Nowoje Wriemia” (Nr 49, 1991)
stwierdza, że między jego organizacją a rosyjskim KGB „powstały dobre, a nawet
z poszczególnymi kierownikami ciepłe stosunki...” O wieloletnim agencie KGB V.
Czepaitisie, jednym z założycieli Sajudisu, mówi – wbrew oficjalnej deklaracji
Rady Najwyższej Litwy, potępiającej tego deputata-prowokatora i żądającej jego
dymisji – że „nasza komisja nie posiada dość czasu ani sił, aby już dziś
wyciągnąć wnioski w sprawie Czepaitisa”... Godna to odnotowania
„powściągliwość”, równie jak zastanawiające zdecydowanie (tutaj starczyło i sił
i czasu), jeśli chodzi o kilkasettysięczną rzeszę Polaków wileńskich, o
których B. Gajauskas mówi bez cienia wątpliwości: „wszystkie wystąpienia w
ciągu tego roku (1991) mniejszości polskiej za ogłoszeniem swej autonomii w
rejonie Wilnusu były bez reszty inspirowane przez KGB. Mamy w ręku komplet
materiałowy pod wspólną nazwą „Jak kwestię polską można wykorzystać przeciwko
Litwie”.
Zapowiedział też
w najbliższym czasie opublikowanie tych „dokumentów”... Cóż, zaczekamy a
zobaczymy, co to będą za rewelacje, przyrządzone wspólnie przez bezpiekę
litewską i połączoną z nią „ciepłymi stosunkami” ochronę moskiewską... Znając
jednak reputację tych budzących respekt służb, które zawsze łączyła
polonofobia, można nie wątpić, że się okaże, iż cała społeczność okupowanej
polskiej Wileńszczyzny – to „komuniści” i „agenci KGB” (do niedawna „antykomuniści”
i „agenci CIA” jak informowali Centralę Moskiewską oficerowie litewskiego KGB,
ci sami, co to przygotowali zbiór „dokumentów” pod wyżej wymienioną nader
literacką nazwą)... Obserwując tę żałosną krzątaninę litewskich i moskiewskich polakożerców, chciałoby się
zawołać: „Panowie (towarzysze) przestańcie rozpowiadać wasze brodate a banalne
kawały, przecież nikt dziś z tego nawet śmiać się już nie będzie”... A swoją
koleją, skoro ludność polska zagrabionej przez was wspólnie Wileńszczyzny jest
aż tak wstrętna, jedźcie sobie tam, skąd tu przyjechaliście „na kormlenije” a
ona sama zadecyduje o swym losie. Doprawdy, po co macie się z nią przez tyle
lat tak okropnie męczyć?
„Zemsta nietoperza”
Po tym, gdy w
listopadzie-grudniu 1991 roku aktywista polski z Wilna dr Jan Ciechanowicz
opublikował na łamach prasy krajowej i polonijnej kilka materiałów
demaskujących antypolską politykę sowieckiego KGB i krzątaninę jego agentów,
spotkała go nieoczekiwana riposta w „dobrym starym stylu”: od 24 grudnia, „na czas
nieokreślony”, odłączono mu telefon w mieszkaniu, widocznie w celu utrudnienia
kontaktów z innymi „polskimi nacjonalistami”.
Motywacja centrali telefonicznej brzmi: „Wasza
linia jest zepsuta”; chociaż zaproszona ekipa remontowa ustaliła ponad wszelką
wątpliwość, że żadnych uszkodzeń „na linii” nie ma, a u wszystkich sąsiadów
Ciechanowicza telefony funkcjonują
sprawnie. Stare te chwyty same w sobie nikogo nie dziwią, są one aż nazbyt
dobrze znane z niedawnej praktyki radzieckiej, chociażby z przykładu profesora
A. Sacharowa, którego nękano w podobny sposób. Zdziwienie wywołuje co innego, a
mianowicie: wszystko to (łącznie z kradzieżą korespondencji, wypalaniem zamków
do drzwi wejściowych kwasem siarkowym, nagonka w prasie, wielomiesięcznym
pozbawieniem pracy itd.) się dzieje w ponoć niepodległej i „wolnej” Litwie i w
sytuacji, gdy KGB teoretycznie nie istnieje!...
To
ci detektywizacja
Jak wiadomo, specjaliści nazywają „detektywizacją”
poziom nasycenia jakiejś społeczności agentami służb „bezpieczeństwa państwowego”...
Oto w jednym z niedawnych numerów młodzieżowego pisma „Lietuvos Rytas”
interesującą informację na ten temat podał litewski minister ochrony Kraju A.
Butkeviczius. Powiedział on mianowicie, że na trzy miliony Litwinów do niedawna
z sowieckim KGB w ten czy inny sposób współpracowało „około 300 tysięcy osób”!
Z pewnością jest to rekord na skalę
ogólnoradziecką. A. Butkeviczius dodał, że na domiar złego jeszcze około 200
tysięcy Litwinów było członkami KPZR, a „z reguły te dwie grupy nie łączyły się,
ponieważ wskazówki KGB przewidywały nie werbować pracowników partyjnych”... Jak
więc ta „mała miłująca wolność Litwa” poradzi sobie z desowietyzacją i
dekagebizacją? Chyba potrzebna jej będzie w tym celu jakaś „bratnia pomoc” ze
wschodu, by wszystko zwalić na Polaków, lub znaleźć równie „genialne” inne
rozwiązanie tego aż nadto żenującego problemu, bo jednak litewskich komunistów
i kapusiów było proporcjonalnie aż dwukrotnie więcej niż Polaków na Wileńszczyźnie według oficjalnych
statystyk, a może by tak uznać te statystyki wreszcie za kłamliwe – co by było
zgodne z prawdą – i głosić po całym świecie, jak dotychczas, że to Polacy jak
jeden mąż są „skomunizowani” i „zsowietyzowani” przez KGB i KPZR. I do
krematorium z nimi!
Dawniej wszystkiego byli winni tu Żydzi, których
też spotkał „za to” najwyższy w okupowanej Europie wskaźnik Holocaustu
wynoszący aż 94 procent populacji litewskich Żydów, dokonany ochoczo rękoma
samych litewskich „gospodarzy”. Dziś o wszystko wini się Polaków
wileńskich. Jaki więc oczekuje ich los?
List otwarty do JW Pana Jana Olszewskiego
Przewodniczącego Rządu RP
Prezydium Rady Koordynacyjnej Wileńskiego Polskiego
Kraju Narodowo-Terytorialnego jest zaniepokojone niewłaściwą, świadczącą o
braku rozeznania, dobrej woli i patriotyzmu, oceną sytuacji Polaków na
Wileńszczyźnie przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej
Polskiej.
Uważamy, że w sytuacji, gdy na Litwie są
bezwzględnie łamane prawa obywatelskie ludności polskiej, gwałcone obowiązujące
ustawodawstwo, zostały rozwiązane demokratycznie poprzednio wybrane Wileńska i
Solecznicka Rady Rejonowe oraz Komisja Do Spraw Prywatyzacji, gdy zamknięto
trzy gazety polskojęzyczne, zwolniono z pracy lub zmuszono do przejścia na inną
ponad 70 Polaków ze stanowisk kierowniczych lub administracyjnych, przyjęto
uchwałę o przyłączeniu do Wilna dużych połaci ziemi z rejonów
podwileńskich, w związku z czym tysiące polskich rodzin zostaną pozbawione
ojcowizny, odmawia się zwrotu gmachów w Wilnie zbudowanych ze składek ludności
polskiej, zlikwidowano napisy informacyjne w języku polskim, kilkakrotnie
pobito młodzież polską (jednemu chłopcu wybito oko) z użyciem kolb karabinów
maszynowych, strzela się w miejscach publicznych (Niemenczyn) i w domach
prywatnych (Szumsk) do Polaków, szantażuje się ludność polską według wzorców
NKWD za pomocą stacjonujących na Wileńszczyźnie oddziałów wojskowych
departamentu ochrony kraju Republiki Litewskiej i gdy w czasie najbliższym
rozpocznie się wykonanie już zatwierdzonych planów lituanizacji urzędów pocztowych,
szkół, samorządów, to jedynym wstępnym warunkiem zachowania języka, kultury i
tożsamości narodowej na terytorium zamieszkałym przez rdzenną ludność polską
mogła by być autonomiczna Polska Jednostka Terytorialna.
Tekst deklaracji polsko-litewskiej o stosunkach
wzajemnych nie gwarantuje polskiej mniejszości narodowej przetrwania w czasach,
gdy Litwa wytrwale dąży do ustanowienia reżimu totalitarnego. Przyjazd na Litwę
pana ministra K. Skubiszewskiego w celu podpisania
deklaracji bez poprzedniej konsultacji z polskimi organizacjami społecznymi
Wileńszczyzny da rządowi Republiki Litewskiej możliwość ostatecznego
rozprawienia się z wileńskimi Polakami.
Prosimy Rząd Rzeczypospolitej Polskiej o
uwzględnienie w swej polityce zagranicznej faktu istnienia na Wileńszczyźnie
kilkusettysięcznej społeczności polskiej i o bronienie jej praw ludzkich i
obywatelskich.
Prezydium Rady Koordynacyjnej
Wileńskiego Polskiego Kraju
Narodowo-Terytorialnego
Wilno, 10 I 1992”
* * *
„Polonia
Today” (Chicago), luty 1992:
„HUMAN RIGHTS, NEO-NAZISM and a BOOK REVIEW
by Ben Chapinski
„Na wschod od Bugu” [East of the Bug River] is a must book for all those interested in
ethnicity, oppression, human rights and the decline at the western Soviet
Empire. It is written by Jan Ciechanowicz.
The cover of Na wschod od Bugu features a theme of love
and understanding. The drawing, in fact, emanates from the general cover of
another international publication, „The Common International Home." It
touches culture and tradition with honesty.
This is the second printing of this masterpiece. The
author has also had a book on literature published under the old Soviet
Government. His literature book had numerous co-authors and dealt with poems
and folklore. Ciechanowicz is a human rights activist and a former university
professor.
Unable to publish in the new Sajudis Lithuania,
Ciechanowicz was recently coerced into getting one of his manuscripts printed
in the new Poland. Na wschod od Bugu, first published in New England, is now an
improved version of an original work that would not be acceptable under any
communist orfascist regime.
The cover of Na wschod od Bugu is a nice glossy white.
It’s pleasant to the eye. The 120 pages are printed on solid paper and the ink
is part of a dark 11 point Chicago type. This large print is easy to read. The
content is so interesting that the book, according to numerous sources, is
generally consumed in one sitting.
The author is a citizen of the newly formed Republic of
Lithuania. He ist he world's leading expert on Southern Lithuania (Wilenszczena
in Polish or Vilnoland in English.) The area's native population was composed
of Poles. In fact, from the 1300s to 1939 fewer than 2% of Vilnoland's
population was Lithuanian. Its capital, for several centuries was called Wilno in
both the Polish and Latin languages.
Today Vilnoland is about 68% Polish. Vilno, now called
Vilnius due to Lithuanian colonization, is over 50% Slavic. The hero of this
large population is Jan Ciechanowicz, who has been attacked both physically and
psychologically for demanding human rights. A champion of the downtrodden, he
was fired from his position at a university and later lost his job as director
of culture at a Polish language newspaper. Currently he is barely able to live
by lecturing at Polish cuttural endeavors.
Ciechanowicz is a symbol of what antiPoles can do to
advocates of human rights. This brings us to his latest piece of creativity.
But, before we start, we would like to refer to the negative aspects of his
work, created by pen, in the dark nights and early mornings, under oppression.
Na wschod od Bugu is divided into three sections. Unfortunately, there are no
pictures, no index and no bibliography.
While the book was being composed, Poles were facing
human rights violations by colonists who continued to fire Polonians from
theirjobs. Nearly every Lithuanian newspaper
slandered Poles. Lithuanians, caught beating a small Polish child, were never
punished, even though Poles vigorously sought justice. Smali school children
continued to be physically assaulted. While Ciechanowicz was writing his book,
acid was placed on his door.
Opportunists, such as Czeslaw Okinczyc and Zbigniew
Balcewicz blamed the massive human rights violations on Polish nationalism.
Balcerowicz had been a high ranking Communist Party official almost his entire
life. He is now editor of a Lithuanian Polish-language newspaper. When
Lithuanian neo-Nazis indicated that they wished to revamp voting districts, to
reduce the potential of the Polish vote, Opportunists, such as the
aforementioned, continued to support them.
When Polish Canadian newspaper editor Alex Pruszynski
went to examine the situation, he was horrified at what chiidren, old women and
laborers toid him. He walked through the destroyed ancient Polish edifices and
cemeteries, appalled at what he saw. He became nauseated when hę discovered
that every effort was madę to reduce the educational level of the indigenous
Polish population. He gave Balcerowicz, editor of the communist Czerwony
Sztandar [Red Standard] hundreds of dollars to travel to the Pope, thinking it
to be an act of kindness. In turn, Balcewicz used the funds to visit Italy and
commenced attacking Pruszynski upon his return to Vilno.
Despite an entire organized media campaign against Jan
Ciechanowicz, incredibly, hę won anelection to what was then the Soviet
Parliament. In Moscow he officially sough human rights for Poles and ail
others. He reiterated before Gorbachev, Yeltsin and the entire Soviet
Parliament that the indigenous Polish population of Vilnoland was entitled to
human rights. At night he wrote his book.
How pertinent is this book by Jan Ciechanowicz? Well, at
th is writing a member of the Lithuanian Parliament, Ryszard Maciejkiawiec, is
on a hungerstrike. Numerous Slavic Americans have informed the New York Times
and other New York media about this protest for Polish rights, but to no avail.
They have chosen to ignore the fact that a major member of a European
parliament was on a hunger strike.
How important is Ciechanowicz's book? Well, at this
writing Lithuanian soldiers, armed with guns and with dubs in their hands, have
been shooting at small Polish children in regionswhere Poles, despite
Lithuanian colonization, still represent 85% of the population. Polonian
members of the Lithuanian Parliament have been writing to the European Human
Rights Commission. This news has been appearing all over Europe, although it
faces a blackout in America.
During the last visit of [Lithuanian President]
Landsbergis to Poland, he was refused a visit by President Lech Wałęsa. He did,
it appears, obtain the support of Adam Michnik.
So, despite the fact that Ciechanowicz's book has no
pictures, we can note that is logical and methodically constructed. With
approximately a half million Poles in Lithuania, it is reasonable to assume
that a third printing will eventually evolve in his homeland.
A scholar from northern Poland wrote that „Ciechanowicz
has done humanity a service ... persecuted like Sakharov, he has continued to
fight against colonization, human rights violations and crimes against the
indigenous Polish population.” Ascholar from Sopot writes that Ciechanowicz is
a contemporary hero of the Polish nation.
Indeed, despite the anti-Polish actions of Sajudis
supporters, the manuscripts of Jan Ciechanowicz are gaining in stature.
Regretfully, the members of Lithuania's Sajudis regime
hinder the publication of all things in the Polish language. Lithuania has no
freedom of the press.
While Michnik and others arę defending anti-Polish
neo-Nazism, members of the Lithuanian Army have entered a dance hall where
young Poles were dancing, fired guns over their heads and at their feet.
Littie children have been beaten by armed Lithuanian
terrorists. A Canadian journalist told me by phone that it appears that
Hitlerites are seeking to fill the Poles with fear.
Here, we can return directly to Ciechanowicz's book.
Using sources from many countries, he points to the region's orginal
inhabitants. He cites German, Russian, English, French and American
Intellectuals, scholars, authors andcommunity leaders. He tells readers who the
Lits, Poles, Russians and others are.
The authordiscusses Indo-European and Slavic population
groups. He does not discriminate with his references
and notes that the orginal Lithuanians were, according to Finnish and other
sources, proto-Finnish types. He completely eradicates the propaganda about
Lithuanian being one of the oldest ot European languages.
Moreover, he clarifies, once and for all, the fact ot
Poles being among the original, indigenous inhabitants of present-day southern
Lithuania and northeastern Byelorussia [Bielarus].
As for those deeming that Lithuanians are of German
heritage, once they read this book, they will not follow such nonsense.
Ciechanowicz speaks clearly about the region's languages and cutture. He talks
of mythology, legends and emotions.
Author Ciechanowicz even takes us to the civilization of
the early Poles (called Lechitow by local scholars). He touches upon the
attempted Russification of the area's Poles and the region's cultural mosaic.
Incredibly, in such a small space, he is able to cite many of Eastern Europe's
leading scholars.
Being fluent in several languages, Ciechanowicz has
consumed a ton of German, Russian, Lithuanian and other sources.
Anthropologists will find here a magnificent view of Mongolians, Tartars and
many others. Linguists and political scientists will discover that for
centuries Poles, Byelorussians [Bielarusians] and others called themselves
Lithuanians, merely as a political label. The real Lithuanians were never morę
than 5% of the old Lit state. On the other hand it is fact that the vast
majority of the so-called Lit state were Slavs, a conquered people, who spoke
Polish and Slavic languages.
If l were to comment on the rich material given by Ciechanowicz
on the first university East of the Bug River, the Polish-created University of
Wilno, as well as other schools, it could fill several more pages.
Consequently, let us note that if you are interested in reading what is truly
one of the best small books, purchase this „ciassic.”
* * *
„Horyzonty”
(USA), 15 lutego 1992:
„Sukces” polskiej dyplomacji
13 stycznia br.
minister spraw zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej, Krzysztof Skubiszewski
i jego litewski kolega A. Saudargas podpisali w Wilnie „Deklarację
o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy miedzy RL i RP”
oraz konwencję konsularną. Przez po raz kolejny zawiedzioną i rozgoryczoną
ludność Wileńszczyzny akt ten uważany jest za co najmniej żenującą gafę
dyplomacji polskiej, gdyż nie zyskując nic w zamian rząd RP bezapelacyjnie
uznał nienaruszalność obecnych granic Litwy, która okupuje także polskie
tereny. Tym samym Polska stała się jedynym krajem na świecie de jure i de facto
uznającym ustalenia i skutki zbrodniczego paktu Ribbentropa-Mołotowa, na
którego mocy nastąpił w 1939 roku IV rozbiór Polski miedzy Rosją sowiecką,
Niemcami hitlerowskimi a Litwą faszystowską. Deklaracja jest ogólnikowa i nie
gwarantuje mniejszości polskiej na Wileńszczyźnie samorządności czy autonomii w
żadnej dziedzinie życia społecznego...
Obawiając się
protestów ze strony Polaków wileńskich, dyplomaci polscy i litewscy
wybrali na dzień podpisania aktu 13 stycznia, gdy cała Litwa przywdziała żałobę
w związku z pierwszą rocznicą tragicznych wydarzeń pod gmachem Komitetu ds.
Radia i Telewizji w Wilnie, kiedy to z rąk siepaczy z sowieckiego KGB zginęło
kilkunastu Litwinów. Rachunek był prosty: w takim dniu Polacy demonstracji
protestu nie urządzą, a jeśli urządzą, można ich będzie oszelmować w prasie
jako ludzi bez czci
i wiary, „komunistów” itp. Była to stawka bez przegranej. Aby zaś jeszcze
skuteczniej zamydlić oczy opinii publicznej, litewscy oficjele i
„społeczeństwo” taki protest urządzili.
Landsbergis i
Skubiszewski ubili więc zręcznie doskonały – dla jednej ze stron – interes.
Lecz było to dla ministra polskiego zaiste pyrrusowe zwycięstwo, ukazujące go
jako człowieka absolutnie nie dbającego o interes Polski jako państwa.
Znamienne, że
cała ta farsa zaaranżowana została na modłę niedawnych komunistycznych
krętactw. Np. w przededniu minister spotkał się w Warszawie z rzekomymi
reprezentantami polskiej ludności Wileńszczyzny, przy czym role tych
„reprezentantów” odgrywali dwaj Polacy do niedawna związani z kompartią i KGB,
a obecnie bez reszty będący na usługach bezpieki landsbergisowskiej,
osobnicy odsądzeni od czci i wiary przez Polaków kresowych. Takich właśnie
członków KC Kompartii wysyła Landsbergis do Warszawy i z takimi ludźmi chętnie
spotyka się min. Skubiszewski.
Nie można było
bez protestu słuchać jak min. Skubiszewski podlizywał się w Wilnie swym
partnerom, zapewniając ich solennie, że nigdy już nie będzie drugiego
Żeligowskiego, ani drugiego marszu na Wilno. Chciałoby się takiego ministra
zapytać, czy takiego marszu nie będzie także w przypadku fizycznej
eksterminacji Polaków wileńskich przez Litwinów. Kto dał mu prawo frymarczyć
życiem setek tysięcy Polaków? Doprawdy – lepiej by było, gdyby nie było takiego
ministra, ani takich jego wizyt u sąsiadów Polski. Dlaczego pozbawia się
rdzenną ludność Kraju Wileńskiego prawa do decydowania o własnym losie,
chociażby w formie referendum?
Jan Ciechanowicz – Wilno”
* * *
„Horyzonty” (Stevens Point,
USA) 22 lutego 1992:
„Słowianie”
Kierownictwo
Wspólnot Rosyjskich Litwy zwróciło się do Konsulatu Generalnego RP w Wilnie, z
prośbą o obronę praw Rosjan w imię braterstwa słowiańskiego. Oczywiście, ludzi
trzeba bronić niezależnie od ich narodowości. Ale bez taniej demagogii. Bo
dlaczego Rosjanie nie pamiętali, że są Słowianami, w ciągu dwustu ostatnich
lat, gdy razem z Niemcami bestialsko niszczyli naród polski. Nie pamiętali też
przy tym, że we wrześniu 1939 wbili Polsce nóż w plecy, gdy deportowali miliony
Polaków za Koło Polarne, gdy mordowali w Katyniu tysiące bezbronnych polskich
oficerów, ufających rosyjskim zapewnieniom o braterstwie Słowian, gdy do niedawna – przez
całe dziesięciolecia – razem z Litwinami solidarnie gnębili na Wileńszczyźnie
Polaków?
Gdzie jest
gwarancja, że i tym razem za dobro nie odpłacą złem? Gdy bowiem na II i III
Zjazdach Deputowanych Ludowych ZSRR w Moskwie w latach 1989/90 przedstawiciel
ludności polskiej, dr Jan Ciechanowicz na prośbę Rosjan wystąpił na Kremlu w
obronie nie tylko polskiej, ale i rosyjskiej mniejszości narodowej – także
wówczas poniżanej i szczutej na Litwie – natychmiast w gazecie „Sowietskaja
Litwa” zaczęły się ukazywać całe „wiązanki” rosyjskich listów protestacyjnych
na to, że oto „Polak chce popsuć dobre stosunki wzajemne między Rosjanami a
Litwinami”, że nikt go „nie upoważnił do przemawiania w imieniu Rosjan”, że
„nam nie są potrzebni tacy obrońcy” itp. w czysto moskiewskim stylu...
Czy aby broniąc
takich „Słowian” dyplomacja polska nie wpadłaby w sidła przez nich przewrotnie
zastawione? Bizantyjska mentalność kocha się w podobnych fortelach”..
* * *
„Biuletyn Europejski” (Warszawa), luty 1992:
„Lietuva, Wilno i medycyna
Visi keliai i
Vilniu veda... – mówi NIDAS ČEPKAUSKAS, działacz, samorządu studenckiego
Uniwersytetu Wileńskiego.
BIULETYN
EUROPEJSKI: Jak Ty, jako student medycyny, oceniasz swój program nauczania i
założenia dydaktyczne? Czy spełnia on Twoje oczekiwania?
NIDAS CEPKAUSKAS:
Zasadniczo nie odbiega on od studiów w Polsce. Studia trwają 6 lat, mamy
ustalony, obowiązkowy plan zajęć i możemy wybrać tylko przedmioty fakultatywne,
jak prawo, filozofia, etyka, historia litewska. Zasadniczy tok studiów jest
stały, trudno go zmienić. Po otrzymaniu dyplomu są dwie drogi: „internature” i
„rezydenture”. Stary system – „internature” – trwa rok, a „rezydenture” –
wprowadzona przed dwoma laty – trwa 3-4 lata, w zależności od specjalności.
Rozszerza on praktykę młodego lekarza poprzez dłuższy staż kliniczny pod okiem
doświadczonych lekarzy. Po zakończeniu tego etapu mamy też egzamin
potwierdzający nabyte umiejętności.
BE: Czy widzisz
inne zmiany w programie studiów?
NC: System
rezydentny jest najważniejszą innowacją, bo przedtem byliśmy tylko lekarzami
teoretykami. Zmieniono też układ studiów, podzielono go na dwa etapy: nauki
medyczne podstawowe (3 lata), i nauki kliniczne (3 lata). Trudno jest poza tym
szybko zmienić nawyki kadry profesorskiej. Myślę, że proces zmian programu studiów potrwa
jeszcze długo. Próbujemy także nawiązywać kontakty z Zachodem, załatwiać staże
dla naszych studentów.
BE: Czy po
zakończeniu studiów możesz swobodnie wybrać sobie miejsce pracy?
NC: Tak, nie ma
już przymusu pracy. Szpitale przysyłają oferty absolwentom i ci wybierają
spośród nich.
BE: Jak wygląda
dzialalność studencka? Czy jesteś członkiem jakiegoś związku?
NC: Mamy
„Lithuanian Medical Student Association” (LMSA), działającą od 1988 roku, która
dąży do ulepszenia programu studiów. Poprzez LMSA prowadzimy wymianę z
organizacjami z Europy Zachodniej, załatwiamy praktyki wakacyjne poprzez
International Federation of Medical Student Assotiation (IFMSA). Jesteśmy
reprezentowani w Samorządzie Studenckim Uniwersytetu Wileńskiego, mamy dwóch
przedstawicieli w Parlamencie Studenckim. Oprócz współpracy z NZS, mamy
kontakty z ESIB, poza tym zaczynamy uczestniczyć w programie Tempus.
BE: Czy na
uczelni działają studenckie przedstawicielstwa różnych ugrupowań politycznych?
NC: Nie, według
statutu uniwersyteckiego tylko związki studenckie mają możliwość
funkcjonowania. Są podobno przedstawiciele liberałów, ale przeważnie działają
regionalne organizacje, np. wileńska, kowieńska etc.
BE: Czy w Twojej
grupie, na Twoim roku są studenci Polacy i czy masz z nimi dobre kontakty? A
może istnieje wrogość?
NC: U mnie na
roku jest jeden, Wiesław Stecewicz, który w ubiegłym roku był w radzie
LMSA, jest moim przyjacielem. Moim zdaniem nie ma żadnej niechęci. Zresztą nie
ma u nas na uniwersytecie poszczególnych organizacji narodowościowych polskich,
białoruskich i rosyjskich.
BE: Jaka jest
Twoja opinia na temat zaostrzenia się stosunków polsko-litewskich po
rozwiązaniu samorządów polskich?
N C: Mamy różne
wspomnienia historyczne dotyczące na przykład agresji Żeligowskiego, ale teraz
trzeba zapomnieć urazy, aby wspólnie budować przyszłość, aby więcej już się to
nie powtórzyło. Stosunki z Polakami nie stanowią wielkiego problemu. Wysocki,
Brodawski, Ciechanowicz byli twardogłowymi komunistami, którzy popierali
interwencję w styczniu ubiegłego roku i podczas puczu w sierpniu. Chcieli, aby
Litwa dalej była zależna, abyśmy zostali w Kraju Rad, stanowili dla Moskwy
„drugi front”. Wszystko jest kwestią ludzi i mam nadzieję na przyszłość, że po
podpisaniu 13 stycznia 1992 roku w Wilnie przez min. Skubiszewskiego Deklaracji
o Przyjaźni między Polską a Litwą wszystko będzie szło ku lepszemu.
BE: Należy chyba
jednak przeprowadzić demokratyczne wybory do samorządów, aby uzyskać polską
reprezentację.
NC; No tak,
całkowicie się z tym zgadzam. To powinno być zrobione jak najszybciej, ale nie
mogą to być takie samorządy jak były dawniej.
BE: A jak wygląda
sytuacja ekonomiczna Litwy?
NC: Na Litwie
wprowadzono talony żywnościowe, otrzymywane przy wypłacie. Stanowią one 20-30%
zarobków każdego mieszkańca. Od 15 stycznia nastąpiła 30–40% podwyżka cen
energii elektrycznej i gazu. Staramy się dostosować ekonomię Litwy do kanonów
europejskich. Ogólnie sytuacja nie jest najgorsza, choć cały czas są kolejki.
BE: Co sądzisz o
Wspólnocie Niepodległych Państw, czy jest to struktura trwała?
NC: Jest to
szalony kraj, przedziwny i wszystko jest możliwe, nikt nie może być pewny
przyszłości tego związku. Czekamy i obserwujemy, co się tam dzieje. Naszym
problemem i postulatem jest jak najszybsze wycofanie wojsk radzieckich. Wtedy
mielibyśmy spokojną przyszłość, a tak nasza niepodległość wisi na bagnecie. Na
razie idziemy razem ku Wspólnej Europie i mamy nadzieję za kilka lat się w niej
znaleźć.
rozmawiał Jacek
Kalinowski”
Niektóre fragmenty
tego wywiadu wykazują, jak perfidni, cyniczni w swych kłamstwach i przekrętach oraz
bezwzględni pod względem moralnym bywają nawet młodzi Litwini w walce z
polskością. Zwróciłem się więc do redakcji z listem:
„Biuletyn
Europejski”, październik 1992: „Poczta
Biuletynu
Wielce Szanowna Pani!
W numerze 7 „BE”
ukazał się wywiad p. Jacka Kalinowskiego z Nidasem Čepkauskasem, działaczem
samorządu studenckiego Uniwersytetu Wileńskiego. W wypowiedziach Litwina
znalazło się kilka istotnych nieścisłości, o których tu nie będziemy mówić,
oraz pewne zdanie, które można kwalifikować wyłącznie jako świadome oszczerstwo
i donos prasowy, powodowany nienawiścią do Polaków. Zdanie to brzmi: „Wysocki,
Brodawski, Ciechanowicz byli twardogłowymi komunistami, którzy popierali
interwencją w styczniu ubiegłego roku i podczas puczu w sierpniu”...
Chodzi o to, że
spośród wymienionych powyżej trzech osób ze słownym poparciem działań KPZR w
styczniu i sierpniu 1991 r. wystąpił jedynie Cz. Wysocki, rzeczywiście
wieloletni pracownik partyjny, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, którzy
nigdy żadnych stanowisk partyjnych nie piastowali, m.in. dlatego, że nie byli
„twardogłowymi”. Ani Brodawski też, ani Ciechanowicz w żaden sposób w wydarzeniach
ze stycznia i sierpnia 1991 r. nie uczestniczyli. Natomiast po zajściach z 13
stycznia J. Ciechanowicz wystosował osobistą depeszę do prezydenta M. Gorbaczowa,
protestując przeciwko bestialskiej akcji KGB w Wilnie (tekst ten został później
opublikowany w polskim tłumaczeniu przez Społeczny Ośrodek Dokumentacji i
Studiów Wileńszczyzny, Warszawa, w cyklu edytorskim „Relacje, dokumenty i
opinie”, Nr 3,1991).
W sierpniu zaś
1991 autor niniejszego listu również był przeciwny reakcyjnemu wystąpieniu
sowieckiej partokracji, w razie zwycięstwa której los jego byłby przesądzony.
Załączam kopię artykułu z pisma komunistycznego „Bolszewik”, który ukazał się w
Mińsku w przeddzień puczu, a w którym figuruję jako „faszystowski najmita i
agent CIA”. Tylko więc dzięki klęsce puczu jestem dziś na wolności i piszę do
Pani ten nieco dla obu stron przykry list.
Zaznaczam, że
reprezentuję na Wileńszczyźnie nurt niepodległościowy, nie komunistyczny,
domagałem się zwrotu Polsce wszystkich terenów, zagrabionych jej przez ZSRR w
1939 roku, lub utworzenie ze wszystkich naszych okupowanych ziem suwerennej
Republiki Wschodniej Polski. Agresor wschodni, podobnie jak wcześniej zachodni,
musi nam zwrócić bezprawnie zajęte tereny polskie, tylko to zresztą może
uwolnić wschodnią część naszego narodu od bestialskiej dyskryminacji ze strony
karłowatego imperializmu litewskiego, nadal popieranego i hołubionego przez
Moskwę. Anicet Brodawski również nie miał nic wspólnego z reakcją bolszewicką,
był i jest czołowym reprezentantem tzw. nurtu autonomizacyjnego, dążącego do
utworzenia w składzie Litwy i na bazie jej Konstytucji polskiego okręgu (kraju)
autonomicznego.
Szeregowanie więc
nas wśród „twardogłowych komunistów” jest w najlepszym razie przejawem
kompletnej ignorancji politycznej. Natomiast szowiniści litewscy, dążący do
dyskredytacji za wszelką cenę polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego na
Wileńszczyźnie, a doskonale znający antykomunizm Polaków, cynicznie tym
manipulują, okrzykując nas hurtem za rzekomych „czerwonych”, który to haczyk połknął
w dobrej wierze niejeden rodak w Kraju.
Przypuszczam, że
nie tylko ja, ale i Pani, jest zmartwiona faktem, iż młodzi czytelnicy w Polsce
zostali wprowadzeni w błąd przez niezgodne z prawdą wypowiedzi Litwina. Może
więc warto w myśl zasady „audiatur et altera pars” podać do wiadomości
publicznej także niniejsze sprostowanie? Zawiadamiam też Panią Redaktor, iż ze
względu na powyższe oszczerstwo złożyłem do Prokuratury Generalnej Republiki
Litewskiej odpowiednie podanie i sprawa najprawdopodobniej znajdzie swój finał
w sądzie. O ile pomówienie nie zostanie odwołane, a osoby oczernione nie
zostaną publicznie przeproszone.
Łączę wyrazy
szacunku
dr Jan
Ciechanowicz, Wilno
25 IV 1992” .
* * *
W lutym-marcu 1992
na łamach „Białego Orła” (Ware, USA)
odegrany został dramat, a raczej farsa, dająca jak najsmutniejsze świadectwo
poziomowi żydopolskiej dyplomacji PRL-2.
„Biały
Orzeł” – 9 lutego 1992 r.:
„Kurier Wileński” podaje:
Na Litwie strzela się do Polaków!!!
3 stycznia 1992 roku Urzędowy Dziennik „Kurier Wileński”
wydawany przez Radę Najwyższą i Rząd Republiki Litewskiej zmuszony był podać do
wiadomości publicznej: „29 grudnia ubiegłego roku w Niemenczynie (rejon
wileński) w Domu Kultury odbywał się świąteczny wieczorek rozrywkowo-taneczny.
Około godziny 21:00 weszło na salę pięciu żołnierzy służby czynnej Litewskiej
Jednostki Wojskowej stacjonującej w Niemenczynie.
Ubrani byli po cywilnemu. Zachowywali się
zaczepnie, w sposób arogancki. Jeden z nich uderzył miejscowego chłopaka, inny
drugiego. Tamci nie mogli znieść krzywdy i bólu, zresztą cała młodzież oburzyła
się, że przybysze psują dyskotekę. Wkrótce wyszli. Okazało się jednak, że nie
na długo, zaraz powrócili w znacznie liczniejszym gronie. Był to 13-15 osobowy
oddział litewskich żołnierzy, którzy tym razem byli umundurowani i z bronią w
ręku. Mieli ze sobą dwa automaty i 5 pistoletów. W rękach trzymali gumowe
pałki. Kazali przerwać zabawę. Wszystkich obecnych (dziewczęta i chłopców),
zapędzili w kąt sali pod jedną ścianę... Za oknem huknęły strzały...” To inni
żołnierze litewscy „napędzali stracha” na miejscową ludność polską.
W tym czasie ich koledzy (przybysze z Litwy
etnicznej) nastawiwszy lufy pistoletów i karabinów maszynowych na bezbronną,
przeważnie polską młodzież, pluli na nią, bili, łajali i obrzucali ordynarnymi
wyzwiskami, nie zważając na obecność przedstawicielek płci pięknej. W końcu
wykręcili ręce czterem młodym ludziom, 2 Polakom (Zamara i Cejko), 1
Estończykowi i 1 Rosjaninowi (Darin). Trzech z nich wrzucili do samochodu bijąc, czwartego usiłowali
przemocą wepchnąć do bagażnika. Rozbestwieni litewscy bandyci w mundurach
zachowywali się jak prawdziwi okupanci, poturbowali po drodze 2 miejscowych
policjantów, którzy próbowali uspokajać napastników...
Po jakimś czasie pobitym młodzieńcom udało się
wyrwać na wolność i zbiec. Wszyscy znaleźli się jeszcze tej samej nocy pod
opieką lekarską, stan zdrowia jednego z nich jest ciężki.
Śledztwo w tej sprawie niby to wszczęto, ale można
być pewnym, że do niczego ono nie doprowadzi i zostanie zawczasu umorzone przez
władze landsbergowskie, podobnie jak to miało miejsce w szeregu innych,
podobnych spraw w okresie komuny... Jak nas poinformował telefonicznie
burmistrz miasta Niemenczyn pan Mieczysław Borusewicz, jego wizyta u dowódcy
stacjonującej w mieście wojskowej jednostki litewskiej Misiunasa nie tylko nie
dała konstruktywnych wyników, lecz co więcej, ton i treść wypowiedzi
litewskiego oficera wydają się nasuwać wniosek, że dalsze bandyckie akty w
stosunku do miejscowej ludności polskiej są na porządku dziennym. Tak więc
terror litewski na okupowanej polskiej Wileńszczyźnie nie tylko nieprzerwanie
trwa od 1939 roku, ale i się ostatnio nasila.
Odbywa się to dziś na oczach obojętnej
„demokratycznej” Europy, „niepodległej” Polski i „sympatycznego Prezydenta wszystkich
Polaków”...
* * *
„Biały
Orzeł”, 23 lutego 1992:
List Konsula Generalnego Rzeczypospolitej
Polskiej do „Białego Orła”
Redaktor
Adam Urbańczyk, wstęp:
Nie spodziewałem się, że ostatni, 160 numer mojej
gazety, rozpoczynający siódmy rok istnienia „Białego Orła” przyniesie mi tyle
nerwów, nieprzespanych nocy i rozczarowań.
Zamiast choć kilku miłych słów od Konsula
Generalnego w Nowym Jorku, za to, że jak dobrze tam wiedzą, mimo wielu
trudności istnieje dalej ta polsko-amerykańska gazeta, otrzymałem list
następującej treści od Konsula Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej, Jerzego
Surdykowskiego:
Consul General 233
Madison Aveniue
Of The Republic of Poland New York, N.Y.
10016
Phone:
(212) 889-2066
Fax (212)
779-3062
10
Luty, 1992
Pan Adam
Urbańczyk
Wydawca
dwutygodnika
„Biały
Orzeł – White Eagle”
Szanowny
Panie Redaktorze,
W numerze 160 wydawanego przez Pana dwutygodnika
datowanym na 9 lutego b.r. ze zdumieniem przeczytałem dwa teksty, o których
poniżej.
Po pierwsze, na stronie pierwszej zamieszczony jest
tekst „Na Litwie strzela się do Polaków” przedrukowany rzekomo z „Kuriera
Wileńskiego”. O ile mi wiadomo, pismo to nigdy nie zamieściło takiego tekstu, a
opisywane wydarzenie nie miało miejsca. Natomiast tekst przez Pana opublikowany,
rozpowszechniany był w Nowym Jorku w maszynopisie powołującym się na „Kurier
Wileński”; nigdy jednak nie przedstawiono wycinka z tego pisma z powyższym
tekstem. Stąd też polska prasa w Nowym Jorku odmówiła jego publikacji jako
materiału o co najmniej wątpliwej wiarygodności. Dlatego wzywam Pana do
przedstawienia mi kserokopii wycinka z „Kuriera Wileńskiego” lub innego
pisma wydawanego na Litwie z tekstem, który Pan przedrukował. W przeciwnym
wypadku będę zmuszony uznać, że tekst ten został świadomie spreparowany w
intencji zakłócenia stosunków polsko-litewskich i tak właśnie przedstawić
tę przykrą sprawę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych RP w Warszawie.
Po drugie, na str. 14 tego samego numeru w nie
podpisanym tekście „Prasa litewska o Polsce i Polakach” znajduję takie zdanie
„...jakby ich autorzy nie wiedzieli o litwofilskich a antypolskich artykułach w
„Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Życiu Warszawy”, pismach do
niedawna opluwających Polskę za sowieckie ruble...”. Trzeba być kompletnym ignorantem
w sprawach polskich, a przy tym
człowiekiem bez sumienia, by sformułować podobną potwarz. Przypominam Panu, że
„Gazeta Wyborcza” powstała w 1989 roku jako pismo „Solidarności” i z tego
tytułu nie mogła mieć nic wspólnego z „sowieckimi rublami”. „Tygodnik
Powszechny” od chwili swego powstania aż po zmianę ustroju w 1989 roku był
jedynym niezależnym od komunistycznego państwa tygodnikiem katolickim i z tego
tytułu przypisywanie mu owych „sowieckich rubli” jest również podłym
oszczerstwem. Jedynie „Życie Warszawy” było wydawane do 1990 roku przez będący
własnością byłego PZPR koncern „RSW-Prasa”.
Ponieważ zacytowane zdanie zarzuca „Gazecie
Wyborczej” i „Tygodnikowi Powszechnemu” zbrodnię zdrady narodowej, żądam jego
odwołania i przeproszenia zainteresowanych redakcji w najbliższym numerze
wydawanego przez Pana pisma. Przypominam, że wspomniany artykuł nie jest
podpisany, a więc – zgodnie z prawem prasowym – reprezentuje poglądy redakcji,
nie zaś autora.
Łącząc wyrazy szacunku ufam, że dwa przywołane tu
przypadki (a zwłaszcza drugi) rażącego naruszenia dobrych obyczajów i
dziennikarskiej etyki zawodowej, są wynikiem zbiegu okoliczności nie zaś
świadomej intencji.
Jerzy Surdykowski
Konsul Generalny
* * *
Tak, drodzy Czytelnicy! Ja też nie mogłem uwierzyć,
że taki list, w takim tonie, zawierający takie słowa i sformułowania potrafi
napisać przedstawiciel Rzeczypospolitej Polskiej w Stanach Zjednoczonych.
Pozostaje mi więc na ten list odpowiedzieć Panu
Konsulowi:
Zarzut pierwszy: Nie jest moją winą, że Konsul Generalny nie
został poinformowany o zajściach na Litwie. W rozmowie telefonicznej, jaką ze
mną przeprowadził, nie dopuszczając mnie do słowa obrony, zarzucił mi
„prowokatorstwo”, „opieranie się na kłamstwie i zmyśleniach” i tym podobne
„zalety”. Nie chcąc więc być gołosłownym, na drugi dzień po rozmowie z Konsulem
Surdykowskim, przesłałem Mu kopie zamieszczonego poniżej artykułu wydrukowanego
w Wilnie, w „Naszej Gazecie”, nr 1(39), z datą 1-15 stycznia 1992 roku i kopię
artykułu z „Tygodnika Wyborczego”, ukazującego się w Warszawie, rok II, nr
3/4(22) z datą 19-26 stycznia 1992 r. (str. 10).
Tu chciałbym się przyznać do popełnionego przeze
mnie błędu, mianowicie nie podałem Autora zamieszczonego na pierwszej stronie
artykułu. W „Tygodniku Wyborczym”
jest on podpisany: „(oprac. J.C.)”, pod przysłanym do mnie z Wilna artykule
widniało nazwisko: Jan Ciechanowicz, jeden z najwybitniejszych obrońców praw
człowieka na Litwie. Niniejszym więc przepraszam Czytelników, przepraszam
Autora i przepraszam Konsula Generalnego, że nie miał do kogo osobiście
skierować swoich bezpodstawnych zastrzeżeń.
Rozumiem, tak jak każdy z Polaków, że stosunki
polsko-litewskie są bardzo delikatną sprawą dla naszej Ojczyzny. Każdemu z nas
zależy na ich poprawnych układach. Rozumiem Konsula Surdykowskiego, że i On
chciał zabrać głos w tej sprawie – no tak, ale w jaki sposób. Moim zdaniem
„poprawne stosunki” z Litwą nie mogą polegać na milczeniu z polskiej strony.
Oryginalny tekst „Kuriera Wileńskiego”, który
zamieścił podaną przez nas informację w dniu 3 stycznia 1992 roku wydrukujemy w
naszym następnym wydaniu – oczekujemy na przesyłkę z Litwy.
Zarzut drugi: Znowu przyznaję się do popełnionego przeze mnie
błędu, że nie podałem pod zamieszczonym artykułem: „Prasa litewska o Polsce i o
Polakach” jego Autora. Czynię to niniejszym – jest nim ponownie Senator Jan
Ciechanowicz z Wilna, który w
całości przygotowuje dla nas rubrykę „Z Litwy”. Tu też chciałbym przypomnieć
Panu Konsulowi zamieszczane na str. 2 w każdym „Białym Orle” zdanie: „Poglądy naszych
Autorów, nie muszą być zgodne z poglądami Wydawcy „Białego Orła””.
Do samoobrony i wyjaśnienia proszę też niniejszym
pana Jana Ciechanowicza z Wilna.
Ze swej strony, odpowiadając na „żądanie” Konsula
Generalnego RP w Nowym Jorku (o tym „żądaniu” za chwilę), niniejszym
przepraszam te wszystkie Redakcje, które zostały wymienione w zamieszczonym w
mojej gazecie artykule, tych wszystkich redaktorów naczelnych, zastępców,
redaktorów pomocniczych, korespondentów, pracowników redakcji i drukarni, i to
nie tylko tych, ale wszystkich polskich gazet, którzy nigdy nie „splamili” się
nawet jednym „sowieckim rublem” – to obojętnie skąd by on pochodził, czy z
Moskwy, czy z Litwy, czy z Ukrainy, czy z Białorusi, czy z jakiejkolwiek z
dawnych republik Związku Sowieckiego – za wydrukowanie niniejszego zdania,
które nie ode mnie pochodzi, ale od mojego korespondenta z Wilna.
Po przeczytaniu listu Konsula Generalnego, we
wtorek, 18 lutego 92, natychmiast zadzwoniłem do nowojorskiego konsulatu z
prośbą o rozmowę z Konsulem Surdykowskim. Niestety, nie mógł ze mną
rozmawiać (była to godz. 2 po południu). Poprosiłem więc Sekretariat o
umówienie mnie na spotkanie z Konsulem Generalnym na środę, 19 lutego 92, o
godz. 9 rano, prosząc jednocześnie o odpowiedź do godz. 5 po południu.
Odpowiedzi nie otrzymałem. Tak więc zrezygnowałem
z wyjazdu, bo przecież trudno jechać przeszło 3 godziny w jedną stronę, aby
„pocałować klamkę” w polskim konsulacie na Madison Avenue, to znaczy nie
otrzymać planowanego spotkania.
W środę jednak, o godz. 9:05 rano, zadzwoniłem do
Konsulatu z prośbą o rozmowę z Konsulem Surdykowskim dla wyjaśnienia
całości sprawy i jej wieloaspektowości.
A oto przebieg tej rozmowy:
Sekretariat: Polish
Consulate, good morning.
Adam Urbanczyk: Dzień dobry. Czy mogę mówić z
Konsulem Surdykowskim?
Sekretariat: A z kim rozmawiam?
Adam Urbanczyk: Adam Urbańczyk.
Sekretariat: Jedną chwileczkę, proszę.
(połączenie)
Konsul Surdykowski: Halo.
Adam Urbanczyk: Panie Konsulu, Adam Urbanczyk.
Konsul Surdykowski: Dzień dobry, witam!
Adam Urbanczyk: Otrzymałem list od Pana Konsula.
Konsul Surdykowski: Tak, tak.
Adam Urbanczyk: Nie spodziewałem się, że to będzie
taka treść i taka forma, w jakiej Pan napisał, Panie Konsulu. Samo
używanie słów, których Pan używa w tym liście, ja myślę, że nie pasują do
Konsula Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej – to jest po pierwsze. Zarzucanie
mi ignorancji, zarzucanie mi – czego jeszcze – podłych oszczerstw, zarzucanie
mi...
Konsul Surdykowski: Proszę pana, to jest w
odniesieniu...
Adam Urbanczyk: Panie Konsulu, bardzo proszę o
wysłuchanie mnie, bardzo proszę, jedną minutę jeszcze. A więc zarzucanie mi
takich wszystkich rzeczy, na które nie zasługuję – myślę, że gdy wydrukuję ten
list, będzie Pan w poważnym kłopocie. Po drugie – jakim prawem, jakim prawem
Pan może do mnie pisać „żądam”, co to znaczy „żądam”? Czy Pan przyjechał jako
Konsul Generalny służyć Polonii, czy żądać i nakazywać? W jaki sposób Pan to
może zrobić?
Konsul Surdykowski: Proszę pana, niech pan na mnie
nie krzyczy, kończę tę rozmowę, do widzenia panu.
Adam Urbanczyk: Do widzenia.
(koniec rozmowy)
Państwu pozostawiam ocenę tej rozmowy. Próbowałem
zgodnie z „dobrymi obyczajami i dziennikarską etyką” nawiązać „kontakt” z Jego
Ekscelencją, Konsulem Surdykowskim. Nie udało się! Nie „krzyczałem”, jak
stwierdził Konsul. Proszę jednak Państwa
o kilkakrotne przeczytanie ostatnich wypowiedzianych przeze mnie zdań
w rozmowie telefonicznej – każdy z Was musi to powiedzieć z pewną emocją
w głosie, nie z krzykiem. Nigdy nie ośmieliłbym się podnosić głosu na
Przedstawiciela naszego Rządu w USA.
Tak więc przedstawiłem swoją odpowiedź na list
Konsula Surdykowskiego. W tej chwili oddaję głos Państwu, naszym Czytelnikom, z
prośbą o wyrażenie swojej opinii w tej sprawie.
Gazetę poprzednią, w której popełniłem zarzucane mi
„grzechy”, gazetę dzisiejszą i następne, wysyłam natychmiast do wiadomości:
Prezydentowi RP Lechowi Wałęsie w Warszawie, Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II w
Watykanie, Ministerstwu Spraw Zagranicznych w Warszawie, Ambasadorowi RP w USA,
Marszałkom Sejmu i Senatu, Prezesowi „Wspólnoty Polskiej”, Nuncjuszowi
Apostolskiemu w Warszawie, kardynałowi Glempowi, do kilkunastu redakcji
polskich i litewskich gazet.
Nigdy nie pragnąłem mieć najmniejszego zadrażnienia
z Konsulatem Polskim. Cenię bardzo Konsula Surdykowskiego za Jego działalność,
za Jego twórczość literacką. Odpowiedź moja jednak
na list Konsula nie może być inną odpowiedzią. Osądźcie Państwo to sami!
Adam K. Urbańczyk
* * *
„Biały
Orzeł”, 22 marca 1992:
„Wyjaśnienia Redaktora Naczelnego „Białego
Orła”
Zacznijmy więc od początku.
W dniu 11 lutego 92, w dwa dni po wydrukowaniu
gazety „Biały Orzeł” nr 7/160, otrzymałem wiadomość na mojej „telefonicznej
sekretarce”, w której miły głos zawiadamiał mnie, że Pan Konsul Generalny z
Nowego Jorku chciałby ze mną rozmawiać i prosi mnie o zadzwonienie do
Konsulatu. Natychmiast więc, po odebraniu tak przecież ważnej wiadomości,
zadzwoniłem do Konsulatu Generalnego (godz. 1:02 P.M. wszystkie godziny według
rachunku telefonicznego NE Telephone) z prośbą o rozmowę z Konsulem
Surdykowskim.
Podczas tej pierwszej rozmowy otrzymałem „kazanie”
od Konsula Surdykowskiego, że jestem: „prowokatorem, że piszę kłamstwa w swojej
gazecie, że posługuję się tekstami bez pokrycia z dopiskiem pod spodem:
„Pójdziem, gdy zagrzmi złoty róg!”, że jest to wezwanie do rewolucji, że
Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie potwierdziło wiadomości o strzałach w
Niemenczynie, że żąda udowodnienia wydrukowanej informacji, itd. itd.”. Nie
danym mi było dojść prawie do słowa.
Uspokoił się pan Surdykowski, gdy Mu powiedziałem, że jutro wyślę faksem
artykuły z „Naszej Gazety” i „Tygodnika Wyborczego”, które drukowały tę
wiadomość miesiąc wcześniej.
Zawiadomił mnie wówczas Pan Konsul, że wysłał do
mnie list i żąda jego wydrukowania.
Następnego dnia, 12.02.92, wysłałem faksem
artykuły, o których wspominałem wyżej i których kopie podałem w „Białym Orle”.
Natychmiast też tego samego dnia, 12.02.92, odbyła się nasza druga rozmowa. Pan
Konsul podziękował za otrzymane kopie, zawiadomił mnie wówczas, że w takim
razie proszę nie drukować listu nr 1, tylko ja natychmiast wysyłam list nr 2,
gdzie będzie chodziło tylko o „sowieckie ruble” i o przeproszenie
zainteresowanych Redakcji. Nie powiem, Pan Konsul był bardzo grzeczny,
podziękował mi za współpracę, za to co robię dla sprawy polskiej. Powiedział mi
jeszcze, że właśnie za chwilę (przepraszam, nie nagrywałem tej rozmowy i nie
mogę podać jej w całości) „idziemy z byłym premierem Bieleckim do chyba „Nowego
Dziennika”, to podam to do prasy” (nie pamiętam, czy było: podam do druku). Nie wiem – czy znaleźliście
Państwo tę wiadomość w nowojorskich gazetach?
List, nazwijmy go List nr 1 od Konsula
Surdykowskiego, adresowany 10 lutego 92, wysłany z Nowego Jorku 12 lutego 92
(wg pieczęci na znaczku pocztowym) otrzymałem 18 lutego 92. (Drodzy Czytelnicy,
bardzo proszę śledzić daty i godziny, wszystko jest bardzo ważne!).
W ten sam dzień o godz. 12.41 po południu
zadzwoniłem do Konsula Generalnego z prośbą o rozmowę. Zgodnie ze słowami
sekretarki „Pan Konsul jest teraz zajęty!” nie otrzymałem posłuchania.
Zadzwoniłem ponownie o godz. 2:12 po południu prosząc Panią Sekretarkę o
spotkanie z Konsulem na następny dzień, na godz. 9 rano. Poprosiłem także o
potwierdzenie przyjęcia do godz. 5 wieczorem, czyli do zamknięcia Konsulatu.
Pisałem już o tym wcześniej – nikt do mnie nie zadzwonił, nikt nie potwierdził,
że mogę przyjechać na to spotkanie.
Zdecydowałem się więc nie jechać do Nowego Jorku, a
jedynie zadzwonić rano do Konsulatu z prośbą o wycofanie lub złagodzenie tego listu,
w którym tak bardzo zostałem poniżony.
Dalsze fragmenty „historii” znają Państwo z nr 161.
Zadzwoniłem do Konsulatu 19 lutego 92, o godz. 9:08 rano (przepraszam, w nr 161
podałem 9:05, na rachunku telefonicznym jest 9:08). Rozmawialiśmy z Konsulem 2 minuty.
Razem z nr 161 „Białego Orła” przesłałem Konsulowi
Generalnemu list następującej treści:
„Szanowny Panie Konsulu
W załączeniu przesyłam 161 numer „Białego Orła” z
listem Pana Konsula wysłanym z Nowego Jorku w dniu 12 lutego 92, który
otrzymałem 2/18/92. List, także z datą 10 lutego, wysłany z Nowego Jorku 14
lutego 92 doszedł do mnie w dniu 21 lutego, czyli już po oddaniu gazety do
druku.
Nie widzę żadnego problemu, aby list „numer 2” wydrukować w następnym
wydaniu mojej gazety.
Chciałbym bardzo mocno podkreślić, że nie
„krzyczałem” podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej. Nigdy nie
pozwoliłbym sobie na podniesienie głosu na Generalnego Konsula mojej Ojczyzny.
Nigdy też nie dążyłem do najmniejszych kłopotów z
konsulatem polskim, raczej przeciwnie, zawsze – bezpłatnie – drukowałem
wszystkie nadsyłane mi informacje, czy to o nowych przepisach konsularnych czy
celnych, itd., podawałem sprawozdania z okolicznościowych uroczystości w
konsulacie, na które już zapewne nie będzie zapraszany „Biały Orzeł”.
I w taki właśnie sposób „odpłacił” Pan za moją
służbę polskiemu konsulatowi i sprawie polskiej w Stanach Zjednoczonych.
Niniejszym dziękuję!
Z wyrazami szacunku i poważania
Adam K. Urbańczyk”
W dniu 25 lutego 92 Konsul Surdykowski wysłał do
mnie List nr 3, który otrzymałem w dniu 2 marca 92.
Razem z gazetą z dnia 8 marca 92 wysłałem do
Konsula Surdykowskiego list następującej treści:
„Szanowny
Panie Konsulu.
Niniejszym przesyłam następny numer mojej gazety
„Biały Orzeł” – „White Eagle”, zawierający listy Czytelników, związane z Pana
listem wysłanym do naszej gazety, a wydrukowanym w numerze 7/161.
Ostatni list Pana otrzymałem. Po uzgodnieniu jednak
z moimi doradcami i adwokatem postanowiłem go nie drukować w tym numerze.
Przyjmując rękę do zgody proszę o zmianę tego
listu, po przeczytaniu odpowiedzi Czytelników i – proszę, na litość Boską, o
nieposługiwanie się kłamstwem – o ile wydrukuję ten list, będę zmuszony
przerwać go w około 30 miejscach, odpowiadając Panu na zarzuty i kłamstwa
(m.in. rozmowa telefoniczny nie podana w pełni, fakt, że rozmawialiśmy po
otrzymaniu przeze mnie pierwszego listu,
itd.)
Proszę o odpowiedź: czy mam odesłać Panu Jego list,
czy też wydrukować w całości, zgodnie z Pana życzeniem?
Z wyrazami szacunku
Adam K. Urbanczyk
Odpowiedzią Pana Konsula na moje już dwa listy było
wydrukowanie w „Nowym Dzienniku” w dniu 13 marca „Wyjaśnień konsula „Polska –
Litwa i „sowieckie ruble”.” A oto poniżej kopia tego artykułu:
Szanowny Panie Redaktorze,
Ponieważ pan Andrzej Urbańczyk, redaktor i wydawca
dwutygodnika Biały Orzeł (Worcester, stan Massachusett) nie opublikował
nadesłanego mu wcześniej mojego listu, a jednocześnie podjął działania
wprowadzające w błąd opinię publiczną, muszę zwrócić się o opublikowanie tego
listu w Nowym Dzienniku. Nie mam bowiem innego sposobu, by bronić się przed
dezinformacją i szkalowaniem. Przedtem jednak winien jestem – nie znającym
publikacji Białego Orła Czytelnikom – kilka zdań wyjaśnienia.
W numerze Białego Orła z dnia 9 lutego br., na
pierwszej stronie znajduje się artykuł o zajściu w Niemenczynie na Litwie,
gdzie w wyniku nieporozumień i bijatyki na wiejskiej zabawie doszło do
nieuzasadnionej interwencji wojska litewskiego i pastwienia się nad
Polakami. Ponieważ informację o tym zajściu – której nie potwierdzała żadna ze
znanych mi gazet ani agencji prasowych – usiłowano wcześniej bez podawania
źródła opublikować w polskiej prasie nowojorskiej, zareagowałem listem
żądającym przedstawienia przez red. Andrzeja Urbańczyka źródła tej wiadomości,
mogącej poważnie zaszkodzić stosunkom polsko-litewskim. W tym samym
numerze, w innym miejscu, w nie podpisanym tekście omawiającym również sprawy
polsko-litewskie, znalazł się zarzut pobierania „sowieckich rubli” przez
Tygodnik Powszechny, Gazetę Wyborczą i Życie Warszawy. Z wymienionych tytułów
tylko Życie Warszawy było przed zmianami politycznymi w Polsce wydawane przez
stanowiącą własność PZPR „spółdzielnię” RSW „Prasa”. Pozostałe dwa zawsze były
pismami niezależnymi, nie mającymi nic wspólnego z reżimem komunistycznym, o
czym powinien wiedzieć każdy, kto jako tako zna najnowsze dzieje Polski.
Ponieważ zarzut pobierania „sowieckich rubli”, stanowi pomówienie
o zbrodnię zdrady narodowej, w drugiej części mojego listu – natychmiast
wystosowanego do red. Urbańczyka – stanowczo zażądałem przeproszenia
zainteresowanych.
Po otrzymaniu listu red. Urbańczyk zatelefonował do
mnie i w wyniku naszej rozmowy przefaksował mi tekst na temat wydarzeń w
Niemenczynie, opublikowany w jednym z pism polskich wydawanych na Litwie
Nasza Gazeta. W związku z tym uznaliśmy wspólnie, że – skoro źródło zostało
przedstawione – pierwsza część mojego listu
jest bezprzedmiotowa i pozostaje tylko kontrowersja wobec zarzutu
o rzekome pobieranie „sowieckich rubli”. Ustaliliśmy też wtedy
telefonicznie, że wycofuję swój list i do publikacji w Białym Orle nadsyłam
drugi, domagający się jedynie przeproszenia dotkniętych pomówieniem redakcji.
Uważałem bowiem, że red. Urbańczyk jest człowiekiem honoru, dotrzymującym
podjętych zobowiązań. Tymczasem z niewiadomych mi względów, w parę dni później
od tych zobowiązań odstąpił, usiłował rozmawiać ze mną telefonicznie w sposób
arogancki, opublikował (numer z 23 lutego) tę wersję mojego listu, którą
wspólnie uznaliśmy za niebyłą, a jednocześnie rozpoczął akcję rozsyłania
szkalujących mnie listów do czołowych autorytetów polskiego życia publicznego.
W najnowszym numerze Białego Orła (z dnia 8 marca) nadesłanego mu listu
(tu w załączeniu) nie znajduję, a zamiast tego widzę kolejne materiały oparte
na dezinformacji, którą red. Urbańczyk świadomie zastosował ignorując nasze
wspólnie przyjęte ustalenia. Nie wiem, dlaczego zależy mu na wywołaniu wśród
swoich Czytelników wrażenia, że od początku zajmuję postawę antypolską i
prolitewską, a jednocześnie wrogą jemu i redagowanemu przezeń dwutygodnikowi. Nie widzę więc innej drogi,
jak przekazanie poprzez Nowy Dziennik wyjaśnienia, które powinno być
opublikowane w Białym Orle i odwołanie się do sumienia Czytelników oraz
wszystkich osób wplątanych w tę pożałowania godną sprawę.
Łączę wyrazy szacunku,
Jerzy Surdykowski
Konsul Generalny
Zwróćcie Państwo na jedno uwagę – z pierwszych
pięciu linijek listu dwie zawierają – jakby to nazwać kłamstwo, lub pomyłkę!
Kiedyś tam, w katedrze Najświętszej Panny Marii w
Radomiu, ks. Gołębiowski dokonał Aktu Chrztu Adama, a nie Andrzeja Urbańczyka.
Szkoda, że moi Rodzice nie żyją, bo poszlibyśmy do sądu o zwrot kosztów chrztu.
Szkoda, że Pan Surdykowski nie potrafi podać prawdziwego imienia, dobrze, że
jeszcze i nazwiska nie przekręcono – jaki w tym powód? – widzę tylko jeden, aby
nikt, kto nie zna jeszcze „Białego Orła” nie dotarł do tej gazety. Dlatego też
została zmieniona miejscowość – zamiast Ware, podano Worcester, Massachusetts.
Nie ma problemu, drodzy Czytelnicy, adres do
korespondencji do naszej Redakcji na str. 2 – prosimy podać dalej!
Niniejszym więc drukujemy list Konsula
Surdykowskiego, list nr 3, zgodnie jednak z obietnicą będziemy pewne sprawy
wyjaśniać w trakcie tego listu, dla czytelności, jasności. List Konsula jest
kopią fotograficzną, dlatego też nie odpowiadamy za zawarte tam błędy
gramatyczne.
Nowy Jork, 25 lutego
Pan Adam Urbańczyk
Wydawca i Redaktor Naczelny
dwutygodnika „Biały Orzeł”
Szanowny Panie Redaktorze,
nie wiem co Panem kierowało i nie wiem skąd ten
nagły przypływ krótkiej pamięci i złej woli, którym dał Pan wyraz w numerze
redagowanego przez Pana pisma z dnia 23 lutego (volume 7, #161)?
Szanowny Panie Konsulu! Jestem jeszcze nie tak
starym i schorowanym, myślę tu szczególnie o sklerozie, aby już posiadać
„krótką pamięć”, jak narazie, nie grozi mi to! Jaką wolę Pan wykazał w rozmowie
ze mną, traktując jak smarkacza i przerywając ją rzuceniem słuchawki? Czy
była to dobra, czy zła wola! Czego więc może Pan ode mnie wymagać?
Po rozmowie z Panem zadzwoniłem ponownie do Pana
Zastępcy, z którym rozmawialiśmy bardzo długo i którego prosiłem o rozmowę z
Panem.
W następnym telefonie (wszystko to działo się 19
lutego po południu) Pana Zastępca zaofiarował mi przesłanie faksem Pańskiego
Listu Nr 2. Nie mamy jeszcze swojego faksu, nie mogłem więc skorzystać z tej
oferty. Dlatego też musiałem wydrukować list nr 1, jedyny list jaki wówczas
posiadałem.
Przecież od razu po opublikowaniu w „Białym Orle”
artykułu o zajściu w Niemenczynie nawiązałem z Panem kontakt telefoniczny
i na moją prośbę przefaksowałem kopię artykułów w „Naszej Gazecie” i „Tygodniku
Wyborczym”. List mój był wtedy w drodze. Rozmawialiśmy również – w duchu
wzajemnego szacunku i współpracy – po otrzymaniu go przez Pana.
Kłamstwo! Proszę, Szanowny Panie, przeczytać fragment
swego listu do „Nowego Dziennika”, akapit 3 zaczynający się od słów: „Po
otrzymaniu listu...” i w tym samym czasie proszę przeczytać fragment
listu do mnie tutaj drukowanego powyżej.
Czy nie widzi Pan żadnej sprzeczności? Raz ja do
Pana zadzwoniłem, raz Pan nawiązał ze mną kontakt telefoniczny, co jest? Czy
już naprawdę nie potrafi Pan zapamiętać tak prostych kilku dat, godzin, imion,
nazwisk, wydarzeń? Pisałem o tym wcześniej, kto i gdzie do kogo dzwonił, nie
będę więc powtarzał.
Ustaliliśmy wtedy, że w świetle przefaksowanych
materiałów, jego pierwsza część jest bezprzedmiotowa i w związku z tym wyślę
Panu nowy list, w którym domagać będę się tylko przeproszenia wobec –
pomówionych o pobieranie „sowieckich rubli” „Tygodnika Powszechnego” i „Gazety Wyborczej”.
Panie Konsulu! Czy nie ma innych słów w Pana języku
jak tylko „domagać się, żądać, muszę stwierdzić, nie mają prawa”, itd. Jestem
zdania, że nie jest to język dyplomaty, ale...a no właśnie, Pana zignorowanie
moich dwóch listów jest tylko moją sprawą, ale Pana zignorowanie 7 stron listów
w numerze 161 i przy okazji 2 stron listów w numerze 162 nie jest już tylko
moją sprawą, ale dziesiątków tysięcy Czytelników naszej gazety w całym świecie.
List taki (jest to praktycznie druga część listu,
która Pan opublikował, zaczynająca się zaraz, zaraz po słowie „po drugie”)
wysłałem Panu natychmiast. Był też Pan umówiony ze mną w Konsulacie na godzinę
9.00 dnia 19 lutego, na które to spotkanie Pan nie przybył.
List nr 2 nie zaczynał się „zaraz zaraz po słowie
„po drugie””, ale trochę wcześniej. Nie drukuję go już, bo szkoda miejsca w
naszej gazecie. Jest to list nr 1 z wyrzuceniem fragmentu „po pierwsze”,
reszta to znaczy ton, słowa – absolutnie to samo. O wizycie w Konsulacie
pisałem wcześniej.
Zamiast tego zadzwonił Pan do mnie podniesionym
głosem udzielając „pouczeń”, tak jakby nie było naszej poprzedniej rozmowy i
poprzednich uzgodnień. Ze względu na ten agresywny ton, nie licujący ani z
pozycją redagowanego przez Pana pisma, ani z powagą reprezentowanego przeze
mnie urzędu – rozmowę tę przerwałem.
No, proszę, tym razem nie ma już tak jak podczas
naszej rozmowy: „krzyczałem”, został tylko „agresywny ton”. W liście do „N.D.”
nazywa Pan to: „w sposób arogancki”. Panie Konsulu, proszę się wreszcie
zdecydować na odpowiednie określenie i tak jak radziłem naszym Czytelnikom:
przeczytać kilka razy moje słowa kończące, dzięki Panu, rozmowę i przekona się
Pan, że tych słów w języku polskim nie potrafi się powiedzieć flegmatycznym
tonem, a kto jak kto, ale Pan Konsul, jako były dziennikarz, powinien znać tę
właśnie specyfikę naszego języka.
Muszę też stwierdzić, że zacytowana we wspomnianym
numerze Pańskiego pisma ta rozmowa nie w pełni odpowiada prawdzie, została
bowiem przez Pana zacytowana tylko w części.
Kłamstwo! Rozmowa z Panem, zacytowana w numerze 161
odpowiada prawdzie w 100 procentach. Wiem, o co tu Panu chodzi. Urbańczyk teraz
napisze, że ma rozmowę nagraną, ja mu wtedy powiem, że nie wolno nagrywać
rozmowy bez uprzedzenia o tym drugiej strony i „już go mamy”. Nie, Panie
Konsulu, nie napiszę więc, że mam rozmowę nagraną. Rozmawialiśmy przez mój
telefon konferencyjny i słuchały naszej rozmowy trzy inne osoby, pisząc to
wszystko co mówimy. W odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie
przedstawię te trzy podpisane „świadectwa” naszej rozmowy. Tym więc razem, jak
widać jeszcze się nie „dałem” złapać w pułapkę.
Jeszcze raz stwierdzam: uznaliśmy przecież spór o
wydarzenia w Niemenczynie za bezprzedmiotowy, zachowując oczywiście prawo do
własnej oceny stosunków polsko-litewskich. Uznaliśmy, że spór nasz dotyczy
tylko sprawy „sowieckich rubli”. Dlaczego nagle odstąpił Pan od tych ustaleń i
zdecydował się na opublikowanie pierwotnej wersji mojego listu, a tym samym na
radykalne poszerzenie nikomu nie potrzebnego konfliktu? Miałem przecież Pana za
człowieka szanującego swoje słowo i dotrzymującego porozumień.
Przecież „zażądał” Pan wydrukowania Pana listu,
byłem w posiadaniu tylko listu nr 1, jakie więc miałem wyjście? Nie mogłem
przecież nie wydrukować Pana pierwszego listu i czekać dwa tygodnie do
następnego wydania, bo jestem pewien, że znowu „poszedłby Pan na skargę do
„Nowego Dziennika”, czy gdzieś indziej. Ja szanuję swoje słowo i dotrzymuję
zobowiązań wobec uczciwych, solidnych, prawych i nie zakłamanych osób.
Na zakończenie kilka zdań o zasadach i wartościach,
którymi się kierowałem.
Po pierwsze, nacjonalizm objawiający się nieraz w
młodej Republice Litewskiej, która dopiero co odzyskała niepodległość po
dziesięcioleciach sowieckiej okupacji, godzi boleśnie w zamieszkałych tam od
wieków Polaków. Do przykrych incydentów o tym podłożu trzeba zaliczyć
rozwiązanie samorządów lokalnych, gdzie Polacy mieli większość, a także burdę
wywołaną przez podchmielonych żołnierzy litewskich na zabawie w Niemenczynie. W
sprawie tego incydentu (wyolbrzymionego zresztą przez „Naszą Gazetę”) – jak mi
się udało później ustalić – Polska wystosowała protest do władz litewskich.
Dla Pana fakt, że komuś wybito oko, że ktoś dostał
wstrząsu mózgu, że strzelano po ścianach i podłodze to zwykła „burda wywołana
przez podchmielonych żołnierzy litewskich”, czy jak określa to Pan Konsul w
liście do „N.D.”: „bijatyka na wiejskiej zabawie”. Trzeba przyznać, że po
przestudiowaniu artykułów dodaje Pan łaskawie w liście do „N.D.”:
„pastwienie się nad Polakami”. Jestem wdzięczny władzom Rzeczypospolitej, że, o
ile to prawda, co Pan pisze: „Polska wystosowała protest do władz litewskich”.
Mam także nadzieję, że po przeczytaniu tego fragmentu Redakcja „Naszej Gazety”
z Wilna zareaguje w odpowiedni sposób. Proszę się nie martwić, już na pewno nie
na łamach „Białego Orła”. Zgodnie ze stwierdzeniem w ostatniej gazecie po raz
ostatni na naszych łamach istnieje sprawa: Surdykowski – „Biały Orzeł”. Proszę
o nieprzysyłanie więcej listów na ten temat, o niedzwonienie do Redakcji w
związku z tą sprawą. Obecne podsumowanie dyskusji zamyka ten temat.
Podpisana niedawno umowa polsko-litewska daje
nareszcie podstawę prawną do oficjalnych wystąpień w obronie zamieszkałych na
Litwie Polaków. Ale odpowiadanie nacjonalizmem na nacjonalizm, nienawiścią na
nienawiść, szerzenie żądzy odwetu – nie służy ani Litwinom, ani Polakom.
Postarajmy się zrozumieć, że Litwini mają do nas także sporo historycznie
uzasadnionych pretensji. Nade wszystko zaś oba niepodległe państwa – które
łączy wspaniała i wspólna przeszłość – muszą nauczyć się żyć razem w zgodzie i
wzajemnym poszanowaniu.
18 marca 92 r. rozmawiałem w Ambasadzie
Rzeczypospolitej w Waszyngtonie z ministrem Kozłowskim, po konferencji
zorganizowanej przez Biały Dom na temat pomocy finansowej i gospodarczej dla
krajów Europy Wschodniej i po wspaniałym przyjęciu zorganizowanym przez Kongres
Polonii Amerykańskiej w swojej waszyngtońskiej siedzibie. Minister Kozłowski,
dawny redaktor „Tygodnika Powszechnego”, podczas naszej prywatnej rozmowy,
przedstawił mi swój punkt widzenia na temat konfliktu Konsul Generalny – „Biały
Orzeł”. Ja, ze swej strony, zawiadomiłem Pana Ministra o dalszych krokach,
jakie podejmę. Dziękuję Panu Ministrowi za rozmowę. Mówiliśmy także na temat
stosunków polsko-litewskich, o których powyżej wspomina Pan Konsul.
Chciałbym tu jeszcze raz bardzo mocno podkreślić, że świętym słowem, od dnia
powstania naszej gazety, jest dla nas słowo: „POLSKA”. Najważniejszym naszym
celem jest służba Ojczyźnie i Polonii Amerykańskiej. Nie wie Pan, panie
Konsulu, ile dostaję anonimowych lsitów, pełnych pogróżek, poniżenia, po
najmniejszej interwencji na rzecz Polski, Polaków i Polonii. Litwa jest też
krajem, gdzie żyją Polacy i to nie na „wycieczce”, ale od setek lat. Może nie
rozumiem zakamarków polityki obecnego Rządu względem Polski. Ale dla mnie Polak
jest Polakiem wszędzie, nawet w afrykańskim buszu i gdyby działa Mu się tam
krzywda, napisałbym o tym w mojej gazecie. Nie jest moim zamiarem wzywanie do
wojny polsko-litewskiej. Każda wojna to cierpienie i śmierć. Będę jednak
drukował artykuły, w których bronić się będzie praw mniejszości narodowych,
gdziekolwiek będzie się im działa krzywda.
Po drugie, ani Pan, ani tym bardziej pan Jan
Ciechanowicz nie mają moralnego ani jakiegokolwiek innego prawa (...)
Panie Konsulu! Tak się jakoś złożyło w Stanach
Zjednoczonych, że o prawie moralnym czy jakimkolwiek innym mogą tylko mówić
upoważnione do tego Instytucje i Osoby. Pańskie „zasady moralne i prawne”
nikogo nie interesują, proszę je zatrzymać dla siebie. A wracając do
„moralności” – jak Pan nazwie ignorancję wydrukowanych w tych dwóch numerach
ponad 20 listów na Pana temat? Jest takie polskie przysłowie:... nie, proszę o
tym zapomnieć. Jest Pan Konsul dla mnie przedstawicielem władz Ojczyzny. Nie
będę tu bronił dr Jana Ciechanowicza, zrobił to On najlepiej w swoim liście w
poprzednim numerze, o którym nie potrafił Pan wspomnieć.
zarzucania zbrodni zdrady narodowej (bo czym innym
jest pomówienie o pobieranie „sowieckich rubli”?) tym redakcjom i tym
dziennikarzom, którzy nie tylko nie splamili się jakąkolwiek kolaboracją z
komunistami, ale w latach panowania komunizmu tworzyli podziwiane przez cały
świat enklawy niezależności. A dotyczy to nade wszystko pomówionych niestety w
„Białym Orle” – „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”. Można nie
zgadzać się z publikowanymi tam tekstami, można z nimi polemizować, ale nie
wolno fałszować tak niedawnej przeszłości. Obrzucanie swych przeciwników
kalumniami, zarzucanie im zdrady, stosowali w Polsce niestety tylko
komuniści i hitlerowcy.
Nie wiem jakie ma Pan Konsul dowody na popełnienie
„zdrady narodowej” przez „Życie Warszawy”. Jak było więc z innymi gazetami
komunistycznymi, czy one wszystkie brały „sowieckie ruble”? Pan, jako były redaktor
„Gazety Krakowskiej” powinien przecież coś o tym wiedzieć. W mojej odpowiedzi
na Pana list przeprosiłem wszystkie polskie Redakcje.
Ani słowo „komunista”, ani „hitlerowiec” do mnie
naprawdę nie pasuje. Nie pasuje także do dr Ciechanowicza. Dlaczego więc obraża
Pan ludzi bez najmniejszych podstaw? Dlaczego używa Pan Konsul tak obelżywych
określeń? Panu, pozostawiam odpowiedź!
Wysyłając listy do Papieża, Prezydenta RP itd.,
itd. uczynił Pan z naszego sporu sprawę wręcz wagi państwowej. Pana prawo, choć
nie ja tego chciałem. Może Pan oczywiście uważać, że nie nadaję się na Konsula
Generalnego i mobilizować przeciwko mnie tak wspomniane autorytety, jak opinię
publiczną. Nie jestem przywiązany do tego stanowiska i chętnie je opuszczę,
jeśli uznają to za słuszne właściwe władze Rzeczypospolitej Polskiej. Dopóki
jednak je zajmuję, będę bronił tych zasad i wartości, o których tu wspomniałem.
Nie mam żadnego prawa do oceniania Pana pracy, jako
Konsula Generalnego RP, od tego są Inni. Pisze Pan Konsul w liście do „N.D.”,
że wysyłałem „szkalujące listy” na Pana. Jestem w posiadaniu wszystkich 112
kopii listów, które wysłałem z dwoma ostatnimi gazetami. W żadnym z nich
nie znajdzie Pan ani jednego słowa obrażającego Pana, lub jakiegokolwiek złego
wyrażenia pod Pana Konsula adresem.
Wciąż jednak uważam, że postawa, jaką Pan – tak
niespodziewanie dla mnie – zajął w naszym sporze, jest wynikiem zbiegu
okoliczności lub zdenerwowania. Wciąż uważam Pana za człowieka niewątpliwych
zasług, a „Białego Orła” za pismo dobrze służące Polonii. Jeśli czuje się Pan
obrażony – przepraszam. Wyciągam rękę do zgody i proszę o jej przyjęcie. Ale
proszę też o rozważenie w swoim sumieniu konsekwencji tego, co dotąd zaszło. O
konkluzje pytać nie będę. Dowodem Pańskich dobrych intencji będzie
opublikowanie tego listu w całości.
Łączę wyrazy szacunku.
Jerzy Surdykowski
Konsul Generalny
Przyjąłem rękę do zgody w ostatnim liście do Pana i
najmniejszy Pana gest potrafiłby „zakończyć” pozytywnie tą „pożałowania godną
sprawę” – jak Pan to nazywa. Ręki mojej Pan nie przyjął. Nie potrafił Pan
Konsul odpowiedzieć na mój list, choćby przez swoją sekretarkę. List Pana
Konsula drukuję więc w całości, „wkraczając” jedynie 13 razy, choć miało być
tego więcej.
Drodzy Czytelnicy! Jeszcze raz bardzo proszę o
zakończenie tego tematu w swych listach i telefonach, nawet po
przeczytaniu zamieszczonego obok listu.
W dniu 16 marca 92 otrzymałem od Konsula
Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej w Nowym Jorku, Pana Jerzego
Surdykowskiego, list, którego kopię przedstawiam poniżej:
Nowy Jork 10 marca 1992
Panie Urbańczyk,
po otrzymaniu Pana listu (bez daty) i po zapoznaniu
się z numerem „Białego Orła” z dnia 8 marca mogę stwierdzić tylko jedno:
jest Pan człowiekiem podłym, który świadomie wprowadza w błąd swych Czytelników.
Dalsza wymiana korespondencji z Panem jest bezprzedmiotowa.
J. Surdykowski
Chrystus rzekł: „Lecz powiadam Wam, którzy
słuchacie: miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobro czyńcie tym, którzy was
nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych,
którzy was oczerniają. Jeśli cię kto uderzy w jeden policzek, nadstaw mu i
drugi”.
Łk. 6,27-29
Adam K. Urbańczyk
Redaktor Naczelny i Wydawca
gazety „Biały Orzeł”
I niedobrze! Jeśli
ciągle ludzie przyzwoici będą nadstawiać kanaliom pozbawionym wstydu i sumienia
przysłowiowy drugi policzek, to te kanalie nas po prostu zniszczą, dobiją. A
redaktorowi Adamowi K. Urbańczykowi spalili redakcję. Ale na razie dramat
trwał.
* * *
„LISTY
LETTERS
Redakcja nie
odpowiada za treść drukowanych listów, które nie zawsze są zgodne z naszymi
poglądami.
Szanowny Panie
Redaktorze
Po otrzymaniu do
ręki ostatniego numeru Pańskiej gazety (nr 161 2-23-92) pragnąłem natychmiast
usiąść i pisać na ten tak obraźliwy temat jak próby zakłócania przez Pana stosunków
pomiędzy dwoma odradzającymi się państwami Litwy i Polski. Pisanie byłoby
stosunkowo proste, ale wg mnie zbyt wczesne, zaś ostro sformułowane zarzuty
przez Pana Konsula Generalnego w liście do Pana, oraz rzeczowa Pańska obrona,
choć mocno ograniczona przez Pana Konsula w jakimś stopniu ograniczyła chęć
zajmowania określonego stanowiska, choć nie wykluczyła możliwości polemiki na
temat Waszego na tak wysokim niemalże politycznym poziomie konflikcie.
Uważam
jednocześnie na podstawie wydrukowanego telefonogramu, że odkładanie słuchawki
i uniemożliwienie kontaktu, a co za tym idzie próby obrony, uważam ze strony
Pana Konsula za wysoce nietaktowne i nie licujące reprezentowanej przez Niego
godności.
Jestem jednak
przekonany, że po przedstawieniu przez Pana materiałów dowodowych, z których
Pan korzystał drukując je w swojej gazecie, nie zaistnieje narzucana przez
Pana Konsula potrzeba odwoływania faktów i przepraszania istniejących w Polsce
redakcji czasopism. Mimo tych wszystkich zarzutów, jak do tej pory nie do końca
udowodnionych, jak i nie do końca przez Pana odpartych, mam cichą nadzieję i
jednocześnie bardzo pragnę, aby do „przepraszania” nie doszło. Zaś posądzenie
Pana o ignorancję w sprawach polskich, prowokatorstwo i oszczerstwa, uważam za
wysoce krzywdzące.
Pragnę, aby
konflikt ten zakończył się jak najszybciej i aby tak Pan jak
i wiarygodność Pańskiej gazety, a także przedstawiciel Rzeczypospolitej
Polskiej w osobie Pana Konsula Generalnego wyszli z tej niezamierzonej
słowno-redaktorskiej potyczki z twarzą.
U progu siódmej
rocznicy istnienia „Białego Orła” życzę tak Panu, całej Redakcji, samej gazecie
dalszych sukcesów, powiększenia nakładów oraz wielu wiernych czytelników jakim
jestem ja.
Z poważaniem
Józef Kawa
Holyoke, Ma
* * *
Szanowny Panie Redaktorze
Nawiązując do
listu Konsula Surdykowskiego do redakcji „Białego Orła” chciałbym wyrazić swoje
poparcie dla p. Adama Urbańczyka. Konsul Surdykowski potwierdził swoją opinią o
sobie jako bezczelnym i aroganckim polemiście, któremu nie zależy na znalezieniu
prawdy czy argumentacji, ale jedynie na obrażaniu inwektywami osoby mającej
odmienne od niego opinie. Pamiętam jeden z jego artykułów „polemicznych” z moim
znajomym Kazikiem Dadakiem w „Nowym Dzienniku”. Zamiast argumentów p.
Surdykowski starał się udowodnić swoje tezy przez osobiste ataki. Niestety tacy
ludzie jak Konsul Surdykowski rozbijają Polonię i szkodzą interesom
Polski. Jakim sposobem został konsulem RP w Nowym Jorku? Komu zależało na tym,
aby wbrew protestom części Polish American Congres taka osoba otrzymała
odpowiedzialne stanowisko? Być może doczekamy się kiedyś na ten temat wyjaśnień
przy rozwiązaniu kolejnej prominenckiej afery.
Wracając do
sprawy prześladowań mniejszości polskiej na Litwie. Jest to bardzo poważna i
bolesna sprawa. Moi rodzice jak również wielu znajomych pochodzi
z Wileńszczyzny i utrzymuje w dalszym ciągu stały kontakt z ziemią
rodzinną. Całkowitą
prawdą jest fakt szykanowania i prześladowań Polaków na Litwie przez
nacjonalistów litewskich z Sajudisu. Czytałem wiele artykułów na ten temat
i osobiście słyszałem opowiadania naocznych świadków tych wydarzeń.
Pan Urbańczyk ma
całkowitą rację stwierdzając, że „Gazeta Wyborcza” i „Tygodnik Powszechny”
nie chciały i nie chcą tych tematów poruszać albo przedstawiają je tendencyjnie.
Pamiętam dobrze artykuł poseł RP i redaktor „Tygodnika Powszechnego” Józefy
Hennelowej, która w „stylu” Konsula Surdykowskiego atakowała i wyśmiewała
skargi jednego z naszych rodaków na Litwie. Będąc wieloletnim czytelnikiem „TP”
po przeczytaniu takiego artykułu zrezygnowałem z subskrypcji tego tygodnika.
W sprawie Polaków
na Litwie powinniśmy pisać do Departamentu Stanu oraz naszych kongresmanów i
senatorów. Landsbergis i władze litewskie liczą obecnie na pomoc amerykańską i
będą musieli wyjaśnić swoją politykę wobec mniejszości narodowych na Litwie.
Natomiast w sprawie Konsula Surdykowskiego piszmy listy do Prezydenta RP oraz
senatorów i posłów w polskim Sejmie. Może interpelacje poselskie zwrócą uwagę
na tą skandaliczną postać.
Z uszanowaniem
Antoni
Litwinowicz
Quakertown,
* * *
Szanowny Panie
Redaktorze
Proszę przyjąć
moje gratulacje z okazji rocznicy „Białego Orła”. Mimo tak licznej Polonii jest
to jedyna gazeta polska w Nowej Anglii, już to samo świadczy o tym, że należy
się jej nasza pomoc.
Idea sojuszu
polsko-litewskiego wzięła się z żywotnego zagrożenia obu krajów przez agresję
krzyżacką i zaraz na początku uwieńczona została sukcesem bez precedensu – pod
Grunwaldem. Odtąd oba kraje mogły przechodzić długie lata swojego rozwoju, a
nawet rozkwitu, podczas gdy Krzyżacy i ich następcy sekularyzowane Prusy przez
parę stuleci lizali swoje rany bez rozgłosu. Idea Pawła Włodkowica święciła
triumfy, przynajmniej na tym terenie.
Przez ponad
pięćset lat narody polski i litewski żyły wyjątkowo zgodnie mogąc stanowić wzór
dla całej Europy. Porozumienia i unie polsko-litewskie były zawierane
i odnawiane na zasadzie dobrowolności. Inicjatywa zacieśnienia Unii
wychodziła zwykle od Litwinów, aż w końcu doszło w Konstytucji 3 Maja do
skasowania odrębności państwowej Litwy i powołania na terenach byłej Korony i
Wielkiego księstwa jednego państwa polskiego. Te dwa człony zrosły się tak, że
stanowiły już jakby oba płuca jednego organizmu.
Za Litwina ale i
za Polaka jednocześnie uważał się Adam Mickiewicz nie widząc żadnego konfliktu
między obydwoma pojęciami.
Przez całe wieki
być Litwinem nie oznaczało wyrzekania się bycia Polakiem.
Zabory,
likwidacja Rzeczypospolitej spowodowały rozerwanie sojuszu polsko-litewskiego.
To umożliwiło niebywały wzrost znaczenia i potęgi Prus. Ukoronowaniem tego
procesu była III Rzesza Adolfa Hitlera, która żywot wraz ze swym władcą
zakończyła niezbyt miło. Nomen omen!
Byłem na Litwie w
1975 roku z wycieczką Almaturu. Wszędzie spotykaliśmy się z dowodami
sympatii Litwinów. (...)
Dlatego smutkiem
napawają wiadomości o obecnych konfliktach, których celem jest zatarcie
polskości.
Czy warto poniżać
się do tego poziomu? I to w czasach odzyskanej niepodległości. Takie pytanie
można by zadać sprawcom i inspiratorom ataków przeciwko mówiącym po polsku
Polakom-Litwinom, gdyby tylko pytanie to mogło do nich dotrzeć.
Od dwustu lat
naród litewski, ale niekoniecznie ten, a nawet raczej nie ten, w wąskim,
etnicznym rozumieniu tego pojęcia, lecz ten wywodzący się ze wspólnoty z Polską, był
tępiony. Wspomnieć można o Murawiewach z czasów carskich, gubernatorach
„wieszatielach” czy szczególnie złowrogim okresie lat 1939-1954, masowych
mordach i wywózkach ludności, hitlerowskich i stalinowskich.
Pamiętać trzeba o
zamykaniu szkół, uniwersytetów, tępieniu moralnym i fizycznym inteligencji
polsko-litewskiej i rozpędzaniu jej na cztery wiatry.
Dlatego teraz,
jeśli znajdują się na Litwie prawdziwi patrioci, Litwini odważnie przyznający
się do polskości powinni spotkać się z poparciem nas wszystkich i władz Rzeczypospolitej
Polskiej. Jan Ciechanowicz, jak wynika z publikowanych w Białym Orle artykułów,
jest takim człowiekiem. Trzeba pamiętać, że działa w trudnych warunkach. Jeśli
nawet użył niefortunnych sformułowań, może dlatego, że nie żyje w Polsce,
nie zmienia to faktu jego zaangażowania na rzecz Polaków – Litwinów, ma chyba
prawo czuć się zniecierpliwionym.
Jeżeli Polska i
Litwa mają stać się materialnie i duchowo częścią wspólnoty europejskiej, to
najkrótsza droga wiedzie przez czerpanie z tradycji i ducha unii polsko – litewskiej,
nie przez jej odrzucanie. Niech Duch Rzeczypospolitej dwojga lub trojga narodów
znajdzie swe miejsce w nowej rzeczywistości.
Paweł Oplustil
Salem, Ma.
* * *
„Gazeta Polska”, 28 marca 1992:
„LIST
OTWARTY
Wielce Szanowny Panie Redaktorze!
Jestem do głębi
poruszony opublikowanym na łamach „Białego Orła” listem Jego Ekscelencji
Konsula Generalnego Rzeczpospolitej Polskiej w Nowym Jorku, pana Jerzego
Surdykowskiego, którego dotąd uważałem za wytrawnego dyplomatę i uczciwego
człowieka. Doprawdy, wiele gazet na całym świecie, w tym też polsko-
i litewskojęzyczne na Litwie („Nasza Gazeta”, „Magazyn Wileński”,
„Respublika”, „Lietuvos Aidas” i in.) z oburzeniem pisało o groźnym,
pożałowania godnym i budzącym wielkie zaniepokojenie incydencie w
Niemenczynie pod Wilnem 29 XII 1991, kiedy to żołnierze litewskich oddziałów
narodowych bez dania sobie najmniejszego powodu ciężko pobili kilku młodych
Polaków, a za cud Boży uznać należy fakt, iż żadna z wystrzelonych kul nie
spowodowała śmierci nikogo spośród bezbronnej, zgromadzonej na dyskotece
młodzieży. Pisał o tym także urzędowy „Kurier Wileński” 3 stycznia 1992 roku na
stronie 5, który to tekst wysłałem panu wcześniej.
Kto jak kto, ale
Konsul Generalny RP musiałby jako jeden z pierwszych nie tylko wiedzieć o tej
sprawie (jednej z szeregu podobnych, mówiąc na marginesie), ale i w sposób
zgodny z polską racją stanu na nią odreagować. Nastąpiło zaś coś wręcz
przeciwnego. Z jego zachowania wynika, że stykamy się nie tylko z zupełnym
brakiem wiedzy i rozeznania, ale i z reakcją w duchu antypolskim. Doprawdy,
tylko ongisiejsza „czerwona dyplomacja” Warszawy potrafiła zachować się w
równie żenujący sposób, broniąc nie prawdy i interesów Narodu Polskiego, lecz
tylko „wiecznej i niewzruszonej przyjaźni” i „dobrych” stosunków ze wschodnim
sąsiadem, który, widząc naszą słabość, poczynał sobie z nami coraz bezczelniej,
a i dziś nie chce się wynieść z polskiej ziemi, chociaż dość potulnie zniknął z
oczu Węgrom, Czechom i Słowakom. Nikt nie szanuje tego, kto sam nie potrafi
bronić własnej godności... Antypolski akt bandytyzmu soldateski litewskiej miał
miejsce – wbrew sugestiom pana Surdykowskiego – i jako taki właśnie oceniony
został zarówno przez prasę na Litwie, jak i przez jej władze (winni zostali
zdymisjonowani). Konsul Generalny RP w Nowym Jorku popełnia niesłychaną gafę,
zachowując się w tej sytuacji tak, jak się właśnie zachował.
Mówiąc o mojej
ostrej i – muszę przyznać – niedyplomatycznej ocenie gazet „Życie Warszawy”,
„Tygodnik Powszechny” i „Gazeta Wyborcza”, powinienem jednak podkreślić, że
użyłem (ja, zwykły publicysta, osoba prywatna) pisząc o nich sformułowań, które
są chyba szczytem dobrego tonu w porównaniu z tymi, jakimi się posłużył w swym
liście do „Białego Orła” pan Jerzy Surdykowski (bądź co bądź dyplomata i osoba
jak najbardziej urzędowa).
Przechodząc do
sedna rzeczy: Dlaczego tak twardo, i to nie po raz pierwszy, oceniam linię
polityczną wyżej wymienionych pism? Otóż uważam – i mam chyba na to prawo w
dokładnie takim stopniu, jak te pisma na ich własny punkt widzenia – że gazety,
ukazujące się w Polsce, powinny z natury rzeczy bronić nadrzędnych interesów
tego Państwa i dobrego imienia Narodu Polskiego, wszystkich jego odłamów. Pisma
te zaś publikują wiele materiałów niezgodnych z prawdą, tym samym szkodzących
Polsce i jej interesom. Tak, dla przykładu, każdy czytelnik „G.W.” i „T.P.” bez
trudu przypomni sobie liczne sążniste materiały na ich łamach, rozprawiające o
tzw. „polskim antysemityzmie”. Oczywiście, można tylko podziwiać spryt warszawskich
cwaniaczków, którzy wynaleźli skuteczny sposób wyłudzania dolarków („Polak
potrafi”) od amerykańskich Żydów w zamian za bzdurne bajeczki o urojonym
„polskim antysemityzmie”, który z pewnością, jeśli i ma miejsce, to jest
najbardziej szczątkowym i marginalnym zjawiskiem w porównaniu z dowolnym krajem
dzisiejszej Europy, nie mówiąc o przeszłości sprzed około 50 lat. Te fałszywe i
niegodziwe pomówienia Narodu Polskiego o antysemityzm (oby ich skutkiem nie
stało się zjawienie się polskiego antysemityzmu w rzeczywistości!), przy jednoczesnym
natrętnym gloryfikowaniu i kokietowaniu tych, którzy przed kilkudziesięciu laty
w zbrodniczy sposób wymordowali 94% „swych” Żydów, nie może we mnie, jako
Polaku, budzić niczego prócz wstrętu. Tym bardziej, że podczas wojny moi
rodzice przez wiele miesięcy przechowywali w pewnym miasteczku pod Wilnem przed
niemieckimi i litewskimi okupantami dwie żydowskie dziewczynki, zanim nie
zabrała je do lasu partyzantka AK. Nie byli w tym osamotnieni, wielu Polaków,
ryzykując życiem własnych rodzin, ratowało przed faszystowskimi bestiami
Żydowskich Braci i dotychczas wspomina o ich losie z ogromną serdecznością,
współczuciem, bólem i łzami. l oto im plują w twarz warszawskie łobuzy,
rozdmuchując na łamach poszczególnych pism mydlaną bańkę mitu o chimerycznym
„polskim antysemityzmie”. Do niedawna takie poniżanie Polaków i dyskredytacja
Polski w oczach cywilizowanego świata – jestem tego pewien – inspirowane
i opłacane były przez moskiewską bolszewię, która wiele wysiłku wkładała
w starania, by oczernić nasz naród, odizolować go od reszty świata,
duchowo ubezwłasnowolnić i tym samym na zawsze przywiązać do swego imperialnego
rydwanu. Dziś cel podobny przyświeca raczej nie tylko Moskwie, ale – przede
wszystkim – innym siłom, równie antypolskim. One też płacą i będą płacić
warszawskim pismakom za zohydzanie imienia polskiego. Chyba nie jest sprawą
przypadku, że tak przenikliwy polityk, jak Lech Wałęsa, odebrał „Gazecie
Wyborczej” szyld „Solidarności”, którego ona nadużywała dążąc do celów zupełnie
już innych niż dawne ideały związkowe; na pierwszej stronie tego pisma stoi
zresztą czarno na białym, kto je finansuje...
Istnieje jeszcze
jedna sprawa, której – jako kresowiak – nie mogę pominąć. Od samego początku
sowieckiej pierestrojki, która niewątpliwie zaplanowana i zainicjowana
została w najgłębszych eszelonach aparatu komunistycznego, przede wszystkim
KGB, jasne było, że los kilku milionów Polaków w byłym ZSRS został przez
reżyserów z bezpieki sowieckiej zignorowany. Wymagało to „korekty” z naszej
strony – i idąc za przykładem litewskim – podjęliśmy intensywną akcję nacisków
i informacji w Moskwie, by skłonić ją w trakcie reform do uwzględnienia
także życiowych interesów Polaków, których w ZSRS było chyba parokrotnie więcej
niż Litwinów. Po kilkumiesięcznym okresie wahań bezpieka moskiewska piórem
swych prasowych agentów, w tym Czepaitisa, właśnie „G.W.”, „T.P.”, i „Ż.W.”,
jęły się okrzykiwać nas – wbrew faktom i zdrowemu rozsądkowi, nie mówiąc o
polskim patriotyzmie – za „czerwonych”, „agentów Moskwy”, „skomunizowanych”
itp. Przy czym robiono to nieraz piórem najwyższej rangi litewskich
funkcjonariuszy komunistycznych, jak to np. uczyniła „Gazeta Wyborcza”
niedawno, i to po wielokroć, z zachwytem sławiły, jako rzekomego „litewskiego
polityka niepodległościowego”, agenta sowieckiego KGB, prowokatora o 24-letniej
wysłudze Virgilijusa J. Czepaitisa, zamieszczały wywiady z nim, w których on
oblewał błotem „promoskiewski” ruch odrodzenia narodowego Polaków na naszych
ziemiach zagrabionych przez ZSRS w 1939 r. W czyim interesie czynił to
agent sowieckiej bezpieki, za czyje pieniądze i czy przypadkowo miał tak
zmasowane poparcie propagandowe ze strony niektórych pism „polskich”? Ja
osobiście nie mam zbytnich wątpliwości co do odpowiedzi na te pytania.
Trudno o większą
perfidię ze strony KGB i o większą podłość i głupotę ze strony niektórych
organów prasowych w RP, które atakując i poniżając nas, same chcą – nie
wiedzieć, jakim prawem – być traktowane jako nietykalne „święte krowy”...
Szczuci i potrącani
ze wszystkich dosłownie stron, Polacy kresowi znaleźli moralne poparcie z boku
zaledwie kilkunastu (ale za to rzetelnych) pism w kraju i za granicą, takich
jak właśnie „Biały Orzeł”, „Panorama” (Chicago), „Horyzonty” (Stevens Point),
„Tygodnik Wyborczy” (Warszawa), „Tygodnik Gdański”, „Express” (Toronto),
„Reminder” (Rockville), „Chicago Tribune”, „The Advocate” (Stanford), „Common
European Home” (Rockville), kilku innych, jak przemalowani komuniści z byłej
czerwonej dyplomacji PRL próbują (wbrew prawom człowieka, zagwarantowanym
w waszym ustawodawstwie) kneblować usta uczciwym pismom nawet na terenie
USA, kraju o ogromnej i pięknej tradycji demokratycznej, wygrażając im pięścią,
lżąc i szantażując, grożąc sankcjami... Niewiarygodne!...
Używanie przez Konsula
Generalnego RP p. Surdykowskiego grubiańskich i ordynarnych zwrotów w
liście urzędowym do „Białego Orła”, podobnie jak jego – obywatela i dyplomaty
obcego państwa – próba dyktowania amerykańskiemu pismu, co ono i jak ma pisać i
oceniać, jest ewidentnym łamaniem wolności słowa, przenoszeniem barbarzyńskich
obyczajów bolszewickich i drapieżnych metod zwalczania niewygodnych ludzi na
grunt zachodni i stanowi bezprecedensowy skandal polityczny, o czym nie wątpię.
Pana Redaktora
Naczelnego i cały Zespół „Białego Orła” proszę o przyjęcie wyrazów uznania za
odwagę w głoszeniu prawdy i dziękuję z całego serca za wzięcie w obronę rodaków
na Kresach, za sprawiedliwość i obiektywizm w naświetlaniu naszej drogi
przez mękę. Taka postawa pozwoli nam – miejmy nadzieję – w sposób otwarty,
uczciwy, konstruktywny i pokojowy rozstrzygnąć nasze problemy w stosunkach z
Litwinami i innymi wschodnimi sąsiadami ku obopólnej korzyści z uniknięciem
konfrontacji, do której z reguły prowadzi tchórzliwa i krótkowzroczna polityka
chowania głowy pod piach w chwilach niebezpieczeństwa.
Zapewniam, że
wszystkie moje materiały nadsyłane do Waszej Redakcji zawsze odpowiadają
faktom, a całą odpowiedzialność za to, co piszę, biorę tylko i wyłącznie na
siebie. Tym bardziej, że jako pismo szanujące się, „Biały Orzeł” –
w przeciwieństwie do niektórych innych – drukuje także materiały, które
się mogą jego
Kierownictwu i Zespołowi z tych czy innych względów nie podobać i nie
odpowiadać. Ale przecież m.in. na tym polega dziennikarska przyzwoitość.
Przeprosiłbym też „G.W.”, „Ż.W.”, „T.P.”, pod warunkiem wszelako i tylko po
tym, jak te pisma odwołają swe antypolskie fałszerstwa i przeproszą Polaków
Wileńszczyzny za swe impertynencje.
Łączę najlepsze
życzenia
i wyrazy
głębokiego uszanowania
dr Jan Ciechanowicz
Wilno, 23 lutego
1992 roku.
* * *
„Biały Orzeł”, 22 marca 1992:
„Respublika”
konstatuje
Niezależna gazeta
litewska „Respublika” zawiadamia: „71,1 procent uczniów Kłajpedy nie uczęszcza
na lekcje religii”, ci którzy przychodzą, często odchodzą przed czasem. Podobna
sytuacja istnieje w całej Republice. I jak tu mówić o „katolickim Narodzie
Litewskim”?
W tymże piśmie o
Radzie Najwyższej Republiki Litewskiej czytamy: „Parlament płodzi coraz to
więcej i więcej ustaw dla historyków i dla innych „wybranych”, nie jest już w
stanie wydać sądu o sobie samym, zapomina o tym, po co został obrany”...
Pismo przytacza
fragment jednego z posiedzeń tegoż Parlamentu. Oto jeden z deputowanych
występuje z zapytaniem do wicepremiera Zigmasa Vaiszvyły, młodego i nie bardzo
zorientowanego w niuansach psychologii i polityki „działacza”: „od kogo nauczył
się pan tak bezwzględnego postępowania w stosunku do ludzi?” Pada dumna
odpowiedz: „Od swego ojca”. Na co pytający replikuje: „Komunista!” W tejże
chwili, stojący na mównicy przed posłami i dziennikarzami wicepremier rzewnie
się rozpłakuje, uskarżając się na trudne życie... chodzi o to, że jego ojciec
rzeczywiście był wieloletnim funkcjonariuszem KPZR, podobnie jak poseł, który
zadał pytanie...
O finiszu
niedawno odbytego w Wilnie III Zjazdu Sajudisu „Republika” napisała: „Posłowiem
podsumowującym J. Tumelisa i wykonaniem hymnu narodowego Zjazd, który bardzo
przypominał mecz piłki nożnej czy zbiegowisko faszyzujących politykierów,
dobiegł końca”...
„Respublika” też
komunikuje, że w ciągli roku 1991 przeciętna płaca na Litwie wzrosła 2-3 razy,
w tymże okresie ceny na mięso wzrosły 10-15 razy; na kiełbasy 8-16 razy; na
usługi pocztowe 20 razy; na ubranie i obuwie około 10 razy; na transport 5-12
razy itd.
Dodajmy, że
obecnie masowo zwalnia się ludzi z pracy, szczególnie Polaków, Białorusinów i
Rosjan. Wśród innych plag „Respublika” wymienia wzmożone okradanie
korespondencji prywatnej, szczególnie paczek żywnościowych, zarówno przez
pracowników poczty, jak i przez funkcjonariuszy nowo powstałej litewskiej
bezpieki, która zachowała „najpiękniejsze” tradycje sowieckie... Aż takiej
demoralizacji podobno jeszcze nigdy nie było... Niestety, Litwa spośród
wszystkich byłych Republik Radzieckich odnotowuje największą umieralność od alkoholizmu
i najwyższy poziom zapadania na choroby weneryczne...
Gazeta zawiadamia
również o prowadzonych od kilku miesięcy częściowo utajnionych pertraktacjach
granicznych między Litwą a Białorusią. Podobno Mińsk zgłasza jakieś pretensje
do „słowiańskiej Wileńszczyzny”... Nic w tym dziwnego, Wilno i ziemia wileńska
w 1939 roku, tuż po agresji sowieckiej, jako „rdzennie białoruskie tereny” (wg
terminologii ówczesnej prasy moskiewskiej) na przeciąg jednego miesiąca oddane
zostały Białoruskiej SRR... Zaskakuje jednak fakt, że władze Polski, prawowitej
właścicielki tych ziem, ciągle udają, że nic się nie dzieje i nawet nie
bronią Polaków na okupowanych kresach przed bestialstwami szowinistów
litewskich... Jeśli taka „polityka” będzie kontynuowana, to minister Skubiszewski
ma szansę w odpowiednim czasie stanąć przed trybunałem za zdradę stanu. Tak
przynajmniej uważa wielu Polaków gnębionych przez wschodnich zaborców.”..
* * *
Prasa
litewska o Polsce i Polakach
„Nacjonalizm – to
syfilis ludzkości”, pisał znakomity filozof Włodzimierz Solowjow, że miał
rację, potwierdzają często gęsto ukazujące się w prasie litewskiej antypolskie
elaboraty, w której to niegodziwej akcji prym wiedzie rządowy „Lietuvos Aidas”,
a nierzadkie wpadki miewa nawet względnie „europejska” i liberalna
„Respublika”.
1. Oficjalny
organ rządu litewskiego „Lietuvos Aidas”, specjalizujący się w – nawet jak na
tutejsze warunki fenomenalnie tępej – propagandzie antypolskiej, sugeruje
piórem zamieszkałych w Warszawie Litwinów dalsze zaostrzenie kursu wobec
Polaków: „O wiele więcej niż problemy polityczne, gospodarcze czy bytowe Polski
przybyłego tu Litwina absorbuje mnóstwo artykułów, audycji radiowych
i telewizyjnych o Litwie... dwie rzeczy rzucają się w oczy szczególnie w
polskich artykułach czy reportażach z Litwy, a ukazują się one prawie
codziennie: nic się nie pisze ani o życiu gospodarczym, ani kulturalnym, ani o
dobrych cechach czy poczynaniach jedynie o tym, jak cierpią u nas Polacy,
obywatel polski przyjaźnie usposobiony wobec Litwy często uznawany jest za
zdrajcę Polski. I nikt się nie martwi o Polaków Rosji, Ukrainy, Białorusi,
którzy do dziś nie mają swych kościołów, szkół, wydań. Niedawno Ukraińcy na
granicy Polski z Ukrainą kilkakrotnie poturbowali turystów polskich. Incydenty te
podane zostały w taki sposób, jakby nic się nie stało, sami Polacy otwarcie
przyznają, że Polska boi się Ukrainy. Stąd tak różny stosunek wobec Litwy i
Ukrainy.
Takie sobie
historyjki... Jakby nic autorzy nie wiedzieli o litwofilskich
a antypolskich artykułach w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”,
„Życiu Warszawy”, pismach do niedawna opluwających Polskę za sowieckie ruble,
a obecnie pobierających płatę za ten proceder w walucie wymienialnej,
jakby nie słyszeli o tym, że na Białorusi liczba polskich kościołów i klas już
w ubiegłym roku kilkakrotnie przewyższyła ich liczbę w Litwie i ciągle wzrasta,
że od dwóch lat działa w Grodnie Polskie Seminarium Duchowne, że otwiera się
polskie placówki kulturalne, kościoły, pisma, klasy na Ukrainie, w Łotwie, w
Rosji, Kazachstanie, gdzie ludność i władze w przeciwieństwie do
litewskich, raczej wstydzą się antypolskiego ekshibicjonizmu politycznego,
chociaż też nie są jego pozbawione. Na razie jednak to tylko w Litwie żołnierze
Armii Narodowej tłuką polską młodzież kolbami karabinów, kalecząc ich nieraz na
cale życie. (Incydent na granicy polsko-ukraińskiej urządziła bezpieka i
soldateska Sowiecka, a nie Ukraińcy)... Niestety, prasa polska zachowuje
małoduszne milczenie o bestialstwach antypolskich Litwinów. A szkoda... bo prasa
litewska wzajemnością nie odpłaca...
2. Niejaka
Brigita Balikiene 7 stycznia 1992 roku opublikowała na łamach pisma
„Respublika” następujący tekst: „Anatomia miłości do Ostrej Bramy”
Jan Twardowski
Ostrobramska
To nie to
To wrona
To nie koniec
To wróci
Nie ma nigdy na
zawsze
Ostrobramska w
serdecznym mieście
Odpukuje
nieszczęście
Niedawno w Polsce
otrzymałam w prezencie tomik wierszy księdza Jana Twardowskiego, który
następnego lata wybiera się wraz z 40 uczniami na pielgrzymkę do Wilna...
pociągiem dojadą do Grodna, a stamtąd ruszą piechotą do samej Ostrej Bramy.
(...)
W Wilnie
otworzyłam książkę i znalazłam w niej wiersz o Ostrej Bramie. Poprosiłam kilku
Wilnian o wyrażenie opinii o nim.
Ksiądz z kościoła
ostrobramskiego (św. Teresy) Algirdas Gutauskas powiedział: gdyby ten Jan
Twardowski zamierzał towarzyszyć grupie pielgrzymów do Wilna, to powiedziałbym,
że raczej nie powinien tego czynić... dziwny wiersz. Bardzo chytry, czy głupi?
Raczej głupi... o jakim nieszczęściu kracze ta wrona? Czy tu się mówi
o zwróceniu Polsce Ostrej Bramy i całego Wilna? Ostra Brama jest droga
zarówno Polakom, jak też Litwinom, a Polacy z Polski tu często bywają,
przyjeżdżają autokarami, wędrują pieszo, Polacy w ogóle lubią wałęsać się...
(...)
Poeta Eugenijus
Matuzeviczius: Ostra Brama jest miejscem świętym, nie wolno z niej czynić
obiektu skłócenia narodów. Wychodzi, że na Litwie dzieje się coś okropnego,
czym Litwini zawinili wobec Ostrej Bramy? Czy zbeszcześcili ją modląc się tam?
Tłumaczyłem na język Iitewski Mickiewicza, Słowackiego, zachwycam się polską
prozą. Odczuwam szacunek dla ich kultury, ale takiej poezji nie rozumiem. To
świętokradztwo. Taki ton jest echem byłej polityki solecznickiej, jakąś
biologiczną nienawiścią do Litwy. W różnych okresach historii Polski szowinizm
przejawiał się właśnie poprzez kościół, katolicyzm”...
Oczywiście, rozumienie filozoficznej poezji tak
wybitnego twórcy, jak ks. Jan Twardowski wymaga pewnego wyrobienia
intelektualnego i ogólnokulturalnego, ale z pewnością nie sprzyja
skuteczności pracy mentalnej także zbiorowy obłęd paranoiczny o nazwie:
polonofobia...
* * *
„Żinija”,
1 marca 1992:
Ta gazeta
Litewskiej Agencji Informacyjnej podaje kilka korespondencji z Warszawy A.
Degutisa. W pierwszej z nich jest mowa o J. Ciechanowiczu:
„W Moskwie – Iwan
Tichonowicz, w Warszawie – Jan Ciechanowicz, były deputowany ludowy byłego ZSRR
czynił wszystko, aby Litwa nie odzyskała niepodległości i oto znów się
„objawił”... w Gdańsku. Jak podaje „Gazeta Gdańska”, ukazująca się w tym
portowym mieście, na zaproszenie Towarzystwa Miłośników Wilna i Grodna gość
wygłosi prelekcje o sytuacji polityczne] i gospodarczej byłego ZSRR, problemach
mniejszości narodowych, losie Polaków w byłym ZSRR i na Litwie, wkładzie
Polaków do rozwoju cywilizacji i kultury rosyjskiej.
Przedstawiając
Jana Ciechanowicza gazeta pisze, iż podczas pierwszych wolnych wyborów na
Litwie został wybrany na deputowanego ludowego ZSRR, broniąc jednak na
związkowym forum interesów Polaków ściągnął na siebie gniew Sajudisu. Ostatnio
został zwolniony aż z trzech miejsc pracy. „Dziś jest bezrobotnym i – jak sam
powiada – Litwini nie zatrudniliby go nawet do porządkowania miasta” – podaje
gazeta. Narzucony mu czas wolny Jan Ciechanowicz spędza na studiowaniu
archiwów, losów ziem i ludzi oderwanych od ojczyzny-Polski”.
W kolejnej
notatce A. Degutis pisze: „Jak się okazuje, Litwinów międzynarodowe prawo i
normy nie obowiązują, Litwini uznają tylko własne ustawy. Jest to społeczeństwo
zamknięte, stale zwrócone w przeszłość i marzące o swej potędze. W ten
sposób Litwę i Litwinów przedstawia znany dziennikarz polski Jerzy Modlinger w
tygodniku „Spotkania”. W artykule „Kompleksy Litwinów” pisze, że Litwini
obawiają się utraty swej tożsamości narodowej. Naród ten ma własny pogląd na
swą historię. Dziennikarz pisze, iż w Litwie panuje przekonanie, że pod
Grunwaldem zwycięstwo odniósł Witold. Żeligowski, który przed siedemdziesięciu
laty ruszył na Wilno i którego nazwisko przeciętnie wykształconemu
Polakowi nic nie mówi, w Litwie kojarzy się z imieniem okupanta i największego
wroga Litwy XX wieku. Czci się tu Mendoga, twórcę Litwy, który przyjął chrzest
z rąk biskupów ruskich i został wielkim księciem, a po dziesięciu latach
wyrzekł się nowej wiary i utopił we krwi misjonarzy, aczkolwiek pozostał
„pierwszym synem kościoła”: wszak nie może być nim zdrajca Jagiełło, który
skazał Litwę na polonizację... Upraszczając w ten sposób historię, pisze Jerzy
Modlinger, chciałem, pokazać, skąd się bierze litewska izolacja.”
* * *
„Biały
Orzeł”, 22 marca 1992:
„Z Litwy
W polityce tak już bywa, że jak ktoś nie dba o swój
interes, korzysta z tego inny. W sytuacji, gdy Rumunia domaga się od byłego
ZSRR zwrotu Mołdawii i Besarabii, Finlandia – Karelii, Japonia – Wysp
Kurylskich, Chiny – terenów nadamurskich itd., rząd RP manifestacyjnie i
teatralnie odżegnał się nawet od upomnienia się o połowę Kraju okupowaną w 1939
roku przez Sowiety i o jego wierną ludność polską. Wydaje się, że skorzysta z
tego ktoś inny. W prasie białoruskiej mnożą się ostatnio publikacje, domagające
się „zwrotu” dla Białorusi Wilna i Wileńszczyzny (podobnie, jak w prasie
litewskiej nieraz się przebąkuje o „zwrocie” dla Litwy Grodna i Suwałk).
Charakterystycznym pod tym względem jest obszerny apel, zamieszczony w gazecie
„Zwiazda” (Nr 6, 1992), podpisany przez dziewięciu znanych intelektualistów
białoruskich pt. „Historia nie cierpi wykoślawień”. Autorzy ci piszą:
„Dwustronne umowy i uzgodnienia zawierane przez
sąsiadujące z Białorusią państwa (Pokój w Brześciu 1918 r., umowa pomiędzy
Litwą a Rosją od 12 czerwca 1920 r., między ZSRR a Litwą od 10 października
1939 r. i in.) nie uwzględniły interesów Białorusi i kształtowane były z
naruszeniem etyki i norm prawa międzynarodowego, bez udziału delegacji
białoruskich. Tak w wyniku umowy od 12 czerwca 1920 r. Rosja Sowiecka uznała za
Litwą prawo do części terenów zachodniobiałoruskich razem z miastami Wilno i
Grodno.
Powszechnie wiadomo, że Kraj Wileński już w ósmym
stuleciu zasiedlony był przez słowiańskich Krywiczów, przodków Białorusinów.
Jeszcze w XIV wieku Vigont z Marburgu w kronice niemieckiej wspomina o „ruskim”
mieście w Wilnie. W końcu XIX w. (według spisu 1897 r.) ludność Wileńszczyzny
składała się w 57 proc. z Białorusinów, 8 proc. Polaków, 17 proc.
Litwinów, przy czym ostatni zasiedlali przeważnie ziemię przyległą do Litwy
etnicznej (Lietuwy). Na większej części kraju i w mieście Wilnie ludność
litewska (lietuwiska) nie przekraczała 1 proc.
Stworzone przez wielowiekową pilną pracę i szczodry
talent wielu pokoleń naszych przodków miasto Wilno zajmowało znaczące miejsce w
dziejach i kulturze świata słowiańskiego. Wchodziło ono do gwiazdozbioru takich
skarbnic, jak Praga, Kraków, Warszawa, Sankt Petersburg, Kijów, Moskwa a dla
wschodniego Słowiaństwa na przestrzeni wielu wieków służyło jako otwarta brama
do cywilizacji europejskiej. Wystarczy wspomnieć imię sławnego syna narodu
białoruskiego Franciszka Skoryny i zapoczątkowaną przez niego działalność
oświatowo-wydawniczą we Wschodniej Europie, najstarszy na terenie wschodniego
Słowiaństwa Uniwersytet Wileński, większość studentów i wykładowców stanowili
reprezentanci ziem białoruskich.
W styczniu 1920 roku politykierzy bolszewiccy
potwierdzili swój akt zdrady i obrazy interesów ogólnosłowiańskich na
posiedzeniu Ligi Narodów w Genewie. Delegacja Białorusi w pracy Ligi Narodów
nie uczestniczyła; jej interesów miała bronić delegacja Federacji Rosyjskiej,
która faktycznie błogosławiła akt oderwania Wileńszczyzny od Białorusi (...).
Jak oświadczyła w swej uchwale Białoruska Narodowo-Patriotyczna Narada (Praga 1921
r.), kwestia wileńska „została rozstrzygnięta bez udziału narodu białoruskiego,
a nawet bez formalnego zapoznania się z
jego wolą. Narada uważa decyzje Ligi Narodów za czasowe aż do momentu zwołania
najwyższego organu prawodawczego Białorusi, do którego wyłącznej gestii należeć
będzie prawo określenia północnych granic Białorusi.”
Ryski układ pokojowy (18 marca 1921 r.) został
zawarty według wcześniejszego scenariusza bolszewickiego bez udziału delegacji
białoruskiej i doprowadził do kolejnego rozczłonkowania białoruskiego terenu
etnicznego. W 20-30 latach Wilno było ośrodkiem narodowo-wyzwoleńczego ruchu
Zachodniej Białorusi. Tutaj znajdowały się siedziby wszystkich białoruskich
partii politycznych łącznie z KPZB i BSR Hramada, instytucje społeczno-kulturalne,
redakcje licznych białoruskich gazet i czasopism.
Jeszcze w czasach Franciszka Skoryny mieszkańcy
Wileńszczyzny brali czynny udział w białoruskim ruchu politycznym i
kulturalnym. (...) Najważniejszym argumentem na korzyść tezy o białoruskości
Kraju Wileńskiego jest mowa jego mieszkańców – naturalny dialekt białoruski.
O białoruskich korzeniach etnicznych ludności
Wileńszczyzny świadczy też tradycyjny folklor, jaki tu istnieje, pieśni
kupalskie, żniwne, weselne. Ni litewskiego, ni polskiego folkloru mieszkańcy
siół podwileńskich nie znają”. [Należy w tym miejscu przypomnić, że przodkami
Białorusinów są Radymicze, którzy w VII wieku znad Wisły przenieśli się nad
Niemen i Soż].
Na początku II wojny światowej kraje nadbałtyckie
dały się wciągnąć do niebezpiecznych rozgrywek politycznych, a litewskie
kierownictwo, po przyjęciu reguł tej gry, spodziewało się wszelkimi możliwymi
środkami zdobyć dla siebie maksymalne zyski. W 1939 roku rząd litewski
podpisuje układ „o pomocy wzajemnej” ze stalinowskim kierownictwem ZSRR, na
mocy którego Litwie został przekazany Kraj Wileński i miasto Wilno, oderwane od
Białorusi, w zamian za zgodę rozlokowania sowieckich baz wojskowych na
terytorium litewskim. Ten wiarołomny geszeft dokonany został wbrew woli
rdzennej ludności Wileńszczyzny, a Litwa zapłaciła za niego niepodległością
państwa.
Aby usprawiedliwić decyzję o przekazaniu Litwie
terenów zachodniobiałoruskich, decyzji podjętych w Moskwie i Berlinie, oto już
w ciągu pół stulecia realizowana jest na poziomie państwowym konsekwentna
polityka dezinformacji i kłamstwa, która przyniosła jakie takie wyniki,
doprowadziła do ustalenia się w prasie i wśród ludności zafałszowanych
prolitewskich wyobrażeń o historii rosyjsko- i białorusko-litewskich stosunków,
w szczególności o „odzyskaniu” Wilna i Kraju Wileńskiego przez Republikę
Litewską.
W warunkach totalitarnego systemu jednopartyjnego
wszystkie służby ideologiczne i informacyjne były jednostronnie orientowane na
usprawiedliwienie ustępstw terytorialnych Litwie za koszt Białorusi (...).
Władze oficjalne i środki masowego przekazu kontynuują propagandę uproszczonych
schematów politycznych, wygodnych tylko
dwóm stronom (Litwie i byłemu ZSRR). Blokuje się obiektywną informację i
dokładną naukowo-politologiczną analizę zagadnienia. (...) Obrabowany i
zakompleksiony przez stalinizm naród nie ma możliwości potępienia zbrodni
dokonanej za jego plecami stulecia temu. Ofiara tej zbrodni pozostaje
w sytuacji zupełnej (zewnętrznej i wewnętrznej) blokady informacyjnej.
Źródła białoruskiej „samoblokady” w czasach, gdy każdy naród głośno mówi o
swych prawach i godności narodowej, tkwią w upośledzonym, bezprawnym,
półniewolniczym stanie narodu oto już od dwustu lat pozbawionego własnej
państwowości i demokratycznych instytucji władzy, który stracił już wiarę w
polityczną obronę swych interesów.
A jednak tysiącletnia historia narodu i jego bogate
dziedzictwo nie mogło być pohańbione, wyrzucone na komunistyczny śmietnik, aby
na oczyszczonym w ten sposób miejscu budować nową ponadnarodową kulturę. Nie
należy zapominać o naszym wspólnym dziedzictwie i naszych etnogenetycznych
więzach krwi z wileńskimi Białorusinami-Polakami, „tutejszymi”, którzy nie
z własnej woli okazali się w
składzie Republiki Litewskiej. Ich przodkowie spodziewali się odrodzenia niepodległej
i niepodzielnej Białorusi na całym białoruskim areale etnicznym. Ich
potomkowie, sztucznie oderwani od swego jądra etnicznego, stali się nie tylko
świadkami, ale i ofiarami polityki imperialnej „dziel i rządź” i jako wynik
realnego zagrożenia letuwizacji Białorusinów. W takich okolicznościach walka
o samowyzwolenie nieprzypadkowo poszła pod znakiem konfesji polskiej,
zachowania w sobie jeśli nie białoruskiej, to w każdym razie słowiańskiej
tożsamości.
Oto już przez stulecia Białorusini – „tutejsi”
figurują w oficjalnych dokumentach pod nazwą „Polaków”. I stało się to nie na
skutek jakiejś metamorfozy ich etnokulturowej istoty. Zjawienie się
Białorusinów – „tutejszych” w ich nowej, polskiej postaci – to nie
transformacja etnokulturowa, lecz przede wszystkim wybór polityczny.
Jednocześnie był to i instynkt samozachowania przed letuwizacją
i rusyfikacją, wołanie o pomoc skierowane na zachód do swoich polskich
współwyznawców w nadziei na poparcie i obronę. Bo Białoruś pod dyktaturą
KPZR-KPB znajdowała się w sytuacji półkolonii, była zbyt sparaliżowana przez
lęk, by móc bronić swych rodzonych braci.
A co na to nowa, odradzająca się Białoruś,
wyzwalająca się z letargu i pęt totalitaryzmu? (...) Kontynuowane jest
przemilczanie niewygodnych faktów, a dla usprawiedliwienia wątpliwych koncepcji
znajduje się setki dowodów. Tak nieoczekiwanie się wspomni, że wyjawienie
prawdy historycznej o naszej narodowej tragedii jest sprzeczne z układami
helsińskimi. Tu postrasza Jugosławia czy Karabachem, tam uspokajająco dowodzą,
że sama „zaprzyjaźniona” Litwa szczerze dba o nieliczną diasporę białoruską
(jakimś cudem ocalałą po wieloletnim etnocydzie),
wreszcie postraszą polską aneksjąa Wileńskiego i Grodzieńskiego regionu.
Nietrudno zrozumieć, że takiego typu dowody i oceny
sytuacji, wypracowane w warunkach myślenia imperialnego, nie służą
obiektywnej, wszechstronnej analizie i konstruktywnemu rozstrzyganiu
istniejących problemów. (...) Jaskrawym przykładem słabości dotychczasowych
władz Białorusi była ich „zdolność” chodzenia w korycie obcych doktryn i
stereotypów w pytaniu o udziale w stosunkach białorusko-litewskich (w tym też w
terytorialnym rozgraniczeniu) tzw. „trzeciej strony”. Wspomnijmy, że bez
udziału „trzeciej strony” (bez Białorusi) rozstrzygane były przez dyplomatów
Rosji i Litwy zagadnienia o przekazaniu Litwie w 1920 roku Wilna i Grodna,
a w 1939 – Wileńszczyzny. Litwa, będąca inicjatorką tej agresywnej akcji,
i Rosja z procentami wykorzystali tę formułę w celu osiągnięcia celów
imperialnych, nie zwracając przy tym uwagi na „stronę trzecią”, której kosztem
zaspokajały swe apetyty. Polityczna gra w „trzeciego liszniego” została
zaproponowana przez dyplomatów litewskich i obecnie w stosunku do
białorusko-litewskiego rozgraniczenia.
Tym razem kierownictwo litewskie, dyktując swe reguły gry, dąży do pogłębienia
podziałów między krajami słowiańskimi i niedopuszczania „trzeciego liszniego”,
Rosji, do udziału w uregulowaniu stosunków międzyetnicznych, chociaż kwestia ta
dotyczy właśnie oceny i rewizji dwustronnych imperialistycznych umów między
Litwą a Rosją”. (...).
Autorzy listu do „Zwiazdy” domagają się od władz
Republiki Białoruś natychmiastowego zajęcia się kwestią Wileńszczyzny,
opracowania koncepcji i planu działań, podjęcia rozmów z Rosją i Litwą w celu
„zwrotu” Wileńszczyzny dla słowiańskiej Białorusi i oswobodzenia tamtejszej
ludności spod jarzma lietuwiskiego szowinizmu.
Warto zaznaczyć, że wśród autorów apelu są tak
znane nazwiska, jak profesora R. Hareckiego, profesora M. Jarmalowicza, pisarzy
M. Lużanina, A. Lisa, B. Saczanki, J. Lecki, historyków S. Ciarochina, W.
Citowa, W. Siuczyka. Tekst ten nie jest czymś incydentalnym, lecz wyraża pewien
nabierający mocy nurt myślenia i ruchu politycznego, który może w
najbliższej przyszłości stać się dominującym w politycznym życiu
Białorusi. Strona polska nie może i w tej sytuacji okazać się nieprzygotowana i
zagubiona, jak to było niedawno w obliczu rozpadu ZSRR i konieczności
bronienia swych interesów na Wschodzie.
Nie będziemy tu z braku miejsca podejmować polemiki
z częściowo bezpodstawnymi sformułowaniami listu białoruskich intelektualistów,
którego poszczególne fragmenty brzmią, jakby żywcem wzięte z elaboratów tępych
lietuwiskich polonofobów, bo są tu także jednak myśli słuszne, interesujące i
godne uwagi. Niektóre „ważne osoby” w Polsce już zareagowały na powyższy apel Białorusinów. Jak łatwo się domyśleć,
uczyniły to w duchu histerycznie antybiałoruskim i serwilistycznie
prolitewskim. Podobna „mądrość” niektórych „polskich” pism i polityków nikogo
już nie dziwi i nie warto o niej mówić. Wydaje się natomiast celowe podkreślić,
że o losach mieszkańców Wileńszczyzny (85 proc. z nich to Polacy) nie
powinny decydować ani Mińsk, ani Kaunas, ani Moskwa, ani Warszawa, lecz tylko i
wyłącznie ona sama. Jedynym, zgodnym z duchem naszych czasów i normami prawa
narodów wyjściem byłoby rozpisanie pod auspicjami ONZ (a jeszcze lepiej USA,
jako mocarstwa o ogromnym potencjale i tradycji demokratycznej) referendum na
wszystkich terenach polskich okupowanych przez ZSRR w 1939 roku. Niech ludzie
sami zadecydują, czy chcą być obywatelami Białorusi, Ukrainy, Litwy czy Polski.
Ich wola musi być obowiązująca, a nie arbitralne decyzje wielkich i małych
państw imperialistycznych.
Nie ma żadnych poważnych, racjonalnych powodów, by
właśnie ta, od 200 lat dręczona przez rozmaitych okupantów ludność była nadal
pozbawiona prawa głosu i podstawowych praw człowieka.
Opracował
dr Jan Ciechanowicz,
Wilno”
Ten tekst został
także opublikowanz w piśmie „Horyzonty”
(Stevens Point) 28 marca 1992.
* * *
„Panorama”,
Chicago, 17 kwietnia 1992:
Przyjaciele
i wrogowie Wileńszczyzny
Jak wiadomo,
północna część Wileńszczyzny, wchodząca obecnie razem z Wilnem w skład
Republiki Litewskiej, od wielu wieków stanowiła jedną z najmocniejszych
ostoi kultury polskiej. Zasiedlona jeszcze w połowie VI wieku przez słowiańskie
szczepy lechickie, które tu przywędrowały z dorzecza Wisły, w ciągu
stuleci wytworzyła specyficzny odłam narodu polskiego i swoistą odmianę kultury
polskiej. Na przestrzeni całych swych dziejów zmuszona była stawiać czoła
zarówno imperializmowi niemieckiemu, jak i żmudzko-litewskiemu, które z reguły
łączyły swe wysiłki w próbach fizycznej i duchowej eksterminacji rdzennej
ludności lechickiej Kraju Wileńskiego, jak. to np. miało miejsce w okresie 1939-1989.
Obecnie ruch
polski na Wileńszczyźnie, zajmowanej przez litewską Żmudź, a zasiedlonej w
około 80 proc. przez Polaków, wykazuje znaczny dynamizm i, chociaż jest
płynny oraz wewnętrznie zróżnicowany, to jednak nie rozbity.
Z powszechnego ruchu narodowo-wyzwoleńczego wyłamują się tylko nieliczne
grupki częściowo obcych narodowo „działaczy”, niedawnych funkcjonariuszy
sowieckich organów represyjnych i partyjno-komunistycznych, za którymi nie stoi
żaden odłam tutejszej społeczności polskiej.
Poszczególne
nurty polskiego życia politycznego na współczesnej Wileńszczyźnie dałoby się
umownie podzielić na następujące orientacje:
1. NURT
AUTONOMIZACYJNY, dzielący się z kolei na dwa odłamy: pierwszy, bardziej
stanowczy, postuluje utworzenie Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego
z własnym statusem w składzie Republiki Litewskiej (czołowi
przedstawiciele to Anicet Brodawski, deputowany ludowy byłego ZSRR,
przewodniczący samorządu regionu wileńskiego, dziś zawieszony w pełnieniu
obowiązków, oraz Stanisław Pieszko, członek Rady Najwyższej Republiki
Litewskiej); drugi, bardziej lojalistyczny, prosi tylko o wykonanie decyzji Rady
Najwyższej Republiki Litewskiej ze stycznia 1991 roku o utworzeniu w składzie
Litwy osobnego polskiego powiatu z ograniczonym samorządem (czołowi
reprezentanci to tacy członkowie parlamentu litewskiego, jak Ryszard
Maciejkianiec, Edward Tomaszewicz i in.; bardzo zbliżone stanowisko
reprezentują Jan Sienkiewicz i Jan Mincewicz czyli były oraz aktualny przewodniczący ZG Związku Polaków na Litwie).
Ta linia ma pewną liczbę zwolenników wśród mieszkańców Wilna i okolic.
2. NURT
PROSŁOWIAŃSKI, reprezentowany przez Czesława Wysockiego i Adama
Monkiewicza (ukrywających się przed władzami Landsberga), obecnie raczej
nieliczny, bazował na przeświadczeniu, słusznym skądinąd, że Litwini po
odzyskaniu pełnej swobody ruchów pierwsze, co zrobią, to zniszczą Polaków, a
więc trzymanie się Rosjan, jako Słowian, miałoby dawać jakąś szansę na
przetrwanie. Obecnie ta orientacja przekształca się w probiałoruską, postulującą
przyłączenie całej Wileńszczyzny do Białorusi w charakterze autonomicznej
polskiej jednostki administracyjnej. Linia ta, chociaż na razie niezbyt
znacząca, przybiera na sile na skutek coraz to nowych posunięć antypolskich
władz litewskich.
3. NURT
NIEPODLEGŁOŚCIOWY, uważający sowiecką aneksję Wschodniej Polski za nieważną od
początku z punktu widzenia prawno-politycznego, i domagający się zwrotu
zebranych w 1939 roku terenów ich prawowitemu właścicielowi, czyli
Rzeczypospolitej. Tym bardziej, że władze byłych republik sowieckich nadal w
sposób drastyczny dyskryminują ludność polską i pozbawiają ją podstawowych praw
człowieka. Linię tę reprezentowała w okresie 1990-1991 Polska Partia Praw
Człowieka z przewodniczącym Janem Ciechanowiczem, obecnie rozwiązana. Ten nurt
łączą ściśle więzy ideowe z patriotycznymi i niepodległościowymi
ugrupowaniami w Kraju i na Zachodzie, a wśród polskiej ludności Wileńszczyzny
ma on największe wsparcie moralne. W obecnej sytuacji politycznej nie ma on
jednak możliwości legalnego działania.
4. NURT
MERKANTYLNO-SERWILISTYCZNY, reprezentowany zaledwie przez kilkudziesięciu
osobników, związanych z funkcjonowaniem rządowych polskojęzycznych mass mediów
litewskich, lecz tworzący pozory czegoś znaczącego z powodu tego, iż w ich ręku
się właśnie znajdują środki propagandy. Są to bez wyjątku ludzie należący
niedawno do grona zaufanych pracowników władz komunistycznych (osobiście więc
skompromitowani i dlatego gorliwie wysługujący się nowym mocodawcom), tacy jak
Zbigniew Balcewicz czy Romuald Mieczkowski. Głównym ich zadaniem, które
wykonują na zlecenie władz landsbergowskich, jest dyskredytacja „radykalnych”,
czyli uczciwych, odłamów polskiego ruchu narodowego na Wileńszczyźnie. Grupa ta
korzysta z zmasowanego wsparcia finansowo-propagandowego nie tylko ze strony
rządu Landsberga, ale i od takich środowisk w Polsce, jak „Gazeta Wyborcza”,
„Res Publica”, Unia Demokratyczna, Kongres Liberalno-Demokratyczny. Do tegoż
nurtu należą: Czesław Okińczyc, nominalny „właściciel” gazety „Znad Willi”,
polskojęzycznego organu Sajudisu, członek Frakcji Polskiej w RN RP; Artur
Prokszto, redaktor naczelny „Naszej Gazety”, biuletynu ZG ZPL; Medard Czobot, członek RN RL,
Wojniło, Maksymowicz etc.Ten nurt traktuje „kwestię polską” w Litwie przez
pryzmat raczej prywatnych celów i interesów. [Szereg z nich swymi donosami
w okresie sowieckiej okupacji nieźle zalewało gorącego sadła za skórę
patriotycznym Litwinom, łamiąc im kariery i życie].
Wszystkie te
nurty zmieniają w zależności od konkretnej sytuacji politycznej te czy inne
hasła taktyczne, porzucają jednych i zyskują innych sojuszników. Mają one
jednak wyraziście określone kontury na mapie politycznej dzisiejszej
Wileńszczyzny. Te nurty ruchu polskiego, które próbują tak czy inaczej bronić
ludzkich praw ludności polskiej, są nieprzyjaźnie traktowane przez władze
Litwy, jak i przez rozmaite narodowe organizacje litewskie i rosyjskie.
Edmund Rutkowski,
Wilno
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz