1995
Ogromne zasługi
dla obrony praw człowieka Polaków na Ziemiach Zabranych położyło pismo
amerykańskie „White Eagle”.
Swą rzetelną,
uczciwą, patriotyczną postawę redaktor „Białego
Orła” Adam Kazimierz Urbańczyk miał przypłacić bardzo drogo: „nieznane”
służby spaliły mu redakcję, a potem zadbały, by żadne z jego poczynań, w tym
poszukiwanie zatrudnienia w środowisku polskim, nie powiodło się. Długie
ramiona SB. 21 stycznia 1995 roku ukazał się ostatni numer „Białego Orła” (tylko na czterech
stronach!), w którym na pierwszej stronie czytamy:
„We wtorek, 17
stycznia 1995 roku, z niewyjaśnionych do dzisiaj przyczyn wybuchł pożar w
historycznym budynku, mieszczącym się przy 412 Main Street w Palmer, Ma.
Mimo natychmiastowej akcji kilkunastu wozów strażackich z kilku okolicznych
miejscowości ogień zajmował coraz to nowe pomieszczenia. W budynku tym od
siedmiu lat mieściła się także techniczna Redakcja „Białego Orła”. Tu
przygotowywaliśmy, składaliśmy gazetę do druku, od napisania na komputerze,
przez przygotowywanie zdjęć, od pierwszej do ostatniej strony. Stąd zanosiliśmy
przygotowany oryginał do drukarni, także w Palmer.
W naszych
pomieszczeniach wskutek pożaru zawalił się sufit i dach przywalając
i niszcząc wszystko. Decyzją straży pożarnej, policji i władz miasta
zabroniono komukolwiek z 16 znajdujących się tam biznesów wstępu do tych
pomieszczeń. Odbudowa tego zabytkowego obiektu kosztować może nawet i 2 miliony
dolarów.
Poniesione straty
przez naszą Redakcje oszacowane są na około 20 tysięcy dolarów. Tak jak
większość z tych szesnastu biznesów nie mieliśmy, niestety, żadnego
ubezpieczenia, z czego zresztą, gdy walczyć trzeba o zdobycie środków na
wydanie każdego kolejnego numeru.
Przygotowany do
druku w całości nr 232 „Białego Orła” uległ zniszczeniu. Drodzy Czytelnicy!
Wydaje się, że jakiś Zły Duch chce nas całkowicie zniszczyć, chce unicestwić
naszą pracę dla Polonii, naszą dziewięcioletnią służbę dla Kościoła
i Polski. Dziś doprowadził do tego, że wszystko leży dosłownie w gruzach
i zgliszczach, w całkowitej ruinie.
Nie poddam się
Złemu Duchowi, nie poddam się do ostatniej kropli krwi płynącej w moich żyłach,
walczę ile mam sił i będę walczył dalej.
Pierwsze wydanie
gazety w lutym 95 miało ukazać się z okazji X Rocznicy Powstania „Białego
Orła”. I musi się ukazać rozpoczynając Jubileuszowy Rok Istnienia naszej
gazety. Jak przełamię te wszystkie problemy techniczne przed którymi stanęliśmy
dzisiaj – nie wiem jeszcze, ale Pan Bóg mocniejszy od wszystkiego i z Jego
pomocą znów powstaniemy, rozpoczynając Dziesiąty Rok znów od niczego, od zera,
nie wspominając o długach „Białego Orła”, o których Państwo wiedzą.
Mówią, że
nieszczęścia chodzą parami, i to powiedzenie spełniło się tej nocy na mnie
dokładnie. O godz. 2 w nocy rozpoczął się pożar Redakcji w Palmer, o godz. 3
rano otrzymałem z Nowego Jorku, od współmieszkańców mojej siostry, telefon
następującej treści: „Adam! Zadzwoń po pogotowie na Brooklynie, twoja siostra
umiera!”...
Boże, ile każesz
znieść jednemu człowiekowi w ciągu jednej godziny? Za co? Od najmłodszych lat,
od służby przy Twoim Ołtarzu, byłem razem z Tobą, a ty pozwalasz, aby Zły
dzisiaj zwyciężał! Maryjo, dlaczego?...
...Pomocy
udzielono siostrze natychmiast. Proszę tylko wyobrazić sobie moje przeżycia,
gdy po przewiezieniu siostry do szpitala dano jej jedną słuchawkę do ręki,
lekarz trzymał drugą a ja trzecią w Massachusetts, i tak odbywało się pierwsze badanie lekarskie i przyjęcie do szpitala. Nie zapomnę tych godzin,
tych dni do końca swego życia. Tak, ale to tylko prywatny krzyż Redaktora
Naczelnego, ciężki, bardzo ciężki, tak jak stan mojej siostry. Proszę Was,
Kochani, błagam o modlitwę za moją siostrę, o modlitwę za przyszłość „Białego
Orła”, wreszcie o modlitwę za mnie, potrzebujemy dzisiaj bardzo tego duchowego
wsparcia.
Chciałbym w
imieniu własnym i Zespołu Redakcyjnego gazety przeprosić naszych Czytelników za
zaistniałe opóźnienie, nie z naszej winy. Następny, Jubileuszowy Numer „Białego
Orla” ukaże się na początku lutego 95. Przepraszam za to wydanie, które Państwo
trzymacie w ręku – ale niech świadczy ono, że nie poddaliśmy się, że „Biały
Orzeł” istnieje i będzie istniał dalej, przez wiele jeszcze lat. Dziękuję
Przyjaciołom za pomoc w wydaniu tego numeru, przepraszamy za ręczne poprawki
tekstu, ten komputer nie umie jeszcze pisać po polsku, ale Polak wszystko potrafi
i my go nauczymy!
O ile ktoś z
naszych Sponsorów chciałby przesłać nam rocznicowe życzenia, będziemy bardzo
wdzięczni. Przyjmują je nasi Dyrektorzy Działu Ogłoszeń, lub prosimy o
przesyłanie bezpośrednio na adres Redakcji, który jeszcze nie uległ zmianie:
P.O. Box 97, Ware, Ma. 01082.
Drodzy i Kochani
Państwo, spotykamy się już wkrótce na łamach Jubileuszowego Wydania „Białego
Orła”. Wierzymy w Wasze dobre polskie serca i jesteśmy przekonani, że nie
opuścicie nas dzisiaj i w przyszłości!”
Niestety, był to ostatni numer tego znakomitego pisma.
Wszelką pomoc zablokowano, redakcję i redaktora zohydzano przez szemraną propagandę.
W końcu doprowadzono do rozproszenia
zespołu redakcyjnego, którego byli członkowie mieli przez lata ogromne
trudności nawet w znalezieniu zwykłego zatrudnienia. Bywa i tak, że potężna
demokratyczna Ameryka jest dość bezradna wobec bezczelnego panoszenia się na
jej terytorium ukrytych agentów obcego państwa.
* * *
Latem 1995 roku
nawiązało ze mną kontakt najlepsze pismo polskie w Kanadzie „Głos Polski” z Toronto, którego redaktor
naczelny Wiesław Magiera zamieścił w nim 29 lipca (nr 30) swój wywiad z J.
Ciechanowiczem pt. „Broniłem spraw polskich na
Kremlu”:
– „Jakie drogi
doprowadziły Pana do Rady Najwyższej ZSRR? Czy to prawda, że jest Pan znajomym
Gorbaczowa?
prof. Jan
Ciechanowicz
– Po pierwsze, co
zawsze podkreślam, jestem pedagogiem. Byłem początkowo tłumaczem, następnie
nauczycielem przez szereg lat w szkołach polskich na Wileńszczyźnie, na
Wileńskim Uniwersytecie Państwowym oraz na Wileńskim Uniwersytecie
Pedagogicznym. Od 1975 r. do 1991 prowadziłem w językach polskim, litewskim i
rosyjskim wykłady z historii filozofii i z etyki.
Aż wreszcie – w
1989 roku, (już wówczas stałem się w negatywnym sensie „słynny” w prasie sowiecko-litewskiej)
zostałem nazwany „polskim nacjonalistą i polskim bandytą”.
WM – Zaliczono
więc Pana do „ciemnogrodu” i to jeszcze tego najgorszego, o czym świadczą
epitety ze słownika kryminalnego?
JC –
Rzeczywiście. Określano mnie jako „reakcjonistę, ciemnogród, ekstremistę,
faszystę, pogrobowca AK, polskiego neoimperialistę” – w sumie doliczyłem się
ponad 30 epitetów. Ale w ten sposób zrobiono mi reklamę, bo stałem się aż tak
popularny wśród ludności polskiej i szerzej wśród mniejszości narodowych na Litwie,
że w 1989 roku zostałem – zupełnie nieoczekiwanie dla siebie – obrany do
pierwszego i jedynego demokratycznie wybranego parlamentu sowieckiego. Tam właśnie
poznałem bezpośrednio i wielokrotnie rozmawiałem zarówno z Michaiłem
Gorbaczowem, wówczas prezydentem Związku Sowieckiego, jak też z Borysem
Jelcynem, obecnym prezydentem Rosji, z wiceprezydentem Ruckim. Ten ostatni jest
zresztą Polakiem z pochodzenia, zarówno po mieczu jak i po kądzieli.
WM – Chodzi o
Ruckoja?
JC – Piszą
Ruckoj, nie wiadomo dlaczego, także w polskiej prasie. Do mnie w pierwszych
słowach powiedział: „U mnie i ojciec jest Polakiem i matka Polka”.
Byłem stałym
członkiem Komitetu do spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej Związku
Radzieckiego, więc zapoznałem się też z wieloma innymi prominentami.
Moim celem
życiowym i wewnętrznym przekonaniem było bronienie naszej polskiej ludności na
ziemiach zabranych w 1939 r. przez bolszewików. Wobec tego często, rzeczywiście
nie przebierając specjalnie w słowach, robiłem to, korzystając z uprawnień
poselskich, zarówno w prasie radzieckiej, amerykańskiej, europejskiej, jak też
z trybuny kremlowskiej, również w Waszyngtonie w Białym Domu, na posiedzeniach
paru komisji w parlamencie litewskim.
WM – Razem z
Panem został wtedy demokratycznie wybrany do Rady Najwyższej ZSRR prof.
Sacharow.
JC – Istotnie,
zasiadałem w tym parlamencie powstałym w 1989 r. obok prof. Sacharowa, twórcy
radzieckiej bomby wodorowej. Ale mimo wszystko był to słynny opozycjonista,
człowiek szanowany na całym świecie. W rozmowach z nim podnosiłem kwestię
polską. Niestety, przyjął te problemy w sposób bardzo nieżyczliwy, jako jeden z
niewielu nie wykazał żadnego zrozumienia dla kwestii polskiej w Związku
Radzieckim. Czuło się, że nie zależy mu na Polakach.
To były
rzeczywiście wyjątkowe, względnie demokratyczne wybory. W moim okręgu
zwyciężyłem aż siedmiu bardzo mocnych kandydatów, bo za rywali miałem
prezydenta Akademii Nauk Litwy, sekretarza generalnego Sajudisu, jak się
okazało potem agenta KGB w ciągu 24 lat. W drugiej turze zwyciężyłem jednak ja.
Moim celem podstawowym było zasygnalizowanie istnienia polskiego problemu,
kwestii polskiej w Związku Radzieckim i na arenie międzynarodowej. Trzykrotnie
przemawiałem na Kremlu, broniłem i domagałem się – to był 1989 rok – żeby rząd
sowiecki przeprosił naród polski za zbrodnie w Katyniu. Jest to zapisane
w oficjalnych dokumentach zjazdowych.
WM – Działał Pan
zatem jako lobbysta interesów Polaków. A więc to także dzięki Panu dziś możemy
uhonorować naszych oficerów zamordowanych w Katyniu.
JC – Niewątpliwie
tak. Zresztą byłem ostro, w sposób bezpardonowy atakowany w prasie sowieckiej
po tym wystąpieniu, bo wówczas twierdzono jeszcze, że zbrodnia katyńska jest
dziełem rzekomo Niemców. Kiedy Tadeusz Mazowiecki przyjechał do Moskwy, to
jedyne na co się zdobył zawracając się do nas, to zdanie: „Bądźcie lojalnymi
obywatelami Związku Radzieckiego”. Powiedział to nam, Polakom mieszkającym na
Litwie. Mieliśmy z nim spotkanie: Polacy z różnych republik ZSRR.
Osobiście
kategorycznie żądałem na Kremlu przeproszenia narodu polskiego, domagałem się
również, żeby Związek Radziecki wypłacił Polsce co najmniej 500 miliardów
dolarów odszkodowania za tereny zagrabione w 1939 r. i za morderstwa, zbrodnie
popełnione na naszym narodzie i szereg innych rzeczy.
WM – To wszystko
podnosił Pan na forum parlamentu sowieckiego?
JC – Tak,
trzykrotnie. Domagałem się również wówczas (to był 1989 rok, a Związek
Radziecki rósł w potęgę i nikomu do głowy nie przychodziło, że niedługo będzie
zdemontowany) utworzenia z terenów zabranych w 1939 r. Polskiej Republiki,
wtedy w składzie Związku Radzieckiego, oraz ściągnięcia Polaków z Syberii,
z Kazachstan, Kamczatki itd. na te tereny. Chciałem, by Związek Sowiecki
sfinansował te przesiedlenia.
WM – Ten pański
pomysł utworzenia republiki polskiej dla Polaków z terenu ZSRR jest znany,
również w Ameryce. Jakie on wywołał reperkusje, czy wzbudził jakieś
zainteresowanie, czy też z nim po prostu zaczęto walczyć?
JC – Stosunek był
bardzo negatywny, zarówno podczas oficjalnych rozmów, podczas moich
interpelacji poselskich, gdy się zwracałem do prezydenta ZSRR czy do innych
miarodajnych czynników. Przez cały okres istnienia Związku Radzieckiego
stosunek do tej kwestii polskiej podnoszonej przeze mnie był jednoznacznie
negatywny, zarówno ze strony władz centralnych w Moskwie jak i władz republiki
litewskiej i Komunistycznej Partii Litwy. Było to więc takie „rzucanie grochem
o ścianę”. Mimo to uważałem, że ponieważ sprawa jest bardzo istotna dla
nas, Polaków, pod względem moralnym i politycznym, od początku do końca
próbowałem forsować te idee i nagłaśniać je w miarę możliwości w prasie na
całym świecie.
WM – Jak Pan
ocenia z dzisiejszej perspektywy rozwój sytuacji na wschód od Polski? Ostatnie
wybory na Białorusi np. przyniosły powtórną aneksję Białorusi przez Rosję.
JC – Ocenię to w
kontekście spraw polskich. Otóż, gdybyśmy w latach 1989-91, w okresie demontażu
Związku Radzieckiego zdołali utworzyć jakieś autonomiczne okręgi czy suwerenne,
buforowe republiki polskie na Litwie, Białorusi, Ukrainie – ludność polska i
sprawa polska miałaby teraz jakieś gwarancje prawne. Upadek ZSRR to był odgórny
demontaż, nie zaś jakaś eksplozja, skutek jakichś ruchów oddolnych. To był
odgórny demontaż prowadzony przez elitę partii, kontrolowany i zaplanowany
przez KGB, wywiad wojskowy GRU i wierchuszkę partyjną.
Inna rzecz, że
dotychczas wiele kwestii pozostaje niejasnych: rodzą się pytania: po co,
dlaczego? Przewidywałem, że po okresie kilku czy kilkunastu lat, nastąpi
ponowna konsolidacja imperium rosyjskiego pod tym czy innym szyldem.. To było
dla mnie absolutnie jednoznaczne, chociaż nikt ze mną się w tym nie zgadzał.
Panował triumfalizm: imperium się rozpada, bo to dyktuje los, nowoczesność tego
nie toleruje itd.
A jednak
następuje powolna konsolidacja imperium już rosyjskiego, nie sowieckiego.
Imperium sowieckie było z jednej strony niby rosyjskojęzyczne, ale ono było pod
wieloma względami antyrosyjskie również. Natomiast to co następuje teraz, to
już autentyczna konsolidacja na bazie rosyjskiego szowinizmu i to co powstaje
będzie o wiele mocniejsze niż Związek Radziecki.
WM – Rdzennych
Rosjan w Radzie Najwyższej, w Komitecie Centralnym KPZR nie było zbyt wielu. Z
Rosją, Rosjanami walczono. Oni byli, ale stanowiska kluczowe obejmowali na
Kremlu nie Rosjanie. Czy dziś ci tzw. „nacjonaliści rosyjscy”, którzy teraz
starają się przechwycić władzę to faktycznie Rosjanie, czy też pod płaszczykiem
nacjonalizmu wracają ci sami ludzie, którzy znów chcą rządzić.
JC – Obserwuję to
z odległości, ponieważ od dwóch lat pracuję w Polsce, prowadzę wykłady na
wyższych uczelniach w Polsce i mogę oceniać te wydarzenia tylko na podstawie
tego, co sam obserwowałem przed paroma laty bezpośrednio na Kremlu jako poseł
oraz na podstawie przemyśleń. Wydaje mi się, że w Moskwie obecnie mamy do
czynienia z konfliktem kilku prądów, trendów politycznych, kilku bardzo mocnych
sił. Jedną z tych sił jest niewątpliwie odradzający się ruch narodowy rosyjski
o niesłychanie twardym zacięciu, nieustępliwej ideologii z jednej strony,
a drugiej – są ruchy niby nacjonalistyczne, ale antyrosyjskie: wymienię tu
Żyrinowskiego. Na podstawie rozmów z tym ostatnim wiem, że on nie jest
Rosjaninem, jest Żydem z pochodzenia, który po prostu głęboko nie lubi Rosji.
WM – Zdumiewa
fakt, że Żyrinowski ogłasza się nacjonalistą rosyjskim, nie będąc Rosjaninem i
nie lubiąc – jak Pan mówi – Rosji. Znajduję analogię do wielu osób, dla których
podstawowym językiem jest polski, a którzy delikatnie mówiąc za Polską i
Polakami nie przepadają lub wprost jej nienawidzą.
JC – Tak właśnie
jest, w tym przypadku o to chodzi. Nie wiadomo oczywiście, jaka linia zwycięży,
czy narodowo-rosyjska w perspektywie najbliższych lat, a więc i w dalszej
przyszłości, czy też linia tzw. ponadnarodowa, internacjonalna, specyficzna, za
którą stoi tzw. drugi rzut. Są oznaki tego, że jednak ludzie z ugrupowań
antyrosyjskich nie mogą ignorować tego parcia autentycznego nacjonalizmu
rosyjskiego. Chyba jednak zwycięży nurt narodowo-rosyjski.
WM – Ludności
żydowskiej żyjącej na terenach Rosji było bardzo dużo. Część z niej
została zamordowana przez hitlerowców, natomiast wielu Żydów pozostało na
wschodzie. Niestety, wielu z nich wnosiło do Polski przy pomocy bagnetów
żołnierzy sowieckich komunizm. Potem stanowiło trzon Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego. To samo było w Związku Sowieckim. Znaczne wpływy
prominentów i polityków pochodzenia żydowskiego w dalszym ciągu tam
trwają.
Czy to właśnie
lobby chce dzisiaj przetransformować Rosję w nowy typ mocarstwa? W Polsce
obserwujemy działania tzw. fundacji (także na niwie politycznej), wspomaganych
przez finansjerę żydowską. Mam tu na myśli np. fundację Sorosa, która działa
również w Rosji, w Polsce znana jako fundacja Batorego. Jak Pan ocenia
dalekosiężne cele tego typu lobby żydowskiego w Rosji i w Polsce?
JC – Zagadnienie
jest niesłychanie delikatne i złożone. Na podstawie wiedzy, którą posiadam, a
nie tylko sugestii, które podaje prasa, mogę stwierdzić tylko jedno: z całą
pewnością odradzanie się nacjonalizmu rosyjskiego w Rosji odbywa się pod
sztandarami również antyżydowskimi.
WM – A więc to
nie ten, o którym głośno w światowych: Żyrinowski uosabia nacjonalizm rosyjski.
JC – Żyrinowski
nie jest żadnym liderem narodowego ruchu rosyjskiego. Jest natomiast kreowany
przez światowe środki masowego przekazu na rzekomego lidera, natomiast przez
autentyczny rosyjski ruch nacjonalistyczny nie jest poważnie traktowany. W
najlepszym razie – pobłażliwie, w najgorszym – z nienawiścią. To nie jest ani
rosyjski nacjonalista, ani człowiek pod jakimkolwiek względem wybitny. Jest sztucznie
reklamowany, chociaż nie ma predyspozycji działacza politycznego, a pod
względem intelektualnym jest człowiekiem wyjątkowo prymitywnym. Jest to
sztuczna gra – robienie z prymitywa jakiegoś politycznego lidera.
Istnieją
natomiast naprawdę narodowe rosyjskie ruchy wokół liderów Cerkwi prawosławnej.
Wydaje mi się, że do nich należy przyszłość w tym kraju. Działania zaś lobby
żydowskiego mogą być w pewnym sensie, z polskiego punktu widzenia, obserwowane
jako coś pozytywnego, coś co od wewnątrz rozmiękcza rosyjski imperializm.
WM – Cele tego
lobby zdają się jednak niejasne: z jednej perspektywy działa hamująco na
imperialne apetyty rosyjskich nacjonalistów, ale z drugiej – sprawia wrażenie
chęci utworzenia nowego imperium: opartego na zniewoleniu pieniądzem. Za pomocą
potężnych środków finansowych można kontrolować coraz więcej sfer życia
politycznego, o gospodarczym nie wspominając. Już Napoleon wymieniał 7 rzeczy
potrzebnych do wygrania wojny: pieniądze, pieniądze, pieniądze, pieniądze...
Liczne mniej lub
bardziej udokumentowane źródła podają, że zabiegi finansjery z Wall Street
doprowadziły do pomocy Hitlerowi, do rozbudowania przemysłu zbrojeniowego i
rozpętania II wojny światowej. Są też tezy wskazujące na to, że komunizm w
Rosji także był pomysłem finansistów z Nowego Jorku. Że był to eksperyment
zniewolenia, sprawdzenia na żywym ciele rosyjskiego narodu, jak w praktyce
zafunkcjonuje system, w którym człowiek staje się narzędziem. Testowano
kontrolowanie społeczeństwa, sterowanie jego świadomością. Ten eksperyment
zresztą świetnie się udał. Wszystkie skutki tej 70-letniej indoktrynacji,
obnażania milionów ludzi z wszelkich wartości, będziemy odczuwać jeszcze przez
kilka następnych pokoleń.
JC – Zgadza się.
Fundusz genetyczny tych ludzi został w sposób nieodwracalny upośledzony.
Rozstrzelano bowiem miliony ludzi najlepszych, nonkonformistów, samodzielnie
myślących, niepokornych, wykształconych. Skutki tego eksperymentu bolszewickiego są
straszliwe. Są to skutki, które pozostaną na wiele pokoleń. Narody ujarzmione
przez ZSRR będą zepchnięte mimo wszystko na margines rozwoju cywilizacji
światowej.
Ja natomiast
dochodzę do wniosku, że największą siłą napędową rozwoju ludzkości jest...
głupota. Tam gdzie się doszukujemy pewnych sensów, spisków, organizacji i
ukrytych sił, sprawcą głównym wydaje się po prostu głupota. Trudno w jakiś
rozumny sposób ocenić to, że partia komunistyczna i rząd sowiecki, KGB
i wywiad wojskowy demontowali swoje własne państwo odgórnie. Ja to
widziałem od wewnątrz, prosto z Kremla. Pozostaje to dotychczas czymś
niepojętym; nie każde państwo potrafi stworzyć imperium, bo to jest swego
rodzaju dzieło sztuki, tu potrzebne są niesamowite kwalifikacje i przywódców i
narodów, żeby stworzyć taki twór jak imperium.
WM – Skąd ci
geniusze więc się wzięli, że powstało tak wielkie imperium?
JC – Imperium się
tworzy zawsze przez stulecia, przez konsekwentny, nieugięty wysiłek idący w tym
a nie innym kierunku. Dobrze znamy historię Rosji i wiemy, że to imperium było
tworzone od XIV stulecia. Zostało stworzone, a potem raptem w ciągu kilku lat
zostało zdemontowane w sposób mistrzowski. Bądź co bądź, zginęło – myślę teraz
o okresie 1989-91 – od tamtego okresu do dzisiaj tylko kilkaset tysięcy ludzi.
WM – Pan myśli,
że ZSRR uległ demontażowi? Przecież wszystkie struktury pozostały, nazwy się
zmieniły, ludzie są ci sami, no może przedtem byli zastępcami...
JC – Właśnie tym
się różni demontaż od anihilacji. Wybuchu nie było, zachowano ludzki materiał
biologiczny, struktury myślenia, orientacje aksjologiczne, podstawę
techniczno-materialną, przemysł, wszystko faktycznie zostało zachowane, ale
zostało w sposób bardzo głęboki zmodyfikowane. Teraz obserwujemy początki
odtwarzania imperium w nowej postaci – bardziej racjonalnej, bardziej rozumnej,
a więc bardziej tworzenie stabilnej przyszłości i to jest proces niesłychanie
interesujący.
To wszystko
wydawało mi się wielką głupotą; a jako Polak patrzyłem na to nie bez
satysfakcji. Z drugiej strony teraz widzę, że to wcale nie było takie głupie,
ponieważ zaczyna się to wszystko od nowa.
WM – Pan profesor
wspomniał, że rozmawiał kilkakrotnie z Gorbaczowem. Czy to on jest jednym z
autorów tej przebudowy, tego demontażu, który ma na celu zbudowanie nowego
imperium tylko w innym, trwalszym opakowaniu?
JC – Z Gorbaczowem
rozmawiałem kilkanaście razy, podarował mi nawet zbiór swoich dzieł z piękną
dedykacją. Jest to człowiek, który wywiera duże wrażenie, gdy się z nim
rozmawia. Jest naprawdę ujmujący. Z tym, że na dnie jego oczu wyczuwało się
jakąś ukrytą niebezpieczną głębię – tak jakby ten człowiek wiedział, że to co
się dzieje dzisiaj to tylko niewiele, a on widział to, ku czemu zmierzamy i co
będzie dalej. Dla
mnie osobiście Gorbaczow pozostaje zagadką, nie wiem dotychczas, czy to był
człowiek, który szczerze się mylił i miał złudzenie, że będzie można z tego
imperium zrobić rzeczywiście ludzkie państwo, służące ludziom. Czy też jest
tak, jak interpretują to nacjonaliści rosyjscy, postrzegający Gorbaczowa jako
reprezentanta, figuranta masonerii światowej, światowego żydostwa, finansjery,
w tym też anglosaskiej i niemieckiej. Są różne interpretacje tego człowieka.
Zdumiewał niekiedy takimi na przykład opiniami: „Nigdzie wy wszyscy od nas nie
uciekniecie, wszystko wróci na swoje kręgi”.
WM – Czy to
odnosiło się też do Polaków?
JC – Tak, to było
w 1990 roku. Wydaje się, że Gorbaczow reprezentował określone siły, (bo trudno
mówić, żeby jeden człowiek raptem wywarł taki wpływ ha imperium, że ono zaczęło
się demontować.) W ZSRR to było KGB i wywiad wojskowy plus wierchuszka partyjna
oczywiście. Byli to ludzie bardzo silni, wykształceni i trudno powiedzieć, co
zamierzali osiągnąć. W każdym bądź razie prawdopodobnie po pierwsze chcieli
znieść nienowoczesne, przestarzałe metody i schematy rządzenia państwem,
które doprowadziły Związek Radziecki do ogromnego dystansu w stosunku do
Ameryki i innych krajów rozwiniętych. Chodziło o przebudowę metod,
struktur państwowych tak, żeby Rosja zaraz ruszyła w pogoń za Zachodem, nadrobiła straty,
bo przegrywała już na każdym polu: gospodarczo, militarnie itd.
* * *
„Głos
Polski” (Toronto) 2 września 1995
nr 35:
„Czy Mickiewicz był Żydem?
z prof. Janem Ciechanowiczem rozmawia
Wiesław Magiera – część II
Wiesław Magiera:
– Czy uważa Pan,
że Gorbaczow jeszcze zaistnieje na scenie politycznej Rosji, bo przecież w tej
chwili kreuje się go w kręgach związanych z establishmentem amerykańskich
mediów na przyszłego prezydenta. Głosi pieriestrojkowe wykłady po
uniwersytetach amerykańskich, a tzw. klasa polityczna USA określa go jako
człowieka z przyszłością dla Rosji, a więc i świata?
Prof. Jan
Ciechanowicz:
– Jego sztucznie
się kreuje na to i owo, ale to świadczy o tym, że ci, którzy to robią, nie
posiadają żadnego rozeznania w realiach politycznych i moralnych Rosji.
Gorbaczow jest bodaj najbardziej znienawidzonym politykiem w swoim kraju, w
Rosji obecnie. Dyskredytacja jest absolutna i ostateczna: nie miałby
najmniejszych szans jako kandydat na prezydenta. Być może w
skali całego kraju zyskałby paręset głosów, ale to wszystko. Nie ma
najmniejszych szans.
WM – Jest Pan
autorem licznych książek, wymienię tutaj niektóre tytuły Pańskich prac: „W
kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”,
„Trzynastu sprawiedliwych”, „Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Twórcy cudzego
światła”. Prócz historii, filozofii uprawia Pan również historiozofię. Czy
większość Pańskich prac dotyczy głównie spraw polskich, czy to są w większości
sprawy filozofii?
JC – Przede
wszystkim nigdy nie zapominam o tym, że jestem człowiekiem Kresów. Że jestem
Polakiem, który mieszka na stałe na ziemiach zabranych przez Związek Sowiecki
naszemu narodowi, naszemu Państwu w 1939 r. Jestem reprezentantem tego odłamu
naszego narodu, który był straszliwie poniewierany i niszczony w ciągu pół
wieku. Niszczony w ten sposób, że aż zapomniał w dużym stopniu swoją spuściznę,
wielką tradycję, wielką kulturę. I wszystkie moje książki, które pisałem –
pisałem z myślą przede wszystkim o odbiorcy kresowym. Moim celem było z jednej
strony zbadanie, z drugiej strony przedstawienie wielkiego dorobku kulturalnego
Polaków w skali światowej. My – nasz naród – mamy jakieś kompleksy niższości w
stosunku do innych narodów – to się obserwuje, gdy się widzi polityków polskich
w działaniu.
Ostatnio
napisałem i chcę wydać dwie książki. Pierwsza z nich to „Droga geniusza” o
Adamie Mickiewiczu: teraz mamy lata rocznicowe. Jest to nieduża pozycja,
licząca ok. dwustu stron, gdzie się zajmuję między innymi kwestią „częściowo
żydowskiego” pochodzenia Adama Mickiewicza. Wielu autorów pisze, że jego matka Barbara,
z domu Majewska była żydowskiego pochodzenia. Na podstawie bardzo licznych
źródeł archiwalnych z Mińska i z Wilna, wnoszę jednoznaczność w to zagadnienie.
WM – To znaczy?
JC – Wolałbym
teraz tego nie powiedzieć. Szukam wydawcy i sponsora na wydanie tej pracy.
Gdyby to wydać na Litwie – kosztowałoby około 1.200 dolarów w nakładzie
kilkutysięcznym.
WM – A więc
szukamy sponsora dla wydania książki profesora Ciechanowicza o Mickiewiczu
na temat m.in. tego, czy we krwi Adama Mickiewicza płynęła również domieszka
krwi żydowskiej. Nie będziemy tego teraz ujawniać. Odpowiedź już jest i to
bardzo bogato udokumentowana.
JC – Moje
zainteresowania naukowe idą w kilku kierunkach: historia, filozofia
i pogranicze historiozofii. Szukam sensu historii, głębokiego, ukrytego
sensu.
WM – Kto go nie
szuka, Panie profesorze, wszyscy go szukają.
JC – Próbuję
właśnie w swoich książkach te pewne cząstkowe rozwiązania wyłożyć. My jako
naród mamy gigantyczny dorobek kulturalny w dziedzinie nauki, w dziedzinie
kulturotwórczej, państwowotwórczej, z tym, że ten dorobek jest absolutnie
nieznany. Podkreślam to z całą odpowiedzialnością: absolutnie nieznany np.
jeśli chodzi o nasz wkład do rozwoju kultury i cywilizacji w tymże gigantycznym
imperium rosyjskim, którego dzieje stanowią bądź co bądź doniosły odcinek
dziejów ogólnoświatowych. Powiedzmy, czy że Pan wie, że Puszkinowie byli
polskiego pochodzenia, czy Pan wie, że Dostojewski był polskiego pochodzenia?
WM – Tego już nie
wiedziałem.
JC – To samo
Piotr Czajkowski, Igor Strawiński... Napisałem kolejną książkę „Polskie karty
nauki i cywilizacji rosyjskiej” (ponad trzy tysiące stron rękopisu, czyli
byłoby to około osiemset stron druku i prawdopodobnie można byłoby to wydać
w dwóch tomach), gdzie na podstawie badań archiwalnych ujawniam
rewelacyjne dane. Aż dech zapiera człowiekowi, gdy czyta te materiały
archiwalne. Myślę tu o przeszłości, o pochodzeniu, o korzeniach wielu
pierwszej rangi, najwybitniejszych twórców kultura rosyjskiej i światowej.
WM – Jak Pan
powie mi, że jeszcze Tołstoj ma polskie pochodzenie, to już będę kwestionował
kulturę rosyjską.
JC – I owszem, w
żyłach Tołstoja płynęło trochę polskiej krwi również. Ale ja wcale nie chcę
uzurpować dorobku kultury rosyjskiej dla nas, dla Polaków. Tylko podkreślam, że
element polski dziedzicznie był – że tak powiem – obciążony geniuszem. Polskie
cechy usposobienia, wyjątkowa energia, wyjątkowo błyskotliwa inteligencja,
wyjątkowa ruchliwość.
WM – To Rosjanom,
Żydom lub Amerykanom przypisuje się prym w badaniach inteligencji różnych narodów.
Tak przynajmniej głoszą nam na ten temat sondaże...
JC – Pan wie, że
sondaże po pierwsze są manipulowane...
WM – Żydzi są na
pierwszym miejscu. Rosjanie na drugim. Polacy na bardzo odległym.
JC – Wykładałem
na uczelniach, nauczałem Rosjan, Litwinów, Białorusinów, Żydów, Polaków. W moim
głębokim przekonaniu Polacy są poza wszelką konkurencją jeśli chodzi o
błyskotliwość, inteligencję, o pojętność, bystrość pojmowania tych czy innych
zagadnień. Inna rzecz, że brakuje nam systematyczności.
WM – Nie wiem,
czy taki pogląd w Kanadzie przejdzie. Tam twierdzi się, że wszyscy mają
jednakowe cechy, dotyczy to też inteligencji...
JC – To jest moje subiektywne zdanie,
oczywiście może Pan powiedzieć, że Pana rozmówca ma prawo do błędów. Zresztą moje twierdzenie nie ma charakteru
absolutnego. Z tym, że opracowałem bardzo duże dzieło na podstawie badań archiwalnych, z
wykorzystaniem źródeł z Wilna, Grodna, Lwowa, Mińska, Moskwy, Petersburga, na
podstawie których uzyskałem zaskakujące zupełnie wnioski o polskich korzeniach.
Dostojewski był
oczywiście ideologiem rosyjskiego nacjonalizmu, serdecznie... nienawidził
Polaków. Był Rosjaninem i pozostaje Rosjaninem, ale my jako Polacy nie możemy
sobie odmówić przyjemności stwierdzenia, że jeszcze jego pradziad był czystej krwi
polskim szlachcicem herbu Radwan. Są to archiwalne dowody, nigdzie nie
publikowane, nie znane w literaturze światowej.
O polskiej krwi i
polskim dorobku w obrębie kultury rosyjskiej, a tym samym ogólnoświatowej, mam
w rękopisie całą książkę. Temat jest znany urywkowo, przyczynkarsko: pisał o
tym prof. Bazylow i Białokozowicz, ale to były malutkie urywkowe informacje. Ja
to opracowałem systematycznie i z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że ci
ludzie polskiego pochodzenia, działający na terenie imperium rosyjskiego
utworzyliby – gdyby to osobno można było zaszufladkować – gigantyczną kulturę,
której pozazdrościłby nam każdy kulturalny naród europejski.
W literaturze, w nauce i tak dalej.
WM – Angielska
badaczka kultury, socjolog Anne White, napisała w swej książce o
społeczeństwach i cechach narodów świata, że my, Polacy mamy pewne cechy
wyjątkowe. Ów geniusz Polaków, o którym i Pan wspomniał, wynika z tego, że
jesteśmy na pograniczu dwóch kultur, dwóch cywilizacji. Polak to jest ktoś
taki, kto w sposób wyjątkowy łączy cechy człowieka zachodu i wschodu.
Wskazuje na to historia: jesteśmy narodem tolerancyjnym, zawsze byliśmy, nigdy
nikogo obcego nie skazywaliśmy na banicję. Żydzi i inni przybysze czuli się i
czują nad Wisłą wspaniale. Czy Polacy to rzeczywiście jest taki naród, który ma
jakieś szczególne cechy, pozwalające np. spełnić rolę łącznika, pośrednika w
porozumieniu się między wschodem a zachodem?
JC – Jest to tak
zwany socjologizujący punkt widzenia. Nie jestem zwolennikiem takiego patrzenia
na nasz naród. Dla mnie jest zagadką, nad którą się głowię obecnie, dlaczego
właśnie w łonie narodu polskiego – teraz wykładam od dwóch lat w Polsce – niektórzy
studenci są tak inteligentni, tak błyskotliwi, że to przekracza miarę pojęcia
ludzkiego. Już mówiłem, że brakuje pewnej konsekwencji w działaniu, zdolności i
chęci do systematycznego wysiłku.
My nie jesteśmy
żadnym pomostem, jesteśmy zupełnie specyficzną, odrębną formacją
historyczno-kulturową, która ma rozmaite elementy oczywiście wewnątrz siebie.
Natomiast źródła geniuszu polskiego ja bym dopatrywał wręcz gdzieś na poziomie
molekularnym. Nie jestem oczywiście lekarzem ani biologiem, ale po prostu
intuicyjnie czuję, że tu nie o to chodzi, że na nas wywierał wpływ wschód z
jednej strony, z drugiej strony zachód, północ, południe i my dlatego mamy te
różne cechy.
Nie! Ja podejrzewałbym inną rzecz, że
myśmy jako Polacy promieniowali zarówno w kierunku zachodnim, północnym,
południowym i wschodnim. I wydaje mi się, że bardzo ważnym zadaniem nauki
polskiej, nauki historycznej, byłoby dziś zbadanie tego gigantycznego wpływu,
jaki nasz naród wywierał w ciągu wieków, w ciągu tysiąclecia, na historię
różnych narodów ościennych, graniczących z nami, jak też nie graniczących.
Ciągle uznajemy, że wybitne osoby pochodzenia niemieckiego, francuskiego,
włoskiego, żydowskiego wywarły pewien wpływ na rozwój naszej kultury, ale nikt
właściwie nie mówi o ogromnym wpływie, jaki nasz naród wywarł na kulturę,
państwowość i rozwój innych narodów. I to przyświeca mi w trakcie moich badań
naukowych.
WM – Jest Pan
redaktorem naczelnym nowej inicjatywy wydawniczej, bardzo ciekawej, ambitnej o
nazwie „W Kręgu Kultury”. Jest to pismo Fundacji im. Montwiłła, a więc nieco
innej niż fundacja Batorego czy Sorosa. Podtytuł głosi, że jest to kwartalnik
naukowy i literacki, graficznie przypomina paryską „Kulturę”. Znajdujemy tam
teksty o tematyce filozoficznej, literackiej, polskiej. Jak się narodziła ta
oryginalna inicjatywa wydawnicza?
JC – W trakcie
jednego ze spotkań z prezesem Fundacji Kultury Polskiej na Litwie, panem
Henrykiem Sosnowskim – padła z jego ust propozycja: „Panie Janie, a nuż
pan obejmie jakieś redaktorstwo polskiego pisma: poważnego, „grubego”. To
byłoby jedyne „grube” pismo polskie na wschód od Bugu, na ziemiach zabranych”. Od
razu przystałem na tę inicjatywę, po czym zapytałem czy pan Henryk nie żartuje.
Nie żartował. W ciągu dwóch miesięcy przygotowałem pierwszy numer, jeśli chodzi
o teksty, o ich opracowanie itd. i już w końcu 1993 r. ukazał się pierwszy
numer tego pisma.
Obecnie ukazał się drugi numer, dwa kolejne, nowe numery są w druku. Jest to
kwartalnik, ale jak widać mamy wielkie spóźnienie. Nikt nas nie finansuje, nie
mamy żadnej pomocy od nikogo. Na początku dostaliśmy $ 100 dolarów od Funduszu
Wydawniczego z Kanady, a trzeba powiedzieć, że wydanie pisma kosztuje $ 1100,
czyli to była jedenasta część jednego numeru. Nakład wynosi 900 egzemplarzy,
jak na takie pismo – wcale przyzwoity.
WM – Do kogo
pismo adresujecie i skąd bierzecie autorów?
JC – Autorami
naszymi są naukowcy z Polski, z Litwy, z Azerbejdżanu, ze Stanów Zjednoczonych.
Jak wspominałem, poruszamy wiele tematów: filozoficzne, historyczne,
socjologiczne, religijne, religioznawcze. Jako odbiorców widzimy naszą kresową,
polską inteligencję: nauczycieli, lekarzy, inżynierów. Mamy kilka tysięcy
ludzi, którzy mają wyższe wykształcenie, choć jak na 400 tysięcy ludności polskiej na
Litwie jest to nieduży procent.
WM – Odbiorcą
jest więc głównie ludność polska, mieszkająca na Litwie. Czy nie warto byłoby
kwartalnika „W Kręgu Kultury” rozprowadzać również w Polsce?
JC – Niektórzy
ludzie dobrej woli, na zasadzie czystej życzliwości biorą u nas po
kilkadziesiąt egzemplarzy i rozprowadzają w Polsce, gdzie mamy również
czytelników, podobnie jak i autorów. Naszą ukrytą ambicją, chęcią, marzeniem
byłoby doprowadzenie do tego, żeby do nas i pisali i nas odbierali, czytali
Polacy na szerokim świecie i nie tylko Polacy, ponieważ jesteśmy poważnym,
naukowym pismem, stronimy od wszelkiej polityki, od wszelkich polemik.
WM – Naukowym,
ale dodajmy, że jest tu też publicystyka i eseistyka popularnonaukowa, dostępna
dla każdego czytelnika.
JC – Jest to
bardzo ważna uwaga. Programowo stronimy od języka hermetycznego,
specjalistycznego, próbujemy o problemach najpoważniejszych pisać w sposób
przystępny, komunikatywny, żeby normalny przeciętny odbiorca potrafił to
zrozumieć.
WM – Gdyby któryś
z naszych Czytelników chciał zaprenumerować „W Kręgu Kultury”, pod jaki adres
należy kierować takie zamówienie?
JC – Jest to
pismo oficjalnie zarejestrowane i najlepiej byłoby, gdyby ci, którzy się
zainteresują naszym pismem napisali na adres redaktora naczelnego, czyli mnie
i ja po prostu wyślę. Oto mój wileński adres: Jan Ciechanowicz, Wilno,
Litwa, indeks pocztowy 20-56, ulica Ozo 17 m 57. Na każdy list udzielimy odpowiedzi.
Jeśli Państwo będą sobie życzyli otrzymać pisma – pierwsze cztery numery
wyślemy za symboliczną opłatą: cena jednego pisma wynosi z przesyłką $ 3.
Dodam, że pismo liczy do dwustu stron druku, czyli to jest pismo grube, książkowe
wydanie.
WM – Przeniósł
się Pan do Polski, dlaczego?
JC – Przeniosłem
się do Polski czasowo, choć chciałbym tu pozostać na stałe, ale bariery są
takie, że sądzę, iż nie pokonamy ich rodzinnie.
WM – Jakie to
przeszkody? Przecież obydwoje Pańskich rodziców było Polakami, inni dostają
pobyt i obywatelstwa mimo, iż wcale polskimi korzeniami się nie legitymują. A
Pan ma tylko czasowy pobyt?
JC – Dokładnie.
Pracowałem na kontrakcie przez rok w Bydgoszczy w Wyższej Szkole Pedagogicznej,
teraz jestem na rocznym kontrakcie w WSP w Rzeszowie, zatrudniony jako
germanista. W Polsce studiują moje córki. Starsza, Krystyna, ze srebrnym
medalem ukończyła gimnazjum w Wilnie i w tym roku kończy medycynę
w Poznaniu, zaś młodsza – Renata, która także ze srebrnym medalem ukończyła
gimnazjum, obecnie jest na studiach medycznych w Warszawie. Mam jeszcze syna,
który fascynuje się historią i kulturą... Chin. Marzy o studiach
sinologicznych, ale ma dopiero 13 lat.
Chciałbym w
Polsce zamieszkać na stałe, ale prawdopodobnie to się nie uda, zresztą być może
w Wilnie jestem potrzebniejszy. Dlaczego jestem teraz tutaj? Otóż w 1991 r.
złożyłem podanie o zwolnienie z funkcji dziekana wydziału literatury i języka
polskiego na Uniwersytecie Pedagogicznym w Wilnie, ponieważ organizacja
partyjna, komunistyczna i Sajudis utworzyli wokół mnie taką atmosferę, że
zmuszano studentów do pisania donosów na mnie, że rzekomo uprawiam polską
propagandę nacjonalistyczną. Musiałem więc jako rzekomy „polski bandyta”
odejść. Byłem zarejestrowany na giełdzie pracy, posyłano mnie do ponad 50
różnych instytucji, szkół, redakcji, które potrzebowałyby specjalistę znającego
języki obce (mówię w ośmiu językach). Niestety, nigdzie nie przyjęto mnie
do pracy, ponieważ Polacy czuli się zagrożeni, a Litwini zachowując się w
sposób „dyplomatyczny” informowali, że już nie jestem potrzebny.
WM – A może jest
Pan „overqualified”, zbyt wykwalifikowany. Z tym samym problemem spotykają się
Polacy w Kanadzie, którzy przyjeżdżają z dyplomami wyższych uczelni, lecz
odchodzą z kwitkiem, bo mają za wysokie kwalifikacje, choć chcą robić
cokolwiek.
JC – Z tą
różnicą, że ja nigdzie nie wyjechałem, lecz mieszkam w Wilnie przez całe swoje
życie, a teraz raptem stałem się osobą niepożądaną, dostałem wilczy bilet i
byłem zmuszony przyjechać do kraju. Ale nawiasem mówiąc – od dzieciństwa moim
marzeniem było zamieszkanie w ojczyźnie, w Polsce. W dziwny więc sposób z tej
biedy wynika coś pozytywnego. W Polsce czuję się bardzo dobrze: wszędzie słyszy
się język polski, twarze są sympatyczne, takie nasze. Tutaj się czuję w domu,
podczas gdy w ojczystym mieście w którym przemieszkałem pół wieku prawie (mam
49 lat), jestem osobą niepożądaną. Pracuję tutaj, prowadzę wykłady, a w Wilnie
wydaję pismo polskie.
WM – Pan jest
czasowo, ale przyjeżdżają też wykładowcy, profesorowie z terenów byłego
Związku Sowieckiego i bez problemów dostają angaże na polskich uczelniach, pobyt
stały i służbowe mieszkania, mimo tego, że niejednokrotnie nie są w stanie po
polsku prowadzić wykładów... Jak to się dzieje, że Pan, Polak, znający język
polski doskonale, został tutaj potraktowany gorzej? Na czym polega owa
dyskryminacja?
JC – Od dawna
rozumię pewną sprawę: człowiek przychodzi na świat nie po to, żeby być
szczęśliwym i żeby mu się miło i dobrze powodziło, ponieważ życie jest też
walką, cierpieniem i pokonywaniem trudności. Zupełnie nieoczekiwanie napotykam
na te i inne trudności, które powoli próbuję pokonywać. Czuję się w Polsce
bardzo dobrze, mimo, że mam bardzo skromne zarobki, które zaledwie wystarczają
na wiązanie końca z końcem, od pierwszego do pierwszego. Ale nie chciałbym się
skarżyć, pozytywy na pewno przeważają: jestem wśród swojego narodu, w swojej
ojczyźnie.
Gdy Pan mówi o
wielu innych przybyszach – nie wiem skąd Pan ma te informacje – lecz są one
faktycznie dość dokładne. Na uczelniach w Polsce bardzo często spotyka
się przybyszów – profesorów z byłego Związku Radzieckiego. To nie są
specjaliści najwyższej rangi, bo ci pojechali do Ameryki, Niemiec, Francji i
Anglii gdzie naprawdę mają – rozumiemy co mają i kto ich tam angażuje. Ci
przyjeżdżający tu to ludzie różnych narodowości: Rosjanie, Ukraińcy,
Azerbejdżanie czyli Azerowie, bardzo wielu jest Żydów. Nasuwa się tu takie
dziwne skojarzenie; często nam się sugeruje i wmawia, że jesteśmy rzekomo
antysemitami, chociaż ja szczerze mówiąc w Polsce nie spotkałem prawdziwego
antysemity nigdy, czyli takiego, który byłby zdolny do robienia takich wyczynów
jak Niemcy podczas II wojny światowej, a czy można nazwać antysemityzmem
opowiedzenie jakiegoś kawału rzekomo antyżydowskiego? Jeśli o Polakach opowiada
się „Polish jokes” na całym świecie, to chyba można i „Jewish jokes” opowiadać
również. I nie myślę, że to jest specjalny przejaw antysemityzmu. Otóż co
ciekawe, że właśnie ci ludzie, którzy utracili często posady, no bo jak
wiadomo, że na terenie byłego Związku Radzieckiego zamyka się wyższe uczelnie,
szpitale, zakłady pracy i często specjalistów o bardzo wysokich kwalifikacjach
wyrzuca się po prostu na ulicę. Tysiące tych ludzi znalazło przytułek
w Polsce. Ja mam 25 lat stażu pracy pedagogicznej, ale to mnie akurat się
tu nie zalicza: otrzymuję minimalną wypłatę tak jakbym wczoraj ukończył studia.
Natomiast wielu przybyszom z byłego Związku Radzieckiego uwzględnia się w
całości te 30-letnie staże pracy, za co dostają odpowiednio wyższe
wynagrodzenie, otrzymują mieszkania służbowe w miarę możliwości i tak dalej.
Owszem, bardzo często są to osoby żydowskiego pochodzenia. Jest to, dajmy na
to, mało ważne, nie musimy ludzi oceniać na podstawie pochodzenia, ale jaką
bzdurą jest wobec tego wmawianie nam, że jesteśmy antysemitami, skoro tak wielu
uciekinierów właśnie żydowskiego pochodzenia,
przybyszy stamtąd otrzymało w Polsce piękne posady, dobre gaże, mieszkania,
sprowadzają rodziny do Polski, bardzo szybko otrzymują karty stałego pobytu.
Może to dlatego, iż Polak jest niesłychanie tolerancyjnym człowiekiem, kto
szuka ratunku, w Polaku znajdzie pomocnika, człowieka życzliwego, rzetelnego,
który umożliwi życie. Fakt, że traktujemy życzliwiej obcych niż swoich.
Przypuszczam, że Pan w trakcie swojej wieloletniej pracy również to zauważył.
WM – To nadal
pokutuje w codziennym życiu w Polsce. W PRL-u klientów w jakimkolwiek
sklepie, mówiących w obcym języku traktowało się trzy razy lepiej niż Polaków,
niekiedy sąsiadów z tej samej ulicy. Akurat na Zachodzie jest dokładnie
odwrotnie – swoi są traktowani bardzo dobrze, natomiast ktoś obcy z dużo
mniejszą dozą uwagi.
JC – Dziś Litwin
traktuje Litwina automatycznie jako coś bliższego, natomiast Polaka, Rosjanina,
w ogóle obcoplemieńca troszkę inaczej.
WM – Czy to jest
faktycznie przejaw tolerancji u Polaków i otwartości na obcych czy raczej
wyprania kultury i szacunku do samych siebie w okresie realnego socjalizmu?
JC – To jest
kwestia nawet trudna do zinterpretowania. Tolerancja jest dobra do pewnych
granic. Gdy jest stosowana do zła, to jest to już nietolerancja, ślepota
moralna. Jeśli członkowie jakiejś zbiorowości traktują obcych bardziej
życzliwie niż swoich to świadczy to o ich naiwności. Użyjmy określenia
Melchiora Wańkowicza: to wynika chyba z tzw. „polskiej organicznej głupoty”. Że
swego traktuje się życzliwiej, jest naturalnym odruchem. Pewien polski profesor
oznajmił mi dosłownie tak: „Przyjechał Pan z zagranicy, ale Pan jest Polakiem –
my tu mamy swoich 40 milionów Polaków. Pan żadnych rewelacji dla nas sobą nie
przedstawia, natomiast gdy przyjeżdża Rosjanin, Białorusin lub Ukrainiec czy
Żyd to już coś nowego”. To nie był jakiś żart, lecz stwierdzenie serio.
Niestety, pod tym względem różnimy się chyba od wszystkich narodów. No może
jeszcze Rosjanie mają też tę ksenomanię, podwyższoną słabość do wszystkiego co
obce a do siebie nieżyczliwość, czasem wręcz pogardę.
* * *
„Głos Polski”, Toronto, Wielkanoc 1995, nr 16:
Polska,
Rosja i „Wspólny Europejski Kołchoz”
Chęć poznawania
dawnych ziem Rzeczypospolitej oddanych układami w Teheranie i Jałcie we
władanie ZSRR – zaprowadziły mnie dwa lata temu do Wilna – miejsca urodzenia
mojej żony. Poznałem tam w czasie mojego krótkiego pobytu wielu wielkich
patriotów polskich (niektórzy z nich to posłowie do Sejmu Litewskiego), a
między innymi prof. dra Jana Ciechanowicza, historyka i filozofa.
Zaprzyjaźniłem się z nim i do dziś koresponduję. Jest to człowiek o wybitnej
inteligencji, władający 7 językami i to biegle, wielki polski patriota. Jako
były senator Republiki Litewskiej należał do Rady Najwyższej, zna np. dobrze
Gorbaczowa, jak też i innych prominentów b. ZSRR. Jego otwartość na to wszystko
co się dzieje i poglądy, zrobiły z niego w Polsce osobę nieprzychylną władzom,
które rządzą krajem od roku 1990. Przy pożegnaniu na lotnisku w Wilnie wręczył
mi urywki swoich wystąpień, które miał w Stanach Zjednoczonych, będąc tam w 91
r. gościem różnych środowisk kultury i nauki oraz polityków w Kongresie i
Białym Domu. Te wystąpienia miały na celu obronę słusznych praw Narodu
Polskiego na arenie polityki światowej.
Oto fragmenty
wystąpień prof. J. Ciechanowicza w USA:
„Ponad 70 lat
panoszenia się w Rosji obłędnego bandyckiego reżimu komunistycznego doszczętnie
zrujnowało ten gigantyczny kraj. Komuniści skonsumowali Imperium Rosyjskie, co zresztą,
być może, od początku zakładali ci, którzy to szaleństwo zainicjowali na
początku XX wieku. Dziś ponad połowa ludności ZSRR żyje poniżej oficjalnej
granicy nędzy, ponad 80 procent dzieci przychodzi na świat z ciężkimi
schorzeniami psycho-somatycznymi, ogromne połacie kraju są w stanie
straszliwej katastrofy ekologicznej. Monopartyjny system władzy z jego
wynaturzonym negatywnym doborem socjalnym spowodował, że przez dziesięciolecia
sprawowali tu rządy osobnicy o skandalicznie niskich kwalifikacjach moralnych i
intelektualnych, ludzie o mentalności rzezimieszków, matołów, złodziei
i morderców, wyselekcjonowani przez czerwoną nomenklaturę. Dotyczy to
zarówno Rosji, jak też Kirgizji, Litwy czy Gruzji. Mówiąc o „pieriestrojce”
warto stwierdzić, że zainicjowana ona została odgórnie przez jeden z odłamów
KGB (nie przypadkowo jednym z głównych architektów tego procesu jest Eduard
Szewardnadze, generał bezpieki sowieckiej). Byli to ludzie dość wykształceni,
światli i mądrzy, by zrozumieć, że kretynizm marksistowsko-leninowski
nieuchronnie doprowadzi kraj do zupełnej ruiny. Byli oni zresztą jedynymi
ludźmi w ZSRR, którzy mogli regularnie bywać na Zachodzie i zdawali sobie
sprawę z pozytywów ekonomii wolnego rynku. Postanowili ratować to, co się
uratować jeszcze da. Człowiekiem tego lobby był właśnie M. Gorbaczow, do
niedawna sekretarz generalny KC KPZR, prezydent ZSRR, laureat Pokojowej Nagrody
Nobla. Wydaje się jednak, że ludzie ci – zgodnie z „dobrą” tradycją
partyjną – wdali się w nader niebezpieczne improwizacje, nie obliczyli
dokładnie ani swych celów, ani metod, ani skutków swych działań, i sytuacja
coraz bardziej wymyka się im z rąk.
Prawdopodobnie w
sztabach bezpieki sowieckiej już przed 15-20 laty opracowano plany częściowego
demontażu ZSRR w celu odciążenia gospodarki Rosji ze „współpracy” z takimi
republikami sowieckimi, jak Armenia, Gruzja, Litwa, Łotwa, Estonia i Mołdawia,
które potrafiły tak się urządzić w składzie ZSRR, że każdego roku brały od
„centrum” o około 1/3 dóbr więcej, niż mu dawały, prowadząc jednocześnie
intensywną działalność antyrosyjską. W sumie chodziło o miliardy rubli rocznie.
Wystarczy przypomnieć, że Rosja dotychczas sprzedaje tym „niepodległym”
republikom ropę naftową po cenach 91 razy niższych, niż mogłaby sprzedać na
rynkach światowych, a w zamian ma socjalistyczne buble. To samo dotyczy innych
surowców, jak metale, gaz, drewno itd. Jednocześnie imperializm rosyjski
bezwzględnie wyzyskiwał ludność republik wchodzących w skład ZSRR i wynaradawiał
ją, cynicznie łamiąc podstawowe prawa człowieka (jeśli chodzi o ludność
polską, to faktycznie jedynym jej obrońcą w tych, mrocznych czasach pozostawał
Kościół Katolicki i jego bohaterscy kapłani). Plan rozpadu mógł jednak
napotkać, i rzeczywiście napotkał, na ostry sprzeciw zarówno ze strony aparatu
partyjnego, jak i pewnej części ludności ZSRR, przede wszystkim Rosjan, ale nie tylko. W tej
sytuacji KGB zainscenizował nacjonalistyczne „ruchy oddalone”, mające na celu
tzw. suwerenizację kilku republik, a jednocześnie ukazanie i utrwalenie ich
bezwzględnego uzależnienia ekonomicznego od Rosji. Tak się też stało. Obecnie
sześć małych republik jest niby to niezależnymi, zaczynają żyć na własny koszt
(co spowodowało w nich drastyczny spadek poziomu życia, np. ceny na artykuły
pierwszej potrzeby w Litwie są obecnie 3-krotnie wyższe niż w Rosji), a
jednocześnie wszyscy rozumieją, że nigdzie one od Rosji „nie uciekną”, jak to
określił jeden z prominentów sowieckich.
(...) Imperium
sowieckie stanęło ostatnio w obliczu kompletnej dezorganizacji społecznej,
głodu i wojny domowej, być może z użyciem broni nuklearnej. Wiem z całą
pewnością (doszedłem do takiego wniosku na podstawie wielokrotnych rozmów z
prezydentami M. Gorbaczowem i B. Jelcynem oraz takimi prominentami sowieckimi
jak Łukjanow, Jakowlew, Niszanow, Archomiejew, Ryżkow, Sobczak, Ruckij (dwaj
ostatni zresztą są polskiego pochodzenia) i innymi, że problem 5-6 milionowej
mniejszości polskiej został całkowicie w planach „pierestrojki” pominięty. Ale
w ciągu okresu 1989-1990 udało się to zagadnienie wielokrotnie nagłośnić
zarówno na Kremlu, jak i w środkach masowego przekazu, tak iż władze
moskiewskie w pewnym momencie, jak się wydawało, nawet były skłonne chociażby
częściowo naprawić krzywdy zadane naszemu narodowi w ciągu ubiegłego półwiecza.
Jeśli chodzi o mnie, to postulowałem utworzenie z terenów polskich zagrabionych
przez ZSRR w 1939 r. suwerennej Republiki Wschodniej Polski z zachowaniem
dalszej perspektywy połączenia się jej z RP. Jeśli nie to, to przynajmniej duże
ustępstwa w sferze praw politycznych i kulturalnych były do uzyskania. Wydaję
się, że pewne koła na Litwie były nawet skłonne do rezygnacji z polskiej
Wileńszczyzny. Gdybyśmy byli wykazali w okresie 1990-1991 jedność
i zdecydowanie, Polska byłaby dziś na drodze ku temu, by zostać
europejskim mocarstwem na skalę Francji czy Zjednoczonego Królestwa. Niestety,
tak się nie stało. Rządy Mazowieckiego i Bieleckiego zamiast bronić interesu
polskiego, w sposób doprawdy żenujący, szalenie lekkomyślny,
niekompetentny i nieodpowiedzialny włączyły się do antyrosyjskiej akcji
Litwinów i do dekomunizacji ZSRR, tak jakby w interesie Państwa Polskiego było
tworzenie, szowinistycznej, wrogiej Polsce Litwy, która tylko marzy o tym, by
zostać antypolską ekspozyturą Niemiec, czy też zaistnienie takiej Rosji, która
po zrzuceniu pęt komunizmu i okresie wynikającego stąd kryzysu stanie się
przecież nieuchronnie wielokrotnie potężniejsza niż była dotychczas.
Podejrzewam, iż niektórzy politycy warszawscy żywią nadzieję, iż wówczas to
litewskie bataliony będą chroniły wschodnią granicę Polski przed ewentualnym
agresorem... Wydaje mi się jednak, że warto by raczej w tej materii polegać na
własnej sile i rozumie...
Trzeba było w
powyższych kwestiach zająć raczej pozycję neutralną i dbać – póki była
odpowiednia chwila – o sprawę polską. Lecz, żeby działać w ten sposób, trzeba
było mieć w Belwederze prawdziwych mężów stanu, jakowych niestety jakoś tam na
razie nie widać. Sytuacja Polaków wcale się nie polepszyła, tylko pogorszyła. O
ile za panowania Moskwy, która na całego wykorzystywała szaleńczą polonofobię
litewskich szowinistów do niszczenia polskości, tworzono jednak jakieś pozory,
że są w tej części imperium zła „równymi wśród równych” (chociaż de facto
Litwini i Rosjanie byli nieporównywalnie „równiejsi” od Polaków), to dziś
„kryptohitlerowcy” z Sajudisu (do niedawna dumnie obnoszący się zresztą z
czerwonymi partbiletami) niszczą polskość po prostu ostentacyjnie. Rozpędzono
polskie samorządy lokalne, dewastuje się polskie cmentarze, wyrzuca się z pracy
polskich inteligentów. Reżym etnokratyczny Landbergisa jest nieporównywalnie
bardziej autokratyczny niż władza Gorbaczowa.
Ostatnie
postkomunistyczne ekipy w Belwederze są pod tym względem godnymi
kontynuatorkami politycznej linii PRL. O ile polscy komuniści milcząco
współuczestniczyli w gnębieniu Polaków kresowych przez barbarzyński reżim
sowiecki, o tyle „klika pseudosolidarnościowa” bierze czynny udział w moralnej
dyskredytacji (jako rzekomych „komunistów” i „nacjonalistów”) tych kresowiaków,
którzy próbują się bronić przed obcą etnokracją na terenach bezprawnie
zabranych Polsce w roku 1939. Michnik i jemu podobni mieszkańcy „wspólnego
europejskiego Kołchozu” już dziś nawołują faktycznie (pod chorągiewką obrony
niepodległości Litwy, Białorusi i Ukrainy) do ostatecznego zduszenia polskiego
ruchu narodowo-wyzwoleńczego we Wschodniej Polsce. Pomyśleć tylko, ze czynią to
ludzie jedzący polski chleb, mieszkający w Warszawie, ba, zasiadający w polskim
rządzie i parlamencie!
Ich antypolski rasizm, ich poparcie dla litewskich faszystów tylko dlatego, że
ci są polakożercami, wręcz wołają o pomstę do nieba. Władze Niemiec wspomagają
Niemców w ZSRR, władze Izraela ratują Żydów w tym więzieniu narodów, władze
Rumunii wzięły w polityczną i dyplomatyczną opiekę Mołdawię i tylko polscy
„europejczycy” apodyktycznym tonem pouczają nas, że musimy być „lojalni” wobec
swych dręczycieli – zamiast upomnieć się o polskie ziemie i o lud polski od
tylu lat jęczący pod butem wschodnich zaborców. Żywiąc najszczersze uszanowanie
i sympatię dla narodu np. litewskiego, jego tradycji i kultury, nie możemy
przecież uznać „prawa” nacjonalistów litewskich do poniewierania Polaków czy
reprezentantów innych narodowości. Budzi też gorycz nie spotykana nigdzie na
świecie niegodziwość dużej części ukazującej się w Polsce prasy, że wspomnimy
tu tylko o bezecnych nikczemnościach w stosunku do nas (będących przecież
nieoddzielną częścią narodu polskiego) wypisywanych na łamach „Gazety
Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Dziennika Polskiego” (Kraków) czy „Życia
Warszawy” oraz w kilku innych
antypolskich pismach wydawanych kosztem polskiego czytelnika. Prasa zachodnia
czy nawet rosyjska (o ironio losu!) pisze dziś nieraz uczciwiej o naszych
sprawach niż niby ta „polska”.
Jeśli liczyć
proporcjonalnie do ilości mieszkańców, to członków Komunistycznej Partii ZSRR
na tysiąc mieszkańców wśród ludności polskiej na Litwie było około 30-krotnie
mniej niż wśród Żydów, 12-krotnie mniej niż Rosjan i 9-krotnie mniej niż wśród
Litwinów. Kto tu jest więc skomunizowany? To właśnie wierna katolicka ludność
polskiej Wileńszczyzny ciągle psuła sowieckie statystyki „wychowania
komunistycznego i ateistycznego” na Litwie. Zarzucanie nam skomunizowania jest
fałszerstwem, stanowi jeden z perfidnych, ale też prymitywnych, chwytów,
używanych przez zwolenników Landsbergisa – jak Michnik – w celu dyskredytacji
naszej ludności oraz dla uwiecznienia jej zniewolenia. To po pierwsze. Po
drugie zaś, największym naszym polskim problemem jest, że ciągle się dzielimy,
różnimy, wybrzydzamy na siebie nawzajem. Nie wiem, czy to wynika z daleko
posuniętej indywidualizacji polskiej mentalności, z bezinteresownej „polskiej”
zawiści czy też z knowań naszych wrogów. W każdym bądź razie wolałbym,
abyśmy byli podobni tu do Żydów i Litwinów. Jak przedstawiciele tych
narodowości się spotkają, to nie podsłuchują jeden drugiego, z jakim akcentem
czy w jakim języku ktoś z nich mówi, nie wypytują się też nawzajem, kto z nich
jest faszystą, komunistą, klerykałem, ateistą, filatelistą, rowerzystą i czy
należy do mniejszości seksualnych. Przechodzą nad tym do porządku dziennego.
Czują się po prostu członkami jednego narodu, mającego wspólne korzenie, cele,
zagrożenia, wartości i wspólny los. Może właśnie to pozwala im prosperować i
budzić respekt w swych nieprzyjaciołach, czego się, niestety, nie da nieraz
powiedzieć o nas.
Dziś nastąpiła
kolejna próba dziejowa dla naszego narodu. Prawnik z Houston (Texas) pan
Theodore P. Jakaboski bardzo precyzyjnie określił obecną sytuację, pisząc w
„The Post Eagle” 23 października 1991 roku: „This is the most serious threat to
Polish interests sińce the Hitler invasion in 1939. If we do nothing, then we betray the glorious and heroic
tradition of our ancestors. We are too strong and too proud to do that”...
Tylko od nas
zależy, czy staniemy wreszcie, jako ponad 60-milionowa wspólnota światowa na
wysokości zadania i odbudujemy jedność narodu, broniąc każdego Polaka
niezależnie od tego, gdzie mieszka... Nie możemy przymilać się bez końca do naszych
wrogów i przepraszać ich, że żyjemy. Nam też przysługuje godność i prawa
człowieka...
Fragmenty wystąpień
prof. Jana Ciechanowicza
wybrał
Stanisław Sadowski”
* * *
„Nowiny” Rzeszów, 2 lipca 1995 r.:
„Z Wilna przez Kreml do Rzeszowa
– Książki bywają
albo kontrowersyjne, albo głupie. Kontrowersyjne budzą do myślenia – mówi Jan
Ciechainowicz, autor książek wydanych na Litwie, w Polsce, USA; człowiek,
którego życiorys budzi emocje.
Bardzo lubi pracę
naukową; ślęczy po kilkanaście godzin w archiwach. – Znajduję w tym wielką
satysfakcję, sens życia.
W archiwach
Wilna, Petersburga, Grodna, Mińska pozyskiwał informacje do „niedużego herbarza
polskich rodów kresowych” (ok. 1000 rodzin, z tego 300 rodzin nie obejmuje
żaden polski herbarz).
– Przepisywałem
archiwalne dokumenty po prostu, 6 tysięcy stron rękopisu. Można się uśmiać. To
do herbarza.
W 1989 roku
zrobił, powiada, lekkomyślny krok – zaangażował się do polityki. – Człowiek,
który marnotrawi czas w archiwach, nie może się widzieć w polityce. To absurdalne
skojarzenie.
Jan Ciechanowicz
mieszkał wtedy w Wilnie i pracował w wyższej uczelni pedagogicznej. Związek
Radziecki właśnie się demokratyzował. Ogłoszono wybory według nowych zasad do
parlamentu radzieckiego.
– 17 polskich
zespołów nauczycielskich na Wileńszczyźnie zgłosiło moją kandydaturę na
deputowanego do Rady Najwyższej ZSRR. To dla mnie było ogromnym zaskoczeniem.
W polskich
środowiskach na
Litwie znany był z artykułów w prasie o polskich dziejach. Pisał o „polskich
kartach nauki rosyjskiej”; o dziejach uniwersytetu wileńskiego („w promieniach
wszechnicy wileńskiej”), o polskich tradycjach patriotycznych.
– Pisać w 1978
roku o uniwersytecie w Wilnie (w 490 rocznicę zorganizowania), że był polski, a
nie litewski czy białoruski, to już samo w sobie było kryminałem, zostałem
wezwany do Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy. – Jak śmiecie
twierdzić, że jezuici z Krakowa założyli wszechnicę w Wilnie! Czyli
twierdzicie, że to była uczelnia nie tylko polska, ale i jezuicka. Mało
brakowało, abym trafił do więzienia.
Był więc znany
wśród ludności polskiej.
Przed wyrażeniem
zgody na kandydowanie do parlamentu radzieckiego pojechał do ojca. Miał 44
lata, ale ojciec 80. Ojciec kategorycznie powiedział – synu nie zgadzaj się, bo
póki ciebie nie wybiorą, to będą cię zwalczać Litwini, a jak wejdziesz do
parlamentu, to cię rodacy zjedzą.
Zgodził się
jednak na kandydowanie.
– Nagonka bardzo
ostra szła na mnie i pomyślałem – trzeba też iść na całego. Prasa litewska
wszczęła przeciw mnie nagonkę jako „.najconaliście polskiemu”. KGB nazywało
mnie pogrobowcem AK, faszystą polskim. Stałem się przez to niesłychanie znany.
W I turze miałem 7 rywali, m.in. prezydenta Akademii Nauk Litwy, oraz
generalnego sekretarza Sajudisu (jak się potem okalało, przez 24 lata był agentem
KGB).
W II turze został
wybrany.
– Byłem
reprezentantem polskiej mniejszości narodowej i innych mniejszości, bo w
wyborach wspierali mnie także Żydzi, Białorusini i Rosjanie; te mniejszości
także czuły się zagrożone przez nacjonalizm litewski. Moją platformą działania
było bronienie praw mniejszości, bo prawa ludzkie są święte. Tego broniłem i
przez to naraziłem się. Ja nie mam psychiki ladacznicy, która wszystkim chce
się podobać. Mam swoje ideały, mam swoje poglądy i ich bronię.
Romans z polityką
trwał dwa i pół roku.
– Nie łączyłem
się ż żadnym ugrupowaniem politycznym, bo mi to nie było potrzebne, miałem
przecież swoje zdanie. Byłem samotnym wilkiem w polityce, broniłem swego zdania
przed atakami z lewa i prawa.
Przyznaje, że w
tamtym okresie głosił postulaty maksymalne. „Był jednak wtedy taki bałagan, że
wszystko można było mówić i wszystko wydawało się możliwe”. Postulował
utworzenie – z ziem zabranych przez bolszewików w 1939 roku – republiki
wschodniej Polski. To nawet w Polsce budziło grozę, względnie „śmiech i ironię”.
– Celowo wysuwałem
postulaty maksymalne i nierealne, by osiągnąć cele umiarkowane i realne. Na
republikę wschodniej Polski – kto by się na to zgodził, ale na okręgi
autonomiczne na Białorusi, Litwie... Gdyby środowiska polskie zabrały się
energicznie za sprawę, to na pewno powstałyby autonomiczne okręgi polskie.
Gdy w 1991 r. z
własnej woli kończył romans z polityką, był dziekanem wydziału literatury i
języka polskiego w Wileńskim Pedagogicznym Uniwersytecie. Wkrótce odszedł i z tej
posady.
– Nie mogłem
wytrzymać, zwolniłem się, bo organizacja partyjna i Sajudis bezwzględnie mnie
zwalczały. Byłem atakowany też przez niektórych Polaków, jako ekstremista.
Przestałem jeździć do Moskwy na zjazdy Rady Najwyższej, przestałem udzielać wywiadów
prasowych. Przestałem istnieć jako figura publiczna. Prawie przez 2 lata bytem
bezrobotny. Znam 8 języków, jestem doktorem filozofii i giełda pracy
skierowywała mnie gdzieś, ale nigdzie mnie nie zatrudniono.
W 1993 r.
otrzymał zaproszenie od rektora WSP w Bydgoszczy, i tam w roku akademickim
1993/1994 wykładał w studium języków obcych. Potem otrzymał propozycję z WSP w
Rzeszowie objęcia posady adiunkta w katedrze filologii germańskiej. W Rzeszowie
pracuje na kontrakcie wraz z żoną.
– Czujemy się tu
wyśmienicie. Starsza córka kończy w tym roku Akademię Medyczną w Poznaniu,
młodsza jest studentką Akademii Medycznej w Warszawie. Syn chodzi do szkoły
podstawowej w Rzeszowie.
– Jesteśmy zatem
całą rodziną w kraju. Rodzice moi i mojej żony byli obywatelami polskimi, więc
będziemy występować o przywrócenie obywatelstwa polskiego. Zamierzamy tu
pozostać.
* * *
Dotychczas do
czytelników dotarło 5 książek Jana Ciechanowicza. „W kręgu postępowych
tradycji”, to książka o polskich tradycjach kulturalnych na Wileńszczyźnie
(wyd. 1986 r. w języku polskim, w Kownie na Litwie).
Druga, to „Na
wschód od Bugu”, wyd. w Chicago (1990 r.). Jest to skrótowa historia
uniwersytetów we Lwowie, w Wilnie oraz akademii jezuickiej w Połocku.
Trzecia książka,
napisana wespół z prof. Marcelim Kosmanem, wydana w Poznaniu, w 1991 r. –
„Na wileńskiej Rossie”, poświęcona wybitnym ludziom pochowanym w nekropolii
wileńskiej.
Kolejna książka,
to „Trzynastu sprawiedliwych”, wydana w 1993 roku przez Polskie Wydawnictwo w
Wilnie. Zawiera sylwetki najwybitniejszych twórców kultury polskiej.
Gotowa do wydania
jest biografia Mickiewicza (około 150 stron druku książkowego) – „Droga
geniusza”.
– Oczywiście,
można powiedzieć – co można dodać do tylu biografii polskich, rosyjskich,
francuskich? Ale ogromna większość mojej książki, to materiały nieznane.
Zbudowałem tę moją książkę na podstawie materiałów archiwalnych z Mińska,
Wilna. Na podstawie materiałów archiwalnych genealogicznych jednoznacznie
rozstrzygnąłem, kim była matka A. Mickiewicza. To jest jeden z elementów tej
książki. Są tam inne kwestie dyskusyjne, np. światopogląd Mickiewicza, jego
stosunki z Kościołem. Napisano o tym dużo, lecz jest w tym równie dużo
gmatwaniny.
Zdaniem Jana
Ciechanowicza, ta „książka może wywołać różne reakcje i nie otoczy jej
emocjonalna zgoda”.
W Wilnie kończy
się druk książki „Twórcy cudzego światła”, którą finansują rodacy z Kanady.
Jest to pozycja z cyklu „polskie karty nauki i kultury rosyjskiej”. Resztę
materiału J. Ciechanowicz przywiózł do Polski, i tu ukończył pracę nad kolejnym
tomem. Pisze m.in. o Fiodorze Dostojewskim herbu Radwan.
W archiwach
mińskich znalazł dokładne rodowody tego prawie wymarłego rodu. Rosyjska gałąź
zachowała się w Petersburgu, tam żyje prawnuk wielkiego pisarza. A gdzieś
na pograniczu rosyjsko-ukraińskim poniewiera się inna gałąź Dostojewskich;
reszta wymarła. – Być może ten geniusz literatury był znakiem swego rodzaju, bo
często ród przed wygaśnięciem wydaje wielkiego człowieka – powiada
Ciechanowicz.
– Materiałów mam
ogrom. Pracowałem nad tym przez 12 lat w archiwach Petersburga, Moskwy, Grodna,
Wilna, Mińska, Lwowa. Niesamowicie interesujący materiał, nawet gdyby go nic
nie opracowywać, tylko podać jako źródłowy.
Oczekuje na
wydawcę „Księga Lechitów” – herbarz polskich rodów kresowych. Ciechanowicz
powiada, że nie upatruje wielkości rodu w tym, że jest skoligacony np. z
Radziwiłłami, bo to żaden powód do wielkości. Powodem do wielkości jest
kulturotwórcza rola danego rodu. I z tego punktu widzenia ujął dzieje ok. 1 000
rodzin kresowych.
– Przez 12 lat
pracowałem nad tematyką, która wielu ludziom może się wydać nudna – co tam
dzieje jakiegoś rodu. Zdarzało się, że godzinami ślęczałem w archiwum nad
odczytaniem jednego zdania. Ale to moja pasja, mój sens życia.
Ten sens życia
został odsunięty na bok na dwa i pół roku, chociaż władający 8 językami
badacz przeszłości zdawał sobie sprawę, że człowiek, który marnotrawi czas w
archiwach, nie może się dobrze czuć w polityce. To absurdalne skojarzenie.
Adam Warzocha
* * *
„Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 14 lipca 1995 r.:
Z życia Polonii
Odznaczenie zasłużonego
współpracownika „PP” dr Jana Ciechanowicza
Zasłużona w
dziedzinie ochrony pamiątek kultury polskiej na dawnych Kresach wschodnich
Rzeczypospolitej Fundacja „Straż Mogił Polskich Bohaterów” z siedzibą w
Warszawie nadała ostatnio pamiątkowe medale uznania grupie Polaków
zamieszkałych poza krajem, szczególnie zasłużonych dla zachowania kultury i
języka polskiego.
Laureatami
zaszczytnej nagrody zostali: mgr Tadeusz Gawin z Grodna, przewodniczący Związku
Polaków na Białorusi oraz z Wileńszczyzny dr Jan Ciechanowicz, redaktor
naczelny kwartalnika „W Kręgu Kultury” (Wilno), ksiądz prałat Józef Obrębski
(Mejszagoła), ks. Józef Aszkiełowicz (Taboryszki), ks. Dariusz Stańczyk
(Szumsk).
Tadeusz Gawin kieruje
Związkiem Polaków na Białorusi od pięciu lat, dzięki jego wysiłkom organizacja
ta położyła znaczne zasługi na niwie obrony praw Polaków zamieszkałych nad
Niemnem, rozwoju tam polskiego szkolnictwa i edytorstwa; ostatnio został też
posłem do Parlamentu Białorusi.
Doktor Jan
Ciechanowicz, to od lat jeden z najbardziej znanych działaczy
i intelektualistów polskich w Wilnie; nieraz brał w obronę ludność polską
przemawiając na zgromadzeniach parlamentów ZSRR, USA, Republiki Litewskiej;
przez szereg lat był wykładowcą Wileńskiego Uniwersytetu Państwowego
i Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, prowadząc wykłady z filozofii w
języku polskim; jest autorem kilku książek, wydanych w języku polskim na
Litwie, w USA, na Białorusi i w Polsce, a poświęconych dziejom Polaków i
kultury polskiej na Wschodzie.
Ksiądz prałat
Józef Obrębski jest czynny jako kapłan na Wileńszczyźnie od ponad 65 lat; w
działalności swej zawsze kierował się zasadami ewangelii – w czasie okupacji
hitlerowskiej przechowywał na plebanii skazanych na likwidację Polaków
i Żydów, w okresie terroru stalinowskiego ukrywał poszukiwanych przez NKWD
litewskich patriotów, księży i świeckich, jest człowiekiem-legendą.
Ksiądz Józef
Aszkiełowicz szczególnie jest zasłużony jako organizator życia religijnego na
Wileńszczyźnie, w tym akcji charytatywnej.
Ksiądz Dariusz
Stańczyk jest kapelanem Harcerstwa Polskiego na Litwie oraz opiekunem młodzieży
studiującej na Uniwersytecie Polskim w Wilnie.
Z dumą
oświadczamy, że dr Jan Ciechanowicz jest od dawna korespondentem „Polskiego
Przewodnika” na Litwie. Jego nazwisko można przeczytać w naszej stopce
redakcyjnej.
Tą drogą składamy
dr. Ciechanowiczowi najserdeczniejsze gratulacje jak i reszcie
odznaczonych wielkich Polaków zamieszkałych na Wschodzie.(A)
B.G.
* * *
„Nowiny” Rzeszów, 12 października 1995 r.:
„Z LITWY
Polityka a filatelistyka
Z demontażu
Związku Radzieckiego najbardziej bodaj skorzystali... filateliści.
W zastępstwie bowiem jednego ogromnego państwa, emitującego nie zawsze
najbardziej gustowne miniaturki pocztowe, zjawiło się kilkanaście nowych, co
prawda przeważnie niedużych, ale często ruchliwych i obdarzonych przysłowiową
smykałką państewek, w budżecie których istotną rolę odgrywają dochody płynące –
jak w przypadku Monako – ze sprzedaży... znaczków pocztowych. Uprawiać ten zyskowny biznes
zaczęły nie tylko niepodległe: Łotwa, Estonia, Gruzja, Armenia czy Kazachstan,
ale i takie „podmioty” Federacji Rosyjskiej jak Tuwa, Tatarstan, czy dumnie się
mianująca z angielska „Hussar of Iristan” – maluśka Osetia. Ujrzały też światło
znaczki pocztowe wchodzącej w skład Ukrainy Republiki Krym, Mołdawskiej
Republiki Naddniestrzańskiej i innych minipaństewek, powstałych jako odłamki
byłego sowieckiego imperium.
Wypada
bezstronnie przyznać, że pod względem estetycznym różnie z tą produkcją bywa.
Gdy posowieckie poczty drukują znaczki poświęcone okazom swej flory i fauny,
strojom narodowym, architekturze i sztuce swego narodu, z reguły cechuje je
niezły poziom i atrakcyjne rozwiązania graficzne. Gorzej, gdy zaczynają one
uprawiać filatelistykę upolitycznioną. Wówczas kolekcjonerzy niesmacznie się
marszczą i głęboko wzdychają nad banalnymi i prymitywnymi „plakatami”, jak dwie
krople wody podobnymi do niedawnej, smutnej pamięci, filatelistyki radzieckiej,
do zohydzenia pstrzącej portretami Lenina, Marksa, Engelsa, „wzniosłymi”
hasłami w rodzaju „Sława KPZR” itp. ...
Dosyć
interesującym zjawiskiem na tle posowieckiej filatelistyki jest Republika
Litewska. Ujrzały tu światło dzienne gustowne serie znaczków, poświęcone florze,
faunie, architekturze tego państwa. Jeden ze znaczków, zresztą bardzo
niefortunnie pomyślany i niewyrazisty w odbiorze, poświęcono Kazimierzowi
Siemienowiczowi, polsko-litewskiemu badaczowi i wynalazcy w dziedzinie
budownictwa rakiet i artylerii XVII wieku.
Do bardzo natomiast udanych
należą wydrukowane na Litwie, w roku bieżącym trzy ładne koperty
okolicznościowe, poświęcone 400-letniej rocznicy urodzin największego przed A.
Mickiewiczem poety polskiego, Macieja Kazimierza Sarbiewskiego (1595-1640). Poczta
Polska, o ile wiemy, tej rocznicy w ogóle nie raczyła zauważyć. Litwinom zaś za
powód starczył fakt, że Sarbiewski przez kilka lat był profesorem filozofii,
retoryki, teologii i poetyki w wileńskiej (polskiej zresztą) Akademii św. Jana.
Na wszystkich trzech kopertach widzimy portrety naszego „Horacego
chrześcijańskiego”, w wykonaniu a) nieznanego malarza francuskiego XVII wieku,
b) współczesnego plastyka litewskiego V. Ciplijauskasa oraz c) rzeźbę
z XIX wieku. Koperty te wydano w niskim nakładzie i stanowią one obecnie
rarytas poszukiwany przez kolekcjonerów.
W przeciwieństwie
do powyższych inicjatyw, jako coś zupełnie w świecie współczesnym kuriozalnego,
jawi się sporadyczne ukazywanie się na Litwie okazów filatelistycznych o
jaskrawo „politycznej” tematyce. Niedawno np. wydano kopertę, na której jako
zaborców Litwy umieszczono wizerunki Hitlera, Stalina i... generała Lucjana
Żeligowskiego (który w 1919 r. oswobodził Wilno spod okupacji sowieckiej). Po
protestach wileńskiej społeczności polskiej te bzdurne koperty wycofano z
obiegu. Lecz
oto w bieżącym roku można w kioskach wileńskich nabyć koperty poświęcone
„bandyckiej” Armii Krajowej, na jednej z których godło państwowe Polski, Biały
Orzeł, trzyma w zębach czarną figurkę człowieka, a z czerwonej tarczy za nim
spływają strugi krwi na symboliczne zabudowania Wilna.
Na innej znów
kopercie widzimy mapę Litwy, w skład której wchodzą nie tylko znajdujące się
obecnie pod administracją białoruską przedwojenne miasta polskie Grodno, Lida,
Mołodeczno, ale też Suwałki i Sejny leżące, jak wiadomo, na terenie
Rzeczypospolitej Polskiej.
Nie warto,
oczywiście, dramatyzować tych niefortunnych i po prostu głupich poczynań
wydawców litewskich. Nie sposób jednak nie zauważyć, że jak przysłowiowa łyżka
dziegciu w beczce miodu, zaśmiecają one wciąż poprawiającą się atmosferę w
stosunkach między naszymi narodami i państwami, stanowią niemiły zgrzyt na tle
liczących wiele stuleci wspólnych losów, dokonań i braterstwa.
Jan Ciechanowicz
* * *
„Myśl Polska”, 17 grudnia 1995 r.:
Orwellowska
manipulacja władz Litwy
„Nasza
Gazeta" zagrożona
Znowu zmuszeni
jesteśmy pisać o niepokojących, wymierzonych w mniejszość polską posunięciach
władz Litwy. Tym razem groźba zawisła nad „Naszą Gazetą”, tygodnikiem Związku
Polaków na Litwie. „NG” otrzymała już dwa ostrzeżenia od Zarządu Społecznych
Środków Masowego Przekazu przy Ministerstwie Sprawiedliwości, zwanego potocznie
cenzurą, w związku z rzekomym naruszaniem ustawy „O prasie i innych środkach
masowego przekazu”.
Naczelnik Zarządu
S. Vipartas uprzedza redakcję, że za systematyczne naruszanie ustawy
działalność wydawnictwa może być zabroniona. Chodzi o to, że zgodnie z
przepisami wspomnianej ustawy, jeśli w ciągu roku jakiś tytuł prasowy otrzyma
trzy ostrzeżenia, automatycznie zostaje mu cofnięta koncesja wydawnicza. „Nasza
Gazeta” niebezpiecznie się do tego limitu zbliżyła. Pomijając fakt anachronizmu
takiego prawa (jest ono ewidentnym naruszeniem zasady wolności słowa), trzeba
podkreślić, że zarzuty stawiane pismu ZPL są całkowicie absurdalne.
Pierwsze
ostrzeżenie „NG” otrzymała 29 sierpnia b.r. za opublikowany w numerze 33
(212) pisma wywiad z Janem Ciechanowiczem... Kierowałem się tylko i wyłącznie
pobudkami idealistycznymi. W wywiadzie tym Ciechanowicz, znany przed kilku laty
działacz na rzecz autonomii Wileńszczyzny, zwierzył się czytelnikom ze swojej
sympatii do narodu serbskiego.
„Jestem pełen
uznania i szacunku dla tego nielicznego bądź co bądź narodu, który mężnie broni
swych racji, praw, sprawiedliwości i wolności” – powiedział między innymi.
Słowa te wywołały nagonkę na niego i redakcję w litewskich środkach masowego
przekazu, w której zarzucano Ciechanowiczowi gloryfikację serbskiej polityki
agresji. Głos zabrał m.in. Vytautas Landsbergis (odpowiedź Jana Ciechanowicza w
formie listu otwartego na ataki z jego strony zamieściliśmy w 49 numerze „MP”).
Drugie
ostrzeżenie związane jest z poważniejszą sprawą. „Nasza Gazeta” z 25
listopada/1 grudnia br. zamieściła tekst uchwały Komitetu Oświaty, Nauki i
Kultury Sejmu Litwy z 15 listopada br., w której Komitet postanowił wysłuchać
informacji Ministerstwa Sprawiedliwości i Departamentu Bezpieczeństwa o tym,
czy działalność Macierzy Szkolnej i Stowarzyszenia Naukowców Polaków jest
zgodna z ustawodawstwem Litwy. Uchwałę w tej formie odczytał na sesji rady
samorządowej rejonu wileńskiego 16 listopada poseł P. Tupikas, grożąc przy tym
– jak relacjonuje pos. Jan Mincewicz – interwencją Departamentu Bezpieczeństwa
wobec nieposłusznych organizacji polskich. Pos. Mincewicz był też świadkiem
przegłosowania tej uchwały w podanej przez „Naszą Gazetę” formie i jedynym
członkiem Komitetu, który głosował przeciwko takiej treści dokumentu. Sęk w
tym, że po opublikowaniu uchwały w „Naszej Gazecie” członkowie Komitetu
zorientowali się, że przesadzili z pogróżkami wobec Polaków (prezes ZPL Ryszard
Maciejkianiec na łamach „NG” uznał uchwałę Komitetu za próbę zastraszenia
Saugumą) i za plecami Mincewicza... zmienili jej tekst, usuwając fragment
dotyczący Departamentu Bezpieczeństwa.
W wyniku tej
orwellowskiej manipulacji „Nasza Gazeta” otrzymała drugie ostrzeżenie.
Prawdopodobnie dlatego, że opublikowała rzekomo fałszywy tekst uchwały. Można
się jednak tylko tego domyślać, bowiem w piśmie podpisanym przez szefa cenzury
brak konkretnych powodów ostrzeżenia (wymieniona jest tylko nazwa publikacji i
artykuł ustawy, który ma naruszać).
„Nasza Gazeta”
jest od dawna solą w oku dla władz litewskich ze względu na swoją konsekwentną
postawę w obronie praw mniejszości polskiej i praworządności na Litwie. Z
jednej strony ludzie Brazauskasa usiłują wpłynąć na „Wspólnotę Polską”, aby
zaprzestała dofinansowywania tygodnika, z drugiej próbują bezpośrednich
nacisków na redakcję. Jak to się skończy – nie wiadomo. Jednego możemy być
pewni: z obranej drogi „Nasza Gazeta” na pewno nie ustąpi. Możemy więc liczyć
się nawet z rozwiązaniem pisma.
Jacek C. Kamiński
* * *
„Polski Przewodnik”, 29 grudnia 1995 r.:
„List
otwarty do redaktora – „Polskiego Przewodnika”
pana
Zygmunta Czerwińskiego
Szanowny Panie
Redaktorze!
W jednym z
kwietniowych numerów „Polskiego Przewodnika” zamieścił Pan list pani Stefanii
Grażewicz, dotyczący tragicznych dziejów jej rodziny, oraz zapowiedział, że
odpowiedzi na ten list udzielę zarówno ja, jak i jedna z Litwinek zamieszkałych
w USA.
Niestety. Liczne
kłopoty, i cygański tryb życia, który zmuszony jestem prowadzić, uniemożliwiły
mi zabranie głosu w tej sprawie. W międzyczasie zaś czyli w jednym
z sierpniowych numerów „PP”, list pani Grazewicz został w sposób dogłębny
i wyczerpujący skomentowany w tekście p. prof. Aleksandra Dawidowicza,
wybitnego działacza kresowego, znakomitego i wszechstronnego znawcy zagadnień
naukowo-historycznych i politycznych, człowieka o niepospolitych,
encyklopedycznych walorach erudycyjnych i intelektualnych.
Ja miałbym ze
swej strony zaledwie parę zdań do zasygnalizowania. Tragiczne dzieje rodziny p.
Grażewicz są czymś charakterystycznym, dla losów Polaków na Wileńszczyźnie.
Litewscy bandyci w hitlerowskich, a następnie w sowieckich, uniformach
popełnili długi szereg zbrodni na Narodzie Polskim i dotychczas nie zostali z
tego rozliczeni. Setki oficerów hitlerowskiej, litewskiej „Saugumy”, czyli
Służby Bezpieczeństwa, zostali natychmiast po wojnie zaangażowani jako
„specjaliści” od zwalczania Polaków do służby w NKWD, a następnie KGB, który to fakt jest
wstydliwie przemilczany.
Z drugiej strony,
nie wolno zapomnieć, że wśród Litwinów zawsze był, i jest teraz, dość znaczny
odsetek ludzi mądrych, dalekowzrocznych i zacnych, którzy chociaż sami również
znajdowali się między przysłowiowymi młotem a kowadłem, nie poszli na lep
propagandy berlińskiej i moskiewskiej, zachowali się w stosunku do Polaków
godnie i szlachetnie – także w czasie okupacji hitlerowskiej. Ja tego nie
widziałem, bo się urodziłem dopiero 2 lipca 1946 roku, ale wiem od mego ojca,
którego m.in. dosłownie w ostatniej chwili uratował w 1942 roku przed
rozstrzelaniem przez faszystów białoruskich jeden z litewskich oficerów,
przyjaciel ojca z okresu przedwojennego. Trzeba więc wnikać w te niuanse i
pamiętać, że Litwini, tak jak i my Polacy, byli i są bardzo różni, a
jakiekolwiek uogólnienie może być krzywdzące i niesprawiedliwe.
Inna rzecz, ze w
okresie powojennym na KGB – jak pisze prasa litewska – pracował jako informator
co dziesiąty mieszkaniec Litwy, a wiec 300 tysięcy z trzech milionów. To jest
liczba potworna i przerażająca i nie wolno zapominać, ze bardzo wielu Litwinów
w USA było na usługach sowieckiej bezpieki. – To oni na rozkaz moskiewskich
„reformatorów” jęli się gwałtownie i perfidnie okrzykiwać wileńskich Polaków w
okresie 1988-1993 za rzekomych „komunistów” i „ludzi Moskwy”, by Polaków na
świecie zdezorientować i podzielić.
Ten fortel udał
się na 100%, sprawa polska została z kretesem przegrana i zaprzepaszczona
na zawsze. Jak wiadomo „Polak i przed szkodą i po szkodzie głupi” – opanowani
owczym pędem walki z nie istniejącym już komunizmem, nie zauważamy, jak w
błyskawicznym tempie stajemy się przysłowiowym „stadem baranów”, manipulowanym
przez antypolskie media, prowokatorów, przekształcamy się w ludek złodziejaszków,
durniów, prostytutek i prostaków, wybierających na urząd prezydenta kuroniów a
na ministrów ciemięgów z kurzymi mózgami.
Przegrywamy pod
tym względem porównanie z Litwinami, którzy nigdy nie wybraliby elektryka na
prezydenta swej Ojczyzny, którzy nigdy nie walczą z wiatrakami i nie żyją
w świecie głupich urojeń, lecz zawsze są narodowcami (nawet jeśli są
komunistami czy hitlerowcami!), a w dążeniu do celu narodowego są konsekwentni,
uparci, pracowici, wytrwali, jeśli trzeba także bezwzględni, perfidni i okrutni.
Polacy są tacy tylko dla siebie nawzajem, a nie w stosunku do swych wrogów...
Gratuluję pomysłu
przemalowania nazwy „Polski Przewodnik” z czerwonego koloru na zielony i
podpowiadam kolejny: zrobić z flagi biało-czerwonej po prostu białą!...
Oto Panie
Redaktorze, nasze typowe polskie zachowania – urojeniowe i bezsensowne!
Przepraszam, ale jako przyjaciel do Przyjaciela powiedziałem to, co myślę (A).
Ściskam dłoń
Dr Jan
Ciechanowicz
Wilno – Litwa”
1996
„Polski
Przewodnik”, Nowy Jork, 12 stycznia 1996 r.:
I kto tu
jest „skomunizowany”?
Polscy mieszkańcy
Wileńszczyzny doskonale pamiętają przewrotną, skierowaną przeciwko nim w latach
1989-1995, nagonkę propagandową w wielu drukowanych w Polsce periodykach,
zaczynając od gadzinowej „Nie”, poprzez rządową „Rzeczypospolitą”, „Życie
Warszawy”, „Gazetę Wyborczą”, do żydokatolickiego „Tygodnika Powszechnego”,
niektóre inne wpływowe pisma, których kierownictwu solidarność (rasowa?) z
Landsbergisem wydawała się ważniejsza od prawdy i sprawiedliwości.
W tej nikczemnej
kampanii łgarstw i przeinaczeń, w której zresztą czynny udział wzięły także
ukazujący się w USA „Nowy Dziennik” czy kuchejdówka „Relaks”, koronnym
„argumentem” przeciwko patriotycznym Polakom z Wileńszczyzny był zarzut
„skomunizowania”.
Wielu uczciwych
aktywistów polskich z Wilna zainkasowało w tym okresie ciężkie serie ciosów
poniżej pasa, (nie mając przy tym możności obrony, gdyż wszelkie środki
masowego przekazu znajdowały się w ręku „wybranych”), zadawanych przez
wczorajszych publicystów PZPR, jak i przez informatorów KGB (obecnie Saugumy
i UOP) na falach eteru, na ekranie telewizora, na łamach prasy. Nieomal
nam już wmówiono, że, obok Kuby, Chin, Korei Płn., Wietnamu, Białorusi, Ukrainy
i Jugosławii, jesteśmy ostatnim (?) bastionem komunizmu na kuli
ziemskiej... Cóż za „ciemnogrodem” musieliśmy się czuć w porównaniu z
„postępowymi” złodziejami i oszustami, rozkradającymi i niszczącymi Polskę
pod chorągiewką „demokracji” i prywatyzacji!...
Aż tu się
okazało, że wcale nie jesteśmy tacy samotni i „ostatni”. Oto bowiem
w naszej ukochanej Polsce cały „katolicki” naród, od lat bałwaniony przez
michników, urbanów, goldbergów, kijaków, geremków, szczypiorskich, turowiczów,
modlingerów i pomniejsze draństwo, w wolnych i demokratycznych wyborach
nie tylko wybiera komunistyczny parlament, w większości złożony z wczorajszych
funkcjonariuszy PZPR i SB, ale też ostatnio zastąpił proletariackiego (pod
każdym względem) prezydenta
Wałęsę jaskrawo czerwonym Kwaśniewskim! Kto tu wiec jest „skomunizowany”,
towarzysze? Wy czy my? A może skomunizowanie uczynicie znów cnotą i będziecie
ponownie, jak w okresie 1945-1988, zarzucać nam „zoologiczny antykomunizm”?
Łączę „czerwone”
(ze wstydu) pozdrowienia
Jan Ciechanowicz”
* * *
„Ojczyzna”, Warszawa, nr 3, 1996. (Tenże
list został opublikowany także przez „Myśl
Polską”, 3.12.1995 r.):
LIST
OTWARTY
Do Vytautasa
Landsberg/is/a, byłego wieloletniego pracownika ambasady sowieckiej w PRL,
byłego profesora estetyki marksistowsko-leninowskiej na Uniwersytecie im.
Kapsukasa w Wilnie, byłego deputowanego ludowego do Rady Najwyższej Związku
Socjalistycznych Republik Radzieckich, byłego spikera sejmu Republiki
Litewskiej.
Panie
Landsberg/is/!
Rozpętał Pan
kolejny skandal i kolejną kłamliwą antypolską wrzawę propagandową, wykorzystując
jako pretekst moje imię. Tak czynił Pan w ciągu ostatnich lat wielokrotnie.
Wiedząc jednak, że Jest Pan osobnikiem niezrównoważonym i nieodpowiedzialnym,
plecącym często publicznie niestworzone rzeczy, nie chciałem na Pana zagrania
odpowiadać, by nie spaść do Pana poziomu umysłowego i etycznego. Wszelako
ostatnio Pana donosicielskie i prowokacyjne zapędy przekroczyły pewną granicę,
wobec czego postanowiłem – acz ze wstrętem – podnieść rzuconą przez Pana brudną
rękawicę.
Raz po raz
napomyka Pan publicznie o mojej domniemanej działalności agenturalnej, dając do
zrozumienia, że jest to działalność na rzecz Moskwy, chociaż z pewnością, jako
człowiek cieszący się do niedawna ogromnym tejże Moskwy zaufaniem i pełniący w
judaszowskim systemie sowieckim funkcje nader poufne, dobrze wie, że ja, w
przeciwieństwie do Pana i Pana polsko-wileńskich pachołków, nigdy niczyim
agentem nie byłem. Pamięta Pan przecież, jak jeszcze w 1989 roku biegał Pan po
moskiewskich urzędach z donosami na mnie, że jestem agentem Warszawy i
antisowietczikiem, który poprzez tworzenie polskich okręgów autonomicznych dąży
do oderwania od ZSRR i przyłączenia do Polski zachodnich terytoriów Związku
Radzieckiego. A więc to Pan dbał o interesy Moskwy, a nie ja... Teraz zaś woła
Pan: Trzymaj złodzieja!
12 sierpnia 1995
roku na łamach Naszej Gazety, biuletynu informacyjnego Związku Polaków na
Litwie, ukazała się moja rozmowa z panem redaktorem Władysławem Strumiłłą,
który wypytywał mnie o wiele spraw, w tym o moją działalność
polityczną. Zgodnie z moimi intencjami jednoznacznie wówczas stwierdziłem, że
do polityki nie wracam. Nikt więc nie musi się mnie bać. Pan również. Doprawdy
nie chcę wracać do tej sfery działalności, m.in. dlatego, że się w niej
nieuchronnie musi mieć do czynienia z osobnikami podobnymi do Pana. Jest to
dziś sfera bez wyjątku obsadzona przez różne patologiczne i krańcowo prostackie
kreatury. Nie dziwię się, że Pan wciąż znajduje w tej dziedzinie przyjemność,
ale się dziwię, że trzyma się jej tak kurczowo i przez to się coraz bardziej
ośmiesza, zawalając drogę ludziom bardziej utalentowanym, rozumnym,
wartościowym i uczciwym, którzy mogliby wnieść do polityki nowe idee i
postawy, a nie powtarzaliby w kółko – jak Pan – te same banalne i pokrętne
frazesy o jakimś chimerycznym polskim zagrożeniu, mające na celu niekończące
się jątrzenie stosunków między Litwinami a Polakami. Przecież Pan, Panie
Landsberg/is/, ma w swych żyłach także domieszkę krwi litewskiej i polskiej,
chociażby z tego już względu powinien Pan dążyć do wzajemnego zrozumienia i
pojednania tych narodów. Niestety, robi Pan wszystko, by do tego nie dopuścić.
Dlaczego i w czyim interesie? I na czyje zlecenie? Czy tylko przez własną
inicjatywę? A może w tym szaleństwie tkwi czyjaś metoda?
Niepotrzebnie
jednak Pan się łudzi, że przekłamania, fałszerstwa, publiczne szulerstwa,
awantury i demagogia pozwolą Panu zbyt długo utrzymywać się na powierzchni
życia politycznego. Wcześniej czy później nawet najwięksi naiwniacy od Pana się
odwrócą, a ludzie myślący dawno uważają Pana za puste miejsce. Przecież za
rzekomego lidera litewskiej opozycji mają Pana już tylko warszawskie niedojdy
w rodzaju Alicji Kurkus, Maji Narbut itp. Ale przecież sam Pan dobrze wie,
za uosobienie
czego uchodzą – i słusznie – pismacy z „Rzeczypospolitej”, „Gazety Wyborczej”
etc. No właśnie: głupoty i nieuczciwości. Trudno być dumnym z posiadania
takich przyjaciół.
Przypuszczam,
choć nie jestem pewien, że pamięć Pana jest nieco mocniejsza niż charakter i
pamięta Pan, jak wielokrotnie jeszcze w 1988,1989, 1990 roku zwracałem się do
Pana w Wilnie i w Moskwie, gdzie wspólnie zasiadaliśmy w parlamencie
gorbaczowowskim, z gorącymi sugestiami, dotyczącymi potrzeby poprawienia
stosunków między Polakami a Litwinami oraz zaprzestania dyskryminacji polskiej
ludności Wileńszczyzny. Był Pan wówczas obok Czepaitisa wschodzącą gwiazdą
tworzonego właśnie przez republikański KGB i Komitet Centralny Komunistycznej
Partii Litwy Socjalistycznego Ruchu na Rzecz Przebudowy Sajudis. Niekiedy tym
naszym rozmowom przysłuchiwał się Virgilijus Czepaitis. Niestety, jeśli chodzi
o mnie, nawet nie mogłem wówczas przypuszczać, że Pana najbliższy
współpracownik i osobisty przyjaciel (przysłowie rzymskie powiada: Powiedz, kim
jest twój przyjaciel a powiem, kim jesteś ty), sekretarz generalny Sajudisu,
jest zaufanym agentem moskiewskiego KGB. I chociaż wymiana zdań między nami
wydawała się niekiedy przebiegać w dość konstruktywny sposób i pozwalała
mi niby żywić nadzieję na polepszenie losu moich rodaków i poprawę stosunków
polsko-litewskich, zawsze w parę dni później na łamach prasy komunistycznej i
sajudisowskiej ukazywały się – co przez pewien czas wydawało mi się zupełnie
zaskakujące i niepojęte – utrzymane w bardzo złośliwym tonie artykuły,
ukazujące w krzywym, pokrętnym, nieuczciwym świetle charakter i przebieg
naszych poufnych pertraktacji. Teraz rozumiem, kto to powodował i na czyj
rozkaz.
Gdyby wierzyć
pogłoskom sugerującym, że nie tylko Czepaitis, ale i Pan był zausznikiem
sowieckiej bezpieki, to można by twierdzić, że świetnie się Pan spisał
i spisuje, wpędzając setki tysięcy wileńskich Polaków w ramiona Moskwy.
Być może jednak wszystkie Pana niezręczne i szkodliwe ruchy na arenie
politycznej wynikają tylko z faktu, że jest Pan człowiekiem małego rozumu i
serca, nudziarzem pozbawionym talentu i instynktu politycznego, nie mającym ani
wyobraźni, ani dobrej woli. Przecież zawsze i wszędzie, kiedy i gdzie się tylko
Pan zjawi, zaraz zaczynają się złości, nienawiści i niesnaski nie tylko między
Polakami i Litwinami, ale i między samymi Litwinami, których Pan wciąż z uporem
godnym lepszej sprawy dzieli na dobrych i złych, odmawiając tym drugim w ogóle
prawa do istnienia. A przecież i dobrzy, czyli słuchający Pana, i źli,
czyli mający o Panu bardziej trzeźwe zdanie, mają tylko jedną, wspólną Ojczyznę,
w której i dla której powinni zgodnie żyć i pracować. Pan temu w ewidentny
sposób się sprzeciwia, siejąc w kraju zamęt i niezgodę. Czyżby dają tu
ponownie znać o sobie nawyki Pana z okresu sowieckiego, kiedy to, by zyskać tak
duże zaufanie KGB i trafić do ambasady sowieckiej w Warszawie w charakterze
radcy do spraw kultury tejże ambasady (jak wiadomo, na tej posadzie często sadowiono
szpiegów sowieckich), musiał Pan widocznie niejednego człowieka swymi donosami
w Litwie pogrążyć?... A teraz rehabilituje się Pan w ten sposób, że
ostentacyjnie raz po raz okazuje swą polonofobię, co wszelako Panu nie
przeszkadza co parę miesięcy korzystać z gościnności Polaków w
Warszawie...
Jeśli chodzi o
nas, to widocznie, według znanego schematu, dzieli nas Pan na tych, którzy Panu
służą (tymi Pan pogardza) i tych, którzy Panu nie ulegają (tych Pan
nienawidzi). Cieszę się, że należę do tych drugich, uważałbym bowiem za ujmę na
honorze, gdyby taki człek jak Pan mnie chwalił (nawet gdybym przypuszczał, że
oczernia mnie Pan rzeczywiście tylko z powodu osobistej antypatii). Zwracam się
wszelako do Pana nie z pobudek osobistych, nic mnie bowiem nie dotyczą Pana
pomówienia o rzekomą agenturalną działalność czy antylitewskość (o sobie sąd
wydaje, kto innych sądzi), lecz powodowany troską o poprawę stosunków między
Litwinami a Polakami, do której to poprawy Pan stara się nie dopuścić.
Pana zachowanie
ciągle i wciąż na nowo świadczy przeciwko Panu. W zasadzie jest Pan już tylko
niedorzecznym anachronizmem, żałosnym reliktem sowieckiej epoki na scenie
politycznej Litwy. Na zmianę Panu już przyszli ludzie o czystych rękach,
jasnych i zdrowych umysłach, którzy się brzydzą oszczerstwami, prowokacjami,
intrygami. Niech Pan zejdzie im z drogi i nie przeszkadza jak w budowaniu
nowej Litwy, tak i nowych, lepszych stosunków litewsko-polskich. Pana czas
naprawdę się skończył. Tym bardziej, że z biegiem lat Pana wady i złe
skłonności ulegają, niestety, nie przemijaniu, lecz spotęgowaniu.
Przypuszczam,
Panie Landsberg/is/, że nie weźmie mi Pan za złe, iż użyłem w tym liście
pierwotnej, rdzennej, a nie celowo przez Pana zmodyfikowanej, formy Pana
nazwiska (por. Ludwik Korwin, Szlachta Mojżeszowa, t. 1-2, Kraków 1933),
chociaż Pan moje nazwisko zawsze woli przekręcić i używać w formie zniekształconej
ongiś przez sowieckich aparatczyków, przymusowo Polaków wynaradawiających.
Jan Ciechanowicz
16.11.1995 r.
* * *
„Przewodnik Polski”, Nowy Jork, 22 marca 1996 r.; „Nowiny”, Rzeszów, 13 marca 1996 r.:
Minister Kultury walczy
przeciwko kulturze
„Piękny prezent”
bożonarodzeniowy sprawił Fundacji Kultury Polskiej na Litwie szef Ministerstwa
Kultury Republiki Litewskiej Juozas Nekroszius: jedna z najzasłużeńszych
polskich organizacji społecznych została wyrzucona na ulicę ze skromnego
jednopokojowego pomieszczenia przy ulicy Gosztauto 1/5 w Wilnie. Pretekstem do
tego barbarzyńskiego posunięcia, drastycznie zresztą sprzecznego z literą
i duchem Traktatu o stosunkach wzajemnych między RP a RL, była teza
o jakoby nieprawnym zajmowaniu lokalu przez Fundację. Lokalu, dodajmy,
wybudowanego przed pierwszą wojną światową ze składek społeczności polskiej dla
Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Wilnie. Nawet Mikołaj II był dla Polaków
życzliwszy niż dygnitarze „wolnej i niepodległej” Republiki Litewskiej...
Potworne i nie do wiary, ale fakt...
Mówi prezes
Fundacji Kultury Polskiej na Litwie pan Henryk Sosnowski: Placówka nasza działa
od 1989 roku. Od samego początku solidaryzowaliśmy się z ideą
niepodległości Litwy, uważając, że wolna Litwa będzie dla nas też łaskawsza niż
sowiecka Rosja. Wspomagaliśmy Litwinów materialnie, moralnie, politycznie.
Okazało się jednak, że rację mieli ci, co to zachowali się wówczas z rezerwą,
twierdząc, że litewscy szowiniści będą nas dławić jeszcze skuteczniej niż
moskiewscy „towarzysze”...
W ciągu siedmiu
lat działalności Fundacja Kultury Polskiej na Litwie zorganizowała i
zrealizowała długi szereg akcji i przedsięwzięć, mających na celu odrodzenie i
rozwój polskich tradycji kulturalnych na Wileńszczyźnie. Pomagaliśmy finansowo
i organizacyjnie polskim zespołom artystycznym, m.in. takim jak „Wilenka”,
„Lira”, „"Prząśniczka” i in. W ramach pomocy charytatywnej zrealizowaliśmy
dystrybucję dziesiątków tysięcy książek polskich, leków, ubrań, żywności nie
tylko w litewskiej części Wileńszczyzny, ale i w tej, która znajduje się w
składzie Białorusi.
Wmurowaniem
licznych tablic pamiątkowych uwieczniliśmy pamięć żołnierzy Armii Krajowej, m.
in. w takich miejscowościach jak Ponary, lwie, Surkonty.
W roku 1995
zorganizowaliśmy międzynarodowy Festiwal poświęcony pamięci wybitnego
kompozytora Emila Młynarskiego (na marginesie mówiąc, w Polsce nikt nie
wspominał o rocznicy tego wieloletniego dyrektora filharmonii w Wilnie
i Warszawie).
Wielką akcją
patriotyczną byty uroczyste obchody Konstytucji Trzeciego Maja, na które
zaprosiliśmy szereg znanych polskich polityków i działaczy kultury.
Sfinansowaliśmy długoterminowy pobyt w Wilnie w celach naukowych i twórczych
niejednego polskiego uczonego, kompozytora, malarza, pisarza...
Myśmy też
zorganizowali w 1990 roku pierwszą w ZSRR pielgrzymkę setek Polaków z Wilna do
Katynia. Nie mówiąc już o tym, że od dwóch lat wydajemy naukowy i literacki
kwartalnik „W Kręgu Kultury”, jedyne „grube” polskie pismo w okresie
powojennym na wschód od Bugu.
Obecnie
drakońskie posunięcie władz Republiki uniemożliwia nam kontynuację
jakiejkolwiek działalności. „Aresztowany” został nasz komputer, zamknięto nasz
jedyny pokoik, opieczętowano drzwi, tak, że nie mamy prawa nawet wstępu
i zabrania należących do nas rzeczy.
Historia jak
najbardziej „z tej ziemi”... Przeciwko bezsensownemu i krótkowzrocznemu
pod każdym względem posunięciu zaprotestowała ostro Rada Nadzorcza FKPL,
Litewska Agencja Informacyjna ELTA, litewski dziennik „Diena”, kilku
odpowiedzialnych pracowników Departamentu Narodowości Sejmu Republiki
Litewskiej. Na razie bez pozytywnego skutku. A co czyni w obliczu ewidentnego
łamania zasad Traktatu między dwoma państwami (gwarantującego pomoc i opiekę
stron dla odnośnych mniejszości narodowych), Rząd tj. dyplomacja
Rzeczypospolitej Polskiej?
Czy
interweniowano w tej nieprzyjemnej sprawie u strony litewskiej? Przecież
właśnie taka interwencja mogłaby pomóc urzędnikom wycofać się z niefortunnej
decyzji, a Fundacji wznowić swą działalność. Na razie jednak, jak i w innych
tego rodzaju incydentach, strona polska milczy.
Udaje, że nic się
nie stało. Widocznie nie chce „psuć” stosunków z Litwą. Lecz skutek tej
niemęskiej, jeśli nie powiedzieć ostrzej, postawy jest odwrotny niż to sobie
wyobrażają naiwniacy w Warszawie – polska potulność tylko zachęca
poszczególnych litewskich szowinistów do coraz to bezczelniejszych
dyskryminacji Polaków wileńskich”...
Dr Jan
Ciechanowicz
* * *
„Polski Przewodnik” (Nowy Jork), nr 237, 5 kwietnia 1996 r.:
List otwarty
Ostrzegam przed prowokacją
Niektórzy Polacy w Wilnie dobrze
pamiętają, jak na przełomie lat 1970/80 oraz w okresie późniejszym raz po
raz zaczął się zjawiać w naszym mieście
pewien łysawy jegomość z PRL o nieco degeneratywnych rysach twarzy
i charakterystycznym, jakby niewieścim, sposobie poruszania się.
Telefonował do tych, którzy tak czy inaczej byli zarejestrowani w KGB jako
„polscy nacjonaliści” i „"antysowietczycy”, ze względu na swe
zaangażowanie do obrony polskości na Litwie. Telefonicznie się nie
przedstawiał, oczywiście ze względu na „konspirację”, jak też porozumiewawczo
mrugał, gdy dochodziło do umówionego spotkania. W bezpośredniej zaś
rozmowie – nawet przy stojącym na stole telefonie – powiadał, że jest Marianem
Charukiewiczem, urodzonym w podwileńskich Trokach, ale obecnie zamieszkałym we
Wrocławiu rodakiem, nauczycielem, związanym z podziemnymi ugrupowaniami
niepodległościowymi. Taka „wizytówka” otwierała mu w Wilnie wszystkie polskie
serca, drzwi i... usta. Tym bardziej, że wówczas nie mieliśmy jeszcze owych
smutnych doświadczeń z nasyłanymi na nas z Warszawy SB-kami, a każdego
rodaka znad Wisty tuliliśmy do serca jak rodzonego brata i otaczaliśmy opieką
jak własne dziecko.
Pan Marian wiele
mówił o tym, że Polska jest zniewolona przez komunistów, będących agentami
Moskwy, że jednak ruch niepodległościowy tam istnieje, nabiera siły i dobrze by
było, gdyby rodacy znad Wilii włączyli się do tego nurtu. Był to przysłowiowy
balsam na serca poczciwych wilniuków. Gość z Polski bywał w naszych
domach, odchodząc – jakby mimochodem – pytał: „A kto jeszcze w Wilnie jest
pewnym Polakiem”? Tacy byli i takich się znało. Mówiliśmy o nich rodakowi
z Kraju – powodowani dobrą wiarą – i pan Marian znajdował kontakt także z
nimi. Wszystkim mówił to samo, umiejętnie grał na naszym patriotyzmie i naiwności.
Przez długie lata
uważany u nas był za wytrawnego nielegalniaka z patriotycznego podziemia.
Uczył nas m.in. tego, ze listy do PRL trzeba pisać w bardzo komunistycznym
tonie, dopiero w gęstym czerwonym sosie umieszczając te parę zdań,
które się właśnie miało do powiedzenia. A to – w celu zmylenia KGB, które, jak
twierdził, perlustruje każdy nasz list do Polski. Tak też czyniliśmy,
podziwiajcie inteligencję, zręczność i patriotyzm naszego rodaka. Początkowo
nie mąciła naszego tęczowego nastroju i entuzjazmu nawet okoliczność, że
„goniec z Warszawy” pozwalał sobie niekiedy na złośliwe uwagi o Karolu
Wojtyle, o Wojsku Polskim, ba, o „głupim” Polskim Narodzie, że tuż po wyjeździe
tego „niepodległościowca” z reguły natychmiast zaczynały się dla nas szykany w
pracy, ograniczenia możliwości druku, przyczepki ze strony „czujnych
towarzyszy” z komitetów partyjnych, powiązanych z organami sowieckiej
bezpieki.
Mijały lata, aż
wreszcie – wbrew naszej bezprecedensowej naiwności – szydło ostatnio wylazło z
worka. Rozmowny pan z Wrocławia okazał się towarzyszem Marianem Charukiewiczem,
oficerem Służby Bezpieczeństwa PRL – czyli rezydującego w Polsce odgałęzienia
radzieckiego KGB, który po prostu na rozkaz Sowietów rozpracowywał nasze
wileńskie środowisko patriotyczne, składając sprawozdania ze swej brudnej
roboty zarówno w centrali warszawskiej, jak i wileńskiej. W ten sposób on
i jego bezpośredni przełożeni i przyjaciele, wytresowani przez moskiewskich
instruktorów w zwalczaniu patriotyzmu polskiego, wydatnie się przyczynili do
podzielenia, rozbicia, zdemoralizowania i sparaliżowania naszych ognisk
narodowych na Wileńszczyźnie. Ta antypolska działalność pereelowsko-sowieckiej
bezpieki szczególnie się nasiliła w okresie 1988/92, kiedy Polacy na ziemiach
zabranych przez ZSRR zdecydowanie wystąpili w obronie swych praw ludzkich, i
jest kontynuowana do dziś we współpracy z bezpieką RP.
Ponieważ plany
KGB-owskiej „pierestrojki” nie brały pod uwagę ani potrzeb, ani nastrojów kilku
milionów Polaków w byłym ZSRR, postanowiono nas „zneutralizować” m.in. przez
moralno-propagandowe zohydzenie jako rzekomych, „reakcyjnych komuchów”. Na
wykonawców tego planu Moskwa mianowała degeneratów z PRL i Litwy, którzy też
wspólnie rozpętali oszczerczą kampanię zniesławiającą liderów ZPL i w ogóle wszystkich
wileńskich Polaków, za wyjątkiem „dobrych”, czyli od lat będących na usługach
sowieckiej bezpieki. – Patrz odnośne publikacje na łamach „Gazety Wyborczej”,
„Życia Warszawy”, „Wprost”, „Znad Wilii” i innych gazet bulwarowych,
sygnowane przez takich figurantów jak niejacy: Kijak, Witkowski, Goldberg,
Michnik, Balcewicz, Mieczkowski, Okińczyc, Narbut, Karkus, Czepaitis, Balcewicz
i dalsi.
W ten sposób
wspólnym wysiłkiem rosyjsko-żydowsko-żmudzko-polskiego „internacjonału”
podcięto skrzydła jednej z najbardziej uświadomionych narodowo części Narodu
Polskiego – Polakom Wileńszczyzny.
Ponieważ autor
tego listu także padł ofiarą tej perfidnej afery policyjnej – Marian
Charukiewicz, by wejść do polskich środowisk patriotycznych w Polsce, Austrii i
gdzie indziej,
powoływał się na znajomość i na przyjaźń ze mną, ukazując moje autentyczne i
podrobione listy do niego z okresu PRL, a antypolska działalność tego esbeka i
jego komilitonów trwa nadal. Ten łotr nadal często bywa w Wilnie jako
przedstawiciel jednej z rzekomo charytatywnych fundacji z siedzibą we
Wrocławiu, i robi wszystko, by nadal jątrzyć rodaków przeciwko sobie
nawzajem, uważam za konieczne oświadczyć co następuje: Marian Charukiewicz nie
jest tym, za kogo się podaje, lecz osobnikiem pozbawionym czci i wiary.
Wszystkich, kto się z nim zetknie, ostrzegam przed niebezpieczną prowokacją.
(A)
Dr Jan
Ciechanowicz
Wilno, 20 marca 1996 r.
* * *
„Głos znad Niemna”, Grodno, 28 kwietnia 1996 r.:
Książka
dla młodzieży szczególna
Nazwisko Jana
Ciechanowicza jest dobrze znane na dzisiejszej Wileńszczyźnie, jak też na tak
zwanej wielkiej Wileńszczyźnie, gdyż w swoim czasie ukazujący się w Wilnie
dziennik „Czerwony Sztandar”, w którym Jan Ciechanowicz pracował
i publikował swoje artykuły historyczne, miał jako jedyna polska gazeta w
byłym ZSRR swoich stałych i wiernych czytelników również na Grodzieńszczyźnie,
skąd zresztą i sam autor pochodzi. Przypomnę, że urodził się Jan Ciechanowicz
w Wornianach w obecnym rejonie ostrowieckim.
Te artykuły
historyczne, obrazujące Wileńską Wszechnicę oraz profesorów z nią związanych i
tam pracujących, złożyły się później na książkę pt. „W kręgu postępowych
tradycji”, wydaną nakładem kowieńskiej oficyny w 1987 roku.
Lata 90-te były
płodne dla autora, gdyż w 1991 r. ukazuje się w Poznaniu książeczka „Na
wileńskiej Rossie” (napisana wspólnie z prof. prof. Bogumiłą i Marcelim
Kosmanami), w rok później – tym razem w Chicago – ujrzała światło dzienne
kolejna pozycja pt. „Na wschód od Buga”, w 1993 r. w Wilnie ukazuję się
„Trzynastu sprawiedliwych”.
I oto 1996 r.:
„Pod skrzydłami porannej zorzy”, wydana staraniem oficyny oświatowej Fosze w
Rzeszowie, mieście, gdzie w tej chwili pracuje autor, jako że na Litwie – nie
znajdując zrozumienia wśród wielu rodaków, a szykanowany przez władze litewskie
– nie mógł też znaleźć zatrudnienia nie tylko na stanowisku według dyplomu
wyższej uczelni (germanista) i świadectwa doktora nauk (filozof), ale i jako
takiej innej przynoszącej chociażby minimalny zarobek. Za pozwoleniem Redaktora
„Głosu znad Niemna” pozwolę wrócić do tego tematu w większym eseju, dzisiaj
natomiast pragnąłbym pokrótce zatrzymać się na najnowszej książce autora.
Ogromną wiedzę
historyczną w opisywanym temacie przedstawił autor tym razem wielce ciekawą,
dostępną, żywo napisaną, przejrzystą i pochwytującą książkę. Pisał ją przede
wszystkim z myślą o młodzieży, jak sam zaznacza gdyż „nasza obecna młodzież
niestety, niezbyt dobrze zna się na przeszłości własnego narodu, nie jest
świadoma swych korzeni, dość słabo orientuje się w labiryntach własnej
genealogii duchowej”, dodając, iż nie zgadza się z psychologiem Carlem Gustavem
Jungem, który powiedział, że człowiek, niestety, niczego się nie uczy z
historii: historia i mądrość uczą tejże mądrości, pod warunkiem jednak, że
człowiek chce czegoś się nauczyć.
Właśnie mając
chęć z książki Jana Ciechanowicza można nauczyć się wielu rzeczy. Poznając
historię swego narodu, jego chlubne karty, ale też i nie przynoszące splendoru
(nie ma narodu idealnego i tylko poprzez poznawanie całości człowiek może swobodnie
orientować się w temacie, pozbyć się, być może, wielu niepożądanych cech):
ukazał on bowiem w swoich tekstach polską myśl wolnościową i ruchy
demokratyczne w latach minionych i w powiązaniu z kontekstem szerszym,
ogólnoludzkim, ogólnoeuropejskim, na tle dorobku naszego kontynentu – kolebki
cywilizacyjnej. Autor ukazuje powiązania i więzy tych ruchów w Polsce, na
Litwie, Białorusi, Ukrainie, podkreślając w ten sposób, że wolność i braterstwo
– to są rzeczy pierwszorzędne mimo wszystko.
Nie będę wyszczególniał
rozdziałów (a ma książka cztery), nadmienię jedynie, że w większym stopniu dla
czytelnika na Białorusi bardziej fascynującym będzie być może rozdział trzeci,
gdyż w większym stopniu dotyczy dzisiejszych terenów tego kraju, ale znowuż – w
myśl wyżej powiedzianego, a mianowicie, że wolność i walka o nią granic
nie zna – trudno jest sugerować, że właśnie taki a taki rozdział jest
przeznaczony tylko dla danego czytelnika.
Historii trzeba
się uczyć, bez niej – jakkolwiek oklepana to już prawda – nie może być
przyszłości z zachowaniem swojej tożsamości narodowej bez uszczerbku dla kogoś
innego. Szczególnie pożyteczna książka Jana Ciechanowicza moim zdaniem – może
być jednak dla młodzieży na Białorusi, u której w sposób bardziej barbarzyński
wyrywano korzenie historyczno-patriotyczne. Powstająca polska szkoła w Grodnie
musiałaby mieć tę pozycję swego ziomka w bibliotece jako lekturę, być może, nie
tylko pozalekcyjną.
Władysław
Strumiło
* * *
„Biuletyn Towarzystwa Wspierania Kultury i Edukacji Polskiej na Litwie”,
nr 6, Toronto, kwiecień 1996 r.:
Nowa
książka dr. Jana Ciechanowicza
Wykładający
okresowo w Rzeszowie (WSP) dr Jan Ciechanowicz z Wilna wydał kolejną (już
piątą) książkę pt. „Pod skrzydłami porannej zorzy” (Rzeszów 1996). Ta,
o charakterze popularnonaukowym, książka zawiera zbiór esejów
historyczno-publicystycznych poświęconych dziejom demokratycznych ruchów
młodzieżowych w pierwszej połowie XIX w. na dawnych wschodnich ziemiach
polskich. Autor „poświęca wiele uwagi więzom braterstwa, łączącym demokrację
polską z takimiż ruchami na Litwie, Białorusi i Ukrainie, Rosji, Niemczech,
dobitnie wskazując, że sprawa wolności jest niepodzielna i ma charakter
uniwersalny”. W zamierzeniu jest skierowana do młodzieży polskiej, również tej
zamieszkującej Kresy, która nie zawsze świadoma jest własnych korzeni i słabo
zna przeszłość swego narodu. W krótkiej przedmowie dr Ciechanowicz pisze:
„książka niniejsza w pierwotnej swej wersji powstała w roku 1990 w Wilnie, lecz
mimo starań o jej wydanie w mieście rodzinnym autora początkowo cenzura
sowiecka a potem sajudisowska uniemożliwiły realizację tego zamierzenia.
Obecnie udostępniona, poszerzona i uzupełniona wersja książki adresowana jest
zarówno do Czytelnika krajowego, jak też do rodaków, zamieszkałych za naszą granicą
wschodnią, z myślą o których była przecież pisana i dla których była
przede wszystkim przeznaczona”.
* * *
„Nowiny” Rzeszów, 17 czerwca 1996 r.:
Historia niesamowita
Pośmiertna „wędrówka” księcia
Janusza
Książę Janusz Radziwiłł (1612-1655) w
polskiej pamięci zbiorowej funkcjonuje przede wszystkim jako „zdrajca”, jako
ten, który 18 sierpnia 1655 roku – gdy Rzeczpospolita spływała krwią w
nierównych zmaganiach z Moskwą, Kozakami i Szwedami – zawarł
separatystyczny pokój z jednym z najeźdźców. Mniejsza o motywy. Może w ten
sposób rzeczywiście chciał oszczędzić Litwie dalszego przelewu krwi (obecnie
jest tam czczony jako wódz i patriota, który chciał wyswobodzić Wielkie
Księstwo spod kurateli... Polski). Faktycznie sytuacja jednak wyglądała w ten
sposób, że front północny ze Szwedami przestał istnieć, zaś najeźdźcy bez
przeszkody wdarli się do centralnych połaci Rzeczypospolitej, pustosząc je i
paląc, ograniczając drastycznie możliwości stawiania czoła agresorowi
moskiewskiemu. Nic więc dziwnego, że cały naród polski zapałał po tym akcie
zdrady gorącą nienawiścią do
Janusza Radziwiłła, a poniekąd i do całego tego możnego rodu.
Nienawiść ta była tak ostentacyjna i
jawna, okazywana nawet przez własne sługi, że książę dosłownie z dnia na dzień
znalazł się w zupełnym osamotnieniu, a śmierć czyhała nań dosłownie z każdego
zakątka pałacu w Kiejdanach. Przerażony takim obrotem spraw znakomity ongiś
dowódca chował się, w przebraniu podróżując po kraju. Niedługo jednak to
trwało. Został przez jednego z księży wyklęty, który mu też przepowiedział, że
nigdy nie zazna spokoju – nawet po śmierci. Istotnie, książę niebawem zszedł z
tego świata.
Skrycie, potajemnie, początkowo
pochowano zmarłego w Tykocinie. Następnie, w roku 1668, na mocy testamentu jego
brata Bogusława, przewieziono w skrytości zwłoki na Żmudź i po włożeniu do
nowej trumny pochowano w podziemiach zboru kalwińskiego w Kiejdanach. Mimo
zachowania faktu pochówku w najgłębszej tajemnicy, trumna ze zwłokami Janusza
Radziwiłła co kilkadziesiąt lat była przenoszona z miejsca na miejsce, a zwłoki
jego w ten sposób nie zaznawały spokoju, jakby ciążyła nad nimi rzeczywiście
owa klątwa sprzed 340 lat.
Najnowsze „dzieje” tych zabalsamowanych
zwłok są równie makabryczne. W czasach sowieckich zbór kalwiński
przekształcono w salę sportową, a gdy budynek przed kilkoma laty wyremontowano
i oddano ponownie wiernym, trumna z ciałem Janusza Radziwiłła stała się...
eksponatem miejscowego muzeum krajoznawczego. I dalej przenosi się ją z miejsca
na miejsce, raz wystawiając do obejrzenia
w tej czy innej sali muzeum, to znów chowając na poddaszu. Jak donosi „Magazyn
Wileński” (nr 2, 1996), stara trumna (a raczej sarkofag) pojechała na remont do
Wilna, zaś mumia książęca „spoczęła” w zwykłej skrzyni zbitej z nie ciosanych
desek – przez otwór w daszku chętni mogą obejrzeć, jak wygląda dziś słynny
„zdrajca”. I dzieje się to wszystko mimo okoliczności, że Janusz Radziwiłł
uchodzi na Litwie, jak zaznaczyliśmy, za „obrońcę niezależności Litwy od
Polski...”. Dziwna, niepojęta sprawa...
Jan Ciechanowicz
* * *
„Nasza Gazeta”, Wilno, 18 lipca 1996 r.:
Janowi Ciechanowiczowi – 50 lat
Jana Ciechanowicza nie trzeba przedstawiać czytelnikom
Wileńszczyzny. l nie tylko zresztą Wileńszczyzny. Nie trzeba przedstawiać tym,
których interesy swego czasu reprezentował i bronił. Jego oponenci znają go też
bardzo dobrze jako człowieka solidnego,
nie rzucającego się w nurt kolejnych strumieni. Taka postawa zawsze zaskarbia
sobie szacunek.
Nazwisko Jana
Ciechanowicza zaczęło utrwalać się w pamięci Polaków na Litwie w momencie
podjęcia przez niego pracy, przedstawiającej wielowiekowe dzieje naszego
Uniwersytetu Wileńskiego. Materiały te publikował w ówczesnym „Czerwonym
Sztandarze”, a jego czytelnik naprawdę z wielką niecierpliwością czekał na
kolejne odcinki, poświęcone naszej Wszechnicy. Niemal wszystkie te szkice
i eseje historyczne ukazały się później w różnym czasie i w różnych
oficynach w postaci książek.
Wymienić należy w
tym miejscu podstawowe pozycje książkowe: „W kręgu postępowych tradycji”
(Kowno), „Na wileńskiej Rossie” (we współautorstwie, Poznań), „Na wschód od
Bugu” (Chicago), „Trzynastu sprawiedliwych” (Wilno), „Pod skrzydłami porannej
zorzy” (Rzeszów). Zamieścił aforyzmy w antologii „Sponad Wilii cichych fal”, po
rosyjsku wydał broszurę „Człowiek i kultura w filozofii Theodora
W. Adorno”. W druku w tej chwili znajdują się trzy solidne pozycje:
„Twórcy cudzego światła” – o kulturotwórczej misji Polaków na Wschodzie, „Droga
geniusza” – o Adamie B. Mickiewiczu oraz „W bezkresach Eurazji” – o wybitnych
polskich podróżnikach na terenie Rosji. Szuka też wydawcy 3-tomowego dzieła (w
sumie ponad 1800 stron druku) – herbarza-słownika „Rycerstwo Wielkiego Księstwa
Litewskiego”. Uważa, że po wydaniu tej pracy, która pochłonęła 15 lat życia,
naukowa misja byłaby skończona.
Ja natomiast tak
nie uważam. Znając Janka od bardzo dawna (gdzie są te lata studenckie!), jestem
przekonany, że napisze jeszcze niejedną książkę i ułoży niejeden słownik. Czego
też mu z całego serca życzę w imieniu całej redakcji. Jak też wytrwałości w
dążeniu do wyznaczonych celów, wiary w człowieka, osiągnięcia stabilności
życiowej i mocnego zdrowia kresowiaka.
Śmiem
przypuszczać, że czytelnicy „Naszej Gazety”, którzy w prywatnych rozmowach
wysoko oceniają publikacje historyczne Jana Ciechanowicza na łamach naszego
tygodnika, dołączą się do tych życzeń.
Władysław
Strumiło
* * *
„Głos znad Niemna”, Grodno, 21 lipca 1996 r.:
Szlachetny romantyk
Naszemu rodakowi
doktorowi filozofii Janowi Ciechanowiczowi – 50 lat. Janek pochodzi z miasteczka
Worniany rejonu ostrowieckiego. Jego życie i działalność naukowa, pedagogiczna,
publicystyczna i społeczna ściśle związana z Białorusią i Wileńszczyzną.
Jan Ciechanowicz jest znanym obrońcą ludności polskiej i jej interesów
politycznych i gospodarczych, będąc w swoim czasie Deputowanym Rady Najwyższej
ZSRR, po dziesięcioleciach poniewierania narodu polskiego przez władzę
sowiecką, pierwszy podniósł problem życia Polaków w ZSRR z wysokiej trybuny
parlamentu. A potem zaczęło się odrodzenie polskości...
– Zacznijmy naszą
rozmowę od tego, co teraz porabiasz, bo Czytelnicy podczas spotkań często
pytają – gdzie jest Jan Ciechanowicz? Zniknąłeś przecież z firmamentu
litewskiego...
– W ciągu 10 lat
pracowaliśmy razem w „Czerwonym Sztandarze”, i jednym z moich tematów,
który przyniósł mi pewne uznanie ze strony Czytelnika, byty artykuły poświęcone
dziejom naszego Uniwersytetu Wileńskiego. Takie rubryki jak „Poczet profesorów
wileńskich”, „W promieniu Wszechnicy Wileńskiej”, „Losy naszych ziomków”,
„Polskie karty nauki rosyjskiej” cieszyły się – co tam ukrywać – powodzeniem.
Ludzie często telefonowali do redakcji, dziękując za artykuły. A przecież
to byty czasy, jak pamiętamy, kiedy nawet wypowiedzenie słowa „Polak”
z dumą, godnością już narażało na zarzut nacjonalizmu polskiego. Niemniej
mimo cenzury, mimo wykreśleń pisałem te artykuły, poprzez co i stałem się
popularny wśród naszej ludności na Wileńszczyźnie...
(Z wywiadu
Władysława Strumiły, opublikowanego w „Naszej Gazecie”, nr 33, 12-18 sierpnia
1995 r.).
...Tak, dziesięć
lat pracowaliśmy w dzienniku „Czerwony Sztandar”, jedynym na owe czasy polskim
piśmie nie tylko na Litwie, ale też i w całym Związku Radzieckim. Redakcja
mieściła się przy cichej, przytulnej i swojskiej ulicy Tilto (Mostowa)
w centrum miasta. Nie ma już tego gmachu, w którym mimo wszystko (tychże
wykreśleń całych akapitów z materiałów, konkretnych wskazówek, co i jak pisać
należy, wywoływań na posiedzenia kolegium redakcyjnego w związku
z „niewłaściwym” ukazaniem sedna sprawy czy też w związku z odrzuconym,
a opublikowanym później artykułem w innych wydaniach etc. etc.) panowała
niepowtarzalna atmosfera twórczej działalności, atmosfera zażartych dyskusji
wśród dziennikarzy – często nieprzejednanych, kiedy dochodziło do bardzo
ostrych zdań i sformułowań – ale kiedy to też znajdowało się wyjście
kompromisowe.
Nie ma już tego
gmachu, podobnie jak i nie ma naszego dziennikarskiego tarasu naprzeciwko Opery
– tak to bowiem nazywaliśmy otwartą kawiarenkę nad herbaciarnią z pączkami,
gdzie to – na tym tarasie – niemal zawsze przy lampce wytrawnego wina odbywał
się ciąg dalszy naszych dyskusji.
Janek niemal
zawsze prowadził rej w tych słownych walkach. Nie, bynajmniej nie narzucał
swego zdania, wyróżniał się jednak wśród nas, tak zwanej młodszej generacji braci
dziennikarskiej, swoim niesamowitym oczytaniem, erudycją, doskonała
pamięcią. Potrafił w sposób elastyczny przekonać, że ma rację tam, gdzie
rzeczywiście ją miał, a co niekiedy było podważane, zwłaszcza ze strony
dziennikarzy starszych, uważających jakże często swoje zdanie za nieomylne.
Często obrywał niesprawiedliwie, ale znosił to – byliśmy młodzi, i mieliśmy
twarde, kresowe charaktery – ze stoickim zrównoważeniem...
Zazdrościli
niektórzy w redakcji Jankowi. A może nawet i większość. Tyle, że jedni zazdrościli
bez podtekstu, była to taka zazdrość, którą by można nazwać podziwem: u innych
to się wyrażało w tak zwanej czarnej zazdrości. Zazdrościli tego, że doskonale
włada piórem, że zgarnia najlepsze odgłosy, i najwięcej, za swoje publikacje.
Przyjmował to jednak – tak mi się wydaje – raczej bezboleśnie. I poprzez to był
naprawdę wyższy...
xxx
– Co cenisz w
człowieku najbardziej?
– Prawość,
obowiązkowość i pracowitość.
– Jaka wada
człowieka jest dla Ciebie nie do przyjęcia?
– Przewrotność i
głupota.
– Jakie są Twoje
nadrzędne wartości?
– Polska,
rodzina, praca.
– Jakie z
wielorakich swoich zajęć cenisz sobie najbardziej?
– Redagowanie
kwartalnika „W Kręgu Kultury”, który ma odbiorców na Litwie, gdzie się ukazuje,
w Polsce, na Białorusi, w Rosji, Francji, Argentynie, Brazylii, USA, Kanadzie,
Niemczech, Wielkiej Brytanii.
...Spotkaliśmy
się w Tarnowie na Forum Dziennikarzy Polonijnych. Janek przyjechał z całą
walizką materiałów. Jest tu i z dziesiątek najnowszych numerów redagowanego
przez niego kwartalnika, który ma rozdać licznym znajomym – a ma ich dosłownie
na wszystkich kontynentach – są i rękopisy, z których poszczególne ma wyprawić,
inne – uzupełnić, jeszcze inne – po raz kolejny przeczytać przed oddaniem do
druku.
„Nie marnuje
żadnej chwili. Szczerze zazdroszczę mu jego pracowitości”, – powie mi później
miła i sympatyczna Urszula Madej z Kanady. Zresztą sama też nie marnuje ani
jednej chwili. Słucha, notuje, nagrywa. Korzysta z tego, że zebrał się
w Tarnowie kwiat dziennikarki polonijnej. Właśnie tacy ludzie – pracowici
– czują wewnętrzną duchową więź, podziwiają i szanują się nawzajem.
Janek wyjeżdżał
do Rzeszowa, gdzie obecnie pracuje w wyższej szkole jako germanista, o parę
godzin wcześniej ode mnie. I znowu z całą walizką, ledwo udźwignąć. Odprowadzałem
go na dworzec. Musiałeś niemal wszystko rozdać, mówię, czemu taka ciężka? – A
sam pojedziesz z lżejszą? – natychmiastowa reakcja. Racja, lżejsza nie będzie i u mnie:
Wszyscy bowiem Polonusi przywieźli swoje wydania, każdego chce się mieć
chociażby po jednym egzemplarzu, bo to z pewnością przyda się w pracy,
jeżeli nie jutro, to za jakiś czas.
Wyjeżdżał do
Rzeszowa o dzień przed zakończeniem forum. Tęskno już do rodziny, powiedział
krótko, i tym samym powiedział wszystko.
A rodzina jest
już nieco rozsypana. Starsza córka Krystyna po zdobyciu matury ze srebrnym
medalem w słynnej wileńskiej „dziewiętnastce” (obecnie szkoła im. Władysława
Syrokomli) ukończyła wydział akuszersko-położniczy Akademii Medycznej w
Poznaniu. Po zamążpójściu ma nazwisko Miecznikowska, pracuje i odbywa
obecnie praktykę w Polsce. Szukała pracy na Litwie, mimo ewidentnego braku
lekarzy nie znalazła, niestety.
Młodsza Renata –
też po ukończeniu „dziewiętnastki”, tyle że ze złotym medalem – również zdobywa
fach lekarza w Warszawie. Jan od dwóch lat jest na umowie w Rzeszowie,
pracuje, jak już nadmieniłem, jako germanista. Marzy mu się jednak powrót do
Wilna, niestety, też nie może znaleźć w rodzimym mieście pracy. Mieszka z żoną
Haliną i synem Arturem dość daleko od niego...
xxx
– Jest Pan
autorem licznych książek, wymienię tutaj niektóre tytuły Pańskich prac: „W
kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”,
„Trzynastu sprawiedliwych”, „"Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Twórcy
cudzego światła”. Prócz historii filozofii uprawia Pan również historiozofię
dziejów. Czy większość Pańskich prac dotyczy głównie spraw polskich, czy są to
w większości sprawy filozofii?
– Przede
wszystkim nigdy nie zapominam o tym, że jestem człowiekiem Kresów. Że jestem
Polakiem, który mieszka na stałe na ziemiach, zabranych przez Związek Sowiecki
naszemu narodowi, naszemu Państwu w 1939 r. Jestem reprezentantem tego odłamu
naszego narodu, który był straszliwie poniewierany i niszczony w ciągu pół
wieku. Niszczony w ten sposób, że aż zapomniał w dużym stopniu swoją spuściznę,
wielką tradycję, wielką kulturę. I wszystkie moje książki, które pisałem,
pisałem przede wszystkim z mysią o odbiorcy kresowym. Moim celem było z jednej
strony zbadanie, z drugiej strony przedstawienie wielkiego dorobku kulturalnego
Polaków w skali światowej. My – nasz naród – mamy jakieś kompleksy niższości
w stosunku do innych narodów – to się obserwuje, gdy się widzi polityków
polskich w działaniu...
(Z wywiadu
Wiesława Magiery, opublikowanego w kanadyjskim „Głosie Polskim”, nr 35, 2
września 1995 r.)
Do wymienionych
przez redaktora Magierę pozycji książkowych należy jeszcze dorzucić antologię
„Sponad Wilii cichych fal”, gdzie jest współautorem, oraz broszurę „Człowiek i
kultura w filozofii Theodora W. Adorno”, wydaną po rosyjsku. W druku w tej
chwili znajdują się kolejne pozycje: „Droga geniusza” – o Adamie Mickiewiczu
oraz „W bezkresach Eurazji” – o wybitnych polskich podróżnikach na terenie
Rosji. Szuka też wydawcy 3-tomowego dzieła (w sumie ponad 1800 stron druku) –
herbarza-słownika „Rycerstwo Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Uważa, że po
wydaniu tej pracy, która pochłonęła 15 lat życia, naukowa misja byłaby
skończona.
Ja natomiast tak
nie uważam. Znając Janka od bardzo dawna (gdzie są te lata studenckie!), jestem
przekonany, że napisze jeszcze niejedną książkę i ułoży niejeden słownik.
Z pewnym smutkiem
żartuje, iż gdyby nie fakt, że po wycofaniu się z aktywnego życia politycznego
u zarania niepodległości Litwy nie mógł znaleźć pracy, gdyż okrzyknięty został
polskim nacjonalistą, to by nie napisał większości swoich książek. Pracy nie
było, walczył z rodziną o przeżycie, dorabiał przypadkowymi tłumaczeniami. Nie
załamał się jednak, wykazując iście kresowy charakter. Praca w archiwach
ratowała go od ciosów i niesnasek życiowych. W wyniku tej żmudnej pracy zebrał
bogaty materiał, który i złożył się później na wyżej wymienione pozycje
książkowe.
xxx
„W moim głębokim
przekonaniu polityka nie jest czym innym jak sztuką rozumnego, uczciwego,
godnego, sprawiedliwego i skutecznego prowadzenia spraw społecznych. Naród
samoorganizuje się, jako żywy organizm, w formie państwa i za pośrednictwem
tegoż państwa organów kształtuje swój byt wewnętrzny i stosunki z innymi
narodami w procesie politycznym.
Aby polityka
państwa lub jakiejś grupy społecznej była skuteczna i nie kolidowała z zasadami
etyki i sumienia, muszą być spełnione liczne warunki wstępne, a między innymi –
uskuteczniona właściwa selekcja kadrowa. Do polityki i rządów powinny mieć
prawo tylko osoby o wysokich walorach umysłowych i moralnych, mądre, prawe,
wykształcone, obdarzone silną wolą i mające czyste ręce. Różnej maści krętacze,
złodzieje, awanturnicy, ciemniaki, patrioci własnej kieszeni, prymitywne
cwaniaczki nigdy nie są politykami z prawdziwego zdarzenia, a ich „działalność”
jest społecznie szkodliwa, choć może być korzystna dla ich własnego trzosa”.
(Z wpisu do
księgi wilnianina Jana Pakalnisa)
Jan zawsze był
trochę romantykiem i to pozostało u niego w pewnym stopniu do dzisiaj, chociaż
w przeciągu tych lat po wycofaniu się z czynnej polityki pozbył się bez
wątpienia pewnych złudzeń. W rozmowie z nim można odnieść odmienne wrażenie,
niemniej – tak mi się wydaje i tak to odbieram – pozostaje jednak tym dobrym
romantykiem. Zresztą kresowe wychowanie, wychowanie w mocnych tradycjach
narodowych zawsze pozostawia ślad romantyzmu, co nie jest rzeczą bynajmniej
ujemną, wręcz przeciwnie jest to cecha szlachetna, i ona właśnie nie jest obca
Jankowi.
Swego czasu
wybrano go do ostatniego już parlamentu sowieckiego. Po latach mówił mi, że
wszedł do polityki nie po to, by stać się bogatym, napchać kieszenie dolarami i
nabrać wawrzynów, sławy, jak to ma miejsce u wielu polityków. Pozwolił siebie
wciągnąć do polityki tylko i wyłącznie dlatego, że chciał służyć ludziom i swoim
ideałom. Z tamtego okresu nie wyniósł nic, żadnych korzyści, zresztą i nie
szukał tych korzyści, kierował się tylko pobudkami idealistycznymi i dzisiaj
uważa to za swoje zwycięstwo. Za swój zysk uważa też, że nikomu nie zrobił
podłości. Gdzieś mogłem się pomylić, pośliznąć, mogłem powiedzieć głupstwo, jak
każdy człowiek, ale świadomie nikomu nie czyniłem zła – ani przeciwnikom, ani
tym bardziej przyjaciołom, powiedział. Do polityki wracać nie chce i nie ma
zamiaru, uważając, iż polityka to zajęcie sensu stricto zbiorowe, nie widzi
jednak na Litwie, z kim można by robić poważną, męską politykę. Tak mówi.
A w duszy
pozostaje – i chyba się nie mylę – romantykiem... I poprzez to jest wielką
indywidualnością.
xxx
„Ciechanowicz
Jan, redaktor, pisarz... Studia germanistyczne w Instytucie Języków Obcych w
Mińsku 1964-1970; doktoranckie z filozofii w Instytucie Filozofii i Prawa
Akademii Nauk Białorusi 1971-1973. Tłumacz w Akademii Nauk Białorusi
w Mińsku 1968-1970; nauczyciel szkoły średniej w Mejszagole k. Wilna 1970-1975;
dziennikarz „Kuriera Wileńskiego” 1975-1983; wykładowca Akademii Nauk
Społecznych w Wilnie 1983-1986; docent filozofii na Wileńskim Uniwersytecie
Państwowym, oraz Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym 1975-1991; redaktor naczelny
kwartalnika naukowo-literackiego „W Kręgu Kultury” w Wilnie. Senator
i członek Komisji ds. Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR 1989-1991.
Współzałożyciel i członek Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie 1988-1990.
Członek – założyciel Fundacji Kultury Polskiej na Litwie 1989 oraz Uniwersytetu
Polskiego w Wilnie 1989. Członek: Rady Koordynacyjnej Światowego Forum Mediów
Polonijnych 1994, Międzynarodowego Komitetu Obrony Praw Polaków na Białorusi
1992...
Odznaczenia:
medal honorowy Fundacji Straż Mogił Polskich Bohaterów (Warszawa)”.
(Z „Kwartalnika
Biograficznego Polonii”, nr 6, 1995 r., Paryż)
xxx
...Zapoznałem się
z Jankiem podczas studiów. Wstąpiłem na uczelnię później od niego, a jako że w
owych czasach zabierano z uczelni – gdy dobiegały odpowiednie lata – do wojska,
więc nawet go wyprzedziłem o rok, gdy poszedł pod broń.
Nie mogę
powiedzieć, że byliśmy wówczas przyjaciółmi, ale – jako pochodzący
z Wileńszczyzny, tej tzw. dużej, a jeszcze konkretniej – z Ostrowiecczyzny
– byliśmy dobrymi znajomymi i czuliśmy do siebie pewną sympatię. Ucinaliśmy
spacerki ulicami Mińska, rozmawialiśmy o życiu. Fascynowała mnie jego otwartość
i zdrowa pewność siebie. Pewnego razu, mijając Pałac Związków Zawodowych –
stalinowski budynek z masywnymi kolumnami – zaczął mówić właśnie o tych
kolumnach w powiązaniu z kolektywizmem, tym że tak powiem prawdziwym,
którego osobiście nie neguję, a domniemanym (a był raczej jego
przeciwnikiem, zresztą jak i każda indywidualność) i jego wywody zapadły mi w
duszę tak, że po przeanalizowaniu naszego dialogu, a w tym przypadku raczej
jego monologu, napisałem później wiersz i nosiłem się z nim po redakcjach, w
których to – podkreślając literacką wartość – wskazywano na dość śliski,
aluzyjny temat. Wiersz ten poświęciłem Jankowi, niestety, nigdy nie został
opublikowany. Przypuszczam, że dzisiaj można by to uczynić, ale, niestety,
zgubiłem go podczas niemieckiego okresu w swoim życiorysie, odtworzyć zaś w
całości po trzydziestu latach nie mogę.
Jako że dzisiaj
poezji nie uprawiam, więc poświęcam mu powyższy tekst – swemu rodakowi,
koledze-dziennikarzowi, przyjacielowi, ujmując zaś jeszcze krócej –
szlachetnemu Kresowiakowi.
Władysław
Strumiło, Wilno, redaktor naczelny „Naszej Gazety”
* * *
„Głos Polski”, Buenos Aires, 21
października 1996 r.:
Życie polskie
na Wschodzie
Zgodnie z moim
przyrzeczeniem, że – si DIOS quiere – wrócę do sprawy odradzania się polskości
na Kresach, znalazłem się w trudnej sytuacji. Bo okazuje się, że w Tarnowie
dostałem tyle materiału informacyjnego na ten temat, że nie wiem od czego
zacząć. Otóż w „Głosie Polskim” z 6 maja br. ukazała się moja recenzja książki
Jana Ciechanowicza „Trzynastu Sprawiedliwych”. I teraz nawiążę do tej książki
ze względu na jej autora, profesora Jana Ciechanowicza.
Podobnie jak w
roku ubiegłym i teraz dostałem od niego książkę – też z dedykacją – „Pod
skrzydłami porannej zorzy”, poświęconą młodemu pokoleniu Polaków w Polsce i na
szeroki świecie. Jest to zagadnienie odrębne i chyba wrócę do niego, ale kim
był i kim jest profesor Ciechanowicz, dowiedziałem się nie od niego
bezpośrednio ale po przestudiowaniu Wydawnictwa Remark – Rzeszów 1995 –
„Rocznik Wschodni”, gdzie w artykule Tadeusza Dąbrowskiego została naświetlona
ta sprawa. Zamiast komentarza podaję wstępną część rozprawy pt.
Kwestia polska w
ostatnich latach istnienia ZSRR
„Wypada
stwierdzić, że tematem na razie nie poddanym rozpoznaniu naukowemu jest dość
zaskakujące wyłonienie się kwestii polskiej w Związku Radzieckim w latach
1989/1991 na widowni politycznej reformowanego imperium, i to w samym jego
sercu, w Moskwie, na Kremlu. Rzecz w tym, że do pierwszego demokratycznie
wybranego (i dlatego, być może, ostatniego w jego dziejach) parlamentu Związku
Sowieckiego wybranych zostało ośmioro Polaków: jeden z Łotwy, po dwóch z
Litwy i Ukrainy, trzech z Białorusi.
Istotne przy tym,
że reprezentanci polskiej ludności Wileńszczyzny, Anicet Brodawski i Jan
Ciechanowicz, musieli w trakcie wyborów stoczyć ciężki bój o miejsce w
parlamencie zarówno z potężną machiną propagandową Komunistycznej Partii Litwy,
jak i młodego, faszyzującego wówczas „Sajudisu". Obaj Polacy byli
bezwzględnie zwalczani w środkach masowego przekazu, prasie, radiu, telewizji;
miejscu swej pracy i zamieszkania (szantaż, pogróżki, próby włamań, degradacja,
a w końcu wyrzucenie z pracy etc.), jako rzekomi polscy faszyści czy komuniści,
agenci Warszawy czy ludzie Moskwy, neoimperialiści, separatyści, autonomiści,
itp.
Całą akcją
zniesławiania dyrygowało poza wszelką wątpliwością KGB, włączając w odpowiednim
momencie do nagonki na Polaków wileńskich także swą zamaskowaną agenturę w
prasie ukazującej się w Polsce. Koronnym zarzutem przeciwko Brodawskiemu i
Ciechanowiczowi ze strony propagandy litewskiej w latach 1989/1990 była
teza, że dążą oni do oderwania od ZSRR i przyłączenia do Polski zachodniej
części Związku Radzieckiego, zaś od drugiej połowy roku 1990 do 1992 – że chcą
naruszyć integralność terytorialną niepodległej Litwy.
J. Ciechanowicz,
doktor filozofii, pełniący wówczas funkcję docenta Wileńskiego Państwowego
Instytutu Pedagogicznego, jeden z organizatorów Związku Polaków na Litwie,
zwyciężył dopiero w drugiej turze wyborów, wygrywając w największym okręgu
Litwy dzięki głosom, oddanym na niego w kwietniu 1989 roku przez polską,
białoruską, żydowską i rosyjską mniejszości narodowe tej republiki. Przypłacił
zresztą to zwycięstwo po jakimś czasie utratą pracy na okres około trzydziestu
miesięcy i bezprecedensową pod względem zaciekłości nagonką w środkach
masowego przekazu Litwy, Białorusi, częściowo Rosji i Polski. On też przejawiał
największą ruchliwość, upór i konsekwencję w bronieniu praw Polaków w ZSRR,
wystąpił z publikacjami na ten temat, korzystając z prerogatyw poselskich,
w wysokonakładowych pismach ogólnozwiązkowych, takich jak „Izwiestia”,
„Dialog”, „Komsomolskaja Prawda”, w Telewizji Moskiewskiej, Radiu „Majak”;
podjął ten temat w osobistych rozmowach z prezydentami M. Gorbaczowem i B.
Jelcynem, z profesorem
A. Sacharowem, takimi prominentami ZSRR, określającymi ówczesną politykę tego
supermocarstwa. jak A. Jakowlew, A. Ruckoj, S. Achromiejew, N. Ryżkow i
in.
Osobny rozdział w
działalności politycznej J. Ciechanowicza stanowiło podjęcie polskiego tematu w
czasie jego wizyt w USA w 1990 i 1991 roku, w trakcie rozmów w Kongresie
Stanów Zjednoczonych z gubernatorem stanu Massachusetts M. Dukakisem, z
senatorami polskiego pochodzenia – Konjorskim, Dingellem i innymi, w
rozmaitych polonijnych organizacjach, redakcjach, towarzystwach, zachęcając
tamtejszych Polonusów do moralnego i politycznego wsparcia rodaków na Wschodzie.
Miały swą wagę niewątpliwie wielokrotne wywiady J. Ciechanowicza dla telewizji
i prasy amerykańskiej (NBC, CNN) i szwajcarskiej, jak też jego sugestie
wypowiedziane w siedzibie ONZ w Nowym Jorku oraz w tamtejszym Instytucie Józefa
Piłsudskiego. Działając faktycznie w pojedynkę, ten senator (członek stałego
Komitetu do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR) zdołał dopiąć tego,
że problem Polaków w Związku Radzieckim zaczął się stawać jednym z tematów
polityki i publicystyki międzynarodowej.
Już na l Zjeździe
Deputowanych Ludowych ZSRR nowej kadencji (25 maja – 9 czerwca 1989) dr Jan
Ciechanowicz usiłował zabrać głos w celu omówienia kwestii Polaków w ZSRR,
jednak reprezentujący Litwę w prezydium Zjazdu pierwszy sekretarz KC
Komunistycznej Partii Litwy (obecny prezydent) Algirdas Brazauskas, korzystając
z prawa veta, zablokował i uniemożliwił ten zamiar. Przygotowany jednak tekst
wystąpienia Ciechanowicza został złożony do protokołu i opublikowany po krótkim
czasie w zbiorze oficjalnych dokumentów tego forum. W ten sposób po raz
pierwszy w ciągu ponad 70 lat istnienia ZSRR i jego parlamentu rozbrzmiał głos Polaka, broniący
milionów rodaków zamieszkujących ten ogromny kraj. W tekście tym, wydanym w
nakładzie 50 tysięcy egzemplarzy, po raz pierwszy w dziejach ZSRR otwarcie
postawiona została jako problem polityczny „kwestia polska” w Związku
Sowieckim.”
Potem na trzynastu stronach tej pracy
podane są szczegóły przekraczające możliwości publikacji w naszym „Głosie
Polskim” i pozostało mi przytoczenie ostatniego rozdziału tego artykułu.
„Niepodległościowe
wysiłki patriotów polskich z Wileńszczyzny wywołały zaciekłą nagonkę na posłów
A. Brodawskiego i J. Ciechanowicza w prasie litewskiej, w tym na łamach
polskojęzycznego „Kuriera Wileńskiego”, oficjalnego organu do niedawna Komitetu
Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, a obecnie Rządu Litewskiego, którego
to pisma redaktor naczelny Zbigniew Balcewicz nieraz apelował na pierwszej
stronie tego dziennika m.in. o oddanie pod sąd Jana Ciechanowicza za
nawoływanie do
naruszenia integralności terytorialnej Republiki Litewskiej (artykuł 72 Kodeksu
Karnego RL – kara śmierci).
Także
postkomunistyczna prasa w Polsce dyskredytowała tych działaczy i w ogóle
wszystkich Polaków Wileńszczyzny jako rzekomych komunistów, co niewątpliwie nie
tylko było na rękę Moskwie, ale i odbywało się z jej inspiracji.”
Tyle z pracy Tadeusza Dąbrowskiego i
dopiero teraz dowiedziałem się, dlaczego profesor Ciechanowicz zmuszony był do
opuszczenia Litwy i dlaczego w dalszym ciągu napotyka w Polsce na wiele
trudności w swojej pracy naukowej i w swojej walce o Polskę. Pozostaje mi zatem
wyjaśnienie tej historii i podanie do publicznej wiadomości w naszym „Głosie
Polskim”, jak przedstawia się sprawa odradzania się polskości na Kresach i jaką
rolę odgrywa tu nadal prof. Jan Ciechanowicz.
Michał Więckowski”
* * *
„Głos Polski” – „La voz de Polonia”,
Buenos Aires, 6 maja 1996 r.:
„Trzynastu sprawiedliwych”
Taki tytuł nosi
książka Jana Ciechanowicza wydana nakładem Polskiego Wydawnictwa w Wilnie
(1993). Jak znalazła się ona w moich rękach, to cała historia.
W czerwcu ub.
roku byłem w Tarnowie i Krakowie na III Światowym Forum Mediów Polonijnych, o
czym napisałem „na gorąco” w „Glosie Polskim” z 17 lipca 1995. Na konferencji
prasowej zabrałem głos i przedstawiłem się, kim jestem i jak to się stało, że
znalazłem się w Argentynie i poinformowałem o życiu polskiej emigracji na tym
kontynencie. Potem zgłosił się do mnie pan, który po krótkiej rozmowie wręczył
mi taką książkę z dedykacją „z najserdeczniejszymi życzeniami od autora – Jan
Ciechanowicz”.
Byłem tym – i
nadal jestem – zaskoczony. Widać jednak, że Polak z Wilna znalazł „bratnią
duszę” w Argentynie. Po powrocie do domu zabrałem się do porządkowania bogatego
materiału, jaki przywiozłem z Polski, Oczywiście zaintrygował mnie sam tytuł.
Dlaczego akurat „Trzynastu Sprawiedliwych”? Na 222 stronach znalazłem kopalnię
wiadomości o czym powiem – bardzo krótko – dalej.
Autor książki
podał mi swój adres w Wilnie, jednak nie wydawało mi się potrzebne pisanie
recenzji na ten temat. Ale w „Myśli Polskiej” z 3 grudnia 95 przeczytałem „List
otwarty” Jana Ciechanowicza do Wytautasa Landsbergisa, byłego wieloletniego
pracownika ambasady sowieckiej w PRL., byłego profesora etyki
marksistowsko-leninowskiej na Uniwersytecie im. Kapsukasa w Wilnie, byłego
deputowanego ludowego do Rady Najwyższej Związku Socjalistycznych Republik
Radzieckich, byłego spikera sejmu Republiki Litewskiej w odpowiedzi na jego kłamliwą
antypolską działalność, fałszywe oskarżenia i jątrzenie stosunków litewsko-polskich.
Po przeczytaniu tej „mocnej” publikacji napisałem list do autora książki
z podziękowaniem i pytaniem o tych „Trzynastu Sprawiedliwych”. Otrzymałem
jego list, w którym nie odpowiada na moje pytanie, ale przedstawia mi sytuację
w jakiej się znajduje.
Otóż – według
niego – ze względu na jego wcześniejszą działalność polsko-patriotyczną
otrzymał na Litwie przysłowiowy „wilczy bilet” i od 1991 do 1993 odmówiono mu w
Wilnie zatrudnienia. Zarobki żony, nauczycielki, nie starczały na utrzymanie czterech
osób (dwoje dzieci), więc musieli wyprzedawać bibliotekę domową, meble, by
jakoś utrzymać się na powierzchni. „Żyliśmy w skrajnej nędzy, byliśmy
izolowani, gdyż wciąż trwała na mnie nagonka w hitlerowskiej prasie litewskiej
oraz w takich bolszewickich szmatławcach w Polsce, jak „Gazeta Wyborcza”,
„Rzeczpospolita”, „Tygodnik Powszechny”. I wtedy, gdy sytuacja stała się
zupełnie beznadziejna otrzymał zaproszenie do pracy od rektora WSP
w Bydgoszczy. Wykładał języki: niemiecki, litewski i rosyjski, ale nie
mógł sprowadzić tam rodziny, bo nie udało mu się zdobyć mieszkania. A żona i
syn byli napastowani, szykanowani, grożono im zabiciem i telefonowano po
nocach, jak też łomotano do drzwi z krzykiem, żeby wynosili się do Warszawy. W
tej sytuacji postarał się o przeniesienie do tej samej uczelni w
Rzeszowie, gdzie przydzielono mu dwa malutkie pokoiki służbowe, dokąd też
zabrał żonę i syna. Wykłada język niemiecki, ale zarobki są mniej niż skromne,
mimo jego 27 lat stażu pracy w polskim szkolnictwie w Wilnie. Jest to jednak
stan prowizoryczny, bo nie ma pewności czy zostanie przedłużony kontrakt pracy.
Chyba dość.
Odzwyczailiśmy się – tu w Argentynie – nawet od czytania takich listów, które
pamiętamy i które jednak są rzeczywistością dnia dzisiejszego Polaków na
Wschodzie. Dlatego też z wielką ulgą i nadzieją przekazuję do „Głosu Polskiego”
informacje o odradzaniu się polskości na naszych Kresach. Jednak w dalszym
ciągu sytuacja jest niewesoła, często nawet tragiczna. Potwierdził ten stan
rzeczy Henryk Sosnowski, przewodniczący Rady Polskiej Fundacji Kulturalnej im.
J. Montwiłła w Wilnie. To też historia.
Łączy się ona z
obecnością na Kongresie Polonijnym w Kurytybie Polaka z Wilna, który
znalazł się tam tylko dzięki interwencji Jana Krawczyka, który jest „spiritus
movens” prac kongresowych. Obaj – Krawczyk i Sosnowski – brali udział
w czerwcu ub. roku w III Światowym Forum Mediów Polonijnych w Tarnowie.
Nawiązany wtedy kontakt zaowocował właśnie przybyciem na Kongres Henryka
Sosnowskiego, który w swoich wystąpieniach na Komisjach i na Plenum
przedstawiał sytuację Polaków na Litwie.
Obecnie będą mieć
miejsce takie właśnie spotkania, bo dostałem zaproszenie Wojewody Tarnowskiego
na IV światowe Forum Mediów Polonijnych w Tarnowie. Wybierałem się do Polski na
trzy miesiące i – si DIOS quiere – to zjawię się w Tarnowie na wyznaczony
termin (29 maja – 2 czerwca).
Po takim
„wstępie” wypadałoby zająć się samą książką. Nie będzie to szczegółowe
omawianie całości, a tylko podanie nazwisk wybitnych Polaków działających w okresie
XIV do XX wieku. W pracy tej zostały wykorzystane nie opublikowane dotąd
informacje archiwalne ze zbiorów znajdujących się w Grodnie, Mińsku i Wilnie, a
także wielotomowe edycje dokumentów historycznych, co pozwoliło spojrzeć na
dzieje wieloplemiennych ziem, wchodzących ongiś w skład Wielkiego Księstwa
Litewskiego, Ruskiego i Żomojtskiego (jak brzmiała pełna nazwa tego państwa).
Podaje tylko nazwiska, podtytuł i wypowiedzi autorów.
1) Paweł
Włodkowic – „Nie należy czynić zła, by wynikło dobro”. „Jeżeli nie można komuś
pomóc bez skrzywdzenia drugiego, lepiej jest żadnemu z nich nie pomóc, niż
jednego skrzywdzić”.
2) Jan Długosz –
Historyk, psycholog, wychowawca. – „"Całymi siłami garnąć się powinniśmy
do nauki, z której i ćwiczenie dla naszego umysłu i rządny kierunek
Rzeczypospolitej z korzyścią wypływa. Bo jeśli zacności nie rozróżnisz od
podłoty, ślepej namiętności nie umiejąc w sobie opanować to skorym pędem
poruszysz się w przepaść i ciemnościami otoczysz”.
3) Piotr Skarga –
Pierwszy Rektor Akademii Wileńskiej – „Polacy nasi, którzy w łaskawych i
cichych naturach, nie tak jako inne narody jadowite serca nosząc, przywieść się
do dobrego łaskawością dają”.
4) Mikołaj Rej –
„Jako mamy złe w sobie gasić” – „Co jest wszetecznik, choć się ślachtą zowie?
Maszkara piękną w parszywej głowie. – Poćciwy ślachcic pilno upatruje. – Z
cnotą jednania, z niecnotą wojuje”...
5) Jan
Kochanowski – Wieszcz z Czarnolasu. – „Ślachetne zdrowie, Nikt się nie dowie,
Jako smakujesz. Aż się zepsujesz”,
6) Kazimierz
Łyszczyński – Na tropach prawdy. – „Lęk przed Bogiem jest rozpowszechniany
przez nie lękających się Go, w tym celu, żeby się ich lękano”.
7) Józef Wybicki
– W służbie Polsce – „Przyrodzenie dowodzi jaśnie, iż stworzonym jest człowiek,
aby żyć w wolności”.
8) Michał Wiszniewski
– Twórca charakterologii. – „Obudzenie i rozwinięcie wrodzonych człowiekowi
uczuć religijnych i moralnych, ukształtowanie umysłu, gustu i ciała jest, a
przynajmniej powinno być, celem wychowania młodzieży”.
9) Cyprian Kamil
Norwid – „"Wielki – zbiorowy – Obowiązek” – „Małżeństwo nie tylko jest
wzajemną dwóch bytów adoracją, ale społeczeństwa węzłem”.
10) Zygmunt
Krasiński – „"Miłość bez granic – to życie bez końca” – „Młodość, mistrzu,
jest rzeźbiarką, Co wykuwa żywot cały; Choć przeminie sama szparko. Cios jej
dłuta wiecznie trwały”.
11) Stanisław
Prus – Szczepanowski – Ad astra. – „"Polska upadła anarchią, bo anarchia
panowała w duszy pojedynczego Polaka”.
12) Eliza
Orzeszkowa – „Kapłanka o sercu gorejącym” – „W piśmiennictwie dzieło sztuki
powinno mieć myśl szeroką, cel obchodzący ogół, aby ocenionym być wysoko i
pożytecznym; inaczej staje się piękną gadaniną, brzmiącym ale próżnym
dźwiękiem, cackiem dobrym do bawienia dzieci”.
13) Józef
Montwiłł – Ojciec miasta. – „Pieniędzy nigdy nie brak, pieniądze zawsze się
znajdą – tylko ludzi, ludzi trzeba”.
Z tej wspaniałej
trzynastki wybieram tylko dwie postacie, jedną tragiczną, a drugą pozytywną i
budującą.
Trudno mi było
uwierzyć, że w Polsce miał miejsce wypadek spalenia na stosie za „poszukiwanie
prawdy”, a właściwie za ateizm. Był nim Kazimierz Łyszczyński. Urodził się 4
marca 1634 roku w Łyszczycy niedaleko Brześcia Litewskiego. Nauki średnie i
wyższe pobierał u jezuitów w Krakowie i Kaliszu, a potem był studentem teologii
we Lwowie. Tam porzucił zakon jezuitów i wkrótce potem ożenił się i razem
z żoną wychowywał gromadkę dzieci. Brał czynny udział w życiu politycznym.
W Sejmie elekcyjnym (który trwał półtora miesiąca) wybrano na króla
Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Obrady odbywały się w atmosferze
warcholskiego bałaganu, wręcz bandytyzmu politycznego i terroru.
Wielcy magnaci
przybyli do stolicy z własnym wojskiem. Bogusław Radziwiłł – 1600 dragonów. Nie
mniejsze były oddziały Paca, Sapiehów, Dymitra Wiśniowieckiego. W rezultacie
ciągle wybuchały bójki, a „stal śmiercionośna” raz po raz spływała bratnią
krwią. Noc w noc wywożono na cmentarz po kilkadziesiąt trupów. Takie to były
czasy „wolnej” elekcji. Kolejny Sejm elekcyjny, w którym uczestniczył Kazimierz
Łyszczyński, wybrał na króla Jana Sobieskiego, ale był on mało spokojniejszy od
poprzedniego.
Widząc takie dno
upadku moralnego i zanik mądrości politycznej, przykrywane bezwstydną demagogią
(dzisiejsza „demokracja”) nietrudno było zwątpić o „doskonałości” tego
świata i jego Stwórcy. Żyjąc spokojnie na wsi, prawie samotny, rozpoczyna
pisanie swojego traktatu „De nonexistentia Dei”. Takie prywatne pisanie nie
miałoby znaczenia, gdyby nie brat jego żony, Jan Brzóska, szlagon i pijanica,
który w roli zacnego przyjaciela wyłudzał pożyczki i szperał po bibliotece
swego szwagra. Odkrył tam łaciński traktat AIstediusza, teologa kalwińskiego
„Theologia naturalis” z dopiskami Łyszczyńskiego, z których jeden „Non est
Deus” wystarczył, żeby
ukuć oskarżenie o ateizm. Chciał pozbyć się niewygodnego wierzyciela i zagrabić
jego majątek.
Sąd biskupi w
Wilnie orzekł, że Kazimierz Łyszczyński jest winien najcięższej zbrodni,
zbrodni obrazy Majestatu Bożego. Wojewoda wileński otrzymał polecenie
dostarczenia „winowajcy” oraz kompromitujących go pism bluźnierczych przed trybunał
biskupi w Wilnie.
Tam zapadł wyrok
skazujący go na śmierć przez spalenie na stosie. Z więzienia pisze wzruszającą
„suplikę do króla Jana Sobieskiego”, ale bez skutku. Jednak nie tyle w obronie
Łyszczyńskiego ile w obronie pogwałconego prawa protestuje szlachta województwa
brzesko-litewskiego przeciw zatrzymaniu i skazaniu szlachcica wbrew nadanemu
przywilejowi „neminem captivabimus nisi jure victum”. Sąd biskupi musiał
ustąpić i Łyszczyński odzyskał wolność. Wraca na wieś, żyje pobożnie, chodzi do
kościoła, spowiada się i komunikuje. Wszystko wskazywałoby na to, że okres
ateistycznych zapatrywań był tylko dla niego drogą prowadzącą do Boga, jak to
się nieraz zdarzało.
Ale delator
Brzóska nie daje za wygraną. Zabiera z Wilna akta procesu biskupiego i
przedstawia je w Grodnie na Sejmie. W grudniu 1688 zostaje zatrzymany i
odstawiony przed trybunał Sejmu Walnego w Warszawie. I tutaj zadziałali
biskupi: Witwicki z Poznania i Załuski z Kijowa. Wynik procesu: skazanie na
karę śmierci przez spalenie na stosie. Majątek „zbrodniarza” przejdzie w
połowie na skarb państwa, w połowie zaś przypadnie donosicielowi Brzósce,
któremu równocześnie zagwarantowano bezpieczeństwo osobiste. „Dworek, w którym mieszkał
winowajca i kreślił bezecne pisma ręką zbrodniczą, jako pracownia obłąkanego,
ma być z ziemią zrównany. Ziemia zaś, na której stał ten dworek, ma dla
wiekopomnej przestrogi pozostać pusta i nierodząca”.
Wyrok został
wykonany 30 czerwca 1689 roku.
I chociaż Jerzy
Kłoczowski („Zarys dziejów Kościoła Katolickiego w Polsce”, Kraków 1986)
słusznie stwierdza, że pozbawienie życia Łyszczyńskiego było „głośnym, ale
pojedynczym epizodem”. Lepiej by było – pisze Jan Ciechanowicz – dla narodu i
kultury polskiej, gdyby tego „epizodu” nie było wcale...
Ostatni z
„Trzynastu Sprawiedliwych” to Józef Montwiłł. Nie znam Wilna, ani szczegółowej
historii tego miasta, ale sam fakt, że istnieje Polska Fundacja Kultury
Polskiej im. J. Montwiłła dowodzi, że zasłużył sobie na takie wyróżnienie. W
Wilnie są dwa jego pomniki. Jeden przy kościele ojców Franciszkanów, a drugi na
cmentarzu na Wileńskiej Rossie.
Ojciec miasta
twierdził, że pieniądze się znajdą – tylko ludzi, ludzi trzeba...
Ten wileński
działacz społeczny i intelektualista urodził się w 1850 roku. Jego nazwisko
wskazywałoby, że jego przodkowie pochodzili z normańskiej (wareskiej) społeczności
etnicznej. Inni twierdzą, że była to rodzina pruska lub litewska. Ta mieszanka
etniczna, mająca w sobie pierwiastki litewski, normański, ruski, pruski,
jaświecki, wenedzki, niemiecki, a była polska pod względem kultury i języka,
wykształciła na Kresach swój własny, niepowtarzalny charakter socjalny.
Będąc młodym
chłopcem widział na własne oczy tragedię po upadku powstania styczniowego, rósł
w okresie strasznego ucisku i bezwzględnego tępienia wszystkiego co polskie.
Większy ucisk budzi większą odporność i wolę przetrwania. I taką postawę
zachował przez całe życie. Po gimnazjum studiował w kilku wyższych uczelniach,
m.in. w Petersburgu, Wiedniu i Berlinie, a potem rozpoczął pracę zawodową jako
ekonomista. W roku 1885 został jednym z dyrektorów Wileńskiego Banku
Ziemskiego, który stał na straży interesów ekonomicznych miejscowej ludności.
Zajął się także pracą społeczną.
Był
współorganizatorem ponad 20 różnych wileńskich organizacji naukowych, kulturalnych,
społecznych m.in. wileńskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Towarzystwa Muzeum
Nauki i Sztuki. Opiekował się wileńskimi szkołami. Stworzył Miejskie Kuratorium
nad Biednymi, Instytut Higieny Dziecięcej, Towarzystwo Opieki nad Dziećmi,
Szkołę Organistów, Szkołę Rysunkową itd. Pozakładał liczne tzw. „ochronki”,
które stały się właściwie polskimi szkołami powszechnymi, kiedy publicznie nie
wolno było używać mowy ojczystej. Z jego inicjatywy powstało w Wilnie słynne
Towarzystwo Artystyczne „Lutnia” z sekcją muzyczną, dramatyczną i naukową.
Ogromny chór, wielka orkiestra amatorska, doskonały zespół dramatyczny to
wyniki jego pracy.
W roku 1897
wilnianie obrali go
za prezydenta miasta, lecz nie został zatwierdzony na tym stanowisku przez
władze carskie, gdyż kategorycznie odmówił udania się, jak nakazywał zwyczaj,
do rezydencji generał-gubernatora, aby prosić go o „zatwierdzenie” wyboru.
W 1905 roku, jako poseł do Dumy w
Petersburgu, zwrócił się do władz carskich z protestem przeciw miejscowej
administracji w Wilnie, która nie dopuszczała nawet do wykładania Pisma
Świętego w języku ojczystym oraz wprowadzenia w szkołach języka ojczystego,
zgodnie z Manifestem carskim z dnia 12 grudnia 1904 roku.
Pewien przypadek z życia Montwiłła
dobrze świadczy o jego kulturze politycznej. Gdy pewnego razu ostro starli się
ze sobą (nawet przy rękoczynach) dwaj podlegli mu pracownicy Banku Ziemskiego –
a jeden z zapaleńców był Polakiem, inny zaś Litwinem – ukarał i pogodził ich w
ten sposób, że Polak musiał złożyć pewną kwotę pieniężną na instytucję
litewską, Litwin – na polską. W tej formie pokazywał drogę ku prawdzie i
sprawiedliwości”.
Józef Montwiłł – „Ojciec Miasta” –
zmarł w lutym 1911 roku. Słusznie jest zaliczony do „Trzynastu Sprawiedliwych”.
Na zakończenie muszę wyrazić wielkie
uznanie i podziw dla autora tej pracy, adresowanej do nauczycieli i studentów
oraz wszystkich, którzy interesują się i chcą poznać wielowiekową historię
kultury polskiej.
Michał Więckowski
* * *
„Nasza Gazeta”, Wilno, 14 listopada 1996 r.:
Na półkach księgarskich
Jak Lech
Rusa wzbogacał...
Miłośnicy
pisarskiego dorobku Jana Ciechanowicza, (a takowych na pewno nie brakuje) mają
znowu powód do radości: staraniem Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie
ukazała się ostatnio drukiem kolejna edycja tego autora, nosząca tytuł „Twórcy
cudzego światła”. Ta licząca 401 stronic książka traktuje o Polakach,
którzy pokrętnymi kolejami losu zarzuceni poza granice wielkiego wschodniego
sąsiada na przeciągu kilku stuleci wnosili znaczący wkład do rozwoju nauki i
kultury rosyjskiej.
Ze wstępu
poświęconego dziejom stosunków polsko-rosyjskich wynika, że „były to relacje
niesłychanie skomplikowane i pełne wewnętrznych sprzeczności. Obydwie strony od
pierwszych ze sobą zetknięć na widowni dziejowej przeżyły swego rodzaju
fascynacje partnerem (Rosjanie – wyrafinowaną kulturą polską, Polacy – ogromem
rosyjskich przestrzeni i potencjalnych możliwości), nie zabrakło też przejawów
czynnej przyjaźni, jak na przykład udział setek polskich rycerzy w bitwie z
Tatarami na Polu Kulikowskim 8 września 1380 roku. Lecz wkrótce oba rosnące w
potęgę mocarstwa stać się miały najzawziętszymi rywalami na arenie
geopolitycznej, co nieuchronnie
miało spowodować także zmianę klimatu politycznego w stosunkach wzajemnych
między Carstwem Moskiewskim a Rzeczypospolitą Polską. Krwawe zmagania
rozpoczęły się już w wieku XV, a w XVI-XVII miały charakter prawie nieustającej
wojny polsko-rosyjskiej, przerywanej na krótko rozmaitymi akcjami
dyplomatycznymi, maskującymi tylko z reguły przygotowania do kolejnego starcia.
Ogrom wysiłku duchowego i potencjału materialnego włożyły obydwie strony do
tych dla obydwu stron szkodliwych i z racjonalnego punktu widzenia nikomu nie
potrzebnych zmagań. Skończyło się to wszystko wynikiem powszechnie znanym: już
od początku XVIII wieku Polska stała się przysłowiową karczmą zajezdną dla
wojsk rosyjskich, a w końcu tego stulecia została w ogóle na ponad 120 lat
wymazana z politycznej mapy Europy. Odtąd nienawiść stała się dominującym
uczuciem w stosunkach między Polakami a Rosjanami, zaś w wyobraźni
zbiorowej obu narodów dominować zaczęły, wkorzeniając się głęboko do dusz
ludzkich, złośliwe stereotypy,
uniemożliwiające po prostu wzajemne się poznanie, a funkcjonujące przez całe
stulecia”.
Jak zaznacza
autor, w stosunkach polsko-rosyjskich wart odnotowania jest fakt, że nawet w
czasach najzaciętszej wrogości nie zanikły między tymi narodami także uczucia
wzajemnego szacunku, sympatii oraz przejawy owocnej symbiozy. To przecież
właśnie w krwawych – w dosłownym tego znaczeniu – wiekach XV-XVII przyszli do
Moskwy polscy przodkowie tak znakomitych i tak ogromnie dla Rosji zasłużonych
rodów szlacheckich, jak Potiomkinowie, Bułgakowowie, Buninowie, Boratyńscy,
Sałtykowowie, Hryniewscy, Ostrowscy, Połońscy, Kulikowscy, Dostojewscy,
Ciołkowscy, Kozłowscy, Czajkowscy, Glinkowie, Strawińscy, Łobaczewscy i cały
szereg innych, stanowiących o świetności i wielkości kulturotwórczych dokonań
narodu rosyjskiego.
Poczet wybitnych
osobistości polskiego pochodzenia w tworzeniu i rozwijaniu rosyjskiej
państwowości, kultury, sztuki, techniki, nauki rozpoczynają dwa szczególnie w
tym zasłużone rody – Dogielów i Kowalewskich. Wiele stron książki Jan
Ciechanowicz poświęca też elektrotechnikowi Michałowi Doliwie-Dobrowolskiemu;
bohaterowi walki z carskim despotyzmem, ale też i znakomitemu wynalazcy,
inżynierowi, powieszonemu za przynależność do partii rewolucyjnej, producentowi
4 bomb, za których pomocą zamordowano cesarza Aleksandra II, Mikołajowi
Kibalczycowi; inżynierowi, aeronaucie Stefanowi Drzewieckiemu, astronomom
Witoldowi Ceraskiemu, Marianowi Kowalskiemu, chemikowi Mikołajowi Zielińskiemu,
mikrobiologowi i epidemiologowi w jednej osobie Jerzemu Norbertowi
Gabryczewskiemu, bakteriologowi Mikołajowi Gamalei, mikrobiologowi Mikołajowi Kłodnickiemu,
językoznawcy Janowi Ignacemu Niecisławowi Baudouin de Courtenay, malarzowi
Orestowi Kipreńskiemu, rzeźbiarzowi Michałowi Kozłowskiemu...
Jak to zwykle w
wypadku Jana Ciechanowicza bywa, tym razem wykorzystuje on również z wielkim
rozmachem materiały archiwalne, a, odkurzywszy unikalne herbarze rodowe,
niezbicie dowodzi polskiego pochodzenia „twórców cudzego światła”. Wartka
narracja i umiejętnie wplecione dygresje sprawiają, że książka, choć traktuje o
życiorysach ludzi, bynajmniej nie trąci monotonią. Dodatkową jej atrakcją są
wyszperane (chociażby ze znaczków pocztowych) ilustracje.
Dziś, gdy do
niedawna zupełnie w sztuczny sposób podsycana przyjaźń między ZSRR a PRL
stanowi bezpowrotną przeszłość, „Twórcy cudzego światła” przerzucają jakże znaczący
i trwały pomost między narodami polskim i rosyjskim, narodami
o słowiańskim rodowodzie, narodami-sąsiadami, a przez to skazanymi
poniekąd na współżycie. Redakcja „Naszej Gazety” może mieć satysfakcję, że
znaczna część tekstów, jakie składają się na kolejną książkę Jana
Ciechanowicza, „zadebiutowała” drukiem właśnie na łamach tygodnika ZPL w
rubryce „Nasi sławni rodacy”. Satysfakcję może mieć też wydawca – Polski
Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, książka choć nie ma twardej okładki i choć nie
została zszyta a sklejona, bynajmniej nie jest skora do rozsypywania się na
poszczególne kartki. Szkoda tylko, że w trakcie przygotowania „Twórców cudzego
światła” do druku tak słabo wypadła korekta: literkowych potknięć naprawdę nie
brakuje, a są one przecież przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu.
Henryk Mażul
P.S.
Zainteresowanych nabyciem wyżej zrecenzowanej książki odsyłamy do księgarni
Stanisława Korczyńskiego w Wilnie.
Jan Ciechanowicz
„Twórcy cudzego światła”, Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie Toronto –
Wilno 1996, str. 401.
1997
„Gazeta” Toronto, 14-16 lutego 1997:
Dr Jan
Ciechanowicz w Toronto
W ubiegłym roku
Polski Fundusz Wydawniczy i redakcja „Polish Studio” przystąpiły do organizacji
cyklicznych „Spotkań Literackich”, goszcząc dr. Andrzeja Ziemińskiego, dr
Jadwigę Jurkszas-Tomaszewską, Krzysztofa Zarzeckiego, Agatę Tuszyńską, Felicję
Nowak, dr. Andrzeja Wolskiego, Ryszarda Kapuścińskiego i prof. dr. Janusza
Kryszaka.
Pierwsze w tym
roku „Spotkanie”, organizowane przy współpracy Związku Ziem Wschodnich, Koła
Toronto, odbędzie się 17 lutego o godz. 18.30 w dolnej sali Credit Union przy
220 Roncesvalles Ave. Jego gościem będzie pisarz, naukowiec, publicysta,
redaktor, działacz społeczny i polityk, Kresowiak dr Jan Ciechanowicz
z Wilna. Temat „Spotkania”: „Polskość i Polacy na Litwie na przestrzeni
dziejów”. Wstęp $3.00
By przybliżyć
sylwetkę dr. Jana Ciechanowicza, przytoczmy kilka faktów z jego bogatej
biografii. Pochodzi z miasteczka Worniany (rejon ostrowiecki). Jego życie
i działalność naukowa związana jest ściśle z Białorusią i Wileńszczyzną.
Jest znanym obrońcą ludności polskiej i jej interesów politycznych i
gospodarczych. W latach 1964-70 odbył studia germanistyczne w Instytucie
Języków Obcych w Mińsku, a w latach 1971-73 studia doktoranckie z
filozofii w Instytucie Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi. Tłumacz w
Akademii Nauk Białorusi w Mińsku (1968-1973). Nauczyciel szkoły średniej w
Mejszagole koło Wilna (1970-75). Dziennikarz „Kuriera Wileńskiego” (1975-1983).
Wykładowca Akademii Nauk Społecznych w Wilnie (1983-86). Docent filozofii na
Wileńskim Uniwersytecie Państwowym oraz Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym
(1975-1991). Redaktor naczelny kwartalnika naukowo-literackiego „W Kręgu
Kultury” w Wilnie. Senator i członek Komisji ds. Nauki i Technologii Rady
Najwyższej ZSRS (1989-1991). Współzałożyciel i członek Zarządu Głównego Związku
Polaków na Litwie (1988-1990). Członek-założyciel Fundacji Kultury Polskiej na
Litwie (1989) oraz Uniwersytetu Polskiego w Wilnie. Członek Rady Koordynacyjnej
Światowego Forum Mediów Polonijnych (1994) i Międzynarodowego Komitetu
Obrony Praw Polaków na Białorusi (1992).
Dr Jan
Ciechanowicz jest autorem szeregu publikacji książkowych: „W kręgu postępowych
tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu
sprawiedliwych”, „Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Człowiek i kultura w
filozofii Theodora W. Adorno”, antologii „Sponad Wilii cichych fal” oraz
wydanych ostatnio przez Polski Fundusz Wydawniczy „Twórców cudzego światła”. W
druku znajdują się dwie dalsze pozycje: „Droga geniusza” (o Adamie Mickiewiczu)
i „W bezkresach Eurazji" (o wybitnych polskich podróżnikach na terenie
Rosji). Na wydawcę oczekuje fundamentalne dzieło „Rycerstwo Wielkiego Księstwa
Litewskiego”; jest to herbarz-słownik liczący ponad 1800 stron druku, któremu
autor poświęcił piętnaście lat intensywnej pracy.
Wielkim
powodzeniem czytelników cieszyły się artykuły dr. Jana Ciechanowicza poświęcone
dziejom Uniwersytetu Wileńskiego, ujęte w cykle: „Poczet profesorów
wileńskich”, „W promieniu Wszechnicy Wileńskiej”, „Losy naszych ziomków”,
„Polskie karty nauki rosyjskiej”.
Organizatorzy
zapraszają serdecznie na spotkanie z człowiekiem wielkiego serca, pasji i
talentu, znakomitym mówcą, wytrawnym polemistą, orędownikiem polskości, Szlachetnym
Romantykiem, któremu przyszło żyć w niezbyt romantycznych czasach.
Informujemy
również, że 14 lutego (piątek) o godz. 20.00 w Polskim Centrum Kultury im. Jana
II w Mississauga, 4300 Cawthra Rd., odbędzie się uroczysty wieczór poświęcony
200. rocznicy urodzin Adama Mickiewicza. W trakcie wieczoru wystąpi polska
młodzież z recytacjami utworów wielkiego poety oraz prof. Jan Ciechanowicz,
wybitny znawca twórczości i życia Adama Mickiewicza. Organizatorami wieczoru
są: Związek
Nauczycielstwa Polskiego w Kanadzie, Związek Narodowy Polski Gmina l oraz
Komisja Edukacyjna Centrum. Wstęp wolny.
Prof. dr Jan
Ciechanowicz gości w Kanadzie na zaproszenie Gminy 1 Związku Narodowego
Polskiego i redakcji tygodnika „Głos Polski”.
* * *
„Głos Polski”, nr 8, Toronto, 22 lutego
1997 r.:
Wieczór z
okazji 200-lecia urodzin Adama Mickiewicza
Być może trochę
nieskromnie pisać z zachwytem o wydarzeniu, którego się było
współorganizatorem, lecz chyba wszyscy licznie przybyli w piątek na uroczysty
wieczór ku czci 200-lecia urodzin Adama Mickiewicza do dużej sali Polskiego
Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississaudze, zgodzą się z opinią, że był
on nadzwyczaj udany. Przyczynił się do tego sukcesu cały zespół organizatorów,
(a to: Związek Nauczycielstwa Polskiego w Kanadzie z prezeską Wandą Bujalską,
Związek Narodowy
Polski w Kanadzie, Gmina 1 z prezesem Bogumiłem Nowinowskim, Komisja Kultury
Centrum J.P. II z Ewą Poliszot i nasza redakcja), wspaniali wykonawcy –
młodzież polska i przede wszystkim profesor Jan Ciechanowicz, który okazał się
znakomitym mówcą. Już na początku wieczoru, po wprowadzeniu i powitaniach
gości (wśród których znaleźli się m.in.: prof. Robert A. Varin – Prezes ZNPwK,
Anna Ejbich z ZG KPK, Marian Fijał – Prezes SPK, Krystyna Burska z Fundacji
Mickiewicza w Kanadzie, Edward Zyman – Prezes Polskiego Funduszu Wydawniczego w
Kanadzie) i publiczności przez Wandę Bujalską i Wiesława Magierę, dostojny gość
z Wilna wystąpił z arcyciekawym referatem. Oryginalny sposób prowadzenia
opowieści o zawiłym życiu i pracy twórczej naszego Wieszcza oraz widoczna
swoboda profesora w poruszaniu się po mickiewiczowskiej problematyce sprawiły,
że słuchało się go z przyjemnością i dużą uwagą jednocześnie. Treść wystąpienia
Jana Ciechanowicza opublikujemy w „Głosie” za tydzień.
Tuż po referacie
na dużym ekranie Centrum obejrzeliśmy fragment chyba najznakomitszej
inscenizacji „Dziadów” w reżyserii Konrada Swinarskiego, wystawionych przed
laty w krakowskim Teatrze Starym z udziałem gwiazd polskich scen, m.in.: Anny
Polony, Anny Dymnej, Tadeusza Malaka oraz trzech panów Jerzych:
Radziwiłłowicza, Stuhra i Treli.
Na trzecią część
Wieczoru złożyły się recytacje dzieł mistrza Adama i utwory muzyczne na
fortepian w wykonaniu polskiej młodzieży w Kanadzie. Wszystkim bez wyjątku
należą się ogromne brawa za piękne deklamacje. Równie podobali się młodzi
pianiści: Michał Haduk (zagrał „Taniec z szablami” Chaczaturiana), Ania
Basiukiewicz (Polonez g-moll Chopina) i Maciej Dorma (wykonał Walca a-moll
i Walca opus 34 nr 3 Fryderyka Chopina).
Świetnie
zaprezentowali się w recytacjach: Ania Poliszot („Konrad Wallenrod”), Ludwika
Juchniewicz („Zosia” – fragment z „Pana Tadeusza”), Dominika Dittwald („Broń
mnie przed sobą samym”), Joanna Kostka („Do M...”), Paulina Robak („Nowy Rok”),
Marta Sołtys („Koncert Jankiela”), Ola Migatulska („Inwokacja”), Justyna Surzan
(„Przyjaciele”) i Ola Żmichowska („Lis i Kozioł”). Trzeba wyrazić uznanie dla
wykonawcy pięknej scenografii na okazję Wieczoru artysty malarza Mariana
Mularczyka.
Po części
artystycznej, w przerwie na kawę i pączki dla wszystkich (z cukierni „Sweet
Temptation”), liczna (trochę nadspodziewanie) publiczność żywo wymieniała
wrażenia z imprezy, która – jak wieść niosła – bardzo się podobała. W części
końcowej miała miejsce symboliczna uroczystość nadania imienia Adama
Mickiewicza Szkole Polskiej przy Fern Public School. Akt nadający Szkole imię
Wieszcza z rąk Prezeski ZNP Wandy Bujalskiej odebrała Bożena Franciszkiewicz, nauczycielka
placówki. Patronat nad Szkołą im. Mickiewicza objęła Gmina 1 Związku Narodowego
Polskiego w Kanadzie. I wreszcie – przyszedł czas na bezpośrednią wymianę myśli
pomiędzy głównym mówcą Wieczoru dr. J. Ciechanowiczem a zgromadzonymi
słuchaczami. Pytania dotyczyły w większości spraw związanych z życiem
mistrza Adama. Dociekliwość niektórych polonusów wyrażaną w pytaniach
dotyczących intymnych meandrów żywota wielkiego poety, prelegent skutecznie
pohamowywał. Mówca był zdania, że temat ten nie przystaje do Wieczoru
składającego hołd Mickiewiczowi i proponował, by zainteresowani poprosili
raczej o wypowiedzi w tej kwestii biegłych psychiatrów lub seksuologów o
historycznym zacięciu...
oprac. Wiesław
Magiera
P.S. Wykład Jana
Ciechanowicza oraz dodatkowe fotografie z Wieczoru opublikujemy za tydzień.
Organizatorzy dziękują dyrekcji PLL LOT w Toronto za sponsorowanie przylotu
naszego gościa z Polski.
* * *
„Głos Polski”, nr 9, Toronto, 1 marca 1997 r.:
Mickiewicz – jaki był?
Wykład wygłoszony przez prof. Jana
Ciechanowicza na uroczystym Wieczorze z okazji 200-lecia urodzin A. Mickiewicza
w Polskim Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississaudze 14.02.97
Wielce Szanowni Państwo, Drodzy Rodacy,
Czuję się niezmiernie zaszczycony i
dumny z powodu tego, że mogę dziś złożyć głęboki pokłon jednemu z najbardziej
szlachetnych i patriotycznych odłamów narodu polskiego, Polonii kanadyjskiej.
Myśmy na Kresach, w Wilnie, we Lwowie, w Grodnie doskonale znali Państwa
postawę, zaangażowanie patriotyczne, Państwa ofiarność w niesieniu pomocy
Rodakom na ziemiach zabranych.
Choć do 200 rocznicy urodzin Adama
Mickiewicza zostało jeszcze ponad rok czasu, to obchody te zostały już
rozpoczęte, już mnożą się publikacje w różnych językach, poświęcone jednemu z
czterech naszych, obok Krasińskiego, Słowackiego i Norwida, wielkich wieszczów.
Publikacje nie tylko w języku polskim, ale również w języku litewskim,
białoruskim, rosyjskim i z całą pewnością ten potok artykułów, książek będzie
przybierał na sile i obfitości w miarę się zbliżania 200 rocznicy Adama
Bernarda Mickiewicza.
Gdybym zadał Państwu pytanie: – jakiej
barwy włosy miał Adam Mickiewicz? jakiego koloru oczy? jakiego kształtu nos? –
przypuszczam, że prawie każdy z Państwa udzieliłby nam innej odpowiedzi.
Zmierzam ku temu, że nawet informacje o rzeczach i ludziach znanych, często
wydają się tylko być informacją, lecz faktycznie informacją nie są, a są raczej
swego rodzaju nieporozumieniem. Proszę porównać swoje przypuszczenia czy
wyobrażenia, jeśli powiem, że Adam Mickiewicz miał włosy rude, oczy błękitne, a
nos „kierpaty”. Czy ktoś z Państwa miał inne rozwiązanie? Niewykluczone. Na
temat rzeczy nawet najprostszych, wydawać by się mogło, np. narodowości Adama
Mickiewicza kruszy się dziś kopie. Do dzisiaj temat pochodzenia jego matki i
ojca, już nie mówiąc o interpretacjach wielkich filozoficzno-poetyckich dzieł
Adama Mickiewicza, stanowi przedmiot bardzo intensywnej wymiany zdań. Byłoby
niepodobieństwem w ciągu tych pół godziny, poddać szczegółowej analizie bieg
życia, twórczość naszego wielkiego poety i filozofa. Dlatego proponuję dość
skrótowo, jasno przypomnieć bieg życia Adama Mickiewicza. Całkiem już krótko
poświęcimy nieco uwagi pewnym dwuznacznym zagadnieniom, jak właśnie pochodzenie
Mickiewicza, jego stosunek do religii i relacje ze Stolicą Apostolską. Być może
wspomnimy także o niektórych innych problemach. Już od wielu dziesięcioleci w
szkołach Litwy Adam Mickiewicz jest nazywany „poetą litewskim piszącym po
polsku”. W szkołach białoruskich jest dotychczas przedstawiany młodzieży jako
wybitny poeta białoruski, który na skutek jakiegoś nieporozumienia pisał po
polsku. Jednym z ciekawszych również „rozwiązań genealogicznych” jest
sugerowanie, że Adam Mickiewicz był pół-Żydem, pół-Polakiem. W zasadzie nic
dziwnego, Proszę Państwa, się nie dzieje z naszym panem Adamem, ponieważ nie
tylko jego spotyka taki los. O Karolu
Wojtyle, naszym wielkim polskim papieżu, naszej dumie narodowej, na Ukrainie
pisze się, że to polityk, działacz, papież ukraińskiego pochodzenia. Na Litwie
zaś publikuje się artykuły, że to nie żaden Wojtyła tylko Wajdila – rodowity
Litwin. Podobnie na Białorusi. W żadnym wypadku nie chcę być rozumiany przez
Państwa jako człowiek, który drwi z naszych miłych sąsiadów. Jeśli ktoś jest
wielki, to za życia jest zazwyczaj maltretowany, nienawidzony, zaszczuwany,
nikt się do niego nie przyznaje, a gdy umrze i gdy jego dziedzictwo kulturalne
zajaśnieje w całej swojej krasie, zjawia się szereg chętnych do posiadania tego
bogactwa, piękna i wówczas także pojawiają się często kuriozalne próby
zawłaszczenia tą czy inną osobowością, tą czy inną twórczością. Taki los
spotkał między innymi także naszego Adama Bernarda Mickiewicza. Co mówią jednak
fakty, przekazy archiwalne na temat Mickiewiczów i Majewskich, bowiem z
Majewskich się wywodziła matka naszego poety, Barbara Majewska herbu Starykoń.
Otóż Mickiewiczowie używali herbu Poraj. Ci Mickiewiczowie, z których się
wywodził właśnie nasz wieszcz. „Poraj odmienny”, inaczej znaczy także
„Mickiewicz”. Po prostu kwiatek róży przedstawiony jest na tarczy herbowej rycerskiej. Byli jednak
także Mickiewiczowie herbu Lis i herbu Nałęcz spokrewnieni z tymiż, faktycznie
wszelako stanowiący różne odnogi jednego wielkiego domu rycerskiego. Jest to
odwieczna szlachta lechicka, potomkowie tzw. Radymiczów i Krywiczów, którzy
przywędrowali w okresie między V a VIII w. z prawego brzegu Wisły nad
Niemen i Wilię. Cała ludność tamtych terenów to ludność prapolska, lechicka,
odwiecznie słowiańska, stanowiąca ten sam typ antropologiczny co ludność np.
dzisiejszego Mazowsza. Na marginesie dodam, że w tymże okresie z terenu Polski,
z Małopolski wyszły liczne plemiona lechickie w kierunku Bałkanów i dziś
się nazywają Chorwatami. W tymże okresie wywędrowało z Wielkopolski szereg
plemion lechickich. Te plemiona lechickie, które się również osiedliły na
Bałkanach, dziś nazywają się Serbami. Każda historia Serbii rozpoczyna się od
dumnego stwierdzenia, że w VII w. przodkowie Serbów wyszli z terenów Polski.
Prawie nigdzie na świecie, jak mi się wydaje, a czytam prasę serbską również,
Polska nie jest tak kochana jak w Serbii. Również z terenów Polski
i w tymże czasie z prawego brzegu Wisły kilka plemion lechickich
wędrowało także w kierunku wschodnim. Trudno byłoby teraz mówić o
przyczynach tej wędrówki lechickich plemion, ale faktem jest, że ta wędrówka
miała miejsce. W dzisiejszej Białorusi, słowiańska ludność Wileńszczyzny to
właśnie potomkowie tych Lechitów, którzy wywędrowali w VII, VIII w. na tereny,
na których się dzisiaj właśnie znajdują. Białorusini, na przykład są przez
Benedykta Dybowskiego, nazywani Białolechitami. Jest to naród „jednej krwi”, że
tak powiem, z Polakami. Dotychczas tereny Litwy i Białorusi zamieszkują
liczne „gniazda” Mickiewiczów. Jedne z nich poczuwają się do polskości, inne do
białoruskości, a jeszcze inne do litewskości. Na przykład Jakub Kołas, klasyk literatury białoruskiej był to
faktycznie Konstanty Mickiewicz, jego rodzina się pieczętowała tym samym herbem
Poraj-odmiana, którym właśnie pieczętowała się rodzina Adama Mickiewicza. Mamy
także w dzisiejszej Republice Litewskiej poetę o nazwisku Juozas Mickievicius
czyli Józef Mickiewicz. Zadziwiająca rzecz: ten sam ród, ta sama krew, a
przynależność do różnych narodów. Ta sama rodzina wzbogaca trzy różne
pobratymcze kultury. To zjawisko niesłychanie fascynujące. Sprawami tymi
zajmuję się, jak Państwo czytaliście już o pewnością w „Głosie Polskim”,
notabene świetnie redagowanym piśmie, w zapowiadanym tam mego autorstwa
III-tomowym herbarzu: „Księga Rycerstwa Wielkiego Księstwa Litewskiego”. W
szczególny sposób poświęciłem uwagę tym właśnie znakomitym polskim rodzinom.
Rodzinom, które wzbogacały swoim wysiłkiem kilka kultur: rosyjską, ukraińską,
białoruską, polską, niekiedy niemiecką, litewską. To jest zjawisko absolutnie
fascynujące. Niestety, do tej pory nauka polska ani jakakolwiek inna na świecie
tego problemu nie opracowywała. W ciągu wielu lat pracy podjąłem taką próbę z
ofiarną pomocą mojej kochanej żony Haliny. Opracowaliśmy dzieło z pogranicza historii, psychologii,
historii kultury, genealogii i heraldyki. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś może
złożę u Państwa wizytę i tenże herbarz będzie wydany, a Państwo będą mogli
skierować do mnie, także krytyczne, uwagi na temat tej edycji.
Jeśli mówić o Majewskich – byli
Majewscy różnych herbów: Jastrzębiec, Łabędź, Starykoń, Nałęcz, Lew, Zadora
itd. – bardzo rozbudowana rodzina. Jest niepodważalną prawdą, że istniały co
najmniej trzy rodziny o nazwisku Majewskich, które był żydowskiego pochodzenia.
Z osób zupełnie prawych, uszlachconych przez królów polskich, dobrze służyli
Polsce, byli polskimi patriotami, jednak nie było żadnej żydowskiej rodziny o
nazwisku Majewski, która by używała herbu Starykoń. Ten herb przedstawiał
konia, „maszerującego” z prawa w lewo na tarczy rycerskiej. Znane są publikacje
różnych autorów, którzy sugerowali, że matka Adama Mickiewicza, Barbara
Majewska, była Żydówką, neofitką. Ponoć jej ojciec miał się ochrzcić, przejść
na polskość, na katolicyzm i właśnie został ojcem matki wybitnego poety
polskiego. Proszę mnie nie posądzić o antysemityzm, bo antysemitą nie jestem,
ale prawda jest mi droższa niż cokolwiek. Chodzi nam tylko o prawdę. Otóż mogę
stwierdzić z całą odpowiedzialnością i pewnością, że matka Adama Mickiewicza,
Barbara Majewska była czystej krwi szlachcianką polską. Należała do jednej
z bardzo mocno zbiedniałych, podupadłych gałęzi tego rodu. Prof. Konrad
Górski – między innymi – sugeruje, że nawet z samego faktu wielkiej biedy,
prawie nędzy, w której przebywała rodzina Majewskich, można wnioskować, że
to nie była rodzina żydowskiego pochodzenia, nie była to rodzina należąca do frankistów.
Setki żydowskich rodzin otrzymało polskie nadanie szlacheckie, ale te rodzina
musiały uiścić bardzo duży
„okup finansowy”. 500 dukatów – cały duży kapitał, który wzmacniał skarb
królewski. Gdyby Majewscy, ta gałąź właśnie, była frankistowska, z całą
pewnością musiałaby to być szlachta bardzo zamożna. To pośredni oczywiście
argument, on wprost niczego nie dowodzi, ale jako dodatkowy niejako szczegół z
całą pewnością potwierdza nasz wniosek o tym, że Adam Mickiewicz był czystej
krwi Polakiem. Jeśli Państwo znajdą jakieś publikacje sugerujące, że był
Rosjaninem, Ukraińcem, Białorusinem, czy Litwinem lub Żydem, Arabem czy np.
Etiopczykiem – z całą pewnością mogą być Państwo pewni, że był Polakiem. Skąd
jednak się biorą tego typu przypuszczenia czy wprost twierdzenia?
Niektórym Polakom w XIX w. wydawało
się, że jeśli kogoś nazwą Żydem, to już go „załatwili”. Rzecz odnosi się też do
Mickiewicza, człowieka bardzo utalentowanego, lecz dosyć niemiłego w osobistym
obyciu, nieco nieprzyjemnego, impulsywnego, niecierpliwego, przerywającego
swoim rozmówcom, nikogo prawie nie słuchającego. Narzucał zawsze swoje zdanie,
był „w gorącej wodzie kąpany”, nie cieszył się sympatią wielu ludzi. Wielu
ludzi „serdecznie” go nie lubiło, często bliscy znajomi, a nawet „przyjaciele”. Stąd chęć
tzw. dopieczenia. My, Polacy, w ogóle lubimy dopiec sobie nawzajem. Oj, jak
lubimy... – to, niestety, jedna z naszych konstytutywnych cech. Ksawery
Branicki i paru innych „przyjaciół” Mickiewicza rozpowszechniało pogłoskę, że
on jest Żydem. Mickiewicz był bardzo biednym człowiekiem. Przez długie
dziesięciolecia żył mniej niż skromnie, nosił stare, wytarte spodnie, nie
zawsze czyste. „Hrabiowie” traktowali to jako „żydowskość”. Na ten temat piszą
niekiedy czasopisma XIX w. W prasie polskiej Adam Mickiewicz był bardzo często
atakowany, poniżany na rozmaite sposoby. Dopiero po śmierci doceniono go,
pokochano i dzisiaj szczycimy się nim jako naszym wielkim wieszczem. Za życia
jednak łatwego losu nie miał. Oplatały go zwykłe puste, nikczemne, polskie
ploteczki. Inna rzecz, że już w XX w. różni pseudopublicyści czy pseudonaukowcy
powtarzają tę ploteczkę jako „historyczną” prawdę.
Każdy z nas zetknął się w ten czy inny
sposób z podobnymi „zarzutami”, powstałymi zwykle tam, gdzie na jednym terenie żyją
dwie narodowości, dwie kultury. Trzeba zrozumieć psychologiczny mechanizm,
źródło tej plotki, tego – nie powiem „zarzutu”, lecz raczej pomówienia, bo cóż
to za zarzut, że ktoś jest Żydem. Powstaje pytanie jakim Żydem, jakim
człowiekiem? I na tym koniec. Bycie Polakiem to ani nie cnota, ani nie wada.
Owszem, dla niektórych jest to wada. Inni zaś się z tym obnoszą: „jestem
Polakiem”. A ja zadaję pytanie: – jakim ty jesteś Polakiem? – jakim
człowiekiem? – co masz w głowie? – co masz w sercu? – co dobrego dokonałeś
w życiu i czego jesteś wart? Tylko to świadczy o twojej wartości, a nie
to, że jesteś Francuzem, Arabem, Żydem, Polakiem czy Kanadyjczykiem.
Przypuszczam, że Państwo się ze mną zgodzą? A jeśli Państwo mają odrębne
zdanie: votum separatum, z całym szacunkiem pochylę głowę także przed odmiennym
zdaniem, nie chcę bowiem narzucać wszystkim swej interpretacji tego
zagadnienia.
Urodzony w 1798 roku. Niektóre przekazy
czy legendy rodzinne głoszą, że w chwili przyjścia na świat przyszłego
geniusza na zachodniej stronie nieba po godzinie czwartej wieczorem w Boże
Narodzenie pojawiły się dwa ogniste słupy jako synchroniczne zjawisko – znak
zapowiadający niejako przyjście na świat jednego z największych geniuszy w
dziejach ludzkości. Czy to prawda? Gdybym był zwolennikiem psychologii i
filozofii Karla Gustawa Junga – prawdopodobnie był się zgodził, że gdy
przychodzi wielki geniusz, to zostaje to „odnotowane” w kosmosie przez jakieś
znaki na niebie, oznajmiające przyjście wielkiego człowieka. Kiedy narodził się
Chrystus, wiemy jakie znaki się zjawiły na niebie. Być może coś takiego również miało miejsce w tym przypadku. Jako młody
chłopak uczył się w szkole podstawowej w Nowogródku, następnie w gimnazjum, i
wreszcie w wieku niespełna 17 lat przybył Adam Mickiewicz do Wilna, aby
studiować na Uniwersytecie Wileńskim. Po przyjeździe do Wilna furmanką, udał
się zaraz przed oblicze Matki Bożej Ostrobramskiej, tak jak kazała mu mama
– gorliwa katoliczka – i podziękował Matce Bożej za szczęśliwe przybycie do
wielkiego miasta uniwersyteckiego, prosząc o błogosławieństwo na dalsze życie.
Był przekonany do samej śmierci, że Matka Boża Ostrobramska nad nim ciągle
czuwała. A w wielkie tarapaty pan Adam wpadał nieraz. Jego życie nieraz
dosłownie „wisiało na włosku”. Sam o tym pisał w listach, publikacjach. Jednak
wychodził z tych opresji w sposób wręcz cudowny. Na przykład pewnego razu w
Wilnie Mickiewicz tonął i stracił przytomność. Obudził się dopiero na brzegu.
Jak sam później wyznał – to Matka Boża Ostrobramska go uratowała. Komuś to może
się wydawać mistyfikacją, lecz ktoś inny o głębszej wierze może to odebrać jako
rzecz zupełnie naturalną i prawdopodobną. Po ukończeniu studiów młody Adam
pracował w szkole powiatowej w Kownie. W 1820 roku, gdy był jeszcze studentem,
ukazał się jego pierwszy zbiór pt. „Poezje” w Wilnie w nakładzie zaledwie 200
egzemplarzy. Całość od razu wykupiono i zaraz zrobiono dodruk. Został słynnym
młodym człowiekiem i poetą, co wzbudziło zawiść nawet takiego wielkiego
człowieka jak Jan Śniadecki, który publicznie nazwał Mickiewicza „wariatem” na
jednym ze spotkań towarzyskich. Aż musiał student A. Mickiewicz przejść z
wydziału matematycznego na wydział literacki i tam dopiero kontynuował studia.
Nie można pominąć milczeniem tak ważnego faktu, jak uczestnictwo Adama
Mickiewicza w Stowarzyszeniu Filomatów (założonego w 1817 r.) i Filaretów
(powstałego w 1820 roku). Statut Filaretów głosił, że celem organizacji było
nabywanie nauk, moralności i religii, udzielanie przez wzajemny
przyjacielski dozór przestrogi, rady i wsparcia w niedostatku. Dziś na tej
sali widzimy hasło ZNP-wK: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Bardzo podobnie brzmiało
hasło Filomatów i Filaretów „Nauka, Ojczyzna, Cnota”.
W siedemnastym
stuleciu nasz naród został w sposób drastyczny wykrwawiony. Prowadziliśmy wojny
z Ukraińcami, Szwedami, Moskwą, Niemcami. W walkach wyginęła najlepsza
szlachta. Naród utracił naturalną elitę, która zazwyczaj stanowi około 6%
ludności każdego kraju i promieniuje w sposób pozytywny oddziaływując na
pozostałych. Myśmy stracili właśnie te 6% i ludzie, którzy pozostali przy
życiu, to ci o mniejszej energii życiowej, słabsi. Skutkiem tego od początku
XVIII stulecia nasza ukochana Najjaśniejsza Rzeczpospolita faktycznie była już
„karczmą zajezdną” dla wojsk rosyjskich. Nawet nie pytając o zezwolenie królów
polskich, wojska moskiewskie grasowały po kraju grabiąc, tnąc, paląc, gwałcąc,
tratując nasze odwieczne ziemie, nasze państwo jako swą dziedzinę do nich
należącą. I wreszcie koniec XVIII stulecia. Tragiczne dla naszego narodu
rozbiory, jeden cios, drugi, trzeci. Rzeczpospolita pada. Młodzi ludzie w
rodzaju Adama Mickiewicza, Filomatów i Filaretów uważali, że popadniecie w
niewolę to efekt naszego narodowego charakteru. A nasz charakter wynika z
niewoli. Bierność, zawiść wzajemna, nikczemność charakteru, fałsz, niezdolność
powiedzenia prawdy w oczy, wiarołomstwo, zdrady małżeńskie – wszystko
to stanowiło bezpośrednie lub pośrednie przyczyny zniewolenia. Tak, tak – kto
zdradza żonę, zdradzi też ojczyznę. Nie inaczej.
Wilno w tym czasie
było stolicą kultury polskiej, na wszechnicy wileńskiej studiowało 1600
studentów. To była największa uczelnia w cesarstwie rosyjskim i jedna z
najlepszych w Europie. Przy tym jakość nauczania była znakomita. Absolwenci
wileńskiej wszechnicy pracowali na wszystkich europejskich uniwersytetach.
Należeli do najlepszych i najsłynniejszych specjalistów. Młodzież polska w
Wilnie pragnęła przeciwstawić się zaborcom, sile materialnej – wielką polską
kulturę etyczną i duchową. W tym celu, reedukacji samych siebie, swego
otoczenia, powstały te dwie młodzieżowe organizacje. Oczywiście Rosjanie szybko
wpadli na ich trop. (Nikt nie potrafi być takim psem śledczym i takim katem jak
aparat policyjny Rosji – wiemy o tym dobrze). Młodych ludzi aresztowano,
osądzono, okuto w żelazo i wyprawiono w głąb Rosji. Co prawda, po przybyciu do
Rosji specjalnie okrutne kary nie spadły na tę grupkę młodzieży wileńskiej.
Postraszono ich, poedukowano i puszczono wolno, ale w Moskwie. Także Adam
Mickiewicz w latach 1827-29 przebywał z tych powodów w Petersburgu, w Odessie,
w Moskwie. Napisał wtedy przepiękne „Sonety krymskie”. W 1829 r. otrzymał
pozwolenie na wyjazd z Rosji. Odbył podróż po Niemczech, Szwajcarii,
Włoszech. Próbował bez skutku w 1831 roku, gdy trwało Powstanie Listopadowe,
dotrzeć do Polski, przedostać się przez granicę pruską. Został jednak
zatrzymany i musiał wracać do Francji. W 1832 roku właśnie osiadł w Paryżu.
Wówczas napisał głębokie, prorocze i o piękności bez precedensu w kulturze
światowej, za wyjątkiem Biblii, „Księgi Narodu Polskiego i Pielgrzymstwa
Polskiego”. W 1834 roku 36-letni poeta żeni się z o 16 lat młodszą Celiną
Szymanowską, córką pianistki Marii Szymanowskiej. W tymże roku jeszcze przed
ożenkiem zdążył, dzięki Bogu, ukończyć „Pana Tadeusza”.
Po tym okresie
już nigdy poezji nie pisywał. Proza życia. Koniec z poetą Mickiewiczem. Co
prawda jeszcze się oddawał publicystyce, pisał dzieła naukowe, literackie,
filozoficzne. No cóż – niekiedy życie rodzinne rzeczywiście skłania do
filozofii... Szczególnie po konflikcie z żoną. Ten sam los spotkał właśnie
naszego pana Adama. A Mickiewicz był nie tylko wielkim poetą, był znakomitym
filozofem, uczonym, historykiem kultury, krytykiem literatury. W latach 1839-40
wykładał literaturę łacińską na Uniwersytecie w Lozannie, a w latach 1840-44
był profesorem College de France w Paryżu. Zwolniony za głoszenie zbyt
radykalnych tez. W jego poglądach rzeczywiście nastąpiło wówczas jakieś
pomieszanie lewicowości politycznej i dziwnego pseudoreligijnego ekstremizmu,
któremu uległ pod wpływem bioenergetyka Andrzeja Towiańskiego. Niestety, głosił
wtedy z katedry uniwersyteckiej koncepcje dziwaczne, irracjonalne, nie do
przyjęcia. Siłą rzeczy, zawieszono go w pełnieniu profesorskich
obowiązków. Przypuszczam, że gdybym był rektorem College de France, zrobiłbym
to samo. Jak można było narzucać jakieś zupełnie irracjonalne poglądy
oficjalnie z katedry uniwersyteckiej? Nawet we Francji, która była zawsze
tolerancyjna. Zachowały się teksty jego wykładów w Lozannie i w Paryżu.
Zwłaszcza te na temat literatur i języków słowiańskich są znakomite. Chodzi mi
tu zarówno o głębię, jak i o szlachetność myśli.
Skoro nie można
było być poetą – życie rodzinne nie pozwalało, skoro nie można było być
filozofem i naukowcem – nie pozwalała administracja uczelni, pan Adam oddał się
od 1848 roku polityce. Udał się do Włoch, gdzie stworzył polski legion, który
miał walczyć o wolność Polski w kolejnym powstaniu. Był przekonany, że nic
Polaków nie zatrzyma, że powstania będą wciąż ponawiane aż do skutku, aż
wszyscy zaborcy zostaną z ziem polskich wyrzuceni. Od 1849 roku jest redaktorem
„Trybuny Ludów” (nie „Ludu”!), a od 1852 zarabia na życie jako bibliotekarz
w Bibliotece Arsenału.
Umiera w 1855 r.,
a więc wówczas gdy miał tylko 57 lat. W pełni rozkwitu twórczego Adam
Mickiewicz odchodzi. Według pewnej wersji zmarł na cholerę, Istotnie wtedy w
Europie grasowała cholera, według innej – został otruty przez rodaków będących
na usługach policji rosyjskiej. Wersja otrucia przez prowokatorów rosyjskich,
Polaków oczywiście, bo w otoczeniu Mickiewicza w Turcji byli tylko Polacy, ma
również swoich zwolenników. Trudno jest definitywnie opowiedzieć się dziś po
stronie pierwszej czy drugiej wersji. Obydwie są prawdopodobne. Szczególną
wściekłość policji rosyjskiej, cara osobiście wywołał fakt, że Adam Mickiewicz
zorganizował polski legion, potem zaś czeski i zaczął tworzyć legion żydowski
do walki
o wolność Polski. Tego już było za dużo, prawdopodobnie cierpliwości czara się
wypełniła i naszego wielkiego poetę, polityka, filozofa zamordowano w
skrytobójczy i nikczemny sposób. Mistrzowski również oczywiście. Zresztą
ta wersja o otruciu Mickiewicza przez agentów carskiej ochrany, wywołuje
wściekłość w historiografii rosyjskiej po dziś dzień, co jest absolutnie zrozumiałe,
ale co nie podważa prawdopodobieństwa tego rodzaju wydarzeń.
Jeszcze dosłownie
parę słów, bo mój czas się kończy, o religijności Mickiewicza. Otóż musimy
stwierdzić z całą jednoznacznością, że Adam Mickiewicz był od pierwszych
świadomych dni swego życia aż do ostatnich gorliwym i głęboko wierzącym
katolikiem. Był znakomitym myślicielem chrześcijaństwa polskiego. Przypuszczam,
że na świecie w ogóle nie ma poezji bardziej filozoficznej i bardziej głęboko
religijnej niż poezja polska. Chociaż i niemiecka jest pod tym względem również
na bardzo wysokim poziomie i niewątpliwie rosyjska. Ale polska jest, jak sądzę,
po prostu bez konkurencji pod tym względem. A Adam Mickiewicz jest jednym z
najwspanialszych polskich filozofów, myślicieli religijnych. Jest jednak rzeczą zadziwiającą, że
ten gorący katolik i głęboki myśliciel katolicki jednocześnie przez całe swe
życie miał bardzo napięte stosunki ze Stolicą Apostolską. Dlaczego? Mickiewicza
oburzał fakt, że Watykan nie stanął w obronie katolickiej Polski, nie protestował
przeciwko prześladowaniom Polaków katolików przez prawosławną Rosję. To jest
naprawdę fakt trudny do zrozumienia. Dlaczego Stolica Apostolska nie broni
katolickiego narodu polskiego pod ciosami barbarii azjatyckiej? Dlaczego Rzym
nie bronił Polaków w XIX w. przed prześladowaniami Rosjan. Prawdopodobnie Rzym
się łudził, drodzy Państwo, iż może uda się kiedyś skatolicyzować Rosję. A
Rosjanie zachowywali się pod tym względem bardzo zręcznie. Wysłali kilku
dyplomatycznych agentów do Rzymu, którzy deklarowali przed papieżem podczas
audiencji, że prawosławie jest bardzo słabe w Rosji, a cała Rosja tylko
oczekuje, żeby przejść na katolicyzm. Jednocześnie sytuacja była taka, że
Rosjanie uważali, i dotychczas niektóre organa prawosławia rosyjskiego uważają,
papieża za wcielonego szatana. Czyli faktyczne intencje Rosji były imperialne,
zaborcze, jej gra dyplomatyczna – niesłychanie perfidna. Tak perfidna, że nawet
dyplomacja Rzymu, nie mająca sobie równych przecież na świecie, (w końcu ma 2
tysiące lat doświadczeń), uległa moskiewskiej perfidii i nie broniła szczerych
katolików Polaków przed prześladowaniami ze strony carów rosyjskich. Ten fakt
niebronienia Polaków przed Rosją, oburzał do głębi Adama Mickiewicza. Wciąż się
dobijał o posłuchanie u papieża, a gdy otrzymał taką sposobność, papież
zachowywał się w sposób wyjątkowo „poprawny” i chłodny. Uważał, by nie
przyobiecać czegoś Polakom. Gdy Mickiewicz zobaczył taką postawę, zaczął po
prostu na papieża krzyczeć: Wam tu dobrze siedzieć bezpiecznie w Rzymie, a naród
polski jest biczowany, mordowany, wieszany, rozstrzeliwany, zsyłany na Syberię.
A wy tu siedzicie bezpiecznie. I mówicie o cierpliwości, o pokorze, o
cnotach chrześcijańskich – krzyczał na papieża.
Porwał się wręcz – jak piszą świadkowie tego wydarzenia – do rękoczynów. Papież
wstał i zawołał: – Zabierzcie tego wariata. Tak audiencja się skończyła i do
końca życia Mickiewicz miał już jak najgorsze stosunki z Watykanem. Natomiast
pozostał wiernym katolikiem, dobrym chrześcijaninem, nie zmienił swych przekonań.
Po prostu uważał, że co innego Bóg i wiara, a co innego konkretni ludzie,
którzy sprawują w kościele władzę duchową i administracyjną. Takie są
zadziwiające koleje stosunków między naszym wieszczem a Watykanem.
Jestem świadom
fragmentaryczności mego tutaj wystąpienia przed Państwem. Proszę mi wybaczyć,
że opuściłem wiele istotnych, ciekawych rzeczy. Dziękuję Państwu serdecznie za
uwagę, za tak gremialne przybycie. Proszę mi wierzyć, jestem z całego serca
zaszczycony i dumny z tej możliwości spotkania z Polakami w Kanadzie.”
* * *
„Głos Polski”, Toronto, nr 11, 15 marca 1997 r.:
„Polskość i Polacy na Litwie na
przestrzeni dziejów
Pod takim tytułem prof. Jan
Ciechanowicz wygłosił referat podczas swego ostatniego pobytu w Kanadzie 17
lutego 1997 r. na spotkaniu autorskim w Toronto pod egidą ZZW-RP i PFWwK.
Poniżej prezentujemy większość tego wystąpienia.
Wielce Szanowni Państwo, Drodzy Rodacy,
Temat nasz
dzisiejszy jest obszerny i może być pojmowany w sposób różny: historyczny,
psychologiczny, socjologiczny, a czas nasz siłą rzeczy jest ograniczony.
Dlatego spróbujemy to zrobić w sposób dosyć skrótowy, ale jednocześnie w taki,
żebyśmy mogli ukazać pewne węzłowe problemy, które nas dzisiaj interesują.
Z moich ust nie usłyszycie Państwo teraz jakichś prawd ostatecznych,
zasygnalizuję raczej pewne tematy, nad którymi można dalej rozmyślać i szukać
tych czy innych rozwiązań. W moim usposobieniu nie dominuje apodyktyczność i
chęć narzucania swego zdania. Uważam, że losem człowieka jest poszukiwanie
prawdy. Natomiast odnalezienie jej jest bardzo mało prawdopodobne, jeśli chodzi
o prawdę ostateczną. Niczym bowiem jest rozum ludzki w porównaniu z mądrością
Bożą. Siłą rzeczy musimy więc nauczyć się zadowalać prawdami cząstkowymi. Litwa
a polskość – temat piękny i niewątpliwie fascynujący. Litwa dzisiejsza a Litwa
historyczna. Po raz pierwszy w VII w. jeden z historyków bizantyjskich używa
pojęcia „Litwa” na oznaczenie niedużego, zagadkowego ludu, nieznanego bliżej,
który mieszkał poniżej dzisiejszej południowej granicy Polski,
gdzieś na terenie Austrii, Słowacji czy Węgier. Aż tam. Nie wiadomo, co to był
za lud, jakie to było plemię, czy może było to już nawet państwo? Mimochodem
bizantyjski historyk używa tego pojęcia. Następnie przez pięć stuleci panowała
na ten temat zupełna cisza. Historiografia nie posługuje się w każdym bądź
razie takim imieniem. I oto w wieku XII ponownie pojawia się pojęcie Litwa. Ale
już nie nad Dunajem, nie hen tam za polską obecną granicą południową, a na
północy. Tam, gdzie jest dzisiejsze Wilno, Mińsk i Grodno. Nie przypadkowo
dzisiaj jako spadkobiercy Wielkiego Księstwa Litewskiego deklarują się nie
tylko Żmudzini, czy Litwini, Republika Litewska, ale także Republika Białorusi.
Historiografia obydwu tych krajów uważa siebie za prawdziwego spadkobiercę
Wielkiego Księstwa Litewskiego. Są różne interpretacje słowa „Litwa”. Dzisiejsi
naukowcy litewscy uważają, że Litwa pochodzi od żmudzkiego, litewskiego słowa
„lietus” czyli „deszcz”, a więc Litwini to „ludzie deszczu”. Jest taka
interpretacja historyczna, że dawni Litwini czy dawni Żmudzini lubili napadać
na swoich sąsiadów i przeciwników pod przykryciem pory deszczowej, podczas
deszczu. Nic wówczas nie słychać, nic nie widać. Taktyka polegała na uderzeniu
znienacka, rozgromieniu wroga, wzięciu
łupów i pod przykryciem deszczu, odejściu. Deszcz zmywa ślady i nie wiadomo,
gdzie poszukiwać napastnika. Pojawia się, morduje, pali, zabiera i znika.
Białoruski profesor Mikołaj Jarmałowicz wysunął natomiast koncepcję, że Litwa
to jest nazwa podobna do takiej jak Moskwa, Mordwa itd. czyli jest to nazwa
pochodzenia ugrofińskiego. Lit – znaczy siedem, wa – to rzeka, albo inne
znaczenie plemię. A więc Litwa byłaby narodem siedmiu plemion lub ludem
osiadłym na siedmiu rzekach. To pochodzenie jest także bardzo prawdopodobne. Są
również słowiańskie i germańskie próby interpretacji tej nazwy. Osobiście
skłaniałbym się do koncepcji ugrofińskiego pochodzenia tej nazwy, która oznacza
właśnie albo lud siedmiu plemion, albo lud osiadły nad siedmioma rzekami.
Interesujące jest też pochodzenie litewskiego określenia Polaka „Lankas” – po
litewsku Polak. Twierdzi się, że „Lankas” pochodzi od zasłyszanego polskiego
„lękać się”. Gdy Litwini bili Polaków, Polacy uciekali i wołali „lękam się”,
„lękam się”. Stąd ponoć pochodzi ta nazwa. Oczywiście to raczej anegdota,
bowiem ten kto ucieka nigdy nie wola „lękam się”, gdyż nawet nie ma na to
czasu.
W VIII wieku
naszej ery z prawego brzegu Wisły wyszło kilka potężnych plemion lechickich,
słowiańskich, które osiadły na terenach dzisiejszej Wileńszczyzny, Mińszczyzny.
Grodzieńszczyny. Niektóre plemiona poszły dalej aż tam, gdzie dzisiaj się
znajduje Psków, Nowogród, Kijów, Smoleńsk. Tamże właśnie Krywiczowie,
Wiatyczowie i Radywiczowie – prapolskie plemiona – założyły kilka potężnych
państw: Republike Pskowską, Republikę Nowogrodzką, Księstwo Smoleńskie,
Księstwo Połockie, Kijów, tzw. Ruś – Ukrainę. Większość naukowców mniema, że ci
Polanie, którzy mieszkali na terenie dzisiejszej Polski, a Polanie, którzy
założyli Kijów, to dwa różne plemiona. Ale jest opcja inna, która twierdzi, że
jednak ci sami Polanie
założyli Kraków i Kijów. Ja również jestem zwolennikiem tezy, że jednak to byli
ci sami Polanie. Warto tu zdać sobie sprawę z gigantycznej energii
państwowo-twórczej i kulturo-twórczej mało z czym porównywalnej, która
spowodowała założenie około 7-8 silnych średniowiecznych państw w tamtym
okresie. To był wysiłek i wyczyn świadczący o wyjątkowej inteligencji,
sile organizacyjnej, o wyjątkowych talentach i energii życiowej. Lechici – wcześni
Polacy, gdzie tylko się pojawiali, zawsze przynosili jakiś ferment, zmiany,
jakiś ruch, ożywienie, wszędzie byli czynnikiem wyjątkowo pozytywnym. Natomiast
na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego, które kształtowało się już w XII i
XIII stuleciach niewątpliwie oprócz Słowian mieszkali także Bałtowie czyli
przodkowie dzisiejszych Litwinów i Łotyszów. Było jeszcze plemię bałtyckie
Prusów, które jest obecnie tylko wspomnieniem historycznym, ponieważ Prusowie,
którzy mieszkali w dzisiejszej północnej Polsce zostali częściowo spolszczeni,
częściowo zgermanizowani, a częściowo weszli w skład etnosu litewskiego
współczesnego. W okolicach Brześcia Litewskiego mieszkało jeszcze jedno plemię wojowników – Jadźwingowie. To bałtyckie
plemię używające jednego z języków bałtyckich, dziś nieżyjące. Weszło ono w
skład etnosu polskiego i częściowo białoruskiego. Na terenie Wielkiego Księstwa
Litewskiego istotną rolę odgrywał element germański, konkretnie skandynawski.
Liczne nazwiska, imiona spotykane w starych przekazach archiwalnych świadczą,
że Germanowie byli obecni i odgrywali również bardzo istotną rolę w tworzeniu
się Wielkiego Księstwa Litewskiego (WKL). Byli Ugrofinowie jako najstarsza,
archaiczna ludność tamtych terenów. WKL było to państwo wieloetniczne. Najbardziej
dynamiczną rolę kulturotwórczą i państwowotwórczą odgrywała jednak ludność
słowiańska, potomkowie Krywiczów i Radymiczów, którzy przyszli na te tereny z
nadbrzeża wiślańskiego. W nauce historycznej rosyjskiej istnieje nawet taka
koncepcja, której zwolennikiem był wybitny, już nieżyjący pisarz rosyjski i
historyk Władimir Cziwilichin, który w swym dziele pt. „Pamięć” twierdzi, że
pierwszą dynastią panującą także w Kijowie i w Moskwie byli
Rurykowiczowie. To znana prawda, ale on uważa, że Rurykowiczowie, którzy nazwę
biorą od swego protoplasty Rurika, to dynastia polska. Bowiem imię Rurik to
faktycznie zniekształcony Raróg – sokół, orzeł. Tenże badacz twierdzi, że z
północnej Polski, z polskiego wybrzeża bałtyckiego przybyła silna drużyna
księcia lechickiego do Kijowa i do innych miast, zakładając Księstwo
Suzdalskie, Księstwo Moskiewskie, Smoleńskie i cały szereg innych. A więc
narodowa historiografia rosyjska, której Cziwilichin jest reprezentantem, jest
jeszcze bardziej radykalna niż moje poglądy w tej sprawie.
Na przestrzeni
dziejów Ziemia Wileńska, Litwa stanowiły bardzo istotną część kultury polskiej.
Wspomnijmy Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Ignacego Kraszewskiego,
Henryka Sienkiewcza, Stanisława Moniuszkę, Józefa Pilsudskiego – tę wyliczankę
można by ciągnąć w nieskończoność.
Z Ziemi
Wileńskiej, czyli z dzisiejszej Litwy, wywodzi się szereg znakomitych polskich
rodzin o wyjątkowych talentach. Możemy oczywiście jako Polacy tylko ubolewać,
że dziś te tereny znajdują się pod obcą administracją. Dziś Polacy stanowią
większość ludności Wileńszczyzny, mimo wywózki, morderstw bolszewickich
popełnionych na naszym narodzie. Jest to ludność rolnicza, prosta, świadomie
przez bolszewickich zbrodniarzy spychana do poziomu zwykłych wyrobników. Polaków
bardzo rzadko dopuszczano do nauki, kultury, sztucznie pętano. Sytuacja była i
jest pod tym względem dramatyczna.
Nie można pominąć
roli Uniwersytetu Wileńskiego w historii kultury polskiej. Założona została ta
wszechnica w 1579 r. przez jednego z największych naszych królów – Stefana
Batorego. Ks. Piotr Skarga, wielki kaznodzieja i filozof, był pierwszym
rektorem Wileńskiego Uniwersytetu. Drugim był ks. Jakub Wujek, tłumacz Pisma
Świętego na język polski. Polszczyzna Wujka przewyższa bodaj dzisiejszą polszczyznę pod
względem piękna, siły, która bije z tego języka. Biblia w tłumaczeniu Wujka w
moim odczuciu to tak piękne arcydzieło, że żadne nowe tłumaczenie nigdy nie
doścignie jego poziomu. Wszechnica wileńska istniała bardzo długo, aż do 1832
roku, kiedy to car postanowił zamknąć uczelnię ze względu na to, że jej
studenci bardzo czynnie wzięli udział w Powstaniu Listopadowym. Powstał tzw.
Legion Akademicki, bardzo silny oddział partyzancki, który kilkakrotnie gromił
duże oddziały husarii rosyjskiej, jazdy jednej z najlepszych w ówczesnym
świecie. Panicznie bali się husarzy rosyjscy studentów wileńskich i jak Stalin
nie wybaczył naszemu narodowi klęski 1920 r. i wymordował naszych oficerów w
Katyniu, tak car wcześniej nie wybaczył studentom wileńskim ich bohaterstwa i w
1832 r. wszyscy studenci zostali relegowani, a uczelnia zamknięta. Zbiory
biblioteczne, numizmatyczne wywieziono przeważnie do Kijowa do zakładanego
właśnie uniwersytetu św. Włodzimierza, na którym zresztą niebawem też powstały
polskie organizacje patriotyczne. Wkrótce i stamtąd zaczęto setkami
Polaków i polską młodzież wywozić na Syberię. Czyja była to uczelnia – Wileński
Uniwersytet? Dla nas wszystko jest jasne, nie ma o czym mówić, temat jest
klarowny. Z punktu widzenia historiografii litewskiej sytuacja wygląda bardzo
dziwnie. Na przykład ks. Kazimiras Propolanis, profesor petersburskiej Akademii
Duchownej, w jednej ze swoich książek twierdził, że była to uczelnia polska i
została stworzona w celu polonizacji i katolicyzacji terenów WKL. Wszystkie
jego wypowiedzi o Wszechnicy wileńskiej wręcz promieniują nienawiścią do tej
uczelni. Propolanis oczywiście sam się domagał od władz rosyjskich likwidacji
nawet śladów po Wileńskim Uniwersytecie, zamknięcia polskich gimnazjów i szkół.
Początkowo na Wileńszczyźnie w dużym stopniu jego naciski osiągały wymagany
przez niego wynik. Jednocześnie współczesna nauka litewska twierdzi, że to była
typowa uczelnia litewska. Argumentów jednak na poparcie tej tezy po prostu nie
ma. Przecież założyli ją Polacy, dominującym
elementem wśród wykładowców i studentów zawsze byli Polacy. Duch i kultura
panujące w tej uczelni były polskie. Jednak zarówno książki wydawane dziś w
Chicago przez historyków litewskich jak i te w Wilnie czy Kownie mówią o
litewskim charakterze uczelni. Jeśli byłaby to wszechnica litewska, to dziwne
jednak jest, dlaczego w grudniu 1939 roku Litwini ją zamknęli. Dopiero potem
odnowili, poprzywozili studentów, profesorów z Kowna, przerzucili do Wilna
Uniwersytet im. Witolda Wielkiego i nazwali znów Wileńskim Uniwersytetem. Każdy
wszak rozumiał, że to był już inny uniwersytet, inna uczelnia, że naturalny
rozwój tradycji został przerwany. Sam skłaniam się w tej sprawie do ugodowej
pozycji, zważywszy, że nie tylko jednak Polacy tam pracowali i uczyli się, lecz
także reprezentanci innych narodów: Rosjanie, Żydzi, Litwini, Białorusini,
Niemcy, Estończycy, Szwedzi, Duńczycy, Francuzi, Hiszpanie, Włosi –
kilkadziesiąt narodów. Znaczny był odsetek Niemców wśród profesury i studentów
Wileńskiego Uniwersytetu. Myślę, że
Wileńska Wszechnica była jednym z wielkich centrów kultury i oświaty
europejskiej. Oczywiście, była uczelnią polską, ale jednocześnie europejską.
Próby zbyt jednoznacznego określenia jej charakteru, podkreślanie tylko jej
polskości, są po prostu nieracjonalne nawet z naszego polskiego punktu
widzenia. Jestem skłonny do kompromisu i gdy Litwini piszą, że jest to uczelnia
litewska, a Białorusini, że białoruska, ja wiem, że była to uczelnia
polska, ale jednocześnie i białoruska i litewska, ponieważ na tej uczelni
studiowało wielu Litwinów i Białorusinów. Wszechnica ta odegrała ogromną
rolę w kształtowaniu się kultur także tamtych narodów.
Z ziem nam
zabranych wywodziło się bardzo wielu wybitnych ludzi nie tylko jeśli chodzi o
kulturę polską, ale także jeśli chodzi o kulturę rosyjską, litewską,
białoruską, ukraińską. Taras Szewczenko, wybitny ukraiński poeta, studiował na
Wileńskim Uniwersytecie. Z Kresów, z Podola, z Wołynia, z Ziemi Mińskiej, z
Ziemi Wileńskiej wywodzi się szereg wybitnych postaci znanych z historii i
kultury rosyjskiej. Wszyscy Polacy, w tym i ja, niezbyt kochamy Rosję i Rosjan,
bo nie ma za co kochać, ale z drugiej strony nie sposób nie uznać, że
kultura rosyjska jest jedną z wielkich kultur świata. Dla nas ważne jest to z
kolei, że wyjątkowo wybitną rolę w kształtowaniu się kultury i nauki rosyjskiej
odegrali Polacy, reprezentanci rodzin zamieszkałych na naszych dawnych Kresach
w Wielkim Księstwie Litewskim, w tym właśnie lechickim mocarstwie. Dostojewski
herbu Radwan, wybitny, wielki pisarz i filozof, bezlitosny myśliciel, „okrutnik
psychologiczny” jest z pochodzenia Polakiem. Bodaj żaden pisarz w historii
kultury światowej nie sięgał tak głęboko w psychikę ludzką, nie demaskował tak
okrutnie tego zła, które tkwi na dnie nawet najlepszego serca ludzkiego. Weźmy rodzinę
Strawińskich – Igor Strawiński był jednym z największych kompozytorów XX wieku.
Strawińscy używali herbu Sulima, a pochodzili z powiatu trockiego koło Wilna z
miejscowości Strawienniki i stąd od Strawiennik właśnie Strawińscy. Bardzo
utalentowana rodzina – znany był nie tylko Igor Strawiński, ale także kilku
wybitnych lekarzy, profesorów wyższych uczelni, wybitny malarz itd. Dzisiaj
Strawińscy również mieszkają w Rosji i odgrywają istotną rolę w życiu
kulturalnym tego kraju. Inny przykład – słynny podróżnik Mikołaj Przewalski
wywodzi się z województwa chełmskiego, z miejscowości Przewały. Przez stulecia
ta rodzina mieszkała na Smoleńszczyźnie, stanowiąc przykład dobrej kresowej
szlachty polskiej. Najlepsze polskie rycerstwo swą krwią i piersią zasłaniało
Rzeczpospolitą przed nawałą moskiewską. Gdy jednak ziemie te, w tym województwo
smoleńskie, zostały odebrane Rzeczypospolitej, tamta szlachta częściowo się
zruszczyła, przyjęła prawosławie, ale geniusz krwi polskiej, geniusz ducha
polskiego zachował się i ci ludzie odegrali gigantyczną rolę w nauce i kulturze
narodu rosyjskiego. Wspomnijmy również nazwisko Sikorski. Wszyscy znamy
nazwisko Igora Sikorskiego, wybitnego konstruktora
śmigłowców i samolotów, konstruktora, który już będąc 19-letnim studentem
uczynił z Rosji potęgę w dziedzinie lotnictwa. Własnoręcznie montował samoloty,
które były wówczas najlepsze na świecie. Ustanawiały rekordy świata pod
względem szybkości i wysokości. Te samoloty już od 1913 r. montowano seryjnie.
Odegrały one istotną rolę w I wojnie światowej. Rosja była wówczas potęgą
w lotnictwie. Potem Igor Sikorski przeniósł się do Stanów Zjednoczonych i
działał tam jako konstruktor przede wszystkim helikopterów. Obecnie na
uzbrojeniu armii kanadyjskiej znajduje się ponad 200 helikopterów wzorowanych
na konstrukcji Sikorskiego, w armii USA ok. 800. Był to jeden z najbardziej
genialnych konstruktorów. Rodzina Sikorskich, stara szlachta polska, wywodziła
się z Podola. Ojciec konstruktora, Jan Sikorski, znany w historiografii
rosyjskiej jako Iwan Sikorski, był wybitnym psychologiem, profesorem
petersburskiego uniwersytetu, autorem wielu fundamentalnych dzieł. Z polskiej
szlachty wywodził się Piotr Czajkowski, herbu Dębno, jeden z największych
kompozytorów w historii ludzkości. Co prawda sam Czajkowski gniewał się, gdy mu
wspominano o jego polskim pochodzeniu, ale dwaj jego stryjowie przez całe życie
szczycili się swoim polskim rodowodem. Gdy chcieli „dopiec” swemu bratankowi,
mówili mu: a ty też jesteś Polakiem, jak i my. Glinka, twórca narodowej muzyki
rosyjskiej w XIX w. też wywodził się z polskich przodków. Glinkowie pochodzili
z Poznańszczyzny, zaś potem królowie polscy posłali jedną z ich gałęzi
rodzinnych na Smoleńszczyznę. Stamtąd właśnie wywodził się wybitny kompozytor
Glinka. Także Szostakowiczowie pochodzą z Grodzieńszczyzny.
Doprawdy mógłbym
bez końca wymieniać znakomitości znane całemu światu, znane jako
przedstawiciele kultury rosyjskiej, ale tak naprawdę były to znakomitości także
polskie, związane z terenami dawnymi Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jeśli Państwo pozwolą,
to na krótko przejdę teraz do czasów bardziej nam bliskich, a mianowicie
do r. 1939, kiedy nasza ojczyzna padła pod ciosami barbarzyńców niemieckich i
moskiewskich. Nastąpił kolejny podział Polski. Wschodnia Polska pozostała, jak
dotychczas, pod okupacją. Ponad 2 miliony Polaków przetransportowano na
Syberię. Grubo ponad 2 miliony wymordowano. Co prawda jeden z ministrów obecnej
Polski, Adam Dobroński w jednym ze swych tekstów ostatnio twierdził, że tylko
38 tysięcy Polaków bolszewicy wywieźli na Syberię, ale na szczęście są nie
tylko Dobrońscy, lecz i rzetelni historycy, którzy dokumentują nasze straty w
sposób uczciwy, pokazując faktyczne milionowe straty narodu polskiego. Byłoby czymś
niesłychanie podłym, żebyśmy teraz zapominali o milionach niewinnych ludzi,
którzy padli ofiarą barbarzyństwa wschodniego. Nie jątrzymy, lecz nasza pamięć
należy się tym ludziom. Wiemy, jakie były koleje losów narodu polskiego po
wojnie na tamtych ziemiach. Podczas wojny nasi ludzie ginęli tam od kul
partyzantki bolszewickiej, od hitlerowców litewskich, od komunistów i faszystów
białoruskich. To tragedia, która ma
niewiele sobie równych, porównywalna z Szoah narodu żydowskiego podczas II
wojny światowej.
Ziemię wileńską
przyłączono do Związku Sowieckiego, zaś w 1948 roku Centralny Komitet
Komunistycznej Partii Litwy zwrócił się z oficjalnym listem do tow. Józefa
Stalina, „ojca wszystkich narodów i geniusza wszystkich nauk” z prośbą, aby
wszystkich Polaków Wileńszczyzny wywiózł na Syberię. Lecz Stalin w tym czasie
przejawił w stosunku do nas jakby „ojcowską dobroć”: zamiast wywózki Polaków na
Syberię, jak domagali się tego litewscy komuniści, przysłał na Litwę
specjalnego swego emisariusza żydowskiego pochodzenia z zadaniem odtworzenia
szerokiej sieci polskich szkół, utworzenia polskiej gazety. I tak się stało.
Powstało 365 polskich szkół i polska gazeta. Czy Józef Wisarionowicz zdradził
sam siebie, czy nas pokochał? Otóż nie, Stalin zdawał sobie sprawę z zupełnie
szaleńczego szowinizmu Litwinów, a dla poskromienia tego szowinizmu trzeba było
stworzyć „piorunochron”. Rosyjski? Rosjan prawie nie było na Litwie. Żydowski?
Żydzi zostali wymordowani prawie w 100% przez Litwinów. A więc jaki? Polski.
Niech istnieje litewski nacjonalizm, ale niech się on wyładowuje przez
uderzanie w Polaków. Stad kilkaset polskich szkól, polska gazeta, nawet kilka
polskich zespołów pieśni i tańca. To szkolnictwo istniało jednak na poziomie
bardzo niskim, o co celowo administracyjnie dbano. Czyli Polacy z woli Stalina
byli, ale stanowili tylko i wyłącznie piorunochron, nic więcej. Polityka
wyjątkowo perfidna. W ten sposób odwracano uwagę Litwinów od rusyfikacji, od
bolszewizmu, od bolszewizacji Litwy, a ci raz po raz uderzali w polski element,
i zaniedbywali własną kulturę, zapominając o niebezpieczeństwie zsowietyzowania
siebie samych. Ta polityka w ciągu 50 łat wyśmienicie się sprawdzała: To była
polityka perfidna, bezwzględna i w sposób szatański, z punktu widzenia Stalina,
mądra. l cóż się dziwić, drodzy Państwo, że dzisiaj Polacy, stanowiąc ok. 400
tys. mieszkańców Litwy, stanowią też jej pariasów.
Byłbym wielkim
grzesznikiem przeciwko prawdzie, gdybym powiedział, że na Litwie panuje dziś
straszliwy ucisk Polaków, że nic nie wolno, że wtrąca się nas do więzień itp.
Polacy wileńscy potrafią się bronić, są twardzi. Te długie lata niewoli
nauczyły nas wytrwałości – my potrafimy wytrwać w każdych warunkach, nawet
najcięższych. Dziś na Wileńszczyźnie ukazuje się 6, na niezłym poziomie, pism
polskich, w tym bardzo dobre pismo „Magazyn Wileński”, organ Związku Polaków na
Litwie „Nasza Gazeta” czy „Kurier Wileński”. Jest godzinna, codzienna audycja
radiowa w języku polskim dla mieszkańców Wileńszczyzny. Działają polskie
szkoły. Są polscy malarze, pisarze, poeci. Choćby wspomnieć takiego poetę jak
Henryk Mażul – to twórca europejskiego formatu, jego wiersze są lepsze od
poezji Wisławy Szymborskiej. Jednocześnie ten człowiek, w przeciwieństwie do
niedawnej „noblistki” jest prawie całkiem nieznany. Wydał parę zbiorków
wierszy, ale przez cały okres sowiecki pisał do szuflady. Publikowany nie
był. To tylko jeden z wielu talentów polskich w Wilnie. Dziś są na
Wileńszczyźnie znakomite polskie zespoły pieśni i tańca, dziecięce,
młodzieżowe i dorosłych, jak słynna „Wilia”, zespół „Wileńszczyzna” Jana
Mincewicza, mojego dobrego przyjaciela, kompozytora, organizatora życia
kulturalnego Polaków. Są jednak też ogromne trudności. Ostatnio ministrem
oświaty Litwy został 84-letni, kiedyś gorliwy stalinowiec – Zinkiewiczius.
Pierwszym zarządzeniem tego pana towarzysza było postanowienie, że wszystkie
przedmioty na wszystkich uczelniach wyższych Litwy powinny być wykładane
w języku państwowym czyli litewskim. W ten sposób już od nowego roku także
na wydziałach rusycystyki czy polonistyki wszystkie przedmioty za wyjątkiem
języka polskiego czy rosyjskiego są wykładane w języku litewskim. Sam przez 17
lat byłem wykładowcą filozofii na Wileńskim Uniwersytecie Państwowym, potem
Wileńskim Instytucie Pedagogicznym i wykładałem po polsku. Gdybym teraz wrócił
do Wilna, w niepodległej Litwie, już wykładów w języku polskim prowadzić
bym nie mógł. Kolejna zapowiedź pana czy towarzysza ministra dotyczy
posługiwania się we wszystkich szkołach na Litwie wszystkich szczebli językiem
wykładowym litewskim. Jeśli to zarządzenie zostanie wprowadzone w życie,
przestaną istnieć polskie szkoły na Litwie. Dyskryminacja, która istniała w
okresie sowieckim, drastyczne ograniczenie praw ludności polskiej, może teraz
przekształcić się w otwarte prześladowanie na wzór hitlerowski wszystkich
mniejszości narodowych na Litwie. Nie twierdzę, że rzeczywiście ten proces już
się rozpoczął, ale ta pierwsza jaskółka – zobligowanie wszystkich wyższych
uczelni do wykładów tylko w języku litewskim – jest zapowiedzią dalszych
posunięć absolutnie sprzecznych z duchem europejskości. Musimy się obawiać i być przygotowanymi na
to, że będziemy działać w zupełnie nowych okolicznościach historycznych. Jako
Wilnianie nie jesteśmy zbyt skorzy do rozpaczy. Znajdziemy radę i na tę
sytuację. Jeśli nie będziemy mieli innego wyjścia prócz takiego, jakie będzie
potrzebne, nasi wrogowie muszą się liczyć, że i z naszej strony nastąpią
posunięcia, które pomogą nam jako części narodu polskiego obronić się, tak czy
inaczej.
* * *
„Głos Polski” Toronto, 12 kwietnia 1997 r.:
Szlachectwo zobowiązuje
O Księdze Rycerstwa Polskiego z jej
autorem prof. Janem Ciechanowiczem rozmawia Wiesław Magiera
Wiesław Magiera:
– Bardzo proszę o podanie dokładnej
nazwy opracowywanego przez Pana herbarza-słownika i przedstawienie krótkiej
historii powstanie tego dzieła.
Prof. Jan Ciechanowicz:
– A więc pełna nazwa brzmiałaby:
„Księga Rycerska Wielkiego Księstwa Litewskiego i Ziem Przyległych”. W tym
herbarzu znajdą siebie nie tylko ci, którzy się wywodzą z Wielkiego Księstwa
Litewskiego i nawet nie tylko ci, którzy się z ziem rdzennie polskich
odgałęzili na Wielkie Księstwo Litewskie (a takich rodzin jest tysiące –
faktycznie nie spotka się prawdopodobnie w Polsce żadnego poważniejszego
nazwiska, które by nie odgałęziło się z centralnej Polski, z zachodniej,
północnej czy południowej na tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego) – ale znajdą siebie także ci mieszkańcy, te
rody, które się nie odgałęziały aż tak daleko na wschód i na północ, a
zamieszkiwały na przykład Podlasie. Choć Podlasie przez pewien czas wchodziło w
skład Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale weźmy Małopolskę – paręset nazwisk
rodów małopolskich, galicyjskich znalazło miejsce w moim herbarzu.
– Tak więc, podkreślmy to jeszcze raz,
„Księga Rycerska Wielkiego Księstwa Litewskiego” nie odnosi się do rodów
litewskich, lecz wymienia rody polskie, bo przecież żywiołem dominującym w
Wielkim Księstwie Litewskim byli Polacy.
– Wielkie Księstwo Litewskie było
państwem polietnicznym, wielonarodowym, lecz dominował bezwzględnie element
prapolski, lechicki, słowiański. Wśród rodów o wybitnych kwalifikacjach
duchowych, ogromnej sile i energii życiowej znajdą się prapolskie rodziny:
Czajkowscy, Piaseccy, Granowscy, Strawińscy, Sikorscy, Domejkowie, Gzowscy,
Strzeleccy, Dostojewscy. Całemu światu znane nazwiska znalazły się w tym
herbarzu. Ale może ktoś powiedzieć, że nazwiska te przecież znajdują się w
innych polskich herbarzach, na przykład w XVI-tomowym herbarzu Adama
Bonieckiego, czy w herbarzu Kacpra Niesieckiego i innych. Otóż historie
i genealogie rodów, które znajdują się już w innych polskich herbarzach, w
bardzo wielu przypadkach zostały przeze mnie na nowo opracowane i bardzo silnie
wzmocnione autentycznymi materiałami archiwalnymi. Przytaczam nie tylko spisy
rodzin, nie tylko pokrewieństwa, miejscowości, w których dana rodzina
zamieszkiwała, lecz także obszerne fragmenty archiwalnych materiałów sądowych,
dziedzictwo epistolarne, które częściowo odnalazłem w archiwach, a częściowo cytuję z bardzo rzadkich wydań, które są
prawie niedostępne dzisiejszemu czytelnikowi. Niemożliwym jest oddzielić
Wielkie Księstwo Litewskie i Koronę Polską. Wszystko to było ściśle powiązane.
Było to wszak jedno państwo, jeden naród, jedna szlachta. Tysiące czytelników tego
herbarza, którym się wydaje, że ich przodkowie nie zamieszkiwali w Wielkim
Księstwie Litewskim, odnajdzie tam swoich bezpośrednich przodków. Jeśli zaś
chodzi o kresowe nazwiska takie jak Bohatyrewicz, Bogatkiewicz, Krupowicz i
temu podobne – one znajdują się tam również. Często nie figurują w innych
polskich herbarzach – u mnie się znalazły. Opracowałem ponad pół tysiąca nazwisk, których nie ma w żadnym z
polskich herbarzy. Większość Polaków znajdzie swoje korzenie w tej księdze.
– Wspomniał Pan Profesor, że Wielkie
Księstwo Litewskie było państwem wielonarodowościowym. Jakie inne narodowości –
słynne rody – można znaleźć w Pańskiej Księdze Rycerstwa?
– Oczywiście tzw. polska szlachta
królewska składała się nie tylko z etnicznych Polaków. To jest znana prawda.
Siłą rzeczy Księga Rycerska Wielkiego Księstwa Litewskiego powinna również
zawierać (o ile jest to dzieło obiektywne i sumienne, a takie chciałem
stworzyć), genealogię, herby, nazwiska rodzin, które należą do innych narodów.
W „Księdze Rycerskiej Wielkiego Księstwa Litewskiego i Ziem Przyległych” bardzo
często odnajdą swoje korzenie rodziny białoruskie, litewskie, ukraińskie,
niemieckie, łotewskie. Jest to praca pisana nie tylko z myślą o nas,
o Polakach, ale także o innych zasłużonych patriotycznych rodzinach
należących do innych narodów. Tereny te zamieszkiwała także szlachta polska
żydowskiego pochodzenia. Jak wiadomo, Żydzi zamieszkiwali Polskę od stuleci.
Badacze stosunków polsko-żydowskich uwypuklają, co do pewnego stopnia
zrozumiałe – momenty konfliktowe, sprzeczności, negatywne wzajemne wpływy. W
swojej Księdze próbuję uwypuklić przede wszystkim to co było pozytywnego. Wielu
Żydów było sumiennymi patriotycznymi obywatelami Rzeczypospolitej. Królowie
polscy uszlachcali ich za zasługi dla polsko-litewskiego państwa. Wielu Żydów
już w XV, a szczególnie w XVI i XVII stuleciu zostało uszlachconych jako
znakomici specjaliści w dziedzinie finansów. Regularne rycerstwo jednak parało
się przede wszystkim pracą
na roli w czasie pokoju, a w razie potrzeby brała szabelki i szła do boju.
Otóż, co pomijają herbarze i większość książek polskich to fakt, że wielu Żydów
zasłużyło się Polsce także na polu walki. Otrzymywali szarże oficerskie wojsk
Rzeczypospolitej i polskie szlachectwo.
Ponad sto uszlachconych za zasługi w Polsce rodów żydowskiego pochodzenia
zamieszkiwało tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego.
– Jak wiele
nazwisk w ogóle będzie zawierał Pański herbarz?
– Będzie to co
najmniej dwa tysiące nazwisk. Księga Rycerstwa obejmie trzy duże tomy, które w
całości mogą liczyć grubo ponad dwa tysiące stron. Znajdzie się w niej ponad
tysiąc ilustracji, oryginalne kolorowe i czarno-białe zdjęcia herbów
szlacheckich nigdy nie publikowanych.
– Przechadzając
się polską ulicą w Toronto – Roncesvalles wspominał Pan nazwisko Granowska czy
Krupowicz, które widzimy na szyldach tutejszych biznesów. Oznacza to, że wielu
Polaków zamieszkałych w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, osoby, które nie są
zainteresowane poszukiwaniami genealogicznymi, heraldyką, odkryją nagle, że ich
przodkowie mogli pochodzić z polskich rodów szlacheckich i legitymować się
herbem...
– Podczas moich
spotkań z Polonią w Toronto, w Polsce i na Litwie wielokrotnie widziałem
zaskoczonych ludzi, gdy mówiłem im, że należą do bardzo dobrych rodzin
rycerskich. Ludzie są niekiedy kompletnie zaskoczeni. Ale nie dziwmy się –
długie dziesięciolecia, 200 lat rozbiorów, następnie reżim komunistyczny, który
z natury krzewił kult egalitaryzmu, równości, jednakowości ludzi – te czasy
zrównały wszystkich do jednego poziomu. Staliśmy się wszyscy równi zeru.
Dopiero po zrzuceniu jarzma bolszewickiego ludzie zaczynają interesować się,
powracać do swoich korzeni. Niektórzy z Państwa mogą potraktować tę Księgę
Rycerską jako wyraz snobizmu, pozowania na kogoś. Otóż intencją autora było
tylko i wyłącznie pokazanie faktów, realnych korzeni tej czy innej rodziny. To,
że ktoś należał do rycerstwa w żadnym stopniu nie upoważnia nas do pychy.
Jesteśmy Polakami i dumni z tego właśnie powodu. Mamy poczucie godności
narodowej. Szlachectwo zobowiązuje. Skoro pochodzimy z rycerskiego rodu, musimy
na co dzień postępować w sposób rycerski: godnie, rozumnie, patriotycznie.
– W tej chwili
praca jest prawie na ukończeniu i wkrótce rozpocznie Pan edycję tego
III-tomowego dzieła, zawierającego ponad 2 tysiące nazwisk wybitnych polskich
rodów. Wszystkich zainteresowanych nabyciem „Księgi Rycerstwa Polskiego” –
powiadamiamy, iż przyjmuje Pan aktualnie przedpłaty – subskrypcje na to dzieło.
– Tak. Dlatego na
tym etapie warunki subskrypcji są bardzo korzystne. Mogą Państwo wpłacić $100
USA albo $130 kanadyjskich – podając swój dokładny adres, imię i nazwisko i w
ciągu półtora roku (myślę, że cykl wydawniczy zakończy się na początku 1998 r.)
otrzymacie Państwo pocztą do domu III tomy Księgi Rycerstwa. Jak sądzę – cena
po ich wydrukowaniu będzie większa, ponieważ musi to być staranne wydanie,
w twardej oprawie, na dobrym papierze. Zatem ci z Państwa, którzy już teraz
pomogą nam wystartować z edycją herbarza swoimi przedpłatami, otrzymają
„Księgę” bez porównania taniej niż po ukończeniu druku.
– Panie Profesorze, serdecznie dziękuję
za tę rozmowę, z niecierpliwością oczekujemy na wydanie herbarza i Pański
ponowny przyjazd do Kanady, gdzie znów zapraszamy.
– Dziękuję bardzo, Panie Redaktorze. Z
chęcią bym przyjechał do Toronto już jako autor wydanej Księgi, abym mógł z
Państwem omówić jej zalety, a także wady i zobaczyć jak Państwo reagują na
to, że ich nazwiska znalazły się w tej fundamentalnej księdze.
* * *
„Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 18 lipca 1997 r.:
Z życia Polonii
Polacy na świecie
„Mierz
siły na zamiary!..”
Naród Polski
zamieszkuje całą kulę ziemską liczy w sumie ponad 60 milionów osób. Nie brak
wśród nich ludzi o znakomitych walorach umysłowych i charakterologicznych.
Co więcej, można zaryzykować twierdzenie, iż wszystkie wybitne osiągnięcia
Polaków na szerokim świecie są skutkiem nie zbiorowego zorganizowanego wysiłku,
lecz tytanicznej pracy poszczególnych jednostek. Właśnie to różni nas od
Włochów i Japończyków, Żydów i Niemców, dzielnie się wzajemnie wspierających i
dlatego posiadających ogromne wpływy i znaczenie we współczesnym świecie. Nie
możemy się równać nawet z Ukraińcami i Litwinami, którzy, choć wielokrotnie
mniej liczni w diasporze niż Polacy, zdobyli się na opracowanie i wydanie na
Zachodzie wielotomowych encyklopedii narodowych, słowników, innych
fundamentalnych dzieł, które na długie wieki stały się częścią składową
odnośnych kultur narodowych. Ukraińskie, żydowskie, litewskie, niemieckie,
francuskie fundacje i firmy same szukają na całym świecie swych uzdolnionych
rodaków, wynalazców, ludzi pióra, badaczy – narzucając im wręcz swą pomoc
finansową i techniczną.
U nas, Polaków,
jest zupełnie inaczej. Każdy prawie, kto w polskim środowisku emigracyjnym
odważy się zrobić coś dobrego, jest otaczany z serca płynącą złośliwością i
zawiścią, a tysiące polskich milionerów (np. w Stanach Zjednoczonych) nie mają
zielonego pojęcia o rozumnym spożytkowaniu swych zasobów finansowych. Nasze zaś
liczne „fundacje” kulturalne i, pożal się Boże, naukowe, działalność swą
ograniczają do zbioru datków i do przehuliwania ich podczas dorocznych
„kongresów” czy „zjazdów”, po których ich uczestników przez kilka dni boli
głowa...
To jest wszystko,
co ci ludzie „potrafią”, nie można więc ich za to potępiać ani ganić, gdyż oni
szczerze uważają, iż na tym właśnie polega działalność kulturotwórcza.
Nierzadko zaś znakomici polscy naukowcy, historycy, biologowie, psychologowie,
filozofowie przez lata obijają progi zamożnych rodaków, różnych instytucji,
redakcji, upraszając, by wydano im książkę lub sfinansowano oryginalny program
badawczy. Z reguły bez skutku. Cóż dziwnego, że wielu polskich intelektualistów
zniechęca się do rodaków i zaczyna pisać po angielsku, francusku, hiszpańsku,
niemiecku, wzbogacając w ten sposób skarbnicę kulturową odnośnych krajów, ale
już – nie Polski. Dziwna i niepojęta jest ta nasza zbiorowa postawa...
A jednak na tym
szarym, posępnym i smutnym tle spotyka się też zjawiska piękne, ludzi godnych i
rozumnych, wolnych od żałosnego polskiego kundlizmu i osławionej
organicznej głupoty. W każdym kraju zamieszkałym przez polską emigrację spotka
się dziś znakomitych uczonych, artystów, pisarzy, jak i przedsiębiorców,
wspierających finansowo rodaków, kontynuujących wielkie tradycje polskiej kultury...
Do grona tych znakomitych osobistości policzyć wypada m.in. zamieszkałych od
lat we Francji, a wywodzących się z dawnej polskiej szlachty kresowej, Agatę i
Zbigniewa Judyckich, założycieli i redaktorów „Ilustrowanego Słownika
Biograficznego Polonii Świata”. Są to charaktery i umysły najwyższej jakości,
oddające kulturze polskiej cały swój zapał, wiedzę, entuzjazm, błyskotliwą
inteligencję i niesamowitą pracowitość. Można zaryzykować nieco górnolotne,
lecz nie mniej prawdziwe stwierdzenie, iż ludzie ci składają swe życie na
ołtarzu służby kulturze ojczystej.
Pani
Żmudzińska-Judycka jest filologiem i dziennikarką. Ukończyła wydział filologii
romańskiej na uniwersytecie we Wrocławiu, studiowała też literaturę na Sorbonie
oraz sztukę dziennikarską w odnośnej szkole wyższej w Paryżu. Po studiach
wykładała w liceach paryskich, redagowała „Głos Katolicki”, jest członkinią
kilku polskich towarzystw kulturalnych, współautorką książek „Poles in Great
Britain” (1995) oraz „Les Polonais en France” (t. 1-2, Paris 1996-1997).
Zbigniew Andrzej
Judycki, dyrektor Instytutu Biografistyki Polonijnej w Paryżu, z kolei
jest znanym pisarzem, historykiem i dziennikarzem. Studiował w Krakowie,
Poznaniu, Toruniu, jest doktorem nauk humanistycznych. Jest autorem m.in.
książek „Polonia Świata” (1984), „Armorial Polonais” (1988), współautorem
„Śpiewnika Polskiego” (1985) oraz wspomnianych powyżej edycji „Poles in Great
Britain” i „Les Polonais en France”. Prócz tego spod jego pióra wyszły liczne
artykuły prasowe o tematyce kulturalnej.
Oczkiem w głowie
państwa Agaty i Zbigniewa Judyckich jest jednak „Ilustrowany Słownik
Biograficzny Polonii Świata” oraz „Kwartalnik Biograficzny Polonii”, którego
dziewięć tomików już się ukazało, a dalsze są w przygotowaniu.
O celach i
historii swej unikalnej inicjatywy autorzy Kwartalnika mówią:
W „Kwartalniku Biograficznym Polonii” przedstawiamy biogramy osób, które
wywodzą się z emigrantów, którzy czują się Polakami i które zapisały się czymś
istotnym w życiu krajów swego zamieszkania. Ani znajomość języka, ani
obywatelstwo nie są przy tym kryteriami kwalifikującymi. Jedynym kryterium jest
fakt psychologiczny: czy dana osoba czuje się Polakiem. Biogramy tych osób
staramy się w miarę możliwości przedstawiać maksymalnie szczegółowo. Natomiast
życiorysy historycznych postaci, względem których stosujemy podobne kryteria,
przedstawiane są raczej w skrótowej formie, gdyż w całości zostaną one
zaprezentowane na kartach „Słownika”.
O inicjatywie zaś
wydania „Ilustrowanego Słownika Biograficznego Polonii Świata” Zbigniew i Agata
Judyccy powiadają: „Idea opracowania tego Słownika zrodziła się przez 17 laty.
W początkowym okresie naszego pobytu we Francji zetknęliśmy się z wieloma
ciekawymi ludźmi, o których nikt nic nie wiedział. Zaczęliśmy również
porównywać życiorysy emigrantów ze sfałszowanymi publikacjami, które ukazywały
się w Polsce. Tak więc od 17 lat zajmujemy się gromadzeniem dokumentacji
biograficznej Polonii.
Wielomilionowa
polska diaspora, rozsiana na wszystkich kontynentach świata tworzyła przez
setki lat historię poprzez swoje indywidualne czyny. Niestety,
w większości czyny te – niejednokrotnie wspaniałe i bohaterskie – uległy
kompletnemu zapomnieniu. Ustrzec od zapomnienia – to jest podstawowy cel
naszych publikacji. Poza tym chcieliśmy rozwijać świadomość o działalności
i zasługach Polaków na obczyźnie, podbudowywać poczucie wartości i
tradycji narodowej wśród nowych pokoleń emigrantów poza granicami kraju...
Chcemy też uprzytomnić innym narodom, że Polak to nie tylko dobry i tani
robotnik, ale także twórczy inżynier, konstruktor czy naukowiec. Naszymi
działaniami nie kierują żadne względy natury politycznej czy światopoglądowej,
choć jak wiadomo w biografistyce łatwo dopuścić do różnorakich manipulacji.
Staramy się być obiektywni i wprowadzamy bardzo proste kryteria selekcji”.
Autorzy i
wykonawcy tego wiekopomnego czynu zdają sobie sprawę z ogromu rozpoczętego
dzieła, z konieczności poszerzenia inicjatywy badawczej na obszar całego
świata. Komuś innemu by ręce opadły, ale państwo Judyccy należą do tego gatunku
ludzi, których trudności nie zniechęcają, lecz pobudzają do czynu. Cóż, jeszcze
Adam Mickiewicz, tak bliski duchowo wszystkim ludziom Kresów, zalecał: „Mierz
siły na zamiary, nie zamiar podług sił!”...
Wypada więc
życzyć szczęścia i pomyślności naszym wspaniałym Rodakom w doprowadzeniu
do końca ich pięknej inicjatywy. Szczęść Boże!
Jan Ciechanowicz
* * *
Nowe książki
Bez amnezji
„Bóg po to
pozwolił niektórym ludziom oglądać piekło za życia i wrócić, by dali świadectwo
prawdzie”. – Te słowa Zofii Kossak-Szczuckiej są mottem książki, która się
ostatnio ukazała w Kanadzie: Władysław Dziemiańczuk „Wybaczyć nie znaczy
zapomnieć”, s. 471, Wydawnictwo Związku Ziem Wschodnich RP, Toronto 1996 r.
W zwięzłym
wstępie autor i redaktor tego tomu W. Dziemiańczuk pisze: „Wiadomo, że wielu
czytelników nie lubi wstępów. A więc tylko kilka zdań wyjaśnienia, że
takiej książki jak ta, nie można napisać samemu. Pisząc ją musiałem korzystać z
opracowań innych autorów i relacji świadków.
Zachodzące
przemiany w układach politycznych Europy rodzą nowe koncepcje w stosunkach
międzynarodowych. Dawni wrogowie stają się przyjaciółmi, tworzą nieoczekiwanie
nowe bloki państw, dążących do pokojowego współżycia.
Wolna dziś
Polska, od wieków związana z zachodem, dąży pod pozorami wielkich frazesów
ideologicznych, do współpracy z Europą pod dyktando MFW i Banku
Światowego. Doświadczywszy wielokrotnie agresji ze wschodu, szuka dróg
zabezpieczenia swych granic. Zapewnienie sąsiadów, że chcemy z nimi żyć zgodnie
i nie mamy do nich pretensji terytorialnych polityką właściwą nie jest. Znamy
szereg wypadków, gdy Polacy deklarowali swą przyjaźń sąsiadom, a ci w parę dni
później ich mordowali.
Jednym z sąsiadów
na Wschodzie jest Ukraina. Rozumiemy dążenie Ukraińców do utrzymania
niepodległego bytu i prawa do własnej tradycji i kultury, ale metody do
uzyskania tych celów stosowane w czasie II wojny światowej nie mogą być
pominięte w negocjacjach między Polską a Ukrainą. Nie ma absolutnie żadnego
usprawiedliwienia zbrodni dokonanych na niewinnej ludności polskiej przez
ukraińskich nacjonalistów na Kresach Wschodnich. Próba ich usprawiedliwienia
pozostaje na długo przeszkodą do pełnej normalizacji stosunków między narodami
polskim i ukraińskim. Tylko szczerość i prawda o minionej przeszłości mogą przyczynić
się do zbudowania właściwych stosunków, co pozwoli nowemu pokoleniu uniknąć
błędów lat poprzednich i wyciągnąć odpowiednie wnioski na przyszłość.
Celem tej pracy
jest odkłamanie, na podstawie relacji świadków, losu ludności polskiej Kresów
Wschodnich w latach 1939-1946. Najbardziej ucierpiało województwo wołyńskie,
dlatego zebrane tu materiały w większości dotyczą tego regionu.
Miliony ludzi w
Polsce nie pamiętają dziś tak odległych ciężkich lat...
Byli wówczas za
młodzi, albo jeszcze nie było ich na świecie. Niełatwo więc im wczuć się w
klimat polityczny tamtych dni. Dlatego właśnie trzeba – choćby w dużym skrócie
– młodszym przedstawić, a starszym przypomnieć to, co się działo wówczas na
Kresach Rzeczypospolitej.
Ściganie
zbrodniarzy wojennych OUN-UPA nie powinno ulec przedawnieniu tak długo, dopóki
którykolwiek z nich żyć będzie, korzystając z ochrony państwa, w którym
się ukrywa.
Lektura tekstu
książki Władysława Dziemiańczuka, będącego zresztą przewodniczącym
Torontońskiego Oddziału Związku Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej, wpływowym
działaczem polonijnym, nasuwa nieodparcie wniosek, że udało mu się napisać i
skomponować dzieło o wybitnych walorach poznawczych i socjalno-pedagogicznych,
narodowo-wychowawczych. Składa się ono z siedmiu rozdziałów, mających kolejno
klarowne tytuły:
Położenie
geograficzne Wołynia;
Zarys
historyczny;
Wołyń w
dwudziestoleciu międzywojennym;
Druga wojna
światowa;
Aktualność
(dokumenty OUN i inne materiały dotyczące ideologii ukraińskiego
antypolonizmu);
Czystka etniczna;
Relacje świadków;
Książkę kończą
załączniki w postaci fotokopii rozmaitych dokumentów ukraińskich, niemieckich i
polskich, dotyczących omawianego zagadnienia, jak też zdjęć licznych
miejscowości Wołynia, w których odgrywała się tragedia II wojny światowej.
Poprzez umiejętne
dobranie i skomponowanie materiału faktograficznego autor ukazuje m.in., jak
konflikt polsko-ukraiński był rozpalany i „dyrygowany”, zarówno przez sowietów,
jak i przez Niemców, jak Ukraińcy padali ofiarą dość prymitywnych, choć perfidnych
manipulacji ze strony wyżej wspomnianych potęg i byli nieraz tylko tępym
narzędziem służącym do mordowania Polaków, a potem rzucanym na śmietnik lub do
ognia.
Rozdział VII, na
który składają się autentyczne relacje tych ludzi, którzy przeżyli lub po prostu
widzieli złoczyństwa banderowców i innych bandytów, popełniane na polskiej
ludności Wołynia, pozostawia bodaj najbardziej wstrząsające wrażenie na
czytelniku, nasuwając myśli o bardziej ogólnym charakterze: o źródłach ludzkiej
agresji, o granicach i „możliwościach” ludzkiego bestialstwa, o wręcz
metafizycznych wymiarach ludzkiej zbrodni i ludzkiego cierpienia. Doprawdy,
takie książki nie zjawiają się często na rynku wydawniczym.
Kto tę książkę
przeczyta – a przeczytać ją, i to bardzo uważnie, powinno jak najwięcej Polaków
i Ukraińców – nigdy jej nie zapomni i choć pozbędzie się na skutek tej lektury
wielu przyjemnych złudzeń, to jednak osiągnie tę dojrzałość i mądrość,
jaką daje ciężkie życiowe doświadczenie i widok okropnych ludzkich błędów, prowadzących
do infernalnego cierpienia...
Książkę
Władysława Dziemiańczuka „Wybaczyć nie znaczy zapomnieć” można zamówić pod
adresem: Alliance of the Polish Eastern Provinces, 206 Beverly Street, Toronto,
Ontario, M5T 1Z3, Canada
Jan Ciechanowicz
* * *
W tym
okresie nasiliły się też w prasie kontrolowanej i programowanej przez bezpiekę
wileńską i warszawską ataki medialne, mające charakter pseudonaukowy na łamach
przede wszystkim pism agenturalnych, jak też michnikowskich. Przy tym
oszczerstwa i chamskie docinki musiały pozostawać bez odpowiedzi, gdyż żadna ze
szczekaczek Saugumy czy UOP-u nie zamieszczała ani sprostowań, ani protestów
osób uczciwych. Miał jednak miejsce pewien wyjątek. Otóż po długich staraniach
udało się jakimś cudem wymusić na ówczesnym kierownictwie „Kuriera Wileńskiego” zamieszczenie artykułu, podpisanego przez
Henryka Sosnowskiego, prezesa Fundacji Kultury Polskiej na Litwie pt. „Do
redakcji „Kuriera Wileńskiego”. W odpowiedzi „recenzentowi”. Wyskoczył Bułhak
jak Filip z Konopi”:
„Od roku 1993 w ramach Fundacji Kultury
Polskiej na Litwie im. Józefa Montwiłła działa Wydawnictwo Naukowo-Literackie
„Znicz”. Głównym zadaniem jego jest wydawanie kwartalnika naukowego i
literackiego pt. „W Kręgu Kultury”. Jest to pismo niskonakładowe (1000 egz.), ale
mające stałych odbiorców nie tylko na Litwie i w Polsce, lecz również w USA,
Kanadzie, Australii, Brazylii, Anglii, Austrii, Izraelu, Rosji, Białorusi,
Ukrainie, Łotwie, we Włoszech. Do chwili obecnej ukazało się dziesięć numerów w
sześciu tomach (ze względów oszczędnościowych większość numerów wydawano
dotychczas w postaci podwójnej, liczących po 200-250 stron każdy). Wkrótce
ukażą się dwa kolejne numery. Autorami są osoby zarówno mieszkające na Litwie i
w Polsce, jak też na Białorusi, w Niemczech, Izraelu, Francji. Redaktorem
naczelnym kwartalnika jest dr Jan Ciechanowicz. Treść i poziom pisma zostały w
międzyczasie pozytywnie ocenione przez publikatory polonijne m.in. w Paryżu,
Nowym Jorku, Toronto, Buenos Aires, choć żadnej pomocy finansowej dotychczas
znikąd nie otrzymało.
Doczekaliśmy się ostatnio także – jakże
charakterystycznego i „życzliwego” – głosu z rodzimego poletka. Otóż jeden
numer (3, 1995) „W Kręgu Kultury” był monotematyczny jako oparta na nieznanych
materiałach archiwalnych rozprawa dra Jana Ciechanowicza o Adamie Mickiewiczu
pt. „Droga Geniusza”. Z dużym, dwurocznym opóźnieniem, w numerze 13 za rok 1997
(1-15 lipca) dwutygodnika „Znad Wilii” ukazała się sążnista, utrzymana w
szczególnym tonie „recenzja” pt. „Poraj w czapce” niejakiego Andrzeja
Syrokomli-Bułhaka. Nic dotychczas o autorze tym nie słyszeliśmy, ale oto jakże
doniosłym falcetem zawiadamia on o swoim zjawieniu się, czy raczej objawieniu
się, na widowni piśmiennictwa polskiego. Nie wiemy, – że użyjemy jego
słownictwa – „skąd ten pan pochodzi”, ani „kim jest”. Byli ongiś na
Mińszczyźnie i Witebszczyźnie (mawiano w dawnej Rzeczypospolitej: „Głowa
kiepska, bo z Witebska, tam, gdzie Orsza, jeszcze gorsza”!) Bułhakowie,
chodaczkowa szlachta białoruska tatarskiego pochodzenia, lecz trudno sądzić,
czy od nich pochodzi ASB, czy jest to tylko pseudonim, za którym kryje się
jakiś „skromny i dyskretny” rodak. Albo i nie rodak. Tak czy inaczej, ale
„recenzja” się ukazała i uważam, że mam obowiązek na nią zareagować, choć z
reguły na impertynenckie docinki i uliczną napastliwość, której i pod moim
adresem było bez liku, nie reaguję. Bo i jak reagować? Takimże chamstwem i
napastliwością? Jednakże jako prezes Fundacji im. J. Montwiłła i jako kierownik
Wydawnictwa „Znicz” nie mogę zignorować „wyskoku z konopi” p. Bułhaka, chociaż
właśnie to należałoby uczynić ze względu na agresywny, nieelegancki ton, jakim
ten pan się posługuje. Nawet bowiem jego prawdopodobnie chora wątroba,
produkująca nadmiar żółci, nie usprawiedliwia takiego karczemnego języka..
Zwróciłem się tedy do dra Jana
Ciechanowicza z sugestią, aby odpowiedział coś „recenzentowi”, jednak on
odmówił, motywując, że w ciągu ostatnich lat przyzwyczaił się do tego, iż jest
podgryzany i obszczekiwany ze wszystkich stron przez rozmaite niewydarzone
stwory, nie zamierza toteż podejmować z nimi polemiki. Tak więc, chcąc nie
chcąc, wypada mi odpowiedzieć na zarzuty, zebrane w „czapce” pana Bułhaka,
aczkolwiek jest to z pewnością ponad moje siły, ponieważ ja, tak jak p. Bułhak,
nie jestem „mickiewiczologiem” (mniejsza o to, że on się takowym mianuje,
chociaż z poziomu jego tekstu wynika, że jednak nie jest), a i trudno z pozycji
logiki analizować tekst tejże logiki pozbawiony. Nie sposób np. jakoś
odpowiedzieć na bałamutne androny pana Bułhaka, zawarte w pierwszych trzech
akapitach jego elaboratu, które świadczą jedynie o tym, że nic nie zrozumiał z
książki Jana Ciechanowicza i że rzucając na papier swe godne politowania
wypociny jedynie był strasznie wzburzony, tak iż go wręcz „zatykało” z nienawiści
do autora nowej biografii Adama Mickiewicza.
W kilku punktach jednak da się wyłapać
nie tylko emocjonalne „wypieki” pana Bułhaka, ale i jakąś tam treść. Otóż
pierwsze, co go tak wytrąciło z równowagi, to twierdzenie J. Ciechanowicza, iż
byli Mickiewiczowie herbu Poraj i Nałęcz i że to była szlachta staropolska, a
nie białoruscy chłopi. Pan Bułhak, nie wiedzieć dlaczego i nie przebierając w
słowach” piorunuje na fakty podawane przez autora książki „Droga Geniusza”,
choć ten dowodzi swych racji przytaczając właśnie nieznane dotychczas nauce
oryginalne materiały archiwalne ze zbiorów heroldii
wileńskiej i mińskiej. Na tym właśnie polega wartość opracowania Jana
Ciechanowicza, że on istotnie uzupełnia i poprawia zarówno herbarz K.
Niesieckiego, jak i „Polską encyklopedię szlachecką”, na które to źródła
jedynie powołuje się „recenzent”.
Panie Bułhak, prawdziwa nauka
historyczna na tym właśnie polega, że się sięga do oryginalnych i nieraz
nieznanych źródeł archiwalnych (jak to czyni Jan Ciechanowicz), a nie na tym,
że się przeglądnie jedną lub parę książęk, zrozumie z nich kilka zdań, z
którymi obnosi się następnie aż do zgonu po wątpliwego autoramentu gazecinach
(jak to czyni pan). A swoją koleją, jak to pan, taki wielki znawca „Polskiej
encyklopedii szlacheckiej”, nie raczył zauważyć, że wydrukowany w naszym piśmie
herb „Mickiewicz” to nie skutek tego, iż Jan Ciechanowicz, jak pan „dowcipnie”
ku uciesze głupiej gawiedzi napisał, „nakrył Poraj czapką, i koniec!”, lecz
stanowi po prostu kserokopię tego godła właśnie z tak wysoko cenionej przez
pana „Polskiej encyklopedii szlacheckiej” (t. 8, s. 337).
Gdy dywaguje pan, panie Bułhak, o
pochodzeniu nazwiska „Mickiewicz”, powtarza pan banalną „etymologię ludową”,
podczas gdy wywody J. Ciechanowicza są zgodne nie tylko z ustaleniami
językoznawstwa porównawczego, ale i ze zdaniem tak znakomitych autorytetów
naukowych, jak Jan Bystroń czy Mieczysław Karłowicz, których dzieł pan zapewne
nie czytał, gdyż byłyby zbyt trudne dla pana witebskiej głowy.
Jeśli idzie o obalenie przez Jana
Ciechanowicza wciąż powielanej przez pewne osoby plotki o rzekomo żydowskim
pochodzeniu Barbary Majewskiej, matki Adama Mickiewicza, to znów pan reaguje na
to tylko nerwowym i głupawym chichotem oraz mglistymi pogróżkami. (...) Za mało
to jednak, by obalić wymowę obfitych materiałów archiwalnych, przytoczonych
przez J. Ciechanowicza in extenso, potwierdzających zresztą poglądy na ten
temat profesora Konrada Górskiego i innych uczonych polskich. Cóż to za
dziwaczną skłonność pan wykazuje, na gwałt siląc się uczynić z ojca Adama
Mickiewicza Białorusina, a z matki – Żydówkę? I to wbrew wszelkim danym
genealogicznym! Kim pan właściwie jest i komu służy, panie „recenzencie”? (...)
Swoją politowania godną „recenzję”,
będącą raczej złośliwym paszkwilem („o sobie sąd wydaje, kto innych sadzi”) pan
Bułhak zaczyna i kończy zjadliwym zarzutem, iż Jan Ciechanowicz jest rzekomo
„marksistą” i „komunistą”. Widocznie i z Twórcy Państwa Polskiego Józefa
Piłsudskiego tedy potrafiłby uczynić „socjalistę”, „partyjniaka”, „terrorystę”
i jak tam jeszcze – i to powołując się na wypowiedzi samego „Ziuka”, który
zresztą o takich pismakach, jak A. Bułhak, pisał: „W słabych głowach skutecznie
działa metoda kłamstw, plotek i potwarzy”. (...)
Jeżeli pan Bułhak jest obywatelem
Polski, to niech się raczej zwróci z takimi zarzutami o komunizm do swego
prezydenta A. Kwaśniewskiego, ministra B. Geremka, ambasadora J. Widackiego i
innych „członków” elity politycznej swego kraju, wprost i bezpośrednio
wywodzącej się z PZPR i bezpieki PRL. Po co fatygować się aż do Litwy, by
szukać tu wśród polskich patriotów „komunistów”, macie ich nad Wisłą 3,5 mln. (...)
Jeżeli zaś „recenzent” jest obywatelem Litwy, to i tak byłoby bardziej po męsku
udanie się na dyskusję ideologiczną do naszego pana Prezydenta, niewątpliwie
najsolidniejszego męża stanu w naszej Republice, ale też do niedawna – pierwszego
sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy. Lub choćby podjąć
polemikę z Romualdem Mieczkowskim, obecnie redaktorem naczelnym dwutygodnika
„Znad Wilii”, a „przedwczoraj” wieloletniego członka KPZR i pierwszego zastępcę
POP KPZR w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, szefa polskiej redakcji
sowiecko-litewskiego radia w Wilnie... Rozumiem jednak, że to by wymagało
większej odwagi niż próby oczerniania człowieka ideowego, lecz osamotnionego i
przez kilka dziesięcioleci zwalczanego jako antykomunista, polski nacjonalista
i antysowietczyk, a po zmianie chorągiewek na skutek „transformacji ustrojowej”
zaszczuwanego przez agentów bezpieki i absolwentów wyższych szkół partyjnych w
Leningradzie i Moskwie jako rzekomy „marksista”, „antysemita” i „promoskiewski
komunista”. Perfidia tych ludzi jest równie wielka jak ich głupota i podłość,
lecz daleko im do prawości i godności dra Jana Ciechanowicza.
Ja znam go od kilku dziesiątków lat i
znam nie jako domniemanego „marksistę” (w totalitarnym ZSRR wszyscy zresztą
byli z musu „marksistami”), lecz jako wiernego Polaka, obrońcę szkolnictwa
polskiego i zespołów ludowych, poważnego naukowca, autora 12 książęk, wydanych
w 6 krajach, dobrego człowieka.
Proszę więc Czytelników potraktować ten
artykuł w obronie mego przyjaciela i jego dzieła właśnie jako wyraz uznania i
szacunku dla bezinteresownej pracy redaktora naczelnego kwartalnika „W Kręgu
Kultury”. Mam nadzieję, że pomimo tak ostrej „recenzji” dr Jan Ciechanowicz
nadal pozostanie na tym stanowisku.
PS. Zwracam się do redakcji „KW”,
ponieważ „pluralistyczna” redakcja dwutygodnika „Znad Wilii” odmówiła
wydrukowania tego artykułu choćby w postaci okrojonej. – Henryk Sosnowski... 16
lipca 1997 roku”
* * *
„Polski Przewodnik” Nowy Jork, 29 sierpnia 1997 r.:
Polska dla Polaków? Czemu nie?
Wywiad z Bogusławem Rybickim przeprowadził dr Jan Ciechanowicz.
Naszym rozmówcą jest Bogusław Rybicki,
działacz narodowy, redaktor naczelny ukazującego się w Warszawie czasopisma o
orientacji patriotycznej „Ojczyzna”.
W znacznym skrócie życiorys naszego
gościa prezentuje się, jak następuje. Urodzony 1 lutego 1940 roku, we wsi
Poświętne-Studzianna na Ziemi Opoczyńskiej, po ukończeniu liceum
ogólnokształcącego w Opocznie podjął pracę najpierw w kopalni węgla
kamiennego w Mysłowicach, następnie w hucie „Kościuszko” w Chorzowie, w
charakterze pracownika fizycznego. Lata 1959-64 to okres studiów w Wyższej
Szkole Ekonomicznej w Poznaniu i uzyskanie magisterium z ekonomii, następnie
praca zawodowa i zaoczne studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim, także
pomyślnie sfinalizowane.
Kolejne miejscowości zatrudnienia
Bogusława Rybickiego to Dębno Lubuskie, Międzychód koło Tarczyna, Drwalew koło
Grójca, wreszcie FSO w Warszawie, a następnie funkcje kierownicze
średniego poziomu w Ministerstwie Hutnictwa, itd.
Działalność polityczną rozpoczął w 1980
roku w szeregach „Solidarności”, kandydował razem ze Zbigniewem Bujakiem do
prezesostwa Regionu Mazowsze „S”, potem, gdy „Solidarność” znalazła się w
znanej „sferze” wpływów”, poszedł swoją własną drogą. Dwukrotnie aresztowany w
latach osiemdziesiątych przez SB za kolportowanie literatury narodowej,
„siejącej wrogość do wielkiego Związku Radzieckiego”, jak też za zorganizowanie
szkolenia młodzieży w ośrodkach ruchu narodowego. Od kwietnia 1989 roku
Bogusław Rybicki jest wydawcą i redaktorem czasopisma „Ojczyzna”,
wyróżniającego się wysokim stopniem kompetencji, kulturą polityczną i bezkompromisową
postawą, jeśli chodzi o obronę interesów Narodu Polskiego.
– Panie redaktorze, kandyduje Pan we
wrześniu bieżącego roku do Senatu RP jako polityk niezależny, choć do niedawna
był Pan jednym z czołowych działaczy Stronnictwa Narodowego „Ojczyzna”, a następnie
Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego. Został Pan w dniu 28 kwietnia 1997 roku
jakby wydalony z tego ostatniego ugrupowania, odnośna uchwała za podpisem
prezesa ZG SND nie usuwa Pana z partii, lecz konstatuje, że połączone Prezydia
Rady Politycznej i Zarządu Głównego niesubordynację w jednym z punktów taktyki
politycznej traktują jako Pana „wystąpienie
ze Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego”. Przyznam się, ze to sformułowanie
wydaje mi się zbyt enigmatyczne, co się za tym kryje?
– Nie chciałbym
publicznie komentować tej kuriozalnej uchwały, by nie dać przeciwnikom SND
jeszcze jednej okazji do wytykania go palcami. Opadają mi ręce i pokładam
nadzieję tylko w Bogu, gdy się stykam z takim poziomem „kultury politycznej”
niektórych działaczy SND. Trafiłem „pod nóż”, gdyż pozwoliłem sobie na kilka
krytycznych uwag pod adresem programu i przywódców AWS, którzy moim zdaniem nie
służą dobrze interesom naszego Narodu. Jestem zdania, że narodowcy z tym
ugrupowaniem paktować nie powinni. Staję więc do walki wyborczej jako kandydat
niezależny, lecz o jednoznacznie narodowej postawie. Uważam, że obecnie
istnieje dla narodowców duża szansa wejścia do parlamentu, ponieważ znaczna
część wyborców już się nauczyła myślenia w kategoriach Państwa i Narodu,
paktując zaś z ugrupowaniami sterowanymi z zewnątrz, tylko je uwierzytelniamy,
sami zaś tracimy wiarygodność w oczach przyzwoitych ludzi.
–Proszę
powiedzieć kilka zdań o czasopiśmie „Ojczyzna”, które ma w Kraju wielu wiernych
przyjaciół, ale też niemało zawziętych adwersarzy...
–Staram się w
miarę skromnych możliwości materialnych i innych, aby „Ojczyzna” była pismem,
które w jakiś sposób na bieżąco wyjaśnia z punktu widzenia narodowego
zjawiska i zagrożenia istotne dla Polski i polskości. Drukujemy materiały,
których nie sposób przeczytać gdzie indziej, gdyż są celowo pomijane lub
minimalizowane. Sporo poświęcamy krytycznej uwagi kwestiom na płaszczyźnie
„Polacy – Żydzi”, zarówno w aspekcie historycznym, jak i aktualnym, bowiem
kwestie te dzisiaj wysunęły się na plan pierwszy w społecznym życiu Polski.
Sporo uwagi poświęcamy również zagadnieniom niemieckim...
– No właśnie, na
łamach „Ojczyzny” często spotyka się bardzo krytyczne uwagi o Żydach, choć
trzeba przyznać, ze widuje się tu nieraz i słowa uznania dla Żydów „sprawiedliwych”,
którzy byli i są dobrymi synami Polski lub jej przyjaciółmi. Wszelako wydaje mi
się. ze częstokroć wyakcentowanie tego problemu jest przesadne.
Tam, gdzie
prawdziwą przyczyną klęsk naszego Kraju jest polska głupota, polska
sprzedajność, polska podłość, polska skłonność do oszustw i krętactw, w końcu
polskie lenistwo i brak wyobraźni – otóż publicyści „Ojczyzny” wciąż wskazują
palcem w stronę jakichś mitycznych „Żydów”, podczas gdy faktycznie musieliby
się uderzać we własną „narodową” pierś i uznać, że to małość i niegodziwość
wielu Polaków stanowią podstawową przyczynę cierpień i porażek Polski, a wiec
nie „naród wybrany”. Gdybyśmy wszyscy byli godnymi synami Ojczyzny i nie
frymarczyli na każdym kroku jej interesem państwowym, zadni „Żydzi” czy „Niemcy”
nie byliby w stanie nam zaszkodzić...
– Kwestia
żydowska jest w naszym rozumieniu pochodną kwestii polskiej, a nie zagadnieniem
samym w sobie. Interesuje nas ona tylko i wyłącznie w tym sensie, że wiele
wpływowych organizacji żydowskich realizuje od lat politykę bezwzględnie wrogą
w stosunku do narodu polskiego. W tej sytuacji milczenie ze strony Polaków
byłoby wyrazem zdrady, tchórzostwa, małoduszności i nieuczciwości.
Przeciwstawiamy się nie Żydom, jako takim, lecz tym, którzy działają na szkodę
Państwa Polskiego.
– Ale dlaczego
narodowcy nie zaczynają ulepszania świata od siebie i od swoich rodaków? Jan
Paweł II mówił podczas obu ostatnich pielgrzymek do swej Ojczyzny, że „Polska
wymaga ponownej ewangelizacji”. Hierarchia kościelna i media zbyły milczeniem
to zdanie, udały, ze nic się nie stało, po prostu „nie zauważyły” tych
wstrząsających w swej wymowie słów. Przecież ewangelizacji wymaga tylko
społeczeństwo pogańskie lub wtórnie spoganiałe, w każdym bądź razie nie
kierujące się w swym życiu ewangelią.
Skoro Papież to
mówi, a on zawsze wie, co mówi i nigdy nie uzewnętrznia sądów bezpodstawnych,
wynika, że istotnie, nie jesteśmy chrześcijanami, choć „chodzimy” do kościoła,
a nasi politycy i publicyści obnoszą się z wizerunkiem Matki Bożej
w klapach (co samo w sobie jest niesłychaną profanacją) i mają gęby
wypchane – szyderczo i cynicznie w naszych realiach brzmiącymi – słowami o,
pożal się Boże, „katolickim
narodzie polskim”. Naprawdę to jednak nigdzie, może prócz Rosji, nie spotyka
się na co dzień w naszym bliższym i dalszym sąsiedztwie tyle egoizmu, zawiści,
moralnego okrucieństwa, złośliwości, nikczemności, jak w Polsce, że wspomnimy
tylko o maruderach, złodziejach i kombinatorach, robiących „brudne” interesy
nawet na nieszczęściu powodzian... A co się dzieje na łamach naszych gazet! Toż
istny szabas bandytyzmu politycznego! Obcokrajowców przybywających do, że
użyjemy żargonu prasy warszawskiej „tego kraju”, uderza kłótliwość, wzajemna
wrogość, chęć szkodzenia sobie nawzajem i niekłamana radość z cudzego
nieszczęścia, cechująca wielu polskich „katolików”, choć kryje się to wszystko
pod cieniutką warstwą ostentacyjnej uprzejmości, maskującej moralne
i polityczne skundlenie. Czyż nie od tego trzeba więc zaczynać „naprawę
Rzeczypospolitej”? Co Pan i Pana zwolennicy robią i zamierzają robić, by jakoś
tę naszą zbiorową karłowatość uleczyć, bo to właśnie ona stanowi źródło,
naszych klęsk?
– Stoimy na
stanowisku głębokiej akceptacji społecznej nauki Kościoła Katolickiego,
zwłaszcza nauk Papieża Jana Pawła II, tyczących spraw Polski. Kościół Katolicki
zrósł się z polskością przez tysiąc lat naszych dziejów. Był ostoją polskości,
myśli polskiej, kultury polskiej, ducha polskiego w okresie 128 lat niewoli.
Bez Kościoła, być może, niemożliwym byłoby stworzenie Państwa Polskiego w 1919
r. a już na pewno państwo to byłoby inne. Dzisiaj Kościół Katolicki w
Polsce przeżywa trudny okres, zakradły się doń elementy z natury mu wrogie,
preferujące działania rozkładowe. Wierność jego naukom, jedność w polskości
jest i powinna być naszym patriotycznym katolickim obowiązkiem. I będzie to
najlepsza pomoc w jego dzisiejszych trudnościach. Z drugiej strony uważamy, że
konieczne jest stworzenie i zrealizowanie programu moralnej
reedukacji naszej ludności, w tym być może tej jej części, która pracuje w
mediach. Dużo tam naprawdę nie tylko niezamierzonej głupoty, ale i świadomego
draństwa. A to nie pozostaje przecież bez wpływu na resztę ludności, która jest
przez prasę niejako „programowana” pod względem moralnym, obywatelskim, politycznym.
– Proszę
przedstawić podstawowe zasady i kierunki polityki wewnętrznej
i zagranicznej, które Pan zamierza realizować. Jaki jest Pana stosunek do
rodaków zamieszkałych w Kazachstanie, Rosji, na naszych Ziemiach Zabranych,
znajdujących się obecnie pod zarządem władz obcych?
– Polityczny
obraz Polski dzisiaj jest skomplikowany. Zrozumienie go przez przeciętnego
Polaka jest prawie niemożliwe. To wynik zamętu, jaki celowo wywołują media, aby
wytworzyć poczucie zagubienia i bezradności, czego dalszą konsekwencją jest
posłuszeństwo wobec narzucanych ciągle nowych, ciągle gorszych propozycji
rozwiązań politycznych. Polska jest gwałtownie wpychana w dwa uzależniające
układy: NATO i UE, które podporządkują nas politycznie, militarnie
i gospodarczo układowi, w którym zasadniczą rolę odgrywają i będą odgrywać
Niemcy.
Już dzisiaj
obserwujemy groźną ekspansję gospodarczą naszego zachodniego sąsiada, zarówno
jawną, jak i zakamuflowaną. Mam na myśli dziesiątki tysięcy niejawnych
transakcji tyczących ziemi. Niemcy najwyraźniej przygotowują się do
przedstawienia żądań majątkowych wobec Polaków. Dwa wielkie skomputeryzowane
archiwa w Koblencji i Monachium gromadzą najdrobniejsze informacje, dotyczące
spraw majątkowych byłych właścicieli Niemców na naszych ziemiach zachodnich
i północnych. W chwili wejścia Polski do UE dla wielu Polaków na ziemiach
zachodnich i północnych będzie to oznaczało katastrofę majątkową.
Obserwujemy
działania tak wewnętrzne, jak i zewnętrzne, mające na celu eliminowanie
polskości z obszarów, gdzie przez setki lat przenikała się ona z żywiołami
sąsiednimi, gdzie Polacy żyli obok innych narodowości. Nie kwestionujemy prawa
tych narodów do ich ziemi, ale na terenach tych Polacy także żyli na ziemi
swych ojców. Wielu polityków krajów za naszą wschodnią granicą przedstawia
Polskę jako okupanta. Są to pozostałości starej, komunistycznej polityki, która
głośno trąbiła o przyjaźni, po cichu zaś rozpalała nienawiść Litwinów,
Białorusinów, Ukraińców wobec Polaków. Pamięć, dorobek kulturalny i tradycję
Polskich Kresów Wschodnich uważamy za niezbywalną, bezcenną wartość narodową,
którą należy chronić i pielęgnować. Z tego wynika również stosunek nas,
narodowców, do Polonii, zarówno tej na Wschodzie jak i na Zachodzie. Oceniamy,
że około 15 milionów rodaków przebywa poza granicami Kraju. Nie stracili oni
więzi emocjonalnej
z Ojczyzną, żywiąc gorące uczucia narodowe. Polska nie tylko nie powinna ich
izolować, na przykład odbierając im możliwość wpływu na stan stosunków
wewnętrznych w państwie, dziesiątkom tysięcy z nich należy się pomoc duchowa,
kulturalna i w miarę możności materialna od Starego Kraju. Myślę tu np.
o Polakach w Kazachstanie, na Syberii, czy w niedalekiej Ukrainie. Muszą
ulec zmianie na lepsze sprawy Polaków na Litwie. Tylko indolencja władz polskich
przedłuża i pogłębia ich trudności.
Ogólnie biorąc,
jesteśmy przeciwni światowym tendencjom globalistycznym. Nie tylko dlatego, że
nikt nie szykuje Polsce w tym układzie godnego miejsca, ale przede wszystkim
dlatego, że układ ten wyraźnie preferuje tajne rządy wielkich banków
i korporacji finansowych. W układzie tym odgrywa pierwszorzędną rolę
tradycyjnie wrogi polskim interesom amerykański kapitał żydowski. Aby odczuć
zgubny wpływ tego kapitalizmu na Polskę już dzisiaj, wystarczy przyjrzeć się polskim
przemianom, które stały się epoką wielkich i niewykrywalnych afer i
złodziejskiej, rujnującej gospodarkę prywatyzacji, w wyniku której większość
polskiego majątku narodowego przeszła już w obce ręce. Nie chcemy być
narodem pariasów, bez własnej ziemi, a nawet bez własnych dróg, które
również zamierza się wypuścić w pacht.
– Według obliczeń
socjologów, jeśli liczba studentów na 10 000 mieszkańców jest mniejsza niż 170,
następuje gwałtowna degradacja cywilizacyjna społeczeństwa. W Polsce ta liczba
jest mniejsza.
W Japonii, USA,
Niemczech, ten wskaźnik oscyluje dziś wokół 500 osób, na Białorusi 250, w Rosji
180, w Kazachstanie, Tadżykistanie i Turkmenistanie 128. Polska znajduje się
poniżej tych wszystkich krajów, jak też Rumunii, Albanii, wielu krajów Azji i Afryki,
nie porównując się już z naszymi sąsiadami – Czechami, Słowacją, Litwą,
Węgrami. Polska nauka, mimo, iż aż się roi w niej, za przeproszeniem, od
„wybitnych specjalistów” i „znawców”, w świecie się właściwie zupełnie nie
liczy. Krótko mówiąc, mimo, że mamy nadal bardzo dobre samopoczucie i uważamy
się na naród „kulturalny”, jesteśmy niekwestionowanym outsiderem Europy pod
względem kultury i oświaty. Jednocześnie wszelkie próby zakładania nowych
uniwersytetów napotykają na zacięty opór środowisk... akademickich, szczególnie
Warszawy i Krakowa. Zważywszy, iż Polacy zajmują nie tylko ostatnie miejsce w
Europie pod względem oświaty, ale i pierwsze w świecie pod względem
nikotynomanii i jedno z pierwszych pod względem alkoholizmu – widzimy całą
grozę położenia. Co Pan i Pana ugrupowanie zamierzają w razie wejścia do
parlamentu robić, by podźwignąć Polskę z głębokiego dołka cywilizacyjnego?
– Powinniśmy
powrócić do zdrowych korzeni naszej tysiącletniej tradycji. Jesteśmy przeciwni
płytkiej amerykanizacji, (jak przedtem byliśmy przeciwni sowietyzacji,
dokonywanej zresztą przez tych samych ludzi) polskiego życie wewnętrznego,
mamy swój polski model społeczny i kulturowy, mamy polską tradycję, która
pozwoliła nam zachować poczucie wspólnoty narodowej i państwowej – tego
powinniśmy się trzymać, a nie małpować bezmyślnie nowe wzory.
Polski system
edukacyjny został (częściowo w sposób planowy) zdezorganizowany i nie jest
dzisiaj w sianie wytworzyć patriotycznej warstwy menadżerskiej, zaplecza
kadrowego dla administracji państwa, gospodarki, prawa i biznesu.
Jesteśmy w
najwyższym stopniu zaniepokojeni zjawiskiem nieprzejednanie wrogiej Narodowi
Polskiemu judajskiej dywersji w polskich elitach rządzących. Elity te zostały
zdominowane przez wręcz patologiczne, mniej lub bardziej zakamuflowane, układy
filosemickie o niebezpiecznych dla naszego państwa powiązaniach
międzynarodowych. To one utrzymują nasz Kraj w takiej sytuacji, jaką widzimy.
A towarzyszące temu działania kapitału tejże proweniencji noszą cechy
pasożytnicze, co gorsza, uzurpują jeszcze sobie prawo decyzji w polskich
wewnętrznych procesach społecznych.
Do patologii
zaliczyć należy już wspomniane powyżej stosunki w niby polskich środkach
masowego przekazu. Według naszej oceny – do około 80% dochodzi udział własności
zagranicznej w polskich gazetach, radiu, telewizji. Są to media obce nam
duchowo, lansują demoralizację, pornografię, chaos intelektualny i spustoszenie
moralne. Znikło z nich słowo patriotyzm, naród, ojczyzna, Bóg. Media te lansują
jawną lub ukrytą walkę z Kościołem Katolickim, prowadząc akcję zrównania go
z innymi konfesjami, o których wyrażają się raczej przychylnie. Musi być
uregulowana sprawa mediów w Polsce, mają one obowiązek wspierania narodu, jego
ducha, tradycji, obyczajów, kultury. Dzisiaj media „polskie” odgrywają wobec
Polski rolę swoistej dywersyjnej piątej kolumny. Jeśli zostanę wybrany do
parlamentu, nie zamierzam przemilczać tych i wielu innych doniosłych zagadnień.
Rozmawiał Jan Ciechanowicz
* * *
Do
Redakcji „Polskiego Przewodnika” Nowy
Jork 5 października 1997 r.:
List
otwarty do p. premiera W. Cimoszewicza i p. ministra Z. Siemiątkowskiego
Panowie!
Daliście Panowie
niewątpliwy dowód swego patriotyzmu i odwagi, demaskując publicznie
antykonstytucyjne i antynarodowe praktyki pewnych ogniw posowieckich służb
specjalnych w Polsce. Przypuszczam, ze nasz kraj jest jedynym w Europie,
w którym organa bezpieczeństwa państwowego zwalczają patriotyczne
propaństwowe ugrupowania polityczne. Trudno się temu dziwić, bo przecież Moskwa
właśnie po to tworzyła UB-SB-UOP, dobierała i wychowywała ich kadrę, by te
służby tropiły i niszczyły tzw. „polski nacjonalizm”, a krzewiły
„internacjonalizm” socjalistyczny. Zdziwienie budzi jednak fakt, że Polska
pozostaje jedynym krajem Europy nadal terroryzowanym psychicznie,
informacyjnie, moralnie i politycznie (za pośrednictwem agenturalnej prasy i
zwerbowanych pismaków) przez byłą sowiecką agenturę szpiegowską, przechowywaną
(do „lepszych” czasów?) w ogniwach UOP. I jak z tym „bagażem” do NATO? –
Ku uciesze „starszego brata” może się uda...
Pozwolę sobie na
dorzucenie garści uzupełnień do informacji podanych przez Panów do wiadomości
narodowi. Otóż w 1990 roku miałem zaszczyt być zaproszonym do wzięcia udziału i
wygłosiłem referat o wkładzie Polaków do kultury świata na I Światowym Zjeździe
Młodzieży Wszechpolskiej w Poznaniu. Byłem na tyle naiwny (uważałem, że jestem
w wolnej i niepodległej Polsce), iż zaprosiłem z sobą na to spotkanie moją
starszą córkę Krystynę, wówczas studentkę AM w Poznaniu, dziewczynę zresztą nie
interesującą się polityką, ale przecież i mój referat miał charakter raczej
naukowy.
Jakież było moje
zaskoczenie, gdy w kilka dni po tym Zjeździe Krystyna została wezwana listem
urzędowym do poznańskiej siedziby UOP na przesłuchanie. Oficer antypolskiej
„bezpieki” o nazwisku Hofmann obwinił Bogu ducha winne dziecko o... łamanie
prawa polskiego, o członkostwo w jakiejś mitycznej „mafii”, handlującej
kradzionymi samochodami. (Zaznaczam, że nasza skromna nauczycielska rodzina
dotychczas nie dorobiła się własnego auta i nikt z nas nigdy żadnej spekulacji
nie uprawiał). 18-letniej wówczas córce zagrożono relegowaniem z uczelni i
wydaleniem z Polski. Taka miała być surowa kara UOP-u za obecność dziewczyny w
ciągu 1,5 godziny na referacie ojca, podczas zjazdu Młodzieży Wszechpolskiej.
Ale przecież na tym się nie skończyło.
Także dla mnie po
powrocie do Wilna zaczęły się „ciekawe” czasy. Z Warszawy nasłano wówczas do
Litwy w celu „rozpracowywania” polskich aktywistów szereg agentów, m.in.
niejakiego Charukiewicza, Alstera (ten widocznie pochodzi ze znanej
prokuratorsko-katowskiej rodziny, która zostawiła w naszej Ojczyźnie krwawe
ślady jeszcze w okresie stalinowskim, podobnie jak wiele innych „odziedziczył”
i te funkcje i Polskę z nadania sowieckich bandytów). Agentki UOP
zamaskowane pod dziennikarki Alicja Karkus i Maja Narbut rozpoczęły
rozpowszechnianie w prasie polskiej w Kraju i za granicą oszczerstw o tzw.
„skomunizowanych i promoskiewskich Polakach z Wileńszczyzny”. Szczególnie dużo
dostawało się na łamach „Gazety Wyborczej”, „Nie”, „Życia Warszawy”,
„Rzeczpospolitej”, „Tygodnika Powszechnego” i innych pism agenturalnych mnie,
ale też znanym liderom mniejszości polskiej w Wilnie: R. Maciejkiańcowi, J.
Sienkiewiczowi, W. Tomaszewskiemu, A. Brodawskiemu i innym. Natomiast pod
niebiosa wychwalano i obdarzano pomocą finansową osobników od lat znanych w
naszym środowisku, jako współpracowników sowieckiej, a później rosyjskiej i
litewskiej bezpieki. Z nimi to zawarła antypolski sojusz warszawska bezpieka...
Długo nie mogłem
pojąć, dlaczego stałem się przedmiotem tak zawziętej nagonki ze strony
janczarów Józefa Kozłowskiego, Konecznego, Milczanowskiego, Zacharskiego i
innych sowieckich pupilków. Aż wreszcie rewelacyjne informacje Szanownych Panów
sprawę wyjaśniły. Chodzi o to, że w okresie 1989-1992, gdy byłem zaangażowany w
sprawy polityczne, jako jeden z działaczy polsko-wileńskich, utrzymywałem
ścisłe kontakty ze znanymi politykami polskiej prawicy, w Kraju i za granicą,
m.in. Maciejem Giertychem, Romualdem Szeremietiewem, Józefem Kosseckim,
Benjaminem Chapińskim, kongresmenami USA J. Dingellem, J. Konjorskim i
in., niektórych z nich gościłem nieraz u siebie w Wilnie. Aktywnie
współpracowałem także z kilkoma patriotycznymi pismami polskimi na Zachodzie,
jak „Biały
Orzeł” (Ware, USA). Dodam na marginesie, że ta redakcja w przededniu swego
10-lecia została w 1993 r. spalona przez tzw. „nieznanych sprawców” właśnie za
to, że dzięki przyzwoitości redaktora naczelnego Adama Kazimierza Urbańczyka
była trybuną i adwokatem Polaków prześladowanych na Wschodzie. Może wartałoby
dziś coś uczynić, by sprawcy ci okazali się jednak znani? Ale to na marginesie.
Oto więc jak
„polscy” KGB-owcy z Warszawy, Wilna itd. współpracują w prześladowaniu
patriotycznie i demokratycznie usposobionych Polaków. Za pieniądze polskiego
podatnika! Oczywiście, jak ich ongiś nauczono, oni nie potrafią nic innego, jak
zwalczać polskość. Ale może warto wreszcie zastąpić tych nieboraków młodymi
ludźmi, którzy potrafią szanować POLSKĘ, służyć POLSCE, bronić POLSKI? Nie
wierzę, że takich ludzi w odpowiednich organizacjach i instytucjach w
ogóle nie ma.
Szanowni Panowie
Cimoszewicz i Siemiątkowski, proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku i
uznania dla Panów męskiej i szlachetnej postawy oraz życzenia wytrwałości i
pomyślności w służbie naszej ukochanej Polsce.
Dr Jan
Ciechanowicz
* * *
„Ojczyzna”, Warszawa, 15 listopada 1997:
KTO JEST
KIM?
„Rzeczpospolita"
kocha agentów Moskwy
Od kilku miesięcy
na łamach prasy litewskiej pojawiają się liczne artykuły i listy od czytelników
sugerujące, że osławiony Vytautas Landsbergis, obecny spiker parlamentu Litwy,
był przez ponad ćwierć wieku bardzo ważnym agentem sowieckiej służby
bezpieczeństwa państwowego – KGB, i jako taki został przez nią wywindowany na
rzekomego „lidera prawicy” w tym kraju. Tak natrętnie popularyzowanemu w Polsce
przez „Rzeczpospolitą”, „Gazetę Wyborczą”, „Tygodnik Powszechny”, „Nie”
politykowi zarzuca się, że przez szereg lat był z ramienia KGB pracownikiem
ambasady sowieckiej, utrzymywał tu serdeczne kontakty z polskimi agentami
tychże służb, że posiada milionowe konta w bankach szwajcarskich
i amerykańskich (przy czym nie wiadomo, kto i za jakie usługi tak
szczodrze go opłacał, w każdym razie na Litwie nie miał tak ogromnych legalnych
dochodów), że swymi donosami w okresie radzieckim złamał życie niejednemu
litewskiemu patriocie ze środowisk naukowych, że wreszcie zataja swą prawdziwą
narodowość i bezczelnie pcha się do roli jednego z liderów litewskiej
sceny politycznej, mając w tym bezprecedensowe wsparcie obcych instytucji
propagandowych etc. Ostre demaskujące materiały opublikowały tak poczytne na
Litwie pisma, jak „Kauno Diena”, „Respublika”, „Opozicija”, „Europa”, wiele
innych.
V. Landsbergis
nie jest człowiekiem honoru i nigdy nie czuje się czegokolwiek winny, toteż na
razie neguje wszystkie kierowane przeciwko niemu zarzuty (choć nie odpiera ich
merytorycznie, twierdzi, że jest to po prostu gra przedwyborcza), a nawet
zarejestrował się jako jeden z kilkunastu kandydatów na urząd prezydenta
(wybory odbędą się w grudniu), choć w opinii społecznej od ponad roku znajduje
się zaledwie na przedostatnim miejscu pierwszej dziesiątki litewskich
polityków. Tylko wymienione powyżej gazety polskie widzą jeszcze w nim jakiegoś
„lidera”.
Natomiast niektórzy
szczególnie wścibscy i zręczni dziennikarze litewscy skorzystali z zamętu i
korupcji, panujących obecnie w Rosji, i dotarli do pewnych źródeł informacji,
wchodząc w posiadanie supertajnych materiałów, jednoznacznie ukazujących
Landsbergisa w bardzo nieprzyjemnym świetle. Nie pozostali w tyle
i politycy litewscy. Publiczne oświadczenie o tym, że V. Landsbergis jest
agentem wywiadu rosyjskiego złożył m.in. nie byle kto tylko były minister
obrony RL, twórca armii niepodległej Litwy, a obecnie poseł jej parlamentu
Audrius Butkevicius. Sejm Litwy poczuł się zmuszony do przeprowadzenia w tej
skandalicznej sprawie oficjalnego dochodzenia i zarządził oficjalne
przesłuchanie na posiedzeniu odpowiedniej komisji sejmowej kilku byłych
pracowników sowieckiego KGB, Litwinów, obywateli Litwy.
Wszyscy ci
wysokiej rangi oficerowie niezależnie od siebie potwierdzili fakt, że obecny
spiker parlamentu był osobą zaufaną KGB, składał donosy ustne i pisemne,
szkodził swą działalnością w tej roli wielu Litwinom i Litwie jako całości. W
ten sposób to, co było tajne, stało się jawne. Vytautas Landsbergis, który
wielokrotnie puszczał w obieg propagandowy smrodek o tym, iż Polacy
wileńscy jakoby są „promoskiewscy” i służą komuś „trzeciemu”, okazał się tegoż
„trzeciego” wieloletnim, tajnym najmitą. Dla wielu ludzi w Litwie nie
było zresztą to zdemaskowanie szpiega żadną rewelacją, od dawna wiele
szczegółów w zachowaniu Landsbergisa wskazywało na to, że gra on co najmniej
podwójną rolę. Autor tego tekstu ostrzegał przed tą ewentualnością na łamach
„Panoramy” (Chicago), „Białego Orła” (Ware), „The Post Eagle” (Kearny).
„Horyzontów” (Stevens Point), „The Common European Home” (Rockville) jeszcze w
1991 roku przy okazji zdemaskowania jako agenta KGB o 24-letnim stażu innego
ulubieńca „Gazety Wyborczej” i „Rzeczypospolitej”, także wielkiego przyjaciela
Unii Wolności (wówczas UD), Juozasa Virgilijusa Czepaitisa, serdecznego
powiernika dziś zdemaskowanego przez Litwinów agenta.
W Polsce gazety
nie dopuszczały tych informacji do wiadomości publicznej, podobnie jak dziś
przemilczają lub ukazują w pokrętnej interpretacji kolejny skandal, w którym
„bohaterem” jest ich kolejny protegowany. Takie rzeczy robi się z reguły
z podania znanej „instytucji”, powstaje więc pytanie, czy związane z tą
„instytucją” pisma i agenturalni dziennikarze padają ofiarą nieskończonej
głupoty oficerów tej „instytucji” czy też mamy tu do czynienia ze
skonsolidowaną ponadnarodową mafią byłych i obecnych agentów, sprawujących
świadomie i konsekwentnie informacyjno-manipulacyjny rząd dusz w Polsce.
Zważywszy, że na podstawie fałszywych ekspertyz tej „instytucji” Państwo
Polskie od kilku lat obficie na wszelkie sposoby wspiera w Litwie działalność
właśnie osób zbliżonych do Landsbergisa i Czepaitisa (wspólna praca dla tego
samego pana zbliża ludzi), osób, którym bezpieka sowiecka zafundowała jeszcze w
okresie istnienia ZSRR „niezależne” tygodniki i „prywatne” rozgłośnie –
przypadek wydaje się tu być wykluczony. A może naiwniaczki z „instytucji”
po prostu wierzą, że im się udało „odwrócić” agentów obcego wywiadu?
O, sancta
simplicitatis! Chociaż ta naiwność byłaby jeszcze najlepsza i w pewnym sensie
nawet „budująca” w powstałej i już nie dwuznacznej sytuacji...
Jan Ciechanowicz
Wilno
* * *
„Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 15
listopada 1997:
Maciej Giertych
Pakt Ribbentrop –
Mołotow obowiązuje już tylko Polskę
Gorbaczow chciał – Michnik
nie
W ostatnich latach ZSRR była
szansa na jakąś rekompensatę dla Polski za pakt Ribbentrop – Mołotow na drodze
zmian terytorialnych lub powołania na terenach polskich zagarniętych przez ZSRR
w roku 1939 Republiki Wschodniej Polskiej, bądź polskiego regionu
autonomicznego. W tym czasie, gdy rozsypywał się Związek Radziecki powstało
około 50 nowych republik autonomicznych lub suwerennych, w tym Czeczeńska,
Abchaska, Górno-Karabachska itd. Jak pisze Tadeusz Dąbrowski (Rocznik Wschodni,
1995, Wyd. Remark, Dom Polonii, Rynek 19, Rzeszów) w artykule pt. „Kwestia
polska w ostatnich latach istnienia ZSRR” polscy deputowani do parlamentu ZSRR
w larach 1989-1991 (było ich 8), a w szczególności Jan Ciechanowicz i Anicet
Brodawski z Wileńszczyzny, upominali się o prawa ludności polskiej,
dyskryminowanej nie tylko przez państwo radzieckie ale i przez republiki
związkowe, a po jej usamodzielnieniu, przez nowe państwa. Publiczne te
wystąpienia można porównać do głosów Korfantego czy Seydy w parlamencie pruskim
w czasie I Wojny Światowej. Odważnie upominali się nie tylko o przyznanie do
zbrodni katyńskiej, ale i do anulowania skutków Paktu Ribbentrop – Mołotow przez
przyznanie obszarom zamieszkałym przez Polaków autonomii. Szczególnym echem
odbiło się wystąpienie Ciechanowicza na zjeździe deputowanych ludowych ZSRR w dniu 22.XII.89 r., które
opublikowała Izwiestia (9 mln nakładu), a przedruki trafiły do prasy polonijnej
w USA.
Jak mi pisze w liście Jan
Ciechanowicz, w latach 1989 i 1990 szansa na to była. Wielokrotnie w tej
sprawie rozmawiał z Gorbaczowem, Ryżkowem i Jelcynem. Landsbergis (późniejszy
prezydent Litwy) mówił w wywiadzie telewizyjnym w roku 1990, że „niestety
niepodległa Litwa powstanie bez Wilna, ale na to trzeba pójść” – musiał więc
coś wiedzieć o tych planach. Warto przypomnieć, że w tym samym czasie pod
naciskiem Gorbaczowa NRD podpisała z Polską umowę o rozgraniczeniu wód w Zatoce
Pomorskiej w taki sposób, by dojazd do portu szczecińskiego odbywał się poprzez
polskie wody terytorialne (podpisanie w maju 1989, wymiana listów
ratyfikacyjnych w czerwcu 1989). Zjednoczone Niemcy musiały to porozumienie
uznać. Gdyby nie życzliwe pro-polskie stanowisko Gorbaczowa dzisiaj RFN na
takie porozumienie by nie poszła i Szczecin stałby się portem martwym jak
Elbląg. Był to więc czas, gdy na Kremlu panowały nastroje Polsce przychylne.
Gdyby doszło do uznania polskiej autonomii w ramach ZSRR, to dzisiaj polska ludność
tamtych terenów nie musiałaby znosić upokarzającego prześladowania,
wywłaszczania, litwinizacji, białorusinizacji, ukrainizacji.
Sprawa ponoć nie miała
poparcia rządu Mazowieckiego. Jak twierdzi Janusz Szmigielski w okólniku Koła
Lwowian w Chicago (luty – marzec 1996) „panowie Geremek, Michnik, Kuroń i
Mazowiecki pojechali do Moskwy w wielkim pośpiechu i prawie na klęczkach
błagali Gorbaczowa, by tego nie czynił i ten wreszcie przystał na ich prośby”.
Według Ciechanowicza „Gazeta Wyborcza” – stosując zasadę „trzymaj złodzieja”! –
okrzyknęła go twardogłowym komunistą i agentem Moskwy. Zbigniew Balcewicz na
łamach redagowanego
przez siebie polskojęzycznego „Czerwonego Sztandaru”” apelował o oddanie
pod sąd Ciechanowicza za „nawoływanie do naruszenia integralności terytorialnej
Republiki Litewskiej”, za co groziła mu kara śmierci (cytuję za artykułem
Dąbrowskiego w Roczniku Wschodnim, 1995). Do dziś Ciechanowicz nie może dostać
stałej pracy ani na Litwie, ani w Polsce (historyk, językoznawca).
Prof. Edward Prus twierdzi
(artykuł pt. „Gorbaczow chciał, Michnik nie”, Głos Polski (Toronto) 26.IV.96),
bazując na rewelacjach, które ukazały się w „anglojęzycznej prasie
nowojorskiej” (rozumiem, że polonijnej), iż rozważane były trzy warianty
rozwiązań terytorialnych: 1) zwrot całości ziem zagarniętych w 1939 r., 2)
zwrot Lwowa i Zagłębia Drohobyckiego, oraz 3) rekompensata w postaci okręgu
królewieckiego, do którego miano przenieść Polaków z Kazachstanu. Wszystko to
miało być połączone z odwołaniem Paktu Ribbentrop – Mołotow i uznaniem
17 września 1939 roku za agresję. Prus twierdzi, że wie od dyplomaty
radzieckiego, teraz reprezentującego swoją republikę, że ostrzegał
nacjonalistów, iż uznanie 17 września 1939 roku za agresję pociągnie za sobą skutki, agresja
bowiem dokonała się nie na Zachodnią Ukrainę, tylko na Polskę. (Szmigielski
/Okólnik Koła Lwowian w Chicago, luty-marzec 1996/ twierdzi, powołując się na
Prusa, że chodzi tu o p. Serdaczuka, b. konsula ZSRR w Krakowie, a obecnie
ambasadora Ukrainy w Polsce).
Prus podaje dalej, że w 1995
r. zetknął się przypadkiem z „wysokim funkcjonariuszem” (w stanie spoczynku)
kontrwywiadu RP – i ten nie pytany, zaczął opowiadać, w jaki sposób nie
odzyskaliśmy Lwowa i jak niefortunnie wyrzekliśmy się enklawy królewieckiej. Potwierdził
„rewelacje” gazety nowojorskiej, a całą winę za niepowodzenie „akcji” rzucał na
Michnika, Geremka, Mazowieckiego i Kuronia, „który się do nich przyłączył”. Tym
samym jego wypowiedzi we Lwowie, iż jest szczęśliwy z tego, że Lwów nie
należy do Polski, mogły być konsekwencją „zmowy” osób, które pojechały do
Moskwy, odwiedziły Kreml i przekonały Gorbaczowa o niecelowości pomysłu. Polska
bez żadnej rekompensaty ze strony sowieckiej przyjmuje „opcję zerową” nie
żądając w zamian niczego”.
Wszystko to informacje bardzo
mgliste, ale nie ma dymu bez ognia. Jakieś rozmowy na ten temat były i nic z
tego dla nas nie wyniknęło. Jedynie gen. Wojciech Jaruzelski mógłby udzielić
informacji, co rzeczywiście było omawiane.
Jak na razie pakt Ribbentrop
– Mołotow nadal obowiązuje, ale już tylko Polskę.
Maciej Giertych
P.S. Czy takich „Polaków” jak
Michnik, Kwaśniewski, Geremek, Mazowiecki, Kuroń, Bierut, Jaruzelski, Oleksy i
Surdykowski – zamiast dopuścić do rządów nad Narodem Polskim nie powinno się
zamknąć w Berezie Kartuskiej?...
Zygmunt Czerwiński
* * *
„Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 27 grudnia 1997 r.; oraz „Głos Polski”, Toronto 18 stycznia 1997
r.:
Z życia Polonii
Wybitne dzieło Jana Ciechanowicza,
Szlachcica Wielkiego Księstwa Litewskiego
Twórczość pisarska Jana
Ciechanowicza nie ma sobie równej we współczesnej polskiej literaturze. Jest to
zjawisko jedyne w swoim rodzaju. Można by je porównać z dziełami Szymona
Askenazego, czy Pawła Jasienicy. Jan Ciechanowicz góruje jednak nad nimi
ostrością sądu, zdolnością do wielkich syntez oraz znakomitym warsztatem
badawczym i imponującą pracowitością.
Autor „Twórców cudzego
światła”, czyli rozprawy na temat wpływu kultury polskiej na wschodnich
sąsiadów, głównie Rosji, spenetrował w wielu wypadkach jako pierwszy badacz polski,
archiwa byłego Związku Sowieckiego, a więc dokumenty znajdujące się w Moskwie,
Sankt-Petersburgu, w Wilnie, Mińsku, Grodnie, Kijowie i Lwowie, ale również
archiwa III Rzeczpospolitej. Nie obce mu są też źródła wydane w Berlinie,
Lipsku, Paryżu i Londynie. Dzięki temu omawiane dzieło zawiera wiele
dokumentów, które po raz pierwszy ujrzały światło dzienne w publikacji.
Pomogła autorowi dogłębna
znajomość języków słowiańskich i zachodnio-europejskich, w sumie dziesięciu.
Pochodzący z rodziny
zakorzenionej od wielu stuleci w Wielkim Księstwie Litewskim prezentuje Jan
Ciechanowicz w swej twórczości typowe cechy herbowego litewskiego szlachcica.
Jest mądry, rzetelny, absolutnie uczciwy, oddany bezgranicznie ideom, które
reprezentuje, do głębi szczery, a jednocześnie nieugięty i nieprzejednany
w obronie prawdy o swej niezbywalnej, wytęsknionej i ukochanej Polskiej
Ojczyźnie.
Gdy mówimy o Janie
Ciechanowiczu jako o emanacji szlachty litewskiej, mamy na myśli, podobnie jak
w odniesieniu do Adama Mickiewicza, Wielkie Księstwo Litewskie, organizm
polityczny i kulturalny rusko-lechicki i rusko-polski, a następnie już od XVI
wieku polsko-ruski. Od XVI wieku bowiem Wilno, a w ślad za tym wspaniałym
ośrodkiem myśli polskiej i europejskiej całe Wielkie Księstwo w swej warstwie
oświeconej, mówiło, myślało i czuło po polsku.
Na tym tle zrozumiała jest
zarówno twórczość Adama Mickiewicza, Henryka Sienkiewicza, czy Jana
Ciechanowicza.
Wielka mickiewiczowska
inwokacja „Litwo, ojczyzno moja” jest wpisana dogłębnie we wszechogarniającą
miłość Polski, jej historii, kultury i myśli filozoficznej, tak pięknie
wyrażoną w mickiewiczowskich Księgach Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego.
Ojczyzna Litewska była przecież cząstką Polskiej Macierzy, taką jak Mazowsze,
Wielkopolska, Pomorze, Śląsk, czy Małopolska.
W tym sensie można mówić o
Janie Ciechanowiczu, podobnie jak o wielkim Adamie i nieskończonym szeregu
innych znakomitości świata literatury, sztuki, nauki i techniki jako o emanacji
litewskiego ducha.
Nie należy tego mylić z
Lietuvą, powstałą w końcu XIX wieku na wschodnich krańcach Prus Wschodnich i
wspieraną finansowo przez ówczesne rządy pruskie, ideologią związaną z
autonomicznym Księstwem Żmudzkim, korzystającym ze swej autonomii ze starostą
na czele, od pokoju melneńskiego w 1422 roku aż do końca istnienia
Rzeczypospolitej Królewskiej.
Działacze polityczni związani
z tym obszarem przyjęli dla swej koncepcji państwowej nazwę Litwa, a określenie
„Litwini” rezerwowali wbrew oczywistym faktom historycznym, wyłącznie dla swych
nadbałtyckich rodaków. I sami padli ofiarą tej mistyfikacji...
Obszerne, znakomicie
udokumentowane dzieło Jana Ciechanowicza wprowadza nas w wielkie i długotrwałe
procesy transferu szeroko pojętych polskich wartości duchowych i materialnych
na niezmierzone obszary imperium rosyjskiego.
Bardzo zawiłe są to procesy,
toczące się z różnym nasileniem na przestrzeni wieków, a można by je odnieść
jeszcze do epoki wędrówek plemion lechickich z zachodu na wschód. Boć
przecież wędrówka ludów odbywała się nie tylko w kierunku zachodnim. Pełne
opracowanie przedmiotu, które powinno nastąpić w przyszłości, obejmie
wiele tomów – całą encyklopedię. Tylko wielka encyklopedia może pomieścić
historię setek i tysięcy rodzin lechickich, a potem polskich, które
wkomponowały się w sposób wydatny w tkankę rosyjskiego życia.
Autor wybrnął z tego dylematu
w sposób jedynie słuszny. Opracował dokładnie, wzorcowo dwa polskie rody,
przedstawiając udział ich kolejnych pokoleń w życiu rosyjskim. Są to Dogielowie
i Kowalewscy. Opracowanie jest znakomite, godne uczonego wielkiej miary o
międzynarodowej skali.
Jest to pierwsza część
dzieła. Drugą część stanowi syntetyczne opracowanie wkładu polskiego do
kultury, sztuki, nauki i techniki Rosji na przestrzeni wieków. Część ta składa
się z następujących rozdziałów: technika, astronomia, chemia, medycyna,
humanistyka i malarstwo.
Dzieło jest bogato
ilustrowane podobiznami poszczególnych luminarzy polskich i polskiego
pochodzenia, reprodukcjami strony tytułowej ich dzieł i ich dzieł
artystycznych. Jest to ocean informacji, który oby się przyczynił do lepszego
zrozumienia obu narodów, którym wypadło egzystować przez wieki w niełatwym
sąsiedztwie. A mimo wszystko – zacytujmy tu zdanie ze wstępu autorskiego do
dzieła:
„Obydwie strony od pierwszych
ze sobą zetknięć na widowni dziejowej, przeżyły swego rodzaju fascynację
partnerem – Rosjanie wyrafinowaną kulturą polską, Polacy ogromem rosyjskich
przestrzeni i potencjalnych możliwości.”
Jan Ciechanowicz w swym
dziele „ku pokrzepieniu serc” wydaje się fascynację tę stymulować
Prof. Aleksander Dawidowicz
P.S. Jan Ciechanowicz. Twórcy
cudzego światła. Wyd. Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie. Toronto –
Wilno, 1996. str. 403.
1998
„Kurier
Wileński”, 14 lutego 1998:
Czas na powagę
Dziesięć lat to zbyt krótki
okres czasu, by na jego podstawie sądzić o znaczeniu tego czy innego wydarzenia
historycznego. A założenie SSKPL (ZPL) u schyłku istnienia ZSRR (że „u schyłku”
nikt z grona założycieli z pewnością nie przypuszczał) niewątpliwie należało do
wydarzeń o doniosłym znaczeniu dla ludności polskiej na Litwie. Wydaje się, że
okres, który właśnie mija, wykazał bezzasadność zarówno naszych wygórowanych
nadziei i oczekiwań, jak też przesadnie głębokich obaw. Wbrew obu tym postawom
nie doszło ani do specjalnego rozkwitu polskości, ani do jej zauważalnego
ograniczenia ze strony władz republiki. Namnożyło się, co prawda, moc polskich,
jak też i litewskich, organizacji społecznych, lecz za ilością nie zawsze szła
jakość w ich aktywności. Zarówno działacze polscy, jak i politycy litewscy,
działają zbyt często na chybił trafił, bez koncepcji, bez sensu, bez
przewidywania, jak ślepe kocięta, które nie wiedzą, co mają robić. Całą ich
pozornie nader ruchliwą aktywność dałoby się zamknąć (jeśli chodzi o skutki) w
znanej formule: „marność nad marnościami i wszystko marność”. Widocznie muszą
minąć dziesięciolecia, zanim z tej posowieckiej szarugi wykiełkują osoby i
czyny bardziej barwne i skuteczne niż te, które się dziś jak widma błąkają
po scenie politycznej. Gdyby nie afery złodziejskie i skandale towarzyskie,
właściwie wszystko byłoby w tym „obozie” do mdłości nudne, jak było w ZSRR.
Widocznie i w najbliższej przyszłości nic ciekawego dziać się nie będzie,
marazm wzrośnie, a ludzie po prostu będą „walczyć” o przetrwanie. Tak jak
czynią to dziś zarówno obywatele Litwy, jak i Polski. Nie warto więc
przyszłości ani się bać, ani pokładać w niej płonnych nadziei. Będzie ona
dokładnie taka jak teraźniejszość – czyli nijaka. Może to zresztą nie jest aż
takie złe...
Ostatnio ponownie coraz
więcej słyszy się skarg na temat rzekomo trudnej i coraz bardziej
pogarszającej się sytuacji Polaków na Litwie. Wydaje mi się, że trzeba w tej
mierze zachować zdrowy rozsądek. W ostatnich latach miałem możliwość dokładnego
zapoznania się z położeniem Polaków także w Kanadzie, USA, Niemczech. Polaków
wszędzie się traktuje jako element skonfliktowany, uciążliwy i niepożądany. W
Niemczech ponad 2 mln Polaków nie ma nawet statusu mniejszości narodowej i nie
udziela się im żadnej pomocy od rządu, w przeciwieństwie do mniej więcej
równie tam licznie reprezentowanych Włochów, Greków, Turków czy Jugosłowian. W
porównaniu z wyżej wymienionymi wielkimi krajami sytuacja Polaków na Litwie
wygląda bez porównania bardziej korzystnie. Nie mówiąc tym bardziej o Ukrainie
czy Białorusi. Trzeba tylko nauczyć się korzystać z możliwości rozwoju
kultury i gospodarki, jakie na Litwie dla nas istnieją. Lecz aby się tak stało,
tzw. „liderzy” polscy w Wilnie powinni się oduczyć rzucania się sobie nawzajem
do oczu i jeżdżenia do Warszawy z wzajemnymi na siebie donosami. Wówczas więcej
energii pozostanie na współpracę Polaków z Polakami i Litwinami, by wspólnie i
skutecznie rozstrzygać trudne wspólne problemy.
Jan Ciechanowicz
* * *
„Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 17 lipca 1998:
List otwarty do Pana
Zygmunta Czerwińskiego
redaktora naczelnego
„Polskiego Przewodnika” w Nowym Jorku
Szanowny Panie Redaktorze,
W Pana piśmie nr 284 z 10
kwietnia 1998 Aleksander Pruszyński w artykule pt. „Mili Litwini” pisał: „W
1990 roku wybrany w wolnych wyborach senator Rady Najwyższej ZSRR dr Jan
Ciechanowicz rzucił koncepcje stworzenia Wschodnio-Polskiej Republiki
Socjalistycznej z Wileńszczyzny i Grodzieńszczyzny. Koncepcja ta podobała się
Gorbaczowowi, który chciał oddać Litwie niepodległość w granicach z 1 września
1939 roku czyli bez Kłajpedy i Wileńszczyzny. Temu przeciwstawili się nie tylko
litewscy politycy, ale i „Polacy” z prof. Geremkiem na czele i koncepcja
padła.”
Ponieważ w sformułowaniu
powyższym są pewne nieścisłości, pozwalam sobie na ich sprecyzowanie i proszę o
zamieszczenie na łamach „PP”.
Otóż w końcu roku 1989, jako
nowo obrany członek Komitetu do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej
ZSRR, miałem możliwość porozmawiać kilkakrotnie o trudnej sytuacji
ludności polskiej w ZSRR z prezydentem Michaiłem Gorbaczowem i poprosić go o
podjęcie kroków, by tę sytuację zmienić na lepsze. Z wypowiedzi prezydenta ku
memu głębokiemu zdumieniu mogłem się domyślać, że jego ekipa planuje demontaż
Związku Radzieckiego i to w najbliższej przyszłości. Jak mogłem wnioskować,
nadarzała się historyczna szansa dla pozytywnego rozstrzygnięcia „kwestii
polskiej”. Możliwie najszybciej poinformowałem o powstającej sytuacji moich
przyjaciół z ugrupowań narodowych w USA, m.in. dra Bronisława Ciepińskiegp, red.
Tomasza S. Pochronia i innych. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że
powinienem działać
błyskawicznie. Już po kilku tygodniach zorganizowałem w Winie początkowo
nieliczną Polską Partię Praw Człowieka, do której zresztą przystąpiło także
kilkuset Polaków z innych republik ZSRR, a w jej „programie” zamieściłem
postulat zorganizowania z terenów zabranych Polsce przez ZSRR w 1939 r. tzw.
„Socjalistycznej Republiki Wschodniej Polski” w ramach ZSRR oraz przesiedlenia
do niej Polaków z Kazachstanu i innych terenów azjatyckich, kosztem rządu
radzieckiego. Chodziło nam o to, by zanim nastąpi demontaż ZSRR planowany przez
Gorbaczowa, zaistniała w tym państwie jakaś polska jednostka administracyjna, z
której później zrobilibyśmy suwerenne państwo, którego ludność z kolei w
referendum mogłaby podjąć decyzję o połączeniu się z RP. Ta ostatnia
okoliczność ze względów oczywistych musiała do pewnego czasu pozostawać
tajemnicą, choć zresztą została natychmiast odczytana i „zdemaskowana” przez
prasę komunistyczną na Białorusi i w Litwie jako przejaw „polskiego
imperializmu”.
M. Gorbaczow i B. Jelcyn,
którym przedstawiłem moje propozycje, początkowo nawet słyszeć o nich nie
chcieli i nie wierzyli, że w ZSRR w ogóle istnieją jacyś Polacy. Dopiero po
wielokrotnych moich interpelacjach w tej mierze zaczęli się tą sprawą
interesować. Wydaje się, iż obaj byli zainteresowani tym, by demontaż ZSRR
nastąpił możliwie najszybciej, a jego rozpad był pewny i długotrwały. Widocznie
też z tego względu obaj powoli zaczęli się skłaniać ku moim propozycjom. Ale
też jest pewne, że służby bezpieczeństwa, którym powierzono przeprowadzenie
„rozpadu”, nie chciały już zmieniać ustalonych planów, w których „kwestia
polska” była całkowicie pomijana. Postanowiono więc mnie „zneutralizować”.
Początkowo w prasie litewskiej i białoruskiej, następnie także w polskiej
rozpętano przeciwko mnie burzliwą kampanię oszczerstw i zniesławiania. Dyspozycyjni
dziennikarze Czekuolis, Czepajtis, Szimelionis, Mieczkowski, Balcewicz,
Witkowski, Kijak, Maziarski, Karkus, Narbut, Sawicka, długi szereg innych – w
latach 1990-1992 i późniejszych wielokrotnie obsmarowywali mnie brudami na
łamach „Gazety Wyborczej”, „Nie”, „Tygodnika Powszechnego”, „Relaksu” i innych
piśmideł. Nie ulega dla mnie osobiście żadnej wątpliwości, iż cała ta akcja
była wspólnie koordynowana przez sowiecki i białoruski KGB, litewską Saugumę,
polski UOP, kierowany ówcześnie przez sowieckiego zausznika Krzysztofa
Kozłowskiego. Wściekał się też na mnie osobiście pan Adam Michnik i inni ludzie
Unii Demokratycznej, a to z powodu, że chcę „robić drugą Polskę”.
Wkrótce też ZSRR przestał
istnieć, a nasza sprawa upadła ostatecznie, dzięki m.in. bardzo podłej postawie
pewnej liczby polskich sprzedawczyków zarówno w Wilnie, jak i w Warszawie.
Może to i dobrze zresztą. Dziś po wielu przemyśleniach i konfrontacji moich
dawnych ideałów z rzeczywistością wiem, że przyłączenie Wileńszczyzny do Polski
byłoby ogromnym dramatem dla rdzennej polskiej ludności tej krainy. Dopiero wówczas by
doznała naprawdę co to jest poniżenie, poniewierka, wyzysk i upodlenie. Nie
martwię się, że moje plany sprzed 10 lat zostały zneutralizowane.
Jan Ciechanowicz
Wilno
* * *
„Przewodnik
Polski”, Nowy Jork, 4 grudnia 1998 r., „Magazyn
Wileński”, nr 9, 10, 1998:
Pozostał takim samym
patriotą i takim samym idealistą
Z Janem Ciechanowiczem,
człowiekiem, dla którego nie zostało miejsca w Wilnie, rozmawia Jan Sienkiewicz
– Kiedy jesienią ubiegłego
roku mieliśmy z Tobą w „Magazynie Wileńskim” rozmowę o twojej twórczości
literackiej, naukowej, obiecaliśmy czytelnikom, że odbędziemy jeszcze jej ciąg
dalszy – dotyczący już nie roboczego warsztatu i planów, lecz twojego
życia w okresie ostatnich lat. Jak się to stało, że pisząc na tematy, które są
związane z tym ziemiami, Wileńszczyzną w szerokim pojęciu, mając tutaj całą
bazę danych, archiwa, od szeregu lat już jesteś poza Wilnem, bywasz tu tylko
rzadkim gościem?
– Rzeczywiście, już piąty rok
jestem poza Wilnem. Przez rok pracowałem na uczelni w Bydgoszczy, wykładałem
język niemiecki, rosyjski i litewski. Kolejny rok kończę na innej uczelni w
Polsce. Wykładam język niemiecki oraz historię nauki i historię filozofii.
Oczywiście w tym, że jest jak jest, nie było mojego wolnego wyboru, mojej woli.
Najchętniej i jedynie chętnie mieszkałbym w Wilnie, bo tutaj, jak słusznie
twierdzisz, jest dla mnie jako historyka nauki i historyka kultury, podstawowa
baza badawcza. Musiałem z Wilna wyjechać. Nikt tu mnie nie bierze do pracy.
Jestem traktowany jak trędowaty. Byłem zarejestrowany na Giełdzie Pracy,
otrzymywałem skierowania – do szkół, do techników. Wszędzie traktowano mnie
bardzo uprzejmie, dyplomatycznie, mile – i zawsze mówiono, że niestety etat
jest już zajęty. Byłem w 56 różnych miejscach – szkołach, urzędach, redakcjach
i wszędzie byłem persona non grata.
Na szczęście otrzymałem
ofertę z Bydgoszczy, później z Rzeszowa. Chętnie bym stamtąd jednak wrócił.
Jestem przede wszystkim naukowcem-kresowiakiem. ...No i sentyment... (dłuższa
przerwa) ... Trudno o tym mówić. Całe swoje życie poświęciłem obronie polskości,
tutaj, na tej ziemi... Żałuję tego. Głupio postępowałem, głupio żyłem. Nie
dbałem o siebie, za mało dbałem o rodzinę, o dzieci. Nawet ze skromnej
nauczycielskiej wypłaty kupowałem książki, gazety, pisma, posyłałem rodakom do
Kazachstanu, na Syberię, na Kamczatkę. Niepotrzebne było to wszystko. Przecież Polacy z Polski nie wpuszczają
do Kraju dawnych zesłańców i ich potomków. Kontynuują w ten sposób z własnej
woli zbrodnie ZSRR. To jest potworne... W ogóle to jestem wdzięczny losowi,
Panu Bogu, za to, że wreszcie poznałem, jaka jest prawda. Polskość, kultura
polska, naród polski – to była dla mnie najwyższa wartość. A przecież na
pierwszym miejscu powinien stać Bóg. Bo to jest najwyższa przyczyna i najwyższy
cel. A ja z czegoś ziemskiego zrobiłem sobie najwyższą wartość. Za to, że
chciałem swych rodaków wywyższać, zostałem też przez nich poniżony. Reasumując: „I’m proud of all, what I have done, and promise never to do
it again”...
– Komuś, kto przeczyta o
twoich zagranicznych kontraktach, od razu to się skojarzy z doskonałymi
warunkami, jakie są stwarzane dla wizytujących profesorów z zagranicy, z
dobrym mieszkaniem, z dobrą pensją.
– Normalny człowiek normalnie
tak skojarzy. W normalnym życiu tak być powinno. W moim życiu tak nie jest.
Mimo, że mam swoje kwalifikacje: jestem autorem 15 książek, ponad 600 artykułów
naukowych w sześciu językach w około dziesięciu krajach. Zarabiam jednak jako
tzw. „młody specjalista”, 26 lat pracy w polskim szkolnictwie na
Wileńszczyźnie nie są brane pod uwagę. Nie chciałbym jednak o tym dłużej mówić,
to są moje prywatne sprawy, które nikogo nie mogą interesować. Naprawdę jestem
wdzięczny losowi, że mając 51 lat ujrzałem rzeczywistość taką, jaka ona jest.
– Ależ to mówi inny
Ciechanowicz: nie tylko
ten, dla którego wszyscy mieli wielki szacunek i poważanie 20,15,10 lat temu –
za piękne i odważne artykuły prasowe w ówczesnym „Czerwonym Sztandarze”.
Jesteś inny od tego, który przemawia nawet przez najświeższe, najnowsze twoje
książki. Przecież taki sam byłeś w tamtych swoich gazetowych artykułach i taki
sam jesteś w ostatnich książkach. Nie zmieniła się hierarchia wartości, pewne
rzeczy są dla ciebie tak samo ważne, jak przed kilkudziesięcioma laty; o tym
mówią twoje książki...
– Chcesz powiedzieć, że
garbatego tylko mogiła wyprostuje?.. Ale patriotyzm uchodzi dzisiaj za rodzaj
zboczenia umysłowego. Kiedy pokazuję nieznaną wielkość narodu polskiego, wkład
Polaków do kultury i cywilizacji świata przez inne kultury – rosyjską,
niemiecką – to się spotyka z takim odbiorem, jakby kundlom próbowano wmówić, że
są rasowymi owczarkami, a nie kundlami. Kundle drwią z dobrego o nich zdania,
bo są właśnie kundlami. Kiedy ukazuję ogrom duchowy polskiego narodu, obecne
pokolenie śmieje się z tego. Nazywa to – „poszukiwaniem wielkości” rzekomo nie
istniejącej. Wychodzę co prawda z założenia, że naród polski to nie tylko
obecne pokolenie, które dziś zamieszkuje tereny między Karpatami i Bałtykiem,
to nie tylko te biologiczne organizmy, trawiące hamburgery i ślepo goniące za
zyskiem. Naród polski to wszystkie pokolenia byłe i wszystkie pokolenia
przyszłe. Mam nadzieję, że te, które przyjdą, będą godne miana narodu polskiego, potrafią docenić
swoją własną wielkość. Myślę, że destrukcyjna praca Związku Sowieckiego w ciągu
prawie 50 lat nad moralnym zniszczeniem naszego narodu odniosła stuprocentowy
skutek. Ludzie są często karłowaci. Pisał o tym Wańkowicz, pisze Waldemar
Łysiak, Ryszard Kapuściński. Mogę nawet stwierdzić, ze Litwini, którzy byli w
składzie imperium sowieckiego, nie są tak duchowo wyniszczeni, jak obecne
pokolenie naszego narodu. Stanowczo za dużo w nas egoizmu, bezduszności,
chamstwa, moralnego okrucieństwa i bezwstydu.
Być może właśnie dlatego
teraz przejmujemy z Zachodu dokładnie to, co Rosjanie: bandytyzm, prostytucję,
pogoń za dolarem, pełne wywłaszczenie samych siebie z wartości duchowych i
honoru.
– Wybacz stwierdzenie może
brutalne: wydaje się, że nie zmieniłeś się zupełnie i jesteś jak zwykle
zbyt radykalny w osądach. Zarzucasz dziś narodowi polskiemu brak przywiązania
do jakichkolwiek pozytywnych wartości, tymczasem przecież tak nie jest. Nie
pozbyliśmy się jeszcze zgnilizny ze Wschodu, trwa ekspansja zepsucia
z Zachodu, ale przecież w każdym narodzie – a polski nie stanowi wyjątku –
są siły zdrowe, jest młodzież przywiązana i do wiary i do tradycji narodowej,
przechowująca narodowego ducha. Niech ci będzie przykładem Radio Maryja i ruch
jaki wokół niego powstaje.
– Po pierwsze mówię o obecnym
pokoleniu, a nie o narodzie polskim jako takim. O pokoleniu, które w wielu
przypadkach nie jest godne imienia narodu polskiego. Jeśli chodzi o Radio
Maryja i ruch, jaki się przy nim i przez nie tworzy, ja z ogromną nadzieją to
obserwuję. Cieszę się, ze taki fenomen powstał. Orientalizm, sowietyzm
psychologiczny, moralny dominuje, jest w Polsce bardzo wojowniczy i bardzo
agresywny, ale w ruchu wokół Radia Maryja tkwi nadzieja dla Polski i dla
Polaków. Podziwiam męstwo księdza Rydzyka, męstwo młodych ludzi, którzy z nim
pracują, nowo powstający ruch będzie niewątpliwie inkasował dotkliwe perfidne
ciosy ze strony sił posowieckich, antypolskich, które na razie, podkreślam na
razie, dominują w Polsce. Ale zdrowe tendencje ku odrodzeniu duchowemu, takie
właśnie jak w Radiu Maryja, są coraz bardziej widoczne, coraz silniejsze.
Rosną ludzie, dla których przekonania chrześcijańskie, praktykowane w życiu,
mają znaczenie pierwszorzędne, dla których tak znaczy tak, nie znaczy nie,
którzy nie godzą się na kompromisy z własnym sumieniem. Daj Boże, by ten
pierwiastek skupiony wokół Kościoła, nie został zniszczony.
– Wróćmy do wydarzeń sprzed
kilkunastu lat, do długiej serii twoich artykułów, które bezsprzecznie odegrały
ogromną rolę w podtrzymywaniu polskości na naszych ziemiach. Teraz mówisz, że z
dzisiejszym rozumem postępowałbyś inaczej. Śmiem wątpić, że nawet mając bagaż
dzisiejszych doświadczeń nie zachowywałbyś się inaczej. Powróćmy do tamtych
czasów, kiedy nastąpiło rozluźnienie, bardziej rzekome niż autentyczne, kiedy
wspólnie zakładaliśmy nowe polskie organizacje.
– Oczywiście, że były to
przemiany pozorowane. Cała pełnia władzy – ekonomicznej, politycznej, duchowej
– pozostała wszak w krajach postsocjalistycznych w rękach byłej nomenklatury
partyjno-ubeckiej. Nie była to żadna rewolucja i żaden przewrót. Było to
wielkie oszustwo, któremu równego nie widzę w historii XX wieku. Wszystko co
robiłem wtedy i pisałem, robiłem w dobrej wierze, kierowałem się tym, co mi
nakazywało sumienie. Prawdopodobnie masz rację, że gdyby sytuacja mogła się
powtórzyć, chyba działałbym w podobny sposób. Samego siebie nie można zmienić!
Gdyby znów zaistniała potrzeba zaangażowania się po stronie sprawiedliwości,
prawdy, wolności, znów bym to zrobił...
– Z perspektywy lat twojej tu
niebytności, czy mógłbyś się pokusić o ocenę kondycji polskości na
Wileńszczyźnie, perspektywy dalszego jej pogłębiania?
– Przyjeżdżam tu, do Wilna,
co kilka miesięcy. Uderza mnie nieprzyjemnie pewien szczegół: nasi Polacy stają
się coraz bardziej podobni do rodaków z Korony. Są coraz bardziej skłóceni,
coraz bardziej zawistni, zawzięcie się nawzajem zwalczający, nie mogą wybaczyć
sobie nawzajem odmienności, a już nie daj Boże czyichś zasług. Przyjeżdżam i
widzę, że najbardziej zacni Polacy, którzy całe życie poświęcili obronie
polskości, służbie idei praw człowieka, mają tylu wrogów, są tak zawzięcie zwalczani...
Myślałem, że tylko ja mam taki garb. Nie, widzę, że inni, którzy przez
dziesiątki lat służyli naszej sprawie, są atakowani, niszczeni, zwalczani przez
pewne organa prasowe w Polsce, przez rozmaitych, za przeproszeniem, ambasadorów, przez pewnych ludzi
będących tutaj na ich usługach, jak kiedyś byli na usługach KGB. Komuś to jest
potrzebne, komuś to służy, ktoś ma z tego pożytek i ma w tym swój cel.
Ze zgrozą obserwuję, jak
zatracamy swoje dobre cechy. Mieliśmy kiedyś w sercach dobrą wiarę, otwartość,
szczerość, chęć służenia dobrej sprawie. Teraz i u nas trudno jest o
te cechy. Wszystko się jakoś gmatwa, zaczyna „zależeć od okoliczności”, zatraca
czystość i jednoznaczność. Byłem kiedyś wielkim entuzjastą polskiej telewizji,
polskiej prasy. Biorę dziś do ręki polskie pismo i dowiaduję się z niego:
jak przedłużyć orgazm, jak uwieść żonę przyjaciela, jak uprawiać seks grupowy,
czy seks „inaczej”. Takie artykuły uczą „życiowej mądrości”. Wprowadza się tak
zwane wychowanie seksualne, w którym dwunastoletnie dziewczynki mają być
uczone, jak założyć partnerowi prezerwatywę. Demoralizacja, kundlizacja,
narzucona narodowi w Koronie, dociera i tutaj. W pogoni za Zachodem (cechującej
ludzi Wschodu) bierzemy od niego to co najgorsze, robimy wszystko, by niszczyć
duchowo samych siebie. Te zagrożenia trzeba widzieć.
Jeśli o nich mówię, to nie
dla poniżenia swojego narodu, tylko dla pokazania, jak dużo sił przeciwko niemu
się sprzysięgło i w kraju i poza krajem, by odciąć naród od jego korzeni,
sprawić, by był to naród bez pamięci, bez szacunku dla siebie samego, bez
wiedzy o swojej wielkości, a więc bez rozumu i godności. Naród bez tego
wszystkiego – to bezrozumne stado, które każdy popędzi tam, gdzie będzie
chciał. Wolałbym, abyśmy z Zachodu przejmowali pracowitość, punktualność,
samodyscyplinę, a nie cechy marginesu społecznego.
– Te wpływy Zachodu – to
niekoniecznie musi być tylko oddziaływanie żywiołowe. Pseudowartości narzucane
są nie tylko narodowi polskiemu, choć może intensywność oddziaływania na naród
polski jest – wskutek szeregu przyczyn – o wiele większa, niż wobec innych
narodów. Ale przecież takim samym atakom jest poddawany również naród litewski.
Jak sądzisz, czy istnieją szanse ułożenia lepszych stosunków miedzy Polakami i
Litwinami właśnie poprzez ukazanie tych wspólnych zagrożeń? Przecież
przeciwstawianie się razem tym ogromnym zagrożeniom sprawić mogłoby, że dwa
narodowe patriotyzmy mogłyby zgodnie współistnieć, nie zwalczać się nawzajem.
Na razie oba są wobec siebie nawzajem obronno-agresywne, a przecież mogłyby,
świadome skąd idzie zagrożenie, wspierać się, wzbogacać i podtrzymywać
nawzajem.
– Kiedyś propaganda partyjna
i kagebowska robiła ze mnie wroga narodu litewskiego. A przecież zawsze
twierdziłem, że jesteśmy naturalnymi sprzymierzeńcami w walce o nasz byt
narodowy. Zwykły odruch samoobrony powinien byłby nakazywać zdrowym siłom w
łonie narodu polskiego i narodu litewskiego łączyć się w walce przeciwko
wspólnym dla obu zagrożeniom. Musimy się łączyć. Pięć lat pobytu poza Litwą dało mi pewien dystans
spojrzenia, zarówno na nas Polaków jak i na Litwinów. Muszę powiedzieć, że z
odległości widzę bardzo wiele dobrych cech litewskich. Tymczasem wroga nam
wszystkim propaganda wmawiała, że jesteśmy wrogami niepodległości litewskiej,
że i ja jestem jej wrogiem. Wmawia nadal. Dorabia „gębę”. Mam wielkie obawy, że
tej propagandzie mimo woli w zbyt wielkim stopniu ulegliśmy wszyscy. To jest
perfidna, podła, mistrzowska robota...
Absolutnie koniecznie musimy
się łączyć. Bo wytracą nas po kolei. Najpierw jednych, potem drugich. Próby
stworzenia „zjednoczonej” Europy czy ludzkości, jej unifikacji, są czymś w
rodzaj próby stworzenia – zamiast realnie istniejących, obdarzonych ogromną
różnorodnością i pięknem, gatunków roślin – jakiejś hipotetycznej „uogólnionej”
rośliny, czy usiłowania połączenia wszystkich dzieł muzycznych lub malarskich w
jakąś jedną „syntetyczną symfonię”, czy w jeden „zbiorowy obraz”. Bzdura? –
Bzdura! Ale nie większa niż dążenie do spędzenia miliardów osób ludzkich czy
setek narodów, tysięcy ludów, plemion i szczepów etnicznych w jakąś szarą „ludzkość
bez granic”, to jest bez indywidualności, bez własnej woli, oblicza duchowego –
bez własnej twarzy. Nie wolno zapominać, że Bóg stworzył ludzkość w postaci
różnych narodów i nie warto tego naprawiać, bo to się źle skończy – może
jeszcze gorzej niż bolszewicki eksperyment w Rosji i w krajach Europy
Wschodniej. Hybrydyzacja to bastardyzacja i upadek...
Widzę przed oboma naszymi
narodami ogrom zagrożeń i widzę straszny bezmyślny owczy pęd, uleganie
zmasowanej propagandzie, jeszcze bardziej może skutecznej niż sowiecka,
apelującej do najbardziej prymitywnych stron ludzkiej natury, z rzeczy
drugorzędnych czyniącej wartości najwyższe. Zdrowe siły w obu narodach,
szczególnie młodzież, powinna się temu wspólnie przeciwstawiać. I Polacy i
Litwini mają wspólne wielkie dziedzictwo chrześcijańskie i ono powinno nas
uratować.
* * *
„Polski
Przewodnik” (Nowy Jork), nr 286, 1998 r.:
W odpowiedzi Judaszowi
W numerze 7/98 „Magazynu
Wileńskiego” ukazała się moja rozmowa z p. Janem Sienkiewiczem, posłem na Sejm
Litewski, czołowym polskim politykiem w Wilnie, w której to rozmowie
nieopatrznie użyłem – mówiąc o dniu dzisiejszym – słów: „Cała pełnia władzy –
ekonomicznej, politycznej, duchowej – pozostała wszak w krajach
postsocjalistycznych w rękach byłej nomenklatury partyjno-ubeckiej”.
Polskie przysłowie powiada:
Uderz w stół, nożyce się odezwą. Odezwały się i tym razem... W numerze
1598 dwutygodnika „Znad Wilii”, dofinansowywanego m.in. przez „Gazetę
Wyborczą”, masońską Fundację im. Stefana Batorego, rząd warszawski i litewski,
– ukazał się sążnisty elaborat pt. „Pozostał takim samym patriotą i takim samym
idealistą” podpisany przez Tomasza Bończę, pod którym to „służbowym”
pseudonimem kryje się, jak wiadomo, właściciel i redaktor naczelny „Znad Wilii”
Romuald Mieczkowski. (Pseudonim „Bończa” ma widocznie dać do zrozumienia, że
panu Romualdowi rzekomo przysługuje ten herb rodowy). Liczy się u niego nie
prawda, lecz pozór. I to we wszystkim...
Artykuł pana Romualda (nie
wiem, czy jestem fair, gdy go tak nazywam, bo w przeszłości byliśmy z nim
przez szereg lat na „ty”, pracowaliśmy dosłownie „przez ścianę” w redakcji
„Czerwonego Sztandaru”: pan Romuald jako kierownik działu przemysłu i
transportu, ja – jako własny korespondent działu propagandy i życia
międzynarodowego, a nawet parę razy po koleżeńsku strzeliliśmy sobie razem po
kielichu) to jednak naprawdę istne pomieszanie z poplątaniem. W postaci skondensowanej umieścił autor
tutaj wszystkie swoje wydumane (nie wiem, czy tylko przez niego) przeciwko mnie
zarzuty, które już wielokrotnie drukował w swej gazecie. I tym razem pan
Romuald kłamie (jak?) najęty nawet wówczas, gdy mówi prawdę, a całość
swych wypocin zaprawiła takim ładunkiem złości i nienawiści, że tekst wywołuje
uczucie politowania nad jakimś jego wewnętrznym bólem, który się w tak
agresywny sposób musi znajdować sobie ujście. Jakbym był narobił dzieci jego
ukochanej. U podstaw tych obsesyjnych wynurzeń musi widocznie tkwić ogromny
ładunek zawiści, poczucia niższości, zazdrości i zgorzknienia, skoro autor już
nie tylko mi „dokłada”, ale też nie oszczędza ani żony, ani dzieci.
Przez kilka lat bluzgał na
mnie pomyjami prawie w każdym numerze, wszelako liczne protesty czytelników i
spadek liczby prenumeratorów do kilkudziesięciu, zaś nakładu do kilkuset
egzemplarzy z pierwotnych kilku tysięcy, sprawiły, iż obiecał, że nazwisko
Ciechanowicza już nigdy nie znajdzie się na stronicach „Znad Wilii”.
A jednak i tym razem słowa nie dotrzymał, skłamał...
Nigdy nie dałem p.
Mieczkowskiemu powodu do nienawiści, widocznie tkwi więc w jego wynurzeniach
jakiś przymus, patologiczny – wewnętrzny lub polityczny – zewnętrzny...
Właściwie jedyną normalną
reakcją na tego rodzaju karczemne wypowiedzi, zakładając, że osobnik je popełniający
jest zdrowy na rozumie, powinno byłoby być zbycie ich pogardliwym milczeniem
lub przysłowiowe naplucie w twarz autorowi. Tego drugiego nie czynię, ponieważ
pan Romuald sam już to w stosunku do siebie uskutecznił, pisząc to i tak, co i
jak pisze (śliny zaś szkoda by było plwać na taką „po(twarz”). Natomiast cierpliwe
przemilczenie tego kolejnego, jednego z wielu dziesiątków, publicznych
oszczerstw tegoż autora, rozsyłanych niemałym kosztem do setek instytucji i
osób prywatnych w Litwie, Polsce, Kanadzie, Francji, Wielkiej Brytanii, USA
itd., było by już małodusznym ustępstwem na rzecz kłamcy i chama, co by jego i
jego rozkazodawców tylko by do kontynuowania tego rodzaju łotrowskich zagrań
zachęciło.
Warto chyba zwrócić uwagę na
okoliczność, iż artykuł p. Romualda ukazuje się w wymownej rubryce
„Podglądy” (nieco za skromnej: z uzasadnieniem można by było do togo hasła
dodać – „i podsłuchy”). Jeśli się zaś nie mylę, „podglądacz” to w języku
patoseksuologii taki osobnik, co to znajduje satysfakcję w podglądaniu znanych
aktów. Często sam aranżuje tego rodzaju sytuacje, podsuwając własną żonę obcym
mężczyznom, a gdy na domiar zmusza ją do ciągnięcia zysków z tego procederu, –
zwany jest pospolicie alfonsem. Aż dziw, że pan Romuald sam sobie publicznie
przypisuje takie ohydne perwersje. Oczernianie samego siebie – to już naprawdę
przesada... A może to nie oczernianie, lecz wyznanie...
Nienawiść jest złym doradcą
(nie wiem zresztą, czym ją w tym przypadku i czy w ogóle spowodowałem),
oślepia oczy i zaciemnia rozum. Dlatego jest naturalne, że w artykule p.
Romualda znalazły się jakieś dziwaczne zdania, choć bardzo emocjonalne, pod
względem słownictwa żywcem wzięte z „Nie”, lecz za to zupełnie bezsensowne. Cóż
to za wymowny cytat: „Z chłodną bezczelnością, byciem po stronie silniejszego,
pomówieniami i zdradą wobec ideałów, na które dziś spode łba poprzez krzywe
zwierciadło cynicznie się przygląda”? Ano czytaliśmy to już u kogoś innego i
pod innym adresem... A może to korekta zawiniła i dała cytat zwykłą czcionką? Nawet
zresztą, gdy się komuś coś plagiatuje, warto się nad sensem tego zastanowić. No
bo i jak można „patrzeć na ideały”? Chyba że „ideał” jest „podglądany”... I jak
można na coś „patrzeć poprzez zwierciadło” i to jeszcze „krzywe”? Przecież
nawet ono nie jest przeźroczyste. Ale u pana Romualda, jak zawsze, łatwo o
słowa, lecz trudno o sens. To, moćpanie, nie wierszydełka dla kucharek
popisywać: tu zerwał, tam uszczknął i masz jakąś układankę. A jak komuś się nie
podoba, to od buców go, od baranów, od ciemnogrodu, od zacofania!...
Pełno więc w tekście p.
„Bończy” tak eleganckich kategorii, służących do definiowania tego, czego
zrozumieć nie jest w stanie, jak „bełkot”, „banialuki”, „schizofrenia”, a gdy
zabrakło mu polskich słów, sięgnął po rosyjskie: „bried pijanoj kobyły”... Przy
okazji autor wymyślił nawet wyraz „kundedlizacja”, przypisując zresztą mi to
wątpliwe osiągnięcie. Ja takiego wyrazu nie znam, natomiast Melchior Wańkowicz
(Droga do Urzędowa i inne teksty, których znawca Wandy Wasilewskiei p. Romuald
nie musi znać), a za nim liczni inni polscy publicyści, używał pojęcia
„kundlizm” do określania takiej właśnie mentalności, jaką reprezentuje mój
oponent. Mimo tych
krytycznych uwag, wypada przyznać, że jako paszkwilant p. Mieczkowski wypada
bez porównania lepiej niż jako poeta, choć i w tej roli nie jest zbyt
oryginalny. Np. „polskim faszystą” nazywała mnie nieraz prasa komunistyczna na
Białorusi oraz sajudisowsko-kagebowska na Litwie.
A więc biorąc pod uwagę fakt
spolegliwej opieki nad pismem p. Romualda ze strony znanych instytucji w Litwie
i Polsce oraz fakt częstego tegoż pisma cytowania przez periodyki ściśle z
tymiż instytucjami związane, np. „Rzeczpospolitą”, (według schematu: „ukazująca
się w Wilnie gazeta „Znad Wilii” określa Jana Ciechanowicza jako „faszyzującego
schizofrenika”), a szabesgojowskie kłamstwa w nim drukowane są następnie
powielane i wykorzystywane w celu dyskredytacji i moralnego niszczenia
uczciwych polskich działaczy na Litwie, wypada tym razem wreszcie dokładniej
się przyjrzeć „argumentom” tego plotkarza z powołania i z zawodu.
Na wstępie wypada stwierdzić,
że nie tylko Jan Ciechanowicz, ale też np. Jan Sienkiewicz czy Ryszard
Maciejkianiec, inni polscy aktywiści w Wilnie stawali się nieraz przedmiotem
prasowej nagonki w „Znad Wilii”, „Nie”, „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczypospolitej”, „Gazecie
Polskiej” i innych parchatych pismach tegoż autoramentu – gdy tylko mieli
odwagę podnieść swój głos w obronie ludzkich i obywatelskich praw ludności
polskiej Wileńszczyzny. Zaraz pan Romuald przypominał; im, iż są „faszystami”,
„komunistami”, należą do „nomenklatury”, są „promoskiewscy” itp., itd. Tak już
nieraz „unieszkodliwiano” w imię czyjegoś „wyższego” celu wielu uczciwych i
ofiarnych Polaków, i to nie tylko wileńskich, ale i broniących Ojczyzny w
Kraju.
A któż to taki „niepokalany
Kali” jest naszym „sędzią”? Stwierdźmy więc otwarcie: pan Romuald Mieczkowski
przez szereg lat był kierownikiem działu w redakcji „Czerwonego Sztandaru”,
organu KC KPL w języku polskim. Zamieszczał w tym piśmie multum swych
artykułów, w których gloryfikował planową gospodarkę socjalistyczną i „sukcesy”
budownictwa komunizmu w ZSRR i Litwie. Przez cały ten okres i długo po nim
należał do szeregów KPZR, nie mógł by zresztą kierować działem w partyjnej
gazecie i nie należeć do tejże partii. Był też sekretarzem Komunistycznego
Związku Młodzieży (komsomołu) w tejże redakcji, gorliwym jego aktywistą.
Wielokrotnie Wileński Miejski Komitet KPZR angażował tego osobnika – jako
cieszącego się szczególnym zaufaniem reżimu sowieckiego – w roli „komisarza
politycznego”, by towarzyszył jako tajny obserwator rozmaitym wycieczkom
zagranicznym. Taki „komisarz” (to jest nazwa oficjalna) odbywał podróże
gratisowo, nikt z wycieczkowiczów nie wiedział, że jest on „wtyczką”, a jego
zadaniem było podsłuchiwanie i podglądanie tego, co kto robił i co kto mówił,
np. po kieliszku, przebywając na „zgniłym Zachodzie”. Takich podróży p.
Mieczkowski odbył bardzo wiele. (Dla porównania, np. autor tych słów w okresie
sowieckim został tylko dwa razy wypuszczony na parę dni, do Polski, w 1978 i 1984 roku, przy czym
po tym ostatnim pobycie w Warszawie z tamtejszego Urzędu Bezpieczeństwa
nadszedł do Wilna telegram, donoszący, że Ciechanowicz bywał w kościołach,
złożył kwiaty na grobie ks. Jerzego Popiełuszki i dopuścił się antyradzieckich
wypowiedzi. To była klapa. Następnym razem pojechałem do Polski dopiero po
likwidacji ZSRR. Przypuszczam, że oficer SB, który ów telegram odbił, pracuje
dziś na wysokim stanowisku w UOP i jest, być może, odpowiedzialny za operacyjne
kontakty z wileńskimi Polakami. Jasne, kogo wybrał by na swe „osoby
zaufane”, takichże osobników jak sam. W okresie zaś sowieckim pan Romuald, cieszący
się pełnym zaufaniem sowietów i im się wysługujący, w Polsce bywał raz po raz).
Po powrocie taki „komisarz” składał szczegółowe pisemne sprawozdanie i
otrzymywał za nie dodatkowe premie pieniężne. Nasz bohater pisał je w języku
rosyjskim, w redakcji nie tylko ja bywałem tego świadkiem. Stosy tej haniebnej
„produkcji” muszą do dziś spoczywać gdzieś w partyjnych archiwach i myślę, że w
nich p. Romuald „pogrążył” niejednego litewskiego urzędnika z tamtego okresu.
(Polacy nie mieli żadnych szans na
wzięcie udziału w tego rodzaju ekskluzywnych radzieckich wycieczkach). Na ile
wiem, żaden z wileńskich Polaków poza Mieczkowskim nie podjął się pełnienia
haniebnych funkcji tajnego komisarza KPZR.
Dalsza kariera zawodowa pana
Romualda dowodzi, że zaufania partii nie zawiódł, został bowiem mianowany i
przez długie lata pełnił funkcje dyrektora (kierownika) rozgłośni polskiej
Radia „Sowietskaja Litwa”, w którego audycjach wiele miejsca zajmowała
propaganda sowieckiego stylu życia i agitacja ateistyczna. Tak wysokich
szczebli kariery nomenklaturowej w systemie propagandy sowieckiej jak Romuald
Mieczkowski nie osiągnął żaden Polak w ZSRR. Haniebne, że właśnie on jest dziś
cynicznie lansowany przez media w Polsce. I dziwne, że ma tak wybiórczą pamięć:
wytyka źdźbło w cudzym oku, a zapomina o belce we własnym. Może zresztą nie
zapomina, lecz po prostu liczy na ludzką głupotę, krótką pamięć, zastraszenie,
wierzy, iż powiązania agenturalne są wszechmocne i prawdę ukryją. Obwinia więc
bezpardonowo innych, raz po raz woła: „Trzymaj złodzieja!”, by od siebie
odwrócić uwagę. Uważa też, że jak Kali komuś ukraść krowę, to dobrze, ale jak
ktoś ukraść krowę Kaliemu, to źle. Ale przecież do czasu dzban wodę nosi...
Kłamstwa nagromadzone przez
pana Romualda w jego paszkwilu rażą od pierwszych zdań. Pozwolę sobie przy
niektórych z nich bliżej się zatrzymać, bo przecież poszły one w szeroki świat
i są lansowane przez antypolskie „organa” w kilku krajach.
1. Nie jest prawdą, że
ostatnio jedynie „Magazyn Wileński” na Litwie użycza mi swych łamów. Gdyby
nawet było tak, jest to pismo warte nie mniej niż cała reszta razem wzięta. Ale
przecież moje artykuły są publikowane co najmniej w kilkunastu poważnych
pismach w USA, Kanadzie, Polsce, Litwie. W Wilnie m.in. czyni to świetny
„Lietuvos Bajoras”, „W Kręgu Kultury”, inne pisma. Niedawno był mój tekst
w „Kurierze Wileńskim”. Co prawda w „Naszej Gazecie” jej redaktor naczelny
od zawsze miał dla mnie partyjną cenzurę, ale to przypadek bardzo specyficzny,
podobny do „Znad Wilii”.
2. Jeśli moje książki są
„pseudonaukowe”, jak powiada podglądacz, to dlaczego pozytywne recenzje na nie
ukazywały się nie tylko w Wilnie i Warszawie, ale też w Paryżu, Chicago,
Toronto, Nowym Jorku, Buenos Aires, Kijowie, Lwowie, Grodnie? Pozytywnie pisali
o moich książkach tak znakomici uczeni jak dr doc. Aleksander Dawidowicz, prof.
dr hab. Marceli Kosman, prof. dr hab. Stanisław Jedynak, prof. dr hab. Jolanta
Mędelska, prof. dr hab. Tadeusz Kowzan i in. Czy więc oni też są
„pseudonaukowymi schizofrenikami”? A z drugiej strony, pan Romuald nie ma nawet
formalnego bakalaureatu czy magisterium, nie mówiąc o faktycznej wiedzy i
rozumie, by sądzić w sposób rzetelny o czyichkolwiek książkach. Może zresztą
stąd właśnie, z nieuctwa,
płynie owa jego charakterystyczna buta i nonszalancja w wyrokowaniu
o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia...
3. Pan Mieczkowski od lat obija
progi urzędów w Litwie i Polsce z donosami na mnie, zamieszcza też je
systematycznie w „Znad Wilii”, usiłując wymusić na władzach litewskich, by mnie
aresztowały i sądziły za „separatyzm”. Szatańska iskra donosiciela wciąż w
„Bończy” nie gaśnie. Otóż powinienem otwarcie stwierdzić, że zawsze uważałem i
dziś uważam prawo do niepodległości za niezbywalne prawo każdego narodu:
albańskiego, litewskiego, polskiego, serbskiego, chorwackiego czy każdego
innego. Ale też za żadnym narodem nie potrafiłbym uznać prawa do poniewierania
czy dyskryminacji innego. Właściwie gdybym był kiedykolwiek uczynił coś
przeciwko niepodległości Litwy, co mi zarzucają niektórzy polscy łajdacy, z
całą pewnością dawno bym już siedział w więzieniu na Łukiszkach, i prasowe
donosy p. Mieczkowskiego byłyby (i są) zbyteczne. Dają one jedynie wyraz
nikczemności autora. Gdy przed 10 laty byłem przejściowo jednym z polskich
polityków w Wilnie, walczyłem przede wszystkim o prawa moich rodaków. W obliczu
mnożących się antypolskich ekscesów uważałem, iż okupacja Wschodniej Polski
przez ZSRR w 1939 byki nieprawna i że te tereny po obaleniu Paktu
Mołotowa-Ribbentropa przez wszystkie zainteresowane strony powinny wrócić do
ich prawowitego właściciela, czyli do Państwa Polskiego. Słusznie więc pisze
„Bończa”, że postulowałem utworzenie z tych terenów Republiki Wschodniej Polski
wówczas, gdy istniał jeszcze ZSRR, czyli w latach 1989-1990, co mi ówczesna
propaganda partyjna poczytywała za przejaw „polskiego faszyzmu” i
„antysowietyzmu”, dokładnie tak jak czyni to dziś Mieczkowski. Czasopismo
„Kommunist” (nr 2/1991), ukazujące się w Mińsku, też nazywało mnie
„faszystowskim najmitą”, „hersztem polskiej szlachty”, a nawet „płatnym agentem
CIA”. Bardzo podobnym słownictwem, jak widzimy, posługuje się i „Znad
Wilii”, czemu się zresztą trudno dziwić...
Gdy na początku 1991 roku
stało się jasne, że sprawa polska została z kretesem przegrana, z polityki się
wycofałem. Ale moja aktywność na tym polu zyskała mi nie tylko nienawiść
agentów obcych służb, lecz i uznanie setek tysięcy rodaków. Zostałem wówczas
wyróżniony siedmioma dyplomami honorowymi różnych polskich periodyków i
organizacji w USA, zaś tygodnik „The Post Eagle” w 1990 uznał mnie za „The Man
of the Decade”. Za swą działalność na rzecz zachowania kultury polskiej na
Kresach zostałem nagrodzony medalem honorowym warszawskiej Fundacji „Straż
Mogił Polskich Bohaterów”. Chyba i to pozbawia snu p. Mieczkowskiego i
jemu podobnych.
4. Nie jest prawdą, że ja
dopiero ostatnio zacząłem pracować na niwie naukowej, by się – jak sugeruje
„Bończa” – „zrehabilitować”. Mój pierwszy artykuł naukowy, poświęcony filozofii
Emmanuela Mouniera, ukazał się jeszcze w roku 1970, pierwsza broszura o koncepcji
kulturologicznej Theodora W. Adorno – w 1982. Odtąd co roku wychodziło w druku
w różnych krajach i w różnych językach niemało artykułów, a co parę lat
książka. Niedokładne więc są te „podglądy” i chyba w sposób zamierzony
fałszowane... Poza tym trzeba wiedzieć, że materiały do książki naukowej są z
reguły gromadzone przez wiele lat, zanim się przystąpi do jej pisania. A
później trzeba też długo czekać, aż się ukaże. Tym, którzy są bardzo zmartwieni
faktem, że udało mi się wydać parę książek, powiem na pocieszenie, że żadna to
przyjemność, lecz dużo ciężkiej pracy, honoraria zaś za publikacje naukowe są
albo żadne, albo nikłe. Nie ma czego zazdrościć.
5. Wbrew temu, co kłamie
Mieczkowski, nigdy nie byłem dowożony „przez sowieckich żołnierzy” do żadnej
telewizji. Zawsze i wszędzie jeździłem tytko trolejbusami i autobusami i, rozumie
się, bez żadnej obstawy osobistej. Wywiadów zaś, jako polski poseł do
parlamentu Gorbaczowowskiego, (w którym zasiadałem obok Brazauskasa,
Landsbergisa, Sacharowa, Kowalowa, innych prominentów i dysydentów) i
polski działacz w Wilnie – udzieliłem swego czasu bodaj paręset, a to zarówno
dla telewizji „Jedinstwa”, jak i „Sajudisu”, a także dla szwajcarskiej,
polskiej, niemieckiej, amerykańskiej, rosyjskiej, białoruskiej. Korzystałem z
każdej okazji, by nagłośnić problem polski w ZSRR i pomóc moim rodakom. Czyniłem
to zarówno na Kremlu w Moskwie, jak i w Białym Domu w Waszyngtonie – ku
wściekłości agentów KGB w Wilnie, Warszawie i gdzie indziej. Oni dotychczas nie
mogą mi wybaczyć, że tyle im napsułem krwi. Nie muszę więc ani czegokolwiek się
wstydzić, żałować, czy tym bardziej się usprawiedliwiać czy rehabilitować.
Niech się rehabilitują judasze, którzy węszyli, podglądali, podsłuchiwali,
zdradzali i donosili. Ja tego nie robiłem, mam czyste sumienie i nikt mnie, za przeproszeniem, nie trzyma za
przysłowiowe „jaja”. Nie muszę więc nikogo – by się zrehabilitować w oczach
nowych chlebodawców – wytykać palcami jako „faszystów” czy „komunistów”...
Jestem zresztą przeciwnikiem w ogóle takiego wybiorczego wytykania przeszłości
komukolwiek. System sowiecki (tu nie ma mowy o Polsce, gdzie można było
wybierać) był totalitarny, każdy w nim musiał być jakąś tam „śrubką” tegoż
systemu, o ile nie był zupełnym zerem.
Podział na ludzi przyzwoitych
i na łotrów przebiegał nie – jak sugerowała ideologia komunistyczna – według klucza
partyjnego. Zarówno wewnątrz KPZR, jak i poza nią spotykano szeroki
wachlarz rozmaitych typów psychologicznych i moralnych. Najzaufańsi
zresztą i najbardziej niebezpieczni agenci sowieckich służb specjalnych byli
bezpartyjni – by budzić więcej zaufania w ofiarach, takim był m.in. Virgilijus
Czepaitis, pierwszy generalny sekretarz „Sajudisu”, notorycznie gloryfikowany
przez „Znad Wilii”, „Gazetę Wyborczą”, nie mówiąc o „Rzeczypospolitej”...
Trzeba dużej dozy chamstwa, złotrzenia i złej woli, by dziś, po tylu latach wypominać komuś, że on
kimś tam „był” – o ile oczywiście nie byt katem, donosicielem czy innym
zbrodniarzem. Ale takich po prostu trzeba sądzić. Natomiast często ktoś, kto
„był”, więcej i lepiej zasłużył się sprawie demokratyzacji, niż ten, kto „nie
był”, a tylko cicho siedział, dłubał w nosie, bo nic innego nie potrafił, dziś
zaś obnosi się ze swym „niebytem”, widząc w nim rzekomy powód do zaszczytów,
wiedzy i chwały. Ważna jest nie formalna przynależność do tych czy innych
struktur, lecz czyny, postępowanie. Bolszewickie kryterium formalnej
przynależności lub nieprzynależności jest bezsensowne. Zresztą w Polsce jakoś
nikomu nie zawadza, że prezydentem jest tu dwukrotny komunistyczny minister
sportu, absolwent ponoć Wyższej Szkoły Partyjnej w Moskwie, wicepremierem zaś,
a przedtem premierem, były pracownik naukowy Instytutu Problemów
Marksizmu-Leninizmu, a ministrem spraw zagranicznych – były sekretarz POP
Uniwersytetu Warszawskiego. Tym bardziej zaskakuje obłuda i zakłamanie
poszczególnych warszawskich agenturalnych gryzipiórków, którzy wciąż ściągają
aż do Wilna, by wśród tutejszych Polaków – zawsze za pośrednictwem „Znad Wilii”
– szukać „promoskiewskich komunistów”. Czyżby za mało im było własnych 3
milionów byłych członków PZPR?
6. Prawdą jest, że przez
niespełna trzy lata 1983/86 byłem pracownikiem naukowym w wileńskiej filii
Akademii Nauk Społecznych, której siedziba znajdowała się w stolicy ZSRR. Po
prostu w 1983 roku obroniłam rozprawę doktorską z filozofii pt. „Człowiek a
kultura w filozofii Theodora W. Adorno”, rozglądałem się więc za bardziej
poważną pracą niż funkcje korespondenta w „Czerwonym Sztandarze”, w którym
zresztą trzymano mnie przez lata jako „niepewnego” na minimalnej stawce i systematycznie urządzano
„prorabotki” za te czy inne uchybienia ideologiczne, przede wszystkim
„nacjonalistyczne odchylenie” . Tak było np. w 1978 roku, gdy omijając cenzurę
KGB opublikowałem na tamach krakowskiego „Życia Literackiego” obszerny esej o
historii Uniwersytetu Wileńskiego, w którym stwierdzałem na początku, iż
wszechnicę w Wilnie założyli ojcowie jezuici przybyli z Krakowa, co sprawiło
spadnięcie na mnie zarzutów, iż obrażam naród litewski, głoszę teorie niezgodne
z ustaleniami nauki radzieckiej itp. Zostałem wówczas publicznie napiętnowany,
służbowo zdegradowany, mało brakowało, bym utracił pracę i trafił za
„antyradziecką działalność” pod sąd... Krótko mówiąc, musiałem z redakcji w
1983 r. odejść, choć trudno się było żegnać z wieloma dobrymi ludźmi, z którymi
się tam pracowało i kolegowało. Pewnego dnia latem 1983 roku wpadł do mnie
litewski przyjaciel Vaidas Matonis, wykładowca Wileńskiego Instytutu
Pedagogicznego, i zakomunikował, iż nowo organizowana w Wilnie filia
„moskiewskiej Akademii Nauk Społecznych poszukuje osoby z tytułem doktora
filozofii na etat kierownika „sekcji do badań nad wschodnią polityką Watykanu”,
ponieważ zaś ja ten tytuł mam, znam też kilka języków, miałbym szansę być tam
zatrudnionym, a praca mogła by być nader interesująca... Póki się zastanawiałem, pan Vaidas już w tej uczelni mą
kandydaturę zgłosił i wkrótce stamtąd zatelefonowano, bym przyszedł na
wstępną rozmowę o ewentualnym zatrudnieniu. Miałem już wówczas szereg
opublikowanych artykułów naukowych, znałem osiem języków obcych, uznano więc,
że mogę być dobrym specjalistą także jako politolog w systemie ANS. Tak oto na
okres niecałych trzech lat zostałem – dość przypadkowo – jednym z litewskich
„watykanistów”. Sfera ta była w ANS traktowana jako czysto politologiczna,
nic wspólnego nie mająca z ateizmem jako światopoglądem (najlepsi na świecie
„watykaniści” to katoliccy profesorowie we Włoszech i judaistyczni w Izraelu),
ale w sowieckiej terminologii wszystko było zwalone do kupy i poplątane. Tak
więc zostałem na parę lat „zaciekłym ateistą” – jak to formułuje „Bończa” – i
członkiem „nomenklatury”. Oczywiście, poziom mego „unomenklaturowienia” nie
dorównywał poziomowi, na którym funkcjonował przez kilkanaście lat mój
niepokalany adwersarz Romuald Mieczkowski... Jako ciekawostkę mogę podać, że na
życzenie kierownictwa filii ANS musiałem też zostać pozaetatowym lektorem
Towarzystwa „Wiedza”, który występuje przed słuchaczami z odczytami o polityce Watykanu. Sam Romuald
Mieczkowski, jako dyrektor sekcji polskiej Radia „Sowietskaja Litwa”, kilka
razy mnie zapraszał na antenę, ale w końcu zarzucił mi zbyt otwartą apologię
Stolicy Apostolskiej, powiedział, że ma z mego powodu przykrości ze strony
swych przełożonych, i zrezygnował z moich usług. Wielokrotnie zresztą w latach
1985/86 byłem wzywany do kierownictwa Instytutu Ateizmu i do KC KPL, gdzie mi
wytykano, iż przedstawiam w swoich prelekcjach Ojca Świętego Jana Pawła II jako
wybitnego filozofa, poetę, męża stanu i znawcę języków. Na co odpierałem,
że mówię to po to, by słuchacze uświadomili sobie, jak poważnym przeciwnikiem
socjalizmu jest Karol Wojtyła i jak ważna wobec tego jest misja Instytutu
Ateizmu... Na zarzut zaś, że pod szyldem krytyki faktycznie popularyzuję w
Litwie doświadczenie polskiego Kościoła Katolickiego, odpowiadałam, że takie
donosy na mnie piszą „wrogowie władzy radzieckiej”... Wszelako to „przeciąganie
liny” nie mogło trwać zbyt długo. Po każdej mojej publicznej prelekcji do
zwierzchnictwa Instytutu Ateizmu napływały pliki donosów, mówiących o tym, że
prawie otwarcie uprawiam agitację religijną i domagano się natychmiastowego
odsunięcia mnie od pełnienia „wychowania ateistycznego”. Niebawem moje
publiczne odczyty zostały zawieszone, podobnie jak na długo zabroniono
publikowania moich „pokrętnych” artykułów w prasie. Trudno się zresztą tym
decyzjom dziwić, gdyż całą mą działalność w charakterze „zaciekłego ateisty” od
pierwszego do ostatniego dnia prowadziłem w ścisłym, choć niejawnym, kontakcie
z moim wielkim Nauczycielem i od trzydziestu lat Przyjacielem, księdzem – prałatem
Józefem Obrembskim, który nie tylko chrzcił potajemnie moje dzieci, ale
i dyskretnie mi podpowiadał, jak robić złą sprawę tak, by wychodziła na
dobrą. Słuchacze moich odczytów,
ludzie wierzący, Polacy i Litwini, często po prelekcji uściskali mnie ze łzami
w oczach, dziękując za to, że wreszcie z ust oficjalnego prelegenta usłyszeli
prawdę. Ja zaś, gdy spostrzegłem, że znalazłem się na krawędzi
niebezpieczeństwa i że KGB nasyła licznych podglądaczy na moje odczyty, by
uniknąć sądu za „antyradziecką propagandę” rychło zwolniłem się „na własne
życzenie” z pracy w ANS i dzięki pomocy zacnych profesorów W. Czeczota,
J. Aniczasa, V. Makareviciusa przeniosłem się na Katedrę Filozofii
Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego (odpowiednik polskich wyższych szkół
pedagogicznych). Uzyskałem tam niebawem tytuł docenta i pracowałem przez szereg
kolejnych lat, prowadząc jednocześnie badania naukowe w zakresie współczesnej
filozofii niemieckiej. Muszę zaznaczyć, że przedtem prowadziłem tamże wykłady
zlecone z filozofii i etyki nauczycielskiej. Pewnego razu, było to bodaj
jeszcze w roku 1976, wpadł do mnie nieoczekiwanie p. Romuald i wyraził chęć
wysłuchania jednego z moich wykładów, bo słyszał, że prowadzę je w sposób
nieszablonowy. Zgodziłem się. Jak zawsze, tak i tym razem zawarłem w wykładzie
liczne akcenty sprzeczne z aktualnie obowiązującą ideologią marksistowską.
Pan Romuald po wykładzie pożegnał mnie mając na ustach charakterystyczny dla
siebie „uśmiech Giocondy”. Ja zaś zostałem w trybie niemal natychmiastowym na
rok zawieszony jako wykładowca, a moje artykuły przestały być przyjmowane do
jakichkolwiek redakcji. Wówczas też wreszcie skojarzyłem, że zawsze, gdy się
tylko z Romkiem szczerze porozmawia na tematy polityczne, zaraz ma się grube
kłopoty w pracy, jakieś niewytłumaczalne przyczepki i pretensje kierownictwa.
Przez swą ufność bytem bodaj ostatnim, kto spostrzegł, że gdy Romek wchodził do pokoju redakcji, w którym wesoło
dyskutowało towarzystwo dziennikarzy, wszyscy raptem milkli i się okazywało, że
muszą niezwłocznie gdzieś biec w jakichś pilnych sprawach... Czyli że rubryka
„Podglądy” w „Znad Wilii” ma długą i „chlubną” tradycję i jest, że tak
powiem, mocno osadzona w realiach...
7. Pan Romuald zadał sobie
fatygę – widać, jak długo i skrupulatnie szykował się do tego ukąszenia – i
przytoczył w swej recenzji na mój wywiad kilka cytatów z mojej książki, która
się ukazała w Kownie przed 11 laty pt. „W kręgli postępowych tradycji”. Traf
chciał, że te cytaty to akurat były „wtręty”, wstawione do mego tekstu przez
sowiecką cenzurę... Historia zaś tej książki jest dość ciekawa. Napisałem ją w
formie czterech rozdziałów w 1980 roku na zamówienie śp. pana red. Rymarczyka,
kierownika pionu polskiego oświatowego wydawnictwa „Szwiesa” i poświęciłem
polskiej tradycji demokratycznej i kulturalnej na Wileńszczyźnie w okresie
XVIII-XIX wieku. Jak wiadomo, rok 1980 to posępny okres prawdziwego
breżniewowskiego „zastoju”. A więc dwaj urzędowi recenzenci z Wilna dopatrzyli
się natychmiast w książce „przejawów polskiego nacjonalizmu” i powędrowała
ona na długie lata do szuflady pana Rymarczyka. Dopiero w 1986 roku zostałem ponownie
zaproszony do wydawnictwa „Szwiesa” i postawiony przed dylematem: albo zabieram
maszynopis i książka nigdy się nie ukaże, albo dopiszę na żądanie wydawcy
piąty rozdział, poświęcony polskim komunistom-internacjonalistom, wówczas tekst
wydadzą. Po krótkim namyśle wyraziłem zgodę na żądanie wydawcy, dopisałem w
ciągu tygodnia piąty rozdział pt. „Pod sztandarem komunizmu i proletariackiego
internacjonalizmu”, poświęcony m.in. sylwetkom F. Dzierżyńskiego, M.
Kozłowskiego, J. Przewalskiego (nawiasem mówiąc, o pierwszym z nich napisano
kilkanaście książek, w tym w USA, Niemczech, Francji – biografistyka światowa
lubi opisywać tego rodzaju barwne i kontrowersyjne postaci, nie musi się
być zwolennikiem Hitlera czy Stalina, by napisać ich krytyczną biografię). Aby
uśpić cenzurę i unieszkodliwić zawczasu ewentualnych przyszłych czytelników –
donosicieli, przytoczyłem kilka cytatów z Marksa i Lenina. Książkę oddano
do ponownej recenzji. Doktor nauk historycznych Juozas Marcinkevicius napisał,
że jest to opracowanie jednostronne, polsko-nacjonalistyczne, a rozdział o
Polakach-komunistach służy tylko mydleniu oczu, zaś „czerwony sos ukrywa czarną
treść”. Doktor zaś Maria Niedźwiedzka zauważyła w swej recenzji, iż
pierwsze cztery rozdziały autor napisał ciekawie, „z werwą”, podczas gdy
rozdział piąty robi wrażenie suchego i wymuszonego, „tak, jakby autor pisząc go
był już zmęczony pracą nad poprzednimi rozdziałami lub bohaterowie jego byli mu
obojętni”. Kropka. Jasne było, że po takich recenzjach książka nie miała żadnej
szansy na druk, co też mi ze smutkiem zakomunikował red. Rymarczyk. Dopiero
zamówiona przez niego celowo – i bardzo ciepła – recenzja profesora Anatola Djakowa z Moskwy, wybitnego uczonego
w skali europejskiej, z którym miałem zaszczyt przez wiele lat utrzymywać
korespondencję, sytuację zmieniła, książka została zaakceptowana i wkrótce
ukazała się w nakładzie jednego tysiąca egzemplarzy. Została też wykupiona w
ciągu tygodnia... Nie wstydzę się tej książki, mimo iż jest w niej nieco
„czerwonego sosu”, który dziś jest cytowany na moje potępienie przez osobników,
którzy w 1987 roku pisali donosy do KGB i KC KPL, że Ciechanowicz wychwala w
swej książce „polskich nacjonalistów” Filomatów i Filaretów...
8. Pan Romuald kłamie także
wówczas, gdy twierdzi, że byłem etatowym pracownikiem gazety „Ojczyzna”, która
w pierwszej połowie 1991 roku była wydawana w Wilnie. Ponieważ już wówczas
byłem poddawany szykanom i nie miałem zatrudnienia, zgodziłem się na zasadach
współpracy pozaetatowej kurować w tym piśmie problematykę oświatową,
historyczną i społeczno-kulturalną, by zarobić parę skromnych groszy na
utrzymanie rodziny. Jestem zadowolony, iż udało mi się w ciągu czterech
miesięcy tej współpracy zamieścić w gazecie serię nigdzie przedtem nie
publikowanych artykułów profesora Konrada Górskiego o sowieckiej i litewskiej okupacji Wilna w
latach 1939/40 oraz własny cykl pt. „Zdrada czerwonych feudałów”, w którym
wykazałem fałsz i przewrotność posowieckich pseudo-demokratów, wywodzących się
z agentury KGB i nomenklatury KPZR. Uważałem i dziś uważam, że łobuzy i
dranie zawsze takimi pozostaną, choć mogą przebierać się w różne szaty i
przywdziewać rozmaite maski... „Bończa” już kilka razy na łamach swej gadzinówki
czynił kłamliwe aluzje do tego, iż byłem rzekomo „jedynym Polakiem”, który
współpracował z „Ojczyzną”. Wstydliwie jednak przemilcza (dlaczego?), kimże
byli owi „nie-Polacy”. Ano wszyscy (aż czterej, co za zgroza!) byli Żydami i, w
przeciwieństwie do „Bończy”, bardzo przyzwoitymi ludźmi. Nie wszyscy mają takie
giętkie kręgosłupy jak tow. Mieczkowski...
9. Jest wierutnym kłamstwem,
jakobym miał za granicą „wylewać brudy na wilnian”. Pan Romuald i tu stosuje
chwyt „Trzymaj złodzieja!”
10. Podglądacz zarzuca mi „niechęć
wobec „Solidarności”. Wie, kiedy w jaką strunę uderzyć! Póki u władzy w Polsce
był SLD, pisywał, że jestem „nacjonalistycznym ekstremistą”, dziś, gdy
formalnie panuje AWS, robi ze mnie raczej „komunistę”. I słusznie, forsa płynie
doń stamtąd niezmiennie obficie, mimo zmiany warszawskich ekip. Jeśli chodzi o
mnie, to był czas, gdy „Solidarność” podziwiałem, gdy zaś zrobiono z niej
„konia trojańskiego”, stała się mi zupełnie obojętna. Do Wałęsy zaś zawsze
miałem stosunek sceptyczny, bo jednak „Solidarność” i Wałęsa to nie to samo...
Myślałem ongiś, że Adam Michnik we właściwy sobie sposób żartuje, gdy zaczął
był na łamach „Gazety Wyborczej” lansować swego podopiecznego Lecha na urząd
prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Okazało się, że nie, że był to nie
żart, lecz zamierzona profanacja i urzędu i Kraju, gdyż na najwyższym
szczeblu ulokowano manipulatywnie osobnika, nie mającego ku temu najmniejszych kwalifikacji. Dziś już tylko ślepcy
nie uznają tej prezydentury za niemiłą wpadkę Polski...
11. Jeśli chodzi o chamskie
zaczepianie na tamach „Znad Wilii” mej żony, to nie przypomina ona dziś sobie
po tylu latach, by miała kiedykolwiek straszyć pana Mieczkowskiego i pana
Okińczyca. Pan Romuald pisze: „tego się nie zapomina”. Chłop, który raz po raz
się przechwala w „Znad Wilii”, że chodził na barykady – i to z własnym
małym synkiem na ramieniu – by „walczyć” z radzieckimi czołgami
o niepodległość Litwy, – przestraszył się raptem tego, iż jakaś tam
miniaturowa nauczycielka zagroziła mu wyrzuceniem za próg szkoły. To ci
bohater! A na barykady chodził, bo Litwini mają w garści setki i setki jego
donosów do KGB przeciwko litewskim patriotom z okresu sowieckiego.
12. Jeśli chodzi o przytyki,
dotyczące moich dzieci, to powinienem stwierdzić, że wcale ich nigdzie nie
„osadzałem” i nie „urządzałem”, jak to twierdzi Mieczkowski. Nawet gdybym
usiłował, nie pozwoliłyby mi na to, gdyż było by to sprzeczne z ich postawą życiową. Do wszystkiego
dochodzą same. Starsza córka Krystyna ukończyła wileńską szkolę średnią ze
srebrnym medalem, młodsza Renata – ze złotym. Obie dziewczyny wstąpiły też
samodzielnie na studia w Polsce, obie otrzymywały stypendium naukowe, obie
chciały wrócić na Wileńszczyznę, lecz dla obydwóch nie znalazło się tu miejsca
po studiach medycznych. Obie więc będą rzetelnie pracować dla ukochanej przez
nie Polski. Szczęść im Boże!
13. Obliczona na psychikę
złośliwych durniów jest demagogia p. Romualda o tym, jak to Ciechanowicz
„pije z polskiej studni” i do niej rzekomo „pluje” oraz niewdzięcznie „je polski
chleb”.
To „zagranie” również daje
wyraz wyjątkowej perfidii i specyficznej inteligencji p. Romualda. Bo to i
Polska jednak nie jest aż takim znów „Zachodem” (szczególnie pod względem
psychologicznym), ani Litwa „Wschodem”. Nie wyobrażam sobie np. by jakiś Litwin
usiłował w tak brudny sposób dyskredytować innego Litwina, jak to czyni od lat
Polak Mieczkowski w stosunku do innego Polaka, autora niniejszej wymuszonej
„samoobrony”... Mój zaś „polski chleb”, skoro już pan Mieczkowski raczy
zaglądać do czyjegoś garnka, to zwykły chleb zwykłego „gastarbeitera”,
otrzymującego miesięcznie około połowy przeciętnej polskiej wypłaty (650 zł
netto). Jeśli już kto i czerpie pełną garścią z „polskiej studni” – setki
tysięcy dolarów na rozbijacką robotę, na prowadzenie w Wilnie galerii sztuki
homoseksualnej – to właśnie redaktor „Znad Wilii”, nawykowo i zawodowo
oczerniający notorycznie swych rodaków w Wilnie. A pomagają mu w tym zarówno
„rodzinne” kanały w Katowicach, jak i „służbowe” w Warszawie i Moskwie.
14. Jeśli chodzi o mój
negatywny stosunek do publikacji w „Znad Wilii”, to trudno, by podobały się one
komuś, kto bez przerwy przez szereg lat był na łamach tego pismidła szkalowany
z uporem maniaka, był obiektem wielu dziesiątków brutalnych napaści i pomówień.
Nie spodziewam się zresztą czegoś innego po – jak dumnie ongiś pisali panowie
Okińczyc i Mieczkowski – „pierwszej prywatnej gazecie w Związku
Radzieckim”. To był bardziej niż zdumiewający widok: „prywatna” gazeta w
państwie, w którym posiadanie własności prywatnej było karalne. I jak to
wszechobecna sowiecka bezpieka nie raczyła zauważyć drogiego sprzętu,
pomieszczeń drukarskich etc., podczas gdy wciąż jeszcze perlustrowała listy
prywatne obywateli, mordowała księży, a za prywatne posiadanie Biblii groziło 5
lat więzienia? To jest tak niejasne, że aż jasne...
15. Nie będę ustosunkowywał
się do skandalicznego faktu, że pan Romuald waży się w swym artykule dyktować
memu rozmówcy, p. Janowi Sienkiewiczowi, czołowemu politykowi polskiemu w
Wilnie, posłowi na Sejm Litewski, z kim i o czym ma on prawo rozmawiać. Równie
oburzający jest fakt, że tenże, za przeproszeniem, „Bończa” strofuje „Magazyn
Wileński” za zamieszczenie tej rozmowy na swych łamach. Zupełnie tak, jak w
świętej pamięci „radzieckiej rzeczywistości”: sekretarz partii lub oficer bezpieki przez
telefon „roznosi” niefortunnego redaktora czy pisarza za nieprawomyślne
publikacje. Jakże trudne są jednak do wyzbycia się te bolszewickie obyczaje! A
może to nie tylko obyczaje, lecz niezbywalne rodzinne obciążenia? Bolszewizm
bowiem, jako szczególnie przykra odmiana chamstwa, to nawet nie ideologia, to
stan duszy. Stan, który jest nacechowany przede wszystkim zupełnym brakiem
honoru, sumienia i godności ludzkiej.
16. W końcu „Bończa” apeluje
do pana Boga, by zbawił „ich” ode mnie. Cóż, na pewno zbawi, bo czytając te
wypociny pana Romualda przypomniałem sobie znane słowa: Nie rzucaj pereł przed
wieprze, bo one się obrócą i cię pożrą... Z „nimi” zresztą nic mnie nie łączy.
17. Przepraszam moich
czytelników za to, iż musiałem zniżyć się do tej polemiki, ale tu z pewnością
nie chodzi tylko o „Bończę”, lecz o znane instytucje, które mi wciąż nie mogą
wybaczyć wieloletniej walki o godność Polaków.
– Jan Ciechanowicz, Wilno,
2.09.98
* * *
Jeszcze w połowie XX wieku Erich Fromm konstatował, że żyjemy w epoce, w
której dominuje orientacja typu „mieć”. Zdaniem znakomitego myśliciela jest to
postawa neurotyczna, świadcząca o niedojrzałości dorosłych ludzi, którzy nie sa
zdolni do wyjścia poza analną fazę rozwoju psychicznego. O ile jednak w krajach
cywilizowanych powstała w międzyczasie dość znacząca warstwa osób świadomie tę
orientację przekraczających i wybierających bardziej godną człowieka postawę
typu „być”, o tyle dalej na wschód Europy banalny, budzący politowanie merkantylizm
zaczął uchodzić za ostatnie słowo mądrości. Sytuacja tym bardziej paradoksalna,
że, powiedzmy, 90% ludności Litwy czy Polski deklaruje swój rzekomy katolicyzm,
a przecie oficjalną doktrynę filozoficzną Kościoła Katolickiego stanowi
„personalizm chrześcijański”, orientujący się nie na posiadanie czegoś, lecz na
bycie kimś. U nas, w Europie Wschodniej, objawili się nawet „teoretycy”.
Usiłujący z moralnego prymitywizmu uczynić niemal doktrynę światopoglądową i
obowiązek patriotyczny. „Dobry Polak – powiadają – to bogaty Polak”, „pierwszy
milion należy ukraść”, „biedny, bo głupi” itp. I nie przychodzi tym „patriotom
własnej kieszeni” do ich tępych głów, że nieokrzesane cwaniactwo wcale nie
stanowi szczytu mądrości, lecz alibi dla najpospolitszych złodziei i innych
kryminalistów. W tej sytuacji raptem „złymi Polakami” stali się ludzie ideowi i
idealistyczni, ofiarnie i bezinteresownie broniący polskości w okresie
sowieckim. „Dobrymi zaś Polakami”, najczęściej zupełnie nieoczekiwanie dla
samych siebie stały się cwane i tępe przechery, spekulanci, łapówkarze z
sowieckiej administracji, gnojki bez kręgosłupa moralnego, sprytnie i
bezboleśnie przystosowujący się do każdej aktualnej sytuacji politycznej i w
każdej potrafiący załatwiać swe brudne, małe interesiki. To oni błyskawicznie i
niepostrzeżenie obsadzili dziś liczne niby polskie organizacje za granicą i to
w ich kieszeniach osadza się lwia część hojnej, płynącej z Polski pomocy,
przeznaczonej dla naprawdę potrzebujących, osób chorych, sędziwych, sierot, niepełnosprawnych,
którzy często nie mają co włożyć do garnka. To ci „Polacy z zawodu”, a często
„z mianowania”, stanowią dla polskości autentyczne zagrożenie, gdyż nic dla jej
ratowania nie czynią, a całość sprowadzają na manowce. Z Warszawy zaś wspierają
ich takie same łachudry.
1999
„Polski
Przewodnik” (Nowy Jork),1 stycznia 1999:
Kainowe zwyczaje
Obecnie tylko osobnicy
skrajnie naiwni interpretują wydarzenia z lat 1989/91 i późniejszych w
republice, jako „demokratyzację”. I owszem, uzyskano dzięki polityce Gorbaczowa
nominalną niepodległość, pozostając wszelako pod względem gospodarczym drobnym
dodatkiem do ekonomiki rosyjskiej. W sferze polityki sytuacja jest jeszcze
gorsza. Przemeblowanie w sowieckim obozie na miano demokratyzacji nie
zasługuje.
Przed dziesięcioma laty, gdy
sowiecka wierchuszka (KC KPZR, GRU, KGB) wreszcie sobie uświadomiła, że ZSRR i
kraje satelitarne znalazły się w ślepym zaułku historii i że czeka na to
państwo potworny collaps, postanowiła urządzić spektakularne przemeblowania,
któremu nadano miano „pierestrojki”. Na pozór zdecydowano niby wiele zmienić:
ideologię (którą tu zresztą zawsze traktowano instrumentalnie, jako środek
manipulacji), hasła, slogany propagandowe, metody ucisku i wyzysku ludności,
barwy sztandarów, nazwy organów terroru państwowego (np. z KGB na Saugumę, FSB,
czy UOP), nazwy ulic, miast i prowincji, herby i hymny „bratnich republik”.
Jedno wszelako miało pozostać w stanie nietkniętym, mianowicie: stan posiadania i absolutne
panowanie dziedzicznej czerwonej nomenklatury, wywodzącej się z dawnych
pseudo-elit stalinowskich. „Radykalne zmiany” wprowadzono w sposób mistrzowski.
Nadano odgórnie (widocznie na pewien „trudny” okres) formalną niepodległość
wszystkim byłym republikom radzieckim, wręcz wypychając je ze składu ZSRR, a
miejscami inscenizując „walkę” o wolność, przy czym na głównych bojowników o
nią mianowano oficerów, generałów i donosicieli sowieckiej bezpieki. W ten
sposób pod pozorem zmian, „nowe” wróciło. Nie zlikwidowano (za wyjątkiem Czech
i Estonii) nawet bandyckich urzędów bezpieczeństwa państwowego,
skompromitowanych aktami międzynarodowego terroryzmu, dokonywanymi przez
wyszkolone przez sowiety szumowiny społeczne. Na czele zaś niby to
niepodległych państw postawiono albo byłych sekretarzy partyjnych, albo osoby
zaufania bolszewickiego wywiadu. Nieraz dokonano tego na mocy wolnej elekcji,
dając obywatelom do wyboru albo Bolka albo Olina...
Cały majątek narodowy pod
entuzjastyczne wrzaski agenturalnej prasy przekazano w ręce czerwonej
nomenklatury, na skutek czego tępi majorzy bezpieki, cwani donosiciele i
prowokatorzy z dnia na dzień zostali – bez żadnego pracowniczego wysiłku z ich
strony – milionerami, przedsiębiorcami, właścicielami prywatnych gazet i
rozgłośni radiowych czy telewizyjnych, domów towarowych, fabryk, agencji
towarzyskich, banków itp. Najbardziej zaufani „towarzysze” zostali – pod
popularnymi wśród ludności hasłami antykomunizmu – przeforsowani na stołki
parlamentarne, ministerialne, dyrektorskie... Nikt z czerwonej nomenklatury w procesie
„pierestrojki” nie ucierpiał (za wyjątkiem wytypowanych na rzeź jako „komuchy”
drobniejszych funkcjonariuszy, bo przecież trzeba było zrobić z kogoś kozłów ofiarnych, skoro chciano
ochronić prawdziwych zbrodniarzy – stąd m.in. „sprawa” Burokeviciusa na
Litwie). Natomiast na margines ponownie zepchnięto dysydentów i ideowych
demokratów z okresu sowieckiego. Co prawda, przez krótki okres w latach 1991-93
wydawało się, że sytuacja wymknie się spod totalnej kontroli „towarzyszy”,
jednak ci się szybko skonsolidowali, zachowali sztamę i nauczyli się mocno i
miłościwie panować nam także pod niebem „demokracji”. Rozpoznać ich łatwo nawet
z dawnego sowieckiego słownictwa: bardzo lubią ględzić z wysokich trybun o
„postępie”, „barykadach”, „rewolucji”, „świetlanej przyszłości” dla ludu
pracującego, a przede wszystkim – „budowaniu” – tym razem już nie komunizmu,
lecz kapitalizmu. Cóż za ubóstwo! Nawet styl demagogii ten sam. Ale nie warto
nań zwracać uwagi, treść bowiem ich działalności, co najważniejsze, pozostała
niezmienna (bo i oni pozostali wierni sobie), a jest nią kradzież, grabież,
demoralizacja i zniszczenie, jakie sieją wokół siebie od wielu dziesięcioleci.
Nowi starzy władcy czują się
dziś tak pewni siebie, tak wolni od wszelkiej kontroli z zewnątrz, tak przez
nikogo nie zagrożeni, że nawet się gryzą we własnym gronie i publicznie piorą swe
czerwone brudy. Wiadomo, są pazerni, łasi na pieniądz i władzę, a są to z
natury dobra ekskluzywne, o które trzeba ciągle walczyć. W walce tej stosuje
się często dawne sowieckie metody i dochodzi do odnowienia zadawnionych
animozji między „towarzyszami” z resortu bezpieki, a „towarzyszami”
z komitetów partyjnych. Choć k... k... niczego nie urwie, to jednak ongiś
osobnicy z bezpieki, troszcząc się o moc systemu socjalistycznego,
potajemnie szpiegowali i inwigilowali nomenklaturę partyjną, łącznie z
pierwszymi sekretarzami KPZR, KPL czy PZPR, co wywoływało niekłamane oburzenie
funkcjonariuszy komunistycznych, ale ciche, bo bezpieki i oni się bali. Te
brzydkie obyczaje stały się niejako „drugą naturą” dawnych podglądaczy i
donosicieli i dają o sobie znać także dziś, wiele lat po demontażu ZSRR.
Dziennik „Rzeczpospolita”
doniósł niedawno na czołowym miejscu z Litwy: „Afera podsłuchowa w Winie. Dwaj
niezależni kandydaci na prezydenta Litwy – Valdas Adamkus i Arturas Paulauskas
byli śledzeni przez super tajny oddział III departamentu ochrony kierownictwa
państwa. Dowodem są materiały znalezione w biurku i komputerze prokuratora
Kestutisa Ragaiszisa, zwolnionego w grudniu ubiegłego roku z prokuratury
generalnej. Podczas kampanii prezydenckiej Ragaiszis współpracował z III
oddziałem i jego szefem Zigmasem Slusznysem. Komórka ta, jak ujawniła prasa
litewska, podsłuchiwała rozmowy i śledziła wysokich rangą państwowych
funkcjonariuszy z Adamkusem włącznie. Jej agenci wypełniali polecenia Slusznysa
i szefa sejmu litewskiego Vytautasa Landsbergisa. Notatki znalezione w biurze
Ragaiszisa wskazują, że „wielokrotnie informował on przełożonych na temat
Adamkusa, Paulauskasa, członków ich rodzin, pracowników sztabów wyborczych i
firm pomagających im finansowo.”
Taka afera w krajach
cywilizowanych nieuchronnie kończy się w sądzie, zobaczymy, czy stanie się tak
w Litwie... Na ile zręcznie i cynicznie potrafili działać zwolennicy
Landsbergisa, może świadczyć okoliczność, że udało im się ulokować najbliższego
„polskiego” zausznika tegoż, za przeproszeniem, „ojca litewskiej demokracji”,
czyli Landsbergisa, na stanowisku doradcy prezydenta... Adamkusa! Chodzi
oczywiście o osławionego Czesława Okińczyca, właściciela prywatnej komercyjnej
rozgłośni radiowej „Głos znad Wilii”, nadającej programy reklamowo-informacyjne
w trzech językach – w myśl „internacjonalizmu socjalistycznego?” –
i finansowanej – też jak za czasów socjalizmu, nie wiadomo dlaczego, z
budżetu państwa... polskiego! Masz ci babo „kapitalizm”. Ale to spostrzeżenie
na marginesie, chociaż i ono daje do myślenia... Nie budzi przecież
wątpliwości, że pan Okińczyc będzie prezydentowi Adamkusowi „doradzać” i z
pewnością należycie mu „nadoradza”, jak mason masonowi.
Polscy „demokraci” w Wilnie,
ostentacyjnie do niedawna kochający się w Landsbergisie, na razie
zachowują milczenie w tej brudnej sprawie. Widocznie czekają, aż się wyjaśni,
kto będzie górą, a potem dopiero rzucą się kąsać powalonego. Choć nie
koniecznie. Mogą też milczeć, by i ich „szydło” nie wylazło z worka. Choć
już niestety wyłazi.
Oczywiście, okres sowiecki
był totalitarny. Nikt tam swego losu nie wybierał. I każdy w tym systemie kimś
tam musiał być – często niezależnie od swych intencji. ZSRR nie był Polską, tu
nie było żadnego wyboru. Byłoby to może nawet sympatyczne, jako wyraz swego
rodzaj wierności ideałom, mniejsza o to, jakim – wierność jest zawsze
sympatyczna. Choć w tym przypadku chodziło akurat o coś odwrotnego, mianowicie
o koniunkturalizm polityczny. Podobnie jak w dwulicowych frazesach o
„lustracji i dekomunizacji”. „Aż słuchać hadko!” – powiedziałby pan
Zagłoba.
dr Jan Ciechanowicz
2000
„Tylko
Polska” (Warszawa, nr 26, 20 grudnia 2000):
Mojsza nagrodzony za
judaszostwo
Ostatnio prasa polska i
litewska doniosła, że były pracownik ambasady polskiej na Litwie Mariusz
(Mojżesz) Maszkiewicz został nagrodzony przez władze Republiki Litewskiej
Orderem Gedymina, najwyższą nagrodą państwową naszego północnego sąsiada. Za rzekome
umacnianie dobrych sąsiedzkich stosunków między naszymi państwami. Adamkus
jednak to nie Kwaśniewski i wie, kogo i za co wyróżnia tego rodzaju nagrodami.
Mojsza Maszkiewicz, działając w swoim czasie na terenie Wilna razem z innymi
oficerami warszawskiej bezpieki (Widacki, Karp, Wróblewski), swymi żydowskimi
rodakami zresztą, walnie przyczynił się do rozbicia jedności
i zdemoralizowania polskich środowisk w Wilnie, do zdyskredytowania
najlepszych patriotów na łamach „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej” i
„Tygodnika Powszechnego”, do rozsławienia tamtejszych sprzedawczyków, którym
był nawet zafundował za polskie pieniądze prowokacyjne szczekaczki w rodzaju
pism „Znad Wilii” i „Gazeta Wileńska”, a w końcu do darmowego (z polskiego
budżetu) uzbrojenia antypolskich oddziałów armii litewskiej oraz do
utrzymywania za polskie pieniądze litewskiego oddziału w Kosowie – co jest zupełnie niespotykanym i
skandalicznym ewenementem w najnowszych dziejach Polski i w dziejach stosunków
dyplomatycznych w ogóle. Polska została w ten sposób narażona na wielomilionowe
i zupełnie bezsensowne z punktu widzenia naszego interesu narodowego straty.
A wszystko dzięki awanturniczej i krańcowo idiotycznej „polityce"
Mośki Maszkiewicza i jego izraelskich towarzyszy, którzy zresztą też otrzymali
za antypolskie wysiłki litewskie ordery, tyle że Witolda Wielkiego. Skandal i
hańba!
Józef Mojgis, Wilno”
* * *
„Tylko
Polska” (nr 26, 20 grudnia 2000):
Recenzja
encyklopedycznego
słownika rodzin polskich autorstwa dr. Jana Ciechanowicza
pt. „Rody Rycerskie W.
Ks. Litewskiego” t. I-V
Dzieło Jana Ciechanowicza,
autora szeregu cenionych książek z zakresu historii kultury i nauki, pt. „Rody
rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego” imponuje nie tylko swą objętością,
ale przede wszystkim ogromem i bogactwem zgromadzonego w nim materiału
archiwalnego, jak też jego starannym opracowaniem naukowym i nowatorskim
usystematyzowaniem. Pierwszy tom tego dzieła, stanowiący studium
historyczno-socjologiczne na temat powstawania i funkcjonowania elit społecznych,
wzbudzi zainteresowanie nie tylko historyków, ale też psychologów społecznych,
socjologów, pedagogów i filozofów. Ponieważ jednak to studium zostało napisane
językiem klarownym i wyrazistym (autor wydaje się świadomie unikać drętwej
i hermetycznej „nowomowy”, modnej obecnie w środowiskach naukowych Polski,
a przeciwstawnej przecież językowi takich luminarzy naszego piśmiennictwa
historycznego jak np. Marian Zdziechowski czy Feliks Koneczny) – z pewnością
spotka się z zainteresowaniem także szerokiej publiczności czytającej, choć
jednak ta lektura wymaga przygotowania na poziomie co najmniej studiów
magisterskich. Zważywszy wszelako, że w Polsce są miliony ludzi legitymujących
się kulturą intelektualną
na tym poziomie, można mieć pewność, iż książka spotka się
z zainteresowaniem wielu czytelników.
Jeśli chodzi o część
słownikową herbarza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego", czyli
o pięć kolejnych tomów, to jest ona wielkim nowum w piśmiennictwie polskim
i litewskim, jako że dotychczas nie było i nie ma słownika encyklopedycznego na
ten temat, jeśli nie liczyć fragmentarycznego „Herbarza szlachty
witebskiej" R. Piekosińskiego czy zupełnie niedostępnego nawet
w bibliotekach i również skrótowego opracowania profesora W. Kojałowicza z
XVII wieku lub pozostającego wciąż w rękopisie jednotomowego „Herbarza
litewskiego" Jana Dworzeckiego-Bohdanowicza. Tysiące Litwinów i Polaków,
Białorusinów i Ukraińców, Żydów i Niemców, Rosjan i Łotyszy, Mołdawian i
Austriaków odnajdą w tej książce mniej lub bardziej obszerne informacje o
swych korzeniach, herbach rodowych, powinowactwach, posiadłościach. Na ile nam
wiadomo, w Republice Litewskiej i na Białorusi są prowadzone w obrębie
odnośnych akademii nauk intensywne przygotowania do opracowania i wydania herbarza
szlachty W. Ks. Litewskiego. Zaangażowano w tym celu solidne zespoły naukowe i
w najbliższych latach prawdopodobnie coś na ten temat zostanie w tych krajach
wydane. Ale dzieło Jana
Ciechanowicza wyprzedza te wysiłki naszych sąsiadów nie tylko pod względem
chronologicznym. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by można było zebrać
i opracować tak rozległy materiał faktograficzny, jak to ma miejsce w
przypadku książki „Rody rycerskie W. Ks. L.” Tysiące nazwisk i wizerunków
herbów rodowych, zdjęć, map, wykresów, a wszystko ujęte w przejrzysty układ
alfabetyczny – to dzieło Jana Ciechanowicza nie ustępuje pod żadnym względem
takim fundamentalnym dziełom genealogii polskiej, jak herbarze K. Niesieckiego,
A. Bonieckiego, S. Uruskiego, a przewyższa je nawet pod tym względem, że
zawiera mnóstwo autentycznych tekstów archiwalnych ze zbiorów Wilna, Mińska,
Grodna, Witebska, Kiszyniowa, Lwowa, Kijowa, Żytomierza, Warszawy, Krakowa,
Moskwy, Petersburga, Tweru, Permu, Nowego Jorku, jak też dzięki okoliczności,
iż autor wykorzystał w procesie opracowywania swej księgi literaturę
fachową w wielu językach europejskich. Wszystko to sprawia, że się ma w tym
przypadku do czynienia z dziełem po prostu unikatowym i nie mającym
precedensu we współczesnej genealogii polskiej i litewskiej.
Herbarz J. Ciechanowicza, ze
względu na to, że ogarnia pod względem etniczno-geograficznym znaczne tereny
dzisiejszej Polski, Łotwy, Mołdawii, Rosji, jak też w całości tereny
Litwy, Białorusi i Ukrainy, stanowi istotny wkład do badań nad przeszłością, tradycją
i kulturą tych wszystkich krajów.
Jest to jednak przede
wszystkim dzieło o fundamentalnym znaczeniu dla kultury polskiej, gdyż zostało
napisane przez Polaka z Litwy, w języku polskim, z myślą o rodakach
zamieszkałych za wschodnimi rubieżami Polski współczesnej. Dobrze by się stało, gdyby książka Jana
Ciechanowicza nie tylko została udostępniona czytelnikom w Polsce, ale też
dotarła „pod strzechy” polskich bibliotek na obczyźnie, przede wszystkim na
terenie Litwy, Łotwy, Białorusi, Ukrainy, Rosji, jak też innych krajów, przede
wszystkim – Kanady, Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Niemiec, Australii i in., w
których zamieszkują liczne rodziny, wywodzące się z dawnych Kresów Wschodnich
Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Ta książka mogłaby dobrze służyć przysłowiowemu
„pokrzepieniu serc” setek tysięcy rodzin o polsko-litewskim rodowodzie, jak też
poznaniu przez nich swej autentycznej tradycji rodowej i narodowej, swych
głębokich korzeni historycznych i chlubnych nieraz tradycji dziejowych.
Prof. dr Bronisław Jaśkiewicz
2001
Dwumiesięcznik „Dzikovia” (Tarnobrzeg), nr 6, 2001:
Aleksandra Janas
Rodem Wilnianin sercem
Polak
W marcu br., w Klubie po
Leliwą, na zebraniu ogólnym TPT, mieliśmy przyjemność gościć prof. Jana
Ciechanowicza, Polaka z Wileńszczyzny, germanistę, filozofa, pisarza, genealoga
i biografa. Ten ujmujący w rozmowie, niezwykle skromny, pogodny człowiek i
chyba wciąż niedoceniony naukowiec, przyjechał z Wilna, gdzie jego
patriotyzm i bezkompromisowa walka o godność ludności polskiej, o jej społeczne
i polityczne interesy, spowodowała restrykcje i szykany, zamknęła drogę do
kariery zawodowej, zmuszając w konsekwencji do opuszczenia ziemi przodków.
Jan Ciechanowicz urodził się
w 1946 r. w Wornianach pod Wilnem (ojciec był dyplomowanym specjalistą od
hodowli ryb i administratorem eksperymentalnego gospodarstwa rolnego
Uniwersytetu Stefana Batorego). Tam ukończył szkołę średnią, a następnie Miński
Państwowy Pedagogiczny Instytut Języków Obcych, uzyskując w 1971 r. dyplom
nauczyciela-germanisty. Pracował jako tłumacz w Naukowo-Badawczym
Instytucie Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi, a następnie jako
nauczyciel w polskich szkołach w rejonie wileńskim. W 1983 r. obronił pracę
doktorską pt. „Człowiek i kultura w filozofii Theodora Wiesengrunda Adorna”. Od 1975 do 1985 prowadził
wykłady z filozofii, początkowo w Katedrze Filozofii Uniwersytetu Wileńskiego,
później zaś w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. W latach 1983-86 pracował
również w wileńskiej filii Akademii Nauk Społecznych, skąd odszedł na własne
życzenie. Od maja 1988 r. do stycznia roku następnego pełnił funkcję dziekana
Wydziału Języka i Literatury Polskiej, kiedy to pozbawiony został pracy, pod
zarzutem dążenia do „polonizacji” uczelni z formalną notatką „niewywiązywania
się z obowiązków służbowych”.
W 1988 r. wspólnie z
kilkunastoma innymi rodakami J. Ciechanowicz założył Związek Polaków na Litwie,
co stało się przyczyną różnorakich szykan i ograniczeń ze strony KGB i KPZR,
później także Sajudisu – jako rzekomy „polski nacjonalista” i „teoretyk
polskiego neoimperializmu”. Rok później wybrany został przez polską ludność
Wileńszczyzny do parlamentu radzieckiego, w którym do końca, tj. do 1990 r. reprezentował interesy Polaków
i ich bronił. W marcu 1991 r. został zwolniony z funkcji docenta filozofii
i został bez pracy (nigdzie nie chciano go zatrudnić) i bez środków do życia, z
trojką dzieci. Przyjechał do Macierzy. Przez rok 1993/1994 pracował w WSP w
Bydgoszczy na etacie starszego wykładowcy Studium Języków Obcych, zaś od 1994
r. wykłada na Uniwersytecie Rzeszowskim, początkowo jako adiunkt,
a następnie starszy wykładowca Instytutu Filologii Germańskiej. Od 1996 r.
jest także wykładowcą języka niemieckiego w Kolegium Nauczycielskim
w Tarnobrzegu.
Prof. Jan Ciechanowicz to
znany obrońca ludności polskiej i jej interesów na Litwie, znakomity
germanista, szanowany przez studentów i uczniów, filozof i badacz, ale to
przede wszystkim pisarz, redaktor od 1993 r. (jednoosobowy!) wileńskiego
kwartalnika „W Kręgu Kultury”, autor kilkuset artykułów i kilkunastu książek.
Publikował m.in. w następujących czasopismach polonijnych w USA, Kanadzie,
Białorusi, Litwie i Ukrainie: „Glos znad Niemna”, „Biały
Orzeł”, „Panorama”, „Horyzonty”, „Common European Home”, „The
Post Eagle”, „Polski Przewodnik”,
„Razem”, „Krynica”, „Magazyn Wileński”.
Z książek warto wymienić: „W kręgu postępowych tradycji”,
„Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu Sprawiedliwych”, „Droga geniusza”, „W bezkresach Eurazji”, „Pod
skrzydłami porannej zorzy”, „Na styku
cywilizacji”, „Twórcy cudzego światła”,
„Filozofia kosmizmu”. Niektóre
z nich to 2-3 tomowe dzieła – wynik niezwykle żmudnej pracy badawczej, owoc
wielu wnikliwych przemyśleń i analiz, poszukiwań w bibliotekach polskich i
obcych.
Z panem Janem Ciechanowiczem
rozmawiałam niewiele – raczej wsłuchana w jego wywody, interesujące
dociekania, szeroką perspektywę myślową (filozof – polityk – historyk) i
imponującą erudycję, starałam się wychwycić jego poglądy na Polaków, Europę i
świat, doszukać ocen relacji polsko-litewskich, prześledzić myślowe analizy,
ocenić naukowca i... polityka. Zafascynował mnie nade wszystko swą otwartością
w głoszeniu sądów, zdrową pewnością siebie, szlachetnym romantyzmem i wielkim
patriotyzmem.
Dla potwierdzenia przytoczę
kilka jego autoryzowanych opinii o Polakach w kraju i na Kresach. „Nasz naród przeżywa głęboki
kryzys moralny. Niestety, na co dzień i w Polsce i poza krajem Polacy
należą do ludzi, którzy bodaj najmniej chętnie sobie pomagają, czasami wręcz
się nawzajem zwalczają. Jesteśmy konfliktowi, ambitni. Nierzadko nasze ambicje
kończą się na tym, że szkodzimy sobie nawzajem, nawet zawierając sojusze
przeciwko sobie z elementem nam obcym. Niektóre jednak spotkania pokazują ku
pokrzepieniu serc, że my, Polacy, za granicą jesteśmy ludźmi wartościowymi,
patriotycznymi.
Sytuacja Polaków na Litwie
jest nadzwyczaj skomplikowana. Władze Litwy bardzo konsekwentnie działają w tym
kierunku, aby maksymalnie ograniczyć mniejszość polską pod względem
politycznym, ekonomicznym, socjalnym, a więc powoli i biologicznym. Jest to przemyślana linia
likwidacji mniejszości polskiej jako zorganizowanej, liczącej się grupy
społecznej. Jest to problem „uwierający” dla wielu polityków w Polsce,
nastawionych wrogo do Polaków na Litwie. Nie ma co ukrywać, czujemy się
osamotnieni. Nasze problemy przedstawia się w krzywym zwierciadle. Bieda polega
na tym, że bardzo wielu nierozumnych i nieodpowiedzialnych ludzi kieruje i
specjalnymi służbami i prasą w Polsce, podając politykom i społeczeństwu
spreparowane informacje, które godzą w narodowy interes Polski, w całość
60-milionowego narodu, licząc i tych zamieszkałych na całym świecie. Trudno się
zatem dziwić, że wielu rzetelnych i uczciwych Polaków, którzy przez
dziesięciolecia sprzeciwiali się reżimowi sowieckiemu, czują się opuszczeni a
nawet zdradzeni z tej strony, z której mogliby się spodziewać braterskiego,
moralnego wsparcia. Ale my kresowiacy nie damy się, tak czy inaczej. Proszę
pamiętać, że najlepsi synowie narodu polskiego A. Mickiewicz, J. Słowacki, J.
I. Kraszewski, H. Sienkiewicz, J. Piłsudski i wielu, wielu innych
wartościowych, wybitnych ludzi kochających Polskę, to ludzie z kresów”.
O przyszłości naszego narodu: „Posądzi mnie Pani o pesymizm, ale
nie mogę optymistycznie patrzeć na przyszłość mojej ukochanej Ojczyzny, gdy
widzę raka, który ją zżera. Najpierw Polacy wybrali w pierwszych wolnych
wyborach na prezydenta kraju, ciemnego analfabetę, który nie rozumie nawet co
to jest patriotyzm i tego, że Polska jest wielką wartością, a potem dwukrotnie
przedstawiciela tej siły społecznej, która była zawsze ramieniem Moskwy.
Jak można być optymistą w
kraju, gdy w Krakowie matka nauczycielka wraz z dwiema córkami popełnia
samobójstwo, bo nie ma na chleb? Widzimy jakiego ustroju jest to konsekwencją!
Kwitnie złodziejstwo, korupcja i demoralizacja, zwłaszcza władzy na wszystkich
szczeblach, od góry do dołu. Kwitnie polityczna głupota. Afery polityczne i
gospodarcze są na porządku dziennym, przy ogromnym bezrobociu. Sześć tysięcy
Polaków odbiera sobie co roku życie. A przy tym aparat administracyjny
zwiększył się w ciągu ostatnich lat sześciokrotnie.
W Polsce mało kto pracuje,
wszyscy „rządzą” i kierują, a to jest rakiem każdego społeczeństwa. W krajach
neokomunistycznych jest nie demokracja lecz tzw. „filcokracja”, czyli panowanie
rywalizujących ze sobą mafii i ugrupowań, rządzących przy pomocy metod
korupcyjnych i mających na celu tylko interesy grupowe nie zaś narodowe. Mimo
to wierzę, że jednak damy sobie radę, zwłaszcza patrząc na naszą tysiącletnią
wspaniałą historię. My Polacy to naród bardzo ruchliwy, inteligentny. Nie wiem,
czy ja tego doczekam, ale mam nadzieję, że moje dzieci doczekają Polski pięknej
i prawdziwie wolnej – szanowanej przez cały świat”.
Twórczość pisarska J.
Ciechanowicza to zjawisko jedyne w swoim rodzaju, myślę, że w sensie
tematycznym nie ma sobie równej we współczesnej literaturze polskiej. Każde z
dzieł imponuje znakomitym warsztatem badawczym, rozległością wiedzy
interdyscyplinarnej, ostrością i... otwartością sądów.
Jego trzy książki: „Twórcy cudzego
światła”, „W bezkresach Eurazji” i „Na styku cywilizacji” – to rozprawy na
temat wpływu kultury polskiej na wschodnich sąsiadów, głównie Rosję, wynikające
z bliskości granic, osiedlania przymusowego Polaków na tych terenach, zsyłek na
dalekie rubieże aż po wschodnią Ukrainę i Kazachstan, asymilacji z ludnością
tubylczą, bądź oddawania się najróżniejszym pasjom, co w połączeniu z
talentem tych ludzi doprowadziło do wielkich odkryć i wynalazków. W swych
pracach oprócz śmiałych analiz i wprowadzenia czytelnika w długotrwałe wielkie
procesy transferu szeroko pojętych polskich wartości duchowych
i materialnych, przybliża rody polskie (np. Dogielowie i Kowalewscy w I
cz. „Twórców cudzego światła”), bądź prezentuje biografie kilkudziesięciu
zasłużonych dla nauki i kultury postaci („W bezkresach Eurazji”, „Na styku
cywilizacji”), czy wreszcie dokonuje wręcz syntetycznego opracowania wkładu
polskiego do kultury, sztuki, nauki i techniki (w drugiej części „Twórców
cudzego światła” w rozdziałach: technika, astronomia, chemia, medycyna,
farmaceutyka, malarstwo).
W swej najnowszej książce,
3-tomowej „Filozofii Kosmizmu” przybliża czytelnikowi nowe nurty filozoficzne
mające na celu zrozumienie i racjonalną interpretację tego, co się dzieje w
naszym burzliwie rozwijającym się świecie. Nurty te kojarzone są powszechnie ze
znanymi nazwiskami jak: Einstein, Goddard, Teilhard de Charden, Oberth... Ten
znany i wpływowy w świecie trend pozostawał do dziś niezbyt dokładnie znany w
Polsce, choć wybitni współtwórcy tej szkoły filozoficznej polskiego pochodzenia
do niej należą. We wstępie do swej pracy J. Ciechanowicz pisze:
„Proponowana uwadze czytelnika książka poświęcona jest twórczości naukowej
trzech wielkich słowiańskich uczonych i myślicieli XX wieku, którzy wywarli
ogromny wpływ na rozwój nauki światowej. Są to: Konstanty Ciołkowski,
Włodzimierz Wernadski i Aleksander Czyżewski. Wszystkich ich łączyły więzy
głębokiej przyjaźni i owocnej współpracy, wszyscy byli Polakami
z pochodzenia”.
Chodzi o to, że ci trzej
wymienieni uczeni tworzyli w skali światowej główny nurt tzw. kosmizmu, jednego
z najciekawszych zjawisk w kulturze XX wieku. Rozwój myśli filozoficznej i idei
naukowych został w niniejszym opracowaniu ukazany na tle ogólnego biegu ich
życia, co czyni tych myślicieli bliższymi, uwikłanymi w normalne ludzkie
problemy.
Mówiąc o filozofii K.
Ciołkowskiego autor prezentuje nie tylko jego nowatorskie idee techniczne i
konstruktorskie, lecz także i te, które dotyczące zagadnień futurologii i katastrofologii.
Zaskakujące do dziś są myśli wizjonera o przewidywanej „śmierci termicznej”
układu słonecznego, o potencjalnych wojnach międzyplanetarnych w kosmosie, o
zasadach koegzystencji między istotami rozumnymi w skali wszechświata.
Filozofię Wernadskiego
przybliża poprzez jego m.in. teorię ewolucji wszechświata i miejsca w niej
gatunku „homo sapiens”, „koncepcji noosfery”, hipotezy końca świata na skutek
zapalenia się od płomieni słonecznych obłoku helu w przestrzeni
międzyplanetarnej, czy też interesujące rozważania o bardzo aktualnych
zagadnieniach ekologicznych.
A. Czyżewski, znany w USA i
Europie Zachodniej, twórca takich nauk jak heliobiologia i medycyna kosmiczna,
uważał, że wszystko, co dzieje się na ziemi, jest determinowane przez procesy
promieniotwórcze, zachodzące na słońcu, gwiazdach i w ogóle w przestrzeni
kosmicznej. Epidemie (w tym epidemie psychiczne, takie jak samobójstwa,
seksomanie, fanatyzmy ideologiczne itp.) wojny, rewolucje, rozruchy społeczne,
prześladowania religijne i etniczne, zapadalność na pewne choroby – to wszystko
zależy bezpośrednio od charakteru aktywności słońca i natężenia rozmaitych
promieniowań kosmicznych.
Osobny rozdział pt.
„Niebieskie i ziemskie źródła antysemityzmu” J. Ciechanowicz poświęcił
analizie różnych aspektów tego zjawiska, występującego w dziejach ludzkości od
około 2,5 tysiąca lat. Autor nie tylko przedstawia poglądy A. Czyżewskiego
na ten temat i inne tematy, konfrontuje je z ustaleniami m.in. nauki
niemieckiej, ale i podaje własne, interesujące wnioski, oparte na obszernych
danych faktograficznych.
Ta praca J. Ciechanowicza
pobudza czytelnika do zrewidowania wielu tradycyjnych stereotypów myślenia, ale
i do spojrzenia w głąb siebie i na swe otoczenie z „perspektywy kosmosu”, a to
pozostawia niezatarte wrażenie.
Prace J. Ciechanowicza są
bogato ilustrowane podobiznami luminarzy polskich i polskiego pochodzenia,
reprodukcjami stron tytułowych ich dzieł naukowych i artystycznych. Jest
to kopalnia wiedzy, która – możemy mieć nadzieję – przyczyni się do lepszego
zrozumienia obu narodów, którym wypadło egzystować w niełatwym sąsiedztwie.
Trzeba tu dodać, że Autor,
jako pierwszy badacz polski, spenetrował archiwa byłego Związku Radzieckiego, a
więc dokumenty znajdujące się w Moskwie, Wilnie, Sankt-Petersburgu, Mińsku,
Grodnie, Kijowie i Lwowie.
Nieobce mu są też źródła
wydane w Berlinie, Lipsku, Paryżu i Londynie. W penetrowaniu archiwów
pomogła Janowi Ciechanowiczowi biegła znajomość języków słowiańskich i
zachodnio-europejskich. Zna ich w sumie 10.
Podczas spotkania w Klubie
pod Leliwą mogliśmy posłuchać ciekawych ocen i wywodów, prof. J.
Ciechanowicza, dyskutować z nim, a także zakupić jego nowe książki. Ciepłych
słów i oklasków było wiele, cieszymy się, że tak niezwykły człowiek zamieszkał
wśród nas.
* * *
„Nowiny”
(Rzeszów), 6 listopada 2001:
Poprzednie, skrótowe
opracowanie ukazało się w XVII wieku
Herbarz litewski
Uniwersytet Rzeszowski może
ważnym zdarzeniem z dnia na dzień zaistnieć w nauce polskiej. Wystarczy by
zrobił promocję pracy jednego ze swych wykładowców. Jan Ciechanowicz wydał
monumentalny herbarz „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego”.
Dr Jan Ciechanowicz –
germanista, politolog i filozof, starszy wykładowca URz pracował nad herbarzem
25 lat. Wykonał olbrzymią kwerendę w archiwach Polski, Litwy, Białorusi, Ukrainy,
Rosji. Mołdawii, USA, Austrii i Łotwy. Jego herbarz liczący 2,6 tysiąca stron i
2,5 tys. (w większości nieznanych) ilustracji zawiera 5 tys. nazwisk rodów
pochodzących nie tylko z Litwy, lecz także z Białorusi, Ukrainy, na Małopolsce
Wschodniej skończywszy. Pracy tej mógłby podołać cały zespół specjalistów.
„Mamy do czynienia z dziełem po prostu unikatowym i nie mającym precedensu we
współczesnej genealogii polskiej i litewskiej” – pisze recenzent pracy prof.
Bronisław Jaśkiewicz.
Dodaje on, że jest to dzieło
o fundamentalnym znaczeniu dla kultury polskiej, gdyż zostało napisane przez
Polaka z Litwy w języku polskim, z myślą o rodakach zamieszkałych za wschodnimi
rubieżami Polski współczesnej. I nie tylko: świadczy o tym lista
subskrybentów z całego kraju oraz z Kanady, USA, Anglii, Francji, Niemiec, na
Australii skończywszy.
Najważniejsze polskie
herbarze powstały od 1847 r. (K. Niesieckiego) po przełom XIX i XX w. (A.
Bonieckiego i S. Uruskiego). Litwa nie dorobiła się tak kompletnych opracowań:
poprzednikiem J. Ciechanowicza był prof. W. Kojałowicz, który napisał swe
skrótowe opracowanie w XVII w. W Rzeczpospolitej Obojga Narodów Wielkie
Księstwo Litewskie odgrywało ogromną rolę. Rody z ziem kresowych zapisały się
w historii i kulturze kilku narodów. Podział przebiegał wewnątrz tych
rodzin np. Tadeusz Iwanowski był wybitnym ornitologiem litewskim, a jego brat
Wacław – działaczem białoruskim.
Aby uzmysłowić sobie
znaczenie pracy J. Ciechanowicza dla współczesnych wystarczy wymienić kilka
nazwisk rodowych. Np. Mickiewiczów (po litewsku: Mickievičius) herbów Nałęcz i
Poraj, którzy od XVI wieku zamieszkiwali w Koronie Polskiej, w Rosji, na
Ukrainie i w Prusach. Ród Miłoszów (Milasius) herbów Lubicz i Trzy Kolumny
znany od 1446 r. zamieszkiwał Grodzieńszczyznę, zaś Gombrowiczowie
(Gombrovicius) herbu Kościesza osiedlili się w powiatach poniewieskim i
upickim. Legendarne korzenie książąt Giedrojciów (Gedraitis) herbów
Hipocentaurus i Cielątkowa sięgają X wieku. J. Ciechanowicz dokonuje także
odkryć, które trudno przecenić. Odnalazł polską gałąź rodu Puszkinów (Puskinas)
zamieszkujących m.in. ziemię nowogródzką, Gogolów (po ukraińsku Hohol, po
litewsku Gogolis) i Dostojewskich – polskiej rodziny, która zruszczyła się w
XVIII w. Są także ciekawostki: pod szlachecką rodzinę Dzierżyńskich podszywała
się bezczelnie pewna rodzina chłopska ze Staroniwy pod Rzeszowem. Było to
w czasach, gdy nie rozbłysła jeszcze ponura sława Feliksa Edmundowicza
Dzierżyńskiego.
Wydawcą herbarza jest FOSZE –
Wydawnictwo Oświatowe w Rzeszowie, które mogło sobie pozwolić na nakład w
wysokości kilkuset egzemplarzy. Przygotowanie i sam proces druku trwały
dwa lata. Informacje o herbarzu dostępne są na stronie internetowej
Wydawnictwa: www.fosze.com.pl
Antoni Adamski
Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie
Wielkiego Księstwa Litewskiego, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE, Rzeszów 2001
r., tomy I-V, cena 290 zł.
P.S. W 2006 roku ukazał się tom szósty, suplement.
* * *
„Głos
Polski”, Toronto, 19-25 czerwca 2001
Jan Ciechanowicz: „Jak „polski KGB” walczy z „antysemityzmem”
Szanowna
Redakcjo „Głosu Polskiego”!
Przed kilkoma dniami służby specjalne PRL-bis
dowodzone nadal przez generałów wyszkolonych w Moskwie, dokonały kolejnego
„czynu bohaterskiego” – udaremniły wydrukowanie w Krakowie mojej książki pt.
„Olimp, Syjon i Golgota”, będącej pierwszą w piśmiennictwie polskim
wyczerpującą monografią życia i twórczości wybitnego filologa klasycznego i
filozofa Tadeusza Zielińskiego. Uniemożliwiono też wydanie książki „Zdobywca
Azji” o podróżniku Mikołaju Przewalskim.
Nadumanym i głupim pretekstem do zablokowania moich
książek okazały się rzekomo zawarte w nich „akcenty antysemickie”. Dzieje
pozorowanej „walki z antysemityzmem” w Polsce to dzieje absurdu. Po prostu
pewne gojskie kanalie usiłują w ten sposób zbijać sobie kapitał, i to nie tylko
polityczny. Aby unaocznić mój „antysemityzm”, przesyłam do dyspozycji Redakcji
jeden z charakterystycznych fragmentów mej książki „Olimp, Syjon i Golgota” i
proszę go opublikować”.
* * *
„(...) Nie negując powyżej wyłuszczonych
spostrzeżeń Tadeusza Zielińskiego, gdyż odpowiadają one prawdzie, wypada jednak
je uzupełnić przez przypomnienie innych aspektów judaizmu, które przenikliwy
profesor przeocza. Idzie o obecność w tej religii także wzniosłej surowości
etycznej, bez której zresztą naród żydowski dawno by się nie ostał w swych
straszliwych zmaganiach z przeciwnościami losu i życia. Twarda etyka cementuje
go i czyni niezwyciężonym.
W „Księdze Kapłańskiej” z „Pięcioksięgu
Mojżeszowego” (18, 1-30) znajdują się liczne szczegółowe i bardzo rygorystyczne
przepisy moralne, dotyczące m.in. spraw płciowych, jak np. „Nie będziesz
obcował cieleśnie z żoną twego bliźniego, bo stałbyś się przez to nieczysty. (...)
Nie będziesz obcował z mężczyzną tak, jak się obcuje z kobietą, bo to jest
obrzydliwość! (...) Nie kalajcie się niczym takim!”...
W dalszym ciągu tejże „Księgi Kapłańskiej” (20,
9-21) jej autor, przemawiający w imieniu Boga, przewiduje surowe kary sądowe
dla tych, co to kalają się brudem rozpusty. Tak tedy czytamy tu bardzo ostre
słowa: „Ktokolwiek złorzeczy swemu ojcu albo matce, musi ponieść śmierć; ściąga
na siebie karę śmierci, ponieważ złorzeczył ojcu czy matce. Mężczyzna, który
cudzołoży z żoną bliźniego, musi ponieść śmierć; i to zarówno on sam, jak i
cudzołożnica. Kto obcuje cieleśnie z żoną swego ojca, odkrywa nagość swego ojca
[w
metaforycznym języku „ST” „odkrywać czyjąś nagość” znaczy nic innego, jak
„uprawiać z nim seks”! – przypomnienie J.C.]; oboje muszą ponieść śmierć, ściągają na siebie ten wyrok. Kto obcuje
cieleśnie ze swoją synową, musi ponieść śmierć razem z nią: oboje dopuścili się
hańby i ściągnęli na siebie ten wyrok. Kto obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak
jak obcuje się z kobietą, wraz z nim dopuszcza się obrzydliwości: obaj muszą
ponieść śmierć, ściągnęli na siebie ten wyrok. Jeśli kto pojmie za żonę jakąś
kobietę, a wraz z nią i matkę jej, jest to rozpusta; w ogniu mają spalić i jego
i ją, aby nie było rozpusty wśród was. Kto by obcował ze zwierzęciem, musi
ponieść śmierć. To zwierzę też macie zabić. Jeśli kobieta zbliży się do
jakiegoś zwierzęcia, aby z nim obcować, trzeba zabić i ją, i to zwierzę; muszą
ponieść śmierć – ściągnęli na siebie ten wyrok. Jeśli kto pojmie siostrę, córkę
swego ojca albo matki, i zobaczy jej nagość, a ona nagość jego, jest to hańba!
Mają być straceni na oczach rodaków, gdyż odkrył on nagość własnej siostry i
musi ponieść odpowiedzialność za swą winę. (...) Nie odkrywaj nagości siostry
swojej matki ani siostry twego ojca, bo to byłoby odkrywaniem własnego ciała. (...)
Kto obcuje z żona swego stryja, odkrywa nagość swego stryja. Poniosą więc oboje
ciężar swego grzechu – pomrą bezdzietnie”.
W dalszym ciągu „Pisma Świętego” jego autorzy
wkładają w usta Boga twierdzenie, że właśnie zachowanie i praktykowanie Bożych
nakazów i wyroków, właśnie czystość obyczajów czyni z Żydów Naród Wybrany, w
odróżnieniu od innych narodów, które wszystkie powyżej wyszczególnione draństwa
popełniały, i dlatego Bóg ich sobie obrzydził, dając ziemię we władanie
Izraela, narodu o surowej i wzniosłej moralności. (Księga Kapłańska, 20,
22-24). W końcu Jahwe zagroził także Izraelitom srogimi karami, jeśli się
sprzeniewierzą jego przykazaniom (KK, 26, 14-17, 20 i in.). „Jeśli jednak nie
posłuchacie mnie i nie będziecie wypełniali wszystkich moich nakazów, jeśli
pogardzicie moimi prawami i odrzucicie moje wyroki (...), wówczas i Ja podobnie
postąpię z wami. Dotknę was trwogą, wycieńczeniem i gorączką, które niszczą
oczy i skracają życie. Na próżno będziecie siać zboże, bo wrogowie będą je
spożywać. Obrócę się przeciwko wam i zostaniecie pobici przez wrogów. Będą nad
wami panować ludzie, co was nienawidzą; nawet wtedy będziecie uciekać, gdy nikt
was nie będzie ścigał. (...) Siła wasza wyczerpie się w daremnym trudzie, bo
ziemia nie da wam plonów, a drzewa na polu nie zrodzą owoców... Miasta wasze
obrócę w perzynę, zniszczę święte wasze miejsca i nie przyjmę miłej wonności
ofiar waszych. Tak wyniszczę ziemię, że zdumieją się nad nią wasi wrogowie,
którzy zamieszkają na niej. A was rozproszę między narodami i wyciągnę miecz za
wami, by wasz kraj zamienić w pustkowie, a wasze miasta w rumowiska”...
***W tradycji i kulturze polskiej istnieje dawny i
silny nurt w dziedzinie zarówno historiozofii, jak i w nauce historycznej,
skłaniający się ku demonizowaniu Żydów, ku spostrzeganiu ich jako groźnej,
destruktywnej mocy, dążącej do zniszczenia najlepszych dokonań ludzkości, w tym
przede wszystkim chrześcijaństwa. Ten demonizujący nurt lękowy, spostrzegający
żydostwo jako jakąś mroczną złowrogą potęgę, wyrastał widocznie z faktu, że w
państwie Polskim Żydzi stanowili ongiś znaczny odłam ludności, która żyła w
odosobnieniu według własnych praw i obyczajów, które były samym Polakom prawie
nieznane i dlatego odczuwane nie tylko jako obce, ale też jako wrogie i
niebezpieczne.
W ten sposób ukształtował się w polskim
dziejopisarstwie trend ideologiczny, w którym naród żydowski zupełnie błędnie
był przedstawiany jako wewnętrznie monolityczna potęga z gruntu obca i niosąca
w sobie dla ludzkości tylko to, co złe. Do formacji tej należą tak tędzy
uczeni, jak Feliks Koneczny, Tadeusz Gluziński (Henryk Rolicki), Jędrzej
Giertych, Michał Paradowski, Roman Dmowski, Stanisław Trzeciak, Stanisław
Wysocki, a w znacznym stopniu również marian Zdziechowski i Tadeusz Zieliński.
Podstawowym błędem tego nurtu naukowego jest właśnie skłonność – i to skłonność
przesadna – do niezauważania ewidentnych faktów, mianowicie tych, że:
1. Naród żydowski, jak każda inna wspólnota
etniczna, stanowi zjawisko wewnętrznie złożone, a to zarówno jeśli chodzi o
orientacje aksjologiczne i intelektualne, jak i o cechy charakterologiczne. 2.
Dzieje żydowskie obfitują w mnóstwo najrozmaitszych tendencji, faktów, nurtów,
często przeczących sobie nawzajem. 3. Obok pewnych wpływów negatywnych Żydzi
dokonali jednak olbrzymiego wkładu pozytywnego w rozwój zarówno poszczególnych
kultur narodowych, jak i poprzez nie do kultury i cywilizacji ogólnoludzkiej.
4. Jednostronne zauważanie w dziejach „narodu wybranego” tylko ujemnych
tendencji prowadzi na manowce dokładnie tak, jak prowadziłoby wówczas, gdyby
ktoś chciał w tak opaczny sposób spisywać dzieje Polaków, Niemców, Anglików czy
dowolnego innego narodu. Wydaje się, że reprezentanci wyżej wymienionego nurtu
historiozoficznego wcale niepotrzebnie ignorują też głosy samych Żydów o sobie
i swych dziejach, co powoduje zawężenie perspektywy widzenia badanego zjawiska.
Wiadomo bowiem nie od dziś, że nikt tak dobrze nie zna człowieka (czy narodu),
jak on sam zna siebie. I choć prawdą również jest, że człowiek (czy naród)
istnieje w co najmniej trzech podstawowych postaciach: 1. Jak jest postrzegany
przez innych; 2. Jak jest postrzegany przez siebie; 3. Jaki jest w
rzeczywistości, to jednak samoocena i samopostzreganie się osoby czy
zbiorowości ludzkiej stanowią bardzo istotny aspekt w procesie tejże osoby
(zbiorowości) poznawania ściśle obiektywnego. Nawet zważywszy okoliczność, że
ludzie często się mylą w samoocenach, to przecież i nasze złudzenia dają o nas
wcale interesujące i ważne świadectwo. Warto w związku z tym przypomnieć o
Żydach jednego z uchodzących za najwybitniejszych uczonych i myślicieli XX
wieku, zażartego uczestnika ruchu syjonistycznego Alberta Einsteina (1879-1955),
który w dziele „Mein Weltbild” (polskie tłumaczenie „Mój obraz świata” Warszawa
1935, str. 141-144) pisał o istocie ducha żydowskiego: „Dążenie do poznania w
imię samego poznania, graniczące z fanatyzmem umiłowanie sprawiedliwości oraz
dążenie do osobistej samodzielności – oto główne motywy tradycji ludu
żydowskiego, które sprawiają, że swą przynależność do tego ludu poczytują sobie
za prawdziwy dar przeznaczenia. (...) Historia obarczyła nas obowiązkiem
ciężkiej walki; dopóki jednak pozostaniemy wiernymi sługami prawdy,
sprawiedliwości i wolności, nie tylko wytrwamy nadal, lecz jak dotychczas,
tworzyć będziemy w produkcyjnej pracy nowe wartości, przyczyniając się do
uszlachetnienia rodzaju ludzkiego. (...) Zdaje mi się, że istotę żydowskiego
poglądu na życie stanowi uznanie prawa wszystkich stworzeń do życia. Życie ma o
tyle sens, o ile służy do upiększenia i uszlachetnienia bytu wszystkiego, co
żyje. Życie jest święte, stanowi więc najwyższą wartość, od której uzależnia
się wszelkie wartościowanie. Cześć dla życia ponadindywidualnego pociąga za
sobą kult dla wszelkiej duchowości – jest to szczególnie charakterystyczna
cecha tradycji żydowskiej. (...) Judaizm nie jest wiarą. Żydowski Bóg jest
tylko zaprzeczeniem przesądów, imaginacyjnym wynikiem wyrugowania zabobonu.
Judaizm jest też próbą ugruntowania prawa moralnego na bojaźni, próbą
niezaszczytną i godną pożałowania. Zdaje ni się jednak, że silna tradycja
moralna ludu żydowskiego zdołała się w znacznej mierze wyzwolić spod wpływu tej
bojaźni. Nie ulega również wątpliwości, że „służba Boża” traktowana tu jest na
równi ze: służbą temu, co żyje”. Walczyli o to zapamiętale najlepsi
przedstawiciele ludu żydowskiego, a zwłaszcza prorocy i Jezus. (...) Judaizm
nie jest tedy religią transcendentną; ma on jedynie do czynienia z życiem
doświadczanym przez nas samych, dotykalnym niejako, nie zaś z czymkolwiek
innym. (...) O tym, jak bardzo jest wśród ludu żydowskiego poczucie świętości
życia, świadczy następujące zdanie Waltera Rathenaua, wypowiedziane kiedyś w
rozmowie ze mną: „Żyd kłamie, gdy powiada, że idzie na polowanie dla własnej
przyjemności” Trudno w prostszej formie dać wyraz poczuciu świętości życia,
właściwemu narodowi żydowskiemu”. Nietrudno zauważyć, że powyższy wywód
wielkiego żydowskiego (choć już mocno zeuropeizowanego, czyli
„zhellenizowanego”), uczonego nie stanowi ortodoksyjnej wykładni judaizmu; w
niektórych zresztą punktach jest zbieżny z twierdzeniami Tadeusza Zielińskiego,
lecz mimo to pozwala w sposób bardziej obiektywny zgłębić żydowski styl
myślenia i odczuwania świata, myślenia i odczuwania – nacechowanego głęboką
mądrością, humanitaryzmem, egzystencjalnym tragizmem i z głębi serca płynącą
życzliwością wobec wszystkiego, co żyje. O tych aspektach ducha żydowskiego nie
powinno się zapominać, gdy się w ten czy inny sposób zahacza o „kwestię
żydowską”. Ważny jest też fakt, że Albert Einstein i inni wybitni
intelektualiści żydowscy dalecy byli od zadufania i samouwielbienia narodowego,
nieraz wypowiadali o swym narodzie myśli trzeźwe i krytyczne, co niewątpliwie
daje świadectwo ich zdrowiu moralnemu”. (...).
W takim właśnie
duchu były utrzymywane owe dwie książki, które dosłownie w ostatniej chwili
zostały zdjęte z urządzeń drukarskich w Krakowie pod podłym zarzutem „akcentów
antysemickich”. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w powyższym fragmencie i w
całej mojej książce „Olimp, Syjon i
Golgota” tak zwane „akcenty antysemickie”. Dlaczego więc osobnicy o
intelektualnym poziomie feldfebli zdjęli ją z pras drukarskich? Qui bono? Kto
chciał, jaka polska kanalia, odnieść, i być może odniósł, jakieś z tego
korzyści? Na pewno nie mogły to być ani osoby żydowskiego pochodzenia, są
bowiem po temu zbyt mądrzy i kulturalni. Otóż nie da się przeoczyć, że ostatnio
dwulicowa, robiona na pokaz, rzekoma „walka przeciwko rasizmowi i
antysemityzmowi” stała się sposobem na robienie karier, na zdobywanie
rozmaitych gratyfikacji dla bardzo wielu głupich, lecz chytrych, polskich
chamów i oszustów, spryciarzy, kombinatorów i politycznych złodziejaszków.
Perfidni goje usiłują – i nie bez powodzenia – żerować na żydowskiej tragedii,
żydowskim idealizmie, żydowskich pieniądzach. Trudno o bardziej cyniczne
chamstwo!
Doc. Dr Jan
Ciechanowicz, Rzeszów, 8 maja 2001” .
2002
„Tylko
Polska” (Warszawa), 21 stycznia 2002; „Panorama”
(Chicago), 29 grudnia 2001; „Tygodnik
Nowojorski”, 31 stycznia 2002:
Życie oddane Polsce
Rozmowa z docentem, doktorem filozofii Janem
Ciechanowiczem, uczonym polskiego pochodzenia z Wilna, autorem fundamentalnego
pięciotomowego słownika genealogicznego pt. „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa
Litewskiego” (Rzeszów 2001).
– Panie Docencie, mamy oto
przed sobą na stole pięć dużych, przepięknie prezentujących się tomów, na
których okładkach czytamy: „Rody Rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego”.
Imponujące dzieło! O czym ono właściwie jest?
– O ludziach, o kulturze, o
tradycjach cywilizacyjnych i rodzinnych nie tylko europejskiego supermocarstwa,
jakim było ongiś nasze Wielkie Księstwo, ale też o dziejach kilku państw
Europy Wschodniej: Litwy, Polski, Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Rosji i Łotwy.
Jest to edycja z pogranicza historii kultury, genealogii, heraldyki; książka o
chlubnych tradycjach naszej wspólnej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie tylko
Obojga, ale też wielu Narodów. W naszym słowniku, czy, jeśli kto woli,
encyklopedii, a jeszcze inaczej – herbarzu, odnajdą swe korzenie rodzinne
tysiące Litwinów i Białorusinów, Ukraińców i Polaków, Żydów i Rosjan, Łotyszów i Tatarów, Mołdawian i
Niemców, a nawet Francuzów, Brytyjczyków i Duńczyków. Nie brakło bowiem i
ich w naszej Ojczyźnie, która kiedyś była dla wszystkich Matką spolegliwą i
Opiekunką troskliwą.
– Ile haseł zawiera ten
słownik rodzin szlacheckich?
– Dokładnie 4690 na ponad
2500 stronach druku. Tyle bowiem nazwisk figuruje tu jako osobne hasła. Jeśli
zaś chodzi o ilustracje, to jest ich w sumie 2630, z czego 1990 to wizerunki
herbów szlacheckich, a reszta przedstawia zdjęcia świątyń, pomników, dworków,
polskich cmentarzy, znaczków pocztowych o motywach heraldycznych z całego
świata.
– Gdy się spogląda na ten
stos książek i wertuje ich kartki, nie sposób uwierzyć, że całą tę tytaniczną
pracę wykonała jedna osoba. Faktycznie było to zadanie dla kilkunastoosobowego
zespołu badaczy na kilkanaście lat. Jak Pan to zrobił?
– Nie umiem odpowiedzieć na
to pytanie. Po prostu uczyniłem to, co odczuwałem jako swą powinność. Nawiasem
mówiąc, herbarz litewski to wcale nie jedyna moja książka. W 1995 roku, na
przykład, ukazała się w Toronto moja publikacja „Twórcy cudzego światła”; w
1997 w Rzeszowie – „W bezkresach Eurazji” oraz w Wilnie „Na styku cywilizacji”;
w 1998 we Wrocławiu – „Droga geniusza”, w Berlinie – „Minima”, w Rzeszowie
– dwutomowa książka „Z rodu polskiego”; w 1999 – trzytomowa „Filozofia
kosmizmu”. I to dalece nie wszystko. Ostatnio ukazały się poza granicami Polski
dwie dalsze moje książki: „Myśl i czyn”, obszerny zbiór esejów o tradycjach
polskiej tolerancji i wolności, jak też o dziejach prowokacji politycznej, oraz
monografia „Olimp, Syjon i Golgota”, tekst o źródłach światopoglądu
chrześcijańskiego.
– Ostatnie osiem lat pracuje
Pan w Polsce. Ma Pan tu chyba wyśmienite warunki do prowadzenia badań naukowych?
– Żadnych. To właśnie nad
wyraz trudne warunki życia mobilizują i zmuszają do nadwysiłku. Pracuję tu jako
germanista. Pod moim kierownictwem napisano w języku niemieckim i obroniono 77
rozpraw magisterskich. Ale żeby jako tako utrzymywać się na powierzchni życia
jestem zmuszony dorabiać także w innych miejscach. Wszystkie zaś swe książki,
oparte zresztą na materiałach archiwalnych z ponad dziesięciu krajów, i
poświęcone nieznanym osiągnięciom kulturotwórczym Polaków na obczyźnie, pisałem
niejako „we własnym zakresie”, na marginesie głównego nurtu życia, po nocach; w
dni wolne, urlopy, w służbowo i rodzinnie niezagospodarowane chwile.
– Czyli chce Pan powiedzieć,
iż nie jest Pan w Rzeszowskim Uniwersytecie na etacie samodzielnego pracownika
naukowego, którego praca polega właśnie na prowadzeniu badań naukowych i
publikowaniu ich wyników?..
– Nigdy i nigdzie nie byłem
zatrudniony na takim etacie. Przez ostatnie 28 lat pełniłem obowiązki
nauczyciela akademickiego kolejno w Wilnie, Bydgoszczy, Rzeszowie i Tarnobrzegu.
– Co Pan wykładał?
– Historię filozofii i etyki
oraz języki obce.
– Wiemy, jak skromne są
zarobki nauczycieli w krajach posocjalistycznych. Sprzątaczki dostają więcej.
Czy więc otrzymuje Pan jakąś pomoc finansową w postaci grantów, stypendiów
itp. na prowadzenie swych, kosztownych przecież, badań?
– Nigdy nie uzyskałem od
żadnej organizacji żadnego wsparcia moich poszukiwań naukowych, choć dochodzą
do mnie pogłoski, że kierownictwo niektórych z nich twierdzi, iż rzekomo mnie
wspierało. Korzystając więc z okazji podkreślam z całym naciskiem, że żadna
polska fundacja czy instytucja, a także i żadna osoba prywatna, nie udzielała
wsparcia materialnego moich prac badawczych i wydawniczych, choć przecież
zwracałem się kiedyś do kilku z nich, w tym do Fundacji Pomocy Polakom na
Wschodzie i Wspólnoty Polskiej. Nie otrzymałem nawet odpowiedzi na swe apele, a
jedynie Fundacja Batorego uprzejmie i oficjalnie odmówiła wsparcia mych
„konserwatywnych” badań – tam pracują przynajmniej ludzie obyci i dobrze wychowani.
– To jest zastanawiające, jak
wiele można osiągnąć, gdy się naprawdę „zaweźmie” na życie. Mam jednak
przeświadczenie, że przynajmniej ten potworny wysiłek Panu popłaca – w
dosłownym znaczeniu i Pana honoraria z tytułu wydania tylu znaczących dzieł naukowych
są równie znaczne.
– Tak nie jest. Moje np.
„wynagrodzenie” za omówiony powyżej herbarz, nad którym pracowałem ćwierć
wieku, wyniosło raptem: jeden komplet tegoż wydania. Przedtem zaś musiałem
pożyczyć i wpłacić na druk trzy tysiące USD, które nie wiem, jak i z czego
zwrócę, bo pożyczając je liczyłem jednak, że wreszcie coś zarobię. Nie mówię
już o wcześniejszych wydatkach na prace związane ze zbieraniem materiałów do
książek, w tym robienie tysięcy zdjęć, skład komputerowy itp. Służenie „muzom” nie
jest zajęciem intratnym, chyba że „muzą” jest Mamona, ale tak akurat nie jest
w moim przypadku.
– Po co więc się Pan tak z
tym wszystkim „zabija”?
– Nie wiem, mam jednak
przeświadczenie, że to, co czynię, jest Polsce w jakiś sposób potrzebne.
– Od ośmiu lat pracuje Pan w
Polsce, gdyż litewskie władze uniemożliwiają zatrudnienie Pana w Wilnie. Czy ma
Pan już obywatelstwo polskie?
– Nie, nie mam.
– A czy Pan o nie wystąpił do
władz tego kraju?
– Nie, nie wystąpiłem.
– Dlaczego?
– Ponieważ wiem, że nie mam najmniejszych
szans na uzyskanie, czy raczej odzyskanie polskiego obywatelstwa – moi
nieżyjący rodzice byli przed najazdem niemiecko-sowieckim 1939 roku obywatelami
Polski...
– Co Pan ma na myśli? Osoba o
tak znacznym wkładzie do rozwoju nauki polskiej nie ma szans na odzyskanie
polskiego obywatelstwa?
– W tajnych kartotekach
warszawskiego MSZ i UOP figuruję jako szczególnie „niebezpieczny” polski
nacjonalista, którego każdy krok trzeba tropić nawet w domu, w jego rodzinie, którego poczynania trzeba w
miarę możności udaremniać, a jego osobę zohydzać przez propagandę „szeptaną” i
in...
– I???
– I tak czynią. Tak np. w
czerwcu 2001 roku udaremniono w Krakowie druk moich powyżej wymienionych
książek „Myśl i czyn” oraz „Olimp, Syjon i Golgota”. Wydałem więc je poza
granicami Polski. A np. periodyk „W Kręgu Kultury”, który „społecznikowsko”
redaguję w Wilnie dla Fundacji Kultury Polskiej na Litwie imienia Józefa
Montwiłła, jako jedyny nie otrzymał nigdy z Polski ani grosza dotacji, choć
przecież w tymże czasie bajońskie sumy przeznaczano na zakładanie tam wielu
innych pism, które przynosiły same straty, ale za to stanowiły jakby
„przeciwwagę” do mojej działalności. Ciekaw jestem, czy ktoś kiedyś spośród
warszawskich ubeków zostanie z tej arcygłupiej i arcyszkodliwej działalności
rozliczony... Poza tym polska bezpieka nieraz szantażowała moje dzieci i żonę.
A pewien jej informator niedawno mi się wygadał, że w łonie tej wszechwładnej
policyjnej instytucji dominuje przekonanie, że Jan Ciechanowicz ze względu na
swe przekonania polityczne nie może liczyć na żaden awans zawodowy w Polsce.
Czyli że nadal w tym kraju o awansie zawodowym decydują nie kwalifikacje
intelektualne, lecz zdanie bezpieki. Wydaje się, że tak się dzieje jeszcze
jedynie w Tadżykistanie i Korei Północnej. Nie mogę nawet wrócić na Litwę, gdyż
na żądanie wysłannika UOP-u moja książeczka pracy została przez prezesa FKPL
przekazana w ręce warszawskiej bezpieki (1992) i chyba zniszczona. W ten
sposób zniszczono więc dokument dowodzący mojej 25-letniej pracy w szkolnictwie
polskim na Litwie. Co więcej, żadne polskojęzyczne pismo w Wilnie nie waży się
drukować moich artykułów, ponieważ oficjalne placówki dyplomatyczne Polski
ostrzegły: ktokolwiek opublikuje tekst Ciechanowicza, natychmiast przestanie
otrzymywać dotacje z Warszawy, a więc splajtuje. Tego rodzaju ingerencja w
sprawy wewnętrzne obywateli Litwy jest ewidentnym skandalem dyplomatycznym;
trwa on jednak przez lata, gdyż bezpieka warszawska oddaje w ten sposób
bezpiece litewskiej nieocenione przysługi w rozbijaniu i demoralizowaniu
ludności polskiej na Wileńszczyźnie.
– To, co Pan mówi, brzmi jak
ponury żart, jak fragment kafkowskiego „Procesu”...
– Zgoda, ale to nie ja, lecz
stalinowskie popłuczyny w polskiej bezpiece i dyplomacji czynią z naszej
Ojczyzny ostatni skansen bolszewizmu w Europie.
– Zostawmy politykę, czy Pan
coś nadal pisze?
– Tak, ale tylko do szuflady.
Mam na ukończeniu książki o wkładzie osób polskiego pochodzenia do lotnictwa i
kosmonautyki, do muzyki i literatury światowej, do wojskowości i architektury.
Są to teksty niesłychanie doniosłe z punktu widzenia Polski wchodzącej właśnie
do struktur ogólnoeuropejskich, ukazujące nasz kraj nie jako „biednego
krewnego” czy przypadkowego przybłędę, lecz jako ojczyznę wielkiego narodu kulturotwórczego,
który dokonał – a więc i nadal może dokonywać – olbrzymiego wkładu do rozwoju
cywilizacji powszechnej. Nie mam jednak ani środków na przygotowanie tych
tekstów do druku, ani możliwości ich opublikowania. W państwie policyjnym
twórczość naukowa i literacka jest reglamentowana przez kaprali o kurzych
móżdżkach ze służb specjalnych. (...)
Rozmawiał:
Ben Chapinski
* * *
„Panorama Kresowa”, Łomża nr 2, 2002:
Książki z rekomendacją
Naszym czytelnikom jest
dobrze znane imię docenta Jana Ciechanowicza, doktora filozofii, autora ponad
dwudziestu książek z zakresu filozofii i historii kultury, m. in. trzytomowej
„Filozofii kosmizmu” (1999) oraz pięciotomowego herbarza „Rody rycerskie
Wielkiego Księstwa Litewskiego” (2001).
Na przełomie roku 2001-2002
ukazały się cztery kolejne książki tego autora: 1. „Myśl i czyn”; 2. „Syjon,
Olimp i Golgota”; 3. „Zdobywca Azji Mikołaj Przewalski”; 4. „Gońcy Ikara. Osoby
pochodzące z Polski i Litwy w dziejach lotnictwa i kosmonautyki”.
Wszystkie te nowatorskie dla kultury polskiej dzieła, które poniżej
przedstawiamy nieco bliżej, zostały wydrukowane na Białorusi w wydawnictwie
miasta Mołodeczna, a całość sfinansowała jedna z polonijnych organizacji Nowego
Jorku, USA.
1. Jan Ciechanowicz: Myśl i
czyn, s. 320, Mołodeczno 2001.
Jest to zbiór esejów
historyczno-filozoficzno-psychologiczno-politologicznych, składający się z
dwóch rozdziałów: Z dziejów wolnej myśli i czynu szlachetnego oraz Z dziejów
prowokacji politycznej. W pierwszym rozdziale czytelnik znajdzie sylwetki
i życiorysy (oparte przeważnie na nieznanych źródłach archiwalnych) tak
słynnych Polaków jak Tadeusz Kościuszko, Józef Hoene – Wroński, Piotr Wysocki,
Teodor Maciej Narbutt, ks. Piotr Ściegienny, Walery Łukasiński, Aleksander i
Ignacy Zdanowiczowie, Michał Czajkowski, Konstanty Kalinowski, Józef Piłsudski,
ks. Józef Obrembski i in.
Mimo iż są to osoby szeroko
znane, eseje Jana Ciechanowicza czyta się z zainteresowaniem, ponieważ
autor nie tylko wykorzystał obfity materiał archiwalny, ale też poddał sylwetki
swych bohaterów wnikliwej i często zaskakującej reinterpretacji
psychologicznej, tak iż tych ludzi nieraz poznaje się jakby od nowa, a idee i obserwacje autora
często są naprawdę zaskakujące.
Dotyczy to także rozdziału Z
dziejów prowokacji politycznej, w którym autor ukazuje w przejrzystej i
klarownej formie złożone metody działania służb specjalnych, mechanizmy
prowokacji, sposoby niszczenia osób niewygodnych przez tajne policje itp. Autor
snuje swe analizy na podstawie materiału faktograficznego zaczerpniętego z dziejów
Polski, Litwy, Rosji, Niemiec, Francji. Cały ten tekst czyta się z zapartym
tchem, tak wiele w nim zastanawiających informacji i interesujących przemyśleń.
2. Jan Ciechanowicz: Syjon,
Olimp i Golgota. Judaizm, hellenizm i chrystianizm w filozofii Tadeusza
Zielińskiego, 1859-1944, s. 355. Mołodeczno 2001.
Nowatorskie i wielostronne,
oparte na trudno dostępnych źródłach, opracowanie życiorysu i filozofii kultury
wybitnego polskiego uczonego Tadeusza Zielińskiego, profesora uniwersytetów w
Petersburgu i Warszawie, który wywarł duży wpływ na kształtowania się
nowoczesnego myślenia historiozoficznego przede wszystkim w Polsce,
Niemczech, Rosji i Włoszech. Autor wykorzystuje w swej monografii m.in. mało
znane w Polsce teksty rosyjskojęzyczne i niemieckojęzyczne tego znakomitego
filologa klasycznego; konfrontuje też jego – nieraz kontrowersyjne – poglądy ze
współczesną myślą filozoficzną, przede wszystkim z zapatrywaniami na odnośne
zagadnienia uczonych izraelskich.
Z książki wyłania się złożony
i fascynujący obraz kształtowania się nowoczesnej duchowości europejskiej jako
swoistej syntezy wcześniejszych gigantycznych zdobyczy kulturotwórczych
judaizmu, hellenizmu i chrystianizmu. Ta wewnętrzna złożoność nowożytnej
kultury narodów europejskich stanowi źródło jej dynamizmu i żywotności.
Ta książka była pisana z myślą o wyrobionych odbiorcach,
jak np. nauczyciele, studenci, osoby interesujące się historią kultury, religii
i filozofii.
Praca zawiera kilkadziesiąt
ilustracji, przedstawiających arcydzieła starożytnej sztuki żydowskiej,
helleńskiej i chrześcijańskiej.
3. Jan Ciechanowicz: Zdobywca
Azji. Mikołaj Przewalski (1838-1888), s. 315. Mołodeczno 2002.
Pierwsza w piśmiennictwie
polskim biografia wybitnego podróżnika, jednego z najsłynniejszych badaczy
przyrody Azji, Mikołaja Przewalskiego, urodzonego na Smoleńszczyźnie potomka
dawnej szlachty małopolskiej. W książce po raz pierwszy w biografistyce
światowej zostały przytoczone materiały archiwalne z kilku krajów, dotyczące
dziejów rodziny z Przewał Przewalskich, w tym ich walki przez szereg pokoleń z
zaborcą moskiewskim.
Szczegółowo w książce
opowiada się także o wszystkich sześciu wielkich wyprawach naukowych do Azji
generała M. Przewalskiego na szerokim tle rozwoju nauk przyrodniczych w XIX wieku. W
ostatnim rozdziale tekstu została podjęta próba społeczno-psychologicznej
interpretacji tak zwanego „charakteru transgresyjnego” osobowości,
ukierunkowanego na osiąganie wielkich sukcesów życiowych, zdolnego do czynów
nowatorskich, nonkonformistycznych i odkrywczych.
Sygnalizowana pozycja będzie
niewątpliwie interesującą i pożyteczną lekturą dla młodych ludzi, wychowawców,
nauczycieli, wszystkich tych, którzy się interesują historią nauki i kultury.
Książka jest bogato
ilustrowana.
Jan Ciechanowicz: Gońcy
Ikara. Osoby pochodzące z Polski i Litwy w dziejach lotnictwa i kosmonautyki,
s. 180. Mołodeczno 2002.
Na podstawia przeważnie nie
publikowanych dotychczas materiałów archiwalnych oraz literatury przedmiotu w
ośmiu językach autor przedstawia sylwetki wybitnych matematyków, konstruktorów
rakiet odrzutowych, samolotów, helikopterów i pojazdów kosmicznych, jak tez
znakomitych lotników polskiego pochodzenia, zasłużonych dla rozwoju tej
dziedziny techniki w różnych krajach świata.
Są to m.in. Kazimierz
Siemienowicz, absolwent Wszechnicy Wileńskiej, najwybitniejszy europejski
konstruktor rakiet wielostopniowych przed XX wiekiem; Mikołaj Łobaczewski,
twórca geometrii nieeuklidesowej; Aleksander Możajski, konstruktor pierwszego w
dziejach ludzkości latającego samolotu (1883), który odbył lot 20 lat przed
braćmi Wright; Mikołaj Żukowski, współtwórca aerodynamiki światowej; Robert A.
Chodasiewicz, pionier lotnictwa w Argentynie; Janusz Żurakowski, zasłużony dla
Kanady lotnik oblatywacz; Aleksander Siewierski, twórca słynnej amerykańskiej
firmy produkującej samoloty wojskowe „Respublica”; Michał Gurewicz, współtwórca rodziny
sławetnych MiG”-ów; Jerzy Chlebcewicz i Hleb Łozino-Łoziński, wybitni
konstruktorzy aparatów kosmicznych, czynni w Rosji; Franc N. Piasecki,
utalentowany konstruktor techniki lotniczej w USA.
Książka jest ilustrowana, ma
charakter popularnonaukowy i jej odbiorcami będą wszyscy interesujący się
wkładem osób polskiego pochodzenia do rozwoju wszechświatowej cywilizacji
technicznej.
Andrzej Schröder
2003
W 2003 roku w
tygodniku Leszka Bubla „Tylko Polska” ukazała się replika Jana
Ciechanowicza pt. „Votum Separatum. Żli
Żydzi i dobrzy Polacy?”, w której autor pisał: „W Polsce od dawna wiele osób jest przekonanych, że „Żydzi rządzą
światem”. A to dlatego, że są rzekomo najbogatszym narodem na kuli ziemskiej,
władzę zaś swą sprawują za pośrednictwem ogromnych posiadanych przez siebie
pieniędzy. Tymczasem rzeczywistość jest bardzo daleka od tak schematycznych
wyobrażeń. I owszem, wśród stu najbogatszych ludzi świata jest trochę Żydów,
ale wiele też Anglosasów, Japończyków, Arabów, Chińczyków i Hindusów. (W
Chinach mieszka obecnie pół miliona milionerów i kraj ten dynamicznie zmierza
ku gospodarczemu zdominowaniu świata, co może nastąpić w najbliższych 25-30
latach, o ile nie doprowadzi się do jakiegoś gigantycznego kataklizmu, o co
chyba postarają się Stany Zjednoczone). Bogate osoby jednak to istna drobnostka
w porównaniu z bogatymi krajami, a na tej płaszczyźnie Izrael jest małym
państewkiem bez znaczenia.
Największe zapasy złota i waluty posiadają kraje
azjatyckie. Pierwsze miejsce w tej dziedzinie zajmuje Japonia, której wolne
zapasy walutowe sięgają 496 miliardów dolarów, następne są Chiny – 316 mld,
Tajwan – 176 mld, Korea Południowa – 124 mld, Hongkong – 114 mld, Singapur – 83
mld. Dla porównania dodajmy: zapasy walutowe Rosji równa się tylko 64 mld USD.
Mały Izrael jest karzełkiem ekonomicznym nieco tylko większym od
dziesięciokrotnie od niego większej, niegospodarnej i rozkradanej przez własne
władze Polski.
Jeśli więc nie bogactwo Żydów, to co w nich jest
godne podziwu? Może ich ruchliwość, energia, zdolność do łączenia bogatej
wyobraźni z umiejętnością systemowego myślenia, zamiłowanie do wiedzy, spryt?
Niewątpliwie, są to cechy godne szacunku, lecz największy podziw budzi ich
umiejętność współdziałania, ludzka i narodowa solidarność. Polak, dla
przykładu, jeśli spostrzeże tonącego rodaka, to przeważnie z bezpiecznego
ukrycia wytyka go palcami, że sam sobie, dureń, winien, a jeśli już się zbliży,
to raczej po to, by odepchnąć tonącego od brzegu niż podać mu rękę. W taki
sposób postąpił niedawno „nasz” sejm, wprowadzając do ustawy imigracyjnej
poprawkę, głoszącą, że prawo do osiedlenia się w RP mają tylko Polacy z Zachodu
oraz zza Uralu. Kilka zaś milionów rodaków z Ukrainy, Białorusi, krajów
bałtyckich i kaukaskich oraz z europejskiej części Rosji ustawodawczo pozbawia
się tego fundamentalnego prawa ludzkiego. Tak skandalicznej i lekkomyślnej
ustawy, uniemożliwiającej osiedlenie się w kraju osób zamieszkałych na
określonym terenie, nie ma żadne współczesne państwo. Jest to przepis rażący,
jakże podobny do ustaw norymberskich czy ustawy o strefie osiadłości dla Żydów
w Rosji carskiej. Rozbój ustawodawczy i moralny, bezprawie dziejące się w
majestacie prawa, dyskryminujące rzesze ludzi mających naturalne i niezbywalne
prawo do swej ojczyzny! Sejm postąpił mniej więcej tak, jak postąpiłby ktoś
ryglujący drzwi wejściowe do ojcowskiego domu przed swym bratem, nie
wpuszczając go na próg. Trudno wyobrazić większą niegodziwość. Ale to jest
Polska właśnie. Polakom do Polski wjazd wzbroniony, a jednocześnie pozytywnie,
potoczyście, bez oporów załatwia się prawo do osiedlenia się i emerytury dla
Żydów (!), którzy mieszkając gdziekolwiek, mają zagwarantowane w praktyce prawo
do osiedlenia się w Polsce, jeśli tylko powiedzą, że tu mieszkali ich
przodkowie. Czyli Sejm „polski” z nazwy, traktując z szacunkiem obcoplemieńców,
otwarcie i drastycznie dyskryminuje Polaków. I co na to „narodowcy” z Ligi
Polskich Rodzin, Samoobrony i PiS-u? Ano nic, udają, za przeproszeniem, Greków.
Wciąż tylko knują godne politowania intrygi, aby na miejsce premiera Millera
usadowić głupawego Dorna czy takiegoż Tuska. A co czynią inne ugrupowania o
podobnym ubarwieniu czy raczej bezbarwności? Też nic. Tylko się pienią na
jakichś chimerycznych „Żydów”, jakoby perfidnie czyhających na ich niepokalaną
i nieistniejącą dziewiczość... Tymczasem mądrzejsze byłoby nauczenie się od
Żydów paru dobrych nawyków, w tym zwykłej ludzkiej przyzwoitości i narodowej
solidarności. Tak np. obywatelem Izraela może zostać każdy Żyd, który
przyjedzie do tego państwa, ma przy sobie dwa zdjęcia paszportowe i złoży na
policji czy w dowolnym konsulacie deklarację, iż jest Żydem i chce zamieszkać w
Ziemi Obiecanej. Taki przesiedleniec otrzymuje natychmiast przydział
mieszkaniowy, pracę i około 10 000 dolarów zapomogi na adaptację. To
racjonalnie i twardo rządzone państwo ma specjalną agencję „Sochnut”, która
monitoruje sytuację Żydów w każdym zakątku kuli ziemskiej i ma za zadanie bezpieczne
i szybkie przerzucanie ich do Izraela w razie zaistnienia jakiegoś zagrożenia.
Do dyspozycji tej agencji oddano 103-cią Eskadrę Transportową Sił Powietrznych
Izraela. A oto tylko niektóre spektakularne akcje agencji „Sochnut”: w latach
1949-50 do Izraela ewakuowano 50 000 Żydów z Jemenu; w latach 1950-51
wyprowadzono z Iraku 110 000 Żydów; w 1991 lotnictwo Izraela w ciągu 33
godzin ewakuowało 15 000 czarnoskórych wyznawców judaizmu z Etiopii; w
1992 uratowano drogą lotniczą kilka tysięcy Żydów zagrożonych pogromami w
Abchazji i Tadżykistanie. Już nie wspominając o pomocy moralnej, propagandowej,
politycznej, finansowej, udzielanej ongiś przez Izrael swym rodakom w ZSRR.
Najnowsza polska ustawa o imigracji i poprawki do niej są czymś haniebnym. Nadal
„nie ma takiej możliwości”, aby Polska była ojczyzną dla wszystkich Polaków
realnie, nie zaś tylko na obłudnych słowach. A swoją drogą zapytajmy, kto dał
prawo wypasionym panom z Sejmu i Senatu RP odmawiać któremukolwiek z rodaków
prawa do ojczyzny? Co to za chamska uzurpacja? Gdyby któryś z izraelskich
polityków bąknął o czymś takim w stosunku Izraela do Żydów z diaspory, byłby
skończony nie tylko jako polityk, ale i jako człowiek. Nikt by mu nie podał
ręki na powitanie. Żeby zaś Kneset podobną ustawę chciał rozważać, o tym nie
może być mowy. A więc czy są wśród posłów SLD, PO, PiS, PSL, LPR, Samoobrony
ludzie przyzwoitości i rozumu? Banalne i retoryczne pytanie. Tylko nie trzeba
truć bzdur o tym, że polski Sejm składa się z samych Żydów. Taki z Kalinowskiego
Żyd, jak i z autora tych słów. Dajcie spokój, panowie „narodowcy”,
najpodlejszymi „Żydami” dla Polaków są sami Polacy. Nie pohukujcie więc
obłudnie na Izraelitów, stańcie przed lustrem, a zobaczycie prawdziwych wrogów
Polski!
Doc. Dr Jan Ciechanowicz”
Powyższy tekst
wzbudził burzliwą i pełną nienawiści „dyskusję”, a autorowi przyniósł
zaszczytne miano „Żyda nienawidzącego
Polaków”!
2004
9 kwietnia 2004
roku w nowojorskim tygodniku „Polski
Przewodnik” znalazł się m.in. artykuł pt. „Na tropach polonofobii. Perfidia postsowieckiej hołoty”:
„Jest tajemnicą poliszynela, że służby specjalne
krajów postkomunistycznych, czyli przepoczwarzone wydziały sowieckiego KGB,
chętnie nadużywają dziś Internetu w celach dezinformacji i prowokacji.
Ostatnio, żeglując w międzynarodowej sieci, natrafiłem w jednym z portali
litewskich „informację” o sobie. Cytuję dosłownie: „Buves SSSRS liaudies
deputata J. Tichonovičius, puoles M. Gorbačiova iš Kremliaus tribunos uż tai,
kad jis leidżia Lenkijoje griauti Lenino paminklus”... To zdanie po polski
znaczy: „Były deputowany ludowy ZSRR Jan Ciechanowicz gromił z kremlowskiej
trybuny M. Gorbaczowa za to, że on pozwolił na zniesienie pomników Lenina w
Polsce”... W tym jednym zdaniu, jak w soczewce, odbiła się bezgraniczna podłość,
nikczemność, cynizm i patologiczna perfidia zarówno dzisiejszych żmudzkich
kagebistów, jak ich polskojęzycznych lokajów z Wilna, którzy od dawna tego
rodzaju fałszerstwa bezpośrednio kolportują także w Polsce, wespół zresztą z
pederastycznymi i syjonofaszystowskimi polonofobami warszawskimi (Grzegorz
Kostrzewa-Zorbas, Wojciech Maziarski, Jerzy Marek Nowakowski, Maja Narbut,
Alicja Kurkus, Anna Sawicka i im podobna hołota, której nazwiska ich ojcowie
pozmieniali na względnie polskie, specjalizująca się na rozkaz esbeckiej
centrali w nagonce na Polaków kresowych, a wykorzystując w tym celu brudne łamy
takich „organów”, jak „Gazeta Wyborcza”, „Nie”, „Tygodnik Powszechny”,
„Rzeczpospolita”, „Gazeta Polska”, „Życie Warszawy” i in.
Ulubiony chwyt syjonobolszewii, jak i jej żmudzkich
polonofobów, to przewrotne obwinianie polskich patriotów z naszych Ziem
Zabranych o to, że są na usługach Moskwy. (Początkowo nazywano nas
„nacjonalistami” i „faszystami”, ale gdy się połapano, że rodacy w kraju
odbierają te określenia, którymi w czasach komuny obrzucano najprzyzwoitszych
ludzi, raczej jako pozytywne, przewrotnie i sprytnie zmieniono zarzut na
„komuniści”. Cynizmu lietuviskim i warszawskim niegodziwcom nie brakuje).
Wracając do dezinformacyjnego portalu żmudzkiej bezpieki przypomnijmy, że
prawda jest taka, iż Jan Ciechanowicz, wówczas pełniący obowiązki docenta
Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, został –
wbrew nienawistnej propagandzie KGB, KPL i Sajudisu – wybrany przez Polaków i inne
mniejszości narodowe Litewskiej SRR do parlamentu radzieckiego, aby bronił na
forum międzynarodowym ich praw obywatelskich. Tak się też stało. Już bowiem w
swym pierwszym wystąpieniu z trybuny kremlowskiej w 1989 roku zdemaskowałem
politykę dyskryminacji ludności polskiej zarówno w całym Związku Sowieckim, jak
i z Litewskiej SRR. Potępiłem expressis verbis antypolską propagandę w
sowieckich środkach masowego przekazu, które wówczas szczególnie się oburzały z
powodu przenoszenia w Polsce pomników Lenina i „radzieckich
żołnierzy-oswobodzicieli”. Obawiałem się, że ta propaganda stanowi
przygotowanie psychologiczne i preludium do kolejnego najazdu ZSRR na Polskę,
która właśnie zrzucała powoli jarzmo komunizmu i sowieckiej okupacji. W moim
wystąpieniu znalazło się więc potępienie antypolskiej propagandy w prasie
sowieckiej, notorycznie i agresywnie zarzucającej Polsce tzw. „antyradzieckość”
i nie zauważającej takiejże „antyradzieckości” wewnątrz samego ZSRR, w tym w
Litwie Radzieckiej. „Powiedzmy – mówiłem – w prasie litewskiej propaganda
antypolska ma charakter zmasowany i systematyczny, nie mający precedensu we
współczesnej prasie światowej, przy czym prym wiodą w tym haniebnym procederze
zarówno prasowe „organy” jakoby „niezależne” (faktycznie należące do KGB), jak
i oficjalne, należące do partii komunistycznej. (...) Niektórych oburzają
antyradzieckie ekscesy w Polsce, lecz zastanówmy się, czy w samym ZSRR robi się
wszystko, aby z naszego życia politycznego zniknęła polonofobia. Oto np. prasa
radziecka z oburzeniem pisze, że w Krakowie zamierza się przenieść w inne
miejsce pomnik Lenina. Ale dlaczego ta sama prasa milczy, gdy w Wilnie, stolicy
Litwy Sowieckiej, centralna aleja Lenina została przemianowana i tam także
poważnie się mówi o przeniesieniu pomnika wodza rewolucji za opłotki?” To są
moje autentyczne słowa, które wygłosiłem z trybuny kremlowskiej 22 grudnia 1989
roku na sesji Rady Najwyższej ZSRR, mając na względzie wcale nie obronę
pomników Lenina, lecz obronę Polski przed ewentualną inwazją ze strony Związku
Sowieckiego. Było to, nawiasem mówiąc, pierwsze w historii tego kraju
przemówienie w parlamencie, biorące w obronę Polaków w Związku Radzieckim,
potępiające ich dyskryminację i prześladowanie, domagające się przeproszenia
Polski za zbrodnię w Katyniu i wypłacenia odpowiedniej rekompensaty za tereny
utracone przez RP w 1939 roku na rzecz ZSRR. Mówiłem dosłownie: „Dojrzał już
czas, by wreszcie powiedzieć narodom świata prawdę o masowym bestialskim
mordzie popełnionym przez wojska NKWD na 15 000 jeńców wojennych, polskich
oficerach w lasach pod Smoleńskiem wiosną 1940 roku!”... Przypomnę, że wówczas
nawet w Polsce nikt nie ważył się publicznie tak o tym mówić. Imię Gorbaczowa
zaś w ogóle w moi przemówieniu nie zostało wymienione, nie mówiąc o jego potępieniu!
Ale moje przemówienie, transmitowane na cały glob ziemski, przypomniało światu
o dyskryminowaniu Polaków w ZSRR, o prowadzeniu przez media sowieckie i
litewskie antypolskiej propagandy nienawiści. Napędziło tez takiego pietra
sukinsynom z wileńskiego wydziału KGB, że do dziś – w 15 lat po tamtych
wydarzeniach! – mnie się boją, a więc nadal oczerniają. Łżą i duszą się
bezsilną nienawiścią w stosunku do jednego, osamotnionego, lecz nie lękającego
się ich potęgi, człowieka, który poważył się wytknąć im publicznie ich chamską
przewrotność, brak kultury politycznej i ucywilizowania. Szkoda, że minione
„demokratyczne” lata nic nie zmieniły w ich usposobieniu”. Doc. Dr Jan
Ciechanowicz”.
Tyle artykuł z
kwietnia 2004 roku.
P.S. z roku 2015:
Po latach zresztą okazało się, że inscenizowana heca ze znoszeniem pomników i
innych „symboli” nie była niczym innym, jak tylko zasłoną dymną, celowo
puszczaną przez służby specjalne, których panowie oficerowie i konfidenci w tym
czasie pod pozorem prywatyzacji rozkradali i za łapówki przekazywali w obce
ręce majątek narodowy Polski, wyrzucając miliony ludzi pracy na bruk.
* * *
Wiosną 2005 roku
Jana Ciechanowicza spotkało wielkie „wyróżnienie”, rzadko spotykane w państwach
cywilizowanych. W ciągu roku próby wyjaśnienia okoliczności tego „wyróżnienia”
spełzły na niczym i w maju następnego, 2006 roku na skutek tego do Prokuratury
Rejonowej w Rzeszowie (Plac Śreniawitów 3) od starszego wykładowcy Uniwersytetu
Rzeszowskiego Jana Ciechanowicza wpłynął następujący dokument: „ZAŻALENIE. W kwietniu 2005 roku do mego mieszkania
dokonano włamania (a może kontrolowanego wejścia), łupem zaś nieznanych
kryminalistów padła moja kolekcja numizmatyczna, jedyna mogą oszczędność,
gromadzona przez całe życie, wartości około 35 tysięcy złotych, jak też
rękopisy i książki. „Wejście” do mieszkania było poprzedzone kilkomiesięcznym
nękaniem telefonicznym (kilkadziesiąt telefonów o różnej porze dnia i nocy z
numerów: 889 154 245 oraz 501 302 687). W kilka tygodni po
kradzieży sprawcy ponownie zatelefonowali (...). Było to ewidentne nękanie i
poniżanie osoby szykanowanej, czyli autora niniejszego zażalenia. Zarówno
informację o tych faktach, jak i numery domniemanych złodziei lub prowokatorów,
którzy mogą być tajnymi współpracownikami którejś ze służb specjalnych, autor
tego podania przekazał w odpowiednim czasie do wiadomości IV Komisariatu
Policji w Rzeszowie. W trakcie prowadzonego rozpoznania te informacje zostały
kompletnie zbagatelizowane, a śledztwo skierowano na ewidentnie fałszywy trop w
Jaworznie (skąd rzekomo aż do dziś, w ciągu całego roku (!), nie otrzymano odcisków palców ujętych tam złodziej). Jest
też nieprawdą, że rozpoznałem moje monety na okazanym mi przez policję zdjęciu;
stwierdziłem tylko, ze spośród kilkunastu widocznych na zdjęciu monet kilka
takichże było też w moim zbiorze. Odnoszę wrażenie, że policja doskonale wie,
kto i dlaczego nękał mnie telefonami, a potem okradł, lecz nie chce, lub boi
się, wskazać na sprawcę. Moi przyjaciele, polscy dziennikarze z Toronto,
Warszawy, Nowego Jorku i Wilna uważają, że tamto „kontrolowane wejście” było
dla mnie „karą” za uprawianie propolskiej publicystki na łamach prasy
narodowej. Uważam jednak, (...) że w Polsce nie ma dyktatury służb specjalnych.
Zwracam się więc ponownie do Prokuratury Okręgowej z prośbą o wszczęcie
śledztwa w zasygnalizowanej sprawie i o ukaranie przestępcy, nawet jeśli jest
on formalnie chroniony jakimiś specjalnymi przepisami wewnętrznymi. Zarówno
postanowienie o umorzeniu śledztwa (RSD 622/o5 KMP Rzeszów) z 20.10.2005, jak i
wyrok Sądu Rejonowego w Rzeszowie (X Wydział grodzki) z 21.o4.06 uważam za
pochopne, niezgodne z faktami i niegodne cywilizowanego państwa prawa, jakim
jest Rzeczpospolita Polska. Przestępców, niezależnie Pd tego, kim są, trzeba
demaskować i karać, a nie ukrywać i chronić.”
Po otrzymaniu
negatywnej odpowiedzi na to zażalenie i po obijaniu progów wielu instytucji w
poszukiwaniu sprawiedliwości Jan Ciechanowicz musiał skierować jeszcze jedno
pismo: „Delegatura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Rzeszowie. Zwracam się do Państwa z
uprzejmą prośbą. 18 kwietnia 2005 roku w pierwszej połowie dnia, gdy moja zona
i ja przebywaliśmy w miejscu pracy, do naszego mieszkania pod wyżej wymienionym
adresem dokonano kontrolowanego wejścia i skonfiskowano:
1. część korespondencji od moich znajomych,
polskich dziennikarzy i działaczy polonijnych z Kanady, USA, Urugwaju i in.; 2.
maszynopis (skład komputerowy, ilustracje, dyskietkę) pierwszego tomu
przygotowanej do druku książki pt. „Nieukończona świątynia” o wybitnych
pisarzach i poetach polskiego pochodzenia w obcych kulturach; 3. około 160 egz.
nowo wydanych książek naukowych mego autorstwa pt. „dzieci żelaznego wilka””
oraz „Ludzie wśród gwiazd. Homo sapiens w perspektywie kosmologicznej”; 4.
kolekcję srebrnych monet wartości około 30-35 tysięcy złotych, jedyną moją
oszczędność, gromadzoną przez wiele lat. Z punktu widzenia kryminalistów
przedmioty wyszczególnione w pierwszych trzech punktach nie miałyby żadnej
wartości, być może mogłyby interesować jedynie jakieś służby specjalne. Nasuwa
się więc naturalne przypuszczenie, że wyżej wymienione kontrolowane wejście do
mego mieszkania i obrabowanie go miało inspirację i charakter politycznie
motywowany; być może były dla mnie czymś w rodzaju szykany i kary za mające
wówczas miejsce nonkonformistyczne publikacje na łamach prasy narodowej,
ukazującej się w Polsce, USA, Kanadzie, Australii i innych krajach. Śledztwo
prowadzone w tej sprawie przez policję i prokuraturę nie potrafiło ujawnić
sprawców. W tej sytuacji pozostaje mi zwrócić się z prośbą o pomoc do Agencji
Bezpieczeństwa Wewnętrznego jako głównego strażnika prawa i sprawiedliwości w
Rzeczypospolitej Polskiej. Poświęciłem całe swe życie pracy i służbie narodowi
Polskiemu i nie zasługuję na takie traktowanie, jak powyżej wyłuszczone. Łączę
wyrazy głębokiego uszanowania – doc. Dr Jan Ciechanowicz, starszy wykładowca
Uniwersytetu Rzeszowskiego, redaktor naczelny rocznika „Ateneum Wileńskie”.
Rzeszów 22 marca 2007 r.”
Po tygodniu
nadeszła z szacownej instytucji odpowiedź na powyższe podanie, brzmiąca jak
następuje: „Agencja Bezpieczeństwa
Wewnętrznego. Delegatura w Rzeszowie. Rzeszów, dnia 29 marca 2007 r. Egzemplarz
nr 1. Pan Jan Ciechanowicz, ul. Lenartowicza 29/26, 35-051, Rzeszów. Delegatura
Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Rzeszowie otrzymała o d Pana wniosek z
dnia 22 marca 2007 r. W piśmie tym zwraca się Pan z prośbą o pomoc do Agencji
Bezpieczeństwa Wewnętrznego i podnosi kwestię ewentualnej inspiracji ze strony
służb specjalnych przy włamaniu, jakie miało miejsce w dniu 18 kwietnia 2005 r.
Analiza przedmiotowego pisma oraz załączonych do niego kserokopii dokumentów
procesowych nie dają podstaw do podjęcia jakichkolwiek czynności ze strony ABW.
Zagadnienia tam poruszone nie wchodzą w zakres właściwości rzeczowej Agencji
Bezpieczeństwa Wewnętrznego w rozumieniu art. 5 ustawy z dnia 24.05.2002 r. o
Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu. Brak jest również
podstaw do przyjęcia, że włamanie zostało dokonane z inspiracji służb
specjalnych. Dotychczasowe działania w powyższej sprawie zarówno ze strony
Policji, jak i prokuratury zakończone zostały prawomocnym postanowieniem o
umorzeniu śledztwa. Sąd Rejonowy w Rzeszowie X Wydział Grodzki postanowieniem z
dnia 21 kwietnia 2006 r. nie uwzględnił Pana zażalenia i utrzymał w mocy
zaskarżone postanowienie Prokuratora Rejonowego dla miasta Rzeszowa z dnia 7
listopada 2005 r. (sygn. X Kp 39/06). W związku z powyższym brak jest podstaw,
które uzasadniałyby podjęcie w tej sprawie czynności przez ABW w trybie art.
327 kpk.” Podpis. Wykonano w 2 egzemplarzach”...
W obliczu
solidarnej niechęci wszystkich organów państwowych wnieść jasność w sprawę
pozostała ostatnia nadzieja: władze najwyższe RP. Tak tedy zjawiło się
następujące podanie: „Rzeszów 9 lipca
2007 r. JEGO EKSCELENCJA PAN MINISTER RP
ZBIGNIEW WASSERMANN. EKSCELENCJO, PANIE MINISTRZE, od kilkunastu lat grupa
pracowników służb specjalnych PRL, a obecnie RP, poddaje autora niniejszej
prośby wzmożonej „opiece”. Która to „opieka” polega m.in. na systematycznym
oczernianiu przez agenturalnych dziennikarzy i TW WSI (Jerzy Marek Nowakowski,
Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, Mariusz Maszkiewicz, Alicja Kurkus, Maja Narbut i
in.) na łamach prasy, na porżnięciu opon samochodu w 2002 roku, na
kontrolowanym wejściu do mego mieszkania w kwietniu 2005 roku i na nielegalnej
konfiskacie korespondencji, rękopisów 2 książek, zabraniu 160 nowo wydanych
książek naukowych mego autorstwa, jak też na skradzeniu kolekcji numizmatycznej
wartości około 30-35 tys. złotych. Nie brakuje też inspiracji ze strony tej
grupy moskiewskich agentów, zmierzającej do utrudniania mi pracy zawodowej,
naukowej i wydawniczej na Uniwersytecie Rzeszowskim i poza jego murami.
Podkreślam, że zawsze byłem wiernym patriotą Polski i całe swe życie poświęciłem
pracy dla Niej na polu nauki i oświaty. Wszystkie moje próby dojścia
sprawiedliwości na terenie lokalnym spełzły na niczym. Ani prokuratura, ani
policja, ani delegatura ABW w Rzeszowie nie poważyły się na podjęcie prawnych
kroków celem wyjaśnienia tak skandalicznego postępowania oficerów i tajnych
współpracowników służb specjalnych, działających więc widocznie na polecenie
osób urzędujących w centrum. Zwracam się do Pana Ministra z zapytaniem, czy
szykan wobec autora tego podania i nielegalnego ograbienia mieszkania nie
dopuściły się takie osoby, jak ob. marian Charkiewicz (major UOP, delegatura we
Wrocławiu), ob. Witold Ciechanowicz (przypuszczam TW UOP, do niedawna
zamieszkały w Jaworznie, a obecnie w Dąbrowie Górniczej), jak też generał WSI
ob. Jerzy Maszkiewicz oraz dwaj agenci KGB ZSRR (FSB FR) w Wilnie Romuald
Mieczkowski i Henryk Sosnowski? Gdyby powyższego przestępstwa dokonali zwykli
kryminaliści, sprawa byłaby dawno wyjaśniona, ponieważ jednak wszystkie wyżej
wymienione instytucje państwowe w Rzeszowie, mianowicie prokuratura, Policja i
ABW – jak odniosłem wrażenie – doskonale wiedzą, kim są sprawcy takiej
„polityki”, nie mają jednak odwagi i mocy do podjęcia przewidzianych przez
prawo kroków, jest ewidentne, że przestępcy maja w Warszawie tzw. „plecy”.
Jakże by jednak potężne i szerokie te „plecy” nie były i nawet gdyby wyrastały
ze stolicy federacji Rosyjskiej, w państwie należącym do Wspólnoty Europejskiej
powinno się kierować normami etyki i prawa cywilizowanego. Uprzejmie upraszam
Pana Ministra i Jego podwładnych o wniesienie jasności do przedstawionej powyżej
sytuacji. Załączam kilka stron dodatkowych materiałów, które mogą się okazać
pomocne w podjęciu odnośnych posunięć wyjaśniających. Z głębokim uszanowaniem –
dr Jan Ciechanowicz”. Po 2,5 miesiącach nadeszła odpowiedź: „Kraków, 20 września 2007 r. Szanowny Panie.
Po zapoznaniu się z treścią dokumentów przesłanych do Biura Poselskiego
pragniemy z przykrością poinformować, że brak podstaw prawnych do podjęcia
interwencji poselskiej w podnoszonej sprawie. – Z poważaniem Dyrektor Biura
Poselskiego Posła Zbigniewa Wassermanna...” Tak tedy ostatecznie okazało
się, że gdy w Polsce oficerowie służb specjalnych nękają bezprawnie obywateli i
okradają ich mieszkania – nie stanowi to podstawy, by ich działaniom nieco
bliżej się przyjrzeć. Gdy w tejże sprawie zwrócono się również do ministra
spraw wewnętrznych RP Antoniego Macierewicza, nie otrzymano w ogóle żadnej
odpowiedzi. A było to w okresie sprawowania władzy w kraju przez formację
dumnie nazywającą siebie „Prawem i Sprawiedliwością”!
2006
Torontoński „Głos Polski” oraz łomżyńska „Panorama Kresowa” zamieściły w 2006 roku
następującą publikację: „Do Sejmowej Komisji Śledczej. Przewietrzyć Warszawę!” „Na progu IV
Rzeczypospolitej (oby powstała!) mówi się o projekcie powołania do życia
komisji śledczej do zbadania naruszeń wolności słowa oraz prawa społeczeństwa
do rzetelnej informacji w latach 1990-2006. Dobrze by się stało, gdyby ta
komisja – jeśli antypolskie służby w ogóle dopuszczą do jej powstania i
bezstronnej działalności – zajęła się m.in. kwestią zmasowanej kampanii
kłamstw, oszczerstw, czarnej propagandy w mediach ukazujących się w Polsce, a
skierowanej przeciwko patriotom polskim mieszkającym na wschodnich Ziemiach
Zabranych, należących przed 1939 rokiem do Państwa Polskiego. Jak mogło do tego
dojść, że prasa, radio, telewizja z nazwy „polskie” przez dwa dziesięciolecia
siały dezinformację i fałszerstwa o sytuacji Polaków za naszą wschodnią
granicą, tak iż dotychczas opinia publiczna nie może się otrząsnąć z
nikczemnych stereotypów, narzuconych przez michnikowców całemu niemal krajowi.
Gdyby nie publikacje na łamach prasy narodowej, „Naszego Dziennika”, „Myśli
Polskiej”, „Tylko Polska”, Radia Maryja i Telewizji „Trwam”, ludność Polski
dotychczas beznadziejnie tkwiłaby w niewiedzy i zakłamaniu na temat sytuacji
rodaków za Niemnem i Bugiem. Brudna antypolska propaganda zresztą nadal jest
uprawiana na łamach przede wszystkim „gazety Wyborczej”, ale też innych tegoż
autoramentu antynarodowych i antypaństwowych wydawnictw. Z którą ze służb
współpracowali agenturalni antypolscy dziennikarze: Kijak, Maziarski, Grzegorz
Polak, Marian Charukiewicz, Kuchejda? Czyja bezpieka kazała Jerzemu
Surdykowskiemu, Krzysztofowi Skubiszewskiemu, Michałowi Jagielle, Krzysztofowi
Kozłowskiemu, Janowi Marii Rokicie, Janowi Widackiemu, Mariuszowi
Maszkiewiczowi, Kłopotowskiemu ogłaszać najlepszych Polaków Ziemi Wileńskiej za
„komunistów”, a sprzedawczyków i agentów KGB za „dobrych Polaków”. Jak się
nazywa państwo i jego stolica, z której napływały odnośne dyspozycje do tej
mafii ciemniaków, łotrów i niegodziwców? Dlaczego „Rzeczpospolita”, „Gazeta
Wyborcza”, „Życie Warszawy”, Radio Zet, „Tygodnik Powszechny”, „Gazeta Polska”
wręcz ociekały kłamstwami, oszczerstwami, pomówieniami, plotkami pod adresem
ludzi, dla których Polska jest świętością? Kto kazał warszawskim makakom
prasowym szukać na Litwie „skomunizowanych promoskiewskich Polaków” podczas gdy
w samej Polsce „pod ręką” było 3,7 miliona członków PZPR, tej zdradzieckiej
agentury moskiewskiej? Czy nie było to czasem perfidnym odwracaniem uwagi od
komunistów zasiadających w warszawskim Sejmie, Senacie, Rządzie, Pałacu
Prezydenckim? Jak mogło do tego dojść, że przez ostatnie kilkanaście lat,
dokładnie tak jak w okresie 1945-1989, polskie specsłużby i polska dyplomacja realizowały
kurs antypolski, i czy nie było to powodowane okolicznością, że całe
kierownictwo i większość funkcjonariuszy tych ważnych instytutów państwowych
wywodziła się (i wywodzi?) nie tylko ze środowisk niepolskich, ale i
antypolskich? W 1988 roku bezpieka sowiecko-litewska i polska (UOP) wspólnie
założyły w Wilnie prowokatorskie, rozbijackie, antypolskie pismo „Znad Wilii”,
na którego czele postawiły swego podwójnego (wspólnego?) tajnego
współpracownika. Kto, jaka instytucja firmowała i wydawała setki tysięcy
dolarów na tę haniebną antypolską działalność, mająca na celu rozbicie
jedności, oczernienie i dyskredytację patriotów zamieszkałych na zabranych
Kresach? W okresie 1989-1993 stałymi bohaterami „Znad Wilii” byli: Geremek,
Michnik, Bielecki, Landsbergis, Czepaitis, inni sowieccy agenci? Która z
„polskich” służb specjalnych tę aferę przez wiele lat finansowała, zakładając w
Wilnie nawet galerie sztuki homoseksualnej jako własność redaktora tejże gadzinówki
„Znad Wilii”? Czy imiona tych oficerów zostaną ujawnione, a durnir i łobuzy
poniosą odpowiednie konsekwencje służbowe i prawne? Jako osobny rozdział w tej
sprawie warto zasygnalizować temat istnienia kanalii w sutannach. Już znamy
kilku łotrów tego gatunku, w tym „autorytet moralny”, „księdza” (?) Michała
Czajkowskiego. A czy ktoś napisze o ks. D. [nie warto podawać pełnego
imienia tego osobnika] i jego zagadkowej
aktywności w polskim środowisku w Wilnie w latach 1975-1995? Dlaczego ten
„badacz Polonii wschodniej” cieszył się taką pobłażliwością KGB ZSRR, że
przyjeżdżał do stolicy Litewskiej SRR co miesiąc (podczas gdy sowieckie
urzędowe przepisy pozwalały obywatelom PRL tylko na dwie wizyty rocznie do
„kraju rad”), a po jego wizytach opozycyjni działacze litewskiej Polonii, z
którymi się kontaktował, miewali po tym mnóstwo przykrości i byli szykanowani
jako „polscy nacjonaliści”? (...) Jak wysokie były rublowe honoraria tych
pseudokatolickich Judaszów, którzy na łamach „Tygodnika Powszechnego”
oczerniali patriotycznych Polaków Wilna, a gloryfikowali sprzedawczyków
współpracujących z sowiecką bezpieką? Które służby specjalne powierzały im te
nikczemne zadania i wynagradzały ich wykonanie? Czy sejmowa komisją potrafi to
ustalić i nie zawaha się tego ujawnić? Czy się będzie bała? Tylko kanalie
spośród dziennikarzy i księży decydują się na zostanie agentami antynarodowej
bezpieki. W każdym czasie i w każdym państwie. Tylko bowiem kanalie potrafią
donosić na swych kolegów, przyjaciół, a nawet na krewnych, zdradzać i
sprzedawać tych, którzy im wierzą i ufają. Nasza Ojczyzna potrzebuje
gruntownego przewietrzenia. W IV Rzeczypospolitej (oby powstała!) dla takich
indywiduów nie powinno być miejsca w życiu publicznym, a już tym bardziej nie
mogą oni być kreowani na „autorytety moralne”. – dr Jan Ciechanowicz”.
* * *
Powyższa
publikacja wywołała dużą falę „świętego oburzenia” w określonym środowisku.
Nożyce się odezwały. Spuszczono ze smyczy całą sforę szczekaczek, i to
przeważnie płci nadobnej (alfonsizm!). Ukazało się w różnych pismach
kilkadziesiąt artykułów, wypełnionych przede wszystkim insynuacjami i grożeniem
sankcjami prokuratorsko-sądowymi. Ongiś widocznie takie ścierwo smażyło miliony
niewinnych ludzi na stosach. I to tylko za stwierdzenie kilku faktów i zadanie
kilku pytań. W końcu musiałem na to wszystko zareagować. Dwukrotnie w polskiej
prasie w USA, gdyż w Kraju nikt się nie poważył udzielić mi głosu. Oto list
pierwszy: „Rzeszów, 15 grudnia 2006 roku. W odpowiedzi ks. D. 1. Po raz pierwszy od 1939 roku Państwem Polskim kierują osoby i
ugrupowania patriotyczne, reprezentujące nasz, a nie obcy, interes narodowy,
jak też usiłujące zrealizować w naszej Ojczyźnie plan odnowy moralnej. Dzięki
temu stało się też możliwe ujawnienie przynajmniej części agentur komunistycznych
służb specjalnych, będących na usługach ZSRR, w tym agentury działającej w
obrębie Polskiego Kościoła Katolickiego. Prawie codziennie prasa demaskuje
kolejnych niegodziwców, którzy się sprzeniewierzyli zarówno Kościołowi, jak i
Ojczyźnie. Niebawem zacny kapłan Tadeusz Isakowicz-Zaleski wyda swą książkę, a
tygodnik „Najwyższy Czas” zapowiada publikację listy ponad pół setki księży
profesorów KUL-u, którzy byli etatowymi konfidentami służb specjalnych PRL, a
więc i ZSRR. Jest to niewątpliwie ważna część składowa procesu odnowy moralnej
naszego społeczeństwa i przejścia go do stanu normalności, kiedy to wczorajsi
donosiciele SB PRL nie będą wytykać brudnymi palcami jako rzekomych „komuchów”
czy „antysemitów” ludzi przyzwoitych, a wszyscy poświęcą się spokojnej i
konstruktywnej pracy dla dobra Polski. Bez ujawnienia i moralnego potępienia
elementów antypolskich taka praca będzie po prostu niemożliwa. 2. Przez szereg lat (bodaj ponad 20!),
jeszcze w okresie istnienia ZSRR i PRL, ks.D. oraz autor tego listu utrzymywali
ze sobą kontakt listowny i wielokrotnie spotykali się w Wilnie podczas częstych
wizyt ks. D. w stolicy Litwy. Żywiłem dla niego – w swej naiwności – szczery i
głęboki szacunek, jak też ogromne zaufanie, i nieraz przekazywałem mu bardzo ważne
informacje, dotyczące tych czy innych posunięć władz sowieckich wymierzonych
przeciwko Kościołowi Katolickiemu na Litwie i w Polsce. Gdy ówczesny prezydent
Akademii Nauk Litwy dał mi do zrozumienia, że KGB ZSRR szykuje zamach na życie
śp. Ks. Jerzego Popiełuszki, na miesiąc przed tą zbrodnią zdążyłem poinformować
ks. D. o prawdopodobieństwie tejże zbrodni w najbliższej przyszłości. Miałem
nadzieję, że rodakom jakoś uda się tym zamiarom zapobiec, ale cóż, kiedy nawet
osoby w sutannach w PRL śledziły i donosiły na ks. Popiełuszkę, o czym pisze
obecnie prasa polska. 3. Jako
dziennikarz i wykładowca akademicki w Wilnie nieraz, kontaktując się na co
dzień z bardzo inteligentnym środowiskiem elit litewskich, wchodziłem w
posiadanie poufnych informacji, dotyczących walki władz ZSRR przeciwko
Kościołowi i zawsze usiłowałem listownie lub w jakiś inny sposób informować ks.
D. oraz inne osoby w Kraju o tych sprawach, m.in. o tym, że bezpieka sowiecka
ma w Kościele Polskim około 3 000 agentów wśród kleru. Ponieważ zaś
wiedziałem, że każdy mój list jest perlustrowany i kopiowany przez bezpiekę PRL
i ZSRR, używałem języka usztucznionego, „komunistycznego”, by funkcjonariuszy
bezpieki zmylić. A rodaków w Kraju, w tym przede wszystkim ks. D., podczas
spotkań informowałem, że istotne informacje są podawane w listach w gęstym
„czerwonym sosie”. Później pogrobowcy i agenci sowieckiej bezpieki cynicznie i
perfidnie używali kopii tych listów na dowód, że „Ciechanowicz to komunista”. 4. Gdy w latach 1989-1993 władze
komunistyczne ZSRR i „obozu socjalistycznego” przeprowadzały odgórną
„transformację ustrojową”, ci obywatele, którzy byli tymże władzom znani jako
„zamaskowani antykomuniści”, zostali bardzo zręcznie zmarginalizowani i byli
moralnie niszczeni jako rzekomi „ideowi komuniści”. Na Litwie zmieszano w ten
sposób z błotem i „unieszkodliwiono” szereg prawdziwych, ideowych patriotów,
którzy, choć formalnie byli nieraz członkami partii, faktycznie wiele robili
dla sprawy wolności i rozkładu ustroju totalitarnego od wewnątrz. Taki los
spotkał m.in. wybitnego pisarza śp. Vytautasa Petkevičiusa, profesora filozofii
Bronislavasa Juozasa Kuzmickasa i wielu innych. Komunistów zaś, którzy byli
przez lata także donosicielami służb specjalnych, ogłoszono w agenturalnych
mediach za „konsekwentnych demokratów” i usadowiono na najwyższych szczeblach
„nowych” władz. [Ten sam proces zachodził w różnych krajach Europy Wschodniej,
że przypomnimy, iż Angela Merkel, wieloletnia kanclerz federalny zjednoczonych
Niemiec, przez szereg lat „za komuny” była sekretarzem POP Socjalistycznej
Partii Jedności Niemiec na jednym z uniwersytetów NRD, a Algirdas Brazauskas,
pierwszy prezydent odrodzonej Republiki Litewskiej i jej wieloletni później
premier, znakomity polityk skądinąd, przez kilkanaście ostatnich lat ustroju
socjalistycznego pełnił funkcje pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii
Litwy w składzie KPZR. Na Litwie, która liczyła 3,5 mln mieszkańców, około
300 000 było członkami tejże partii, a dalszych około 300 000
konfidentami KGB. W wielu przypadkach musiano dokonywać wyboru. Np. każdy
dyrektor szkoły na mocy przepisów musiał być członkiem KPZR. Wyjątek robiono
tylko dla tych, którzy już przedtem zostali tajnymi współpracownikami KGB.
Jeśli ktoś wybierał pierwszy wariant, miał względny spokój, bo członków partii,
choć śledzono, to jednak bano się ich nadmiernie szykanować. Jeśli wybierał
wariant drugi, donosił, nieraz chętnie, gorliwie i „z całego serca”, pobierał
za to dodatkowe wynagrodzenie. Po demontażu zaś ustroju totalitarnego mógł się
przechwalać, iż oto „nigdy do żadnej partii nie należał”. Zabawne, że na
Litwie, dokładnie tak, jak w Polsce, tajni współpracownicy i oficerowie
bezpieki zostali przez odnośne „organa” pasowani na „bojowników o wolność”,
„autorytety moralne” i „demokratów”. 5.
Na początku roku 1990 autor tego listu został zwolniony z posady docenta
Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego oraz z funkcji dziekana
Wydziału Języków Obcych tejże uczelni za „polski nacjonalizm” i „działalność
antypaństwową”. Podczas wielogodzinnego przesłuchania w siedzibie Prokuratury
Generalnej Litewskiej SRR wywnioskowałem, że dla odnośnych służb nie stanowiła
żadnej tajemnicy treść moich poufnych (jak mniemałem błędnie) rozmów z ks. D.,
którą to okoliczność przeżyłem jako ogromny wstrząs moralny. Wówczas też
zrozumiałem, dlaczego po rozmowach z ks. D. w Wilnie zawsze miałem duże
przykrości w pracy i byłem szykanowany: albo więc on informował o treści rozmów
wileńską centralę KGB (może nawet je nagrywał), albo bezpieka sama jakoś
wszystkie nasze rozmowy „uwieczniała”. Ostatnio, gdy prasa zdemaskowała tak
liczne i gorszące przypadki judaszowskiej współpracy wielu księży z
komunistyczną bezpieką, zacząłem podejrzewać, że być może i w przypadku ks.D.
może to mieć miejsce. To przypuszczenie wydało mi się prawdopodobne tym
bardziej, że moi znajomi nieraz mnie informowali o wyjątkowo złośliwych,
perfidnych i kłamliwych wypowiedziach ks. D. o mnie w tym czy innym gronie
osób, także na Ukrainie, nie tylko w Polsce i Litwie. Początkowo nie wierzyłem tym
ostrzeżeniom, przecież nie mógł – jak mniemałem – zacny kapłan przez 20 lat
udawać życzliwość i przyjaźń, a jednocześnie niszczyć mnie za plecami. Było to
dla mnie absolutnie niepojęte, gdyż ks. D. doskonale wiedział, że zawsze byłem
najszczerszym patriotą Polski i Litwy, chrześcijaninem i antykomunistą, który
służbie i pracy dla sprawy polskiej poświęcił wszystkie swe wysiłki i całe swe
życie. Dlaczego więc i w jakim celu pomawiał mnie o cechy i czyny, z którymi
nie miałem nic wspólnego, dlaczego łgał, że Ciechanowicz to „ateista”,
„antysemita”, „komunista” i „kanalia”. Choć rozumiem, że w oczach kapusiów
bezpieki, czyli rzeczywistych kanalii z definicji, którzy na mnie donosili,
mogłem być „kanalią”, wiadomo bowiem, że nikomu nie wybaczamy wyświadczonych im
przez nas podłości. Oczerniamy, a potem nienawidzimy oczernionego. Natomiast
gdy idzie o zarzut „ateizmu”, czyli „bezbożnictwa”, jakże wymowna jest
okoliczność, że ksiądz, doktor habilitowany, profesor katolickiej uczelni nie
wie, że Jezus Chrystus mówił, iż ci, którzy zwracają się z takim zarzutem do
bliźniego, są „warci ognia piekielnego”. Oto żydokatolicka ciemnota w całej
swej bezprecedensowej okazałości! 6.
W 1989 roku ludność polska Wilna i Ziemi Wileńskiej wysunęła mnie na kandydata
do parlamentu podczas pierwszych i jedynych wolnych wyborów do Rady Najwyższej
ZSRR. Zostałem posłem po pokonaniu dwóch reprezentantów KPZR/KPL (Litwina i
Polaka), dwóch reprezentantów Sajudisu (Litwina i Polaka; pierwszy z nich
Virgilijus Czepaitis, jak się okazało później, był nie tylko ulubieńcem „Gazety
Wyborczej”, ale i tajnym współpracownikiem KGB ZSRR w ciągu 24 lat), jak też
kandydata niezależnego, ówczesnego prezydenta Akademii Nauk Litwy. W
charakterze deputowanego Rady Najwyższej, członka Komisji do Spraw Nauki i
Technologii czyniłem wszystko, co można, dla obrony sprawy polskiej.
Przemawiając w 1989 roku na posiedzeniu Parlamentu domagałem się od władz ZSRR
przeproszenia narodu Polskiego za aneksję ziem polskich w 1939, za ludobójstwo
1940 roku w Katyniu, Miednoje, Charkowie i Kuropatwach oraz odszkodowanie dla
państwa Polskiego na poziomie 50 mlrd dolarów. Sprzeciwiłem się antypolskiej
propagandzie w sowieckich i litewskich mediach. W rozmowach na Kremlu z
prezydentami Gorbaczowem i Jelcynem, jak też w siedzibie Kongresu USA z
kongresmanami polskiego pochodzenia, z eksprezydentem Richardem Nixonem,
wiceprezydentem Michaelem Dukakisem wskazywałem na konieczność (po anulowaniu
paktu Ribbentropa-Mołotowa przez wszystkie zainteresowane strony) albo powrotu
do Macierzy terenów wschodnich RP, okupowanych przez ZSRR w 1939 roku, albo
utworzenia z nich suwerennej Republiki Wschodniej Polski oraz ściągnięcia do
niej wszystkich Polaków z azjatyckiej części ZSRR. Przez parę miesięcy na
przełomie lat 1989-1990, gdy trwał okres przejściowy między demontowanym
odgórnie przez sowiecką nomenklaturę Związkiem Radzieckim a powstawaniem
niepodległych państw posowieckich wydawało się to możliwe. Niestety, ówcześni
władcy Polski nie tylko nie wykorzystali tej możliwości, ale i zainicjowali
przeciwko mnie agresywną, bezpardonową kampanię w mediach, przy czym nieraz
zjadliwie na ten temat wypowiadał się Adam Michnik, ówczesny niepodważalny
„autorytet moralny” w oczach zbałamuconego motłochu. Kwestia przestała być
aktualna w drugiej połowie roku 1991, kiedy to zaczęły się kształtować
niepodległe Białoruś, Litwa, Ukraina, a została bezpowrotnie przegrana i
przypieczętowana przed kilkoma laty, gdy prezydent A. Kwaśniewski w odnośnych
paktach międzynarodowych uznał nienaruszalność i ostateczność granic między RP
a jej wschodnimi sąsiadami. Wówczas też, widząc, jak beznadziejny jest poziom
polskich elit politycznych i jak tragiczna w związku z tym sytuacja na Kresach,
wycofałem się z polityki i tylko sporadycznie, już jako publicysta, brałem w
obronę ponad 300-tysięczną rzeszę Polaków Ziemi Wileńskiej, przez tyle
dziesięcioleci wiernie trwającą przy ojczystej tradycji, kulturze, języku i
wierze, a na łamach prasy warszawsko-krakowsko-lubelskiej ogłaszaną przez
niegodziwców w rodzaju Michnika i Widackiego za „skomunizowanych i
promoskiewskich Polaków Wileńszczyzny”. Już wówczas zresztą ta
bezpieczniacko-złodziejska sitwa zakazała prasie polskiej publikowania
jakichkolwiek moich tekstów i tylko niektóre pisma o orientacji narodowej w
USA, Kanadzie i Francji ważyły się publikować moje artykuły, w których brałem w
obronę rodaków na Wschodzie. 7. W
moim artykule „Warszawę trzeba przewietrzyć” nie twierdziłem, że ks. D. był
tajnym współpracownikiem bezpieki komunistycznej, lecz tylko zadałem kilka pytań,
m.in. dlaczego pozwalano mu na tak częste wizyty w ZSRR i dlaczego po rozmowach
z nim miewałem wzmożone szykany, i to nie tylko w pracy. Skąd sowiecka bezpieka
posiadała tak szczegółową wiedze o treści tych rozmów i o moich
„kontrowersyjnych” poglądach, którym dawałem wyraz wyłącznie podczas spotkań ze
swym szanowanym wówczas przeze mnie znajomym z Lublina? I dlaczego w latach
1986-1992 w ogóle dostałem zakaz druku, zostałem zwolniony z pracy, otarłem się
o sowiecki sąd i przez dwa lata poniewierałem się i klepałem biedę jako
bezrobotny z „wilczym biletem”, nie mając grosza nawet na chleb dla
dorastających dzieci? Nie wiedziałem też, że w tymże czasie „ojciec” dorabiał
mi w Polsce gębę „antysemity” i „ateisty”. Wyprzedawałem więc bibliotekę
rodzinną, dorabiałem skromnymi honorariami pisując do „nacjonalistycznej” prasy
polonijnej w USA i Kanadzie, a nawet z rozpaczy myślałem o samobójstwie. Nie
potrafiłem jednak zadać tego ciosu dzieciom i dogorywającym ze starości i
zmartwienia rodzicom. A michnikowska swołocz w tym czasie szalała, dosłownie
codziennie obrzucając mnie błotem, jako rzekomego „promoskiewskiego komunistę”,
„ekstremistę” itp. – dokładnie według recepty wileńskiej centrali KGB ZSRR. 8. Nagonka prasowa na mnie w Polsce i
Litwie trwała szereg lat, przysporzyła mi wiele goryczy. Tym bardziej, ze ani
moje protesty, ani liczne listy wielu przyzwoitych osób do odnośnych redakcji
biorących mnie w obronę nie były publikowane i szły natychmiast do kosza. Tak
postępować nie można. Trzeba zresztą mieć w sercu wiele złej woli, okrucieństwa
i chamstwa, by przez tyle lat tyle osób tak konsekwentnie i z takim uporem
„gnoiło” jednego samotnego człowieka, którego jedyną winą był nonkonformizm i
przekonania narodowe. 9. (...)
Pozwolę sobie zadać pytanie: jak można było w Polsce przez długie lata opluwać,
poniżać i marginalizować kogoś, kto prawie przez ćwierć wieku w
najtrudniejszych warunkach sowieckiej okupacji w Wilnie (to nie to samo, co w
Warszawie!) ofiarnie pracował w polskim szkolnictwie, po cichu (i nie bardzo po
cichu) krzewiąc wśród młodzieży licealnej i akademickiej patriotyzm i wierność
Bogu i Ojczyźnie? Kto nawet w tamtych czasach niemal totalnej cenzury potrafił
opublikować kilkaset artykułów na łamach przede wszystkim „Czerwonego
Sztandaru” (obecnie „Kuriera Wileńskiego”) poświęconych chlubnej polskiej
tradycji demokratycznej, dziejom Akademii Wileńskiej, Powstania Listopadowego i
Styczniowego, sylwetkom braci Śniadeckich, K. Kalinowskiego, ks. Zielińskiego i
ks. Ściegiennego etc. Kto w końcu był współzałożycielem Związku Polaków na
Litwie, Fundacji Kultury Polskiej na Litwie, Polskiej Partii Praw Człowieka,
Uniwersytetu Polskiego w Wilnie. Kto stawiając na drugim planie dobro własne i
swej rodziny wszystkie wysiłki skierował na obronę polskiego interesu
narodowego, i kto za to na łamach warszawsko-krakowskich szmatławców był
mieszany z łajnem. A osobnik, który najdokładniej wiedział o moich
patriotycznych i katolickich poglądach w oficjalnych i prywatnych wypowiedziach
powiadał, iż „Ciechanowicz to kanalia”, kim był?... Nie, kanalią nie jest ktoś,
kto zawsze wiernie i bezinteresownie służył Polsce, wiodąc życie mniej niż
skromne, a mimo to kupujący ze śmiesznego wynagrodzenia nauczycielskiego
książki w języku polskim i wysyłający je z Litwy do rodaków w Kazachstanie i na
Syberii – i to w warunkach ZSRR, a nie PRL! Kanaliami są natomiast gojskie i
parchate świnie, które przez lata usiłowali mnie oczernić i moralnie
zdyskredytować. Gdyby piszący tak o mnie nie wiedzieli, kim jestem, byłoby to
zrozumiałe: ciemniaki, mylą się, nie wiedzą, co czynią. Ale przecie wiedzieli!
I to właśnie moja nieugięta polskość i ideowość, mój bezwzględny patriotyzm i
uczciwość stanowiły w ich oczach moją największą winę i najcięższy grzech. Jak
też to, że w przeciwieństwie do nich nigdy nie upodliłem się, nie donosiłem,
nie zniżyłem się do służalczości i nikczemności. 10. Podkreślam jeszcze raz, że nie twierdziłem w swoim artykule,
jakoby konkretnie ks. D. był agentem KGB ZSRR czy SB PRL. Nic mi o tym nie
wiadomo, gdyż nie miałem i nie mam dostępu do dokumentacji owych instytucji.
Moją intencją było tylko wyrażenie pewnych wątpliwości co do krańcowo
nieprzyjaznej i niesprawiedliwej postawy tej i szeregu innych osób, które
niemal chóralnie przez kilkanaście lat pomawiały mnie w prasie i w innych
sytuacjach o postawę, która jest mi absolutnie obca. Skoro ks.D., mój
wieloletni znajomy, twierdzi, że nigdy nie był tajnym informatorem bezpieki, a
to twierdzenie jest zgodne z faktami, przyjmuję jego słowa z ulgą, a nawet
radością i ze swej strony szczerze przepraszam, za, być może, zbyt
kategorycznie wyrażone podejrzenie wyrażone na łamach „Panoramy Kresowej”. Mam
nadzieję, że przyszłe zdarzenia i ewentualne publikacje o konfidentach w
sutannach nie zaprzeczą tym faktom, a ja nie będę musiał swych przeprosin
odwoływać. Nawiasem mówiąc, mimo wieloletniej znajomości, nie wiedziałem, że
ks.D. ma jakoby „krewnych” w Wilnie, którzy go do Litwy zapraszali. Może to
zresztą tylko taka „przenośnia”... (...) 11.
Jeśli chodzi o ewentualne podanie mnie do sądu za postawienie w prasie owych
kilku pytań i o zażądanie ode mnie 100 000 złotych odszkodowania – czym mi
grozi ks. D. – to rzeczywiście, może by polski sąd wreszcie ustalił
inspiratorów i wykonawców nienawistnej nagonki propagandowej w okresie
1989-1998 przeciwko autorowi tego listu i „skomunizowanym Polakom
Wileńszczyzny”. A może by nawet zażądał sprawdzenia w archiwach bezpieki, czy
ci naganiacze nie byli czasem powiązani ze „służbami” obcymi i peerelowskimi.
To by wreszcie pozwoliło ostatecznie postawić kropkę nad „i”. Co do pieniędzy,
na które są tak łasi poniektóre indywidua, to otwarcie informuję, że mam ich na
swym koncie nieco ponad 3 500 złotych, a po okradzeniu mego służbowego
mieszkania w Rzeszowie przez funkcjonariuszy znanej instytucji niewiele da się
komornikowi z niego zabrać, tym bardziej, że jedynym tegoż mieszkania
wyposażeniem są regały ze starymi książkami. (...).”
* * *
Minęło nieco
czasu, a „uj, waj! Gwałt!” we wszawych mediach nie ucichał, co więcej,
zwierzchnictwo uczelni, na której wykładałem język niemiecki, etykę i historię
filozofii, zaczęły nachodzić zorganizowane grupy rozhisteryzowanych samotnych
kobitek (które w ten tani sposób chciały trafić do raju mimo swej wszetecznej
młodości), wyrażających „spontaniczne” oburzenie postawą dra Jana
Ciechanowicza, domagając się jego zwolnienia z zajmowanego stanowiska. Także
ks. D. skierował do mnie kolejny list, na który udzieliłem następującej
odpowiedzi. „Rzeszów, 26 grudnia 2007 roku. W drugim swym liście do mnie ks. D.
zaproponował opublikowanie w moim imieniu odwołanie znanej publikacji i na to
przystałem, nie chcąc, aby wybuchł kolejny skandal medialny o
nieprzewidywalnych dla wielu osób skutkach. Któż zresztą kiedy wygrał proces z
ludźmi „służb”? Ks. D. zapowiedział też powstrzymanie swych „przyjaciół” od
działań, prowadzących do eskalacji napięcia. Ale słowa swego nie dotrzymał. Do
zwierzchności uczelni, na której byłem zatrudniony, napływają zorganizowane i
pełne „świętego” oburzenia „listy od ludzi pracy”, jak to dawniej zwano, w
których jestem potępiany jako przysłowiowy „wróg ludu”, i w których tenże „lud”
żąda głowy Jana Ciechanowicza, choć przecie on nigdy nie podejmował swych
polemik jako pracownik czy w imieniu tejże uczelni, lecz wyłącznie jako osoba
prywatna i we własnym imieniu jako były działacz Polonii litewskiej. Nie
wykluczam dalszego rozwoju zdarzeń i – także w związku z tą okolicznością –
czuję się zmuszony do ustosunkowania się do szeregu twierdzeń zawartych w
drugim liście ks. D. Zaznaczam z całą jednoznacznością, że moja publikacja nie
była wyrazem nienawiści czy chęci potępienia kogokolwiek. (...) Nie jestem
zwolennikiem ciągłego wypominania ludziom ich grzechów, potknięć czy błędów.
Ale nie mogłem już dłużej znosić okoliczności, że w prasie polskojęzycznej
wciąż na nowo, z paranoiczną notorycznością pojawiają się publikacje, w których
pederastyczni agenci KGB z Warszawy, Krakowa, Lublina, Wilna wciąż wieszają na
mnie psy, a po każdym takim ugryzieniu zaraz kryją się w cieniu kościoła, gdyż
ponownie uznali, że jest to dla wściekłych psów najlepsza kryjówka. Po
przeczytaniu kolejnych oszczerstw i po dowiedzeniu się o ponownym poniewieraniu
mego imienia postanowiłem wreszcie zareagować. Ku oburzeniu kanalii,
uważających, że jak Kali kogoś oczerniać i na kogoś donosić – to dobrze, ale
jak ten ktoś dać za to Kalemu po chamskim ryju – to źle, bo są naruszone „dobra
osobiste”... [Ze względu na objętość mojej odpowiedzi na drugi list ks. D.
przytoczmy tylko parę jego fragmentów]. „(...).
Jeszcze w 1993 roku, a następnie we wrześniu 2006, dwie różne osoby
(dziennikarz polski i dziennikarz polonijny) zapytały mnie, co myślę o ks. D.
Odpowiedziałem, że mam o nim najlepsze zdanie. Na to oni: a on o tobie mówi, że
jesteś „kanalią”, że w różnym czasie i w obecności różnych osób nazywa mnie
„komunistycznym działaczem” i przeciwnikiem niepodległości Litwy, obrońcą
pomników Lenina itp.”. [Skądinąd dziwi nienawiść księdza profesora do
martwych brył granitu, uwieczniających wizerunek Włodzimierza Uljanowa-Lenina,
który był takimże jak on katolikiem, podobnie jak Andrzej Wyszyński, Feliks
Dzierżyński, Adolf Hitler (umiłowany Austriak!), Joseph Goebbels, Benito
Mussolini czy Alfred Rosenberg (polski szlachcic herbu Róża!)!]. „Widocznie po prostu dokładnie referował
dezinformacyjną fałszywkę spreparowaną przeciwko mnie w wileńskiej centrali KGB
ZSRR. Podobne podłe inwektywy pokazano mi w jednej z „naukowych” publikacji ks.
D. z 1992 roku, co prawda, bez wymienienia mego nazwiska, ale z łatwym do
rozszyfrowania przytykiem do mojej skromnej osoby. Byłem wstrząśnięty tym
przejawem niegodziwości. Toteż napisałem do ks. D. list, w którym przypominałem
mu, że nigdy nie byłem działaczem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego,
nigdy nie broniłem pomników Lenina ani ich nie atakowałem, gdziekolwiek one
stały czy już leżały. Dalej: nigdy
nie byłem przeciwnikiem niepodległości Litwy, lecz wręcz przeciwnie, zawsze te
dążenia popierałem (ale nigdy nie zapominałem w związku z tym o konieczności
pozytywnego rozstrzygnięcia kwestii polskiej na Ziemiach Zabranych). Nie mogłem
wręcz uwierzyć, że ksiądz profesor mógł o mnie tak mówić i pisać, bo przecież
przez tyle lat znajomości i na skutek tylokrotnej wymiany zdań wiedział, że
byłem narodowcem, katolikiem, antykomunistą. Napisałem do niego z odnośnym
zapytaniem, dlaczego okłamuje polskiego czytelnika. W swym liście, z 1994 roku
ks. D. odpowiedział, że było to nieporozumienie i w razie ponownego wydania
owego pseudonaukowego tekstu tamta „nieścisłość”, jak eufemistycznie nazwał to
nikczemne pomówienie, zostanie usunięta. I cóż? W obecnie otrzymanym przeze
mnie liście ksiądz profesor powtarza swe niedorzeczne insynuacje, dodając
zarzut, że byłem deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR i że rzekomo powodziło mi
się „wcale dobrze”. {Widocznie to samo sugerował w innych sytuacjach i nie
mógł już się wycofać, poszedł tedy w zaparte]. To prawda, na mocy wyboru
ludności polskiej Wileńszczyzny zostałem 1989 wybrany do parlamentu ZSRR. Nie
znaczy to jednak – wbrew temu, co piszą litewscy i polscy agenci KGB – że byłem
„sowieckim deputowanym”, lecz – polskim deputowanym do parlamentu radzieckiego.
Zasiadałem w nim razem z A.Brazauskasem, V. Landsbergisem, kilkudziesięcioma
innymi wybitnymi politykami litewskimi, którzy w okresie 1991-1993 tworzyli
zręby i podstawy niepodległego Państwa Litewskiego, a którym żaden
warszawsko-lubelski kundel nie poważył się nigdy wypomnieć, że byli
„deputowanymi sowieckimi”. Nawiasem mówiąc, dzięki moim staraniom władze
radzieckie zezwoliły wówczas na ponowne otwarcie szeregu kościołów katolickich
w powiecie ostrowieckim, pińskim i oszmiańskim na Białorusi. Na prośbę rodaków
wielokrotnie interweniowałem w podobnych sprawach u władz ZSRR, jeśli idzie o
teren Kazachstanu, Ukrainy, Rosji. Tym bardziej zaskakiwały mnie podłe i
nikczemne oskarżenia o „skomunizowanie” powielane notorycznie na łamach „Gazety
Wyborczej”, „Znad Wilii”, pseudokatolickiego „Tygodnika Powszechnego” i kilku
pism tegoż autoramentu, jak też przez agenturalnych sykofantów. Myślę, że ta
kampania została zorganizowana i była sterowana przez KGB PRL-bis i afiliowane
przy nim organizacje, specjalizujące się nie tyle w niesieniu pomocy Polakom za
granicą, ile w ich dezinformowaniu, rozbijaniu jedności i demoralizowaniu. Dla
mnie osobiście kłamliwa nagonka znaczyła dotkliwy ostracyzm i wyobcowanie,
podobnie jak dla szeregu innych rodaków, broniących polskości Wileńszczyzny w
okresie sowieckim. Propaganda nienawiści przybrała takie natężenie, że nawet
dobrzy znajomi bali się odpowiedzieć na moje „dzień dobry” i zawczasu uciekali
na drugą stronę ulicy, a jeśli nie zdążyli, odwracali nosy i udawali, że mnie
nie widzą i nie słyszą. Nawiasem mówiąc, tak postępowali tylko Polacy, bo
znajomi Litwini, Żydzi, Rosjanie, Białorusini nadal, jakby nigdy nic, uściskali
przy spotkaniu dłoń, współczuli z powodu medialnej nagonki i po ludzku
rozmawiali. Co wymowne, że chór polskich kanalii, rozbrzmiewający z Warszawy,
Krakowa i Lublina brzmiał zupełnie unisono z ujadaniem partyjnej propagandy z
kierunku moskiewskiego, obwiniającej mnie o „faszyzm” i „polski imperializm”! (...)
W 1986 roku na Litwie został utworzony
tzw. Sajudis, czyli Ruch na Rzecz Socjalistycznej Przebudowy. Później (2001)
prasa litewska pisała, że wśród 24 członków założycieli tej organizacji aż 16
było etatowymi tajnymi współpracownikami KGB ZSRR. Nie było tedy sprawą
przypadku, że od samego początku Sajudis zadeklarował się jako organizacja
zwalczająca tzw. „polski nacjonalizm”, za co był pod niebiosa wynoszony przez
środowisko „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Polskiej”.
Natomiast autor tych słów już w jesieni 1987 publicznie wyraził wątpliwość co
do tego, czy na czele „demokratyzacji” mogą stać wczorajsi donosiciele i
bandyci ze służb specjalnych. Ten mój demaskatorski artykuł stanowił początek
mego końca. Na początku 1988 roku w siedzibie KGB w Wilnie odbyła się tajna
narada ścisłego kierownictwa Sajudisu, poświęcona wyłącznie jednemu tematowi:
jak zdyskredytować i zneutralizować politycznie Jana Ciechanowicza, którego
popularność błyskawicznie rosła i wymykała się kontroli „organów”. Nieco
później prasa litewska chwaliła wybitnego agenta KGB, a jednocześnie sekretarza
generalnego Sajudisu Virgilijusa Czepaitisa za to, że był autorem pomysłu, aby
uczynić to za pośrednictwem zaprzyjaźnionej z nim „Gazety Wyborczej”. Doszło
więc do szatańskiego „braterstwa broni” antypolskich szowinistów litewskich i
warszawskich Żydopolaków. Z wileńskiej centrali KGB dostarczono i opublikowano
w prasie polskojęzycznej starannie przygotowane materiały kompromitujące o tym,
że Ciechanowicz to „nacjonalista”, „ekstremista”, „rasista” i oczywiście, a
jakże inaczej (!), „antysemita”. Ku rozczarowaniu oficerów KGB, którzy
początkowo nie docenili inteligencji Polaków, ten kompromat nie zdyskredytował,
lecz przeciwnie, spopularyzował Ciechanowicza w Polsce i wśród Polonii na
Zachodzie. Zaraz więc truciznę ideologiczną zmieniono i „Gazeta Wyborcza”
poinformowała o swym odkryciu godnym literackiej nagrody Nobla, że Ciechanowicz
to „komunistyczny funkcjonariusz”, „obrońca pomników Lenina” i „ateista”. Tę „dobrą
nowinę”, spreparowaną w brudnej kuchni sowiecko-litewskiej bezpieki, ponieśli w
Polskę szczwani „dobrzy Polacy”, od dawna będący nad Wilią i nad Wisłą „osobami
zaufanymi” neo-NKWD, a pochwycili i rozmnożyli takież osoby spośród obywateli
PRL. Z Polski runął też na Litwę „samych łajdaków stek” płci obojga, widocznie
spośród cywilnego aktywu WSI, a cała tamtejsza prasa zaczęła jak pomyjami
ociekać łgarstwami o „skomunizowanych Polakach Wileńszczyzny”. (...) Tak
prasowe łobuzy zrobili wówczas Polakom z mózgu zupełnie inną substancję, a byli
sowieccy agenci i pospolici durnie dotychczas pieprzą bzdury o „polskich
komunistach” z Wilna. (...)” [W tym nieszczęsnym kraju wystarczy co
kwadrans cynicznie wycierać brudną gębę świętym imieniem Pana Boga, aby zacząć
uchodzić za absolutny autorytet we wszystkich sprawach: w teologii i kulinarii,
fizyce nuklearnej i seksuologii, politologii i wędkarstwie, etyce i
lepidopterologii, sadownictwie i gleboznawstwie, medycynie i pedagogice – we
wszystkim! Przy tym nie mając merytorycznego przygotowania w czymkolwiek!
Podły, bezbożny, obłudny ciemnogród!] „W
ten sposób służby specjalne, które nawiasem mówiąc, dawały się ongiś we znaki
także niepokornym i antykomunistycznie usposobionym członkom partii (takich
było mnóstwo) wreszcie ich dopadły i uczyniły „komuchami”, tak iż dziś bardzo
łatwo rozpoznać konfidentów SB i KGB po tym, że wszędzie węszą i „demaskują”
komunistów. Ale czynią to bardzo wybiorczo, tak jak „Gazeta Wyborcza”. (...)
Komunistyczne partie wciągały do swych szeregów wszystkich cokolwiek
zdolniejszych ludzi, aby ich w ten sposób kontrolować. W tym celu nawet
opracowano przepisy administracyjno-prawne, na mocy których np. nie sposób było
obronić rozprawy doktorskiej z zakresu fizyki lub filozofii, o ile nie zostało
się przedtem członkiem KPZR. Wyjątek robiono tylko dla konfidentów bezpieki,
którzy błyskawicznie robili kariery akademickie, zdobywali tytuły profesorskie,
habilitacje, mieszkania, kilkakrotnie podwyższone gaże i inne przywileje. Po „transformacji
ustrojowej”, którą świetnie, po mistrzowsku przeprowadzili, stali się
milionerami, posłami, ministrami, dyrektorami i redaktorami naczelnymi
„demokratycznych” mediów, sprywatyzowali do swych kieszeni majątek narodowy
odnośnych państw, no i – rzecz oczywista – psioczą dziś na „komunistów”,
wołając „trzymaj złodzieja!”... (...) Jeśli zaś naprawdę zastosować zasadę
radykalnego antykomunizmu i zniszczyć wszelkie „symbole” dawnego ustroju, to
należałoby zburzyć za grube dziesiątki milionów euro nie tylko pomniki Lenina i
pałac kultury i nauki w Warszawie, ale i zrównać z ziemią mnóstwo
„komunistycznych” bloków mieszkalnych, gmachów uczelnianych, szkół, szpitali,
ba, całych miast, i naturalnie paręnaście tysięcy kościołów, zbudowanych w tym
czarnym okresie. Trzeba by też anulować i unieważnić wszystkie dyplomy
magisterskie, doktorskie, profesorskie i inne, wydane w tym okresie lekarzom,
nauczycielom, inżynierom, księżom i in. (...) No i należałoby zwrócić
„prawowitym właścicielom”, czyli Niemcom, wszystkie „prezenty Stalina” dla
polskich komunistów, w rodzaju Wrocławia, Szczecina, Jeleniej Góry, Gdańska,
Zielone Góry, krótko mówiąc, całej zachodniej połowy Polski, która jest Polska
tylko dzięki żołnierzom i generałom ZSRR, których pomniki obecnie się demontuje.
Jeśli być konsekwentnym, to na miejsce tych pomników Polacy powinni postawić
pomniki generałom Wehrmachtu i SS, którzy przecie byli nieubłaganymi
przeciwnikami „komuchów”... (...) Co do „dyskretnego” zarzutu księdza
profesora, że w okresie socjalizmu powodziło mi się „wcale – jak pisze –
nieźle”, to szczerość za szczerość. Myślę, że w owym czasie to właśnie księdzu
profesorowi powodziło się bardzo, ale to bardzo, „nieźle”, skoro ukończył w nim
studia, doktoryzował się i habilitował, otrzymywał wynagrodzenie kilkakrotnie
zapewne wyższe niż zwykli obywatele PRL. Podróżował tez sobie bez przeszkód i
bez przerwy zarówno na Wschód, jak i na Zachód, pobierając zapewne „godziwe”, a
jakże, diety. Autor zaś tych słów, jako notowany przez bezpiekę komunistyczną,
„politycznie niepewny”, otrzymywałem wynagrodzenie poniżej skromnej średniej
krajowej, nie miałem żadnych dopłat, nie byłem awansowany zawodowo, nie mogłem
się habilitować mimo biegłej wiedzy ośmiu języków i poważnego dorobku naukowego
w kilku dziedzinach wiedzy. A władze Litwy sowieckiej pozwoliły mi tylko na dwa
tygodniowe wyjazdy za granicę do ... Polski (1978 i 1984), mimo iż miałem
szereg zaproszeń od krewnych, przyjaciół, redakcji, instytucji naukowych. Do
USA na zaproszenie kongresmanów polskiego pochodzenia po raz pierwszy
pojechałem dopiero w 1990 roku, kiedy ustrój komunistyczny był demontowany.
(...)” [Co zaś do tego, że rzekomo
strasznie dobrze mi się przez dwa lata powodziło jako posłowi do parlamentu, to
w tym zdaniu nie widzę ani złośliwości, ani zawiści, lecz tylko brak
wychowania, bo to zawsze brzydko jest zaglądać do cudzego garnka (nawet gdy
jest on pusty), jak też brak wiedzy księdza profesora w temacie, w którym w
ogóle nie musiał zabierać głosu, ponieważ nie wiedział, że deputowani ludowi
ZSRR jako dodatek do wynagrodzenia w miejscu pracy zawodowej otrzymywali
równowartość 50 (pięćdziesięciu) dolarów miesięcznie, nie mieli żadnych
przywilejów; nadal pracowali w swym dotychczasowym miejscu zatrudnienia; nie
mieli ani biur poselskich, ani sztabu pomocników, ani służbowych aut i takichże
kierowców, natomiast obowiązek kilka razy do roku stawić się do stolicy kraju i
wziąć udział w kolejnej sesji izby. ZSRR to nie Polska, tam
feudalno-nuworyszowska mentalność zjawiła się dopiero po „demokratyzacji”, już
w Federacji Rosyjskiej] (...). „Co do
oszczerczego zarzutu, również sfabrykowanego przez funkcjonariuszy wileńskiej
centrali KGB, a kolportowanego przez tejże centrali agenturę, iż byłem rzekomo
przeciwny niepodległości Litwy, nie wytrzymuje on żadnej krytyki. To Czepaitis,
Landsbergis, Michnik, Kozłowski we wzajemnej mafijnej zmowie i wspólnie z
obiema, jesli nie z trzema, bezpiekami głosili tę bzdurę, by mnie
zdyskredytować jako polskiego narodowca, który rzekomo jest „prorosyjski”. A przecież
to sama Moskwa odgórnie demontowała Związek Radziecki (szczegółowy plan tego
demontażu, opracowany wspólnie przez ekspertów żydoamerykańskich i
żydorosyjskich leżał na biurku Borysa Jelcyna w siedzibie Komitetu Centralnego
Komunistycznej Partii Federeacji Rosyjskiej już w 1988 roku – o czym informuje
obecnie m.in. zawsze doskonale
poinformowane Radio „Liberty” (Swoboda) finansowane ze środków Kongresu USA. O
tę niepodległość nikt nie musiał walczyć, ówcześni gospodarze Moskwy ją
wszystkim narzucali, inscenizując m.in. butaforskie incydenty i strzelaninę
ślepymi nabojami, inspirując ruchy nacjonalistyczne i antyrosyjskie. Białoruś,
Armenia, Kirgizja czy Turkmenistan wręcz kurczowo trzymały się rosyjskiej ropy,
gazu, surowców, dotacji, ale i im niepodległość narzucono. Tak więc nie było
potrzeby włamywać się do wolności przez okno, skoro władcy Kremla sami
otworzyli ku niej drzwi na oścież. Jeśli idzie o mnie, to jeszcze na długo
przed tzw. „transformacją ustrojową” publicznie dawałem wyraz mej sympatii dla
litewskich dążeń niepodległościowych, a to zarówno w wykładach akademickich,
jak też w publikacjach prasowych i rozmowach towarzyskich. Myślę, że dotychczas
sterty donosów na ten temat spoczywają gdzieś w archiwach KGB ZSRR. Niekiedy tak sobie myślę, że litewscy
oficerowie KGB ZSRR musieli mnie widocznie dyskretnie bronić przed oburzeniem
swych rosyjskich, żydowskich czy szczególnie podłych polskich kolegów – właśnie
dlatego, że na długo przed pierestrojką, w okresie sowieckim bywałem rażąco
antyradziecki i prolitewski. Gdy dziś wspominam moje wypowiedzi z tamtych
czasów, nie widzę innego wytłumaczenia dla faktu, iż nie trafiłem za kraty.
Widocznie nie do końca było wiadomo, co zrobić z Polakiem, który wypowiada się
jako litewski narodowiec. Jeśli go zamknąć, to za co, za jaki nacjonalizm? I
tak to trwało przez lata. Sielanka skończyła się w 1988 roku, gdy prowadziłem
zjazd założycielski Związku Polaków na Litwie, zakładałem dziesiątki ogniw tej
organizacji w Wilnie i na prowincji i zacząłem postulować powrót ziem zabranych
w 1939 roku do Polski. Wówczas widocznie także moi litewscy „aniołowie stróże”
uznali, że należy mnie potępiać na Litwie jako „polskiego imperialistę”, a w
Polsce jako „komunistę”. Tę drugą część zadania wzięli na siebie mędziaki z UOP-u,
niosąc tę „dobrą nowinę” z niemałym nakładem kosztów aż hen do polonijnych
środowisk USA i Kanady, z którymi od dawna współpracowałem. (...) Budzi
sprzeciw owo dość cyniczne sformułowanie w liście księdza profesora, że
„pozwolono” mi w Polsce zamieszkać. Jakby to on osobiście zrobił mi tę „łaskę”.
Wypraszałbym sobie takie „eleganckie” przytyki, gdy byle kto zwraca się do mnie
w imieniu Polski. Wszyscy moi przodkowie, co mam udokumentowane od XV wieku,
przelewali krew w obronie rubieży Rzeczypospolitej przed Moskwą, Tatarami,
Szwedami, Turkami. Własnym kosztem wznosili gmachy Akademii Wileńskiej i
kościołów. Brali udział w insurekcji Kościuszkowskiej, Powstaniu Listopadowym i
Styczniowym, walczyli o Polskę w Korpusie generała Dowbór-Muśnickiego i w
Żelaznej Dywizji Lucjana Żeligowskiego. Ja zaś osobiście poświęciłem prawie 40
lat swego życia uczciwej pracy na niwie polskiej oświaty na Litwie i w Kraju,
jestem autorem szeregu fundamentalnych opracowań naukowych w rodzaju 6-tomowego
herbarza szlachty WKL, czy 50 tomów o twórcach kultury i nauki polskiego
pochodzenia w różnych krajach świata. I po tym wszystkim ktoś się waży w
chamsko-protekcjonistycznym i bezczelnym tonie przemawiać do mnie w imieniu mej
Ojczyzny, a nawet niemal grozi mi wydaleniem z niej! (...)”...
* * *
„Panorama Kresowa” (Łomża) nr 34,
11-15. 11. 2006. Artykuł pt. „Dziedziczna agentura. Na tropach
antypolskiego rasizmu”, wydrukowany także w USA i Kanadzie.
„Któż nie wie o słynnych „czwartkowych wieczorach”,
odbywających się przed dwustu laty w warszawskiej rezydencji króla Stasia?
Podczas jednej z takich libertyńskich uroczystości pewna lekka pani zwróciła
się do biskupa (co on tam właściwie robił?) Ignacego Krasickiego z zalotnymi
słowy:
„Ja jestem z Rajec Rajecka,
Ty jesteś z Krasic Krasicki,
Pocałuj mi w dupę
Nie tykając piczki!”
Zaskoczony taką bezpośredniością hierarcha,
podobnie jak reszta towarzystwa, aż zaniemówił z wrażenia. Po chwili krótkiej
jednak ochłonął i rzekł do króla:
„Dopóty dzban wodę nosi,
Póki się ucho nie urwie,
Pozwól, Najjaśniejszy Panie,
Że ja odpowiem tej kurwie”.
Poniatowski milcząco skinął głową, a wówczas autor
„Monachomachii” zwrócił się do towarzyszki biesiady:
„Ja jestem Krasicki z Krasic,
Ty jesteś Rajecka z Rajec,
Pocałuj mi w dupę
Nie tykając jajec”.
Warszawa długo jeszcze zataczała się ze śmiechu
rozpamiętując to zabawne zdarzenie. Morał jednak z tego jest poważny: nie
powinno się być zbyt wyrozumiałym dla bezczelnego chamstwa. Należy w końcu na
nie reagować jednoznacznie i zdecydowanie, by się nie ważyło przekraczać granic
chlewu, w którym jest jego miejsce...
* * *
Autor tych słów był wielokrotnie celem
niewybrednych ataków prasowych i innych ze strony najbardziej bodaj w ostatnich
latach hałaśliwego smrodliwego „dyplomaty” warszawskiego Mariusza Maszkiewicza.
„Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Gazeta Polska”, „Nie”, „Tygodnik
Powszechny”, inne pisma tegoż autoramentu dziesiątki razy zamieszczały
niegodziwe insynuacje pod adresem polskich patriotów z Wilna, wychodzące spod
pióra nie tylko M. Maszkiewicza, ale też J. Widackiego, M. Narbut, A. Karkus,
A. Gargas i innych nasyłanych przez WSI i WSW agentów prasowych, szukających, a
raczej wynajdujących, kreujących na Litwie „skomunizowanych Polaków
Wileńszczyzny”. Jeden ze swych oszczerczych artykułów Mośka Maszkiewicz
(obecnie ambasador RP w Gruzji!), puszczając oko do czytelników „Gazety
Polskiej” nazwał „A teraz, towarzyszu, będziecie Polakiem”... Dla normalnego
człowieka aluzja nie do zrozumienia. Okazuje się jednak, że to magiczne zdanie
wypowiedziano ongiś w Moskwie, w siedzibie NKWD, pod adresem Igora (Jurija,
Jerzego) Maszkiewicza, ojca Mośki (Mariusza), nie Polaka właśnie, lecz Karaima,
czyli krymskiego Żyda, oficera NKWD. I tak wschodni Żyd z mianowania sowieckiej
bezpieki stał się „Polakiem”, a jego syn „polskim dyplomatą”, konsulem
„niepodległej i demokratycznej” RP na Litwie, a potem ambasadorem w Gruzji.
Tenże, za przeproszeniem, pan konsul wywnioskował, że skoro tak się zwrócono do
jego ojca, to zdanie owo ma też zastosowanie do Polaków wileńskich. Tych jednak
nikt Polakami nie mianował, w przeciwieństwie do „mośków” są oni Polakami z
krwi i kości, czego nieraz dowiedli swą wierną służbą Polsce.
* * *
Pozwólmy sobie na pewną dygresję. Nikt chyba nie
zaprzeczy, że synowie dziedziczą nie tylko geny, a więc i narodowość swych
ojców, lecz też często naśladują ich poglądy, postawy życiowe, ba, nawet też
funkcje społeczne, a nawet urzędy. Jeśli np. czyjś ojciec był oficerem dywizji
NKWD, wymordowującej „reakcyjne podziemie polskie” na Wileńszczyźnie po 1944
roku, czy syn może raptem stać się polskim patriotą i przyzwoitym człowiekiem?
Jaki ojciec, taki syn przecie. Po tej dygresji pytanie konkretne: jak się to
dzieje, że od kilkunastu lat „polskim” dyplomatą (m.in. na posadzie ambasadora
RP na Białorusi!) jest Mariusz Maszkiewicz, syn Igora Maszkiewicza, oficera
sowieckiego NKWD, kawalera kilkunastu sowieckich nagród, m.in. orderu Krasnoj
Zwiezdy i Bojewogo Krasnogo Znamieni, otrzymanych za zasługi „bojowe” w
zabijaniu i deportowaniu Polaków na Sybir, mieszkającego obecnie w Polsce i
otrzymującego „godziwą” emeryturę?! Jak to się dzieje, że syn stalinowskiego
oficera, zasłużonego dla ZSRR, nie tylko zajmuje eksponowane stanowisko w
dyplomacji (nie PRL, lecz RP!), ale też z uporem maniaka wszędzie, gdzie
trafia, w imieniu Państwa Polskiego awanturuje się i dyskredytuje kraj, który,
nie wiadomo dlaczego i dzięki jakiej mafii, reprezentuje? W Wilnie sprowokował
ongiś uliczną burdę, dostał od Litwinów po mordzie i trafił do szpitala,
niedawno to samo uczynił w Mińsku i też się długo leczył. Przy tym ten żydowski
gnojek notorycznie obrzuca błotem, szkaluje, oczernia i dyskredytuje polskich
patriotów zamieszkałych na Litwie i Białorusi, a „byłych” funkcjonariuszy
sowieckiego aparatu przemocy wychwala i wynagradza. W swych licznych
wystąpieniach publicznych, w tym prasowych, wprowadza w błąd zarówno opinię
publiczną, jak i czynniki rządowe. Skutkiem tego jest zafałszowanie
rzeczywistości, błędy fatalnej polityki wschodniej RP, jej żenujące wpadki i
porażki w ostatnich latach. M. Maszkiewicz swym zachowaniem dyskredytuje
Polskę. Czy tego nie rozumieją osoby ze służb, które go protegują i od lat
wybielają? Jeśli tak, to muszą ze służb odejść. Jeśli nie, też powinni
zrezygnować ze swych funkcji, gdyż nie mają kwalifikacji, by je pełnić.
* * *
Że M. Maszkiewicz potrafi być skutecznym gracze,
wątpliwości nie ulega. Potrafił np. ostatnio sprowadzić do Polski z Białorusi
setki swych żydowskich rodaków jako rzekomych relegowanych z uczelni „za
politykę” studentów, którzy będą w Warszawie i Krakowie szkoleni jako przyszły
„desant polityczny”, który za kilka lat zostanie przerzucony na Białoruś, aby
wybić tam z siodła słowianofilskiego prezydenta Łukaszenkę, a majątek narodowy
tego wysoko rozwiniętego państwa przekazać w ręce Rothschilda i Sorosa. Niech
sobie. To nie nasza sprawa. Ale dlaczego ta awantura ma być finansowana z
kieszeni polskiego podatnika, w której brakuje środków na poważniejsze podwyżki
dla nauczycieli, pielęgniarek, służb mundurowych, a z której sprytnie wyciąga
się znaczne sumy na utrzymanie wcale nie polskiej agentury politycznej,
szkolonej jednak w Polsce. Aż hadko patrzeć, powiedziałby Zagłoba, przecie
wśród żydowskich rodaków Maszkiewicza tylu jest milionerów i miliarderów, że
powinni byliby się wstydzić wyciągania z biednej Polski, której budżet jest
mniejszy niż niedużego Izraela, środków na realizację swych globalistycznych
planów. To już nie spryt, to małostkowa nikczemność. To wstyd, gdy bogacze
zdzierają skórę z biedaków. Zaskakuje, że Rząd Polski pozwala się prowadzić na
pasku takim krwiożerczym pluskwom i finansuje ich pomylone pomysły, sypiąc
groszem na utrzymanie tysięcy złodziejskich fundacji, funduszy, zgromadzeń i
stowarzyszeń, służących interesom sił obcych i nieraz wrogich Polsce.
* * *
(...)
W okresie 1944-1990 michnikowcy systematycznie
jeździli do Moskwy z donosami na „polskich nacjonalistów” (w tym, o zgrozo, na
marszałka Rokossowskiego!). Dziś z tymże bagażem wojażują do Brukseli,
obsmarowując tam cały nasz kraj. Antypolska mania prześladowcza ma wszelkie
cechy ciężkiej paranoi. Dlaczego w całym okresie powojennym i aż do dnia
dzisiejszego 90% składu osobowego służby dyplomatycznej Państwa Polskiego to
osoby nie tylko niepolskie pod względem etnicznym, co samo w sobie jest absurdem
i rasistowską obrzydliwością wołającą o pomstę do nieba, ale też o nastroju
klinicznie antypolskim, pochodzących ze stalinowskiego „naboru”
żydorosyjskiego? Dlaczego Polska nie berze w tym względzie przykładu od
Izraela, państwa znakomicie rządzonego, którego 20% ludności to nie-Żydzi, lecz
nikt nigdy nie widział, żeby dyplomatą czy oficerem służb specjalnych tego
kraju był goj lub choćby ktoś z „merzerim”? I zupełnie słusznie, funkcjonujący
bowiem w tych dziedzinach ludzie muszą być szczerymi patriotami kraju, który
reprezentują, a nie typy o podwójnej lojalności i takiejże moralności. W
przeciwnym razie mogą być z łatwością postawieni na usługi formacji obcych. Ani
koczownicy, ani wędrowne wszy ojczyzny nie mają. U nas cała prawie elita ma
podwójne obywatelstwo i jest narodowa obca. Czy któryś z obywateli Polski pełni
funkcje ministerialne w Izraelu, W. Brytanii, USA? Jest absurdem powierzać
kluczowe stanowiska w państwie osobom nie tylko obcego pochodzenia, mającym
żadne kwalifikacje intelektualne, ale i niejasne powiązania na scenie
międzynarodowej. Taki absurd byłby nie do pomyślenia w państwie normalnym,
rządzonym racjonalnie, dbającym o swe bezpieczeństwo i interes narodowy. Ale w
Polsce, kraju, jak widać, o nieograniczonych możliwościach dla rozmaitych
szumowin, przebierańców, agentów obcego wpływu, ten absurd się dzieje. Ze
skutkiem takim, że wielki naród historyczny Europy został sprowadzony do roli
pionka w grze obcych interesów i błaga innych o rozlokowanie ich wojsk na
naszym terenie, co samo w sobie jest zbrodnią stanu. Szanujące się bowiem
państwo nigdy nie przystanie na rozmieszczenie cudzych sił zbrojnych na swym
terenie. Przecież państwa nie mają przyjaciół, mają tylko interesy. Jak długo
tedy jeszcze w imieniu naszego Państwa będą się panoszyć i to Państwo
dyskredytować różne indywidua o wątpliwym rodowodzie i antypolskim nastawieniu,
mający gęby ciężkich imbecyli?
Kiedyś sowieci tworzyli na naszych Ziemiach
Zabranych fikcyjne oddziały, należące rzekomo do NSZ, WiN czy AK, na których
czele stawiano bolszewickich oficerów mówiących po polsku. To do nich generał
Sierow, minister Beria i generalissimus Stalin powiadali: „A teraz będziecie
Polakiem, towarzyszu”. Ściągających w dobrej wierze do tych oddziałów młodych
kresowiaków wymordowywano w bestialski sposób, otrzymując za to pieniądze i
sowieckie ordery. Tym katom zapewniono później niewyobrażalne emerytury... w
Polsce! Które pobierają do dziś. A są ich nawet teraz tysiące. (...)
* * *
U kresu ery socjalistycznej ZSRR miał w Polsce
około 24 000 agentów, w tym 3 000 przebranych w sutanny. Byli oni
wmontowani w struktury specjalne, dyplomatyczne, wojskowe, policyjne, medialne,
kościelne, naukowe. Przecież oni nie zostali wycofani i nadal działają na
szkodę Państwa Polskiego. A łatwo poznać ich po „owocach”. Tematem osobnym
zresztą jest zagadnienie tej części sowieckiej agentury, którą Jelcyn razem z
dokumentacją odsprzedał Stanom Zjednoczonym, Anglii i Niemcom. To ona nadaje
ton w polskim życiu politycznym, gospodarczym, społecznym. Ta agentura jest
hałaśliwie „proamerykańska”, notorycznie antyrosyjska – gdy idzie o słowa.
Zresztą Amerykanie postawili w Iraku przede wszystkim na służby specjalne
Saddama Husajna, a w Polsce – na byłą agenturę sowiecką. Chyba według zasady:
agentura nie śmierdzi. Ale taka polityka cuchnie. I to bardzo. (...) W Polsce
dekomunizacja i desowietyzacja polega na tym, że starsze pokolenie moskiewskiej
agentury przekazało sztafetę (władzę, posady, majątek, media, finanse, oświatę)
swoim synom”. – Jan Ciechanowicz”.
* * *
W tym miejscu
warto jeszcze raz przypomnieć, że 18 kwietnia 2005 roku (za rządów partii,
która dumnie nazywa siebie „Prawem i Sprawiedliwością” (!?), około godziny 11-12,
gdy Jan i Halina Ciechanowiczowie byli w pracy, do ich mieszkania dokonali
„kontrolowanego wejścia” oficerowie rzeszowskiej Policji lub Urzędu Ochrony
Państwa, i skonfiskowali cały nakład dwu nowo wydanych książek naukowych „Dzieci żelaznego wilka” oraz „Ludzie wśród gwiazd. Gatunek Homo sapiens w perspektywie kosmologicznej”,
wydrukowanych właśnie w nakładzie 600 egzemplarzy przez wydawnictwo oświatowe
„FOSZE”. Przy okazji „szlachetni” polscy oficerowie („elita narodu”) dokonali
kradzieży zbioru numizmatycznego, wartego wówczas około 12-15 tysięcy Euro,
gromadzonego przez całe życie tych nauczycieli i stanowiącego jedyną ich
oszczędność. Tak „podziękowano” za w sumie 88 lat (44 + 44) pracy tych ludzi na
niwie szkolnictwa polskiego w kraju, jak też na Litwie i Białorusi, za
zaszczepienie postawy patriotyzmu, solidnej wiedzy języków angielskiego,
litewskiego, rosyjskiego i niemieckiego, etyki i filozofii tysiącom polskich
studentów i uczniów, którzy się kształcili pod kierunkiem Haliny i Jana
Ciechanowiczów.
* * *
W numerze 23 z
roku 2007 tygodnik narodowy „Tylko Polska”
redagowany przez Leszka Bubla zamieścił artykuł Jana Ciechanowicza pt. „Kłamstwa w sieci. W sieci kłamstw”, w
którym czytamy: „Ostatnio żeglując w
Internecie autor tego tekstu natrafił na pewną publikację, którą nie chciałby
pominąć milczeniem. Mianowicie na blogu tzw. „solidarności walczącej” pt.
„Styczniowe świadectwo pamiętnego roku 1991” znajduje się „informacja”, do której
bardziej pasowałaby nazwa „dezinformacja”: „latem 1990 Piotr Hlebowicz z grupą
Milvidasa uczestniczył w zbieraniu od młodych poborowych książeczek wojskowych,
które następnie odwożono do głównego sowieckiego komisariatu wojskowego w
Wilnie i wysypywano przed komendantem urzędu. W tym czasie jede3n z liderów
Polaków na Litwie Jan Ciechanowicz nawoływał (także w Moskwie) do utworzenia z
Wilna i rejonu wileńskiego polskiej republiki sowieckiej. W tym celu zwoływał w
Solecznikach specjalne konferencje Polaków na Litwie. Jadwiga Chmielowska i
Piotr Hlebowicz torpedowali te poczynania, na jednym z takich zebrań wystąpili
ostro przeciwko tej komunistycznej inicjatywie i wezwali Polaków do poparcia
niepodległej Litwy. Zdania były podzielone, po jakimś czasie idea Jana
Ciechanowicza upadła, gdyż większość polskiej społeczności opowiedziała się
przeciwko Związkowi Sowieckiemu”. Koniec cytatu. Otóż ponieważ moje imię
figuruje od początku do końca w tym manipulatywnym tekście, pragnę czytelników
poinformować, że – wbrew temu, co sugeruje Instytut Wschodni (inspirowany ze
Wschodu?) – po pierwsze, nigdy nie zwoływałem w Solecznikach żadnych
konferencji, co więcej, nigdy w tym mieście w ogóle nie przebywałem. Po drugie,
nigdy nie miałem wątpliwej przyjemności polemizować w jakiejkolwiek sprawie ani
z Jadwigą Chmielowską, ani z Piotrem Hlebowiczem, choć byłem przez nich nieraz
obsmarowywany błotem na łamach „Kuriera Polskiego”, „gazety Wyborczej” i innych
pism antynarodowego autoramentu. Po trzecie, zaplanowana przez szefa KGB Jurija
Andropowa (Jehudę Fajnsztejna) i przez służby specjalne „obozu
socjalistycznego” pierestrojka („transformacja ustrojowa”) przewidywała demontaż
ZSRR i tego „obozu” pod kłamliwym hasłem rzekomej demokratyzacji, podczas gdy
chodziło o gigantyczną kradzież i grabież. Tylko w latach 1991-1995, tylko z
Rosji i tylko do Izraela wyjechało około 20 000 oficerów i generałów KGB i
GRU objuczonych walizami i worami ze złotem, dolarami, diamentami i biżuterią
zagrabionymi z banków państwowych i należących do olbrzymich przedsiębiorstw
przemysłowych. Ale wielu pozostało w „obozie”. Właśnie ci znakomici mistrzowie
swego fachu są dziś organizatorami kolorowych rewolucji i innych form zamętu,
planowanych w Waszyngtonie, a realizowanych na „dzikim Wschodzie” przez ciemny
uliczny motłoch manipulowany przez speców od prowokacji. (...) Powracając 17
lat wstecz wypada podkreślić, że w planach „pierestrojki” kwestia milionów
Polaków w ZSRR została całkowicie pominięta. Należało więc coś w tym zakresie,
póki był czas, uczynić, wychodząc z jakąś inicjatywą oddolną. Na przełomie lat
1989-1990 piszący te słowa – póki istniał ZSRR – postulował utworzenie ze
wszystkich byłych ziem Rzeczypospolitej Polskiej okupowanych w 1939 roku przez
ZSRR jakiejś polskiej jednostki administracyjnej, aby później ściągnąć do niej
setki tysięcy rodaków z Syberii i Azji Środkowej, aby następnie ponownie
przyłączyć nasze Ziemie Zabrane do Polski. To nie była inicjatywa
„komunistyczna”, lecz właśnie antykomunistyczna, polsko-patriotyczna, od
początku zaciekle zwalczana propagandowo przez Moskwę, Mińsk, Kijów, Vilnius
oraz ... Warszawę! Takie widocznie były dyspozycje z central KGB, aby udaremnić
„neoimperialistyczne zapędy” Jana Ciechanowicza, potępiając je jako „pomylone
pomysły”... Nie mam za złe tej agenturze, że nawet dziś, po kilkunastu latach,
usiłuje swą zdradę usprawiedliwić stosując zasadę „trzymaj złodzieja!”... Co
więcej, mam poczucie satysfakcji, że gnidy mnie potępiają. Martwiłbym się,
gdyby mnie chwaliły. (...)”.
* * *
W 2013 roku
Wydawnictwo „Carpatia” udostępniło czytelnikom dwa tomy zbiorowe o niezwykłej
wartości poznawczej i moralnej pt. „Kresy.
Krajobraz serdeczny. Wspomnienia wypędzonych”. Współautorem i redaktorem
tego wiekopomnego dzieła był wybitny człowiek pióra z Rzeszowa Zbigniew
Wawszczak, człowiek o najwyższych kwalifikacjach zawodowych, erudyta,
myśliciel, patriota. Nieco nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności także autor
tych słów trafił do wybranego grona osób, reprezentujących swe dzieje w tych
księgach. A uczynił to w formie rozmowy właśnie z panem Z. Wawszczakiem.
Pozwólmy więc sobie tę rozmowę poniżej przytoczyć.
„MIĘDZY
NAUKĄ A POLITYKĄ. Wywiad z Janem Ciechanowiczem z Wilna,
historykiem i filozofem, wykładowcą Uniwersytetu Rzeszowskiego. Rozmowa z
historykiem, filozofem, językoznawcą, tłumaczem, aforystą, eseistą, działaczem
społecznym, dr. Janem Ciechanowiczem, wykładowcą Uniwersytetu Rzeszowskiego,
członkiem Światowej Rady do Badań nad Polonią, członkiem Rady Naukowej
amerykańskiego rocznika encyklopedycznego „Who is Who in the Modern World”,
członkiem Amerykańskiego (Raleigh) oraz Międzynarodowego (Cambridge) Instytutu
Biograficznego.
– Jest pan bardzo płodnym autorem. Opublikował pan
kilkadziesiąt poważnych monografii z zakresu filologii germańskiej, genealogii
i heraldyki, etyki, historii kultury, antropologii filozoficznej i socjologii w
rozmaitych oficynach Litwy, Polski, Kanady, USA, Białorusi. Pańską działalność
naukową trudno ogarnąć, samych tylko książek wydał pan dotychczas 42. Z
informacji o panu w Internecie dowiedziałem się, że tylko w latach 1992-2002
ukazało się około 800 artykułów naukowych, popularno-naukowych i
publicystycznych w różnych językach w periodykach w Polsce i w kilku innych
krajach, między innymi we Francji, Ukrainie, Niemczech. W kilku językach pisuje
pan i publikuje aforyzmy oraz przetłumaczył na język polski parę książek
współczesnych autorów litewskich. Widzę pana nazwisko w stopkach redakcyjnych
szeregu pism polskich i polonijnych. Krótko mówiąc, cechuje pana zarówno
nieprawdopodobna erudycja (w tym doskonała znajomość kilku języków obcych),
tytaniczna pracowitość, jak i zaiste encyklopedyczna różnorodność twórczych
zainteresowań. Nie jestem w stanie dokładnie ocenić walorów publikacji, książek
i artykułów wychodzących spod pana pióra, ale jestem pełen podziwu dla rozmachu
działalności twórczej przybysza z ziemi wileńskiej, który jako germanista i
filozof pracuje w kilku placówkach na Podkarpaciu (Rzeszów, Tarnobrzeg, Sanok)...
Wielkie Księstwo Litewskie, historyczna kraina, z której pan pochodzi,
najprawdopodobniej zdeterminowała pańskie zainteresowania naukowe, a więc
dzieje WKL, związanego z Polską unią i występującego w tym sojuszu jako ważny
podmiot polityki europejskiej w postaci Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Nie
wiem, czy będzie adekwatne stwierdzenie, że jest pan litewskim Polakiem, język
polski jest dla pana językiem ojczystym i, jak sądzę, nie podziela pan zdania
elit rządzących współczesną Litwą, które nader krytycznie patrzą na bliskie
(jedna państwowość przy zachowaniu odrębnych urzędów, autonomii) związki
łączące obydwa narody przez stulecia.
– Zarówno historiografia litewska, jak też białoruska
i ukraińska, bardzo krytycznie oceniają okres naszej wspólnoty państwowej,
uważają wszystkie unie z Królestwem Polskim za posunięcia niefortunne, wielce
dla owych narodów niekorzystne, czy wręcz za źródło ich klęski narodowej. Nasi
byli współobywatele idą pod tym względem jakby za imperialną historiografią
wielkoruską, od ponad dwu stuleci sugerująca, że jakoby Polska stanowiła
zagrożenie dla swych wschodnich sąsiadów, podczas gdy w rzeczywistości to dzięki związkom z Koroną owe narody
przetrwały, a zagrożenie dla ich egzystencji powstało dopiero po tym, gdy
trafiły pod berło cesarza Rosji, gdy ich kraje pokryła sieć szubienic, a z ich
miast i wsi pociągnęły na Sybir nieskończone smutne pochody zakutych w kajdany,
do niedawna jeszcze wolnych obywateli naszej wspólnej Rzeczypospolitej...
Mówiąc o mojej skromnej osobie, nie określałbym siebie jako Polaka
„litewskiego”. Tak jak nie ma „końskiej krowy” czy „kociego psa”, nie ma
„polskiego Żyda” czy „litewskiego Polaka”. Polak jest zawsze polski, Litwin
litewski, a Żyd żydowski... Mój ojciec Stanisław w okresie przedwojennym pełnił
obowiązki zarządcy Gospodarstwa Naukowo-Doświadczalnego „Worniany”, położonego
w powiecie wileńsko-trockim, a należącego do Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. W tejże miejscowości, ale już
po wojnie, urodziłem się, kończyłem szkołę. Studia germanistyczne,
politologiczne i filozoficzne odbyłem w dwu stolicach: Wilnie i Mińsku. Tak
więc w naturalny sposób wzrastałem i wychowywałem się w tradycyjnym
wielokulturowym i wielojęzycznym środowisku jakby dawnego WKL. Ta tradycja, jej
koloryt i atmosfera są mi bardzo bliskie.
– Mówiąc skrótowo, nie podziela pan poglądu,
jakoby Litwa historyczna, wiążąc się unią personalną z Warszawą, popełniła
błąd, który doprowadził do dokonującej się w ciągu wieków polonizacji litewskich
warstw wyższych.
– Proces
asymilacji kulturowej przebiegał różnokierunkowo: nie tylko spolonizowała się
część elit białoruskich, litewskich i ukraińskich, ale też mnóstwo Polaków się
zlitwinizowało, zbiałoruszczyło i zukrainizowało. To był naturalny proces
przebiegający w różnych kierunkach; niezbicie świadczą o tym archiwalne
materiały genealogiczne.
– Jakkolwiek procesy asymilacyjne są faktem i
trudno byłoby je negować, to jednak niepodważalny pozostaje fakt, że Litwa,
która dokonała ogromnych podbojów terytorialnych na Rusi, w XIV wieku stanęła w
obliczu śmiertelnego zagrożenia ekspansją krzyżacką. Litwini w pojedynkę nie
byliby w stanie stawić czoła potędze Zakonu Krzyżackiego. Zdawał sobie z tego
sprawę Jagiełło i podjął decyzję o zawarciu unii z Polakami. Historia dowiodła,
że była to decyzja słuszna, ponieważ tylko wspólnymi siłami dało się pokonać
Krzyżaków w bitwie pod Grunwaldem w 1410 roku. Chrystianizacja Litwy, jedna z
głównych konsekwencji zawarcia unii dynastycznej polsko-litewskiej, wytrąciła
koronny argument z rąk Krzyżaków, że muszą wypełnić swoją misję, nawracając na
wiarę chrześcijańską pogańskich Prusów i Litwinów. Krzyżacy cieszyli się
poparciem państw europejskich, w bitwie na polach Grunwaldu po stronie
krzyżackiej walczyło wielu rycerzy z krajów chrześcijańskich Europy Zachodniej...
Z lektury rozmaitych tekstów w prasie polskiej wiemy, że Litwini bardzo
krytycznie odnoszą się do Jagiełły, wynosząc na piedestał jego brata Witolda
jako rzecznika niepodległości Litwy. Jaki jest pana pogląd na te sprawy?
– Istotnie, współczesna historiografia litewska,
podobnie jak białoruska, uważa raczej Witolda za większego patriotę WKL niż
Jagiełłę, choć do lamusa wyrzucono głupiuteńką teoryjkę o tym, że Jagiełło
rzekomo zaprzedał się Polakom skuszony wdziękami Jadwigi, nawiasem mówiąc wcale
nie Polki z pochodzenia. Wystarczyło bowiem porównać wiek tych osób (36 i 12
lat!) w chwili, gdy zawierano owo porozumienie dynastyczne, aby pojąć, że
aspekt erotyczny w ogóle wchodzić w grę nie mógł. Wydaje mi się, że unie
polsko-litewskie zostały wymuszone przez szereg obiektywnych okoliczności i dla
obu stron niosły zarówno pewne korzyści, jak i zagrożenia. Ale narody i
państwa, podobnie jak osoby prywatne, żyją nie tak, jak im się chce, lecz tak,
jak się im akurat żyje, jak wychodzi. I rzadko mamy do wyboru między dobrem a
złem, przeważnie musimy wybierać z dwojga złego. Unia była dla wszystkich stron
w niej uczestniczących wyborem mniejszego, jak się wydawało, zła. W końcu
jednak okazała się najbardziej korzystna dla Polski, która była najlepiej
rządzona i osiągnęła najwyższy poziom rozwoju właśnie pod berłem litewskiej
dynastii Jagiellonów.
– Związek dynastyczny, który przechodził przez
rozmaity przesilenia, ostatecznie przypieczętowany w akcie Unii Lubelskiej, był
podstawą powstania jednego z największych państw europejskich, odgrywających
znaczną rolę w Europie Środkowo-Wschodniej. Rzeczpospolita Obojga narodów
stanęła do rywalizacji z rosnącą potęgą Moskwy o władanie ziemiami ruskimi,
podbitymi przez walecznych Litwinów i, niestety, przegrała tę rywalizację. W
okresie dwóch stuleci państwo polsko-litewskie zostało wyparte z rozległych
obszarów ziem kresowych, a w końcu zniknęło z mapy Europy w wyniku rozbiorów,
do których Rosja pozyskała Prusy i Austrię. Dlaczego tak się stało, dlaczego
państwo polsko-litewskie nie sprostało wyzwaniu rzuconemu przez Moskwę – to
sprawa bardzo skomplikowana, dyskutowana przez wiele dziesięcioleci przez
historyków. Bardzo upraszczając to wielce skomplikowane zagadnienie, można
postawić tezę, że ekipy rządzące Rzecząpospolitą szlachecką nie stanęły na
wysokości zadania. Państwo polskie uwikłało się w wyniszczające wojny ze
Szwecją, małym liczebnie, lecz bardzo dzielnym krajem nordyckim, które obnażyły
jego słabość. Polska dysponowała ogromnymi zasobami, była jednak państwem źle
rządzonym. W pierwszych dekadach XVII wieku zarysowała się możliwość osadzenia
na tronie moskiewskim przedstawicieli dynastii Wazów, lecz krótkowzroczność i
zadufanie Zygmunta Wazy przekreśliły tę szansę. Ten niefortunny władca przez
swe nieposkromione ambicje objęcia władzy w Szwecji sprowadził na nasz kraj
potop szwedzki. Podejmowane przez pierwszego z dynastii Wazów próby wzmocnienia
władzy królewskiej doprowadziły do wijny dowowej i całkowitej blokady poczynań
reformatorskich przez opozycję magnacko-szlachecką
– Zamęt w głowach przekłada się zawsze na zamęt w
życiu publicznym. Swawola i głupota szlachty polskiej sięgnęła takiego pułapu,
że większość bojarów litewskich wolała wówczas sojusz nie z Polską, lecz ze
Szwecją, do której zresztą bardziej pasowała pod względem pod względem rasowym
i psychologicznym. Gdy się czyta zapisy archiwalne do ksiąg grodzkich,
ziemskich, kościelnych, sądowych na ziemiach litewskich, białoruskich i
ukraińskich sprzed trzech czy czterech stuleci, to wyłania się z nich bardzo
ponury obraz nadużyć, zdzierstw, gwałtów, grabieży, podpaleń, dokonywanych
zarówno przez najeźdźców moskiewskich, jak i sojuszników polskich, raz po raz
ciągnących na wojnę przez te tereny. I właśnie to wyakcentowują dziś historycy
litewscy, białoruscy i ukraińscy, którym ani w głowie uznawać nas za
„Prometeusza” czy tym bardziej za „Chrystusa Narodów”, jak to ogłosili po
zażyciu kilku głębszych nasi mesjaniści mieszkający w XIX wieku w Paryżu. Ani
myślą tez o jakiejkolwiek unii z Polską. Zresztą i historiografia Zachodu, poza
nielicznymi wyjątkami, wcale nie podziela naszych poglądów na dalekie od
jednoznaczności i od ideału dzieje Rzeczypospolitej.
– Ogromny chaos, jaki zapanował na skutek najazdu szwedzkiego, nieudanych
prób wzmocnienia władzy królewskiej, wojen kozackich, ostatecznie pogrążył kraj
w niemocy. Tutaj całkowicie zawiodły wpływowe elity rządzące państwem.
Rozwiązaniem racjonalnym, z którego Rzeczpospolita wyszłaby wzmocniona, byłoby
dogadanie się z buntującymi się przeciwko dyskryminacji i wyzyskowi Kozakami.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi, reprezentowanemu przez garstkę trzeźwo myślących
polityków, postawiono na rozwiązanie siłowe. Straciło na tym chylące się ku
upadkowi potężne państwo polskie. Rzeczpospolita nie potrafiła uspokoić
Chmielnickiego, opowiadając się po stronie egoistycznych interesów magnaterii i
szlachty, wepchnęła Kozaków w ramiona Moskwy. A Rosja w niedługim czasie
zlikwidowała Sicz Zaporoską.
– Absolutnie z panem się zgadzam, to jest trafna
diagnoza. Polskie elity polityczne, z wyjątkiem okresu Jagiellońskiego, nie
wyróżniały się ani mądrością, ani wiernością krajowi, ani wyrachowanym z
państwowego punktu widzenia i chłodnym zmysłem politycznym. Składały się przeważnie
z patriotów własnej kieszeni, krających sukno Rzeczypospolitej i je
rozkradających. Koroniarska pycha, kłótliwość, chciwość, niesłowność,
pijaństwo, warcholstwo tak się dały we znaki ludności WKL, że do dziś nawet w
idiomach tamtejszych języków zachował się nader niemiły stereotyp Polaka: „lenkiszka rupusze” to po litewsku nadęta
„polska ropucha”, mająca bezpodstawnie bardzo wysokie zdanie o sobie; w języku
białoruskim funkcjonuje powiedzenie niewymagające tłumaczenia: „Palak – łajdak”, w rosyjskim: „Polak – durak”, a w ukraińskim: „Żyd, Lach ta sobaka – wira jednaka”... Niestety, to też swoiste „dziedzictwo” naszej
wspólnej historii i sąsiedztwa, aczkolwiek trudno je nazwa chlubnym. Ale na
błędach przeszłości warto się uczyć.
– Dlaczego Litwini tak bardzo nas nie lubią?
– A kto nas lubi? Chyba tylko ci, którzy nas nie
znają. A czy my sami siebie lubimy? Niech pan spojrzy na polską scenę
polityczną, na te nawzajem zagryzające się szczury. Nie potrafią w żadnej
sprawie dojść do porozumienia ze sobą, a wciąż wytykają brudnymi palcami i
pouczają sąsiadów, jak oni mają żyć i jak rozstawiać meble w swoich domach. A
jednocześnie urzędujący minister spraw wewnętrznych RP, fikcyjny wnuk noblisty
Bartłomiej Sienkiewicz na pytanie, jak spostrzega Państwo Polskie, odpowiada,
że to (dosłownie!) „chuj, dupa i gówna
kupa”! Porażające, jak można być takim szmaciarstwem, a jednocześnie mieć
tak wysokie mniemanie o sobie i z „wyższością” się uśmiechać, jak głupi do
sera. To jest żenujący widok, jak można kochać, czy choćby szanować kogoś
takiego? Nawet Ślązacy, najwierniejszy ongiś rdzeń polskości, mają tego dość i
chcą uciec choćby pod opiekę Niemiec.
– To chyba zbyt kategoryczne twierdzenia. Z
racji swego pochodzenia, wykształcenia i zainteresowań był pan niejako predysponowany
do podjęcia pracy nad dziejami rodów rycerskich Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Zakres tematyczny tej monografii jest bardzo bogaty. Proszę opowiedzieć, jakie
okoliczności sprawiły, że podjął się pan tak pracochłonnego zadania.
– Nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie.
Najczęściej – jak pan doskonale wie z własnego doświadczenia – zaczynamy coś
pisać powodowani nie klarownym postanowieniem, lecz wiedzeni jakimś instynktem
– ni to poznawczym, ni to społecznym. Materiały do mego sześciotomowego
herbarza „Rody rycerskie Wielkiego
Księstwa Litewskiego” powoli gromadziłem przez kilka dziesięcioleci,
równolegle zresztą ze zbieraniem „surowca” do innych tematów, nie zaniedbując
pracy zarobkowej i pełnienia obowiązków rodzinnych. Aż w końcu udało się wszystko
usystematyzować i w 2001 roku ukazały się jednocześnie wszystkie pięć tomów
tego herbarza, a w 2006 jednotomowy suplement. Opisałem w nim ponad 9 000
rodzin szlacheckich, bazując na materiałach archiwalnych ze zbiorów w Wilnie,
Padwie, Nowym Jorku, Warszawie, Krakowie, Grodnie, Mińsku, Moskwie,
Petersburgu, Lwowie, Żytomierzu, Kijowie, Kiszyniowie, Twerze, Kownie,
Witebsku, dokonując po drodze szeregu kapitalnych odkryć genealogicznych,
dotyczących dziejów tak znanych i zasłużonych rodzin, jak Dostojewscy,
Możajscy, Ciołkowscy, Czajkowscy, Czyżewscy, Strawińscy, Kowalewscy, Piłsudscy,
Przewalscy, Lubienieccy i in.
– Sądząc z imponującej liczby pana
publikacji, musiał pan korzystać z prac poprzedników w zakresie na przykład
genealogii; zapewne podstawowymi źródłami, które pan wykorzystał, były herbarze
rodów szlacheckich już wcześniej opracowane przez polskich specjalistów? Czy są
one wiarygodnym materiałem, czy raczej wymagają żmudnych weryfikacji?
– W sposób oczywisty każdy naukowy proces badawczy
odbywa się w zastanym kontekście kulturowym i startuje od poziomu już przedtem
osiągniętego. Byłoby przejawem pychy i głupoty ignorowanie tego, co w tej czy
innej materii powiedzieli twoi poprzednicy, i udawanie, że jesteś pionierem
tam, gdzie jesteś tylko jednym z wielu pracowników nauki. Genealogia i
heraldyka polska mogą się szczycić szeregiem znakomitych imion, że wymienimy tu
przykładowo tylko kilka nazwisk: Niesiecki, Boniecki, Uruski, Żychliński,
Szymański, Wittyg, Gajl. Plejadę pięknych imion ma ta nauka w Niemczech,
Francji czy Rosji. Czyż mogłem je ignorować? Oczywiście, wszystko starannie
przestudiowałem, gromadząc materiały do mego litewskiego herbarza, a
wieloletnie żmudne kwerendy w archiwach pozwoliły mi zarówno uzupełnić, jak i
poprawić szereg twierdzeń moich znakomitych poprzedników. To jest naturalny
proces rozwoju wiedzy naukowej. Inna rzecz, że moje sześciotomowe opracowanie,
dotyczące szlachty WKL, oraz dwutomowy „Herbarz
polsko-rosyjski”, który się ukazał w Warszawie w 2006 r., Czy „Herbarz Polesia” z 2009 r. stanowiły swego rodzaju novum na swoim terenie, spotkały się z życzliwym przyjęciem
publiczności czytającej i są obecnie absolutnie nie do osiągnięcia w sieci
handlowej. Dość regularnie dostaję e-maile oraz listy z bibliotek publicznych z
Polski, Litwy, Francji czy Kanady z prośbą o pomoc w zdobyciu tej czy innej
mojej książki, lecz pomóc już nie mogę, bo nakład został wyczerpany i nie da
się tego kupić ani w Rzeszowie, ani w Wilnie, ani w Warszawie. Okazuje się, że
moje publikacje bywają często wykradane przez czytelników z bibliotek
publicznych, i to w sytuacji, gdy czytelnie są przecież nieprzerwanie
monitorowane. Jakże musi się podobać lektura, skoro, aby ją zdobyć, niektórzy
miłośnicy książek podejmują takie ryzyko! Jestem z tego dumny! Uważam zresztą,
że kradzież czy nieoddanie pożyczonej książki niekoniecznie jest wielkim
grzechem: moi studenci często nie zwracają mi pożyczonych książek, z czego
niezmiernie się cieszę, znaczy to bowiem, że lubią czytać, a więc będą mądrymi
i dobrymi ludźmi. Reasumując, jeśli idzie o moje teksty historyczne, oparłem je
przede wszystkim na oryginalnych materiałach archiwalnych, a dopiero w drugiej
kolejności na wielojęzycznej literaturze przedmiotu. Podobnie było z tematem,
który mnie najbardziej fascynuje, mianowicie z wkładem osób polskiego
pochodzenia do nauki, sztuki i kultury powszechnej, któremu to tematowi
poświęciłem kilkanaście publikacji książkowych i ponad tysiąc prasowych. Nie
dotyczy to jednak mojego obszernego niemiecko-polskiego słownika
frazeologiczno-paremiologicznego, który powstał na bazie tysięcy wypisów z
literatury niemieckiej, ze słowników wydawanych w różnych krajach – przecież
nie mogłem sam ze swego palca wysysać idiomów czy przysłów; ale to też była
żmudna i długotrwała, fascynująca praca. Lubię pracować. A uprawianie badań
naukowych to wspaniała przygoda życiowa.
– Jest pan m.in. autorem trzytomowej książki
„Filozofia kosmizmu” o niezwykłych losach przedstawicieli szeregu polskich
rodów (Ciołkowski, Bernacki, Czyżewski) oraz „Z rodu polskiego” (Czajkowski,
Jakubowski, Kiełdysz i in.), którzy zrobili zawrotne kariery artystyczne i
naukowe w Rosji. (...) Polacy słynęli chyba od zawsze z ogromnego umiłowania
wolności, co doprowadziło Rzeczpospolitą Obojga Narodów, duże i znaczące
państwo w Środkowej Europie, do upadku (rozbiorów). (...) Rosjanie preferowali
i preferują rządy twardej ręki. Może to właśnie aprobata rządów autorytarnych,
stanowiących przeciwieństwo polskiej „złotej wolności”, przyciągało niektórych
Polaków do Imperium Rosyjskiego? Jak wytłumaczyć fascynację niektórych Polaków
ziemią carów Północy, mimo przecież charakterologicznego przeciwieństwa między
naszymi narodami?
– Siła bywa fascynująca, a słabość odrażająca. Ale
nie tylko o to chodzi. Był czas, kiedy ja, podobnie jak pan obecnie,
podzielałem stereotyp myślowy, że Polacy to wielcy miłośnicy „demokracji” i
byłem dumny z naszego przywiązania do tak zwanej „złotej wolności”. Ale
wieloletnie pogłębione studia nauczyły mnie widzieć różnicę między usposobieniem
wolnościowym a organiczną głupotą, chaosem intelektualnym, brakiem
samodyscypliny i instynktu państwowego, kiedy to się uważa, że „wszystkim wolno
wszystko”. Lubimy powtarzać za profesorem Konecznym, że Polska rzekomo należy
do cywilizacji łacińskiej, a przecież podstawową zasadą tamtej cywilizacji
było: „dobro wspólne (rzeczpospolita) jest najwyższym prawem”, najwyższą
wartością. Dla wielu zaś naszych rodaków – zaryzykuję to twierdzenie –
najwyższą wartością wcale nie była Ojczyzna i wcale nie wolność, lecz własna
kieszeń. Zresztą Józef Piłsudski swego czasu zauważył, iż to łajdakom i
kanaliom potrzebna jest absolutna wolność, aby móc bezkarnie popełniać swe
łotrostwa, łącznie ze sprzedawaniem Polski obcym potęgom, choćby za łapówki.
Przeciwieństwo między Polską a Rosją nie polegało na tym, że u nas była
wolność, a u nich ucisk, lecz na tym, że u nas był bezład głupoty i chaos
bezprawia, a u nich jaki taki porządek, rygor państwowy, narzucany odgórnie
patriotyzm dynastyczno-imperialny, że u nas byle pijany prostak mógł napluć w
twarz senatorowi i nawymyślać królowi, i za nic miał normy prawa, u nich zaś za
to, za obrazę majestatu państwa i łamanie obowiązujących przepisów, bito
batogami i goniono na Sybir; skądinąd zupełnie słusznie. I jak pan trafnie zauważył,
to nasza własna głupota, którą narcystycznie i pompatycznie nazywamy
„umiłowaniem wolności”, sprawiła, że utraciliśmy nawet własną państwowość.
Niech pan spojrzy, w jaki sposób także dziś nasze media, nasi brudni i
nieogoleni „celebryci”, nasi (pożal się Boże!) „politycy” poniewierają urząd
prezydenta, symbole narodowe, prawo krajowe, nie mówiąc o zasadach dobrego tonu
i etykiety. Tak było przed rozbiorami i wielu Polaków po prostu uciekało z tego
bagna, choćby gdzie pieprz rośnie, byle najdalej od takiej „wolności”... Żyjemy
zresztą w nieco jakby urojonym świecie, jeśli chodzi o nasze zdanie o nas
samych, naszych dziejach i usposobieniu. Mamy tu bardzo wygórowane zdanie o
sobie, powiadamy np., że jesteśmy bardzo tolerancyjni, że Rzeczpospolita była
„państwem bez stosów”. Przyjemnie to mówić i słuchać. Ale gdy zajrzymy do
dokumentów archiwalnych sprzed około 250-300 lat, zobaczymy państwo w ogniu i
rzesze niewinnych ludzi płonących na stosach oraz wołających o pomstę do Nieba
dla swych katów: w każdym miasteczku znajdował się specjalny plac, na którym
palono „czarownice” i „heretyków”, skazanych przez inkwizycyjne „trojki” na
niewysłowione męczarnie. Przy tym apogeum tych bestialstw w Polsce i Litwie
przypadło na stulecie XVIII, kiedy to Europa Zachodnia już porzucała to
straszliwe szaleństwo. Zresztą jako powód do rozbiorów elity austriackie,
pruskie i rosyjskie podawały właśnie grupowe spalenia kobiet na stosie w
najjaśniejszej (od płomieni stosów) Rzeczypospolitej. Zawsze się późnimy: gdy
Francja, Szwecja czy Anglia porzucają dewiacyjny idiotyzm „wychowania
seksualnego” w przedszkolach i szkołach, u nas to, jak i kult pederastii, dopiero
staje się modne i jest na gwałt narzucane jako rzekoma „europejskość”...
– Zostawmy politykę. Proszę opowiedzieć, w jaki
sposób organizował pan swój warsztat badacza. Opracowanie tak olbrzymich, po
prostu fundamentalnych dzieł to przecież zadanie nie dla jednej osoby, lecz
wręcz dla kilku zespołów badawczych, tym bardziej że są to dzieła z tak różnych
dziedzin nauki, jak etyka, językoznawstwo czy heraldyka. To, co pan „wyprawia”
w tym zakresie, robi po prostu piorunujące wrażenie. Jak pan to robi?
– Słyszę dość często to pytanie, ale odpowiedzieć na
nie nie potrafię. Może pozwoli pan, że przytoczę w tej mierze pewną anegdotę.
Do sławnego już Beethovena przychodzi pewien młody człowiek i po powitaniu
zadaje wprost pytanie: „Jak się pisze symfonie?”... Gospodarz, aby gościa nie
urazić, delikatnie pyta: „A ile pan ma lat?” – „Siedemnaście” odpiera
młodzieniec. Na co mistrz: „Wie pan, jest pan jeszcze za młody, aby pisać
symfonie”... Na co gość: „Ale Mozart był jeszcze młodszy, gdy skomponował swą
pierwszą symfonię!” Na co Beethoven: „Tak, ale on nikogo nie pytał, jak się to
robi”... Po prostu robił, nie zastanawiając się, jak... Chciałbym w tym miejscu
uwypuklić pewien szczegół: w naszych czasach jest nieraz łatwiej książkę
napisać niż ją wydać. Udało mi się opublikować tak wiele tekstów m.in. dzięki
życzliwości wydawnictwa Uniwersytetu Rzeszowskiego, w którym pracuję od 19 lat;
również dzięki współpracy z mymi przyjaciółmi w USA i Kanadzie, ludźmi o
wielkim potencjale intelektualnym i patriotycznym, wśród których powinienem
wymienić przede wszystkim doktora
Benjamina Chapińskiego, znakomitego intelektualistę i sportowca, pracownika
oświaty USA, działaczy polonijnych Theodora Patricka Jakubowskiego, Zygmunta
Czerwińskiego, Jana Raczkowskiego, pana redaktora Leszka Bubla z Warszawy, a w
Kanadzie redakcję tygodnika „Głos Polski”
w Toronto i jego redaktora naczelnego, pana Wiesława Magierę, w Wilnie zaś
Wiktora Dulkę, barda, erudytę, przedsiębiorcę w jednej osobie. Bez
współdziałania i pomocy zarówno tych, jak i wielu innych zacnych ludzi i
szlachetnych Polaków nie potrafiłbym tak owocnie pracować. Chciałbym więc im w
tym miejscu serdecznie za solidarność podziękować.
– Czytałem kilka recenzji wysoko oceniających
pana książki. Czy są one czytane także poza Polską i Litwą?
– O ile mi wiadomo, moje opracowania są znane w wielu
krajach na pięciu kontynentach, otrzymuję bowiem dość często listy, bardzo
nieraz życzliwe i wręcz serdeczne, z Francji i Białorusi, USA i Australii,
Wielkiej Brytanii i Republiki Południowej Afryki, Rosji i Ukrainy, z Łotwy i
Niemiec, z Argentyny i Litwy, Brazylii i Włoch z podziękowaniem i gratulacjami
z powodu ukazywania się moich publikacji. Książki moje pisuję w języku
niemieckim i polskim, natomiast artykuły w edycjach zbiorowych i periodykach
także po angielsku, białorusku, litewsku, rosyjsku. W niektórych krajach
zresztą moje nazwisko figuruje w informatorach i encyklopediach, a prace są
cytowane przez poważnych uczonych niemieckich i rosyjskich. Daje to moralną
satysfakcję i poczucie rzetelnie spełnionego obowiązku. Przecież po to
przychodzimy na ten świat, by spełnić swój obowiązek, swe „zadanie”, jak to
trafnie ujmował Karol Wojtyła. (...)
– Dziękuję panu za rozmowę.
– Ja również dziękuję.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz