Jan Ciechanowicz
Herbarz polSko-rosyjski
Tom I
A – K
Jan Ciechanowicz
rody szlacheckie Imperium Rosyjskiego pochodzące z Polski
ДВoРЯНСКИЕ СЕМЕЙСТВА РОССИЙСКОЙ ИМПЕРИИ ПРОИСХОДЯЩИЕ ИЗ
ПoЛЬШИ
Tom I
A – K
Szczycić
się sławą swoich przodków
nie
tylko można, ale się wręcz powinno. –
Aleksander Puszkin
Wstęp
ISTOTA I FUNKCJE SOCJALNE SZLACHECTWA
Etnos rosyjski pod
względem rasowo-antropologicznym i językowym należy do rodziny narodów
indoeuropejskich (aryjskich, indoirańskich), która wniosła ogromny wkład do
rozwoju kultury ogólnoludzkiej, stworzyła i ukształtowała nowoczesną
„europejską” cywilizację globalną. [Por.: Oleg Poljakov „The Marvel
of Indo-Europeen Cultures and Languages”, Vilnius 2015]. Praspołeczność
aryjska (indoeuropejska) ukształtowała się na przełomie V-IV tysiącleci p.n.e.
na terenie Azji Przedniej. W IV tysiącleciu przemieściła się na ziemie
Północnego Nadczarnomorza i stąd ekspandowała we wszystkich kierunkach: na
wschód aż do Północnych Chin i granic Korei (Tocharowie), na południe – do
Indii; na zachód – do Europy Środkowej i Zachodniej; na północ – aż do
Skandynawii. Wspólnota aryjska w ciągi tysięcy lat rozwoju dynamicznie się
różniczkowała, wytwarzając szereg wielkich narodów, kultur i cywilizacji: od
sumerskiej, babilońskiej, asyryjskiej, egipskiej, hetyckiej, bramińskiej, ormiańskiej,
medyjskiej, egejskiej, etruskiej – przez starogrecką, rzymską, syryjską, perską
i inne – aż do germańskich, słowiańskich, celtyckich, romańskich, bałtyckich i
in. W ciągu ponad sześciu tysięcy lat wspólnota indoeuropejska (indoirańska,
aryjska) wytwarzała setki starożytnych państw, nieraz potężnych i rozległych,
znanych obecnie niekiedy tylko z nazwy, ponieważ rozkwitały one, słabły i
upadały pod wpływem najrozmaitszych czynników przyrodniczych i socjalnych
(hybrydyzacja międzyrasowa stanowiła jeden z najszkodliwszych czynników
destrukcyjnych, powodujących zachwianie i rozstrój mechanizmów
immunologicznych, a tym samym osłabianie odporności na groźne schorzenia).
Wspólnota słowiańska
wyodrębniła się prawdopodobnie z socjum ogólnoaryjskiego gdzieś na początku I
tysiąclecia p.n.e., ulegając w ciągu następnych piętnastu stuleci wewnętrznej
dyferencjacji na skutek rozsiedlenia się i interferencji międzyetnicznej z
drobniejszymi etnosami tubylczymi, aż zaczęła w pierwszych wiekach ery
chrześcijańskiej tworzyć własne trwałe związki plemienne i państwowe, z których
powoli wykiełkowały zdrowe i silne organizmy polityczno-wojskowe: Morawa,
Polska, Serbia, Ruś-Ukraina, Bułgaria, Litwa-Białoruś, Rosja i in.; w niektórych
z nich już w X-XI wieku wykształciła się imponująca literatura pisana.
Istotnie, dzieje tego
państwa posiadają wiele specyficznych cech, dzięki którym zachowywało ono swą
potęgę militarną i gospodarczą, jak też swoistą kulturę polityczną,
kształtowaną w ciągu wielu wieków. Profesor Florian Znaniecki – co prawda, nie
bez pewnej przesady - pisał: „Rosja przez
setki lat trzymała się razem nie dzięki dobrowolnemu współdziałaniu, lecz przez
przymus, którego narzędziami były: policja i wojsko. Lud rosyjski przywykł do
polityki „silnej ręki” i do biernego posłuszeństwa. Wielbił potęgę nawet wtedy,
gdy nienawidził jej przedstawicieli i pragnął obalenia ustroju, przeciwnego
jego interesom. Każdy popularny bunt rosyjski w przeszłości miał na celu zmianę
władcy i zmianę systemu, nie wolność polityczną”. Ta swoistość stylu życia
politycznego Rosji, jako państwa deklarującego się dziedzicem imperium
Rzymskiego, Greko-Bizantyjskiego i Mongolskiego, nie powstała jednak z dnia na dzień, lecz była
skutkiem złożonych i dramatycznych zdarzeń dziejowych.
Zarówno według pradawnych
legend, jak i według ustaleń archeologii (por. W. Siedow „Rannije kurgany Wiaticzej”, Moskwa 1973), w odległej przeszłości z
plemienia Lachów wyodrębnił się jeden z licznych rodów, który porzucił ojczyste
siedziby nad Wisłą i ruszył na wschód. Po długiej wędrówce ci zbuntowani
Lechici pod przywództwem Wiatki (dlatego zwani Wiatyczami) osiedli nad brzegami
rzeki Oki, zakładając w tym regionie w wiekach VIII-XI takie miasta jak
Koraczew, Kozielsk, Dziadosław. Archeolodzy rosyjscy A. Arcichowski i W. Siedow,
badający starożytne kurhany Wiatyczów, odnaleźli w nich mnóstwo przedmiotów ze
złota, srebra, brązu, kryształu, świadczących o wysokiej kulturze tej ludności.
Wiatyczowie poddawali ciała swych zmarłych spalaniu na wzgórzach, a później
urnę z prochami razem z rzeczami prywatnymi chowali w sarkofagach, które z
kolei zakopywano na około dwa metry do ziemi. Dzięki temu archeolodzy uzyskali
możliwość rzetelnego badania ich kultury materialnej i duchowej. W XII-XIV w.
Wiatyczowie zasiedlili także rozległe tereny Rosji Północnej.
Niektórzy historycy i
publicyści rosyjscy o orientacji narodowej twierdzą, że pierwsze państwo
słowiańskie powstało na przełomie starej i nowej ery na dzisiejszym Pomorzu
Polskim. Należało ono do plemienia polańskiego Winetów czyli Wenetów. Centrum
administracyjne tego państwa znajdowało się na wyspie Wineta, zwanej dziś
Gotland (po szwedzku: Ziemia Bogów). Na wyspie zaś Wolin kwitła kultura i
rzemiosło. W I-II wieku słowiańscy Weneci częściowo ulegli naciskowi elementu
germańskiego i z Bałtyckiego Pomorza, gdzie posiadali ogromne zagłębia
bursztynu, przenieśli się nad jezioro Ilmeń i Łować, dając od około 216 roku
początek republikom Nowogrodu (czyli Nowemu Miastu, podczas gdy „starym
miastem” była ojczysta, pozostawiona Wineta) i Pskowa. Później Słowianie
ponownie odbili od Gotów swe posiadłości nad Bałtykiem, lecz nowogrodzianie i
pskowianie już pozostali na zawsze na nowym miejscu osiedlenia. Starożytna
Weneta (zwana też Wyrzbą) została podbita i zrównana z ziemią dopiero przez
króla Danii Waldemara w 1177 roku, ale dotychczas w muzeach duńskich,
niemieckich i brytyjskich są przechowywane najrozmaitsze przedmioty z metalu oraz
monety słowiańskie, pochodzące z Meklemburgii (dawne słowiańskie miasto Mikilin
czy Mikulin) oraz z Prilwitz (dawny Przyliwiec). Gdy Germanowie podbili
Szczecin, zniszczyli tam m.in. cztery świątynie słowiańskie, z których jedna,
jak donosi autor żywota św. Ottona, była ozdobiona z zewnątrz i wewnątrz
metalowymi i drewnianymi figurkami ludzi, ptaków, ryb, zwierząt, roślin tak
łudząco podobnych do „oryginałów”, że wywoływały złudzenie naturalnych i
żywych. „Kolory zaś na zewnętrznych
murach świątyni nie traciły na jaskrawości i nie blakły z biegiem czasu”.
Nawiasem mówiąc Klemens Aleksandryjski twierdził, że wynalazcami stali byli
Słowianie z Panonii i dopiero od nich przejęli arkana tej sztuki Arabowie. Już
w pierwszych wiekach nowej ery Słowianie byli mistrzami także w produkcji
wyrobów z miedzi, srebra i złota.
* * *
Na marginesie głównego nurtu naszych rozważań
przypomnijmy, że w polskiej historiografii, podobnie jak również w innych,
dążność do poszukiwania początków własnego narodu w możliwie najdalszej
przeszłości dla podniesienia jego splendoru była zjawiskiem pospolitym.
Przejawem takiej dążności była w czasach rzymskich „Eneida” Wergiliusza. W średniowieczu przykładów takiej dążności
mamy mnóstwo. Brytyjczycy np. naród swój wywodzili od Brutusa-Wygnańcy,
Frankowie początki swego szczepu umieszczali w czasach oblężenia Troi.
Kronikarze czescy w XV wieku wywodzili, że dzieje ich narodu dają się
obserwować od momentu, kiedy pomieszały się języki przy budowie wieży Babel. W
XVI wieku i później rozpowszechniony był w dziejopisarstwie niemieckim pogląd,
że protoplastą Germanów był legendarny Tuiskon, utożsamiany z biblijnym
Gomerem, synem Jafeta a wnukiem Noego. Ów Tuiskon, pierwszy władca Germanii,
miał panować nad całym obszarem od Renu po Don. Był on zresztą – co podkreślali
dobitnie dziejopisowie niemieccy – królem nie tylko Germanów (Teutonów), ale i
Sarmatów (Słowian).
Wiek XVI w Polsce
obfitował w kronikarzy i dziejopisów, którzy dotkliwe luki w wiedzy
historycznej zapełniali płodami własnej wyobraźni, przeważnie w taki sposób,
aby – na ile to możliwe – ukazać świetność i starożytność narodu polskiego. Nie
będziemy tu tego tematu szerzej rozwijać. Ciekawi niech sięgną do świetnego
studium Tadeusza Ulewicza „Sarmacja”
(Kraków 1950). Zatrzymamy się tylko na chwilę przy jednym historyku. Myślimy o
znanym działaczu kalwińskim, Stanisławie Sarnickim (ok. 1532-1597). Sarnicki w
roku 1587 opublikował ogromny tom (liczący 410 stron druku in folio),
dedykowany Senatowi Rzeczypospolitej, zatytułowany „Annes sive de origine et rebus gestis Polonorum et Lithuanorum” („Roczniki czyli o początku dziejów Polaków i
Litwinów”). W dziele tym Sarnicki
postawił sobie zadanie rzucić snop światła na nieznane dotąd pradzieje Słowian,
których – śladami swych poprzedników – utożsamiał z dawnymi Sarmatami. Jakoż
poszedł dalej niż oni. Tak na przykład – aby pozostać przy samych tylko niepolskich
ludach słowiańskich – ustalił Sarnicki ponad wątpliwość, że Moskale wywodzą się
od Mosecha; że najpierw zamieszkiwali ziemie Kapadocji (wschodnia część Azji
Mniejszej) i dopiero w czasie wojny Rzymian z Mitrydatesem, a zapewne w obawie
przed zemstą ze strony Pompejusza, któremu wybili wielu żołnierzy, przenieśli
się w północne krainy, gdzie dotąd zamieszkują. Kozaków utożsamiał historyk z
dawnymi Cymbrami, itd.
Najsłynniejszym następcą
Sarnickiego został Wojciech Dembołęcki (ok. 1585-1646), franciszkanin,
kompozytor i pisarz. Zachowały się dwa jego utwory muzyczne „Benedictio mensae” i „Completorium Romanum”, w których
zastosowano basso continuo.
Urodził się Dembołęcki w
Konojadach, w Brodnickiem, z ojca Jakuba Konojadzkiego, który od nabytej wsi
Dembowa Łąka zaczął używać nazwiska Dembołęcki. Wojciech już jako młody
chłopiec wstąpił do zakonu franciszkanów i w tym zgromadzeniu pobierał pierwsze
nauki. Potem kształcił się w Rzymie, głównie w zakresie teologii. Około roku
1625 uzyskał stopień doktora tej dyscypliny. Przez pewien czas był kapelanem
lisowczyków i w tym charakterze w latach 1621-22 brał udział w wyprawie tej
lekkiej formacji konnej (będącej wówczas na żołdzie cesarza Ferdynanda II) na
Śląsk i nad Ren. Zanim w roku 1627 został gwardianem klasztornym w Kamieńcu
Podolskim był krótko polskim prowincjałem zakonu franciszkanów. Od roku 1627,
uzyskawszy nominację na generalnego komisarza Bractwa Żołnierki
Chrześcijańskiej, jeździł po kraju w celu gromadzenia funduszy na wykup jeńców
chrześcijańskich z niewoli muzułmańskiej. Wyjechał w roku 1630 do Rzymu (po raz
trzeci). W kraju pojawił się dopiero w roku 1633 i objął urząd kaznodziei
klasztornego we Lwowie. Zmarł między wrześniem 1645 a latem 1647.
W kulturze polskiej XVII
wieku Dembołęcki pozostawił, jak zaznaczyliśmy powyżej, ślad jako kompozytor.
Jednakże nie twórczość muzyczna, ale pisarska zyskała mu rozgłos. Dembołęcki
był autorem dwóch opublikowanych za swego życia dzieł. Pierwsze opisuje czyny
wojenne lisowczyków od kampanii węgierskiej w roku 1619 do ich pochodu nad Ren
w latach 1621-22. Dembołęcki, który brał udział w tym pochodzie jako kapelan i
spowiednik, uważał lisowczyków, osławionych ze swawoli i okrucieństwa, za
wybrane narzędzie Boga do zniszczenia herezji. Wspomniany diariusz wydał pt. „Przestrogi elearów polskich, co ich niegdyś
lisowczykami zwano”, w Poznaniu w roku 1623. Czesi przełożyli go na czeski
i wydali w Pradze w roku 1908.
W swym obszernym dziele „Wywód jedynowładnego państwa świata”, w
którym pokazuje, że „naystarodawnieysze w
Europie jest Królestwo Polskie” Dembołęcki roztoczył wizję Polaków i
Litwinów jako najstarożytniejszego narodu świata, któremu w przyszłości
przypadnie misja panowania nad Ziemią. Prócz argumentacji historycznej i
psychologicznej na rzecz swej teorii autor „Wywodu”
sięga też po „dowody” natury lingwistycznej. Dembołęcki wywiódł, że pierwotny
język, którym mówili Adam i Ewa, nie został zepsuty w czasie, kiedy budowano
wieżę Babel. Zachował się on w czystości, mianowicie wśród Jafetczyków i części
„Semijan” (potomków Sema), którzy wówczas bawili z dala od Babilonu, mianowicie
w Syrii. Stąd język ten można by także nazwać „syryjskim” i istotnie tak był
nazwany; ale, oczywista, nie ma on nic wspólnego z tym syryjskim, jakim
posługiwali się późniejsi mieszkańcy Syrii, już po wywędrowaniu Scytów
Królewskich z Syrii na tereny „dzisiejszej
Korony Polskiej”. Główne języki starożytności: greka, łacina, etc., oraz
współczesne czasom Dembołęckiego języki zachodnioeuropejskie są – według niego
– niczym innym, jak potwornie zniekształconymi narzeczami owego pierwotnego
języka „syryjskiego”, czyli scytyckiego, czyli „słowieńskiego”. Na uzasadnienie
tej tezy autor przytacza obfity materiał dowodowy, przy czym sposoby, przy
pomocy których można zniekształconym słowom „słowieńskim” przywrócić ich
pierwotny rdzeń, ujął w 18 reguł. Stwierdzono, że niektóre z tych reguł
opierają się na realnej obserwacji zjawisk fonetycznych, mianowicie zauważył
Dembołęcki bardzo trafnie bliskość artykulacyjną g i k, b i p, w i b, itp.
(reguła 18). Niektóre inne reguły oparte są raczej na obserwacji wymowy
cudzoziemców mówiących po polsku: wymowa d jak t, ł jak l, itp.
Jak wyglądają
lingwistyczne i etymologiczne dowody Dembołęckiego w „naturze”? Zacznijmy od
słowa łacińskiego rex (król), które po
francusku brzmi roi, po włosku re, po hiszpańsku rey. Dla Dembołęckiego nie ulega wątpliwości, że wszystkie te słowa
pochodzą od staropolskiego słowa „rajnik”
(rdzeń: raj), oznaczającego władcę,
bo pierwotne królestwo zaczęło się w raju. Istniejący w polszczyźnie wyraz król jest zniekształconym słowem karal, bo karalowie bywali niegdyś
sędziami (tu nawiązuje Dembołęcki do biblijnych „sędziów” izraelskich), których
to sędziów rajniki (królowie) ustanawiali nad poszczególnymi krajami, by
sądzili i karali za popełnione przewinienia. Stąd Dembołęcki konsekwentnie
używa w „Wywodzie” wyrazu „rajnik” na oznaczenie władcy, któremu
podlegają królowie (karalowie).
A skąd się wzięły nazwy Tygrys i Eufrat oznaczające rzeki, między
którymi rozciągało się pierwsze państwo Scytów? Otóż w przypadku wyrazu Tygrys nastąpiło pomieszanie dwóch nazw:
Togryś i Tagrodż. Z braku odpowiednich liter oba wyrazy pisano „tygrys” i tym jednym graficznym znakiem
oznaczano dwa zupełnie sobie różne desygnaty: pierwszym było zwierzę, „od jadowitego gryzienia rzeczone togryś”,
drugim – „rajska rzeka”. Tę zaś
dlatego zwano Tagrodż, że grodziła,
albo dzieliła, krainę zamieszkiwaną przez bezbożnych potomków Kaina od krainy,
w której usadowili się prawi potomkowie Adama (czyli Scytowie). Tagrodż znaczy tedy tyle co przegroda. Nieco inaczej było z nazwą Eufrat. Rzeka ta wypływa z tej samej góry co i Tagrodż (Tygrys) i
w toż samo wpada morze, ale w biegu swym robi ogromny skręt od północo-zachodu
na południe. Skręt ten nazywano obrotem
albo oworotem, „co poprawcy słów przekręcili na Eufrat”.
Łaciński
wyraz paradisus (niemieckie Paradies) jest oczywiście
zniekształconym słowiańskim wyrazem poradzież, oznaczającym arystokratyczny
ustrój, jaki pierwotnie, jeszcze przed upadkiem, panował w raju, mianowicie
ustrój, w którym wszyscy mają jednakową wolność mówienia i radzenia (poradzić –
poradzież).
Nazwa
plemienia Getowie to zniekształcona
nazwa Gędowie (od gędzić, ględzić,
gawędzić). Gędami nazywano niekiedy Scytów (Polaków i Rusów), gdyż dzieje ich
przekazywane były zrazu w pieśniach. Takich pieśni – dodaje bystry autor „Wywodu” — pełno jeszcze miedzy gminem, „osobliwie po Rusi i Moskwie, z których siła
się może, kto chce, nauczyć”. Dorzucić
warto, że ód wyrazu Gędowie wywodzi
się imię Gędymin, przekształcone
później na Gedymin; tak jak imię
własne: Jagiełło, pochodzi od dwóch
odrębnych nazw: Jan Geło, z czasem zespolonych w jedną.
Z
kolei warto zwrócić uwagę, że imię własne Gotowie
oznaczające lud bynajmniej nie germański, ale scytyjski, wzięło się stąd, że
byli oni zawsze „gotowi” do wymarszu.
Wreszcie parę zdań na temat imienia Polach, oznaczającego VIII Pana świata,
syna Jafeta. Znakomity ten władca rozbił doszczętnie Chamijanów i przywrócił
zachwiany na świecie porządek, oraz przeniósł państwo Scytów – Sarmatów –
Polaków z Azji na tereny Korony Polskiej, obejmujące na Zachodzie ziemie nad
Odrą i Nysą Łużycką. Otóż nazwa Polach
wywodzi się stąd, że objął on władzę po-Lachu.
Z kolei Lach to zniekształcona nazwa
poprzedniego władcy świata Magoga
(Magog = mogący, mający moc i władzę), którego przezwano Lęgiem, bo legł na
swej stolicy Panoszy.
Ale Polach miał wiele innych jeszcze imion. Zwano go m.in. Tanausem.
Starożytność zwała go także Herkulesem, co się wywodzi od przezwiska Harculec (ten, co harcuje po świecie),
Gogiem albo Gogustem lub Bogustem, co łacinnicy przekształcili na Augustus,
itd. ... Wywód W. Dembołęckiego był popularny także w Rosji,
a poniektórzy moskiewscy autorzy wzorowali na nim swe własne mesjanistyczne
teorie. Piszący zaś o urodzie języka wielkoruskiego miewali zwykle za
odskocznię sławetne zdanie naszego Mrongowiusza: „Jest rzeczą od rozumnych niemieckich pismaków nawet uznaną i od ludzi
uczonych dowiedzioną, że mowa polska jest piękniejsza i cudniejsza niż język
francuski i niemiecki. Więc się jej poczciwy człowiek wstydzić nie powinien, i
owszem, pilno jej się uczyć, o nią dbać i o utrzymanie się jej jak o wielki
skarb starać powinien”. Krótko mówiąc, byli pisarze rosyjscy pod wieloma
względami uczniami pisarzy polskich, a z biegiem czasu nawet prześcignęli swych mistrzów, jeśli nie pod
względem talentu, to przynajmniej pod względem megalomanii narodowej .
* * *
Prawie powszechnie
przyjmuje się punkt widzenia, że twórcą pierwszego alfabetu słowiańskiego był
grecki mnich Cyryl (w życiu świeckim Konstanty z Sołunia), żyjący w latach
827-869, wysłannik papieża Klemensa do Morawy. Nie sposób jednak ustalić, czy
był on twórcą tzw. „cyrylicy”, czy też „głagolicy”, innej, równoległej czcionki
słowiańskiej, podobnej do alfabetu greckiego. Cyryl był człowiekiem mądrym,
miłośnikiem dysput (stąd zwano go „Filozofem”), znał zarówno język grecki i
słowiański, jak też łaciński, arabski i hebrajski. Rozpoczął więc w Morawie wiekopomne
dzieło tłumaczenia na tamtejszy język kanonicznych tekstów chrześcijańskich i
ich upowszechniania. Po zgonie tego wielkiego męża nauki dzieło kontynuował
jego rodzony brat Metody. Po śmierci jednak jego (885 r.) słowiańskie pismo
zostało w Morawie wyrugowane z użycia na rzecz czcionki łacińskiej, uczniowie
zaś Cyryla i Metodego musieli przenieść się do Bułgarii, gdzie objął ich
protekcją książę Borys, a ten kraj z kolei został kolebką właściwie
słowiańskiego piśmiennictwa i literatury, rozwijających się tu już od IX wieku
i promieniujących na inne państwa słowiańskie, w tym Rosję. Tak uważano w
przeszłości i tak się uważa dziś, lecz najnowsze odkrycia archeologiczne
(przede wszystkim w zakresie epigrafiki), jak też wnikliwa analiza arabskich i
niemieckich kronik z X wieku, pozwalają na wysunięcie twierdzenia, że jeszcze przed
wynalezieniem cyrylicy Słowianie posiadali nie tylko własny alfabet, ale też
jakieś, do dziś bliżej nieznane, lecz wzmiankowane m.in. przez Ibn Fodlana i
Ibn el Nedima teksty pisane. Dotychczas na całym obszernym terytorium Rosji, od
Pskowa i Nowogrodu do Riazania odnaleziono tysiące glinianych fragmentów z
rozmaitymi napisami w ówczesnym języku ruskim z wieków od X do XII. Zebrano też
niemało okazów ze znakami runicznymi, zbliżonymi do znanych z innych terenów
znaków germańskich, a szerzej – aryjskich. Dawna Ruś wcale nie była pustynią
kulturalną, dlatego też w XII-XIV w. powstała tu ogromna literatura kronikarska
i filozoficzna, budząca szacunek i podziw zarówno swą objętością, jak i
jakością.
W historiografii jest
przyjęty punkt widzenia, że początkiem sensu
stricte Państwa Rosyjskiego jest fakt „zaproszenia” do Rusi w 862 roku tzw.
„Waregów”. Ale przecież z dziesiątków kronik greckich, łacińskich,
skandynawskich, polskich, niemieckich, arabskich, ruskich, bułgarskich można
się dowiedzieć, że w IX wieku szeroko pojmowana Ruś była już od dawna, od co
najmniej kilku wieków, państwem dobrze zorganizowanym, wysoko rozwiniętym, na
którego ziemiach kwitły średniowieczne miasta, ośrodki rzemiosła i handlu:
Kijów, Nowogród, Psków, Biełoziersk, Rostow, Izborsk, Smoleńsk, Połock, Murom,
Lubiecz, Czernihów, Owrucz, Stara Rusa, Korosteń, Perejasław. Bizantyjscy
dziejopisarze odnosili założenie Kijowa na 430 rok; geograf bawarski podawał,
że w 866 roku Słowianie posiadali ponad 4000 miast, w tym wiele umocnionych i otoczonych
murami obronnymi. Według innych źródeł Bużanie władali 231 miastami, Wołynianie
– 70, Narewlanie – 78, Ulicze – 318. Wiele miast znajdowało się na terenie
Drewlan, Żytyczów, Krywiczów, na rozległych ziemiach między Bugiem i Niemnem a
rzeką Moskwą.
Herodot zresztą pisał, że
Helonia, miasto słowiańskich Bodryczów zostało założone w 500 roku p.n.e.;
Tacyt zaś w 60 roku po Chrystusie zauważał, iż Germanowie jeszcze nie znają
miast, w przeciwieństwie do Słowian, którzy wznoszą piękne budowle i zakładają
umocnione grody. Niektórzy historycy rosyjscy twierdzą, że ponad dwudziestu
cesarzy rzymskich było z pochodzenia Słowianami: Justyn I, Klaudiusz, Sewerus,
Walencjusz, Justynian, Justyn II, Probus, Maksymilian, Walentynian, Dioklecjan,
Konstantyn Florus. Cały szereg władców Danii, Szwecji i Norwegii także
pochodził z ziem słowiańskich, a za najlepsze oddziały w armiach Rzymu i
Bizancjum uchodziły legiony słowiańskie. Dowódcy Wsiegrad, Dobrogost, Tatimir,
senator Onagost, minister Damian, pisarz Ammianus, jak też wielu innych
wybitnych mężów polityki i kultury w Rzymie i Bizancjum było Słowianami z
pochodzenia.
Jeden z historyków
podaje, że Nowogród w 350 roku został podbity przez Gotów, a więc już istniał
na długo przed tym. Słowianie byli pracowici, wprawni w handlu, uprawie roli,
rzemiosłach, ale też w sztuce wojennej. Gdy jednak podbijali ziemie Germanów,
pierwsze, co robili, zakładali miasta i organizowali na zdrowych zasadach etycznych
życie społeczne. Widocznie nie jest sprawą przypadku, że Skandynawowie nazywali
Ruś Północną Gardaryką czyli Państwem Miast.
W 864 roku 200
uzbrojonych okrętów ruskich rzuca cień przerażenia na mieszkańców stolicy
Cesarstwa Bizancjum. Nawiasem mówiąc, jeszcze w VI wieku Grecy i Awarowie
zapraszali mistrzów słowiańskich do budowy wielkich łodzi i okrętów. Od VII do
IX wieku potężne floty polańsko-ruskie wielokrotnie brały udział w rozmaitych
bitwach toczonych między sobą przez dowódców Skandynawii i Bizancjum. Bohater „Wielkiej Eddy” Niord był Wenetem,
Słowianinem pochodzącym z Ziemi Nurskiej. W tym czasie Słowianie, stanowiący
widocznie jedność polańsko-rusko-bułgarską, wielokrotnie zadawali porażki
Grekom zarówno na wodzie, jak i na lądzie.
Obyczaje wojenne Słowian
nie były okrutne, gdy np. brano jeńców, to ani ich mordowano, ani kaleczono,
ani poniżano, ani przekształcano w niewolników – zaraz po przyprowadzeniu na
ziemie słowiańskie puszczano wolno. Mogli się tu osiedlać, spokojnie żyć i
pracować.
Na ziemiach słowiańskich
bez porównania wcześniej niż na germańskich rozkwitło pisarstwo, rzemiosła,
pierwociny przemysłu, rolnictwo. W „Wielkiej
Eddzie” i „Małej Eddzie” Kraj
Wenetów, a więc Polska, jest nazywany krajem mądrości, stamtąd mieli pochodzić
liczni bohaterowie, a więc półbogowie, Skandynawii; w dawnych zaś językach germańskich
aż się roi od wyrazów słowiańskich, szczególnie jeśli chodzi o terminologię
naukową czy techniczną. Już w VIII wieku Ruś Czerwona słynęła z tego, że biła
najlepszą monetę z tzw. „czerwonego” złota o najwyższej próbie czystości,
niedostępnej innym Europejczykom. Wielka Brytania czy Francja dopiero po kilku
stuleciach potrafiły osiągnąć ten poziom mistrzostwa.
Zauważalną rolę w życiu
starożytnych Słowian odegrali Krywiczowie, którzy około VI wieku wywędrowali na
wschód z Powiśla. Stanowili oni w VIII stuleciu silny związek etniczny,
zajmujący obszerne tereny wokół Nowogrodu, Pskowa, Połocka i Smoleńska. W IX
wieku, ze względu na obszerność terenu rozdzielili się, tworząc trzy
słowiańskie państwa odpowiednio ze stolicami w Połocku, Smoleńsku i Pskowie. W
procesie konsolidacji etnicznej przybysze słowiańscy wchłonęli na tych terenach
pierwiastek bałcki i zachodnio-ugrofiński. (Por.: Georgij Sztychau, „Wytoki biełaruskaj dziarżaunasci”, w: „Biełaruski histaryczny czasopis”, nr 1,
1993, s 25-26).
Właśnie Krywiczowie
założyli Wilno, choć ich pierwsze stolice znajdowały się w Kiernowie i Trokach.
Przez kilka stuleci trwał proces fermentacji etniczno-socjalnej, aż wreszcie
powstało Wielkie Księstwo Litewskie. Białoruski naukowiec Iwan Sawierczanka
pisze: „Wielkie Księstwo Litewskie
zaczęło się kształtować w XIII st. na gospodarczych i kulturowych podstawach
dawnych księstw słowiańskich jako wynik gromadzenia wokół siebie terenów
sąsiednich przez Nowogródek, w tym także ziem zasiedlonych przez Litwinów,
Łatgałów, Jaćwingów i in. (...) Nowogródek
w ciągu całego XIII w. bez przerwy dążył do poszerzenia swych granic. Początek
temu procesowi dał książę Mendog (pierwsza połowa XIII st.). Na czas jego czas
panowania przypada właśnie utworzenie „Litwy Mendoga”... Syn Mendoga Wojszełk
skutecznie kontynuował politykę ojca. Spróbował przyłączyć do Nowogródka tereny
połocko-witebskie i ostatecznie podbił ziemię litewską, nalszczańską i
dziewałtowską, zasiedlone przez Bałtów. Latopis Galicko-Wołyński o 1263 r.
podaje: „Wojszełk pójdzie z Pińczuki do Nowogródka, a stamtąd weźmie ze sobą
Nowogrodzian i pójdzie w Litwę kniażit’... W lato (1264) zaczął Wojszełk
kniażit’ w całej ziemi Litewskiej i zaczął wrogów swych wybijać. Wybił ich
wielość bez liku, a drudzy się rozbiegli”...
Później zaś „i pójdzie Wojszełk w sile ciężkiej i zacznie brać grody w
Dziewałcie i Nalszczanach. Grody pobrał a wrogów swych wybił”... Właśnie od
czasów Wojszełka za Państwem Nowogródzkim, które w całości opanowało ziemie
litewskie, umocowała się nazwa „Litwa”, „Księstwo Litewskie”, a później
„Wielkie Księstwo Litewskie”... Państwo to już wtedy było tylko nominalnie
litewskim. Rolę dominującą w Państwie Nowogrodzkim odgrywał etnos słowiański,
Litwini zaś powoli się asymilowali, z biegiem lat w ogóle zanikając w żywiole
słowiańskim. Od plemienia tego została tylko nazwa potężnego słowiańskiego
państwa w środku Europy – Wielkiego Księstwa Litewskiego ze stolicą w
Nowogródku.” („Biełaruski Histaryczny
Czasopis”, nr 2, 1993, s. 11-12).
W IX wieku istniał szereg
państw wschodniosłowiańskich, wśród których rolę wiodącą odgrywał Kijów, a od
XIV – Wilno i Moskwa. Państwowość ruska kształtowała się jako wytwór
naturalnych elit społecznych, które powoli, lecz nieustannie wyłaniały się z
masy ludności na skutek m.in. postępującego procesu społecznego podziału pracy.
* * *
W Rosji od XV wieku było
popularne hasło, iż Moskwa jest „Trzecim Rzymem”, a więc stolicą świata. Uczony
i pisarz polsko-amerykański Frank Kmietowicz w książce „Kiedy Kraków był „Trzecim Rzymem” (Białystok 1994) dowiódł, że
Polska przyjęła chrzest z rąk Cyryla i Metodego o półtora stulecia wcześniej
niż chrzest katolicki odbyty w 966 roku, a Kraków przez kilkanaście
dziesięcioleci był wszechsłowiańską metropolią, „Trzecim Rzymem”. O genezie zaś
tego ostatniego pojęcia uczony pisze: „Cesarz
rzymski Konstantyn Wielki zbudował nad Bosforem miasto, które od jego imienia
zwało się Konstantynopolem. Miała to być druga stolica cesarstwa. Konstantyn
powołał w nim senat, przeniósł tu starożytne rodziny arystokratyczne i na
monetach bitych w tym mieście kazał umieścić rzymską lwicę. Słowem, był to dla
niego drugi, względnie „nowy” Rzym.
Konstantynopol utrzymał swą wysoką pozycję w czasach kiedy rozwinęło
się chrześcijaństwo. Drugi sobór, który odbył się w tym mieście w 381 roku,
ustalił, że biskup Konstantynopola jest pod względem znaczenia drugim hierarchą
w Kościele, za biskupem Rzymu. (...) Pisarze
bizantyjscy zwyczajowo nazywali Konstantynopol „Nowym Rzymem”. Chociaż, jako
Grecy, posługiwali się swoim językiem, niemniej jednak uważali się za Rzymian,
a nie za Hellenów. Upadek cesarstwa
zachodnio-rzymskiego wzmocnił pozycję Konstantynopola. Stał się on stolicą
potężnego cesarstwa, które uważało się za centrum ówczesnego świata. Podczas
gdy „Stary Rzym” podupadał, „Nowy Rzym” stawał się kwitnącym miastem.
Podział Kościoła na „wschodni” i „zachodni” w 1054 roku wzmocnił
pozycję patriarchy Konstantynopola. Został on bowiem „papieżem” Wschodniego
Kościoła. Lecz dla „drugiego Rzymu” przyszły ciężkie czasy. W 1457 roku Turcy
zdobyli Konstantynopol. Cesarz ratował się ucieczką, natomiast patriarcha
pozostał na miejscu. Turcy zezwolili mu na sprawowanie władzy kościelnej,
niemniej jednak musiał się dostosować do nowego porządku, wskutek czego jego
autorytet znacznie podupadł. Skończyła się era „drugiego Rzymu”... Rodzina
cesarza wschodnio-rzymskiego znalazła się w Rzymie.
Iwan III, książę moskiewski, ożenił się w 1472 roku z Zofią Paleolog,
kuzynką ostatniego cesarza Konstantynopola. Moskwa w tych czasach wysunęła się
na czoło miast rosyjskich. W 1326 roku metropolita kijowski przeniósł tu swoją
siedzibę. Moskwa zupełnie zmieniła swój wygląd, kiedy Zofia Paleolog przybyła
tam z Nowego Rzymu. Ambitna księżniczka grecka marzyła o zniszczeniu potęgi
tureckiej rosyjskimi rękami.
Wpierw sprowadziła architektów, którzy drewniany gród przebudowali na
nowoczesne miasto. Mężowi swojemu, uważającemu się za „cara Wszechrosji”,
podsunęła ideę mianowania się cesarzem Konstantynopola. Pomysł przypadł do
gustu Iwanowi III. Ogłosił więc, że jest spadkobiercą cesarstwa greckiego.
Kazał nad swoim tronem przybić dwugłowego orła, który stanowił herb cesarstwa
wschodniorzymskiego i zlecił swojemu metropolicie, by go ukoronował na cesarza
według obrządku bizantyjskiego. Na swym dworze wprowadził zwyczaje dworu
greckiego. W ten sposób rozwinęła się idea „Trzeciego Rzymu”.
Metropolita moskiewski pozostawał pod jurysdykcją kościelną patriarchy
w Konstantynopolu. Lecz w 1589 roku Jeremiasz II, patriarcha Konstantynopola,
przybył do Moskwy i konsekrował metropolitę Joba jako niezależnego patriarchę.
W dwa lata później wszyscy patriarchowie Kościołów Wschodnich uznali
patriarchat moskiewski. Moskwa stała się siedzibą nie tylko cesarza, ale i
patriarchy, który był całkowicie niezależny od patriarchy Konstantynopola”...
A władzę swą rozciągał nad rozległymi obszarami ziem słowiańskich i innych.
Jak twierdzi Frank
Kmietowicz („Kiedy Kraków był „Trzecim
Rzymem”, s. 108), w IX – X wiekach biskupstwo kijowskie obrządku
cyrylo-metodiańskiego było podporządkowane takiejże metropolii krakowskiej i
dopiero w 1039 roku Jarosław Mądry wytargował z Bizancjum porozumienie, na
którego mocy w Kijowie powstała autonomiczna metropolia o charakterze greckim,
ale już oderwana od ośrodka w Krakowie. Frank Kmietowicz uznaje za fakt, że
Kraków był „Trzecim Rzymem” dużo wcześniej niż Moskwa. „Rezydowali w nim arcybiskupi obrządku słowiańskiego, którzy byli przez
dłuższy okres czasu niezależni od Rzymu i Konstantynopola.”
* * *
Szlachta w Rosji nazywała
się początkowo „bojarstwem”, potem zaś „dworiaństwem”. Historyk rosyjski
Spiridow w księdze „Rodosłownoj
Rossijskoj Słowar” (t. 1, Moskwa 1792, s. XLII) wyprowadza słowo
„bojarin” raz od wyrazu „boleć”, czyli z całego serca przeżywać, przejmować się
losami ojczyzny i uczestniczyć gorliwie w jej kierowaniu; to znów wyprowadza
etymologiczną konstrukcję od sarmackiego (fińskiego) „Pojarik” – „człowiek
mądry”, „rozumna głowa”, – a więc dygnitarz, wielmoża; albo od połączenia
„boj-jaryj” czyli „bój jary” i skłania się w końcu do interpretacji pierwszej,
podkreślającej takie cechy bojara jak miłość ojczyzny i pilne kierowanie
sprawami państwa. Bardzo często wyprowadza się pojęcie „bojar” od „boju”.
Szlachcic to „bojar”, czyli ktoś, kto idzie do boju, gdy ojczyzna znajdzie się
w niebezpieczeństwie, lub gdy władca postanowił podbić ziemie osłabionych lub
wrogich sąsiadów.
Przypomnijmy, że podobny
pluralizm zdań od lat istnieje także w kwestii pojęcia polskiego „szlachta”. Wacław
Gąsiorowski pisze: „Wyraz „szlachta”
pochodzi od Lechitów, którzy niegdyś, wespół z Kmieciami, zażywali na ziemi
polskiej pełni obywatelskich praw, a którzy z biegiem czasu, zwąc się
pochodzącymi „z Lechitów”, „z Lechciców”, „ślechciców” czyli mając się za
szlachciców, zdołali wywalczyć sobie przed Kmieciami pierwszeństwo”. Na to
tłumaczenie godzi się i Niesiecki i Lelewel, a z nimi Bartoszewicz,
Wojciechowski i Piekosiński. Bandtke miano „szlachta” wywodzi od „sława” i
„słynąć”, T. Czacki z niemieckiego „Schlacht” (bitwa), a S. Sołowjow od
„szlak”.
Szlachta to, według Gąsiorowskiego,
ci, „którzy na te tarcze herbowe krwią i
miazgą własnych ciał zasłużyli, którzy wzięli je jako najwyższą cnót i zasług
nagrodę, którzy imionami swymi zbudowali Rzeczypospolitej świątynię niespożytej
mocy, niegasnącej chwały, którzy sprawili, że my, współcześni na nasze znojne a
łzawe bytowanie mamy niewyczerpane skarby tężyzny narodowej, mamy na stal
hartowne serca, mamy ożywcze strumienie historyi, mamy skrzące się dzielnością
i męstwem drogowskazy”.
Niezależnie od tego, jak
się nazywa ta rycerska warstwa każdego etnosu, stanowiła jego naturalnie
powstającą elitę, która – o ile znalazła się na poziomie zadania – tworzyła
początkowo zręby państwa, a potem wznosiła jego siłę i potęgę oraz broniła je w
razie niebezpieczeństwa, jak też sprzyjała rozwojowi kultury, sztuki i nauki. „Warstwa feudalnych panów, która swoje
bogactwa gromadziła nie dzięki pracy własnej, lecz dzięki cudzej pracy w
dziedzinie gospodarki oraz dzięki politycznym przywilejom, mogła dzięki
produktowi zniewolonej pracy – i tak czyniła z zawsze właściwym sobie „szerokim
gestem” – utrzymać wraz z sobą ekonomicznie bezproduktywną warstwę
intelektualistów i oddających się kontemplacji mnichów; w dwójnasób zaś była to
w stanie czynić wówczas, gdy dzierżyła w swych rękach także liczne najwyższe
urzędy i godności kościelne”... (M. Scheler, „Problemy socjologii wiedzy”). Wyrobiła też w ten sposób w sobie
niepospolite zalety ducha, stając się pod wieloma względami elitą z prawdziwego
zdarzenia. Elita bowiem, jak chce V. Pareto, „to klasa ludzi, którzy w swojej dziedzinie działalności mają najwyższy
wskaźnik osiągnięć”. Nic jednak nie jest wieczne pod słońcem. Elity też
przemijają, gdy ulegną zwyrodnieniu, a przez to osłabieniu. „Arystokracje nie są trwałe. Jakiekolwiek są
tego przyczyny, nie ulega wątpliwości, że po pewnym upływie czasu przemijają.
Historia jest cmentarzyskiem arystokracji” (V. Pareto).
Powstanie państw ruskich,
początkowo w postaci Rusi-Ukrainy, białoruskiego Księstwa Połockiego (i
następnie tzw. Litewskiego), jak też Księstw Nowogrodzkiego, Pskowskiego,
Suzdalskiego, Rostowskiego, lecz przede wszystkim Moskiewskiego i wyrośniętej z
niego potężnej Rosji, było u swych podstaw związane ze starciem na śmierć i
życie nie tylko szeregu prężnych i wojowniczych etnosów, ale też trzech silnych
religii: judaizmu, islamu i chrześcijaństwa oraz słowiańskiego „pogaństwa”
[paskudny wyraz manipulatywny, już z samej zasady perfidnie dyskredytujący i
poniżający wysoko rozwinięte kosmologiczne religie przedchrześcijańskie!]. Ta
wojna wszystkich przeciwko wszystkim trwała kilka stuleci, a chrześcijaństwo
obrządku wschodniego zostało przez Ruś przyjęte dopiero za piątym podejściem.
Jan Jarco w jednym ze swych tekstów uwypukla okoliczność, że zanim św.
Włodzimierz zdecydował się na chrzest w obrządku słowiańskim z rąk Greków,
księżna Olga tuż po chrzcie w Konstantynopolu prosiła Niemców o biskupa i
prezbiterów (959); w 973 roku odnotowano poselstwo ruskie na dworze Ottona I, a
w 979 ponownie przybyli wysłannicy papieża do Kijowa, papież Benedykt VII
(974-983) wysłał posłańców do księcia Jaropołka, uważanego za księcia
katolickiego. Tak częste kontakty świadczą o szczególnej aktywności Stolicy
Apostolskiej wobec Rusi i o jej współdziałaniu z Bizancjum w zakresie
ostatecznej chrystianizacji Rusi.
Mimo zabiegu Niemców o
podporządkowanie swojej „Reichskirche” kijowskich Słowian, co udało się w
wypadku Czech, Moraw, Słowacji i Polski, obrządek łaciński okazał się dla Rusi
nieatrakcyjny. Nie mieli jednak nic przeciwko wierze łacinników, skoro zapisali
słowa papieskich delegatów: „Wiara nasza
jest światłem, kłaniamy się Bogu, który stworzył niebo i ziemię, gwiazdy,
księżyc i wszystko, co oddycha.” Sam zresztą filozof grecki pouczający
Włodzimierza stwierdził o wierze z Rzymu: „ich
zaś wiara mało się różni od naszej”. Nie podobały
się jednak praktyczne przykazania: Poszczenie
wedle siły, odprawianie na przaśnikach, czyli opłatkach, których Bóg nie
przykazał, a także cerkiewne
nabożeństwo ich: i widzieliśmy w świątyni mnogie nabożeństwa odprawiane, a
piękności nie widzieliśmy żadnej. Przeważyła wyższa kultura bizantyńska i
intensywniejsze związki polityczne i gospodarcze z Bizancjum, a przede
wszystkim tradycja. Włodzimierz odrzucił łacinników, jak stwierdza latopis, „gdyż ojcowie nasi tego nie przyjęli”. A na rzecz Konstantynopola przemówił
podobny argument: „jeśliby lichy był
zakon grecki, to nie przyjęłaby go babka twoja, Olga, która była najmądrzejsza
ze wszystkich ludzi”.
Bynajmniej
nie przesadza ruski latopis w nazywaniu misjonarzy greckich „filozofami”. Wydedukowane
wręcz sofistycznie „najwcześniejsze nawrócenie Rusi” miało miejsce w latach
trzydziestych IX wieku przez heretyckiego, obrazoburczego patriarchę Jana
Gramatyka za ostatniego obrazoburczego cesarza Teofila. Wielce uczony filozof,
Ormianin, Jan Gramatyk miał stworzyć pierwsze pismo dla nawrócenia Słowian, z
którego skorzystał później Konstantyn-Cyryl, także filozof, podczas misji
chazarskiej i morawskiej. W misji dyplomatycznej i ewangelizacyjnej Grecy
posługiwali się uczonymi filozofami. Nawracali słowem, argumentami, sztuką, a
nie mieczem, jak czynili to „Niemcy z Rzymu”. Piśmiennictwo w języku lokalnym,
ikona i muzyka stanowiły dla nich podstawowe narzędzie chrystianizacji. Swą
katechizację księcia Włodzimierza grecki filozof rozpoczął od dyskredytacji
rywali muzułmańskich, żydowskich i łacińskich, stosując metodę dialogu. Raz po
raz Włodzimierz mógł komentować słowa greckiego misjonarza, zadawać pytania,
żądać wyjaśnień, dociekać. Zaintrygowawszy katechumena, filozof przykuł jego
uwagę do całej historii zbawienia (około 5000 słów). Pod koniec wykładu wiary
znów było miejsce na pytania, wyjaśnienia, rozwianie wątpliwości. Wreszcie w
podsumowaniu katechezy, filozof posłużył się dydaktyczną metodą poglądową: „pokazał Włodzimierzowi zasłonę, na której
był namalowany Sąd Pański (...). Włodzimierz zaś westchnąwszy, rzekł: «Dobrze
jest tym po prawicy, biada zaś tym po lewicy». On zaś rzekł: «Jeśli chcesz po
prawicy ze sprawiedliwymi stanąć, to ochrzcij się».” Skutek był oczywisty: „Włodzimierz
wziął to do serca.”
Misjonarze
greccy nie spieszyli się, nie przynaglali, lecz pozwolili Włodzimierzowi na
bezpośrednią konfrontację z innymi wiarami. U muzułmanów Rusowie stwierdzili „plugawe sprawy”, u Niemców „piękności nie
widzieliśmy żadnej”. Natomiast u
Greków: „patriarcha kazał zwołać kler,
wedle obyczaju odprawił świąteczne nabożeństwo, i kadzidła zapalono, i chóry
wykonały pienia. I poszedł car z nimi do cerkwi i postawili ich na przestronnym
miejscu, pokazując im piękno cerkiewne, pienia i nabożeństwo archijerejskie,
obrzędy diakonów, opowiadając im o służeniu Bogu swemu.” Toteż wobec rady książęcej stwierdzili:
„I nie wiedzieliśmy, w niebie li byliśmy, czy na ziemi; nie ma bowiem na
ziemi takiego widowiska ni piękna takiego, i nie wiemy, jak opowiedzieć o tym,
tylko to wiemy, że tam Bóg z ludźmi przebywa, i nabożeństwo ich jest najlepsze
ze wszystkich krajów. My zaś nie możemy zapomnieć piękna tego, każdy bowiem
człowiek, gdy skosztuje słodkości, później gorzkości nie przyjmuje, tako i my
nie możemy tu żyć.” Decyzja Rusi była
prosta: „Odpowiadając zaś Wlodziemierz
rzekł: «Gdzie chrzest przyjmiemy?» Oni zaś rzekli: «Gdzie ci lubo».”
Jak
bardzo nieproste jest zagadnienie chrztu św. Włodzimierza, świadczy fakt, że na
jego temat ukazało się dotychczas ponad 5000 publikacji. Spory dotyczą w tym
wypadku wszystkiego: daty, miejsca, szafarzy, okoliczności kulturowych i
politycznych, przyczyn, skutków i znaczenia. Powodem aż takich rozbieżności są
nie tylko różne tendencje kościelne, narodowe, polityczne, systemowe, światopoglądowe,
które w odmiennych interpretacjach wydarzenia szukają swego uzasadnienia, lecz
przede wszystkim same źródła historyczne. Jak na kolejne wydarzenie z serii
„chrztów Rusi” źródeł tych nie jest za wiele. Prócz tuzina staroruskich
zabytków piśmiennych zachowało się tyle samo wzmianek arabskich. Z wyjątkiem
folkloru skandynawskiego, który, naturalnie, Normanom przypisuje chrzest
Waldemara, cały łaciński Zachód i najważniejsze w tym wypadku Bizancjum
zupełnie w tej kwestii milczą.
W
dążeniu ku wyjątkowości przypisano Rusi nie tylko fantastyczne pochodzenie,
apostolskie uświęcenie, wielość chrztów, zalety wszystkich wiar, lecz także
samonawrócenie, wręcz niejako odrębne dla Rusi objawienie. Z tego kompleksu
wzięły się sprzeczne ze sobą staroruskie źródła, które już in statu nascendi Kościoła na Rusi powodowały zamieszanie,
niepewność, kontrowersje. Skumulowanie w jednym roku 988 wydarzeń aż z trzech
lat i z trzech odrębnych utworów rozbudziło wątpliwości. Sam latopisarz,
forsując bizantyńską legendę, polemizował z tubylczą pamięcią samych
ochrzczonych kijowian, którzy śmieli twierdzić inaczej. Kontrowersje historyków
nowożytnych i współczesnych mają więc swoją pożywkę w staroruskim pluralizmie.
Najwcześniejszą
datę chrztu św. Włodzimierza podaje „Czytanie
o żywocie i straceniu świętych męczenników Borysa i Gleba” przypisywane św.
Nestorowi. Stoi tam najwyraźniej, że Włodzimierz ochrzcił się w roku 6490 od
stworzenia świata, czyli 982. Zupełnie to samo podaje autor „Żywotu błogosławionego Włodzimierza”, który
twierdzi, że „tenże 30 lat i 3 po chrzcie
świętym przeżył”. Jeśli odjąć 33 lata od śmierci Włodzimierza (1015),
wychodzi tenże rok 982. Łatwo jest przypisać pomyłkę jakiemuś jednemu kopiście
(6490 miast 6495), w czym lubują się niestrudzeni rosyjscy poprawiacze swoich
źródeł. Uczciwiej jest jednak przyznać, że data ta wzięła się z czystej
megalomanii: aby upodobnić Włodzimierza do Mojżesza autor „Żywota” po prostu zmyślił: „Jako
w 40 dni i 3 Mojżesz po daniu prawa zmarł... tak i tenże 30 lat i 3 po chrzcie
świętym przeżył” (co równocześnie
przypomina wiek Chrystusowy – 33 lat). Żywot południoworuski podaje „rok po narodzeniu Chrystusa 981, jako nasz
ruski kronikarz święty Nestor świadczy.”
Kolejną
datę – 375 roku Higry, tj. pomiędzy 24 maja 985 a 12 maja 986, podaje
dość bezstroski względem chronologii Ibn al-Atir, kiedy to amir Samsam ad-Daul
miał wyzwolić Greka Bardasa Sklerosa. „Wówczas
został (Włodzimierz) chrześcijaninem i był to początek chrześcijaństwa u Rusów”.
Najpoważniej
potraktowano rok 987, ponieważ aż trzy źródła staroruskie głosiły zgodnie, że „po świętym Chrzcie pożył błogosławiony kniaź
Władimier lat 28 (najstarszy „Żywot”);
w trzecim roku (po chrzcie) Korsuń miasto zdobył” („Wspomnienie” Jakuba Mnicha; zdobycie
Chersonezu ustalono na r. 989); „Czytanie
o Borysie i Hlebie” podaje wprost datę 6495, czyli 987.
Za
rokiem 988 przemawia jedynie „Powieść
minionych lat” i późniejsza sofistyka, która celem uzasadnienia kolejnych
jubileuszy argumentuje, że Jakub Mnich, Nestor i inni zwolennicy roku 987 nie
znali działań arytmetycznych, lecz „liczyli
na palcach”, albo też – jak pisze współcześnie miński metropolita Filaret – „Ruś trzymała się kalendarza marcowego. Ale
ostanie miesiące roku marcowego 987 były równocześnie pierwszymi miesiącami
roku styczniowego 988. Dlatego zgodnie ze współczesnym kalendarzem św.
Włodzimierz ochrzcił się w 988 roku, pomiędzy 1 stycznia a 1 marca.”
Inne
źródła podają jeszcze parę późniejszych dat do wyboru. Jachia Antiocheński
twierdzi, że „metropolici i biskupi
cesarza Bazylego ochrzcili Wielkiego Księcia i jego kraj później”, tj. latem lub jesienią 989 roku.
Thietmar przeniósł chrzest Włodzimierza na rok 996. W latach 1722-1745 Teofan
Prokopowicz pisał, że chrzest Rusi nastąpił pomiędzy rokiem 1000 a 1008.
Legenda
korsuńska z „Powieści minionych lat” kategorycznie
twierdzi, że św. „równoapostolski” książę Włodzimierz „ochrzcił się w cerkwi świętego Bazylego, a znajduje się cerkiew ta w
Korsuniu w środku grodu, gdzie targ odbywają korsunianie... Nie znający zaś
prawdy mówią, jakoby ochrzcił się w Kijowie, inni zaś mówią – w Wasylewie, a jeszcze inni inaczej
powiadają”. Stare Żywoty Włodzimierza z reguły powtarzają
wersję chersoneską. W ramach teorii chersoneskiej latopis ipatiewski mówi o
cerkwi Świętej Sofii, latopis radziwiłłowski o cerkwi Świętej Bogarodzicy,
latopis włodzimierski – o cerkwi Zbawiciela.
Kontrowersje
staroruskie pomiędzy grekofilami i grekofobami przeniosły się na grunt
współczesny. Historiografii rosyjskiej w znacznej mierze odpowiadał Chersonez,
lecz najwybitniejsi historycy, jak A. Szachmatow, J. Gołubiński, I.
Parchomienko, odrzucili teorię chersoneską ze względu na datę i jawnie
manipulatorską propagandę grecką na Rusi. Historiografia ukraińska
podbudowywała młody patriotyzm wersją o chrzcie w Kijowie lub Wasylewie przed
wyprawą na Chersonez. Wobec braku oczywistego dowodu, iż chrzest św.
Włodzimierza nastąpił w Kijowie, niektórzy zwolennicy rodzimej chrzcielnicy dla
Włodzimierza czynią stawkę na Wasylew na tej podstawie, że książę kijowski
obrał chrześcijańskie imię cesarskiego szwagra Bazylego i celem upamiętnienia
chrztu w owym miejscu zbudowano gród Wasylew. Wielu natomiast powtarza za A.
Szachmatowem: „Rezygnujemy z
jakiejkolwiek próby rozwiązania problemu, gdzie w rzeczywistości ochrzcił się
Włodzimierz – w Kijowie, Wasylewie
czy Chersonezie”.
Istnieją
cztery teorie na temat szafarzy chrztu Włodzimierza i Rusi. Najbardziej
tradycyjna, teoria bizantyńska, ma swoje podstawy w legendzie chersoneskiej i
całym późniejszym procesie bizantynizacji Rusi. Ona też dominuje w
wypowiedziach hierarchów Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego. Radykalnie
przeciwstawiana jest teoria rzymska, zgodnie z którą św. Włodzimierz został
nawrócony przez norweskiego króla Olafa Tryggwisona, a ochrzcił go w obrządku
łacińskim osobisty biskup Olafa – Paul, co miało pociągnąć za sobą ustanowienie
na Rusi hierarchii łacińskiej.
Według
teorii bułgarskiej zapoczątkowanej przez rosyjskiego historyka prawosławnego M.
Prisiołkowa, św. Włodzimierz ochrzcił się na Rusi sam z rąk miejscowego
duchowieństwa, natomiast do chrystianizacji Rusi i organizacji Kościoła
sprowadził hierarchię i duchowieństwo z bułgarskiej Chrydy. Teoria ta miała
najwięcej zwolenników. Zbieżna z nią teoria macedońska wysunięta przez o.
Iryneja Nazarko, podkreśla wpływ na chrystianizację Rusi cyrylo-metodiańskiej
Macedonii. Przeróżne argumenty każdej z tych teorii nie wykazują niezbicie, kto
ochrzcił św. Włodzimierza. Wykazują natomiast jedno: chrystianizacja Rusi była
dziełem międzynarodowym.
Wobec niepewności Starorusinów co do roku, miejsca i innych okoliczności
chrztu św. Włodzimierza pisarze Rusi Kijowskiej wysunęli zdumiewającą teorię o
jego samonawróceniu. Najstarszy „Żywot
św. Włodzimierza” już w pierwszym zdaniu stwierdza, że „błogosławiony kniaź Włodzimierz, wnuk Olgi,
ochrzcił się sam”. Autor wykazuje
szczególne wybraństwo i sprzyjanie Opatrzności Bożej swemu narzędziu,
upodobnionemu do proroka Dawida, Ezechiela, Jessego i „wielkiego cara Konstantyna”. Jakub
Mnich we „Wspomnieniu i mowie pochwalnej”
powiada: „Jak pragnie jeleń źródeł
wodnych, tak pragnął prawowierny kniaź Włodzimierz świętego chrztu i Bóg
spełnił pragnienie jego... Ochrzcił się zaś kniaź Włodzimierz sam i dzieci
swoje i cały dom swój świętym chrztem oświecił”. Najdobitniej sformułował teorię samonawrócenia metropolita
Hilarion w „Słowie o prawie i łasce”: „Cud przedziwny: inni królowie i władcy,
chociaż widzieli wszystkie dzieła świętych mężów, nie uwierzyli, a raczej
oddawali ich na cierpienia i męki; ty zaś, o błogosławiony, bez tego wszystkiego
przyszedłeś do Chrystusa. Kierując się tylko swoim rozumem i umysłem,
zrozumiałeś, że jest jeden Bóg Stwórca rzeczy widzialnych i niewidzialnych,
niebieskich i ziemskich, i że posłał na świat dla zbawienia swego umiłowanego
Syna. I z tymi myślami wstąpiłeś do świętej kąpieli.” W „Czytaniu o świętym
Borysie i Glebie” wielebny Nestor pisze wręcz: „Jego Bóg natchnął i bez niczyjej pomocy sprawił, że stał się
chrześcijaninem jako dawny Placyd... Tak samo i tenże Włodzimierz miał
objawienie Boże, żeby stał się chrześcijaninem.”
Przegląd
źródeł pozwala stwierdzić tylko jedno: sfałszowaną metrykę chrztu 988 roku
wystawili Rusi muzułamańscy Arabowie i sami skrybowie ruscy dopiero po dwóch
wiekach od tego wydarzenia. Żadna kancelaria kościelna lub cesarska nie dysponuje
wiarygodnym dokumentem. Jeden jedyny dokument bizantyński, Skylitzesa, dotyczy
wszakże małżeństwa Waldemara z cesarską siostrą Anną w zamian za pomoc Rusów w
uśmierzeniu rebelii w Bizancjum i Chersonezie. Ta wyjątkowa purpura dla
koczowniczej dynastii skandynawskich Rurykowiczów była nie do pomyślenia bez
uprzedniego chrztu „kagana”. Z teorii „pięciu chrztów” wiadomo jednak, że
chrzest przyjmowały kolejne watahy Normanów zajmujące Kijów i kolonie greckie,
po czym nowi panowie faktorii handlowo-militarnych przywozili tam
skandynawskich bożków. Dlatego o wiarołomnych Rusach pisano na Zachodzie, iż
chrzcili się fikcyjnie, jak św. Olga baptizata
ficte.
Mieszanina
ludów wątłego państwowo dominium ruskiego, łasego na dobrodziejstwa
prosperującego świata chrześcijańskiego, mogła dążyć do partnerskiej godności
tylko poprzez religię, która zapewniała piśmiennictwo, kancelarię, prawo,
organizację i nawet technologię. Co światlejsi „kuningowie” cywilizowali się
przez „chrzty prywatne” i przez chrześcijańskie małżonki z Bułgarii
(Swiatosław) lub porywane wprost z greckich klasztorów (Jaropełk). Podbici
Słowianie bronili się przed obcymi bożkami we własnym obrządku. Pogaństwo to
było bezsilne i nader prymitywne, by scalić ruski kaganat. Obrządek słowiański
tworzył tymczasem szeroką wspólnotę poddanych, która slawizowała kniaziów,
bojarów i drużynę. Chrzest św. Włodzimierza – niezależnie od daty, miejsca i
szafarzy – był próbą wpisania się w świat cywilizowany, ustalenia „miejsca Rusi
w świecie”. W obronie przed północnymi sąsiadami cesarstwo przez wieki budowało
bizantyńskie „commonwealth”. Wszystkie „Sklawinie”, od Bułgarii przez Morawy do
Rusi, po kolei przyjmowały zgotowane w Konstantynopolu struktury „mniejszych
braci” cesarza z „azbukami” jako sztandarem suwerenności na czele. Włodzimierz
jako udziałowiec w świętej dynastii chazarskiego kagana po półtora wieku od
jego ucieczki do Połocka miał szansę współkształtowania zachodniego Cesarstwa
Rzymskiego, albo spokrewnienia się z prawdziwym cesarzem Bazylim. Wybrał „urodzoną
w purpurze” cesarzównę Annę. Chrześcijaństwa nie musiał wybierać. Uczyniła to
wcześniej „babka Olga”, prawdopodobnie „stary Igor” i zamordowany przez
Włodzimierza własny brat Jaropełk. Było to chrześcijaństwo prawie rodowe. Ono
mogło się nie podobać Annie z powodu „heretyckiej” skazy obrządku
słowiańskiego, lecz od „naprawy wiary” byli przecież duchowni z Chersonezu.
Zarówno chrzest 988 roku jak ewentualna rebaptyzacja w tym okresie pozostają
domysłami. Pewne jest tylko, iż małżeństwo zostało zawarte między
chrześcijanami, tj. siostrą „głowy Kościoła” i neokonwertytą Włodzimierzem.
„Doskonały” chrzest Rusi w obrządku bizantyńskim był następstwem niezwykłego
sojuszu Rusi z Bizancjum znajdującym się w potrzebie. Dopiero z naprawiania
przez Greków wiary ruskiej (secta Rusiae,
jak określił ją papież Jan XIII) wzięła się legenda chersoneska, podstawa
współczesnej „naukowej” wiary w chrzest Rusi w 988 roku.
Za
legendą chersoneską historiografia światowa przyjmuje ogólnie następujące
okoliczności chrzu Rusi: We wrześniu 987 roku
zbuntowany generał bizantyński Bardas Fokas ogłosił się cesarzem. Uzurpator
uznany przez całą Azję Mniejszą wyruszył na Konstantynopol. W rozpaczliwej
sytuacji cesarz Bazyli II zimą 987/988 wysłał do Włodzimierza poselstwo o
pomoc. Umowa przewidywała rękę cesarzówny Anny pod warunkiem chrztu i
chrystianizacji ludu. Wiosną lub latem 988 roku 6000 ruskich wojów przybyło do
Konstantynopola. W bitwie pod Chryzopolis i Abydus tron Bazylego został
uratowany. Włodzimierz i kijowianie przyjęli chrzest. Lecz po zwycięstwie
cesarz nie kwapił się z wypełnieniem obietnic. Włodzimierz w odwecie zajął
Chersonez w czerwcu 989 roku. Upadek Chersonezu i kolejna rewolta Bardasa
Sklerosa oraz napady Bułgarów zmusiły cesarza do poświęcenia siostrzyczki. Anna
przybyła do Chersonezu, gdzie odbył się ślub. Włodzimierz oddał Chersonez jako
„wiano” i zabrał cesarzównę na Ruś wraz z duchownymi mającymi budować Kościół
ruski. Św. Włodzimierz zdobył zbuntowany Chersonez jako chrześcijanin, małżonek
cesarzówny Anny i sprzymierzeniec cesarza. Nawrócenie Rusi nie było aktem
Bizantyńczyków. Przyjęcie chrześcijaństwa było poprzedzone przez ponad
stuletnie przenikanie chrześcijaństwa do obszaru nad środkowym Dnieprem i przez
rosnący jego wpływ na dworze kijowskim, zwłaszcza po chrzcie babki
Włodzimierza, Olgi-Heleny, księżnej kijowskiej.
* * *
Pierwsze
państwa ruskie, i ich naturalne elity kształtowały się widocznie, jak już
nieraz wskazywaliśmy powyżej, w okresie VI-VII wieku, a może nawet wcześniej,
choć miały przeważnie charakter efemeryczny i upadały pod ciosami sąsiadów lub
na skutek wewnętrznych kryzysów. Stulecia walki na śmierć i życie zarówno z
żydowskim Kaganatem Chazarii, jak i państwami z kręgu cywilizacji islamskiej
tak jednak zahartowały stal ruskich mieczy, że w końcu zdruzgotały one i jedną
i drugą potęgę, zakreślając butnie granice najrozleglejszego państwa w dziejach
ludzkości.
W
tygodniku „Russkij Wiestnik” (nr
30-31, 1991) niejaki N. Michajłow pisał: „W
końcu IV wieku, gdy Hunowie spustoszyli ziemie nad Dnieprem, czyli dzisiejsze
południe Rosji i większą część Ukrainy, te tereny zostały przejęte przez
Chazarów, których dominacja trwała aż do 965 roku, kiedy to książę Światosław
rozgromił Kahanat Chazarski i wziął twierdzę Sarkieł”.
Profesor Jan Jarco trafnie uważa, że już samo
powstanie ok. roku 650 muzułmańskiego imperium arabskiego i jego zdobycze do
roku 740 na wschodnim i południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego, sięgające
praktycznie po Pireneje, zapoczątkowało proces wyłaniania się Rusi jako międzynarodowej
spółki handlowej Rutenów, walczącej odtąd przez wieki z żydowską spółką Radania
o rynek zbytu dla swoich niewolników wyłapywanych na Wschód od Elby i na północ
od Syr Darii, których Arabowie nazywali Saqlab, czyli Słowianami. Kiedy panowie dróg spławnych – Ruteni (od
„ruta” – droga), jako Rusowie wyparli północnymi drogami żydowskich Radanitów w
Europie Wschodniej, stali się głównymi partnerami Arabów, którym dostarczali
eunuchów od Verdun po Chorezm. Zanim spotkali się z chrześcijańskimi Romejami z
Bizancjum, opanowali muzułmańskich Bułgarów nad Wołgą i zjudaizowanych Chazarów
nad Donem, którym odebrali Sambat, czyli Kijów.
„Powieść minionych lat” bezpośrednio przed wiadomością o muzułmańskich
misjonarzach z Bułgarii podaje, że „roku
6493/985/ poszedł Włodzimierz na Bułgarów... i zwyciężył Bułgarów”. Na widok jeńców stwierdzono, że „wszyscy są w butach; ci dani nam dawać nie
będą”. Poszli więc „szukać łapciarzy. I zawarł pokój Włodzimierz
z Bułgarami”. Racje ekonomiczne
skłaniały spółkę handlową Ruś nie tylko do równoczesnego kokietowania
Konstantynopola „i Niemców z Rzymu”,
lecz także „najbardziej plugawych”, ich
zdaniem, bogatych muzułmanów.
Arabski
pisarz al-Marwazi (1046-1120) w pewien sposób tłumaczy potrzebę „pięciu chrztów
Rusi”. Powiada o Rusach, że „jest ich
wiele i zarabiają na swoje utrzymanie mieczem, majątek pozostawiają córkom, a
synom każą zdobywać go mieczem. Tak było, dopóki nie stali się chrześcijanami w
miesiącach roku 300. Kiedy nawrócili się na chrześcijaństwo, religia ta
przytępiła ich miecze w pochwach i zamknęła im drzwi przed zdobyczami, i
przyniosła im biedę i nędzę, i wiodło się im źle. Wówczas zapragnęli stać się
muzułmanami, ponieważ islam pozwalał im na napady i świętą wojnę – i znowu odżyli, odzyskawszy część tego, z
czego przedtem żyli. l posłali wysłanników do władcy Chorezmu, a mianowicie
czterech mężów krewnych ich wielkiego księcia; gdyż mieli niezależnego i
samowładczego księcia, i ich wielki książę znany jest pod imieniem Władimir...
l przyszli ich posłańcy do Chorezmu i przekazali posłanie. l ucieszył się z
tego szach Chorezmu, że zapragnęli islamu, l wysłał im kogoś, kto ich pouczył
praw islamu. I stali się muzułmanami. A są to silni i mocni ludzie, którzy
pieszo udają się do bardzo odległych miejsc za zdobyczą i którzy także łodziami
pływają po Morzu Chazarów i grabią statki, i plądrują majątki, i żeglują aż do
Konstantynopola”... To samo
powtarza Pers al-Aufi (1176-1232), a turecki Sukr Allah (1390-1448) podkreśla,
że „celem ich nawrócenia na islam było
usprawiedliwienie grabieży.”
Wprawdzie
do wiadomości arabskich należy podchodzić z wielką rezerwą, trudno się jednak
oprzeć sugestii latopisu ruskiego, który stwierdza: „Był zaś Włodzimierz opanowany przez chuć żeńską (miał pięć żon)... a
nałożnic miał trzysta w Wyszogrodzie, a trzysta w Białogrodzie, a dwieście na
Berestowie w siółku, które zowią teraz Berestowo. l był niesyty rozpusty,
przywodząc do siebie mężatki i dziewice gwałcąc”.
Według
„Powieści minionych la”t, która
potwierdza dane pisarzy arabskich, z napięciem słuchał Włodzimierz
muzułmańskiej katechezy: „albowiem sam
lubił niewiasty i mnogie wszeteczeństwa, wysłuchiwał więc ich z upodobaniem.
Jeno było mu niemiłe obrzezanie członków i niejadanie świniny, a najbardziej –
niepicie; rzekł: »Dla Rusi weselem jest
pić, nie możemy bez tego żyć».
Ostatecznie od islamu odwrócił Włodzimierza filozof grecki, który obrzydził mu
wiarę muzułmanów: „Ich zaś wiara plugawi
niebo i ziemię, i są oni przeklęci najwięcej ze wszystkich ludzi, upodobniwszy
się Sodomie i Gomorze... Ci bowiem obmywszy odbyty swoje, w usta wlewają tę
wodę i po brodzie mażą się, wspominając Mahometa. Takoż i niewiasty ich czynią
takie plugastwa, a nawet gorsze: od spółkowania męskiego i żeńskiego kosztują”. Naoczne świadectwo posłańców
przekonało ostatecznie Włodzimierza: „...nie
ma wesela u nich, jeno smutek i smród wielki”.
Staroruskie
kodeksy prawne zwalczały wielożeństwo i zakazywały nawet spożywania posiłków z
muzułmanami.
* * *
Po
Hunach w V wieku między Morzem Kaspijskim i Czarnym wyrosło nowe wieloplemienne
społeczeństwo koczownicze – „Pax Chazarica”. Ci nowi panowie stepów przepędzili
część turkijskich pobratymców, Bułgarów, nad Dunaj, a w VII wieku zatrzymali na
Kaukazie Arabów. Bizancjum, któremu zapewnili spośród siebie cesarza, powierzyło
im misję zapory przed mahometanami i innymi koczownikami, zwłaszcza ruskimi
wikingami. Spośród Słowian podbili co najmniej Polan, Siewierzan i Wiatyczów. W
momencie przejściowej porażki ich kagan Merwan musiał przyjąć na krótko islam.
Bizancjum postarało się nawrócić na chrześcijaństwo wpływowego chana
Al-Ilitwera i w ciągu wieku utworzyć metropolię z siedmioma eparchiami. W
wyniku złych doświadczeń z cesarstwem chrześcijańskim i Arabami zrazili się do
obu religii. Z potrzeb religii jednoczącej wspólnotę jako jedyny naród w
dziejach świata zdecydowali się przyjąć judaizm, Około 740 roku, według
żydowskich albo pod koniec VIII wieku według pisarzy arabskich, „Żydom udało się zdobyć króla dla swej wiary
tak, iż przyjął judaizm. Nazywał się Obadia, był mężnym i szanowanym mężem,
który zreformował rządzenie, umocnił Prawo zgodnie z tradycją i zwyczajem,
zbudował synagogi i szkoły, zgromadził mnóstwo mędrców Izraela, obsypał ich
darami złota i srebra, i kazał im objaśnić dwadzieścia cztery księgi, Misznę i
Talmud i inne księgi ze zbiorami świątecznych modlitw.”
Judaizm stał się religią państwową,
a Chazaria miejscem ucieczki Żydów prześladowanych przez Bizancjum, Arabów i
nadciągających od Skandynawii Rusów, którzy wypierali z Europy Wschodniej
żydowską spółkę handlującą niewolnikami Radanię. Spowodowało to rewolucję Kabarów w Chazarii. Kagan uciekł do bazy
Rusów pod Rostowem, co dało początek Kaganatowi Ruskiemu, znanemu już od 830
roku. Tymczasem „Pax Chazarica” zaczął się chylić ku upadkowi. Zanim jednak
Rusowie w swym parciu na Konstantynopol przepędzili z chazarskiego Kijowa
żydowskich radanitów, różnorakie wspólnoty żydowskie (talmudyści i karaici) z
Bizancjum, Palestyny, Syrii, Arabii skutecznie zaległy Chazarię, w której
przewodzili przez dwieście lat. Ówczesny Sambat, czyli Kijów, był niewątpliwie
pod ich wpływem. Nawet przepędzani przez kolejne watahy normańskich Rusów
zachowali tam swoje ośrodki. Jeszcze w X wieku hiszpańscy Żydzi korespondowali
z chazarskim kaganem poprzez ziemię „Rus”. Włodzimierz nie musiał szukać Żydów
w pozostałościach Chazarii gdyż zastał ich w samym Kijowie. Jeżeli dawna
Fanagoria, późniejsza Tmutorokań, od IX wieku była rzeczywiście ruską kolonią,
jak twierdzą historycy rosyjscy, to wraz z nią zostało przyłączone do Rusi
najważniejsze żydowskie miasto, ośrodek kultury żydowskiej. Wówczas nacisk
judaizmu na Ruś szedł i od Chazarów, i z żydowskich kolonii nad Morzem Czarnym.
Nie jest wykluczone, że część Słowian pod Chazarami uległa prozelityzmowi i w
charakterze niewolników przyjęła judaizm. Nieprzypadkowo w X wieku pisarze
żydowscy nazywali Słowian Chananejami, czyli
niewolnikami, podobnie jak u muzułmanów zwali się saqualiba (sclavi). Spośród nich rekrutowali się obrzezywani natanei do posługi w świątyniach i
domach żydowskich. Tamtejsi judeochrześcijanie mogli z powodzeniem apostołować
na Rusi, jak czynili to w Bułgarii za papieża Mikołaja I, skąd też przyszło na
Ruś bogomilstwo.
O
ile książę Włodzimierz według latopisu posyłał na zwiad religijny ambasadorów
do muzułmanów, łacinników i Greków, latopis milczy o takiej delegacji do
chazarskich Żydów. Widocznie miał ich pod dostatkiem na miejscu. Źródła ruskie
odnotowują z tego czasu „żydowską bramę”, „żydowską ulicę” w Kijowie. Św.
Teodozjusz Pieczerski po nocach nawracał kijowskich Żydów. „Paterykon Kijowsko-Pieczerski” zawiera
wiele akcentów antyżydowskich. Całe Słowo
o prawie i łasce metropolity Hilariona zwrócone jest przeciwko judaizmowi.
Przeciwko Żydom były formułowane zakazy prawne. Kroniki odnotowują też szereg
pogromów żydowskich.
Nic
tedy dziwnego, że do Włodzimierza, jak podaje latopis, „przyszli Żydowie chazarscy”. Historyczny
był także jego kontrargument: „To jakże
wy innych nauczacie, a sami jesteście od Boga rozproszeni. Jeśliby Bóg miłował
was i zakon wasz, to nie bylibyście rozproszeni po cudzych ziemiach. Czy
chcecie, aby i nas to spotkało?” Oparta
na judaizmie Chazaria rozpadła się prawie na jego oczach i za przyczyną Rusów.
Odtąd Kaganici
znienawidzili z całego serca wszystko co ruskie i niezmiennie zawierali sojusze
ze wszystkimi przeciwnikami nie tylko Rosji, ale i całej Słowiańszczyzny, a
dzieje Księstwa Kijowskiego, Moskiewskiego i innych to w dużej mierze także
dzieje bronienia się tych państw przed nieubłaganą mściwością i perfidnymi
knowaniami potomków Chazarii. Nie była to wojna na miecze, lecz na idee i
wartości moralne. [To, co powiedzieliśmy powyżej, nie wyklucza faktu, że w
wielu przypadkach dochodziło do symbiozy imperializmu rosyjskiego z
ekspansjonizmem żydowskim, np. jeśli chodziło o zniewolenie i wyzysk Polski,
tutaj te dwie formacje przez parę stuleci zgodnie współpracowały. Podobnież
bardzo chętnie wykorzystuje Żydów w swych celach imperializm niemiecki,
brytyjski czy amerykański.] Dawniej było nieco inaczej.
Jak twierdzi bowiem W.
Sombart, „żydowskie rycerstwo istniało
przez czas jakiś w epoce krucjat w
Syrii”. Nie wyróżniło się jednak szczególnymi cnotami żołnierskimi w walce
przeciwko chrześcijanom i niebawem skierowało swe zainteresowania wyłącznie w
kierunku pieniędzy, które stały się dla nich nie tylko wartością samą w sobie,
ale też środkiem do zaprowadzania swego panowania nad innymi narodami, w obcych
państwach. Wielu z nich wierzyło, że rzeczywiście obietnicą Deuteronomium jest
to, że Izrael będzie „pożyczał wielu
narodom”, że obywatele Jerozolimy staną się panami dłużników (Pwt 15,6), a
w końcu popadło w sieć szaleńczego wyobrażenia, że świat został stworzony przez
Boga dla Żydów, czy wręcz, że „Izrael
jest zbiorowym Bogiem”, jak to
wyznają liczne ekstremistyczne sekty judaistyczne oraz polski żydokatolicyzm.
Chrześcijański mesjanizm Rusi wielokrotnie się zderzał z monoetniczym
mesjanizmem Żydów, a trwająca przez wieki wojna podjazdowa prowadzona była ze
zmiennym skutkiem. Była to zaś przede wszystkim walka szlachty rosyjskiej z
Żydami, gdyż plebs tego kraju bywał często filosemicki, elity zaś nigdy. Dzieje
tych wielowiekowych zmagań były częścią dziejów walki Żydów o swą pozycję w
świecie. (por.: Kevin
Macdonald, “The Culture of Critique: an
evolutionary analysis of Jewish involvement in twentieth-century intellectual
and political movements”, p. 1-2, 330-333. Long Beach 2002).
W Rosji Żydzi usiłowali
poddawać swej kontroli różne struktury władzy, w tym też kościelnej – przez
parę stuleci biskupi prawosławni musieli stawiać czoła „żydowstwujuszczym”
ugrupowaniom, nurtom i działaczom cerkiewnym; w przeciwieństwie też do
kościołów katolickich udało się im obronić zarówno czystość doktryny, jak i
hierarchii przed obcą infiltracją i pełzającym podbojem struktur kościelnych
przez ich zręcznych przeciwników. Nikt w kościele prawosławnym nie poważy się
używać np. tak bzdurnego i przewrotnego pojęcia jak „judeochrześcijaństwo”.
Teologowie rosyjscy
bardzo często wręcz negują przynależność Jezusa z Nazaretu do rasy żydowskiej,
podzielając poglądy, iż mesjasz pochodził albo ze środowiska asyryjskiego,
aramejskiego, albo greckiego, czyli należał do rasy aryjskiej. Istotnie,
Asyryjczycy bardzo wcześnie przyjęli chrześcijaństwo, byli jednymi z pierwszych
krzewicieli jego w Chinach, Arabii, Mongolii, Indii.
Profesor George Mamisho
Lamsa (Asyryjczyk z pochodzenia), utrzymuje w książce „Jesus, my Neighbour” („Jezus,
mój sąsiad”), że Chrystus wywodził się poza wszelką wątpliwością z
niezamożnej rodziny asyryjskiej. W Berlinie mają Asyryjczycy swój kościół pod
wezwaniem św. Ludgerusa. W 1967 roku ujrzała w Bejrucie świat książka Abrohoma
Nouro „My Tour in the Parishes of the
Syrian Church and Lebanon”, której autor bezwzględnie udowadnia, że w
Starym i Nowym Testamencie brzmi mowa Asyryjczyków, święty język aramejski, w
którym głosili nauki Jezus Chrystus i apostołowie.
I tak np. w
starotestamentowej „Drugiej Księdze
Królów” czytamy: „Mów, prosimy, do
sług twoich po aramejsku, gdyż rozumiemy ten język; nie mów do nas po hebrajsku
wobec słuchającego ludu, który jest na murach.” Ze słów tych wynika, że
mieszkańcy (tłum, stojący na murach) byli Asyryjczykami i to spośród nich
rekrutowali się pierwsi zwolennicy Jezusa, który – skoro w ogóle można o tym
mówić – spośród nich się wywodził, a nie z o wiele bogatszego żydostwa. Przecież
powiedziano w Biblii, iż przyszedł na świat w zwykłej stajence, w miejscowości
asyryjskiej Betlejem (po asyryjsku – Dom Chleba). Być może też tym obcym
pochodzeniem wywołał wrogą nienawiść ze strony bogaczy żydowskich i faryzeuszy,
z pogardą traktujących biedną ludność aramejską.
Język asyryjski jest
językiem żywym, mówi nim obecnie około pół miliona osób, mieszkających w
różnych krajach. Współczesny język asyryjski, którego używa większość
Asyryjczyków, uformował się z dwóch substratów: języków staroaramejskiego i
asyryjsko-babilońskiego (akkadyjskiego). Asyryjczycy stanowią zupełnie
samodzielny naród, chociaż wielu historyków, stojących na pozycjach syjonizmu,
odmawia im prawa bycia sobą.
Zauważalną rolę na
Bliskim Wschodzie odgrywali w swoim czasie Aramejczycy. Na przełomie XII i XI
wieku p.n.e. utworzyli oni państewko w dorzeczu środkowego Eufratu, skąd
ekspandowali na Mezopotamię, nie tworząc jednak wielkiego organizmu
państwowego, lecz drobne jednostki polityczne, które z łatwością zniszczyli Asyryjczycy
w VIII wieku p.n.e. „Prawdziwego podboju
natomiast dokonał ich język. W okresie od II w. p.n.e. do VII w. n.e. językiem
aramejskim mówiły ludy zamieszkujące obecny Irak, Syrię, Liban, Izrael i
Jordanię (np. Chrystus i apostołowie mówili po aramejsku, a nie po hebrajsku).
Spadkobiercą języka aramejskiego był język syryjski, który dotrwał do XVII
wieku, później zaś zszedł do roli języka liturgicznego kilku drobnych sekt
religijnych”. (Patrz: „Mały słownik
antropologiczny”, Warszawa 1976, hasło „Semickie
ludy”)
W Starym Testamencie
wiele spotyka się imion i nazw aramejskich, np. Emmanuel znaczy „Bóg z nami”,
Jeruzalem – „Miasto Pokoju”. Po aramejsku głosił swe nauki Jezus Chrystus,
który, konając na krzyżu, w swym języku ojczystym wypowiedział ostatnie słowa:
„Eli, Eli, lema sabachtani?” – „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”
Wśród kleru prawosławnego
znajduje też odzew koncepcja o aryjskim charakterze samych nauk Jezusowych,
nacechowanych mocą ducha, dynamizmem, otwartością i szczerością, a obcych
najmniejszej nawet domieszce merkantylizmu. Nic nowego w tym nie ma, to
przecież już Tacyt twierdził, że plemiona północne, jako urodzona „rasa panów”
żywi niechęć do stałej, spokojnej i monotonnej pracy, która odpowiada raczej
rasom „niższym”. Dręczy ich ciągły niepokój, duch ekspansji, ruchu, podbojów,
ciągnie ich coś w „siną dal” i fascynuje magnetyczna moc wielkich,
bezinteresownych ideałów.
H. F. K. Günther,
niemiecki antropolog, pisał, że nawet przestępstwa Aryjczyków różnią się od
zbrodni „ras niższych”. O ile przestępcy rekrutujący się z tych ostatnich to są
„podli zbrodniarze” – drobni złodzieje, fałszerze pieniędzy, uwodziciele
cudzych żon, to zbrodniarze nordyccy „zdolni są do przestępstw pięknych i
wielkich”, po prostu straszliwych i budzących zgrozę. A przecież „rewolucyjne”
nauki chrześcijaństwa były dla swoich czasów tak nowatorskie i niezwykłe, że
wręcz wywróciły świat starożytny. Były więc „zbrodnią”.
Nie przypadkiem Leo
Woltmann, socjolog niemiecki, dowodził, że matką św. Pawła – apostoła była
Greczynka. Tak wielki człowiek nie mógł być „Żydem czystej krwi”. O Jezusie
Chrystusie zaś pisał Woltmann: „Nie ma
najmniejszego dowodu, że rodzice jego byli żydowskiego pochodzenia.
Galilejczycy mieli niewątpliwie jakąś część krwi aryjskiej, a na dodatek:
pierwiastek aryjski przejawia się w naukach Chrystusa, w jego ofiarności, w
braku egoizmu czy zachłanności lub ducha przekupstwa... Czy zaś Józef był
Galilejczykiem czy nie – znaczenia nie ma, bo Jezus nie miał ojca”... (Zaznaczmy,
że gdy faszyzm niemiecki podjął prześladowania kościoła katolickiego jako „wytworu ducha żydowskiego”, nikt z
rasistowskich teoretyków w Niemczech nie podniósł głosu w obronie Aryjczyków
Jezusa i Św. Pawła). Czy taki tchórzliwy brak zasad był do twarzy odważnym
Aryjczykom? A może oni sami wcale nie byli Aryjczykami, bo przecież pisał H.
Chamberlain, rasista-teoretyk, że „Aryjczykiem
jest każdy, kto postępuje jak Aryjczyk, niezależnie od jego genealogii”...
Prokonsul Palestyny w okresie pierwszych
dziesięcioleci nowej ery Lentulus donosił do Rzymu o wyglądzie zewnętrznym
Jezusa z Nazaretu jak następuje: „Wzrostu
jest wysokiego, włosy ma ruse, prawie gładkie, spadające do ramion, a u dołu
nieco falujące. Linie nosu i ust są nienaganne, broda gęsta, postawa
wyprostowana i dumna, ruchy rąk i ramion harmonijne”. Później Jan
Damasceński twierdził też, iż Jezus miał „ciemną
brodę, prosty nos, był nieco przygarbiony”...
Ostatnio (2005) główny pracownik naukowy
petersburskiego Ermitage'u Borys Sapunow, doktor habilitowany nauk historycznych,
wspólnie z zespołem innych badaczy na podstawie dokładnej analizy setek
przekazów pisanych z okresu życia Jezusa z Nazaretu, Ewangelii, apokryfów,
tekstów literackich i polemicznych stwierdził, że wszystkie te źródła – choć
pisane z różnych pozycji ideologicznych – nie przeczą sobie nawzajem, jeśli
chodzi o wygląd zewnętrzny Syna Bożego. Wynika z nich bowiem jednoznacznie, iż
Jezus był mężczyzną szczupłym, mającym 185 cm wzrostu, jasnokasztanowe falujące włosy,
wąską twarz z prostym delikatnym nosem, oczy z zabarwioną na żółto tęczówką.
Odpowiednio do ustaleń fizjognomistyki musiał to być mężczyzna obdarzony
potężną siłą woli, ogromną inteligencją i niepospolitą mocą ducha. Jego palce
były długie i wąskie, sylwetka nieco pochylona, jedno ramię jakby wyższe od
drugiego.
Jak
twierdzi wytrawny specjalista w zakresie ekspertyzy sądowej, profesor
Uniwersytetu Petersburskiego W. Pietrow, u tego typu antropologicznego nieustannie są wrzucane do krwi potężne dawki
hormonów katecholaminy, w których składzie znajduje się też adrenalina. Są to
więc ludzie posiadający ogromną energię do pracy zarówno umysłowej , jak i
fizycznej, a ich moc „charyzmatyczna”, czyli silne pole biomagnetyczne,
promieniuje na otoczenie socjalne, wywołując w nim uwielbienie lub nienawiść.
Zawsze też są błyskotliwymi mówcami, posiadającymi znakomite walory umysłowe.
Jak
wyznaje profesor B. Sapunow, na jego prośbę w laboratoriach Federalnej Służby
Bezpieczeństwa Rosji przez kilka lat – stosując najnowocześniejsze metody –
pracowano nad stworzeniem fotorobotu Jezusa z Nazaretu. Wyniki okazały się
zadziwiające: Chrystus nie należał do rasy semickiej, lecz do
grecko-syryjskiej, a więc pochodził z jednej z kolonii greckich, rozsianych
gęsto na wybrzeżach i wyspach Bliskiego Wschodu. Profesor Sapunow porównał swój
fotorobot z wizerunkiem na Całunie Turyńskim i okazało się, że w 90 proc.
oblicza te są identyczne, choć przecież fotorobot odzwierciedlał twarz żywego
Jezusa, a Całun Turyński – oblicze zakatowanego na śmierć młodego człowieka,
zniekształcone przez niewysłowione cierpienia i męczeński zgon. Pewne różnice
musiały więc nieuchronnie wystąpić, choć typ rasowo-antropologiczny zmianie
ulec nie mógł.
Rosyjscy
naukowcy doszli do wniosku, że Jezus z Nazaretu pod względem krwi i swego
pochodzenia Żydem nie był (o Jego rzekomej żydowskości pisze zresztą tylko
jeden apostoł, Łukasz, który sam był Żydem). Fakt, że „goj” poważył się
reformować, a nawet znosić pewne nauki Mojżesza (Egipcjanina zresztą z
pochodzenia, jak niezbicie dowiedli Z. Freud i A. Koestler), odrzucał i obalał
w szczególności teorię o bogowybraności Izraela, wywołał szczery i
niepohamowany wybuch nienawiści w ówczesnych Żydach („Krew jego na nas i nasze
dzieci!”), którzy nie popuścili, aż doprowadzili do bestialskiego mordu na Chrystusie,
Greku, który się odważył zamachnąć na ich mitologię narodowo-religijną.
Nawiasem
mówiąc, o klasyczno-greckim charakterze poglądów Jezusa z Nazaretu pisali w
swoim czasie tak wybitni filozofowie, jak Franciszek Bacon, Giordano Bruno,
Arthur Schopenhauer, Gustave Le Bon, Tadeusz Zieliński i in. A przecież
stereotypy mentalności, style myślenia i sposoby odczuwania świata, wzorce
postępowania, są – podobnie jak cechy fizyczne i morfologiczne – w dużym
stopniu warunkowane rasowo i genetycznie. Duchowość więc żydowska różni się
zasadniczo np. od greckiej, chińska od nordyckiej, bantustańska od japońskiej ,
wschodnia od zachodniej itd. Inna rzecz, że wszystkie te narodowe obrazy świata
są niesłychanie fascynujące i stanowią frapujący przedmiot badawczy dla psychologów
i antropologów, którzy dokonują w tej materii nieraz ciekawych odkryć.
Wielu naukowców
rosyjskich podobnie jak niemieckich, uważa, że także Mojżesz nie był Żydem. Jak
twierdzi historyk niemiecki Rolf Krauss („Moise
le Pharaon”, Paris 2000), Mojżesz był w XIII wieku przed Chrystusem
egipskim wicekrólem, który w imieniu faraona Merneptaha prowadził wojnę
przeciwko rebeliantom. Gdy zaś faraon nieoczekiwanie zmarł, sam wszczął
powstanie i usiłował zagarnąć władzę w Egipcie. Ponieważ tego puczu nie dało
się urzeczywistnić, stanął na czele zbuntowanych barbarzyńców (Semitów) i razem
z nimi koczował przez wiele lat uciekając przed oddziałami kolejnego faraona.
N. Machiavelli uważał, że
ludy, które wypędza z ojczyzny jakaś ostateczna potrzeba, okazują się zazwyczaj
bardzo niebezpieczne, i jeśli nie przeciwstawi się im zdecydowanie, nic nie
powstrzyma ich pochodu. Pisał też, iż Mojżesz na czele Żydów należał do tych
ludów, które „gwałtem wdzierają się do
obcych krajów, wymordowują ich mieszkańców, przywłaszczają sobie ich mienie,
zakładają nowe państwo i zmieniają nazwę kraju”... Mojżesz nazwał Judeą
podbitą przez siebie część Syrii. Maurowie, którzy w zamierzchłych czasach
zamieszkiwali Syrię, „zdając sobie
sprawę, że nie będą w stanie oprzeć się nadciągającym Hebrajczykom, zabrali swe
rodziny i powędrowali z nimi do Afryki”, gdzie się też na wieki usadowili.
W kołach intelektualnych
Rosji rozpowszechniona jest sceptyczna postawa w stosunku do – jak to się tu
określa – „żydowskiej manii wielkości” i podkreśla się z naciskiem, że wyniki
badań archeologicznych nie potwierdzają żadnych „wielkich czynów” dawnych
Izraelitów, a nieraz wręcz obalają megalomańskie powieści z Pięcioksięgu
Mojżeszowego, choć na poszukiwanie ich potwierdzenia zmarnowano ogromne sumy pieniędzy.
Zresztą Krzysztof Rachański w artykule Spór
o historyczność Izraela („Gwiazda
Polarna”, USA, nr 9/2002) także pisze: „Zwiedzając
Jerozolimę, szczególnie jej część żydowską, ruiny w Megido, Jerycho lub szeregu
innych miejsc wykopalisk zauważa się, jak potężne nakłady finansowe i z jakim
rozmachem przeznaczono na odkurzanie historii Izraela. Wszelako – mimo owych wysiłków – przekaz historyczny zarysowany w
zapisie biblijnym coraz bardziej upodabniał się do pism „ku pokrzepieniu serc”.
W większości był egzaltowany. Starcia regionalne nabierały w nim cech wojen
światowych, a grupki bohaterów urastały do wielotysięcznych zastępów. Odkrycia
archeologiczne okazywały się znacznie skromniejsze lub wręcz zadawały kłam
ureligijnionej historii.
Burzą okazał się artykuł wybitnego archeologa Ze'ew Herzoga z
uniwersytetu w Tel Awiwie, ogłoszony w czasopiśmie Ha'aretz z października 1999
r. Stwierdził on, że w świetle dotychczasowych wykopalisk, archeolodzy doszli
do wniosku, iż Izraelici nigdy nie byli w Egipcie, nie tułali się po pustyni,
nie podbili Ziemi Kananejskiej zbrojnie i nie rozdzielili jej między dwanaście
pokoleń izraelskich. Trudniejszym do przełknięcia okazał się fakt, że połączone
królestwo Dawida i Salomona, które Biblia opisuje jako potęgę, w najlepszym
przypadku było małą siłą regionalną lub księstwem szczepowym.
Naturalnie, na takie podsumowanie 50-letnich wysiłków archeologicznych
zareagowała szkoła tradycyjna. Przytoczono drobiazgowe argumenty, że nie można
zaprzeczyć pobytowi Semitów w Egipcie, gdyż przemieszczanie szczepów
pasterskich było powszechną praktyką tamtych niszczonych suszami terenów. Że
przecież Hyksosi – szczep semicki – podbili Egipt i panowali na tronie faraonów
przez prawie sto lat. Uczeni przyjmują możliwość, że w okresie tego panowania
miało miejsce obsadzenie ważniejszych stanowisk rządowych przeważnie Semitami,
a więc ewentualne zaistnienie Józefa z pozycją drugą po faraonie, możliwość
ściągnięcia ojca i braci z rodzinami oraz zasiedlenia okupowanych ziem.
Zaskakujący jest jednak fakt, że przy w miarę bogatych zapiskach egipskich, na
wzmiankę o tak wysoko postawionej w hierarchii państwowej osobie jak Józef nie
natrafiono.
Po obaleniu Hyksosów nastąpił odwrotny proces. Egipcjanie brali odwet
za okupacyjne upokorzenia, zapędzając w niewolnictwo nowo przybyłych, zmuszając
ich do często morderczych prac i wysiłków. Istnieje wzmianka w zapiskach z
okresu panowania faraona Tuthmozisa III (1479-1425) o pewnym tajemniczym ludzie
zwanym „Apiru”, na ziemi egipskiej wprzęgniętym do prac budowlanych i wyrobu
cegły.
Argumenty szkoły archeologicznej nie negują tych ruchów migracyjnych,
uwzględniając jednak całkowity brak wzmianek lub zapisów historycznych
egipskich, zaprzeczają zdecydowanie masowemu „historycznemu exodusowi”, tym
samym poddając w wątpliwość „rozbudowane” zaistnienie i działalność Mojżesza.
Wiąże się z nim również za dużo legend wplecionych w religię i tradycje Egiptu
(mit boga Ozyrysa spławionego Nilem), brak wzmianki w zapisach – przy częstym
wymienianiu nawet wodzów poszczególnych batalii wojskowych – a przecież miał
być usynowiony przez córkę faraona i życie młodzieńcze spędzić w kręgu
najbliższym władzy.
Ciała faraonów, którzy panowali w ewentualnym okresie wyjścia szczepu
Izraela z Egiptu, znajdują się w grobowcach, a nie na dnie Morza Czerwonego,
zatopione wraz ze ścigającą Izrael armią. Liczne zapiski historyczne Egiptu nie
wspominają bytności większej grupy Izraelitów w dorzeczu Nilu ani ich
ewentualnego wyjścia.
Przy tym 40-letnie błąkanie się po pustyni jakiejkolwiek większej grupy
ludzi pozostawia pokaźne zwaliska śmieci, które w suchym klimacie mogą
przetrwać tysiące lat i są przebogatym źródłem badawczym historii. Niestety, na
takie ślady wysypiskowe nie natrafiono, przeczesując mozolnie domniemaną trasę
wędrówki do „Ziemi Obiecanej”.
Monoteizm Mojżesza, wypracowany w latach wyjścia, zdradza ślady
rewolucji religijnej i zaprowadzenie na okres panowania faraona Echnatona
(około 150 lat przed Mojżeszem) pierwszego chyba monoteizmu w dziejach
zapisanych ludzkości, a zaistniałego na terenie Egiptu. Sama wzmianka biblijna
o zgodzie na wystawienie posągu brązowego węża w celu ratowania umierających
dotkniętych zarazą Izraelitów, nawiązuje modlitwami i symboliką nie do Jahwe, a
do bóstw egipskich reprezentowanych kształtem kobry na tiarach faraonów.
Odejście Mojżesza, tajemnicze milczenie zapisów biblijnych o jego
ostatnich latach i poczynaniach, brak jakiejkolwiek wzmianki o miejscu jego
pochówku, przy bogatych tradycjach tak dalekich, jak ślady i miejsce spoczynku
Abrahama, skłaniają raczej do zaakceptowania legendarności, a nie
historyczności owego twórcy judaizmu i jahwizmu.
Monoteistyczna czystość Jahwe była ciągle podważana przez samych
Izraelitów w późniejszych czasach. Ostatnie wykopaliska odkryły na terenie
Izraela kamień, prawdopodobnie umieszczony nad drzwiami świątyni, z okresu
panowania na tych terenach Egiptu, z napisem – „Jahwe i partnerka Astarte”.
Biblical Archeology Review (May-June 2001) zamieścił zdjęcie nowo
odkrytego głazu z rzeźbą ręki i napisem „Błogosławiony będzie Ariyahu przez
Jahwe i partnerkę Astarte”, czyli Izraelici wierzyli, że Jahwe ma partnerkę.
Imię Ariyahu wskazuje nawet na kapłana, gdyż ta kasta dodawała do swoich imion
końcówki: -yahu, -yo i -yah na pieczęciach
i w odnośnikach biblijnych.
W ostatnich latach czasopisma fachowe sygnalizują tendencje
umiejscowienia Góry Synaj, na której – zgodnie z podaniem – Bóg wręczył
Mojżeszowi Dziesięć Przykazań, nie na Półwyspie Synajskim, ale w górach na
pograniczu z Arabią Saudyjską, w aktualnie niedostępnej strefie silnego
zmilitaryzowania.
Większość historyków wyraża obecnie przekonanie, że w najlepszym
przypadku pobyt w Egipcie, a następnie wyjście objęło zaledwie kilka lub
kilkanaście rodzin, a ich prywatna historia została z czasem rozbudowana, niejako
znacjonalizowana, tworząc kanwę dla konstrukcji teologicznej.
Podobnie zarysowuje się problem podboju Ziemi Kananejskiej. Podbój ten,
zgodnie z przekazem, scalił wędrujący szczep Izraela, tworząc w nim świadomość
narodową.
Heroiczne opisy zmagań z czasów wkroczenia Izraela do Kanaanu,
zbrojnego podboju przez zastępy Jozuego, również nie znajdują potwierdzeń
archeologicznych. Naukowcy są zgodni, że miejsca wymieniane jako wynik
zwycięskiego podboju zamierały raczej w swej gospodarczej aktywności, a następnie
zwyczajnie opuszczano je w różnych okresach. Co bardziej ciekawe, to opisy
istniejących potężnych fortyfikacji w kontekście badań i odkryć
archeologicznych w ogóle nie istniały, gdyż większość miast okresu „wyjścia i
podboju” nie miała fortyfikacji lub tylko szczątkowe, które otaczały
pomieszczenia lokalnych władców.
Urbanizacja Palestyny okresu „późnego brązu”, czyli biblijnego podboju,
zamierała w wyniku kilkusetletniego rozkładu, nie znaleziono natomiast śladów
zniszczeń na skutek podbojów czy gwałtownego unicestwienia. O ile przyjmie się
za większością naukowców wyjście Izraela z Egiptu – exodus – na czas panowania
faraona Ramzesa (1279-1212 p. Chr.), to Egipt w tym okresie był największą
potęgą, a jego granice wschodnie sięgały Libanu i Syrii. Ramzes II ustanowił
również posterunki egipskie wzdłuż rzeki Jordan, mające za zadanie obronę Ziemi
Kanaanu przed częstą infiltracją i rabunkami nomadów napływających z Moabu.
Izraelici wychodząc z Egiptu ciągle znajdowali się na terenie tego państwa i
ewentualna zbrojna infiltracja Kanaanu zetknęłaby się z posterunkami egipskimi,
co oznaczałoby wojnę z faraonem.
Zauważa się natomiast pewną pokojową infiltrację
opuszczonych terenów, jak wzmiankuje Izrael Finkelstein – prof. archeologii z
Uniwersytetu w Tel Awiwie. Wskazują na to znaleziska archeologiczne z okresu
„wczesnego żelaza” (1200 p. Chr.), które cechuje wzmożone zasiedlenie.
Pozostałości setek małych rolniczo-pasterskich osad odkryto w górzystych
rejonach Izraela. Mogą to być ruchy migracyjne grup koczowniczych lub
„powracających z Egiptu”. Z tego okresu w jednym z egipskich dokumentów, za
panowania faraona Merneptaha (około 1208 p. Chr.), referując spustoszenia poczynione przez niego w Ziemi Kanaanu, wymieniono owe
górzyste osiedla jako „Izrael”. Miasta natomiast, w oparciu o znaleziska,
pozostawały w posiadaniu Kanaanitów, z prawdopodobną dopuszczalnością
rezydowania w nich starszyzny owego górzystego ludu.
Tereny Kanaanu były w tym okresie objęte administracją egipską. Jedna z
największych bitew owych czasów rozegrała się między faraonem Ramzesem II a
potężną koalicją zorganizowaną przez Hetytów na terenie dzisiejszego Libanu, w
okolicach ówczesnego miasta Qualesh. Ramzes, opuszczony przez swoje wojska,
pędząc w rydwanie wojennym, wygłosił słynny hymn do boga Amun, błagając go jako
ojca o pomoc. W odpowiedzi usłyszał głos: „Do przodu, jestem z tobą, ja, twój
ojciec. Moje ramię wspiera cię, ja pokonałem tysiące, jestem bogiem
zwycięstwa”. Ramzes nie zginął, szala zwycięstwa przechyliła się na jego stronę.
Proces całkowitego zwycięstwa przeciągał się jednak. Były to kilkuletnie
powroty armii aż do zawarcia pokoju popartego wielokrotnymi małżeństwami
Ramzesa z księżniczkami hetyckimi.
W tym czasie centra administracji egipskiej znajdowały się w Gazie,
Yaffo i Beit She'an. Jak wspomniałem – obydwa brzegi Jordanu zawierają bogatą
gamę znalezisk rozsypanych osad egipskich. Ta widoczna obecność administracji
egipskiej nie była jednak zauważona lub choćby wzmiankowana przez pisarzy
scalających w okresie późniejszym Księgi Pism Świętych. Fakt ten zdaje się
potwierdzać hipotezę, że okres ten nie był im znany, a tym samym przedstawiony
w krzywym zwierciadle.
W miesięczniku „Przegląd Archeologii Biblijnej” z marca 2000 r., w
artykule Philipa Daviesa pojawił się nagłówek: „Co dzieli minimalistów od
maksymalistów biblijnych – niewiele”. „Rozdźwięk między Izraelem biblijnym a
historycznym, opartym na archeologii, jest potężny. Natrafiamy na dwie
całkowicie odrębne społeczności. Poza nazwą Izrael i tym samym umiejscowieniem geograficznym,
nie dysponują cechami wspólnymi. Izraelici (z okresu żelaza) w świetle
wykopalisk nie rozpoznaliby swojego portretu skreślonego w Biblii”.
Dyskusje i starcia na ten temat będą się ciągnęły w nieskończoność.
Ureligijniona historia stanie w cieniu przekazu teologicznego, starając się
wytworzyć wrażenie identyczności, powoli jednak wysiłek intelektualny człowieka
podnoszonego do godności „Syna Bożego” piąć się będzie na szczyty myśli
teologicznej, odkrywając transcendencję Boga i Jego powiązania z ludzkością.”
Tyle K. Rachański.
Wydaje się, że powinno
się raczej z przymrużeniem oka patrzeć na wciąż niekończące się polemiki o
pochodzeniu Mojżesza czy Jezusa z Nazaretu, bo przecież nawet Afrykańczycy
uważają np. tego drugiego – skądinąd w pewnym ogólnoludzkim sensie nawet
słusznie, ale im nie o ten aspekt chodzi – za „swojego”.
Teoretyk XX-wiecznego
panafrykanizmu Marcus Garvey rozwinął teorię wyższości rasy murzyńskiej.
Używając umiejętnie dobranych odniesień historycznych wskazywał, że wtedy, gdy cywilizowani
Murzyni rządzili światem, kultura białych jeszcze nie istniała. Murzyni już
3000 lat temu rozwinęli wysoką kulturę, byli profesorami w uczelniach
Aleksandrii. Starożytny Egipt dał światu cywilizację, a Grecja i Rzym
obrabowały Egipt z jego sztuk i nauk, przypisując sobie jego osiągnięcia. Pisał
Garvey dosłownie: „Kiedy wielka biała
rasa dnia dzisiejszego nie miała własnej cywilizacji, kiedy biali ludzie żyli w
jaskiniach i byli uważani za dzikich, wtedy nasza rasa szczyciła się wspaniałą
cywilizacją na brzegach Nilu”. Według niego egipscy faraonowie byli
Murzynami. Do tejże rasy należy zaliczyć starożytnych Etiopczyków, którzy dali
przecież światu Jezusa Chrystusa, który miał być czarnoskórym. „Kiedy Europa była zamieszkała przez rasę
ludożerców, rasę dzikich nagich ludzi, pogan i niewiernych, Afryka była
zaludniona przez rasę kulturalnych czarnych ludzi, którzy byli mistrzami w
nauce, sztuce i literaturze, ludzi, którzy byli kulturalni i wyrafinowani,
ludzi, którzy, jak mówiono, byli jak bogowie”...
Pozostawiając te polemiki
na uboczu podkreślmy wszelako, że w duchowości rosyjskiej zawsze było bardzo
silnym przekonanie o kardynalnym przeciwieństwie istniejącym między naukami
Jezusa Chrystusa a duchem judaizmu, i że w Rosji zawsze stanowczo przeciwstawiano
się niebezpiecznym dla chrześcijaństwa próbom rozmywania lub zamazywania
istniejących różnic. Aby lepiej zrozumieć wewnętrzną treść tych manichejskich
zmagań, przypomnijmy, że w swym fundamentalnym dziele Gospodarka i społeczeństwo socjolog niemiecki Max Weber twierdził:
„Od niewoli babilońskiej faktycznie, a
również formalnie od zburzenia Świątyni, Żydzi byli „ludem pariasów”, czyli:
grupą, która za sprawą (pierwotnie) magicznych, tabuistycznych i rytualnych
barier stała się szczególną dziedziczną wspólnotą,
nie będącą autonomicznym związkiem politycznym. Negatywnie uprzywilejowane,
zawodowo wyspecjalizowane kasty indyjskie, z ich gwarantowanym przez tabu
zamknięciem wobec świata zewnętrznego, i ich dziedzicznymi religijnymi
obowiązkami odnoszącymi się do sposobu życia, są im stosunkowo najbliższe, bo
także w ich przypadku z pozycją pariasa jako taką wiąże się nadzieja zbawienia.
Zarówno w indyjskich kastach, jak i wśród Żydów objawia się identyczne swoiste
oddziaływanie religijności pariasów, fakt, że przykuwa ona swych wyznawców do
siebie i do pozycji pariasa tym mocniej, w im trudniejszej sytuacji znajduje
się lud pariasów, i im silniejsza jest zatem nadzieja zbawienia powiązana z
nakazanym przez Boga wypełnianiem obowiązków religijnych. Właśnie najniższe
kasty szczególnie gorliwie spełniają swe obowiązki kastowe, skoro stanowi to
warunek ponownych narodzin w lepszym położeniu. Więź między Jahwe i jego ludem
stawała się tym bardziej nierozerwalna, im bardziej mordercza pogarda i
prześladowania dotykały Żydów. Dlatego w całkowitej opozycji na przykład wobec
wschodnich chrześcijan, którzy pod rządami Omajjadów przechodzili na islam,
uprzywilejowaną religię, tak masowo, że władza polityczna w ekonomicznym
interesie uprzywilejowanej warstwy utrudniła konwersję, wszystkie częste
przymusowe masowe nawracania Żydów, które zapewniały im przecież przywileje
panującej warstwy, pozostały daremne. Bowiem jedynym środkiem zbawienia,
zarówno w przypadku indyjskiej kasty, jak i Żydów, było wypełnianie specjalnych
przykazań religijnych dla ludu pariasów, których nie mógł lekceważyć nikt, bo
wiązało się to z niebezpieczeństwem ściągnięcia na siebie złych czarów i
zagrażało przyszłym szansom własnym lub własnych potomków. Odmienność
religijności żydowskiej wobec hinduistycznej religijności kast zasadza się
jednak na rodzaju nadziei zbawienia. Hindus oczekuje od spełniania obowiązków
religijnych polepszenia osobistych szans ponownych narodzin, a zatem awansu lub
nowego wcielenia jego duszy w jakiejś wyższej kaście. Żyd natomiast dla swych
potomków udziału w mesjańskim królestwie, które całą wspólnotę pariasów wybawi
z ich pozycji pariasów i zapewni pozycję panów w świecie. Bo obiecując, że
wszystkie narody ziemi będą pożyczać od Żydów, a oni od nikogo, Jahwe nie miał
na myśli spełnienia w postaci drobnego lichwiarza z getta, lecz położenie
typowych antycznych potężnych obywateli miast, których dłużnikami i
niewolnikami dłużnymi byli mieszkańcy podporządkowanych wsi i małych
miasteczek. Hindus pracuje zatem dla przyszłej ludzkiej istoty, która ma z nim
coś wspólnego jedynie w myśl założeń animistycznej doktryny o wędrówce dusz,
dla przyszłego wcielenia swej duszy, podobnie jak Żyd dla swych cielesnych
potomków, a ich, animistycznie pojmowany, stosunek do niego zapewnia mu „
ziemską nieśmiertelność” . Ale w przeciwieństwie do przedstawień Hindusa, który
nie chce naruszać podziału świata na społeczne kasty oraz pozycji własnej kasty
jako takiej i pozwala im istnieć wiecznie, i właśnie w ramach tego samego
porządku rang chce polepszyć przyszły los swej indywidualnej duszy, Żyd
oczekiwał własnego osobistego zbawienia w postaci obalenia obowiązującego
porządku społecznych rang na korzyść jego ludu pariasów. Bo jego lud powołany i
wybrany jest przez Boga do prestiżu, a nie do pozycji pariasa.
I dlatego na
gruncie żydowskiej etycznej religijności zbawienia duże znaczenie zyskuje
element, który jest zupełnie obcy wszelkiej magicznej i animistycznej
religijności kastowej, a który dostrzegł jako pierwszy Nietzsche: resentyment.
W sensie Nietzschego stanowi on zjawisko towarzyszące etyce religijnej
negatywnie uprzywilejowanych, którzy, przekształcając całkowicie dawną wiarę,
znajdują pociechę w tym, że zróżnicowanie ziemskich losów wynika z grzechu i
nieprawości pozytywnie uprzywilejowanych, a zatem wcześniej czy później musi
sprowadzić na nich zemstę boga. W postaci tej teodycei negatywnie
uprzywilejowanych moralizm służy jako środek uprawomocnienia świadomej lub
nieświadomej żądzy zemsty. Zjawisko to pojawia się początkowo w powiązaniu z
„religijnością odpłaty”. Jeśli istnieje już religijne przedstawienie odpłaty,
to właśnie „cierpienie” jako takie, skoro budzi silną nadzieję odpłaty, może
zostać uznane w pewnej mierze za coś samo z siebie wartościowego religijnie.
Pewne ascetyczne doktryny, z jednej strony, i specjalne predyspozycje
neurotyczne, z drugiej, mogą sprzyjać wykształceniu się tego przedstawienia.
Tyle że religijność cierpienia zyskuje swoisty resentymentalny charakter
jedynie przy przyjęciu bardzo szczególnych założeń, a więc na przykład nie
wśród Hindusów i buddystów. Bo u nich cierpienie człowieka jest zasłużone przez
niego samego. Inaczej u Żydów. Religijność Psalmów przepełnia potrzeba zemsty,
a w kapłańskich opracowaniach dawnych izraelickich przekazów odnajdujemy ten sam
rys. Większość Psalmów w oczywisty sposób stanowi – nawet jeśli odpowiednie
elementy zostały być może włączone dopiero później do dawniejszej, wolnej od
nich wersji – moralistyczne zaspokojenie i uprawomocnienie jawnej lub z trudem
powstrzymywanej potrzeby zemsty ludu pariasów. Albo w tej formie, że
przedstawia się Bogu własne przestrzeganie jego przykazań i własne
nieszczęście, w opozycji do bezbożnych czynów dumnych i szczęśliwych pogan,
urągających przez to jego obietnicom i jego władzy. Albo w innej formie, w
której wyznaje się z pokorą własne grzechy, ale zarazem prosi Boga, by w końcu
zrezygnował ze swego gniewu i znów okazał łaskę ludowi, który ostatecznie
przecież jako jedyny jest jego ludem. W obu przypadkach wiąże się to z
nadzieją, że zemsta, ostatecznie pojednanego ze swym ludem, Boga uczyni tym
bardziej kiedyś bezbożnych wrogów podnóżkiem pod stopy Izraela, podobnie jak to
się dzieje w kapłańskiej konstrukcji historycznej z kananejskimi wrogami ludu,
o ile ten przez swe nieposłuszeństwo nie budzi gniewu Boga i przez to sam nie
staje się winny swego poniżenia wobec pogan. Jeśli nawet niektóre z tych
Psalmów zrodził być może, jak chcą nowocześni komentatorzy, indywidualny gniew
faryzejskich wyznawców spowodowany prześladowaniami Aleksandra Janneusza, to
charakterystyczna jest ich selekcja i zachowanie, a inne odnoszą się w
oczywisty sposób do pozycji pariasów Żydów jako takich. W całej religijności
świata nie istnieje żaden uniwersalny Bóg, którego cechowałaby równie
niesłychana żądza zemsty jak Jahwe, a historyczną wartość faktów podawanych w
kapłańskim opracowaniu dziejów można określić niemal dokładnie dzięki temu, że
dany proces (jak na przykład bitwa pod Megiddo) nie pasuje da tej teodycei
odpłaty i zemsty. Żydowska religijność stała się zatem religijnością odpłaty,
mściwości. Nakazane przez Boga cnoty praktykowane są przez wzgląd na nadzieję
odpłaty. I jest to w pierwszym rzędzie nadzieja kolektywna: to naród jako
całość doznać ma wywyższenia, i jedynie przez to także jednostka może odzyskać
swój honor. Towarzyszyła jej i mieszała się z nią naturalnie indywidualna
teodycea osobistych losów jednostki – oczywista od zarania dziejów – której
problemy odzwierciedla przede wszystkim, wywodząca się z zupełnie innych,
nieludowych warstw, Księga Hioba, w rezygnacji z rozwiązania tego problemu i
podporządkowaniu się absolutnie suwerennej władzy Boga nad stworzonymi przez
niego istotami, zapowiadająca purytańską ideę predestynacji, która musiała się
pojawić, gdy tylko dołączył do tego patos boskich wiecznych kar piekielnych.
Ale wtedy się nie pojawiła, a przesłanie twórcy Księgi Hioba nie zostało, jak
wiadomo, niemal wcale zrozumiane, tak niewzruszona była bowiem idea kolektywnej
odpłaty w religijności żydowskiej. Nadzieja zemsty, dla pobożnych Żydów nieuchronnie
wiążąca się z moralizmem Prawa, bo przenikająca niemal wszystkie święte pisma
okresu niewoli babilońskiej i późniejszej epoki, którą przez dwa i pół
tysiąclecia świadomie lub nieświadomie musiała ożywiać na nowo niemal każda
służba boża ludu spętanego dwoma nierozerwalnymi łańcuchami: religijnie
uświęconym oddzieleniem od zewnętrznego świata i obietnicami jego Boga
odnoszącymi się do tego świata, ustępowała, skoro Mesjasz kazał na siebie
czekać, co i rusz to naturalnie w religijnej świadomości warstwy intelektualistów
wartości samej zażyłości z Bogiem lub pobożnemu, nastrojowemu zawierzeniu
boskiej dobroci jako takiej i gotowości pogodzenia się z całym światem. Działo
się tak szczególnie wtedy, gdy społeczne położenie skazanych na całkowitą
polityczną bezsilność gmin było znośne, natomiast w innych epokach, na przykład
podczas prześladowań okresu krucjat, nadzieja owa przejawiała się znów albo w
równie przenikliwym co bezowocnym wołaniu do Boga o zemstę, albo w modlitwie,
żeby własna dusza w obliczu przeklinających Żydów wrogów „obróciła się w
proch”, ale wystrzegała się złych słów i uczynków oraz ograniczyła się
wyłącznie do milczącego spełniania przykazania Boga i otwarcia serca dla niego.
Choć uznawanie resentymentu za rzeczywiście rozstrzygający element, ulegającej
w dziejach istotnym zmianom religijności żydowskiej byłoby niesłychanym
wypaczeniem, to jednak nie wolno umniejszać jego wpływu również na jej
zasadnicze znamiona. Bo objawia on w rzeczy samej, wobec tego, co jest jej
wspólne z innymi religiami zbawienia, jeden ze swoistych jej rysów i w żadnej
innej religijności negatywnie uprzywilejowanych warstw nie odgrywa tak
rzucającej się w oczy roli. Jednak w jakiejś formie ta teodycea negatywnie
uprzywilejowanych stanowi element każdej religijności zbawienia, której
wyznawcy należą głównie do tych warstw, a rozwój etyki kapłańskiej sprzyjał jej
wszędzie tam, gdzie stała się elementem religijności gminy, wykształcającej się
przede wszystkim w obrębie takich warstw. Fakt, że resentyment, a także właściwie
jakakolwiek religijna społecznorewolucyjna etyka, nie pojawia się niemal wcale
w religijności pobożnego Hindusa i buddystycznego Azjaty, tłumaczy swoistość
teodycei ponownych narodzin: porządek kastowy jest wieczny i absolutnie
sprawiedliwy. Gdyż cnoty czy grzechy wcześniejszego życia uzasadniają urodzenie
się w danej kaście, a zachowanie w obecnym życiu przesądza o szansach zmiany na
lepsze. Dlatego nie spotykamy tu przede
wszystkim żadnego śladu owego wyraźnego konfliktu między stworzonymi za sprawą
bożych obietnic społecznymi pretensjami i pogardzanym położeniem w
rzeczywistości, który u żyjących przez to w stałej sprzeczności ze swym
położeniem klasowym i w stanie ciągłego oczekiwania i bezowocnej nadziei Żydów
zniszczył wszelką prostotę w stosunku do świata, zaś religijną krytykę
bezbożnych pogan, na którą odpowiedzią było bezlitosne szyderstwo,
przekształcił w zawsze czujne, często prowadzące do rozgoryczenia, bo stale
zagrożone przez skrytą samokrytykę, zważanie na własną prawowierność. Do tego
dochodziło kazuistyczne, kultywowane przez całe życie rozważanie religijnych
obowiązków członków narodu – bo od ich właściwego spełniania zależała przecież
ostateczna łaska Jahwe – i charakterystyczna dla pewnych produktów okresu
pobabilońskiego mieszanina zwątpienia w jakikolwiek sens tego marnego świata,
poddania się bożemu karceniu, troski, by nie obrazić go swą dumą, i bojaźliwej,
rytualno-moralnej poprawności, którą narzucała Żydom owa rozpaczliwa walka już
nie o szacunek innych, lecz o szacunek do samego siebie i poczucie godności.
Poczucie godności, które – skoro w końcu jednak to spełnienie obietnic Jahwe
pozostawało stale miarą własnej wartości w obliczu Boga – samemu sobie mogło
wydawać się coraz bardziej wątpliwe i przez to mogło zagrażać załamaniem się
całego sensu własnego sposobu życia.
Uchwytnym dowodem osobistej łaski Boga staje
się w rzeczy samej dla Żyda z getta w coraz większej mierze sukces w
działalności zarobkowej. Tyle że właśnie dla Żyda idea „potwierdzenia się” w
zrządzonym przez Boga „powołaniu” nie ma tego samego sensu, jaki jest jej
właściwy w przypadku wewnątrzświatowej ascezy. Bo błogosławieństwo Boga w o
wiele mniejszym stopniu niż u purytanów powiązane jest z systematyczną,
ascetyczną, racjonalną metodyką życia, która dla nich jest jedynym możliwym
źródłem certitudo salutis. Nie tylko na przykład etyka seksualna pozostała
wprost antyascetyczna i naturalistyczna, a starożydowska etyka gospodarcza była
w swych postulowanych stosunkach mocno tradycjonalistyczna i otwarcie ceniła
bogactwo, w przeciwieństwie do wszelkiej ascezy, lecz także całe uświęcenie
przez uczynki ma u Żydów rytualistyczną podstawę i ponadto często łączy się ze
swoistym nastrojem religijności wiary. Jednak tradycjonalistyczne przepisy
wewnątrzżydowskiej etyki gospodarczej obowiązują oczywiście, jak we wszystkich
dawnych etykach, w pełnym zakresie jedynie wobec braci w wierze, a nie wobec
świata zewnętrznego. Ale ogólnie rzecz biorąc obietnice Jahwe zrodziły
rzeczywiście w ramach samego judaizmu silne znamiona resentymentalnego
moralizmu. Całkowicie błędne byłoby mimo to ujmowanie potrzeby zbawienia,
teodycei lub w ogóle religijności gminy jako wyrastających jedynie na gruncie
negatywnie uprzywilejowanych warstw, czy tym bardziej tylko z resentymentu, a
więc wyłącznie jako produktu „buntu niewolników w moralności”. Nie dotyczy to
nawet wczesnego chrześcijaństwa, choć jego obietnice odnoszą się, co
podkreślane jest z naciskiem, właśnie do duchowo i materialnie „ubogich”.
Odmienność proroctwa Jezusa i jego bezpośrednie konsekwencje objawiają raczej
nieuchronne skutki dewaluacji i rozsadzenia rytualnego, świadomie zmierzającego
do zamknięcia wobec świata zewnętrznego Prawa i w rezultacie rozerwania więzi
religijności z pozycją wiernych jako, zamkniętego na podobieństwo kasty, ludu
pariasów. Z pewnością pierwotna chrześcijańska profecja zawiera znamienne rysy
„odpłaty”, w sensie przyszłego zrównania losów (najwyraźniejsze w przypowieści
o Łazarzu), i zemsty, która jest sprawą Boga. A królestwo boże jest również
tutaj królestwem ziemskim, zrazu najprawdopodobniej przeznaczonym specjalnie
lub przynajmniej w pierwszym rzędzie dla Żydów, którzy od początku wierzyli w
prawdziwego Boga. Ale właśnie przenikający wszystko resentyment ludu pariasów
zostaje tu, za sprawą konsekwencji nowych obietnic religijnych, wyłączony. Zaś
niebezpieczeństwo, jakie bogactwo stanowi dla szansy zbawienia, przynajmniej w
tych elementach przekazu, które uchodzą za własne kazanie Jezusa, nie jest w
żadnym razie motywowane ascetycznie, a tym bardziej nie sposób go wywieść z
resentymentu – czego dowodzą świadectwa tradycji dotyczące jego obcowania nie
tylko z celnikami (którzy w Palestynie byli najczęściej drobnymi lichwiarzami),
lecz także innymi wyróżniającymi się swą zamożnością ludźmi. Zbyt wielka była
indyferencja wobec świata, wynikająca z siły eschatologicznych oczekiwań.
Oczywiście, gdy chce być „doskonały”, czyli stać się uczniem, bogaty
młodzieniec musi bezwarunkowo zerwać ze „światem”. Ale mówi się wprost, że u
Boga wszystko, nawet zbawienie bogatego, który nie może zdecydować się na
rozstanie ze swymi dobrami, choć trudniejsze, jest jednak możliwe. Prorokowi
akosmicznej miłości, który duchowo i materialnie ubogim przynosi dobrą nowinę o
tym, że królestwo boże jest bliskie, i uwolnienie z władzy demonów,
„proletariackie instynkty” są równie obce jak na przykład Buddzie, dla którego
absolutne zerwanie ze światem jest bezwarunkową przesłanką zbawienia.
Ograniczone znaczenie „resentymentu” i niebezpieczeństwo wiążące się z nazbyt
uniwersalnym stosowaniem schematu „wyparcia” ukazuje najjaśniej błąd
Nietzschego, który swą teorię odnosi także do zupełnie nietrafnego przykładu
buddyzmu. Bo stanowi on najbardziej radykalne przeciwieństwo każdego
resentymentalnego moralizmu, jest raczej doktryną zbawienia warstwy
intelektualistów dumnie i szlachetnie odrzucającej w równej mierze iluzje życia
zarówno w tym i tamtym świecie, początkowo wywodzącej się niemal całkowicie z
uprzywilejowanych kast, szczególnie z kasty wojowników, a jego społeczny
rodowód można ewentualnie przyrównać do rodowodu hellenistycznych, przede
wszystkim neoplatońskich, albo też manichejskich czy gnostycznych doktryn
zbawienia, choć różnią się one zasadniczo od niego. Kto nie chce zbawienia
prowadzącego do nirwany, temu buddyjski bhikszu pozostawia cały świat, łącznie
z ponownymi narodzinami w raju. Właśnie ten przykład świadczy o tym, że
potrzeba zbawienia i religijność etyczna mają jeszcze inne źródło niż społeczne
położenie negatywnie uprzywilejowanych i uwarunkowany praktyczną sytuacją
życiową racjonalizm mieszczaństwa: jest nim intelektualizm jako taki, zwłaszcza
metafizyczne potrzeby ducha, którego do rozważania etycznych i religijnych
problemów nie zmusza materialna niedola, lecz przymus wewnętrzny, by móc ująć
świat jako sensowny kosmos i zająć wobec niego stanowisko.
W olbrzymiej
mierze losy religii determinowała rola, jaką odgrywał w nich intelektualizm,
oraz jego różnorakie stosunki z kapłanami i z władzami politycznymi, a te
czynniki z kolei rodowód tej warstwy, która w szczególnym stopniu była
nośnikiem intelektualizmu. Początkowo byli nią sami kapłani, zwłaszcza tam,
gdzie charakter świętych pism i konieczność ich egzegezy oraz nauczania ich
treści, ich interpretacji i właściwego posługiwania się nimi sprawiły, że stali
się oni cechem literatów. Nie doszło do tego wcale w religiach antycznych ludów
miejskich, przede wszystkim Fenicjan, Hellenów, Rzymian, z jednej strony, a w
etyce chińskiej, z drugiej. Tu autentycznie teologiczne (Hezjod), wszelkie
metafizyczne i etyczne myślenie stało się całkowicie udziałem osób nie będących
kapłanami, i w rezultacie rozwinęło się w niewielkiej mierze. Zupełnie odmienna
była natomiast sytuacja w Indiach, Egipcie i Babilonii, wśród wyznawców
Zaratustry, w islamie, we wczesnym i średniowiecznym, a gdy idzie o teologię,
również nowożytnym chrześcijaństwie. Kapłani egipscy, zaratustriańscy, przez
pewien czas wczesnochrześcijańscy, zaś w epoce wedyjskiej, a więc przed
powstaniem filozofii świeckiego ascetyzmu i upaniszad, także bramińscy, w
mniejszym, znacznie ograniczanym przez świecką profecję, stopniu również
żydowscy, w podobnym, po części umniejszanym przez suficką spekulację, także
islamscy zmonopolizowali niemal całkowicie rozwój religijnej metafizyki i
etyki. We wszystkich odgałęzieniach buddyzmu, w islamie oraz we wczesnym i
średniowiecznym chrześcijaństwie oprócz kapłanów, lub zamiast nich, to przede
wszystkim mnisi lub podobne do nich kręgi uznały za swą domenę i literacko
kultywowały nie tylko teologiczne i etyczne, lecz także wszelkie myślenie metafizyczne
oraz wiele dziedzin myślenia naukowego, a poza tym artystycznej twórczości
piśmienniczej. Przynależność śpiewaków do kultowo doniosłych osób uwarunkowała
włączenie epickich, lirycznych i satyrycznych poematów indyjskich do Wed,
erotycznej poezji Izraela do świętych pism, a psychologiczne pokrewieństwo
mistycznych i pneumatycznych emocji z poetyckimi rolę mistyka w liryce Wschodu
i Zachodu. Ale tu nie chodzi nam o produkcję literacką i jej charakter, lecz o
kształtowanie samej religijności przez swoistość wpływających na nią warstw
intelektualistów. Wpływ kapłanów jako takich, również tam, gdzie byli oni
głównymi reprezentantami literatury, był mocno zróżnicowany, w zależności od
innych, niekapłańskich warstw, jakie istniały obok nich, oraz ich własnej
władzy. Z pewnością najsilniejszy był swoisty wpływ kapłanów w późnej fazie
rozwoju religijności zaratustriańskiej. Także egipskiej i babilońskiej.
Prorocy, ale jednak również w znacznej mierze kapłani, uformowali judaizm epoki
Deuteronomium oraz niewoli babilońskiej. W późnym judaizmie rozstrzygającą
postacią stał się zamiast kapłana rabin.”
O
szczególnych zaś cechach Żydów jako etnosu i judaizmu, jako religii, będącej
nie do pogodzenia z duchem chrześcijaństwa Max Weber w tymże dziele „Gospodarka i społeczeństwo” (s. 466-475)
zauważał: „Trzecią w pewnym sensie
„dostosowaną do świata”, a w każdym razie „zwróconą ku światu”, odrzucającą nie
„świat”, lecz jedynie obowiązującą w nim społeczną hierarchię, religią jest
judaizm, w swej wyłącznie interesującej nas tu, wykształconej po niewoli
babilońskiej, przede wszystkim talmudycznej formie. Jego obietnice są, wedle
swego sensu intencjonalnego, obietnicami odnoszącymi się do tego świata, a
kontemplacyjna czy ascetyczna ucieczka od świata występuje w nim, podobnie jak
w religijności chińskiej i w protestantyzmie, tylko jako zjawisko wyjątkowe. Od
purytanizmu odróżnia go (jakkolwiek relatywny) brak systematycznej ascezy.
„Ascetyczne” elementy wczesnochrześcijańskiej religijności nie wywodzą się z
judaizmu, ale pojawiają się właśnie w składających się z nawróconych na
chrześcijaństwo pogan w gminach misji Pawła. Przestrzeganie żydowskiego „prawa”
jest „ascezą” w równie małej mierze jak przestrzeganie jakichkolwiek norm tabu
czy norm rytualnych. Stosunek żydowskiej religijności do bogactwa, z jednej
strony, i do życia seksualnego, z drugiej, nie jest w najmniejszym stopniu
ascetyczny, lecz raczej zdecydowanie naturalistyczny. Bogactwo jest darem Boga,
a zaspokajanie popędu seksualnego, naturalnie w legalnej formie, jest wprost
nieodzowne, w tak wielkiej mierze, że osoba, która przekroczyła określony wiek,
a nie zawarła małżeństwa, wydaje się Talmudowi po prostu moralnie podejrzana.
Ujęcie małżeństwa jako czysto ekonomicznej, służącej płodzeniu i wychowywaniu
dzieci instytucji nie jest samo w
sobie swoiście żydowskie, ale uniwersalne. To, że nielegalne stosunki seksualne
są surowo (a w pobożnych kręgach w sposób rzeczywiście skuteczny) zakazane,
wspólne jest judaizmowi z islamem i wszelkimi religiami profetycznymi, a poza
tym z hinduizmem, zaś czas oczyszczenia z większością religii rytualistycznych,
tak że nie można tu mówić o szczególnym znaczeniu ascezy seksualnej.
Swobodne
używanie życia, nawet luksus, nie są same w sobie zakazane, o ile przestrzega
się przy tym pozytywnych zakazów i tabuizacji „prawa”. To społeczna, sprzeczna
z duchem mojżeszowego prawa, niesprawiedliwość, do której tak często dochodzi
wobec członków ludu żydowskiego przy zdobywaniu bogactwa, a ponadto pokusa
swobodnego stosunku do prawowierności, butnego lekceważenia przykazań, przez to
zaś i obietnic Jahwe, sprawiają, że bogactwo wydaje się prorokom, w Psalmach, w
mądrości przysłów i później czymś potencjalnie groźnym. Nie jest łatwo oprzeć
się pokusom bogactwa, i właśnie dlatego tym bardziej zasłużone jest
błogosławieństwo bogacza, „którego znaleziono bez winy”. Jednak skoro nie
istnieje tu idea predestynacji czy podobnie oddziałujące przedstawienia, to
także bezustanna praca i sukces w działalności zarobkowej nie może być, z
drugiej strony, uznawany za oznakę „potwierdzenia” w tym sensie, jaki właściwy
był w największej mierze kalwińskim purytanom, a w pewnym stopniu również
wszelkiemu ascetycznemu protestantyzmowi. Mimo wszystko idea dopatrywania się w
uwieńczonej sukcesem działalności zarobkowej oznaki łaskawego boskiego
zrządzenia była oczywiście religijności żydowskiej nie tylko równie bliska jak
na przykład chińskiej, świeckiej buddyjskiej i w ogóle każdej nie odrzucającej
świata religijności na ziemi, lecz jeszcze bliższa, skoro religia ta stała w
obliczu bardzo szczególnych obietnic nadziemskiego Boga, powiązanych z bardzo
widocznymi oznakami jego gniewu wobec wybranego przecież przez niego samego
narodu. Jasne jest, że zarobek, zdobyty przy przestrzeganiu bożych przykazań,
mógł i musiał zyskiwać znaczenie symptomu, że dana osoba podoba się Bogu. I
rzeczywiście działo się tak stale. Lecz sytuacja zajmującego się działalnością
zarobkową (pobożnego) Żyda była mimo wszystko zasadniczo całkowicie różna od
sytuacji purytanina, a odmienność ta nie pozostała bez praktycznego wpływu na
znaczenie Żydów w dziejach gospodarki. Ale na czym mniej więcej polegało to
znaczenie?
Żydzi przyczynili się istotnie do rozwoju
kapitalistycznego systemu gospodarczego w czasach nowożytnych. Jakie są swoiste
ekonomiczne dokonania Żydów w średniowieczu i w czasach nowożytnych? Pożyczki,
od lombardów aż do finansowania wielkich państw, pewne rodzaje handlu, wśród
których na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa
się drobny handel kramarski i wędrowny oraz swoisty dla wsi „handel produktami”,
pewne sfery handlu hurtowego i przede wszystkim handlu papierami wartościowymi,
obie zwłaszcza w formie handlu giełdowego, wymiana pieniędzy i związane z nią
zwykle interesy polegające na przekazywaniu pieniędzy, dostawy państwowe,
finansowanie wojen i w bardzo znacznej mierze zakładania kolonii, dzierżawa
podatków (naturalnie poza dzierżawą dezaprobowanych podatków, jak tych na rzecz
Rzymian), wszelkiego rodzaju interesy kredytowe i bankowe, a także finansowanie
emisji. Jednak z tych interesów nowoczesnemu zachodniemu kapitalizmowi (w
przeciwieństwie do kapitalizmu antyku, średniowiecza i wschodnioazjatyckiej
przeszłości) właściwe są pewne (choć bardzo istotne) formy interesów, zarówno
prawne, jak i ekonomiczne. Na przykład w domenie prawnej: formy papierów
wartościowych i kapitalistycznych stosunków stowarzyszenia. Nie mają one jednak
swoiście żydowskiego rodowodu. Lecz, o ile to szczególnie Żydzi wprowadzili je
na nowo na Zachodzie, mają one być może po prostu orientalny (babiloński), a w
rezultacie hellenistyczny i bizantyjski, i dopiero za sprawą tego pośrednictwa
żydowski rodowód, a poza tym najczęściej wspólne są Żydom i Arabom. Po części
jednak są one tworami zachodniego średniowiecza, w pewnej mierze nawet ze
swoiście germańską przymieszką. Szczegółowe dowodzenie tych twierdzeń
zaprowadziłoby nas za daleko. Natomiast w ekonomicznym wymiarze na przykład
giełda, jako „rynek kupców”, nie została stworzona przez Żydów, lecz
chrześcijańskich kupców, a na swoisty sposób, w jaki adaptowano średniowieczne
formy prawne do celów racjonalnej działalności, choćby zakładano spółki
komandytowe, maony, uprzywilejowane kompanie wszelkiego rodzaju, w końcu spółki
akcyjne, nie wpłynęli w jakiejś szczególnej mierze Żydzi, choć później brali
znaczny udział w ich konstytuowaniu. W końcu zaś swoiście nowożytne zasady
udzielania publicznych i prywatnych kredytów rozwinęły się zrazu w zaczątkowej
postaci na gruncie średniowiecznych miast, a potem ich po części całkowicie
nieżydowska średniowieczna forma prawna została dostosowana pod wpływem
czynników ekonomicznych do potrzeb nowoczesnych państw i innych kredytobiorców.
Przede wszystkim jednak w z pewnością długiej liście żydowskiej działalności
ekonomicznej nie występuje pewna dziedzina, jeśli nawet niezupełnie, to mimo
wszystko w rzucający się w oczy sposób, i to właśnie stanowiąca wyróżnik
nowoczesnego kapitalizmu: organizacja pracy wytwórczej w postaci chałupnictwa,
manufaktury i fabryki. Jak doszło do tego, że wobec mas proletariatu w gettach
w czasach, gdy dla każdego nowego przedsięwzięcia przemysłowego można było
uzyskać książęce patenty i przywileje (za odpowiednie świadczenia pieniężne), i
gdy istniały także dostatecznie rozległe, nie opanowane przez cechy, domeny
działalności umożliwiające nowe przemysłowe przedsięwzięcia, jak doszło do
tego, że w obliczu tej sytuacji żaden pobożny Żyd nie wpadł na myśl, by z
pomocą pobożnej żydowskiej siły roboczej stworzyć w getcie działalność
przemysłową, zupełnie tak samo jak to uczyniło tak wielu pobożnych purytańskich
przedsiębiorców z pomocą pobożnych chrześcijańskich robotników i rzemieślników?
I że również liczne, cierpiące biedę warstwy rzemieślników żydowskich aż do
niedawnych czasów nie stały się podłożem żadnej rzeczywiście nowoczesnej, a to
znaczy: przemysłowej, wykorzystującej w chałupnictwie tę żydowską pracę,
burżuazji mającej jakieś istotne znaczenie? Dostawy państwowe, dzierżawa
podatków, finansowanie wojen, kolonii, a zwłaszcza plantacji, handel
tranzytowy, lichwa pożyczkowa istniały zawsze od tysiącleci niemal na całym
świecie jako forma kapitalistycznego spożytkowywania posiadania. Właśnie w tych
dziejach, obejmujących niemal wszystkie epoki i kraje, w szczególności także
całą starożytność, brali udział Żydzi, w tych swoiście nowoczesnych formach
prawnych i formach działalności, które stworzyło już średniowiecze, lecz nie
Żydzi. Natomiast w tym, co swoiście nowe w nowoczesnym kapitalizmie: w
racjonalnej organizacji pracy, zwłaszcza wytwórczej, w przemysłowym
„przedsiębiorstwie” nie uczestniczą (relatywnie) właściwie wcale. A przede
wszystkim owe zasady gospodarcze, które były i są typowe dla wszelkiego
pierwotnego kupiectwa, antycznego, wschodnioazjatyckiego, indyjskiego,
średniowiecznego, dla kramarstwa w małej skali, a dla finansistów w wielkiej:
wola i zdolność bezwzględnego wykorzystywania każdej szansy zysku – „dla zysku
i piekło przepłynąć, nawet jeśli żagle osmali” te zasady również Żydom właściwe
są w znaczącej mierze. Ale właśnie one nie są wcale tym, co stanowi osobliwość
nowoczesnego kapitalizmu, w opozycji do innych kapitalistycznych epok. Wręcz
przeciwnie. Ani to, co swoiście nowe w nowoczesnym systemie gospodarczym, ani
to, co swoiście nowe w nowoczesnych zasadach gospodarczych, nie jest swoiście
żydowskie. Ostateczne, zasadnicze przyczyny tego stanu rzeczy powiązane są znów
ze szczególnym charakterem Żydów jako ludu pariasów i jego religijnością.
Przede wszystkim już czysto zewnętrzne trudności udziału w organizacji pracy
wytwórczej: prawnie i faktycznie niestabilne położenie Żydów, które z pewnością
nie przeszkadza handlowi, zwłaszcza handlowi pieniędzmi, lecz nie racjonalnej,
wytwórczej ciągłej działalności ze stałym kapitałem. Ponadto także wewnętrzna
sytuacja etyczna. Żydzi jako lud pariasów zachowali podwójną moralność, która w
każdej wspólnocie jest pierwotna w stosunkach gospodarczych. To, co „między
braćmi” odrzucane jest ze wzgardą, dozwolone jest wobec obcych. W stosunku do
Żydów etyka żydowska jest w całości bez wątpienia tradycjonalistyczna, a jej
punktem wyjścia zachowywanie „źródeł utrzymania”, i jeśli nawet rabini czynili
tu pewne koncesje, i to również w odniesieniu do wewnątrz żydowskiego
zachowania w interesach, to polegały one na dopuszczaniu pewnej swobody, lecz
jej wykorzystywanie przez tych, którzy sobie na to pozwalali, sprawiało, że nie
spełniali oni właśnie najwyższych wymagań żydowskiej etyki kupieckiej, i nie
„potwierdzali się”. Natomiast domena interesów z obcymi jest w sprawach, które
wśród samych Żydów byłyby zakazane, w dużej mierze sferą etycznie indyferentną.
Taka jest pierwotna etyka kupiecka wszystkich ludów na całym świecie, ale to,
że pozostała ona trwała, jest dla Żyda, dla którego obcy już w starożytności
niemal wszędzie był „wrogiem”, po prostu samo przez się zrozumiałe. Wszystkie
znane nawoływania rabinów do uczciwości i zaufania właśnie również wobec obcych
nie mogły naturalnie zmienić oddziaływania faktu, że prawo zakazywało
pobierania procentu od Żydów, od obcych natomiast dopuszczało, a także tego, że
stopień wymaganej przez przepisy legalności (na przykład gdy idzie o
wykorzystywanie błędów innych) wobec obcego, a więc wroga, był niższy. I
żadnego dowodu nie wymaga teza (bo przeciwne zachowanie byłoby po prostu
niepojęte), że na stworzoną przez obietnice Jahwe, jak już wiemy, pozycję
pariasów, i wynikającą stąd stałą pogardę ze strony obcych, lud ten nie mógł
reagować inaczej, jak przez to, że jego moralność kupiecka w stosunkach z
obcymi pozostała na stałe inna niż wobec Żydów.
Wzajemne
relacje sytuacji katolików, Żydów i purytanów w gospodarczej działalności
zarobkowej można zatem podsumować następująco: naprawdę wierzący katolik
poruszał się w swej działalności zarobkowej stale w sferze, albo na granicy,
zachowania, które już to naruszało papieskie konstytucje i tylko rebus sic
stantibus ignorowane było w konfesjonale, a dopuszczane jedynie w swobodnej
(probabilistycznej) interpretacji moralności, już to było wprost wątpliwe, już
to przynajmniej nie było zachowaniem rzeczywiście podobającym się Bogu. Pobożny
Żyd znajdował się przez to nieuchronnie w położeniu, w którym czynił rzeczy,
które wśród Żydów były po prostu sprzeczne z prawem lub wątpliwe z punktu
widzenia tradycji, albo dopuszczalne jedynie w swobodnej interpretacji, a
dozwolone tylko wobec obcych, nigdy jednak nie odznaczające się pozytywną
etyczną wartością; jego etyczne zachowanie mogło być uważane jedynie, jako
odpowiadające przeciętnemu i formalnie niesprzeczne z prawem, za dozwolone
przez Boga i moralnie indyferentne. To właśnie na tym zasadza się to, co było
rzeczywiście zgodne z prawdą w twierdzeniach o niższym standardzie legalności
Żydów. Fakt, że Bóg zwieńczał jego działalność sukcesem, mógł być wprawdzie
oznaką tego, że w tej domenie nie uczynił nic wprost zakazanego, a w innych
sferach trzymał się bożych przykazań, nie mógł się on jednak raczej etycznie
potwierdzić właśnie w swoiście nowoczesnym ekonomicznym działaniu zarobkowym. A
tak było w przypadku pobożnego purytanina, który nie za sprawą swobodnej
interpretacji lub podwójnej moralności, czy też dlatego, że czynił coś etycznie
indyferentnego, lecz w sferze rzeczywistego obowiązywania etyki zakazanego, ale
przeciwnie z najczystszym sumieniem, właśnie przez to, że działając zgodnie z
prawem i rzeczowo, obiektywizował w „działalności” racjonalną metodykę swego
całego sposobu życia, uprawomocniał się we własnych oczach i w kręgu swej
gminy, i to tylko w tej mierze i przez to, że absolutna, nierelatywizowana
nieskazitelność jego zachowania była całkowicie oczywista. Żaden rzeczywiście
pobożny purytanin – i to jest tu ważne – nie mógłby uznawać pieniędzy
zarobionych dzięki lichwie, wykorzystaniu błędu partnera (co u Żydów było
dopuszczalne wobec obcych), targowaniu się i szachrowaniu, udziałowi w
politycznej czy kolonialnej grabieży, za zysk podobający się Bogu. To stałym
cenom, absolutnie rzeczowemu, gardzącemu wszelką żądzą pieniędzy, bezwarunkowo
legalnemu zachowaniu w interesach wobec każdego oraz jego potwierdzeniu się w
oczach ludzi kwakrzy i baptyści przypisywali to, że właśnie bezbożni kupowali u
nich, a nie u sobie podobnych, im, a nie sobie podobnym, powierzali pieniądze
na przechowanie czy w kommendę, przez to zaś czynili ich bogatymi, i to te
cechy potwierdzały ich przed ich Bogiem. Natomiast żydowskie prawo odnoszące
się do obcych, w praktyce: prawo pariasów, pozwalało, mimo wielu zastrzeżeń, na
objawianie wobec nie-Żyda właśnie tych zasad, które purytanin odrzucał ze
wstrętem jako przejawy żądnego zarobku kramarskiego ducha, które jednak mogły
łączyć się u pobożnego Żyda z najskrupulatniejszą uczciwością, ścisłym
przestrzeganiem prawa, pełnią możliwej w jego religii zażyłości z Bogiem, z
gotową do wszelkich poświęceń miłością do osób związanych z nim w rodzinie i
gminie oraz ze współczuciem i łagodnością wobec wszelkich tworów bożych.
Żydowska pobożność, właśnie w praktyce życiowej, nigdy nie uważała sfery tego
dozwolonego zarabiania, podlegającej prawu odnoszącemu się do obcych, za sferę,
w której potwierdza się autentyczność posłuszeństwa wobec bożych przykazań.
Pobożny Żyd nigdy nie traktował jako probierza wewnętrznych standardów swej
etyki tego, co uważał w niej za dozwolone. Lecz, podobnie jak dla konfucjanisty
wszechstronnie zaznajomiony z kwestiami ceremonialnymi i estetycznymi,
literacko wykształcony i przez całe swe życie nadal studiujący klasyków
gentleman, tak dla Żyda biegły w prawnej kazuistyce, uczony w Piśmie, kosztem
swego interesu, który bardzo często przekazywał żonie, stale badający święte
pisma i komentarze „intelektualista” stanowił rzeczywisty ideał życia.
Właśnie przeciw temu intelektualistycznemu,
wywodzącemu się od uczonych w Piśmie rysowi autentycznego późnego judaizmu
buntuje się Jezus. To nie wmawiane mu „proletariackie” instynkty, lecz typ
wiary i poziom przestrzegania prawa mieszkańca prowincjonalnego miasta i
wiejskiego rzemieślnika, w przeciwieństwie do wirtuozów znajomości prawa,
przesądza, pod tym względem, o jego opozycji wobec wyrosłych na gruncie polis
Jerozolimy warstw, które, tak jak wszyscy mieszkańcy wielkich miast
starożytności, pytały: „Możeż z Nazaretu być co dobrego?”. Właściwy mu typ
przestrzegania i znajomości prawa odpowiada przeciętnej rzeczywiście cechującej
faktycznie pracującego człowieka, który także w szabat nie może pozostawić swej
owcy w dole. Natomiast obligatoryjna dla człowieka naprawdę pobożnego znajomość
prawa żydowskiego wykracza daleko, już w rezultacie sposobu wychowywania
młodzieży, nie tylko ilościowo, ale i jakościowo poza znajomość Biblii przez
purytanów, i można ją przyrównać ewentualnie jedynie do praw rytualnych
Hindusów i Persów, tyle że obejmuje ona w o wiele większej mierze, oprócz
czystych norm rytualnych i norm tabu, także przykazania moralne. Ekonomiczne
zachowanie Żydów poszło po prostu po linii najmniejszego oporu, jaki
dopuszczały te normy, a to oznaczało w praktyce, że rozpowszechniona we
wszystkich warstwach i narodach, i jedynie mająca odmienne skutki, „dążność do
zarabiania” skierowała się ku handlowi z obcymi, a więc „wrogami”. Pobożny Żyd
już w czasach Jozjasza, a tym bardziej epoki po niewoli babilońskiej, jest
mieszkańcem miasta. Całe prawo dostosowane jest do tej sytuacji. Ponieważ
niezbędny był rzezak, ortodoksyjny Żyd nie żył w izolacji, lecz, jeśli to tylko
było możliwe, w gminach (także i dziś swoistość ortodoksji wobec Żydów
reformowanych na przykład w Ameryce). Rok szabatowy – w obecnym kształcie odnoszących
się do niego przepisów z pewnością twór miejskich uczonych w Piśmie epoki
pobabilońskiej – tam, gdzie obowiązywał, uniemożliwiał racjonalną intensywną
uprawę roli: jeszcze dziś niemieccy rabini chcieli wymusić jego zastosowanie do
syjonistycznego osadnictwa w Palestynie, co skazywałoby je na porażkę, a w
epoce faryzeuszy „wieśniak” był tożsamy z Żydem drugiej klasy, który nie
przestrzega, i nie może przestrzegać, w pełni prawa. Uczestnictwa w biesiadach
cechów, i w ogóle wszelkiej wspólnoty stołu z nie-Żydami, zarówno w
starożytności, jak i w średniowieczu stanowiącej niezbędną przesłankę zyskania
statusu obywatela w danym środowisku, zabraniało prawo. Natomiast wspólny
całemu Wschodowi, pierwotnie wywodzący się z wykluczenia córek z dziedziczenia,
obyczaj dawania „posagu” sprzyjał (i sprzyja) tendencji do stawania się wraz z
ożenkiem sklepikarzem (co oddziałuje po części także dziś w formie słabszej
„świadomości klasowej” żydowskich pomocników handlowych). W każdej innej
działalności, podobnie jak pobożnego Hindusa, tak i Żyda ogranicza na każdym
kroku wzgląd na prawo. Rzeczywiste studiowanie prawa można było pogodzić
najłatwiej z pożyczaniem pieniędzy, wiążącym się w stosunkowo małej mierze ze
stałą pracą. Skutkiem prawa i intelektualistycznego szkolenia w prawie jest
„metodyka życia” Żydów i ich „racjonalizm”. „Człowiek nigdy nie zmienia
obyczaju” jest tezą Talmudu. Tylko i wyłącznie w domenie ekonomicznych
stosunków z obcymi tradycja pozostawiła etycznie (względnie) nieistotną lukę.
Poza tym nigdzie. W całej domenie tego, co istotne w obliczu Boga, rządzi
tradycja i jej kazuistyka, a nie racjonalnie samo decydujące o swej, nie
wynikającej z jakichś założeń, lecz z „prawa naturalnego”, orientacji,
metodyczne działanie celowe. „Racjonalizujące” oddziaływanie lęku przed prawem
jest głębokie, ale całkowicie pośrednie. „Czujny” i zawsze przytomny, opanowany
i stateczny jest także konfucjanista, purytanin, buddyjski i każdy mnich,
arabski szajch, rzymski senator. Lecz powód i sens tego samoopanowania są różne.
Czujne opanowanie purytanina wynika z konieczności podporządkowania tego, co
stworzone, racjonalnemu porządkowi i metodyce, w interesie pewności własnego
zbawienia; konfucjanisty z pogardy wobec gminnej irracjonalności, wychowanego w
kulcie przyzwoitości i godności, klasycznie wykształconego człowieka; pobożnego
na dawną modłę Żyda z rozmyślań nad prawem, w którym wyszkolił swój intelekt, i
z konieczności nieustannego zwracania uwagi na jego ścisłe przestrzeganie. Temu
jednak swoiste zabarwienie i oddziaływanie nadawała wiedza pobożnego Żyda, że
tylko on i jego lud mają to prawo, z racji którego prześladowani są przez cały
świat i obrzucani błotem, że mimo to jest ono wiążące i że pewnego dnia, za
sprawą czynu, do którego dojdzie nagle, którego czasu nikt nie zna, i nikt nie
może go przyspieszyć, Bóg przekształci hierarchię świata w mesjańskie królestwo
dla tych, którzy we wszystkim pozostali wierni prawu. Wiedział on, że już
niezliczone pokolenia, wbrew wszelkim drwinom, czekały na to i czekają, a z uczuciem
pewnej „nadczujności”, która z tego wynikała, wiązała się konieczność, im
dłużej miałoby jeszcze trwać to daremne czekanie, w tym większej mierze,
czerpania własnego poczucia godności z tego prawa i jego skrupulatnego
przestrzegania, dla niego samego. A w końcu, co niemniej ważne, konieczność,
żeby stale mieć się na baczności, i nie dawać upustu swoim uczuciom w obliczu
równie potężnych co bezlitosnych wrogów, powiązana z opisanymi już wcześniej
następstwami „resentymentu”, jako nieuchronnego elementu: tworzonego przez
obietnice Jahwe i zawinione przez to, nie mające sobie równych w dziejach, losy
tego ludu. To z tych czynników bierze się w istocie „racjonalizm” Żydów. Lecz
nie „asceza”. „Ascetyczne” rysy istnieją w judaizmie, ale nie są niczym kluczowym,
lecz stanowią jedynie po części konsekwencje prawa, a po części wynikły ze
swoistych problemów żydowskiej pobożności, w każdym razie są równie wtórne jak
wszystkie jego autentycznie mistyczne elementy. Nie zamierzamy tu ich jednak
omawiać, bo ani kabalistyczne, ani chasydzkie czy inne formy mistyki nie
zrodziły typowych motywów praktycznej postawy Żydów wobec gospodarki, mimo że
oba te religijne twory ważne są jako symptomy. Powodem „ascetycznego”
odwrócenia się od wszystkiego, co artystyczne, jest, oprócz drugiego
przykazania, które w rzeczy samej przeszkodziło nadaniu artystycznej formy w
swoim czasie znacznie rozwiniętej angelologii, przede wszystkim charakter
typowej synagogalnej służby bożej, koncentrującej się jedynie wokół nauki i
przykazań (w diasporze na długo przed zniszczeniem kultu świątynnego): już
profecja stłumiła właśnie plastyczne elementy kultu, a orgiastyczne i taneczne
w rezultacie niemal całkowicie wyrugowała. Rzymianie i purytanie podążyli (choć
z całkowicie odmiennych motywów) w efekcie podobną drogą. Rzeźba, malarstwo,
dramat nie znajdowały tu zatem normalnych wszędzie religijnych punktów
zaczepienia, zaś zanikanie wszelkiej (świeckiej) liryki, a zwłaszcza erotycznej
sublimacji seksualności, wobec jeszcze całkiem rubasznego, zmysłowego punktu
szczytowego, jakim była Pieśń nad pieśniami, wynikało z naturalizmu etycznego
ujęcia tej sfery. Wszystkie te braki tłumaczy to, że milczące, pełne wiary i
pytań, oczekiwanie zbawienia z piekła tej egzystencji, wybranego przecież przez
Boga narodu, skazane było stale jedynie na prawo i dawne obietnice, i że wobec
tego, nawet gdyby tradycja nie przekazała odpowiednich wypowiedzi rabinów,
wszelkie swobodne oddawanie się artystycznej i poetyckiej gloryfikacji tego
świata, którego cel stworzenia już dla współczesnych późnego państwa
machabejskiego czasem był dość problematyczny, musiało wydawać się w rzeczy
samej przejawem niezwykłej próżności, odwodzącym od dróg i celów Pana. Ale nie
istniało tu właśnie to, co nadaje „wewnątrzświatowej ascezie” jej rozstrzygające
piętno: jednolity stosunek do „świata” z punktu widzenia certitudo salutis jako
centrum, z którego wywodzi się wszystko. Religijność właściwa pariasom i
obietnice Jahwe stanowią także tutaj ostateczną, decydującą podstawę.
Charakterystyczne dla wewnątrzświatowej ascezy traktowanie świata – tego teraz,
w rezultacie grzechów Izraela, tak opacznego świata, który mógł przywrócić do
porządku jedynie swobodny cud Boga, lecz człowiek nie mógł go wymusić, ani go
przyspieszyć – jako „zadania” i jako areny religijnego „powołania”, które ten
świat, i właśnie również grzechy w nim, podporządkować chce racjonalnym normom
objawionej boskiej woli, na chwałę Bożą, i jako oznakę własnego wybrania – to
kalwińskie stanowisko było naturalnie z pewnością ostatnim, jakie mogło przyjść
na myśl tradycjonalnie pobożnemu Żydowi. Musiał on stawić czoło o wiele
trudniejszemu wewnętrznemu losowi niż pewny swego „wybrania” do tamtego świata
purytanin. Jednostka musi pogodzić się z faktem, że istniejący świat nie
odpowiada obietnicom, dopóki dopuszcza to Bóg, i zadowolić się tym, że Bóg
obdarza ją łaską i sukcesem w obcowaniu z wrogami jej ludu, wobec których,
jeśli chce spełnić wymagania rabinów, legalnie i trzeźwo licząc, bez upodobania
i bez gniewu, postępuje „rzeczowo”, i traktuje ich tak, jak dozwala jej Bóg.
Niesłuszne jest twierdzenie, że jedynie zewnętrzne przestrzeganie prawa
stanowiło religijny wymóg. Tak wygląda zgodnie z naturą rzeczy przeciętna. Ale
postulaty były wyższe. Jednak to pojedyncze działanie porównywane jest i
bilansowane właśnie jako pojedyncze z innymi pojedynczymi działaniami. I jeśli
nawet ujęcie stosunku do Boga jako rachunku bieżącego (okazjonalnie pojawia się
ono także u purytanów) poszczególnych dobrych i złych uczynków z niepewnym
saldem nie było oficjalnie dominujące, to mimo wszystko centralna
metodyczno-ascetyczna orientacja sposobu życia, charakterystyczna dla
purytanizmu, jeśli nawet abstrahować od wspomnianych już powodów, była choćby w
rezultacie podwójnej moralności z konieczności o wiele słabsza niż tam. Ponadto
i z tej racji, że tutaj w istocie, jak w katolicyzmie, czyn danego
prawowiernego stwarza jego własne szanse zbawienia, jeśli nawet łaska Boga (i
tu i tam) musi uzupełnić ludzką niedoskonałość – której, dodajmy, wcale nie
uznawano (podobnie jak w katolicyzmie) powszechnie. Kościelna łaska
instytucjonalna była wykształcona, od wyrugowania dawnej palestyńskiej
spowiedzi (teszuba), w o wiele mniejszej mierze niż w katolicyzmie, i ta własna
odpowiedzialność i brak pośredników nadawały żydowskiemu sposobowi życia
rzeczywiście z konieczności zasadniczo bardziej autometodyczne i systematyczne
piętno niż przeciętnemu katolickiemu sposobowi życia. Ale brak swoiście
purytańskich, ascetycznych motywów i w zasadzie nie przełamany tradycjonalizm żydowskiej
moralności wewnętrznej ograniczał także tutaj tę metodyczność. Pojawiają się tu
zatem liczne oddziałujące na podobieństwo ascezy poszczególne motywy, tyle że
brak właśnie religijnej jednoczącej więzi głównego ascetycznego motywu. Gdyż
najwyższa forma pobożności Żyda sytuuje się po stronie „nastroju”, a nie
aktywnego działania: bo i jak mógłby się on w tym opacznym i – co wiedział od
czasów Hadriana – nie dającym się przekształcić dzięki ludzkim czynom, wrogim
mu świecie uznawać za spełniającego wolę Boga za sprawą jego racjonalnego
przeobrażania? Tak może postępować żydowski wolnomyśliciel, lecz nie pobożny
Żyd. Dlatego purytanie uprzytamniali sobie zawsze zarówno to wewnętrzne
pokrewieństwo, jak i jego granice. Pokrewieństwo to jest, mimo całkowitej
odmienności uwarunkowań, jednak zasadniczo takie samo jak już w
chrześcijaństwie wyznawców Pawła. Żydzi byli dla purytanów, i dla wczesnych
chrześcijan, zawsze wybranym kiedyś przez Boga narodem. Dla wczesnego
chrześcijaństwa niesłychanie brzemiennym w następstwa czynem Pawła było, z
jednej strony, to, że uczynił świętą księgę żydowską – wtedy jedyną – świętą
księgą chrześcijan i przez to zakreślił całkiem wyraźną granicę wszelkiej
ekspansji helleńskiego (gnostyckiego) intelektualizmu. Z drugiej strony – za
pomocą dialektyki, która mogła być właściwa jedynie rabinowi – wyłamanie się tu
i ówdzie właśnie spod tego, co było dla „prawa” swoiste i oddziaływało
szczególnie w judaizmie: norm tabu oraz całkiem swoistych, w swoich
konsekwencjach tak strasznie mesjańskich obietnic, uzasadniających związanie
całej religijnej godności Żydów ze statusem pariasów, które dzięki narodzeniu
Chrystusa uznał za po części zniesione, a po części spełnione, z triumfującym i
wysoce skutecznym powołaniem się na to, że przecież patriarchowie Izraela przed
ustanowieniem owych norm żyli zgodnie z wolą bożą i mimo to, mocą swej wiary,
która była rękojmią bożego wybrania, zostali zbawieni. Niesłychane wsparcie,
jakie dawała świadomość, że można ujść losowi pariasa, dla Hellenów być tak samo
Hellenem, jak dla Żydów Żydem, i to osiągnięta nie na drodze wrogiego wierze
oświecenia, lecz w ramach paradoksu samej wiary – to namiętne poczucie
wyzwolenia stanowi napędzającą siłę nieporównanej Pawiowej pracy misyjnej.
Uwolnił się on rzeczywiście od obietnic Boga, przez którego opuszczony czuł się
na krzyżu jego Zbawiciel. Dostatecznie dowiedziona, straszliwa nienawiść
właśnie Żydów z diaspory wobec tego jednego człowieka, wahania i zakłopotanie
chrześcijańskiej pragminy, próby Jakuba i „apostołów-filarów” skonstruowania, w
nawiązaniu do praw samego Jezusa odnoszących się do świeckich, powszechnie
wiążącego „etycznego minimum” obowiązującego prawa, w końcu otwarta wrogość
Żydów-chrześcijan, stanowiły zjawiska towarzyszące temu rozerwaniu właśnie decydujących,
utwierdzających status Żydów jako pariasów więzów. Zniewalająca ludzi radość
wykupionego na wolność dzięki krwi Mesjasza spod pozbawionego nadziei „prawa
niewolników” emanuje z każdej napisanej przez Pawła linijki. Następstwem była
jednak możliwość chrześcijańskiej misji światowej. Zupełnie tak samo purytanie
przejęli właśnie nietalmudyczne i także niestarotestamentowe swoiście żydowskie
prawo rytualne, lecz pozostałe, poświadczone w Starym Testamencie – wahając
się, w jakiej mierze są jeszcze miarodajne – objawy woli Boga, często aż do
szczegółów, i połączyli je z nowotestamentowymi normami. Nie pobożni,
ortodoksyjni Żydzi, z pewnością jednak zrywający z ortodoksją reformowani
Żydzi, jeszcze i dziś na przykład wychowankowie Educational Alliance, a tym
bardziej ochrzczeni Żydzi, w rzeczy samej byli wchłaniani właśnie przez ludy
purytańskie, szczególnie Amerykanów, wcześniej całkowicie, a mimo wszystko i
dziś jeszcze wchłaniani są względnie łatwo, aż do zupełnego zatarcia różnic,
podczas gdy w Niemczech pozostali przez wiele pokoleń właśnie „zasymilowanymi
Żydami”. Również w tym objawia się faktyczne „pokrewieństwo” purytanizmu i
Żydów. Ale właśnie to, co w purytanizmie nieżydowskie, umożliwiło mu zarówno
odegranie jego roli w rozwoju zasad gospodarczych, jak i wchłanianie żydowskich
prozelitów, co nie udało się religijnie inaczej zorientowanym ludom.”
W świetle powyższych analiz wprost na niepoważne
wygląda usiłowanie stawiania pytania: czy Żydzi są narodem, czy też nie. Choć
przecież tenże Max Weber pisał: „Pytanie,
czy powinniśmy określać Żydów jako „naród”, jest stare; odpowiedź na nie byłaby
w przeważającej mierze negatywna, a w każdym razie odmienna w przypadku masy
rosyjskich Żydów, asymilujących się Żydów zachodnioeuropejskich i
amerykańskich, syjonistów, przede wszystkim zaś różniłaby się bardzo znacznie w
przypadku ludów, pośród których oni żyją; na przykład Rosjan, z jednej, i
Amerykanów, z drugiej strony (przynajmniej tych, którzy dziś jeszcze utrzymują
– jak pewien amerykański prezydent w oficjalnym piśmie (Theodor Roosvelt) – że
między Amerykanami i Żydami występuje „podobieństwo istoty”).”
Wypada
jednak z całą jednoznacznością stwierdzić, że mimo wewnętrznych różnic między
poszczególnymi odłamami żydostwa stanowią Żydzi wielki naród o wybitnej
osobowości historiotwórczej i ogromnej roli w kształtowaniu oblicza świata od
co najmniej dwóch stuleci. Uznaje to zresztą i Max Weber, gdy jest zmuszony
stwierdzić: „Gdziekolwiek pojawiają się
Żydzi, są oni nośnikami gospodarki pieniężnej, a zwłaszcza (w epoce rozkwitu
średniowiecza wyłącznie) transakcji pożyczkowych i znacznych sfer handlu. Dla
niemieckich biskupów, gdy ci zakładali miasta, byli oni równie niezbędni jak
dla polskich szlachciców. Stwierdzonym faktem jest ich pokaźny, często dominujący
udział w dostawczych i pożyczkowych interesach nowoczesnych państw na początku
czasów nowożytnych, w zakładaniu spółek kolonialnych, w handlu kolonialnym i
handlu niewolnikami, w handlu bydłem i „produktami”, przede wszystkim w
nowoczesnym giełdowym handlu papierami wartościowymi, a także w
przedsięwzięciach emisyjnych. Problemem jednak pozostaje kwestia, w jakim
sensie można im przypisywać rozstrzygającą rolę w rozwoju nowoczesnego
kapitalizmu. Trzeba tu wziąć po uwagę to, że kapitalizm żyjący z lichwiarskich
pożyczek lub z państwa, jego potrzeby dostaw i kredytów, oraz z rabunkowej
gospodarki kolonialnej nie jest niczym swoiście nowoczesnym, ale przeciwnie,
właśnie tym, co wspólne jest nowoczesnemu kapitalizmowi Zachodu i kapitalizmowi
antyku, średniowiecza i nowoczesnego Wschodu. Dla nowoczesnego kapitalizmu
natomiast, w porównaniu ze starożytnością (oraz Bliskim i Dalekim Wschodem),
charakterystyczna jest kapitalistyczna organizacja przemysłu, a w jej rozwoju
nie sposób przypisać Żydom znaczącego wpływu. Zasady pozbawionego skrupułów
wielkiego finansisty i spekulanta właściwe są z pewnością już czasom proroków,
podobnie jak antyku i średniowiecza. Również decydujące instytucje nowoczesnego
handlu, prawne i ekonomiczne formy papierów wartościowych, giełdy, mają
romańsko-germańskie źródła, choć Żydzi przyczynili się do dalszego
wykształcania się zwłaszcza operacji giełdowych i nadania im ich dzisiejszego
znaczenia. I w końcu typowy charakter żydowskiego „ducha” handlowego, o ile w
ogóle można odpowiedzialnie mówić o czymś takim, nosi wspólne całemu Wschodowi
piętno, po części
nawet drobnomieszczańskie znamiona, swoiste dla epoki przedkapitalistycznej.
Żydzi dzielą z purytanami – także w ich przypadku całkiem świadome –
uprawomocnienie formalnie prawowitego zysku, uznawanego za symptom bożego
błogosławieństwa, a w pewnej mierze ideę „zawodu”, która jednak u nich nie jest
tak mocno zakorzeniona religijnie jak u purytanów. W rozwoju szczególnej,
nowoczesnej etyki „kapitalistycznej” żydowskie „prawo” odegrało może
najdonioślejszą rolę przez to, że jego etyka legalności została przejęta przez
etykę purytańską i stała się tu elementem nowoczesnej „mieszczańskiej”
moralności gospodarczej.”
Ta zaś „moralność”
umożliwiła im objęcie dominujących pozycji w gospodarce i polityce światowej.
Poprzez wpływy ekonomiczne, przez opanowanie prasy i w ogóle sfery
informatycznej, w tym wielu kościołów chrześcijańskich, jak też przenikając do
elit tradycyjnych i nowoczesnych, Żydzi stanęli mocno na arenie światowej w
gronie najpotężniejszych narodów. W Rosji Żydzi w epoce dopiotrowskiej nie
mieli swych reprezentantów wśród dworzaństwa rosyjskiego. Ale już przy nim
wicekanclerzem został syn ochrzczonego Żyda Szapiry – Szafirow; znany dyplomata
Wiesiełowskij też był Żydem z pochodzenia. Później ta skryta ekspansja
wewnętrzna żydostwa nasiliła się, a jego reprezentanci coraz gęściej obsadzali
kluczowe urzędy i stanowiska w stolicy i na peryferii Cesarstwa Rosyjskiego,
paraliżując jego siły obronne i energię.
Było to skądinąd zjawisko
znane też w Polsce. Przypomnijmy, że przeciwko uszlachcaniu za pieniądze Żydów
i powierzaniu im m.in. stanowisk sądowniczych protestował jeszcze Wacław
Potocki (1625-1696), pisząc:
„Nie zaraz z kramu w krzesło, bo to z wielkim wstydem
Starszemu szlachcicowi przed owym stać Żydem”.
Podobnie odczuwano to też
w Rosji, ale Żydzi niczym się nie przejmowali i robili swoje. Ich ekspansja
była konsekwentna i nieubłagana.
Bobrinskij (t. 1, s. 1)
pisze, że książęta Bagration mieli za protoplastę niejakiego Bagrata, który
przybył do Gruzji z Palestyny w 575 roku, a miał się wywodzić „z rodu Dawida”.
Ród zaś przezeń zapoczątkowany odgrywał znaczną rolę zarówno w życiu
politycznym Gruzji, jak i w okresie późniejszym – Rosji. Podobne przykłady
możnaby mnożyć: matką kanclerza Nesselrode była Żydówka, ojcem Niemiec, itd.
Żydzi w wielu przypadkach
wiązali się ściśle ze sprawą polską (gdyż była to jednocześnie sprawa
antyrosyjska) i byli przez polskie dowództwo wykorzystywani w różnych celach.
Tak np. 24 sierpnia 1813 roku wojskowy policmajster Pragi rosyjski
generał-lejtnant Ertel raportował litewskiemu wojennemu gubernatorowi: „Pod twierdzą Neisse złapany został szpieg
polskiego generała Dombrowskiego Żyd Chackel Jankielewicz, który wśród innego
wyznał, że prócz niego dwóch innych Żydów miasta Agensburg Jankiel Jankiełowicz
i Jaś Jasiełowicz wysłani zostali przez tegoż generała do Moskwy w celu
ustalenia, ile jest wojska w kraju rosyjskim”. Raport kończył się prośbą o
odesłanie ujętych Żydów – o ile zostaną złapani – do sztabu głównego armii sojuszniczych
pod pewną eskortą („Akty i dokumenty
archiwa wilenskogo, kowienskogo i grodnienskogo generał-gubernatorskogo
uprawlenija”, t. 2, Wilno 1912, s. 261).
Niektórzy uważają, że
apogeum dominacji żydowskiej w Rosji stała się antyszlachecka rewolucja
bolszewicka 1917-1919 roku, kiedy to zbuntowany motłoch na czele ze znającymi
się na rzeczy komisarzami komunistycznymi wymordował ogromną większość
dworianstwa rosyjskiego.
Leonid Sawiołow, słynny
heraldyk rosyjski, wręcz proroczo pisał w 1906 roku o przyszłych losach
szlachty w tym kraju. Zaznaczając w przedmowie do pierwszego tomu książki „Rodosłownyje zapisi”, że cały cykl
edytorski będzie się składał w przybliżeniu z 12-15 wydań, które mają ukazać
się w ciągu 12-15 lat, stwierdza: „Jest to
okres bardzo duży i wiele wody w tym czasie upłynie i dworianstwo rosyjskie
może skończyć swe istnienie, nie będąc w stanie walczyć ze swymi wrogami, w
szeregach których odnajdzie ono swychże współbraci, noszących nazwiska, o
których zostanie powiedziane i w naszych „Rodosłownych zapisiach”...
Istotnie, kolejne lata potwierdziły prawdziwość jego słów, szlachta rosyjska
została przez marksistów prawie doszczętnie „zlikwidowana jako klasa
społeczna”...
Według historyków
rosyjskich zbliżonych do kręgów arystokratycznych i narodowych dwie rewolucje
rosyjskie 1917 roku (lutowa i październikowa) były dziełem tajnych lóż
masońskich, afiliowanych do żydowsko-francuskiego „Wielkiego Wschodu”. Wszyscy
członkowie Rządu Tymczasowego byli masonami, a nadrzędnym celem tych ostatnich
w skali światowej jest rozbicie i rozczłonkowanie Rosji jako jedynego mocarstwa
słowiańskiego, aryjskiego, wzniesionego na podstawach chrześcijańskich, i
poddać ją nieograniczonej władzy żydostwa. W. Uszkujnik w znanej książce „Paradoksy historii. Tajna historia Rosji,
Europy i świata” (polskie wydanie 1996) pisze o „żydowskich rewolucjach”
1917 roku: „Jak należało oczekiwać,
jednym z pierwszych aktów rządów masońskich w Rosji było nadanie pełnych praw
obywatelskich wszystkim Żydom, zamieszkałym w tych czasach na obszarze kraju,
których liczebność dochodziła do 3% wszystkich mieszkańców imperium. Oprócz
tego powołano natychmiast specjalną komisję, składającą się prawie wyłącznie z
samych Żydów, dla wyszukiwania tych osób ze składu administracji, które według
od dawna zakorzenionej w całym świecie „żydowskiej legendy” były odpowiedzialne
za organizowanie żydowskich pogromów na południu Rosji. Nastąpiła konsternacja.
Takich ludzi nie znaleziono i sprawa szybko została zatuszowana, lecz legenda,
tak jak i też inne legendy z tego samego źródła, jest bardzo żywotna i niekiedy
pojawiała się w ostatnim czasie na szpaltach zachodnich gazet.
Obecnie w obiegu jest drugi wariant historii rosyjskiej. Lutowa
masońska rewolucja, która nadała Żydom pełne prawa obywatelskie, wykreślona
została całkowicie z kronik historii przez niektórych amerykańskich „ekspertów
do spraw rosyjskich”. Natomiast czynny udział Żydów w przewrocie komunistycznym
tłumaczy się w ten sposób, jakoby Lenin i spółka pierwsi nadali w Rosji
wszystkie prawa obywatelskie Żydom i tym samym zdobyli ich wdzięczne serca.
To, co tworzyło się w ciągu wieków, masoni z pomocą kamaryńskich
chłopów zdołali zrujnować w ciągu półwiecza. Nieznany rosyjskiemu organizmowi
bakcyl komunizmu nie miałby żadnych szans na odniesienie sukcesu, jeśliby
masoni tego nie pragnęli i nie przygotowali dla niego najbardziej odpowiedniej
gleby, czegoś w rodzaju sztucznej pożywki, na jakiej rozwijają się
mikroorganizmy w laboratorium.
Także według oświadczenia samego Lenina, nawet w tych najbardziej dla
nich sprzyjających warunkach, bolszewicy nie mieliby żadnych szans na
zwycięstwo, gdyby nie znaleźli całkowitego poparcia wśród setek tysięcy
małomiasteczkowych Żydów, ewakuowanych w czasie I wojny światowej z zachodnich
guberni do centralnej Rosji. Ich kadry utworzyły tam szkielet administracji,
który uratował komunizm w najbardziej krytycznym okresie jego istnienia i
zapewnił ostateczne zwycięstwo.
Z taką samą pełną otwartością jak Aronson o udziale masonów w Rewolucji
Lutowej pisał inny Żyd, profesor Samuel Goldman o tym, jak Żydzi z małych
miasteczek podtrzymali i obronili rewolucję Lenina oraz jaką czarną
niewdzięcznością spadkobiercy Lenina odpłacili im za to. (Biuletyn „Instytutu
Naukowo-Badawczego ZSRR”, Nr 4/32, 1959, Monachium). W artykule tym przytoczone
zostały niżej przedstawione słowa Lenina wypowiedziane do jego przyjaciela Żyda
Dimansztajna.
Artykuły profesora Goldmana i dziennikarza Aronsona są „kluczowe”, a
takie rzadko pojawiają się na szpaltach współczesnej prasy. Na mgnienie oka jak
wybuch magnezu oświetlają one ciemne zakątki historii. Ale błysk jest krótki,
oczy publiczności przywykły do mętnej mgły i wszystko zostało zapomniane.
Słowa Lenina przytoczone w znakomitym artykule Goldelmana były takie:
„Te żydowskie elementy były mobilizowane przeciw sabotażowi Rosjan i w ten
sposób Żydzi mieli możność obrony rewolucji w tym krytycznym okresie. My zaś
mogliśmy przejąć aparat administracyjny tylko dlatego, że mieliśmy pod ręką
taką rezerwę mądrej i wykształconej siły roboczej.”
Wszystko jest jasne i dokładnie tak było. Nieliczni jeszcze pozostali
przy życiu, którzy widzieli na własne oczy dni rewolucji w Rosji, dobrze
pamiętają tę „siłę” i jak ona rozprawiała się z narodem rosyjskim. Liczba
„mobilizowanych Żydów” dochodziła do 1,4 miliona osób, a bardzo znaczna część
„poborowych” skierowana została do szeregów tworzonego „Czeka” i zajęła w nim
wszystkie kierownicze stanowiska.
Niejaki Nowak, były komunista i być może Żyd, potwierdził w pełni słowa
Lenina w artykule, który ukazał się w „Saturday Evening Post” 28 maja 1960.
Pisał tak: „Rosyjscy Żydzi uciskani przez carów, związali swój los z rewolucją
1917 r. od samego początku i podtrzymywali ideały komunizmu. Inteligencja
żydowska stała na czele rewolucji i była jej siłą przywódczą w najcięższym
okresie. Lecz sowiecka rewolucja tak jak i inne pożarła swoje dzieci.”
Tu trzeba wspomnieć o drugim „paradoksie” rosyjskiej historii, o którym
nikt, nigdy i nigdzie nie wspomniał. Żydowsko-francuski „Wielki Wschód” przez
swoje rosyjskie „córy” przejął władzę nad olbrzymim krajem – Rosją. Zawrót
głowy od sukcesów, rozumie się samo przez się, był proporcjonalny do wielkości
zdobyczy. Jednak przełknąć jej nie udało się i smaczny kąsek w ostatniej chwili
został brutalnie wyrwany z gardła.
Lenin – z Europy przy pomocy Niemców, a Trocki – z Nowego Jorku przy
pomocy bankierów Żydów, ściągnęli do Rosji kilkuset zawodowych rewolucjonistów,
wśród których co najmniej 9/10 było Żydami. Bardzo bogaty, mający tajemnicze
powiązania Żyd Parwus odgrywał poważną rolę w tych ciemnych machinacjach –
importu owego niebezpiecznego towaru na rosyjską ziemię. Znalazłszy się w
Petersburgu ten „zaczyn” zaczął przejawiać szaloną aktywność. Importowani
rewolucjoniści przyciągnęli na swoją stronę masy półanalfabetów lub w ogóle
analfabetów, „kamaryńskich chłopów” i poprowadzili ich do szturmu na już
dotknięty zgnilizną masońską „Rząd Tymczasowy”.
Ta cała demokratyczna farsa skończyła się przy pierwszym uderzeniu.
Kiereński przebrany w ubiór kobiety uciekł do Finlandii. Rozpoczęła się
straszna i krwawa epoka wojennego komunizmu, wojna domowa i całkowite
rozprzężenie państwa. Obecnie jasne jest, że żydowska elita zgubiła Rosję przy
pomocy niedużej grupy renegatów Żydów, wspieranych przez Żydów z małych
miasteczek, którzy w swej politycznej naiwności nie mieli żadnego pojęcia, na
kogo podnoszą rękę. Innymi słowy, słodki owoc zwycięstwa światowej masonerii
nad Rosyjskim Imperium po głuchej wojnie trwającej ponad sto lat został wyrwany
przez żydowską grupę etniczną zamieszkałą w tym czasie na terytorium kraju i
grupę przywiezioną przez Lenina i Trockiego dla realizacji ich planów... Czyż
nie jest to gorzki i przykry paradoks historii?
Wyższe sfery żydowskie straciły głowy od takiego nieoczekiwanego
afrontu; uciekły się nawet do terroru: założyciel Czeka, Żyd Urycki został
zabity przez młodego bogatego Żyda Kannegisera a sam Lenin był ciężko zraniony
przez Żydówkę Dorę Kapłan.
Przejście całej masy małomiasteczkowych Żydów na stronę bolszewików, co
dało im zwycięstwo, nie miało żadnego ideologicznego podkładu. Od „najbardziej
demokratycznego państwa na świecie” – jak nazywał Rosję masonów Kiereński –
Żydzi już otrzymali pełne prawa obywatelskie i otwierały się przed nimi
najszersze możliwości przeniknięcia do wszystkich dziedzin handlu i gospodarki
narodowej kraju.
Jak magnes przyciąga niepowstrzymanie do swoich biegunów opiłki
żelazne, tak też Żydzi z całej Rosji przyssali się ze wszystkich stron do
nowych organów władzy, czyniąc je trwałymi i odpornymi w okresie okrutnych i
krwawych lat wojny domowej.
Trudno sobie wyobrazić, że wśród Żydów istniało w tym smutnym okresie
sprzysiężenie i że mieli oni jedno ogólne dla wszystkich kierownictwo. Można
raczej przypuszczać, że cała ich masa znajdowała się pod wpływem swego rodzaju
„rasowego instynktu”, który jak magnes ciągnął ich do biegunów władzy. Rząd
Tymczasowy uczynił ich „równymi wśród równych”, ale komunizm stworzył znacznie
bardziej ponętną perspektywę: nie równości lecz panowania nad gojami i pełną
władzę nad ich życiem i mieniem. Było to zgodne z gorącymi marzeniami żydostwa,
wyrażonymi w następującej formie: „Niezłomna nadzieja Izraela dotyczy dwóch
spraw: po pierwsze, że kiedyś wróci on do ziemi obiecanej Kanaan oraz po
drugie, że pojawi się w Izraelu ´Książę Mesjasz´, który zmusi cały świat do
kłaniania się jego Bogu i zrobi swój naród właścicielem świata”. Nie, to zdanie
nie jest wzięte z Protokołów Mędrców Syjonu, lecz z bardzo rozpowszechnionej w
Ameryce Kolumbijskiej Encyklopedii, gdzie można je znaleźć pod hasłem „Judaizm”
na stronie 1026 wyd. z 1950 r. (...)
Jak można się domyślić, powszechne przejście wszystkich mas żydowskich
na stronę bolszewików – związane dla nich ze zbiorowym ryzykiem – było dla
wszystkich zjawiskiem nieoczekiwanym. Oczywiście, że Lenin i Trocki mieli
nadzieję, iż przyciągną na swoją stronę znaczną część żydowskich młodych
„aktywistów”, lecz o tym, żeby pozyskać prawie półtora miliona żydowskich
pracowników, nikt z przywódców bolszewizmu nie mógł marzyć. Nikt również nie
potrafił przepowiedzieć przyszłości. Bolszewicy niejednokrotnie stali na
krawędzi przepaści i ich zniszczenie nieuchronnie pociągnęłoby za sobą prawie
całkowite wyniszczenie Żydów na całym terytorium Rosji, a szczególnie na
Ukrainie, gdzie Żyd i bolszewik byli prawie synonimami dla białogwardzistów,
którzy nie mieli dla nich litości. Z drugiej strony, bez żadnego dla siebie
ryzyka całe rosyjskie żydostwo mogłoby okazać zorganizowane wsparcie dla Rządu
Tymczasowego i zapewnić mu tym samym zdecydowaną przewagę w walce z bolszewikami.
Dlatego można z całym przeświadczeniem stwierdzić, że w tym przypadku w masach
żydowskich nie decydował rozum, lecz wyczucie – intuicja. W ciągu wieków w ich
duszach kultywowano nienasyconą żądzę panowania nad gojami – panowanie twardo
im obiecano w Talmudzie. Rozpad państwa rosyjskiego stanowił dla nich
całkowicie wyjątkowy przypadek, sprzyjający realizacji tego okrutnego marzenia
Izraela i dawał im do ręki możliwość „bycia wszystkim” tam, gdzie dotąd byli
oni niczym. Los został wyzwany i kierując się nie rozumem, lecz ukształtowanym
przez Talmud instynktem nienawiści i pogardy dla gojów, Żydzi bez zastanowienia
rzucili się w nurt rosyjskiej krwawej rewolucji i nie u boku tych, którzy już
im dali równouprawnienie, lecz tych, którzy obiecali dać coś znacznie
ważniejszego.
Strona materialna miała również sporą siłę przyciągania dla żydowskich
kadr, które opanowały władzę, wchodząc w skład nowego rządu. Trudno sobie nawet
wyobrazić na jaką skalę występowało trwonienie mienia państwowego przez
żydowskich panów, którzy dorwali się do władzy. Ciągnęli wszystko i wszędzie
tam, gdzie tylko mogli. Żadne, nawet najbardziej przybliżone obliczenie tej
zorganizowanej przez naród „zwycięzców” grabieży nie jest oczywiście możliwe.
Wystarczy przytoczyć kilka przykładów: bezcenną kolekcję znaczków zabitego cara
ukradł z pałacu osobiście sam Bronsztejn – Trocki. Jak mówią, kolekcja ta
spoczywa dotychczas w sejfach jednego z żydowskich banków w Nowym Jorku.
Najlepszą w świecie kolekcję rosyjskich monet zebraną przez W. Ks. Georgija
Michajłowicza zrabowała grupa Żydów a następnie przewiozła ją potajemnie do
Ameryki i tam rozsprzedała częściami bogatym numizmatykom. Kodeks Synajtikus
przypadkowo znaleziony przez barona Tyszandorfa w jednym z klasztorów Synaju
właśnie w momencie, kiedy zakonnicy postanowili go już spalić razem z
nagromadzonymi gratami, był sprzedany przez Żydów za 100 tys. funtów
szterlingów Muzeum Brytyjskiemu. Ten Kodeks oraz Koran Omara zalany jego własną
krwią były chronione w bibliotece Ermitażu i uważane za najbardziej drogocenne
książki świata. Kodeks został sprzedany jawnie, a Koran zniknął bez śladu i do
tej pory nie wiadomo, u kogo się znajduje.
Znany Żyd Sol Barnato był głównym pośrednikiem w sprzedaży wielu
kosztowności zrabowanych w cerkwiach i u osób prywatnych. Była ich taka
nieprawdopodobna ilość, że jednostką pomiarową drogocennych kamieni nie był
karat, który zazwyczaj jest stosowany, lecz drewniana skrzynka do cygar...
Po całkowitym przejęciu przez Żydów aparatu administracyjnego kraju
zostali oni jego rzeczywistymi gospodarzami. Robert Wilton, Anglik, który
przebywał w Rosji, będąc korespondentem Times’a, poinformował, że po zdobyciu
władzy przez bolszewików z 556 osób zajmujących wyższe stanowiska
administracyjne w Rosji, 447 było Żydami. Raz uchwyciwszy władzę w swoje chciwe
łapy Żydzi nie mieli żadnego zamiaru jej wypuszczać, co potwierdza etniczny
skład rządu sowieckiego tuż przed drugą wojną światową. Z 500 członków wyższej
sowieckiej administracji 83% było Żydami, 5% Rosjanami, 5% Łotyszami i 6% innej
narodowości. Czyli w stosunku procentowym Żydów w składzie sowieckiego aparatu
rządowego było nawet nieco więcej (o 3%), niż w pierwszym porewolucyjnym
okresie. (...)
I jeszcze jeden paradoks historii! Kiedy Lenin umarł w 1924 r., w 54
roku życia, z przyczyn całkowicie niezrozumiałych i do tej pory przez nikogo
nie wyjaśnionych, na miejsce Lenina został wybrany nie Trocki, jak wszyscy
oczekiwali, lecz mało komu znany Stalin, który niczym szczególnym się dotąd nie
wsławił. Natomiast żydowski Napoleon – Trocki, został z hańbą zesłany do
środkowej Azji, później wydalony z ZSRR i w końcu zginął z rąk anonimowego Żyda
w Meksyku, dokąd zabójca po długich przygotowaniach potrafił się podstępnie
przedostać.
Większość innych współpracowników Lenina i Trockiego zostało wściekle i
bezlitośnie zamordowanych w piwnicach GPU przez swoich własnych rodaków, którzy
obwinili ich o najbardziej nieprawdopodobne przestępstwa. Kiedy stary bolszewik
Kamieniew (Rozenfeld) został wezwany przed sąd, jego oskarżycielami byli:
Oldberg, Dawid, Berman, Reingold i Pikel, jako sędziowie występowali naczelnicy
oddziałów NKWD – Słucki, Friczowski, Pauker i Redens. Cała dziewiątka to Żydzi!
Dziwne, prawda?
Drugi współpracownik Lenina, Bucharin, oświadczył na procesie, że
krajem obecnie kieruje nie partia, lecz tajna policja, co było naturalnie
prawdą. Bucharin mógł dodać, że na czele tej policji stoją „zmobilizowani”
małomiasteczkowi Żydzi i wówczas wszystko byłoby całkowicie jasne i zrozumiałe.
W dniu śmierci Lenina, który nawiasem mówiąc prawdopodobnie został
otruty, jest bardzo możliwe, iż Żydzi – pseudobolszewicy, będąc świadomi swej
siły, już zaczynali uprawiać swoją własną politykę. Jako podwójny zdrajca
masonerii i żydostwa Trocki był dla nich osobistością znienawidzoną i całkiem
nie do przyjęcia. Stalin, posiadający „niejasną przeszłość” (w pewnym okresie
był agentem policji przy rządzie carskim), był człowiekiem najbardziej
odpowiednim, którego łatwo było trzymać w ręku. O tym, że Żydom było wiadomo
już od dawna o tej stronie życia Stalina, napisano długi, potwierdzony
dokumentami artykuł, wydrukowany w czasopiśmie Life wkrótce po śmierci „Wodza”.
Pozostało tylko do wyjaśnienia, DLACZEGO tak długo trzymano tę historię w
ścisłej tajemnicy... Autorami tego artykułu byli Lenin i Krywicki.
Dokładnie tak samo, jak to zrobili zwycięzcy-masoni, którzy postawili
swoich przedstawicieli na czele rządu, zwycięzcy-Żydzi umieścili swoich ludzi
na wszystkich najważniejszych stanowiskach w nowym rządzie.
Rozumiejąc wyjątkową ważność organów bezpieczeństwa wewnętrznego dla
swojej władzy postawili sobie za cel przeniknięcie do ich szeregów, które w
krótkim czasie stały się swego rodzaju „rządem w rządzie” – posiadającym
całkowicie autonomiczną organizację i nawet rodzaj sił zbrojnych – i które były
bezpośrednio podporządkowane szefowi organizacji bezpieczeństwa... Tajna
policja jest „kluczem” do władzy w ZSRR. A „klucz” ten był całkowicie w
kieszeni Żydów: posługiwali się nim dla umocnienia i podtrzymania swojego
panowania. (...) We wszystkich sowieckich
państwach satelitarnych tajna policja była pod kontrolą Żydów, co samo wpłynęło
na nasilenie „antysemityzmu” w tych krajach... Na Węgrzech, gdzie 70% tajnej
policji i wszyscy jej naczelnicy byli w tym czasie Żydami, skończyło się w 1956
roku dużym pogromem. Tłum łapał Żydów na ulicach, zabijał na miejscu i wieszał
na słupach i płotach”...
Rozzuchwaleni swymi
zwycięstwami na terenie zniszczonego przez nich Cesarstwa Rosyjskiego Żydzi
rozpoczęli krwawe porachunki we własnym gronie, a różne sekty walczyły bez
skrupułów o dostęp do władzy. W. Uszkujnik (s. 19-22) pisze: „Żydowscy oprawcy dręczyli i znęcali się nad
swoimi rodakami w bardzo okrutny i podły sposób, czego by oczywiście nie
robili, gdyby byli wykonawcami woli „azjatyckiego despoty” Stalina. Jednak
zorganizowany na wielką skalę spisek w jednostkach sowieckich sił zbrojnych
stanowił najbardziej realne i śmiertelne niebezpieczeństwo dla
małomiasteczkowych Żydów. To, co wydarzyło się latem 1953 roku, mogło się
zdarzyć już piętnaście lat wcześniej i zmienić cały bieg historii świata.
Ostrze spisku wojskowego skierowane było oczywiście nie przeciw
„dyktatorowi”, lecz przeciwko Berii z jego komunistami i wszystkimi
małomiasteczkowymi Żydami z Kaganowiczem na czele. Masoni, samo przez się
zrozumiałe, okazali istotne wsparcie dla dwóch Żydów – Berii i jego bliskiego
towarzysza broni Izraiłowicza w wynajdywaniu różnych argumentów częściowo
fałszywych, pociągających za sobą śmierć wielu tysięcy ludzi.
W końcu 1938 roku, kiedy Żydzi kończyli już czystkę w armii sowieckiej,
jej straty w stanie osobowym wynosiły w przybliżeniu około 30 tys. osób z kadry
dowódczej.
Wśród nich było:
186 z liczby 220 dowódców brygad,
110 z liczby 195 dowódców dywizji,
57 z liczby 85 dowódców korpusów,
13 z liczby 15 dowódców armii – oraz wszyscy bez wyjątku dowódcy
okręgów wojskowych itd.
Jak widać z powyższych liczb, czystka była bardzo ostra i radykalna.
Jest zrozumiałe, że musiała ona w następstwie osłabić gotowość bojową armii.
Źródła niemieckie potwierdzają obecnie, że właśnie ta czystka była
główną przyczyną, mającą wpływ na decyzję Hitlera w sprawie napadu na Związek
Sowiecki. Byłoby rzeczą dziwną, gdyby Hitler pominął taką wyjątkową okazję. Kto
mógłby przewidzieć, że potencjalny przeciwnik hitlerowskich Niemiec nagle sam pozbawi
się doświadczonego kierownictwa własnej armii i tym samym niejako otworzy wrota
na wtargnięcie wroga.
Historycy zagraniczni, którzy już dawno nie odważali się mówić prawdy z
obawy przed Żydami, w żaden sposób nie mogą rozwiązać problemu tych krwawych
czystek w armii sowieckiej wobec śmiertelnego zagrożenia ze strony Niemiec i
próby Stalina zawarcia układu z Hitlerem dla jego uspokojenia.
Prawdziwe
podłoże i kulisy tej historii leżą znacznie głębiej. Zwłaszcza, jak zaznacza
Deutscher, w „konserwatywnych” kręgach wojskowych już w latach przedwojennych
zaznaczał się silny ruch przeciw „żydowskiemu jarzmu”, które było wielokrotnie
gorsze od tatarskiego.
Żydzi
znaleźli się wobec dwóch wrogów – wewnętrznego i zewnętrznego. Istniała mała
nadzieja, aby z wrogiem zewnętrznym dogadać się w jakiś sposób i odwlec na
jakiś czas jego agresję. Wyboru po prostu nie było: albo my (Żydzi) albo armia
(tj. Rosjanie).
Wersja,
że spisek był skierowany przeciw osobie Stalina, a nie przeciw tym, którzy nim
kierowali i stali za jego plecami, stanowi oczywiście zupełny absurd.
Czy
można przyjąć wersję, że znajdując się w obliczu groźnego niebezpieczeństwa,
którym były dla nich hitlerowskie Niemcy, Żydzi poszliby na straszne ryzyko,
pozbawiając sowieckie siły zbrojne dowództwa dla ratowania Stalina? Jeśliby tu
nie chodziło o ich własną skórę, „pretoriańska gwardia” w Związku Sowieckim
zdławiłaby natychmiast swojego „wodza”, gdyby on tylko zapragnął, w obliczu
bezlitosnego wroga Żydów – Hitlera, zniszczyć dowódcze kadry swej armii.
Teraz,
jakby „paradoksalne” to się nie wydawało, dla lepszego zrozumienia tych
wydarzeń, które miały miejsce w Rosji w owych latach, musimy zrobić małą
wycieczkę w czasie, w daleką przeszłość, kiedy to Rosja – jako taka – jeszcze
nie istniała na mapie.
Na nizinach
nadwołżańskich istniało wówczas bardzo bogate i silne państwo chazarskie.
Chazarowie ze względu na swoje pochodzenia byli Turko-tatarami. Pozostając
pół-koczownikami, posiadali oni w tamtym okresie duże miasta i prowadzili
rozległy handel ze wszystkimi sąsiadami. Handel „żywą siłą”, tj. niewolnikami,
był ich główną specjalnością. Dla uzupełniania zasobów Chazarowie często
dokonywali najazdów na słowiańskie plemiona i pojmanych jeńców brali na
sprzedaż.
W
siódmym i ósmym stuleciu naszej ery judaizm zaczął przenikać przez
konstantynopolskich rabinów do Chazarów, najpierw do wyższych klas tej
społeczności, a później rozprzestrzenił się także wśród prostej ludności.
Warto
nadmienić, że w rosyjskich legendach wspomina się niekiedy „Wielkiego
Żydowina”, z którym rosyjscy bohaterowie staczali boje na „Dzikich Polach”.
Samo przez się rozumie, że ten „Żydowin” nie był palestyńskim Żydem-semitą,
lecz chazarskim najeźdźcą grabiącym słowiańskie wioski.
Doprowadzeni
do rozpaczy Słowianie dokonali w 965 roku głębokiego napadu na Chazarię pod
wodzą kijowskiego księcia Świętosława, i przy pomocy finansowej Bizancjum,
któremu Chazarowie również sprawiali dużo kłopotów i nieprzyjemności. Spalili
wówczas i rozgrabili główne chazarskie miasta: Itil, Białą Wieżę i Samender, po
czym z bogatą zdobyczą wrócili do siebie do domu.
Nie
sposób przypuszczać, że wbrew prawu i obyczajom tych czasów, Słowianie nie
odpłacili swym dręczycielom-Chazarom tą samą monetą i nie pognali w niewolę po
zwycięstwie tylu chazarskich jeńców, ilu można było schwytać i sprzedać. Jeśli
dostarczenie czarnych niewolników z Afryki na plantacje do Ameryki było sprawą
dość trudną, to przepędzić tłum chazarskich jeńców, posadziwszy ich na własne
wozy i konie, przez stepy południowej Rosji było rzeczą prostą i łatwą do
wykonania.
Należy
przypuszczać, że i dług zaciągnięty w Bizancjum przez Świętosława został
spłacona tą samą monetą, tj. chazarskimi niewolnikami rzuconymi na rynek w
dużej liczbie po dokonaniu owego zwycięskiego najazdu.
Więcej
niż 80% populacji żydowskiej żyjącej dziś na świecie należy do tzw.
„aszkenazyjskiej” grupy wschodnich Żydów, którzy od swych pobratymców
należących do południowo-zachodniej grupy „sefardyjskiej” różniła się znacznie
nie tylko obyczajami, lecz również wyglądem zewnętrznym.
Jak
niektórzy rosyjscy historycy od dawna przypuszczali, większość „wschodnich”
Żydów nie jest Semitami, lecz Turko-tatarami, właśnie potomkami tych Chazarów,
którzy najpierw byli rozbici przez Świętosława, a później dobici przez Dżyngis
Chana i uciekli do Europy Wschodniej pod naciskiem jego hord.
Nawet
w samym Izraelu są obecnie, wprawdzie nieduże, grupy społeczne, które są
przekonane o prawdziwości tej historii.
Jeżeli
na ogół wszyscy wybitni działacze żydowscy i syjonistyczni należą do grupy
„wschodnich” Żydów, to z przyczyn w pełni zrozumiałych ta historyczna prawda
nie cieszy się wśród nich dużą popularnością. Jednak ku ich wielkiemu
zdziwieniu, bardzo znany w kręgach europejskiej inteligencji pisarz Artur
Koestler, sam wywodzący się ze wschodnich Żydów, wydał niedawno nową książkę
pod tytułem „Trzynaste pokolenie” [„The Thirteenth Tribe”], w której wyraźnie i
przekonywująco udowadnia, że on sam i wszyscy jego rodacy Żydzi „aszkenazyjscy”
w żaden sposób nie mogą być Semitami, lecz są w prostej linii potomkami
Chazarów. Jak Koestler słusznie twierdzi, takie silne i żywotne plemię jak
Chazarowie w żaden sposób nie mogło zniknąć bez śladu z powierzchni ziemi. Jako
naród koczowniczy przenieśli się po prostu na zachód pod naciskiem Mongołów i
osiedlili się w Europie Środkowej, powiększając tam liczbę swoich rodaków
zagarniętych siłą i sprowadzonych przez Świętosława. Znani w Polsce i na
Ukrainie jako „Żydzi”, ci przesiedleńcy z nizin nadwołżańskich byli właśnie
tymi „Żydami”, o których wspominają stare pieśni rosyjskie.
Jak
to zwykle bywa po przyjęciu nowej wiary, neofici zaczęli wykonywać wszystkie
obrzędy z jeszcze większą gorliwością, niż to czynili sami Żydzi semickiego
pochodzenia, dodając do tych obrzędów również swoje chazarskie obyczaje.
Trudno
oczywiście twierdzić, że wschodni Żydzi nie mają domieszki krwi semickiej.
Wielu Żydów-semitów żyło w Chazarii, a część Żydów zachodnich, ratując się
przed Krzyżakami przeniosła się do wschodniej Europy i zamieszkała ze swoimi
współwyznawcami Chazarami. Lecz turecko-tatarska krew pozostała dominująca
wśród tzw. Żydów „aszkenazyjskich”.
Sam
tego nie podejrzewając oczywiście Koestler uchylił swoimi historycznymi
badaniami rąbek tej zasłony, która zakrywała do tej pory przed oczami
niewtajemniczonych niektóre dziwne „obyczaje” chazarskich władców Kremla.
Na
54 stronie jego książki jest taki wiersz: „Arabscy i współcześni historycy są
zgodni, że chazarski system rządzenia miał podwójny charakter: Kagan był
przedstawicielem władzy religijnej, a Bek – państwowej”. Koestler dodaje, że
prawie nigdy nie widziany przez zwykłych śmiertelników Kagan był w
rzeczywistości pełnoprawnym władcą Chazarów, a Bek był tylko jego
pełnomocnikiem wykonującym funkcje administracyjne.
Po
przejęciu władzy w swoje ręce, potomkowie Chazarów postępując zgodnie ze swymi
starymi obyczajami, nie tylko wprowadzili również podwójny system kierowania
społeczeństwem w ujarzmionym przez siebie kraju, ale – co już zupełnie
nieprawdopodobne i wręcz dziwne – wprowadzili swojego Kagana – potomka
chazarskich chanów – Łazara Kaganowicza nazwanego przez emigrantów „Bladym
strażnikiem Kremla”, a Stalina wyznaczyli jego Bekiem...
Kaganowicz
był jednym z nielicznych komunistów Żydów, który nigdy nie zmienił swojego
rodowego nazwiska, składającego się z dwóch części: Kagan, tj. „chazarski chan”
i przyrostka -owicz, oznaczającego pochodzenie, jak na przykład Ruryk-owicz.
Innymi słowy – i bez żadnej wątpliwości – Łazar Kaganowicz był w prostej linii
następcą tj. męskim potomkiem ostatnich chanów chazarskich i „zgodnie z prawem”
otrzymał władzę pod przykrywką stanowiska Sekretarza Partii. (...)
Koestler
również pisze, że u Chazarów istniał zwyczaj rytualnych zabójstw, a w
niektórych przypadkach zabijali rytualnie nawet swojego własnego chana. Warto w
tym miejscu zaznaczyć, że i w naszych czasach Chazarowie, lub inaczej mówiąc
Żydzi wschodniej Europy, do których należą wszyscy niemal mieszkańcy Nowego
Jorku w liczbie przeszło trzech milionów, przestrzegają nadal krwawych
obyczajów swoich przodków i jedzą tylko mięso „koszerne” rytualnie zabijanej
zwierzyny, której gardło podrzyna się na krzyż w obecności „cadyków”,
pobierających za to pieniężne wynagrodzenie”...
* * *
Sytuacja natomiast samych Żydów w diasporze zawsze
była nieprosta, i to wszędzie, gdzie wolą losu rozbijali swe namioty.
Cesarz
austriacki Józef II zniósł sądownictwo rabinicze, zakazał używania języka
hebrajskiego i jidisch. W sprawach handlowych i publicznych zakazał Żydom pobytu na wsi, w przypadku gdy
próbowali zajmować się działalnością nieprodukcyjną, np. szynkarstwem i lichwą.
Poza
tym decyzje zaborców ukróciły Żydom swobodne rozpijanie polskich chłopów i
lichwiarstwo.
W
ciągu pół wieku w zaborze austriackim odsetek szynkarzy i arendarzy żydowskich
spadł aż o około 75 proc.
Szczególną formą troski o
„równouprawnienie” Żydów było wprowadzone przez biurokratów austriackich zakazu używania przez Żydów hebrajskich
nazwisk i odpowiednie „obdarowywanie” ich ośmieszającymi nazwiskami
niemieckimi, jak np.: Eselskopf – (ośla głowa), Ziegenschwanz – (kozi ogon), Wildschwein
– (dzika świnia), Galgenstrick – (sznur szubienniczy), Taschengregger –
(kieszonkowiec), Borgenicht – (nie pożyczaj), Pferdapfel – (końskie
łajno); lub polskimi: Siorek, Pinda, Figa, Pizdło, Fiut, Dura, Chujec, Parszywka,
Bzdyl itp. Dla uzyskania lepszego nazwiska, jak na przykład Kluger (mądry) czy Diamont, Żydzi musieli
bardzo dużo zapłacić.
W
1813 roku austriaccy urzędnicy obarczyli Żydów specjalną „taksą korekcyjną”
(Korrektentaxe) czyli opłatą od każdego Żyda przybywającego do Wiednia. Szpiedzy
policyjni czyhali na każdego Żyda, który po przybyciu do Wiednia nie zaopatrzył
się w kartę meldunkową i traktowali go wówczas jak zwykłego kryminalistę.
Po
włączeniu do Rosji części ziem ówczesnej Rzeczypospolitej zamieszkałej przez
wielką liczbę Żydów, caryca Katarzyna II szybko pozbawiła ich przywilejów
jakimi cieszyli się w Rzeczypospolitej. Zaczęto
likwidować samodzielność kahałów, rosyjscy dygnitarze zalecali jak największą
ostrożność wobec Żydów w polityce i gospodarce. Żydzi musieli oddawać bardzo
dużo pieniędzy do skarbu rosyjskiego.
Władze carskie podjęły
działania dla ograniczenia żydowskiego szynkarstwa i arend, w ramach którego
Żydzi rozpijali chłopów wódką, do której dodawali różnych ziół, aby tym
sposobem łatwiej doprowadzić chłopa do utraty przytomności, aby później okraść
go ze wszystkich pieniędzy i zapisać mu tyle długów, ile sami zechcą, żądając
zapłaty w gotówce lub w ziarnie. Ukazem Carycy II w 1791 roku zakazano Żydom
przemieszczania się w głąb państwa moskiewskiego. Tak w praktyce wyglądała
sytuacja Żydów w zaborach ówczesnej Polski, o wiele gorzej niż w niepodległej
Rzeczypospolitej. W ogóle bywało zawsze tak: im głupszy naród i jego rządy, tym
lepsza sytuacja intruzów; im mądrzejszy naród i jego rządy, tym zdecydowaniej
broni swego kraju, dobytku i zdrowia.
W 1918 roku Jakub Nachamkes-Swierdłow ogłosił
„bezlitosny masowy terror przeciwko wszystkim wrogom rewolucji”, co w
zaszyfrowanym języku bolszewii znaczyło krwawy terror skierowany na wszystkie
narodowo i kulturalnie świadome warstwy narodu rosyjskiego. Na jego bezpośredni
rozkaz bestialsko zamordowano wszystkich żyjących wówczas członków rodziny cesarskiej,
a zaspirtowane głowy ofiar tej straszliwej zbrodni nie zostały z Tobolska
przesłane do Moskwy ( jak tego domagał się Nachamkes-Swierdłow) tylko dlatego,
że gdyby po drodze kompani Jurowskiego z takim bagażem wpadli do rąk oficerów
Białej Gwardii, nie sposób sobie nawet wyobrazić, jaka by tych zbirów spotkała
kara. W ten sposób mordercy zadowolili się tylko „zwykłym” wymordowaniem rodu
carskiego.
[Najbardziej naukowo uzasadniony,
precyzyjny, a zarazem głęboko przejmujący obraz egzekucji rodziny carskiej
przez żydowskich i łotewskich „gołoworezów” pod przywództwem Jakowa Jurowskiego
podał Robert K. Massie w książce „The
Romanovs. The Final Chapter” (New York 1995, p. 3-6)]. W. Uszkujnik pisze
dalej: (...) „Rozkaz zabicia cara,
jego rodziny i bliskich razem w liczbie jedenastu osób, został wydany osobiście
przez Jakowa Swierdłowa i był przez niego przekazany do wykonania Szaji
Gołoszczekinowi, ówczesnemu przewodniczącemu Uralskiej Rady. Jekaterynburg „na
cześć” zabójcy został przemianowany na Swierdłowsk, a jeden z krążowników
sowieckiej floty nosił również jego nazwisko. Swierdłow przeżył swoje ofiary o
mniej niż rok. Jak podano – pobili go w czasie mityngu robotnicy jednej z
morozowskich manufaktur i w następstwie tego pobicia zmarł w 1919 roku, w wieku
trzydziestu pięciu lat. Oficjalnie podano, że jego śmierć była wynikiem
zapalenia płuc.
Wykonawca
zabójstwa Gołoszczekin wyznaczył z kolei Żyda Jankiela Jurowskiego, syna Chaima
Jurowskiego, zesłanego na Sybir za kradzieże. Jankiel dobrał sobie szajkę profesjonalnych
zabójców-czekistów, składającą się z trzech Rosjan, siedmiu Węgrów i jednej
osoby o nieznanej narodowości. Mówią, że w tej liczbie Węgrów biorących udział
w zabójstwie był również Imre Nagy (późniejszy ulubieniec zachodniej prasy),
rozstrzelany przez wojska sowieckie po powstaniu w 1956 roku.
Jurowski
osobiście zastrzelił z rewolweru cara i następcę, którego ojciec trzymał w
ramionach. Carewicz Aleksiej cierpiący na hemofilię miał w tym czasie 14 lat.
Istnieje
dokument podpisany przez Lenina, Trockiego, Zinowiewa, Bucharina,
Dzierżyńskiego, Kamieniewa i Petersena datowany 27 lipca 1918 r. o dostarczeniu
głowy cara i jej identyfikacji.
W
świetle wyżej wspomnianych faktów staje się rzeczą oczywistą, że
jekaterynburskie zabójstwo było rozmyślnym
rytualnym morderstwem zaplanowanym znacznie wcześniej, dokonanym
całkowicie i wyłącznie przez Żydów – Swierdłowa, Gołoszczekina i Jurowskiego.
Wschodni Żyd Jurowski był tym „cadykiem”, który własną ręką „złożył na ofiarę”
cara największego chrześcijańskiego państwa świata, oraz jego następcę.
Jak
należy przypuszczać, według obyczajów Chazarów, cała działalność Kagana –
Łazara Kaganowicza – pozostawała, jak zwykle, w głębokiej tajemnicy. Bek Stalin
był zawsze na widoku i jako nieograniczony w swoich prawach „wschodni despota”
ponosił pełną odpowiedzialność za całą wewnętrzną i zewnętrzną politykę
państwa.
Wychowany
w ciągu lat na tym prymitywnym kłamstwie, przeciętny czytelnik, zarówno
rosyjski jak i zagraniczny, po prostu nie może wyobrazić sobie innego prawdziwego
obrazu tego, co rzeczywiście miało miejsce za kulisami sowieckiej historii.
Stalin
był marionetką w rękach Kagana –
Kaganowicza i jego najbliższego żydowskiego otoczenia. Władza wykonawcza
należała do jego Beka tj.
Dżugaszwili, który służyć miał również jako „kozioł ofiarny” w razie potrzeby.
Żadnych ważnych samodzielnych decyzji podejmować on nie mógł, a jego bezgraniczny „despotyzm” był tylko iluzją
dla „maluczkich” – jak mówią Polacy.
Nieograniczona
władza KAGANA opierała się w całości nie na partii komunistycznej i nie na jej
Komitecie Centralnym, które spełniały rolę parawanu – co prawda dość
przejrzystego – a na niesamowicie złożonej i silnej organizacji organów
bezpieczeństwa wewnętrznego, których główny sztab znajdował się w ogromnym
bloku należącym wcześniej do towarzystwa ubezpieczeniowego przy ulicy
Łubiańskiej w Moskwie, w pobliżu Kremla.
W
ciągu szesnastu lat na czele tego aparatu bezpieczeństwa stał gruziński
pół-Żyd, Ławrientij Beria, którego, jak powiedział pewnego razu Deutscher,
nienawidził i bał się cały kraj.
Można
powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że w całej historii ludzkości nikt i
nigdzie nie potrafił utworzyć czegoś podobnego do sowieckiego systemu tajnej
policji, która przenikała do wszystkich zakamarków życia i miała swoich
agentów, tak zwanych „sekcyjnych”, w każdej komórce aparatu państwowego.
W
zarządzie tej policji znajdowali się również wszyscy pracownicy przymusowych
obozów pracy w Związku Sowieckim, w których tak skutecznie mielono żywą,
biologiczną siłę kraju i łamano ludzkie dusze. Wynalezienie tych obozów jest
„zasługą” Żyda Frenkiela, co, o dziwo, pisma zachodnie skromnie przemilczają.
Bogiem
a prawdą należałoby przyznać pokojową nagrodę Nobla także Frenkielowi, zasłużył
on na nią nie mniej niż jego ziomek i kolega po fachu Henry Kissinger, który
zgotował wielu ludziom Azji śmierć i obozowe życie, czyli skazał na stopniowe
zniszczenie miliony ludzi...
Cała
etniczna grupa Żydów oczywiście znajdowała się po stronie „naszego” rządu i
okazywała mu pełne poparcie i pomoc polegającą głównie na tym, że jej
członkowie prowadzili gorliwie obserwację gojów i donosili na nich
kierownictwu, jeśli spostrzegli cokolwiek podejrzanego w ich postępowaniu.
W
każdym razie, jak by „super-paradoksalnie” to nie brzmiało, wschodni Żydzi postanowili
zrekonstruować w połowie XX wieku system rządzenia panujący w ich ojczystej
Chazarii około X wieku naszej ery, lecz pod płaszczykiem rosyjskiego
quasi-komunizmu! Cały kościec tej władzy już istniał, lecz tylko został
obciągnięty czerwoną skórą: Kagan, jako najwyższa, prawie niewidoczna władza,
za nim Bek, wykonawca jego woli. Chańska gwardia pod kierownictwem
współpracownika Kagana i „wdzięczni mieszkańcy” wspierający swojego chana
przeciw ujarzmionym obcoplemieńcom.
Jak
pisał z dużym uznaniem na stronach znanej brytyjskiej encyklopedii z 1953 r.
Żyd, prof. Jakow Markus: „Uczyniono ogromny wysiłek, ażeby tępić wyjęty spod
prawa antysemityzm. Karą za to ´przestępstwo´ były TRZY lata pracy przymusowej
w obozach, co dla ludzi o słabym zdrowiu równało się śmierci. Można
przypomnieć, że w „despotycznej” carskiej Rosji za obrazę samego cara skazywano
na jeden miesiąc aresztu lub 300 rubli grzywny”.
Dlatego
nie ma w tym nic dziwnego, że tacy wybitni Żydzi wschodni jak Ben Gurion, Golda
Mejer, Mojsze Hertzog i inni, badali sowiecki system rządzenia i zachwycali się
nim, o czym pisał na szpaltach Reader’s Digest (grudzień 1968 r.) znany
amerykański pisarz Lester Welt. Będąc potomkami Chazarów i rozumiejąc istotę
sowieckiego ustroju, nie mogli nie wpadać w zachwyt widząc, jak ich ziomkowie
kierują największym krajem świata.
Potwórzmy
jeszcze raz: Armia Sowiecka została pozbawiona kierownictwa w obliczu wroga nie
przez azjatyckiego despotę Stalina, lecz przez wschodnich Żydów, którzy
ratowali swoją władzę i własną skórę przed zbliżającym się groźnym
niebezpieczeństwem nie z Zachodu, lecz z wnętrza kraju, którego byli
włodarzami.
Tak
więc wydarzył się jeszcze jeden paradoks: pół-Żyd Beria poniósł na złotym
półmisku „głowę dowództwa” jemu wrogich sił zbrojnych w darze ćwierć-Żydowi
Hitlerowi, co było początkiem zguby i jednego i drugiego.
Czytelnikom,
którzy mają wątpliwości co do żydowskiego pochodzenia „Führera” poleca się
przeczytać albo jego biografię napisaną przez profesora uniwersytetu z Getyngi;
książkę A. Koestlera, albo książkę „Hitler – założycielem Izraela?” Kardela.
Ojciec Hitlera Schicklgruber był synem z nieprawego łoża żydowskiego bankiera z
Grazu i jego służącej. Rodzina bankiera nazywała się Frankenberger. (...)
Kardel pisze również, że prawie wszyscy w bliższym otoczeniu Hitlera to ludzie
mający domieszkę krwi żydowskiej, z wyjątkiem zabitego na samym początku kapitana
Röhma, który był „czystym Aryjczykiem”. Obaj feldmarszałkowie Milch i Eichmann
uśmierceni przez Żydów w Izraelu byli też Żydami czystej krwi”...
Gdy w 1940 roku Hitler nadał generalnemu
inspektorowi Luftwaffe Erhardowi Milchowi rangę feldmarszałka, Hermannowi
Goeringowi doniesiono, że jest on Żydem. Na co marszałek Rzeczy odparł: „To ja
decyduję, kto jest Żydem” i kazał sprawę zamknąć. Co też się stało. Wynikałoby
więc z tych żydowskich publikacji, że zwalczanie żydostwa przez hitlerowców
miało charakter raczej pokazowy niż zasadniczy, co więcej, że zbrodniarzami
byli Żydzi, a nie Niemcy. Wydaje się, że pół-Żydem był także feldmarszałek
Walter von Reichenau (1884-1942).
Nie tylko naukowcy, ale też prasa rosyjska
często – w przeciwieństwie do polskiej – w taki właśnie sposób podejmuje temat
żydowski. Jako wymowny przykład tego rodzaju publikacji można przytoczyć
artykuł niejakiego K. Kapitonowa pt. „Żydzi
w Wehrmachcie”, zamieszczony w listopadzie 2002 roku w liberalnej
rosyjskiej „Niezawisimej Gaziecie”, a
przedrukowany następnie m.in. w warszawskim „Forum” i torontońskim „Głosie
Polskim”. Artykuł jest poświęcony tak zwanym „mieszańcom” (po niemiecku:
„Mischlinge”) czyli żydowsko-niemieckim bastardom, współuczestniczącym w
zbrodniach wojennych hitleryzmu.
„W niemieckiej armii służyło 150 tysięcy
żołnierzy i oficerów, których rodzice lub dziadkowie byli Żydami. Dziś nikt nie
chce się do nich przyznać.
Terminem „mischling” określano w III Rzeszy
osoby z małżeństw aryjsko-semickich. Ustawy rasowe odróżniały mischlingów I
stopnia (jedno z rodziców – Żyd) i II stopnia, kiedy Żydem był ktoś z pokolenia
dziadków. Dziesiątki tysięcy mischlingów służyło w Wehrmachcie, Luftwaffe i
Kriegsmarine, wysoko awansując.
Setki mischlingów zostało odznaczonych
żelaznymi Krzyżami, zaś 20 żołnierzy i oficerów żydowskiego pochodzenia
otrzymało najwyższy order III Rzeszy: Krzyż Rycerski.
Major Wehrmachtu Robert Borhardt odznaczony
został Krzyżem Rycerskim za manewr na froncie wschodnim w sierpniu 1941 roku.
Odkomenderowany do Afrikakorps dostał się do niewoli brytyjskiej. W 1944 r.
roku mógł wyjechać do Anglii, gdzie przebywał jego ojciec, ale wrócił do
Niemiec, mówiąc: Ktoś musi odbudowywać nasz kraj. W 1983 roku, niedługo przed
śmiercią, powtarzał: Wielu Żydów i półkrwi Żydów uważało, że winni bronić
Vaterlandu.
Fuehrer osobiście
poświadczał aryjskość pułkownika Waltera Hollandera, galacha, czyli syna
żydowskiej matki. Hollander otrzymał żelazne Krzyże obu stopni, z rzadkim
Złotym Niemieckim Krzyżem. W 1943 roku, kiedy dowodzona przez niego brygada
zniszczyła pod Kurskiem 21 radzieckich czołgów, został odznaczony Krzyżem
Rycerskim. Spod Kurska Hollander jechał do Rzeszy przez Warszawę. Tu przeżył
szok na widok zrównanego z ziemią getta. Na front powrócił jako człowiek
załamany.
Życie stawiało mischlingów w absurdalnych
sytuacjach: oto żołnierz z żelaznym Krzyżem na szyi przyjeżdża do lagru
Sachsenhausen, by odwiedzić ojca. Oficer SS trzęsie się z oburzenia: Gdyby nie
ten krzyż, doszlusowałbyś zaraz do tatusia.
A oto historia Żyda, któremu w 1940 roku na
podstawie sfałszowanych dokumentów udało się przedostać z okupowanej Francji do
Niemiec. Został zmobilizowany i wcielony do Waffen SS. – Jeśli służyłem w armii
niemieckiej, a moja matka zginęła w Auschwitz, to kim jestem – ofiarą czy
prześladowcą? – pytał siebie i innych. – Niemcy, obwiniający się za to, co się
stało, nie chcą o nas słyszeć, ale i gmina żydowska odwraca się od takich jak
ja.
W 1940 roku zapadła decyzja o usunięciu z
Wehrmachtu oficerów, którzy mieli dwu żydowskich dziadków lub dwie babki. Ci,
którzy mieli tylko jednego żydowskiego dziadka, mieli być zdegradowani do
szeregowca. Oficerowie zwlekali z wykonaniem tego rozkazu, a żołnierze często
wstawiali się za „swoimi Żydami”, a nawet ukrywali ich przed organami
bezpieczeństwa.
Znanych jest 1200 przypadków służby w
Wehrmachcie mischlingów, których 2300 krewnych – ojców, matek, dziadków,
stryjów – zostało skazanych na zagładę. W styczniu 1944 roku lista wyższych
oficerów „spokrewnionych z żydowską rasą” liczyła 77 nazwisk, w tym 23
pułkowników i 15 generałów. Wszyscy mieli świadectwa „niemieckiej krwi”
podpisane przez Hitlera. Powinna znaleźć się na niej jedna z najbardziej
złowieszczych postaci – Reinhard Heydrich, szef RSHA, organizacji kontrolującej
gestapo, policję kryminalną, wywiad i kontrwywiad. Jego babka miała wyjść za
Żyda już po przyjściu na świat ojca przyszłego szefa RSHA, ale koledzy bili małego
Reinharda, wymyślając mu od Żydów. To właśnie Heydrich zorganizował w styczniu
1942 r. konferencję w Wansee, poświęconą „ostatecznemu rozwiązaniu kwestii
żydowskiej”. Opowiadano, że po pijanemu zdarzało mu się strzelać do swojego
odbicia w lustrze, krzycząc: Paskudny Żyd!
Klasycznym przykładem „utajonego Żyda” w
elitach III Rzeszy był feldmarszałek lotnictwa Erhardt Milch. Jego ojciec był
Żydem, nie przyjęto go więc do wojskowej uczelni. Podczas pierwszej wojny
poznał Goeringa. Jako dyrektor Lufthansy bezpłatnie udostępniał samoloty
przywódcom NSDAP. Po dojściu Hitlera do władzy okazało się, że ojcem Milcha
jest kochanek jego matki, baron von Bier. Goering lubił mawiać: Zrobiliśmy
Milcha kundlem, ale kundlem arystokratycznym! – i dodawał: W moim sztabie to ja
decyduję, kto jest Żydem!
Żydowscy weterani Wehrmachtu mówią dziś, że
na frontach drugiej wojny starali się przeciwstawić rasistowskim przesądom. Swą
gorliwością chcieli udowodnić, że mimo żydowskich przodków byli przykładnymi
patriotami i mężnymi żołnierzami.”
W gruncie rzeczy tego
rodzaju informacje nie powinny szokować, gdyż np. w Polsce złożony przeważnie z
Żydów UB (pod parasolem sowieckiej armii okupacyjnej) wymordował przeszło 70
tysięcy AK-owców i drugie tyle spośród byłych żołnierzy Batalionów Chłopskich
oraz Narodowych Sił Zbrojnych (i tyleż, ok. 170 tysięcy, członków ich rodzin).
Bardzo wielu spośród stalinowskich siepaczy wywodziło się zaś z byłych
prohitlerowskich organizacji żydowskich: Towarzystwa Wolnych Żydów i Żydowskiej
Gwardii Wolności „Żagiew” Abrama Gancwajcha. Było zaś tych zbrodniarzy niemało.
W samej tylko okupowanej Warszawie z Niemcami zawodowo współpracowało co
najmniej 8 tysięcy Żydów, nie licząc 2500 policjantów z Getta, 820 tajnych
etatowych żydowskich agentów Gestapo i 1378 Żydów, będących „osobami zaufanymi”
tejże tajnej policji niemieckiej. Nawiasem mówiąc, Żydowska Policja Porządkowa
dokonała samodzielnie selekcji i deportacji do obozów zagłady 310 tysięcy
rodaków z warszawskiego getta. Żydzi zresztą we wszystkich krajach słowiańskich
w okresie 1939-1944 kwiatami spotykali niemieckie wojska okupacyjne; nic więc
dziwnego, że po wojnie tak rychło odrodziła się tu żydowsko-niemiecka tradycja
współdziałania antysłowiańskiego. Naukowcy i dziennikarze rosyjscy często o tym
pisują.
Nawiasem mówiąc te
popularne w pewnych kręgach inteligencji rosyjskiej tematy, zapatrywania i
koncepcje znalazły nieoczekiwanego sojusznika w jednym ze współczesnych
uczonych amerykańskich. W wydanej w 2002 roku przez University Press of Kansas
książce pt. „Hitler’s Jewish Soldiers”
czyli „Żydowscy żołnierze Hitlera”,
profesor Bryan Mark Rigg twierdzi, że w armii hitlerowskiej (SS i Wehrmacht)
służyło co najmniej 150 tysięcy osób żydowskiego pochodzenia, w tym jeden
marszałek polny, jeden marszałek lotnictwa, siedmiu admirałów, dwudziestu
generałów, czterdziestu pułkowników itd. Bardzo wielu Żydów służyło – jak
twierdzi B. M. Rigg – w tajnej policji Gestapo, „wsławionej” niesłychanymi
zbrodniami na terenie okupowanej Europy.
W myśl tej, jak się
wydaje, dalece zmitologizowanej koncepcji Żydzi w ogóle są winni wszelkiego
zła: rozpętania dwóch wojen światowych i zbrodni ludobójstwa, popełnionych
zarówno przez ZSRR, jak i przez Trzecią Rzeszę. Kierując się tak fantastycznymi
poglądami W. Uszkujnik notuje: „Bestialskie
wymordowanie polskich oficerów w Katyniu, które najpierw przypisywano Niemcom,
a później Sowietom, było w rzeczywistości zorganizowane przez Berię i jego
żydowskich współpracowników kontrwywiadu... Polscy oficerowie byli w ich oczach
nosicielami „klasycznego antysemityzmu” i zostali wymordowani jako potencjalni
wrogowie Żydów. Zniszczenie sowieckiej wyższej kadry dowódczej przed wojną i
wymordowanie oficerów polskich w Katyniu było zjawiskiem wywodzącym się z tego
samego źródła”.
W. Uszkujnik i cała
narodowa (nacjonalistyczna) historiografia rosyjska uważa, że w Żydach „opętanych przez mesjaniczną nienawiść”
już sama nazwa „Rosja” – „wywołuje odruch nienawiści”, „dlatego piekielny ogień „mesjanicznej”
nienawiści skierowano na całą Rosję”.
I choć w 1953 roku marszałek Grigorij Żukow, rozstrzeliwując Ławrentija Berię i
rozbijając żydowskie kierownictwo NKWD na Łubiance chwilowo odsunął od Rosji
niebezpieczeństwo, to jednak rządzący Ameryką i Europą żydowscy Chazarowie
gotowi są nawet rozpętać wojnę atomową, byle tylko zemścić się na Rosji,
Ukrainie i Białorusi za rozbicie przed tysiącem lat Chazarii. Jak pisze w „Paradoksach historii” jej
autor: „Światowa walka Ilii Muromca z
Żydowinem znajduje się w takim stadium, jak przed wiekami”...
Takimi oto dziwnymi
drogami chadza dziś rosyjska myśl historiozoficzna, zbaczająca raz po raz na
bezdroża fantasmagorycznego rasizmu i antysemityzmu, a niewątpliwie znacznie
upraszczająca jakże złożone i powikłane procesy psychospołeczne i dziejowe.
Tego rodzaju schematyzm myślenia filozoficznego i historycznego rzadko prowadzi
do adekwatnej teoretycznej rekonstrukcji rzeczywistości socjalnej, ale może
cieszyć się wzięciem i popularnością właśnie ze względu na swój uproszczony,
banalny i schematyczny charakter.
Sprowadzanie ogromnego
bogactwa i rozmaitości motywacji ludzkich czynów do jednej tylko z nich
prowadzi do zubożenia obrazu rzeczywistości. Także ludzie z otoczenia Stalina –
jak trafnie zauważa historyk Roj Miedwiediew („Ludzie Stalina”, Warszawa 1989,) – „byli pod wieloma względami do siebie podobni, ale też bardzo różnili
się między sobą. Jedni z nich zdolni byli wykonać każdy, najokrutniejszy nawet
i najbardziej niesłuszny rozkaz, uświadamiając sobie jego okrucieństwo i „nie
odczuwając satysfakcji”. Drudzy wciągali się stopniowo do zbrodni i stawali się
sadystami, którym okrutne orgie i znęcanie się nad ludźmi sprawiały
przyjemność. Trzeci wykonywali swą pracę z obojętnością robota lub zawodowego
oprawcy, nie przeżywając szczególnych emocji, ale i nie wykazując inicjatywy.
Inni przeistaczali się w fanatyków i dogmatyków, zmuszając się do szczerej
wiary, że wszystko co robią jest potrzebne dla partii, rewolucji, a nawet dla
„świetlanej przyszłości”. Nie byli zdolni do skruchy czy żalu. Niektórzy byli
po prostu ludźmi słabymi, a ponadto ograniczonymi i głupimi,
niezastanawiającymi się zbytnio nad swymi postępkami i nierozumiejącymi do
końca sensu zachodzących zdarzeń. Uspokajali sumienie myślą, że „góra wie
lepiej.”
Prawdopodobnie zresztą i sama „góra” nie
zawsze wiedziała, czego chce i co robi, tak wiele było w jej postępowaniu
niekonsekwencji, chaosu, pomieszania z poplątaniem.
* * *
Wydaje się, że dawną szlachtę rosyjską,
będącą spadkobierczynią klasycznej kultury grecko-bizantyjskiej, cechował ów
przedchrześcijański duch arystokratyzmu, jeszcze przed Nietzschem zdający sobie
sprawę z tego, że „dobro najliczniejszych i dobro najnieliczniejszych to dwa
przeciwległe punkty zapatrywania na wartość”. Szlachta ta ostro odrzucała
żydowsko-plebejską filozofię egalitaryzmu i równości wszystkich ludzi,
doskonale rozumiała nie tylko fakt, że ludzie nie są sobie równi, ale i fakt,
że wszelkie dążenie do równości, a nawet do równouprawnienia stanowi reakcyjną
próbę równania w dół, obniżenia wartości tych, którzy są najlepsi i ograniczenia
ich przyrodzonych, genetycznie uwarunkowanych praw. Dlatego też wiele jest
prawdy w słowach Fryderyka Nietzschego w dziele „Z genealogii moralności”: „Rzym
odczuwał w Żydzie coś sprzecznego z samą naturą, niejako swe antypodyczne
monstrum. W Rzymie uważano Żyda za tego, któremu dowiedziono nienawiści do
całego rodzaju ludzkiego. Słusznie, o ile ma się słuszne prawo powiązywać
rozkwit i przyszłość ludzkiego rodzaju z bezwzględnym panowaniem wartości
arystokratycznych, wartości rzymskich. (...) Rzymianie byli przecież tak silni i dostojni, że silniejszych i
dostojniejszych dotąd jeszcze na ziemi nie było. Takich nie śniono nawet nigdy.
Każdy szczątek po nich, każdy napis zachwyca, ma się rozumieć, jeśli się
odgadnie, co tam piszą. Żydzi, przeciwnie, byli owym kapłańskim narodem,
opętanym przez „ressentiment par excellence”, posiadającym niemającą równej
gminnie – moralną genialność... Kto na razie zwyciężył, Rzym czy Judea? Ależ tu
nie ma wątpliwości. Zważmy tylko, przed czym kłaniają się dzisiaj nawet w
Rzymie, jako przed wcieleniem wszystkich najwyższych wartości – i nie tylko w
Rzymie, lecz prawie na przestrzeni pół ziemi, wszędzie, gdzie się tylko
człowiek obłaskawił lub obłaskawić się pragnie. (...) To podziwu godne: Rzym uległ bezsprzecznie. Wprawdzie zdarzyło się za
Odrodzenia wspaniałe, niepokojące przebudzenie klasycznego ideału, dostojnej
oceny wartości wszystkich rzeczy. Nawet Rzym poruszał się, jak przebudzony z
letargu, pod uciskiem nowego, zbudowanego na nim zżydziałego Rzymu, który przedstawiał
widok ekumenicznej synagogi i zwał się „Kościołem”. Lecz natychmiast
zatryumfowała znowu Judea, dzięki owemu zasadniczo gminnemu (niemieckiemu i
angielskiemu) ruchowi „ressentiment”, który nazywają Reformacją (...). W pewnym nawet bardziej decydującym i
głębszym znaczeniu, niż wówczas, doszła Judea raz jeszcze z Rewolucją Francuską
do zwycięstwa nad ideałem klasycznym. Ostatnia polityczna dostojność, jaka była
w Europie, dostojność siedemnastego i osiemnastego francuskiego stulecia padła
pod gminnymi instynktami mściwej uraźliwości. Nigdy nie słyszano na ziemi
większego okrzyku radości, wrzaskliwszego zachwytu! Wprawdzie zdarzyła się
wśród tego rzecz najpotworniejsza, najnieoczekiwańsza: starożytny ideał
wystąpił cieleśnie z niesłychanym przepychem przed oczy i sumienia ludzkości, –
i raz jeszcze silniej, prościej, przenikliwiej niż kiedykolwiek, rozbrzmiało
przeciwko starym łgarczym rozwiązaniom mściwej uraźliwości w myśl pierwszeństwa
najliczniejszych, przeciwko żądzy zniżania, poniżania, zrównania, staczania się
wstecz i w zmierzch człowieka. Rozbrzmiało straszliwe i porywające przeciwne
rozwiązanie w myśl pierwszeństwa najnieliczniejszych! Jako ostatni drogowskaz
ku innej drodze zjawił się Napoleon, ten najbardziej odosobniony i
najpóźniejszy z późno zrodzonych, jaki istniał kiedykolwiek, a w nim
ucieleśniony problemat dostojnego ideału samego w sobie”...
Jak pisał Nietzsche, w chrześcijaństwie,
szczególnie w katolicyzmie, odbył się proces degeneracji duchowej i kompletnego
zafałszowania rzeczywistości moralnej. Niemoc, nieodważającą się na odwet i
zemstę, nazwano tu „dobrocią”; trwożliwą niskość – „pokorą”; uległość wobec
tych, których się nienawidzi – „posłuszeństwem” czy „cierpliwością”;
tchórzostwo – „przebaczeniem”; małoduszność – „łagodnością”, „miłością
bliźniego” itp. „Mówią też o „miłości dla
wrogów swoich” – i pocą się przy tym... Są nędzni, bez wątpienia, te skrzeczki
i pokątni fałszerze, choć siedzą w kupie i grzeją się nawzajem. Lecz mówią o
sobie, że ich nędza jest ich wybraniem i odznaczeniem przez Boga, że się bije
psy, które najbardziej się lubi. Może jest też ta nędza przygotowaniem,
doświadczeniem, szkołą, a może jeszcze czymś więcej – czymś, co kiedyś
wyrównanym zostanie i wypłaconym olbrzymimi odsetkami w złocie, nie! w szczęściu.
To zwą „szczęśliwością wieczną” (...) Teraz
dają mi do zrozumienia, że nie tylko są lepsi od możnych, panów ziemi, których
plwociny lizać muszą. Nie z obawy, bynajmniej, nie z obawy, lecz tylko dlatego,
a jakże, że to Bóg każe czcić wszelką zwierzchność! Twierdzą też, że nie tylko
są lepsi, lecz także, że „jest im lepiej”. W każdym razie kiedyś będzie im
lepiej. Lecz dość, dość! Nie wytrzymam więcej! Zepsute powietrze! Śmierdzi tu
od tych wszystkich kłamstw!...”
Tyle
wzburzony Fryderyk Nietzsche. W innym miejscu tegoż tekstu „Z genealogii moralności” filozof
bardziej spokojnie opisuje psychologię moralności: „Bunt niewolników na polu moralności zaczyna się tym, że „ressentiment”
samo się staje twórczym i płodzi wartości;
ressentiment takich istot, którym właściwa reakcja, reakcja czynu, jest
wzbroniona i które wynagradzają ją sobie tylko zemstą w imigracji. Gdy wszelka
dostojna moralność wyrasta z tryumfującego potwierdzenia siebie samej,
moralność niewolnicza mówi z góry »nie« wszystkiemu co »poza nią«, co »inne«,
co nie jest »nią samą«: i to »nie« jest jej twórczym czynem. To odwrócenie
ustanawiającego wartości spojrzenia – ten konieczny kierunek na zewnątrz, miast
wstecz ku samemu sobie – jest właśnie właściwe uczuciu ressentiment. Moralność
niewolników, by powstać, potrzebuje najpierw zawsze świata przeciwnego i
zewnętrznego, potrzebuje, fizjologicznie mówiąc, zewnętrznych podniet, by w
ogóle działać, – jej akcja jest z gruntu reakcją. Przeciwnie dzieje się z
dostojną oceną wartości. Działa ona i rośnie spontanicznie, wynachodzi jeno
swoje przeciwieństwo, by siebie z tym większą wdzięcznością, tym radośniej
potwierdzić. Jej negatywne pojęcie »niski«, »pospolity«, »zły« jest tylko
później zrodzonym, bladym kontrastowym obrazem w stosunku do jej pozytywnego, na
wskroś życiem i namiętnością przepojonego zasadniczego pojęcia »my dostojni, my
dobrzy, my piękni, my szczęśliwi!« Jeśli dostojna ocena wartości targnie się i
zgrzeszy przeciw rzeczywistości, to dzieje się to w stosunku do sfery, która
jej nie jest dostatecznie znana, owszem przeciw której prawdziwemu poznaniu
broni się ona ostro: zaniepoznaje w pewnej mierze pogardzaną przez siebie
sferę, sferę pospolitego człowieka i niskiego gminu. Z drugiej strony należy
rozważyć, że w każdym razie uczucie pogardy, spoglądania w dół, spoglądania z
góry, zgodziwszy się nawet na to, że fałszuje obraz pogardzanego, dalekim
pozostaje od fałszerstwa, którego zepchnięta nienawiść, zemsta bezsilnego
dopuszcza się wobec swego przeciwnika – oczywiście in effigie –. W rzeczy samej
zbyt wiele niedbałości, zbyt wiele lekceważenia, zbyt wiele odwracania oczu i
zniecierpliwienia miesza się do pogardy, nawet zbyt wiele własnego uradowania,
by zdolna była przemienić swój przedmiot w istotną karykaturę i potwora. Należy
wsłuchać się w przychylne prawie odcienie, wkładane na przykład przez grecką
szlachtę w wszystkie słowa, którymi odróżnia od siebie niski tłum, jak się w
nie miesza ustawicznie i ocukrza je pewien rodzaj pożałowania, względności,
wyrozumiałości, aż wreszcie wszystkie prawie słowa, pospolitemu przypadające
człowiekowi, pozostały ostatecznie jako wyrazy na »nieszczęśliwy«, »pożałowania
godny« (...) – i jak z drugiej strony »zły«, »niski«, »nieszczęśliwy« nigdy nie
przestały dla ucha greckiego brzmieć w tonie, w którego barwie przeważa
»nieszczęśliwy«. Jest to dziedzictwo starej szlachetniejszej arystokratycznej
oceny wartości, która i w pogardzie nie sprzeniewierzyła się sobie. »Dobrze
urodzeni« czuli się właśnie »szczęśliwymi«; nie musieli dopiero przez
spojrzenie, skierowane na swych wrogów, sztucznie konstruować swojego
szczęścia, w pewnym stopniu wmawiać, wkłamywać (jak to wszyscy ludzie opanowani
przez ressentiment czynić zwykli). I umieli również, jako zupełni, siłą
uposażeni, stąd z konieczności czynni ludzie, nie oddzielać działania od
szczęścia, – być czynnym wliczają z konieczności do szczęścia – wszystko to w
zupełnym przeciwieństwie do »szczęścia« na szczeblu bezsilnych, uciskanych,
owych od jadowitych i nieprzyjaznych uczuć ropiejących ludzi, u których
występuje ono zasadniczo jako narkoza, oszołomienie, spoczynek, pokój,
»sabbat«, odprężenie umysłu i wyciągnięcie członków, słowem biernie. Kiedy
człowiek dostojny żyje ufnie i otwarcie przed samym sobą (»szlachetnie
urodzony« podkreśla odcień »szczery« a również i »naiwny«), to człowiek
opanowany przez ressentiment nie jest ani szczerym, ani naiwnym, ani z samym
sobą uczciwym i otwartym. Jego dusza zezuje. Duch jego kocha schówki, kryjome
dróżki, wrota od tyłu. Wszystko, co sktryte, ma powab dla niego, jako jego świat,
jego pewność, jego uciecha. Zna się on na milczeniu, na niezapominaniu, na
czekaniu, na tymczasowym umniejszaniu się i pokornieniu. Rasa takich,
opanowanych przez ressentiment, ludzi stanie się w końcu z konieczności
roztropniejsza, niż jakakolwiek inna rasa dostojna, będzie też czcić
roztropność w zupełnie innej mierze: mianowicie jako pierwszorzędny warunek
istnienia, gdy tymczasem w ludziach dostojnych ma roztropność lekką, wykwintną,
przymieszkę zbytku i wyrafinowania. Jest ona bowiem w nich daleko mniej
zasadnicza, niż doskonała pewność funkcji regulujących nieświadomych instynktów
lub nawet pewna nieroztropność, pewne dzielne gnanie na oślep, czy to ku
niebezpieczeństwu, czy to na wroga, lub owa zapalczywa nagłość gniewu, miłości,
czci, wdzięczności i zemsty, po których wszelkiego czasu poznawały się dusze
dostojne. Nawet ressentiment dostojnego człowieka, jeśli się pojawia w nim,
spełnia się i wyczerpuje w natychmiastowej reakcji, dlatego nie zatruwa. Z
drugiej strony nie występuje ono w niezliczonych wypadkach, w których nieuniknione jest u
wszystkich słabych i bezsilnych. Nie pamiętać zbyt długo swoich wrogów, swoich
przykrości, nawet swoich złoczynów – to oznaka silnych pełnych natur, w których
jest nadwyżka plastycznej, kształtującej, gojącej i zapomnieniem darzącej siły
(dobrym tego przykładem z nowoczesnego świata jest Mirabeau, któremu się nie
trzymały pamięci żadne wyrządzane mu obelgi i podłości, i który dlatego tylko
nie mógł przebaczać, bo – zapominał). Taki człowiek otrząsa z siebie jednym
podrzutem wiele robactwa, które się w innych wżera i w nim jedynie jest możliwa
– przypuściwszy, że jest w ogóle na ziemi możliwa – właściwa »miłość dla swoich
wrogów«. Ileż już czci dla swego wroga ma człowiek dostojny! A taka cześć jest
już mostem do miłości... On pragnie przecie swego wroga dla siebie, jako swego
odznaczenia, on nie zniesie przecie żadnego innego wroga, tylko takiego, w
którym nie ma nic do pogardzania, a bardzo wiele do czczenia! Natomiast
przedstawcie sobie wroga, jak go pojmuje człowiek, opanowany przez
ressentiment, – i w tym właśnie jest jego czyn, jego twórczość. Powziął on
koncepcję »złego wroga«, »złego«, i to jako zasadnicze pojęcie, z którego, jako
odbicie i przeciwieństwo wymyśli sobie »dobrego« - samego siebie!”...
„Zupełnie
więc przeciwnie, niż u dostojnego, który koncypuje zasadnicze pojęcie »dobry«
wpierw i spontanicznie, mianowicie z samego siebie i stąd dopiero stwarza sobie
wyobrażenie »lichy«! To »lichy« dostojnego pochodzenia i owo »zły« z kotła
nienasyconej nienawiści – pierwsze jako twór późniejszy, przystawka, barwa
dopełniająca, drugie jako oryginał, początek, właściwy czyn w pojęciu
moralności niewolniczej – jakże różne są te oba, pozornie temu samemu pojęciu
»dobry« przeciwstawione słowa »lichy« (schlecht) i »zły« (böse)! Lecz to nie
jest to samo pojęcie »dobry«. Raczej pytać należy, kto jest właściwie »zły« w
znaczeniu moralności, stworzonej przez ressentiment. Najściślejsza odpowiedź:
właśnie »dobry«, przeciwnej moralności, właśnie dostojny, możny, władnący, tylko
przefarbowany, przeinaczony, nawywrót widziany jadowitym okiem, którym patrzy
ressentiment. Tutaj jednemu bynajmniej nie chcemy przeczyć: kto tych »dobrych«
poznał tylko jako wrogów, poznał tylko złych wrogów. Ci sami ludzie, którzy
dzięki obyczajowi, zwyczajowi, czci, wdzięczności, a bardziej jeszcze przez
wzajemne strażowanie się i zazdrość inter pares tak surowo trzymają się w
karbach i którzy z drugiej strony w stosunku do siebie okazują się tak
wynalazczymi na punkcie względności, panowania nad sobą, delikatności,
wierności, dumy i przyjaźni – ci sami są na zewnątrz, tam gdzie się zaczyna co
obce, obczyzna, niewiele lepsi, niż wolno puszczone zwierzęta drapieżne. Tam
używają zwolnienia od wszelkiego społecznego przymusu, w puszczy wynagradzają
sobie wytężenie, powodowane długim zamknięciem i ujęciem w płoty pokoju,
powracają ku niewinności sumienia drapieżców, jako radosne potwory, które może
po okropnym szeregu mordów, podpaleń, zgwałceń i znęcań się odchodzą z
junactwem i równowagą duchową, jakby spełnili jeno psotę uczniacką, w
przekonaniu, że poeci znów na długo będą mieli co opiewać i sławić. Na dnie
wszystkich tych ras dostojnych nie należy przeoczać drapieżcy, tej wspaniałej,
za zdobyczą i zwycięstwem lubieżnie węszącej, płowej bestii. Dla tego ukrytego
podłoża potrzeba co pewien czas wyładowania, zwierzę musi na wierzch się
wydobyć, musi znów wrócić do puszczy. Rzymska, arabska, germańska, japońska
szlachta, homerowscy bohaterowie, skandynawscy wikingowie – wszyscy jednako tę
czuli potrzebę. To właśnie rasy dostojne pozostawiły pojęcie »Barbarzyńca« na
wszystkich śladach swojego pochodu. Jeszcze najwyższa ich kultura zdradza
świadomość tego i nawet dumę (na przykład, gdy Perykles mówi Ateńczykom, w owej
sławnej mowie pogrzebowej, »ku wszystkim lądom i morzom utorowała sobie drogę
śmiałość nasza, wznosząc sobie wszędzie nieprzemijające pomniki dobrego i
złego«). Ta »śmiałość« ras dostojnych, szalona, niedorzeczna, nagła w swym
wyjawie, ta nieobliczalność, wprost nieprawdopodobność jej przedsięwzięć –
Perykles podnosi i kładzie nacisk na bezwzględność Ateńczyków – jej obojętność
i pogarda dla bezpieczeństwa, ciała, życia, wygody, jej przerażająca radość i
głęboka rozkosz w wszelkim niszczeniu, we wszystkich uciechach zwycięstwa i
okrucieństwa – wszystko to składało się dla cierpiących z powodu tego na obraz
»barbarzyńcy«, »złego wroga«, coś jakby »Gota«, »Wandala«. Głęboka, lodowata
nieufność, którą Niemiec wzbudza, skoro do władzy dojdzie, i teraz znowu – jest
zawsze jeszcze oddźwiękiem owego niewygasłego przerażenia, z jakim przez całe
stulecia Europa przyglądała się wściekłemu szałowi płowej germańskiej bestii
(aczkolwiek pomiędzy starymi Germanami a nami Niemcami żadne nie ostało się
powinowactwo pojęcia, a cóż dopiero krwi). Zwróciłem raz uwagę na zakłopotanie
Hezjoda, gdy wymyślał następstwo kulturalnych epok i starał się je wyrazić w
złocie, srebrze, spiżu. Nie umiał on sobie ze sprzecznością, którą mu
nastręczał wspaniały, lecz zarówno grozą przejmujący, gwałtem dyszący, świat
Homera, poradzić inaczej, niż dzieląc jedną epokę na dwie, którym kazał
następować po sobie. Najpierw epoce bohaterów i półbogów z Troi i Teb, tak jak
ten świat zachował się w pamięci dostojnych szczepów, które w niej miały
własnych praszczurów; potem epoce spiżowej w sposób, w jaki ten sam świat jawił
się potomkom zdeptanych, ograbionych, katowanych, uprowadzonych, sprzedanych:
epoce spiżu, jak się rzekło, twardej, zimnej, srogiej, bez czucia i sumienia,
wszystko miażdżącej i krwią zlewającej. Zgodziwszy się na to, iż prawdziwym
jest, co się i tak dziś za »prawdę« uważa, że znaczenie wszelkiej kultury leży
właśnie w tym, by z drapieżnego zwierza »człowieka« wyhodować obłaskawione,
cywilizowane zwierzę, zwierzę domowe, to by należało bezsprzecznie wszystkie
owe instynkty reakcji, instynkty mściwouraźliwe, z których pomocą szczepy
dostojne i ich ideały zostały w końcu zniszczone i przemożone, uważać za
właściwe narzędzia kultury, przez co wcale jeszcze nie powiedziano, jakoby ich
przedstawiciele zarówno byli wyobrazicielami samej
kultury. Raczej coś przeciwnego byłoby nie tylko prawdopodobne – nie! jest to
dziś oczywiste! Ci przedstawiciele owych w dół gniotących, dyszących żądzą
odwetu instynktów, ci potomkowie wszelkiego europejskiego i nieeuropejskiego
niewolnictwa, w szczególności wszelkiej ludności przedaryjskiej, oni
przedstawiają cofanie się ludzkości! Te »narzędzia kultury« są hańbą człowieka
i raczej podejrzeniem, przeciwdowodem względem »kultury« w ogóle! Może być
zupełnie usprawiediiwionym, jeśli się kto nie może wyzbyć obawy przed płową
bestią, tkwiącą na dnie wszelkich ras dostojnych, i ma się przed nią na
baczności. Lecz któżby po stokroć nie wolał bać się, jeśli równocześnie
podziwiać może, niż nie bać się, lecz przy tym nie móc się pozbyć bardziej
odrażającego widoku nieudatności, zmniejszenia, zniedołężnienia, zatrucia? A
czyż nie jest to naszym przekleństwem? Cóż sprawia dziś naszą niechęć ku
»człowiekowi«? – bo człowiek nam dolega, to niewątpliwe. – Nie obawa; raczej
to, że nie mamy już czego bać się w człowieku; że to robactwo »człowiek« na
pierwszym jest planie i mrowi się; że »obłaskawiony człowiek», ten
nieuleczalnie mierny i przykry, nauczył się czuć siebie prawie celem i
szczytem, najgłębszą myślą dziejów, »człowiekiem wyższym«; – co więcej, że ma
pewne prawo czuć się takim, o ile w przerwach nadmiaru nieudatności,
chorowitości, znużenia, przeżycia, którym Europa dziś śmierdzieć poczyna, czuje
się czymś przynajmniej względnie udatnym, przynajmniej jeszcze największe
niebezpieczeństwo, bo widok ten nuży... Nie widzimy dziś nic, co chce się stać
większym, przeczuwamy, że to wciąż jeszcze wstecz i wstecz iść będzie, w coraz
większą rozcieńczoność, w coraz większą dobroduszność, roztropność, wygodę,
mierność, obojętność, chińszczyznę, chrześcijańskość – człowiek, nie ma
wątpliwości, stawać się będzie coraz »lepszym«... W tym właśnie tkwi grożące
fatum Europy, – wraz z obawą przed człowiekiem postradaliśmy i miłość dla
niego, cześć dla niego, nadzieję i chęć ku niemu. Widok człowieka już nuży –
czymże dziś jest nihilizm, jeśli nie tym?... Znużyliśmy się człowiekiem...
– Jednak zawróćmy: problemat innego początku »dobra«,
dobra, jak je wymyślił sobie człowiek, opanowany przez ressentiment, domaga się
skończenia. – Że jagnięta czują urazę do wielkich ptaków drapieżnych, to nie
dziwota. Lecz to jeszcze nie powód, by brać za złe wielkim ptakom drapieżnym,
że porywają małe jagnięta. A jeśli jagnięta mówią między sobą: »te ptaki
drapieżne są złe; a jagnię, które tak małe, jak tylko być może, nie jest
ptakiem drapieżnym, owszem jego przeciwieństwem, – nie miałożby być dobrem?«,
to nie można takiemu postawieniu ideału nic zarzucić, jakkolwiekby ptaki
drapieżne nieco szyderczo na to spoglądały i nawet mówiły sobie; »my do nich
nie mamy urazy, do tych dobrych jagniąt, kochamy je nawet; nie ma nic
smaczniejszego nad delikatne jagnię«. – Żądać od siły, by nie objawiała się
jako siła, aby nie była chęcią przemożenia, chęcią obalenia, chęcią
owładnięcia, pragnieniem wrogów i oporów i tryumfów, jest równie niedorzeczne,
jak żądać od słabości, by objawiała się jako siła. Pewne quantum siły jest
właśnie takim quantum popędu, woli, działania – co więcej, nie jest niczym
innym, jak właśnie samym popędem, chceniem, działaniem, a inaczej zdawać się
może tylko dzięki zwodniczości mowy, (i skamieniałym w niej zasadniczym błędom
rozsądku), która wszelkie działanie rozumie jako uwarunkowane tym, co działa,
»podmiotem«, i mylnie rozumie. Tak samo bowiem, jak lud oddziela błyskawicę od
jej światła i to ostatnie uważa jako jej czynność, jako działanie podmiotu,
który się zwie błyskawicą, tak oddziela moralność tłumu także siłę od
zewnętrznych siły objawów, jak gdyby poza silnym istniał indyferentny substrat,
któremu jest pozostawionym do woli objawiać siłę, lub też nie. Lecz nie ma
takiego substratu; nie ma żadnego »istnienia« poza czynieniem, działaniem,
stawaniem się. »Czyniciel« jest tylko zmyśleniem do czynienia dodanym –
czynność jest wszystkim. Tłum zdwaja w gruncie rzeczy czynność, każąc
błyskawicy świecić; jest to czyn - czyn. To samo zdarzenie stawia raz jako
przyczynę, a potem jeszcze raz jako skutek tejże. Przyrodnicy nie czynią
lepiej, mówiąc: »siła porusza, siła powoduje« itp. – cała wiedza nasza stoi
jeszcze, mimo cały swój chłód, wyzbycie się uczucia, pod uwodnym czarem mowy i
nie wyzbyła się jeszcze podrzuconych bękartów, »podmiotów« (atom jest, na
przykład, takim podrzutkiem, to samo kantowska »rzecz sama w sobie«). Cóż za
dziwota, gdy upośledzone, skrycie tlące uczucia, zemsta i nienawiść, wyzyskują
dla siebie tę wiarę i rzeczywiście nawet żadnej wiary nie zachowują żarliwiej,
niż tę, że jest pozostawionym woli silnego być słabym, a drapieżnemu ptakowi
jagnięciem. Zyskują tym przecie wobec siebie samych prawo winienia ptaka
drapieżnego, że jest ptakiem drapieżnym... Jeśli uciśnieni, upośledzeni,
przemocą zgnębieni z mściwej chytrości swej bezsiły wmawiają w siebie:
»pozwólcie nam być innymi, nie zaś tylko złymi, to jest i dobrymi! A dobrym
jest każdy, kto nie działa przemocą, kto nikogo nie zadraśnie, nikogo nie
zaczepi, nikomu nie odpłaci w odwecie, który zemstę Bogu przekazuje, który jak
my trzyma się w ukryciu, który wszystkiemu złemu schodzi z drogi i mało w ogóle
wymaga od życia, podobnie nam, cierpliwym, pokornym, sprawiedliwym« – to nie
znaczy to, dla słuchających na zimno i bez uprzedzenia, właściwie nic innego,
niż: »my słabi jesteśmy, niestety, słabi; dobrze jest, jeśli nie czynimy nic,
do czego nie jesteśmy dość silni«. Lecz ten cierpki stan rzeczy, ta roztropność
najniższego rzędu, którą owady nawet mają (przecie udają martwość, by nie »za
wiele« czynić wobec wielkiego niebezpieczeństwa), przybrała dzięki owemu
fałszerstwu i samoobłudzie bezsilny strój pełnej zaparcia się cichej
wyczekującej cnoty, jak gdyby słabość słabego – to znaczy przecie jego istota,
jego działalność, jego nieunikniona, nieodłączna rzeczywistość – była
dobrowolnym wysiłkiem, czymś chcianym, czymś z wyboru, czynem, zasługą. Temu
rodzajowi człowieka potrzeba wiary w obojętny, mający wolność wyboru »podmiot«,
z instynktu samozachowawczości, samopotwierdzenia, w którym każde kłamstwo
uświęcać się zwykło. Podmiot (lub, by popularnie powiedzieć, dusza) był może
dlatego dotychczas na ziemi najlepszą podwaliną wiary, że bezlikowi
śmiertelnych, słabym i uciemiężonym wszelkiego rodzaju umożliwiał owo wzniosłe
oszustwo samych siebie, wykładające nawet słabość jako wolność, a to że są
tacy, nie inni, jako zasługę”.
Wielce się do tego zafałszowania rzeczywistości
moralnej przyczynili, zdaniem filozofa, żydowscy przede wszystkim, kapłani. Kapłańska ocena wartości łatwo może się od
rycersko-arystokratycznej odgałęzić i potem dalej rozwijać w jej
przeciwieństwo. „W szczególności bodźcem
do tego za każdym razem jest, jeśli kasta kapłańska i wojownicza zazdroszczą
sobie wzajem i nie chcą się zgodzić z sobą na punkcie ceny. Założeniem
rycersko-arystokratycznych ocen jest potężna cielesność, kwitnące, bogate, aż
przelewne zdrowie, a zarazem to, co jest warunkiem ich utrzymania, więc wojna,
przygody, łowy, taniec, igrzyska i w ogóle wszystko, w czym tkwi silna,
swobodna, radosna czynność. Kapłańsko-dostojna ocena wartości ma – jak
widzieliśmy – inne warunki: dosyć złe dla niej, jeśli o wojnę chodzi! Kapłani
są, jak wiadomo, najgorszymi nieprzyjaciółmi – czemuż to? Bo są
najbezsilniejsi. Z niemocy wyrasta w nich zawiść do potworności niepokojącej,
do najwyższej duchowości i jadowitości. W historyi świata najbardziej
nienawidzili zawsze kapłani, nienawidzili zarazem najgenialniej. Wobec ducha
kapłańskiej zemsty, wszelki inny duch nie wchodzi w rachubę. Dzieje ludzkie
byłyby nazbyt głupią sprawą bez tego ducha, którego w nie tchnęli bezsilni.
Weźmy w tej chwili największy przykład. Wszystko, co na ziemi przedsiębrano
przeciwko »dostojnym«, »gwałcicielom«, »panom«, »dzierżycielom władzy«, nie
warto słowa w porównaniu z tym, co przeciwko nim Żydzi zdziałali; Żydzi, ten
naród kapłański, który na wrogach swoich i zwycięzcach umiał sobie zdobyć
zadośćuczynienie ostatecznie tylko przez radykalną zmianę ich wartości, więc
przez akt najbardziej duchowej zemsty. Tak jedynie przystało właśnie narodowi
kapłańskiemu, narodowi najbardziej zaczajonej kapłańskiej mściwości. Żydzi to
przeciwko arystokratycznemu zrównaniu wartości (dobry = dostojny = możny =
piękny = szczęśliwy = bogumiły) odważyli się na przewrót z przejmującą lękiem
konsekwencją i zębami otchłannej nienawiści (nienawiści bezsilnych) utrzymali
go, mianowicie, że »nędzni jedynie są dobrzy; biedni; bezsilni, niscy są
jedynie dobrzy; cierpiący, niedostatni, chorzy, szkaradni są jedynie niewinni,
jedynie błogosławieni, dla nich tylko jest zbawienie, – zaś wy, dostojni i
gwałcicie, na całą wieczność jesteście źli, okrutni, rozpustni, nienasyceni,
bezbożni, wy też na wieki będziecie zgubieni, przeklęci, potępieni!«...
Wiadomo, kto wziął dziedzictwo tej żydowskiej przemiany wartości... Co się tyczy
potwornej i ponad wszelką miarę złowieszczej inicjatywy, którą dali Żydzi tym
najbardziej zasadniczym ze wszystkich wyzywów wojennych, to przypominam zdanie,
które przy innej wypowiedziałem sposobności (»Poza dobrem i złem« str. 126 i
nast.), że mianowicie ze zjawieniem Żydów zaczyna się bunt niewolników na polu
moralności, ów bunt, który dwutysięczne ma za sobą dzieje i który dlatego
jedynie usunął się nam dziś z przed oczu, bo – był zwycięski”...
W „Zmierzchu bożyszcz” F. Nietzsche wyakcentował biologiczne i
socjalne aspekty dotyczące kreowania nowej rasy ludzi, ludzi prawdziwych, czyli
nadludzi. Ukazywał też zasadnicze przeciwieństwo wzajemne rasowego ducha Ariów
a Semitów. Pisał: „Weźmy przypadek tak
zwanego morału, przypadek hodowli określonej rasy i odmiany.
Najwiekopomniejszym przykładem jest morał indyjski, podniesiony jako »prawo
Manu« do godności religii. Postawiono tu sobie za zadanie wyhodować naraz aż
cztery rasy: kapłańską, rycerską, kupiecką, rolniczą, oraz rasę służebną,
sudrów. Snadź nie jesteśmy , tu wśród poskramiaczy dzikich zwierząt: sam pomysł
takiej hodowli każe przypuszczać stokroć łagodniejszą i rozumniejszą odmianę
człowieka. Oddychamy swobodniej, wchodząc z zakażonego, więziennego
chrześcijańskiego powietrza w ten świat zdrowszy, górniejszy,
przestrzenniejszy. Jakżeż marnie przedstawia się, »Nowy Testament« w porównaniu
z księgami Manu, jak trąci niemile! – Jednakże i ten ustrój musiał być
straszliwym, – tym razem nie w walce z bestią, lecz ze swym pojęciem
sprzecznym, z człowiekiem niehodowanym, człowiekiem-mieszańcem, z paryą. I znów
jedynym środkiem, by stał się słabym, nieszkodliwym, było, uczynić go chorym, –
była to walka, z »czernią«. Snadź nic tak nie razi uczuć naszych, jak te
właśnie przepisy indyjskiego morału. Trzeci, na przykład, edykt o »nieczystych
jarzynach« (Avadana Sastra I) postanawia, iż jedynym pożywieniem, dozwolonym
pariom, ma być czosnek i cebula, ponieważ pismo święte zabrania im zboża,
owoców ziarnistych, wody i ognia. Tenże sam edykt obwieszcza, że nie wolno im
czerpać wody z rzek, źródeł i stawów, lecz li tylko z odpływów bagiennych i
zagłębień, utworzonych przez stopy zwierzęce. Również nie wolno im myć się i
prać swej bielizny, gdyż wodą, którą przyznano im z łaski, winni zaspakajać
tylko pragnienie. Wreszcie zakazano kobietom z kasty sudrów pomagać kobietom
pariom przy połogu, tudzież w szczególności tym ostatnim, pomagać sobie
wzajem... – Niedługo trzeba było czekać na wyniki takich przepisów sanitarnych:
nastały zabójcze zarazy, ohydne choroby płciowe, które wywołały znów »prawo
noża«, nakazujące obrzezanie dzieci płci męskiej i wycinanie mniejszych warg
wstydliwych dzieciom płci żeńskiej. – Manu sam powiada: »pariowie są owocem
cudzołóstwa, kazirodztwa i występku« (– to ostatnie jest koniecznym następstwem
pojęcia hodowli). »Odzieniem ich niechaj będą łachmany zwleczone z trupów,
naczyniami skorupy z garnków, ozdobą stare żelaziwo, służbą bożą modlitwa do
złych duchów; niechaj błąkają się nieustannie z miejsca na miejsce. Nie wolno
im pisać od strony lewej ku prawej i przy pisaniu posługiwać się prawicą:
użycie tejże oraz pisanie od ręki lewej ku prawej przysługuje jeno ludziom
cnotliwym, ludziom rasowym«. –
Zarządzenia te są nader pouczające: dają nam
sposobność zapoznania się z aryjską humanitarnością, całkiem czystą, całkiem
pierwotną, – przekonywamy się, iż pojęcie »czysta krew« tworzy zasadniczą
sprzeczność do pojęć łagodnych. Z drugiej zaś strony uświadamiamy sobie, w
którym to ludzie zakorzeniła się wiekuista nienawiść, nienawiść pariów, do tej
» humanitarności«, gdzie przetworzyła się w religię, w geniusz... Z tego punktu
widzenia są Ewangelie dokumentem pierwszorzędnym; jeszcze więcej Księgi
Henocha. – Chrześcijaństwo, ta na pniu żydowskim wybujała i jeno na nim
zrozumiała latorośl, stanowi ruch skierowany przeciw wszelkiemu morałowi
hodowli, rasy, przywileju: – jest to religia par excellence antyaryjska:
chrześcijaństwo, to odwrócenie wszystkich wartości aryjskich, to zwycięstwo
wartości pariów, to ewangelia głoszona ubogim i poniżonym, to powszechny rokosz
wszystkiego zdeptanego, nędznego, chybionego, nieszczęsnego przeciwko »rasie«,
– to wiekuista nienawiść pariów przedzierzgnięta w religię miłości”...
W ogóle F. Nietzsche uważał, iż kultura,
struktury psychiczne i językowe, mentalność – wszystko jest warunkowane rasowo.
W pracy Poza dobrem i złem wywodził:
„Myślenie jest w rzeczywistości o wiele
mniej odkrywaniem, niźli zapoznawaniem się na nowo, przypominaniem, nawrotem i
powrotem do jakiegoś dalekiego praodwiecznego zbornego bytowania duszy, z którego
wyrosły ongi owe pojęcia – filozofowanie jest zatem do pewnego stopnia rodzajem
atawizmu najwyższego rzędu. Dziwne podobieństwo rodzinne wszelkiego
filozofowania indyjskiego, greckiego, niemieckiego dość prosto się tłumaczy.
Tam właśnie, gdzie istnieje powinowactwo językowe, wprost uniknąć niepodobna,
by dzięki wspólnej filozofii gramatyki – mniemam, dzięki nieświadomemu władaniu
i kierownictwu jednakich funkcji gramatycznych – nie było wszystko przygotowane
z góry do jednakowego rozwoju oraz następstwa systemów filozoficznych: tak
samo, jak do jakowychś innych możliwości wytłumaczenia świata droga zda się jak
gdyby zamknięta. Filozofowie z grupy językowej uralsko-ałtajskiej (gdzie
pojęcie subiektu jest najgorzej rozwinięte) nader prawdopodobnie patrzą „na
świat” inaczej i na innych znajdują się torach niźli Indogermanowie i
Muzułmani; wpływ określonych funkcji gramatycznych jest w ostatnim rozrachunku
wpływem fizjologicznego „wartościowania” tudzież warunków rasowych. (...)
Najtrudniejszym do przełożenia z jednego języka
na drugi jest tempo stylu tegoż języka: ile że ma on uzasadnienie w
charakterze rasy, fizjologiczniej mówiąc, w zwyczajnym tempie jej przemiany
materii.”
Także te idee, a szczególnie przekonanie o
rozkładowej roli żydostwa w życiu państw aryjskich, znalazły niejednego
zwolennika w Niemczech, Rosji i całej Europie.
Teoria Nietzschego o pochodzeniu
chrześcijańskiej moralności z żydowskiego resentymentu znalazła jednak również
wnikliwego krytyka m.in. w osobie innego wielkiego filozofa Maxa Schelera,
który w dziele „Resentyment a moralność”
wywodził wcale przekonująco: „Naszym
zdaniem Nietzsche ma rację, kiedy sprowadza tę ideę – a zwłaszcza tendencję,
jaką przybrała ona w nowożytnych ruchach społecznych – do resentymentu
historycznie skumulowanego i narastającego i gdy widzi w tej idei wyraz schyłku
życia, ale nie ma racji w wypadku idei miłości chrześcijańskiej. Choćby po tym
można poznać, że resentyment jest jądrem nowożytnego humanitaryzmu, iż ten
duchowy prąd społeczno-historyczny nie polega bynajmniej na pierwotnej,
spontanicznej skłonności do jakiejś wartości pozytywnej, lecz na proteście, na
jawnym odruchu sprzeciwu (nienawiści, zazdrości, zemsty itd.), który godzi w
panujące mniejszości, znane z tego, że są w posiadaniu wartości pozytywnych.
Przy takim nastawieniu „ludzkość” nie jest bezpośrednio przedmiotem miłości
(choćby dlatego, że wywołać miłość może tylko coś, co jest dane naocznie), lecz
zostaje tylko taktycznie przeciwstawiona przedmiotowi nienawiści. Humanitaryzm
jest przede wszystkim formą, w jakiej wyraża się stłumiona negacja Boga, odruch
przeciw Bogu wymierzony. (Dostojewski w Braciach Karamazow przedstawił tę myśl
po mistrzowsku w poglądach na życie i w sposobach wartościowania Iwana).
Jest to forma przybrana dla pozoru przez
stłumioną nienawiść do Boga. Stale służy jej za rekomendację, że „za mało jest
miłości na świecie”, by część z niej jeszcze oddawać istocie pozaludzkiej –
zwrot podyktowany przez czysty resentyment! W humanitaryzmie na pierwszym
miejscu stoi uczucie rozgoryczenia na Pana na wysokościach i uczucie, że
nieznośne jest „wszystkowidzące oko”, czyli odruchy buntu przeciwko „Bogu”,
nawet pojętemu jako symboliczna jedność i ogół wszystkich wartości pozytywnych,
uprawnionych do panowania, natomiast „miłościwe” skłonienie się ku człowiekowi
jako istocie przyrodniczej, jako istocie, która przez sam swój ból, swoje zło i
cierpienie daje podstawę do radośnie podchwytywanego zastrzeżenia wobec
„przezornych i dobrotliwych rządów” Boga – na drugim. Ilekroć spotykam w dziejach
ślady takich uczuć, odnajduję ową tajemną rozkosz, iż można wnieść skargę na
boskie rządy.
(Ilekroć sama religia i sam Kościół uzasadniają sens i wartość miłości
Bożej odwołując się do obecnych w świecie, empirycznie spostrzegalnych dóbr
pozytywnych i sensownych urządzeń (zamiast, na odwrót, uzasadnić miłość do
świata faktem, że jest on „światem Bożym”), tylekroć oczywiście idea miłości
Bożej ulega już wypaczeniu nawet w sferze religijnej i zmierza w stroną
nowożytnego humanitaryzmu; a wtedy nowy „humanitaryzm” ma prawo ideę tę
oskarżać).
Ponieważ wartości pozytywne zakotwiczone są – nawet u ludzi
niewierzących – w idei Boga, zatem jest też zrozumiałe i konieczne, że
„humanitaryzm”, uzasadniony przez protest i negację, kieruje swój wzrok i swoje
zainteresowanie przede wszystkim na najniższe, zwierzęce strony ludzkiej natury
– a te są przecież wspólne wszystkim ludziom. Tendencję tę obserwujemy wyraźnie
przy okazjach, kiedy jeszcze dziś powiada się dosłownie, że jakieś indywiduum
„jest człowiekiem”. Zdarza się to w każdym razie znacznie rzadziej, jeśli ktoś
postąpił dobrze i rozsądnie albo jeśli wyróżnia się spośród innych w sensie
pozytywnym, niż w takich wypadkach, kiedy się go usprawiedliwia przed zarzutem
lub oskarżeniem: „To przecież także człowiek”, „wszyscy jesteśmy ludźmi”,
„błądzenie – rzecz ludzka” itd. Kto niczym ponadto nie jest i niczego nie
posiada, ten zgodnie z tendencją uczuciową takich charakterystycznych dla
nowożytnego humanitaryzmu zwrotów jest jeszcze wciąż „człowiekiem”. Już to nakierowanie
humanitaryzmu na właściwości gatunku sprawia, że nastawia się on w istocie na
cechy niskie, które należy „zrozumieć” i „wybaczyć”. Ale czyż nie widać w tym
żaru utajonej nienawiści do pozytywnych wartości wyższych, które z samej swej
istoty nie wiążą się z „właściwościami gatunku” – nienawiści ukrytej głęboko za
tą „łagodną”, „wyrozumiałą”, „ludzką” postawą?
Ale „humanitaryzm” wyrósł z resentymentu w innym jeszcze, dwojakim
sensie. Po pierwsze, jako forma, w której dają znać o sobie wewnętrzny sprzeciw
oraz awersja wobec aktualnie najbliższego kręgu wspólnoty, z jakiej człowiek
wywodzi się w sensie cielesnym i duchowym, oraz wobec immanentnych treści
uznawanych przez nią wartości. Doświadczenie poucza niezmiernie często, że
dzieci, które daremnie zabiegają o czułość rodziców albo z jakichkolwiek
powodów czują się w domu „obco”, albo którym odmówiono czułości, gdy jej
potrzebowały, protestując wewnętrznie przeciw temu objawiały bardzo wcześnie
szczególnie silny entuzjazm dla „ludzkości”. Ten nieokreślony, niejasny
entuzjazm jest tutaj także następstwem stłumionej nienawiści do rodziny, do
najbliższego otoczenia.
Nie znam na to przykładu lepszego od biografii, a zwłaszcza
młodzieńczej biografii wspaniałego księcia Kropotkina (patrz Wspomnienia
rewolucjonisty). Wcześnie przeżyty wewnętrzny konflikt z ojcem, który po
śmierci ukochanej matki drugi raz się ożenił, zmusił krok za krokiem tę naturę,
z przyrodzenia i z istoty zawsze wytworną i miękką, najpierw do tego, że coraz
bardziej opowiadał się on po stronie służby domowej, a wreszcie do zasadniczej
negacji wszystkich pozytywnych rosyjskich wartości oraz ideałów ludowych i
państwowych — aż doszedł w końcu do anarchizmu.
W starzejącym się państwie rzymskim, w miarę tego, jak jednostka –
wyrwana z kręgu ożywczej i nośnej siły miasta-państwa – odczuwała swą samotność
i brak wszelkiej podpory, powstało w ten sposób na skalę masową owo umiłowanie
„ludzkości”, które widać wyraźnie w pismach młodszej Stoi. A ten sam właśnie
motyw decyduje znowu w wypadku nowożytnego „humanitaryzmu”. Powstał on przede
wszystkim jako protest przeciwko miłości ojczyzny, a ostatecznie stał się
protestem przeciwko wszelkiej zorganizowanej wspólnocie. Pojawił się więc, po
drugie, jako przytłumiona nienawiść do ojczyzny.
A wreszcie dowodem na to, że humanitaryzm nowożytny opiera się na
resentymencie, jest również określenie go przez najwybitniejszych jego
rzeczników (A. Comte) jako „altruizmu”. Zgodnie z chrześcijańskim pojęciem
miłości poświęcenie się dla „kogoś”, jeśli jest to tylko ktoś „inny”, jest
równie fałszywe i błędne, jak koncepcja liberalno-indywidualistyczna, wedle
której całości i wspólnocie służy się najlepiej doskonaląc siebie samego w myśl
słów: „jeśli róża błyszczy krasą, zdobi także ogród”. Albowiem właśnie
chrześcijańska koncepcja nazywa miłością akt określonej jakości skierowany ku
idealnej osobie duchowej jako takiej, przy czym jest jeszcze rzeczą obojętną,
kim jest ta osoba: tym, kto kocha, czy „kimś innym”. Dlatego poświęcenie
własnego „zbawienia” dla kogoś jest w oczach chrześcijanina grzechem! I dlatego
własne „zbawienie” gra dla niego rolę nie mniejszą niż miłość bliźniego. „Miłuj
Boga i bliźniego swego jak siebie samego” brzmi nakaz chrześcijański. Jest
rzeczą znamienną, że jeden z głównych rzeczników nowożytnego humanitaryzmu,
August Comte – wynalazca barbaryzmu „altruizm” – gorszy się tym zdaniem, ba, z
powodu nakazu, by dbać także o własne zbawienie, oskarża chrześcijaństwo o
podtrzymywanie „odruchów egoistycznych” i chce zastąpić owo zdanie nowym
nakazem pozytywistycznym: „Kochaj bliźniego twego bardziej niż siebie samego”.
Nie dostrzega przy tym, że „miłość” w sensie chrześcijańskim należy rozumieć
jako pewien akt natury duchowej, który zgodnie ze swą istotą skierowany jest
przede wszystkim ku osobie duchowej (boskiej lub ludzkiej), ku ciału zaś
dopiero jako jej nośnikowi i jej „świątyni”, a więc, że istota miłości nie
polega bynajmniej na tym, iż odnosi się ona do innego człowieka; i że z tego
powodu chrześcijaństwu także nie jest i nie może być obce „samolubstwo”,
zasadniczo różne od wszelkiego „egoizmu”. Nie uwzględnia on, że jest rzeczą
całkiem niepojętą, dlaczego komuś innemu miałoby przysługiwać prawo do
dobroczynności – a przecież miłość ma dla niego wartość jedynie jako
„przyczyna” dobrodziejstw – tylko z tej racji – powód ze wszystkich najgłupszy
– iż jest „kimś innym”. Skoro ja nie jestem godzien miłości z tytułu jakiejś
wartości pozytywnej, czemu miałby być jej godzien kto „inny”? Jak gdyby tamten
nie był też jakimś „ja” – mianowicie dla siebie, i jakbym ja nie był też kimś
„innym” – mianowicie dla niego! Comte nie bierze pod uwagę, że nakaz jego jest
albo pustym, patetycznym frazesem, albo żądaniem dla wszelkiego życia
zabójczym, mało tego, nihilistycznym i likwidującym wszelką pozytywną postać
bytu. Ale pytanie brzmi: jak wytłumaczyć psychologicznie takie żądanie?
Istnieje złudzenie polegające na tym, że za miłość bierze się coś, co z
kolei samo jest tylko osobliwą miłością pozorną, opartą na nienawiści,
mianowicie na nienawiści do siebie i na ucieczce przed sobą. Blaise Pascal
naszkicował w swych Myślach klasyczny obraz człowieka, oddanego wszystkim
formom życia zewnętrznego, jakie tylko są możliwe: zabawie, sportom, polowaniu
itd., a także „interesom” lub nieustannej pracy dla dobra „wspólnoty” – jedynie
z tego powodu, że człowiek tego typu nie może ani na chwilę zatrzymać na sobie
wzroku i że usiłuje on nieustannie uciec przed pustką, przed stanem, kiedy
„czuje dojmująco własną nicość”. Znamy w niektórych psychozach, np. przy
histerii, szczególny rodzaj „altruizmu”, polegający na tym, że chory nie
potrafi już wcale „czuć” i przeżywać samemu, lecz każde przeżycie buduje
dopiero na współprzeżywaniu przeżyć innego człowieka, na potencjalnym ujmowaniu
sprawy przez tamtego, na jego możliwych oczekiwaniach, jego możliwej reakcji na
jakiekolwiek zdarzenia. Chory nie „koncentruje” się wtedy już na własnej
egzystencji, zaniedbuje wszystkie własne sprawy, wciągnięty jest całkowicie w
„cudze” życie – cierpi nad tym. Nie je np. lub kaleczy się, aby „tamtego”
złościć. W stopniu słabszym stan taki występuje też jako moment ruchu zwanego
„humanitaryzmem”. Czasem zachowanie to przybiera nawet postać zbiorowego
szaleństwa, np. wśród rosyjskiej inteligencji, a zwłaszcza akademickiej
młodzieży męskiej i żeńskiej, która swoją chorobliwą żądzę poświęcenia oraz
ucieczkę przed sobą z lubością wyraża w „celach” politycznych i
społeczno-politycznych, a następnie wykłada własną chorobliwość jako „heroizm
moralny”. (Sanin, który odniósł w Rosji taki sukces, jest wprawdzie powieścią mało
budującą, a pod wielu względami nawet odstręczającą, niemniej w gruncie rzeczy
słuszną, gdyż zwalcza chorobliwą , histeryczną żądzę politycznych poświęceń ze
strony znacznej części młodzieży rosyjskiej. Smutne tylko, że celów
podyktowanych tą żądzą autor nie umie zastąpić żadnymi wyższymi od erotyki
zadaniami życiowymi. [Mowa o powieści M. Arcybaszewa (1873-1927), wydanej w
1907 r.). W ogóle „polityk socjalny” tego typu, ostatnio spotykany coraz
częściej, który troszczy się o wszystko, co tylko możliwe, z wyjątkiem siebie i
spraw własnych, to najczęściej tylko biedny człowiek, wewnętrznie pusty,
uciekający przed sobą samym. (Do tego samego typu należą też owi odstręczający
dydaktycy religijni, którzy – na dodatek uczciwie – ośmielają się „innym”
zalecać wiarę głoszoną przez Kościół tylko dla umocnienia tradycji narodowej i
tylko jako środek wychowawczy, chociaż sami mentorzy ludu wcale tej wiary nie
podzielają. „Je suis athée – mais je suis catholique” – oświadczył ponoć kiedyś
Maurice Barrés w parlamencie francuskim.)
Nietzsche bardzo słusznie podkreślił, że żyć i czuć w ten sposób jest
rzeczą chorobliwą, że powstają przez to tylko pozory etyki „wyższej” – a
równocześnie, że świadczy to o dekadencji i o utajonym nihilizmie
aksjologicznym. Tylko że była to krytyka niecelna, jeśli idzie o chrześcijańską
miłość bliźniego, godziła raczej w istotny składnik nowożytnego
„humanitaryzmu”, którego prawdziwym jądrem jest zjawisko psychospołecznego
zwyrodnienia.
Podczas gdy idea miłości chrześcijańskiej przedstawia najwyższą
organizującą zasadę duchową życia ludzkiego, która – chociaż prawie nie
powołuje się na ideę czegoś, co sprzyja życiu, jako na swój cel – w
rzeczywistości jest też wyrazem życia w stadium wzrostu, to takie zniewieściałe
zmysłowe uczucie bezkrytycznego udziału w życiu „cudzym” tylko dlatego, że jest
to ktoś inny – a mianowicie przede wszystkim w jego „cierpieniach” – jest dla
życia ludzkiego zasadą w najwyższym stopniu niwelującą, rozkładową – chociaż z
naciskiem stawia sobie za cel „popieranie życia”. A chociaż taki cel stawia
sobie świadomie, jest równocześnie wyrazem schyłku życia. Ponieważ
„humanitaryzm” sam zniża się do poziomu wartości czysto instrumentalnej wobec
powszechnego dobra, jego oceny wartości są faktycznie niesłychanym „zafałszowaniem
tabel wartości”, albowiem nadrzędną wartość miłości oraz „szczęście” związane z
jej aktem podporządkowuje zarazem dowolnej rozkoszy zmysłowej – i to
niezależnie od wartości osoby, która jej doznaje. Gorejące serca, te
najświętsze zjawiska historii doczesnej, które według wyobrażeń
chrześcijańskich ukazują nam naocznie samo królestwo Boże, nie pojawiają się
już teraz jako wzniosłe wzorce, coraz to nowe drogowskazy „ludzkości”, które
niejako usprawiedliwiają samo istnienie rodzaju ludzkiego, a zarazem uczestnicząc
w nim podnoszą go na wyższy poziom, lecz służą temu, by masy przeżywały większe
rozkosze! Jest to naprawdę w dosłownym sensie „bunt niewolniczy” w moralności!
Bunt nie „niewolników” samych, lecz wartości niewolniczych.
Chociaż istota i geneza idei miłości chrześcijańskiej i „nowożytnej
miłości człowieka” różnią się zasadniczo od siebie, to jednak w konkretnych
sytuacjach historycznych wchodzą one w wielorakie i skomplikowane powiązania,
które nie usprawiedliwiają wprawdzie dokonanego przez Nietzschego utożsamienia
obu idei, ale pozwalają je zrozumieć. (...) Cechą, dzięki której moralność chrześcijańska zachowuje swój skrajnie
indywidualistyczny charakter, jest też skupienie uwagi na zbawieniu duszy i jej
bycie. Kto wychodzi od wartościowania społecznego, tj. wszystko mierzy
korzyścią lub szkodą wspólnoty, musi mieć naturalnie zupełnie inne sądy i
uczucia. Obojętne, jak sprawa wygląda od wewnątrz, obojętne nawet, jak
wyglądają te zachowania psychiczne, które nie podlegają jasnemu uświadomieniu –
najważniejsze jest w tym wypadku, aby grzeszny impuls nie prowadził do działań
społecznie szkodliwych. I tylko jako „dyspozycja” do takich działań impuls może
być „grzeszny”. Jezus sądzi na odwrót: grzesznik, który grzeszy, lepszy jest od
grzesznika, który nie grzeszy tłumiąc wewnętrznie grzeszny odruch, co zatruwa
go na wskroś – nawet jeśli wspólnota ponosi w pierwszym wypadku szkodę, której
by uniknęła w drugim. Skąd ta zasadnicza, z głębi własnego doświadczenia
płynąca nieufność, to podejrzenie, że nawet człowiek, który w wyniku
„skrupulatnej samokontroli” stwierdza, iż jest „sprawiedliwy” i „dobry” – a
więc nie tylko faryzeusz, który dba jedynie o nieskazitelną opinię moralną w
społeczeństwie, o swój „ufryzowany obraz społeczny”, lub stoik, któremu chodzi
o to, by ostać się przed sądem własnym, „zachować dla siebie szacunek”, a zatem
który oceniając siebie bierze pod uwagę nie swój byt, lecz swój obraz – nawet
on kryje mimo to w sobie zalążki „grzechu” i że od świadomego grzesznika różni
go często tylko nowy grzech niedostatecznego wniknięcia w źródła własnych
motywów. (...)
Osoba odnajduje siebie w akcie samozatracenia. Człowiek jest szczęśliwy
tylko wtedy, kiedy kocha i coś daje. Albowiem „większym szczęściem jest dawać
niż brać”. Miłość nie jest „jeszcze jedną” z niezliczonych sił, dzięki którym
rośnie pomyślność jednostki i społeczeństwa, i nie dlatego ma ona wartość i
wyróżnia swe przedmioty. To ona sama posiada wartość autonomiczną wypełniając
jakąś osobę i sprawiając, że bytowanie i życie, którego ozdobą i oznaką są same
jej drgnienia, wznosi się wyżej, staje się trwalsze, bogatsze. Nie o to więc tu
chodzi, by ludziom było najlepiej, lecz o to, by między nimi było jak najwięcej
miłości. Pomoc jest bezpośrednim i adekwatnym wyrazem miłości, a nie jej „celem”
i sensem. Ten sens w niej tylko tkwi – polega na rozjaśnieniu duszy oraz na
szlachetności, jaka cechuje miłującą duszę w akcie miłości. Autentycznemu
pojęciu miłości chrześcijańskiej nic więc nie jest tak obce jak wszelki
„socjalizm”, wszelkie „społeczne nastawienie”, „altruizm” i tym podobne
drugorzędne zjawiska współczesne. Nakaz, aby bogaty młodzieniec wyzbył się
swych bogactw i rozdał je ubogim, ma miejsce doprawdy nie po to, aby „ubodzy”
coś dostali, i nie dlatego, by istniała nadzieja, że uzyska się przez to
podział własności lepszy z punktu widzenia powszechnej pomyślności, ale również
nie dlatego, by ubóstwo było samo przez się lepsze od bogactwa – lecz dlatego,
że ów akt rozdania bogactw oraz wolność ducha i pełnia miłości, jakie się w tym
akcie manifestują, uszlachetniają bogatego młodzieńca i czynią go jeszcze
„bogatszym”, niż jest.” (Max Scheler, Resentyment
a moralność, s. 102, 115, 141-149).
I oto rzecz ciekawa:
przecież ta Jezusowa wolność ducha jest wolnością ducha Nietzscheańskiego
„nadczłowieka”. Krańcowości się połączyły. I to nie w księgach filozofów, ale w
samej tkance społecznej, w rzeczywistości socjalnej. Aby zapobiec
nierozdzielnemu zapanowaniu plebejskiego ducha równości, aryjscy władcy
rosyjscy ograniczyli drastycznie prawa i możliwości cerkwi prawosławnej, a z
biegiem czasu uczynili z niej po prostu jedno z narzędzi swego panowania,
służące utrzymaniu ustroju społecznego opartego na zasadach arystokratycznych.
Z drugiej strony, duża
część narodu rosyjskiego przejęła tradycyjną skłonność dusz szlachetnych do
żelaznej samodyscypliny, do pokonywania namiętności i pokus, do świadomego
kształtowania swego życia według najsurowszych wzorców bliskich do ideałów
rzymskiego stoicyzmu.
Fryderyk Nietzsche w
dziele „Wędrowiec i jego cień” (części
drugiej zbioru aforyzmów „Ludzkie,
arcyludzkie”) twierdził, że bardzo istotną cechą charakteru nadczłowieka,
czyli charakteru arystokratycznego, jest pokonanie własnych namiętności: „Człowiek, który pokonał swe namiętności,
wszedł w posiadanie najurodzajniejszej gleby – jak kolonista, który stał się
panem lasów i bagien. Siew dobrych dzieł duchowych na gruncie pokonanych
namiętności jest wtedy najpilniejszym i najbliższym zadaniem. Samo pokonanie
jest tylko środkiem, nie zaś celem; jeśli się na nie patrzy inaczej, szybko
wschodzą wszelkiego rodzaju zielska i diabelstwa na opróżnionym żyznym gruncie
i rychło rozrastają się bujniej i szaleniej, niż kiedykolwiek.”
Z pewnością nie jest
sprawą przypadku, że od samego początku dzieła F. Nietzschego były wyjątkowo
popularne w gronie inteligencji rosyjskiej szlacheckiego pochodzenia, która
znajdowała w tych tekstach własny stan ducha, swe najgłębsze przekonania i
motywacje życiowe. „Nietzscheaniec” – „wyznawca Nietzschego” – to w Rosji
zawsze brzmiało niesłychanie dumnie i kultowo, z odcieniem podziwu i sympatii.
Pokrewne dusze lubią się.
* * *
Powołując się na znane rozróżnienie Maxa
Webera między szlachtą wojowników a szlachtą świątynną, można twierdzić, że
także w Rosji walka między nimi wywarła istotny wpływ na kształt państwa i
kulturę narodu. Dominacja w każdym kraju „hierokracji” może być zgubna dla
losów narodu. „Władcze uprawnienia
świeckiego panującego wobec Kościoła mogą mieć różny zakres, od czystych praw
patrona aż do właściwego monarchom bizantyjskim wpływu na tworzenie dogmatów i
funkcji panującego jako kaznodziei, jak w kalifacie. W każdym razie stosunek
władzy politycznej do kościelnej jest odmienny w przypadku władcy 1)
uprawomocnionego przez kapłanów, czy to jako wcielenia, czy to jako władcy z bożej
łaski, 2) sprawującego urząd kapłana, a zatem kapłana spełniającego także
funkcje króla – oba te przypadki stanowią „hierokrację” – i w końcu 3)
cezaropapistycznego, czyli świeckiego władcy na mocy samoistnego prawa
dysponującego również najwyższą władzą w sprawach kościelnych. „Hierokracja” w
tym właśnie sensie – rzeczywistą „teokracją” jest tylko drugi przypadek –
oddziałuje w trwały sposób, gdziekolwiek się pojawia, na strukturę
administracji. Musi ona zapobiec powstaniu skłonnych do emancypacji świeckich
władz; gdy współistnieje z nią lub jest podporządkowany jej władzy król, stara
się nie dopuścić do rozwoju jego niezależnej władzy: zgromadzenia niezbędnego
dla wszystkich królów dawnych epok królewskiego skarbu (thesauros) i ogranicza
jego straż przyboczną, by uniemożliwić stworzenie samodzielnej władzy
militarnej króla (już w Judzie pod panowaniem Jozjasza). Hamuje, jeśli tylko
może, powstawanie niezależnej czysto świeckiej szlachty wojowników, bo
zagrażałaby ona jej jedynowładztwu, i w rezultacie sprzyja bardzo często
względnie pokojowo nastawionemu mieszczaństwu”. (...)
Można więc twierdzić, że w pewnym sensie i
w określonych okolicznościach dziejowych struktury kościelne hamują procesy
państwowotwórcze, kierując się własnym interesem partyjnym, grupowo-partykularnym.
W paradoksalny jednak sposób, powiada Max Weber, „ten konflikt z polityczną charyzmą bohaterską sprawiał, że wszędzie w
państwach dokonujących podboju hierokracja stanowiła dogodny środek
domestykacji [„udomowienia”! – sic! – J.C.] ujarzmionych ludów. Hierokracja tybetańska, podobnie jak żydowska i
późnoegipska zostały po części wsparte, a po części wprost stworzone przez obce
panowanie, zaś wszystkie historyczne świadectwa wskazują, że także w Helladzie
świątynie, a przede wszystkim bóg delficki, byłyby gotowe w razie zwycięstwa
Persów do odegrania takiej roli. (...) Jak
daleko posunąć się może domestykacja przez władze hierokratyczne, ukazuje los
Mongołów, którzy, po ponawianych przez półtora tysiąca lat atakach na
sąsiadujące z nimi, pokojowo nastawione kraje o wysokiej kulturze, stawiających
pod znakiem zapytania trwanie kultury, głównie pod wpływem lamaizmu, zostali
pozbawieni niemal całkowicie ofensywnej mocy ich wojowniczego ducha.
Nie
zawsze wyrażające się w otwartej walce zmaganie między szlachtą wojowników i
szlachtą świątynną, między poplecznikami króla i kapłanów, wszędzie miało swój
udział w kształtowaniu państwa i społeczeństwa. (...) Całkowite przeciwieństwo każdej hierokracji, cezaropapizm, pełne
podporządkowanie władzy kapłańskiej władzy świeckiej, nie wystąpiło, ściśle
rzecz biorąc, w dziejach w zupełnie czystej formie: nie tylko władca chiński,
rosyjski, turecki, perski, ale również uznawany za głowę Kościoła, angielski i
niemiecki, ma cezaropapistyczny charakter, wszędzie jednak władza ta napotyka
na granice w postaci niezależności kościelnej charyzmy; bizantyjski „basileus”,
przed nim zaś faraon, indyjscy i chińscy monarchowie, a także protestanccy
„summi episcopi” [„najwyżsi biskupi” – władcy będący głowami Kościołów] próbowali wielokrotnie narzucać stworzone
przez siebie religijne zasady wiary i normy, lecz najczęściej daremnie – dla
nich wszystkich właśnie takie próby były zawsze wysoce niebezpieczne.
Podporządkowanie władzy kapłańskiej dominującej władzy króla udało się
wprowadzić w największej mierze z reguły tam, gdzie religijna kwalifikacja
miała jeszcze głównie charakter magicznej charyzmy właściwej jej
reprezentantom, i nie została zracjonalizowana do postaci cechującej się
własnym biurokratycznym aparatem i własnym systemem doktrynalnym (co zwykle
idzie w parze), przede wszystkim jednak w świadomości religijnej typ etycznej
religii, czy też „religii zbawienia” jeszcze nie został osiągnięty, albo został
odrzucony. Tam, gdzie dominuje ów typ, często nie sposób przezwyciężyć siły
oporu władz hierokratycznych wobec władzy świeckiej, i wtedy nie ma ona innego
wyboru, jak zawarcie kompromisu. (...) Ale
wszędzie, gdzie ta religijna charyzma wykształciła system doktrynalny i własny
aparat urzędowy, także cezaropapistyczne państwo zachowało silne rysy
hieratyczne.” (Max Weber, Gospodarka
i społeczeństwo, Warszawa 2002, s. 859-861).
Rywalizacja między władzą centralną a
lokalną rozgrywa się nie tylko w sferze administracji, ale też sądownictwa, i
różnie przebiega w różnych krajach. Max Weber w dziele „Gospodarka i społeczeństwo” (Warszawa 2002, s. 776-781) wywodzi: „Patrymonialnobiurokratycznej administracji
przeciwstawiają się lokalne autorytety, z którymi musi ona jakoś dojść do
porozumienia, by w ogóle móc funkcjonować. Tyle że w Chinach wykształceni
urzędnicy administracji mają do czynienia ze starszyzną rodową i związkami
zawodowymi. W Anglii natomiast fachowo wyszkoleni sędziowie z wykształconym
stanem notabli obejmującym ziemiaństwo. Notable chińscy byli wykształconymi w literaturze
klasycznej, zgodnie z wymogami kariery urzędniczej, posiadaczami beneficjów lub
pretendentami do nich, i dlatego stali po stronie patrymonialnobiurokratycznej
władzy, w Anglii natomiast właśnie trzon gentry tworzył wolny, tylko
praktycznie wyszkolony w panowaniu nad poddanymi gruntowymi i robotnikami, w
coraz większej mierze humanistycznie wykształcony stan wielkich właścicieli
ziemskich, a zatem warstwa, która w Chinach wcale nie istniała. Chiny były
najczystszym typem uwolnionego w największym możliwym stopniu od jakiejkolwiek
przeciwwagi patrymonialnego biurokratyzmu, w którym nie pojawili się jeszcze
nowocześni fachowi urzędnicy. Angielska administracja sędziów pokoju natomiast
stanowiła w epoce jej rozkwitu kombinację stanowego patrymonializmu z czystą
samodzielną administracją notabli, i należała do tego drugiego typu w większej
mierze niż do pierwszego. Administracja ta przybrała pierwotnie taką postać
formalnie na mocy liturgii poddanych, bo to jej właściwy jest obowiązek objęcia
urzędu. W rezultacie jednak, przez wzgląd na faktyczny stosunek sił, nie byli
to poddani, lecz wolni „towarzysze” związku politycznego, a więc „obywatele
państwa”, dzięki których swobodnemu współdziałaniu książę sprawował swą władzę.
Przede wszystkim dlatego administracja ta odróżnia się od typowej politycznej
hierarchii podporządkowania książęcego dworu patrymonialnego i prywatnego
panowania patrymonialnego z prywatnymi poddanymi, rozwijała się bowiem właśnie
równolegle z rozpadem osobistego poddaństwa. W istocie oczywiście ta angielska
squirearchy, której przejawem była owa administracja, stanowiła warstwę notabli
noszącą znamię władztwa gruntowego. Bez swoistych, feudalnych i właściwych
władztwu gruntowemu antecedensów nigdy nie wykształciłby się osobliwy „duch” angielskiej
gentry. Szczególny rodzaj „ideału męskości” anglosaskiego gentlemana cechowało
i cechuje nadal ich nieusuwalne piętno. Wyraża się ono głównie w formalnym
rygoryzmie konwencji, w nadzwyczaj rozwiniętym poczuciu dumy i godności, we
wręcz formującym stan, społecznym znaczeniu sportu. Ale w wyniku rosnącego
przemieszania ze swoiście mieszczańskimi warstwami, należącymi do miejskich
kręgów rentierów, a także aktywnych ludzi interesu, jeszcze przed pojawieniem
się purytanizmu uległo ono znacznemu wewnętrznemu przeobrażeniu i
racjonalizacji, w sposób podobny do tego, jaki spowodowało przemieszanie się
rodów i popolo grasso we Włoszech. Nowoczesny typ wykształcił się jednak
dopiero za sprawą purytanizmu i jego wpływów, wykraczających poza grupę jego
rzeczywistych wyznawców, a mianowicie przez bardzo powolne zbliżanie się
ziemiańskich, półfeudalnych oraz ascetycznych, moralistycznych i
utylitarystycznych znamion, które jeszcze w XVIII wieku odróżniało ostro nie
dające się znieść przeciwieństwo. Urząd sędziego pokoju był jednym z
najistotniejszych środków, który w obliczu szturmu kapitalistycznych władz
umożliwił zachowanie wpływu owego szczególnego typu wytworności nie tylko na
praktykę administracyjną i wysokie morale urzędników, lecz także na społeczne wizje
honoru i obyczajów. W warunkach nowoczesnych miast honorowa administracja
sędziów pokoju, sprawowana przez wykształconych laików, z technicznych względów
nie była możliwa. Powoli zwiększała się liczba opłacanych miejskich sędziów
pokoju (w połowie XIX wieku było ich około 1300 z ponad 18 000; wśród tych
ostatnich 10 000 tytularnych). Ale brak systematyczności angielskiej
organizacji administracji i przemieszanie organizacji patriarchalnych z
czystymi związkami celowymi wynikał z tego, że racjonalną biurokrację
wprowadzano jedynie jako tymczasową podporę, odpowiednio do całkiem konkretnych
potrzeb, do tradycyjnej administracji notabli. Ta ostatnia była politycznie
doniosła w rezultacie intensywnego szkolenia klas posiadających w załatwianiu
spraw administracyjnych, łączącego się z silnym konwencjonalnym przywiązaniem
do państwa i utożsamianiem się z nim. Ekonomicznie istotne było przede
wszystkim nieuchronne zminimalizowanie administracji, która, mimo znacznego
konwencjonalnego ograniczania „etyki kupieckiej”, umożliwiała jednak niemal
swobodny rozwój inicjatywy ekonomicznej. Z punktu widzenia patrymonializmu
administracja sędziów pokoju stanowi jego przypadek graniczny.
We wszystkich innych historycznie istotnych przypadkach współistnienia
księstw patrymonialnych i dysponujących władztwem gruntowym notabli ci ostatni
sami byli panami patrymonialnymi, a powstanie biurokracji patrymonialnej u
początku czasów nowożytnych umożliwił jawny lub milczący kompromis obu władz,
zasadzający się na tym, że lokalnym panom patrymonialnym gwarantowano panowanie
nad ich poddanymi gruntowymi i ekonomiczne rozporządzanie nimi w tej mierze, w
jakiej dopuszczały to interesy księcia, wiążące się z podatkami i poborem
rekrutów; że wyłącznie w ich rękach znajdowała się lokalna administracja i
niższy wymiar sprawiedliwości nad ich poddanymi, których reprezentowali wobec
księcia i jego urzędników; że ponadto wszystkie urzędy państwowe, lub
przynajmniej większość zwłaszcza
wszystkie lub niemal wszystkie stanowiska oficerskie, zarezerwowane były dla
nich; że oni sami, i ich majątki ziemskie, uwolnieni byli od podatków i jako
„szlachta” cieszyli się znacznymi stanowymi przywilejami w odniesieniu do
właściwych dla nich sądów, rodzaju kar i środków dowodowych, szczególnie zaś
(najczęściej) tylko oni mieli prawo do sprawowania patrymonialnego panowania, a
zatem do posiadania „szlacheckich” majątków z osobiście czy gruntowo poddanymi,
lub w inny sposób patrymonialnie uzależnionymi chłopami. W Anglii
administrowanej przez ziemiaństwo pozostały jedynie resztki takich stanowych
przywilejów niezależnej od księcia szlachty. Władza angielskiego ziemiaństwa w
ramach lokalnej administracji wynikała z zaakceptowania podobnego liturgii
obciążenia, jakim był, pochłaniający wiele czasu i pieniędzy, obowiązek
piastowania honorowego urzędu. Czegoś takiego nie znał kontynentalny europejski
porządek, przynajmniej od czasów nowożytnych. Pewnego rodzaju liturgii, w
postaci służby, wymagano jednak od szlachty rosyjskiej, od panowania Piotra
Wielkiego do Katarzyny II. Rozporządzenia Piotra Wielkiego zniosły obowiązujące
dotąd relacje społecznych rang i stosunki prawne rosyjskiej szlachty,
zastępując je dwiema prostymi zasadami: 1) Społeczną rangę (czin) nadawało
jedynie piastowanie patrymonialnobiurokratycznego (cywilnego lub wojskowego)
urzędu, a hierarchia patrymonialnobiurokratycznych urzędów liczyła czternaście
takich rang; skoro wyboru kariery urzędowej nie ograniczał monopol istniejącej
szlachty, ani wymóg posiadania majątku ziemskiego, lecz jedynie (przynajmniej w
teorii) odpowiedniego wykształcenia, to stan ten zdaje się bliski sytuacji
chińskiej. 2) Prawa szlacheckie wygasały po dwóch pokoleniach, które nie
sprawowały urzędów. Również to zdaje się pokrewne chińskim stosunkom. Ale prawa
rosyjskiej szlachty zawierały jednak, oprócz innych przywilejów, przede
wszystkim także wyłączne prawo posiadania ziemi z osiadłymi, osobiście
poddanymi chłopami. Przez to szlachectwo było w pewien sposób powiązane z
przywilejem patrymonialnego władztwa gruntowego, który Chinom był całkowicie
obcy. Utratę praw szlacheckich w rezultacie niewstąpienia do służby księcia
zniesiono za panowania Piotra III i Katarzyny II. Lecz czin i urzędowa lista
rang (tabiel o rangach) pozostały oficjalną podstawą społecznego szacunku, a
objęcie, przynajmniej na jakiś czas, państwowego urzędu konwencją stanową w
przypadku młodych szlachciców. Wprawdzie panowanie patrymonialne szlacheckich
panów gruntowych w sferze prywatnej własności ziemskiej było niemal
uniwersalne, zgodnie z zasadą nulle terre sans seigneur, bo poza szlachecką
własnością ziemską istniało jedynie władztwo gruntowe książęcych domen czy dóbr
apanażowych oraz duchowieństwa i klasztorów, a wolna własność ziemska w innych
rękach właściwie nie istniała, lub w szczątkowej postaci (odnodworcy) albo też
lenn wojskowych (kozacy). Prowincjonalna administracja lokalna znajdowała się
zatem, o ile nie była administracją domen, całkowicie w gestii posiadającej
majątki ziemskie szlachty. Jednak rzeczywista władza polityczna i społeczny
prestiż, a zwłaszcza także wszelkie szanse ekonomicznego awansu, wiążące się tu
i gdzie indziej, zupełnie tak samo jak w Chinach, ze sprawowaniem władzy
politycznej, zależały jedynie od piastowanego urzędu lub bezpośrednio od
stosunków na dworze. Paweł I przesadził naturalnie, mówiąc cudzoziemskiemu
gościowi, że człowiek wytworny to ten, i tylko ten, z którym on rozmawia, i
tylko dopóty, dopóki z nim rozmawia. Tyle że rzeczywiście Korona mogła sobie
wobec szlachty, nawet noszącej najznakomitsze nazwiska i posiadającej olbrzymie
majątki, pozwolić na rzeczy, na które nie pozwoliłby sobie żaden zachodni,
nawet największy władca wobec ostatniego ze swych wedle prawa niewolnych
ministeriałów. Ta władza cara opierała się, z jednej strony, na trwałej
solidarności interesów cara i poszczególnych „czynowników”, kierujących
administracją i stworzonym w wyniku przymusowej rekrutacji wojskiem, a z
drugiej – na całkowitym braku wewnętrznej stanowej solidarności interesów
szlachty. Podobnie jak chińscy beneficjanci, szlachcice traktowali siebie
wzajem jako konkurentów do „czinów” i wszelkich szans, jakie dawały względy
księcia. Dlatego szlachta podzielona była na koterie i wobec księcia całkowicie
bezsilna, i aż do czasów, gdy wprowadzono nowoczesną organizację administracji
lokalnej, co stworzyło po części nową sytuację, tylko wyjątkowo, a i wtedy
zawsze na próżno, podejmowała wspólnie próby oporu, choć Katarzyna II nadała
jej wyraźne prawo zgromadzeń i składania zbiorowych petycji. Ten uwarunkowany
konkurencją o względy dworskie, całkowity brak stanowej solidarności szlachty
nie był dopiero skutkiem porządków Piotra Wielkiego, lecz pojawił się już w
dawniejszym systemie miestniczestwa, który, od czasów powstania moskiewskiego
państwa patrymonialnego, decydował o społecznej klasyfikacji notabli. Społeczna
ranga od początku zależała od godności nadanego przez cara, właściciela całej
ziemi, urzędu, z którym jako materialne wynagrodzenie wiązało się posiadanie
służbowego lenna – pomiest’ja, od miesto: stanowisko. Różnica między dawnym
miestniczestwem i porządkiem Piotrowym polegała w istocie jedynie na tym, że z
jednej strony lenno służbowe, a z drugiej – ranga, zdobyta dzięki stanowisku
urzędowemu przez pierwszego lub późniejszego jego posiadacza, zawłaszczane były
dziedzicznie przez wszystkich jego potomków i w sposób względnie trwały
regulowały wzajemny stosunek rang rodzin szlacheckich. Pierwsze stanowisko
urzędowe młodego szlachcica zależało 1) od najwyższej rangi urzędowej
osiągniętej w hierarchii przez jego przodków, a także 2) od liczby pokoleń,
jakie oddzielały najwyższe stanowisko urzędowe piastowane dotąd przez jego
przodka od jego wstąpienia do służby. Żaden szlachcic, którego rodzina należała
do wyższej szlachty urzędniczej, nie mógł, wedle utrwalonego obyczaju
stanowego, przyjąć urzędu, który podporządkowałby go rozkazom urzędnika z
rodziny szlacheckiej o niższej randze urzędowej, podobnie jak przy stole –
także ryzykując życie, gdy był to stół cara – nie mógł zaakceptować miejsca
niższego od urzędnika podporządkowanego mu przez wzgląd na rangę jego rodziny,
wyznaczaną przez miestniczestwo, mimo jego osobistego wysokiego stanowiska
urzędowego. System ten oznaczał, z jednej strony, odczuwalne ograniczenie
swobody wyboru przez cara jego najwyższych urzędników administracji i dowódców
wojskowych, a przeciwstawianie się mu wiązało się ze znacznymi trudnościami i
ryzykiem, że protesty i opór nie zamilkną nawet na polu bitewnym. Z drugiej
strony zmuszało to szlachtę, a im wyższa była jej odziedziczona ranga, w tym
większej mierze, do wstępowania do dworskiej i patrymonialnobiurokratycznej
służby, by nie utracić swego społecznego znaczenia oraz szans urzędowych, i
przeobrażało ją niemal całkowicie w „szlachtę dworską” (dworianstwo, od dwor –
dwór).
Własny majątek ziemski jako podstawa rangi schodził
coraz bardziej na drugi plan. Wotcziniki, właściciele wotcziny, nienadanego
pierwotnie jako lenno służbowe, lecz „alodialnego”, odziedziczonego po
przodkach majątku ziemskiego, ustępowali miejsca pomieszczikom, a miano to
stało się stopniowo jedynym określeniem „właściciela ziemskiego”. Nieposiadanie
szlacheckich dóbr, ale własna i odziedziczona ranga urzędowa decydowały o
społecznej randze. Za punkt wyjścia rozwoju tego, w patrymonialnym państwie
cara stosowanego w wyrafinowany sposób, systemu wiązania wszelkiej społecznej
władzy ze służbą panu można uznać 1) pewną instytucję (drużyny królewskiej),
połączoną 2) z solidarnością rodową, której wyrazem była dążność do
zawłaszczenia dla wszystkich członków rodu raz zdobytej rangi służbowej i
związanych z nią szans. Ten stan zastał Piotr Wielki i starał się go uprościć:
kazał spalić listę rang rodzin (razriadnaja pieriepis’), potwierdzającą
pretensje do rang rodów szlacheckich, i zastąpił ją swym schematem „czinów”,
opierającym się niemal wyłącznie na osobistym stanowisku urzędowym. Była to
próba wyeliminowania honoru rodowego, który dotąd zarówno uniemożliwiał rozwój
solidarności stanowej, jak i był sprzeczny z interesami samego cara, chcącego
swobodnie dobierać swych urzędników, i to w sposób, który nie dopuszczałby do
powstania stanowej solidarności, wymierzonej przeciw niemu. Próba, dodajmy,
udana. Szlachta pozostała głęboko podzielona: o ile ubiegała się o społeczną
rangę „czinów” – przez bezwzględną konkurencję, o ile pozostawała jedynie
właścicielem ziemi – przez pełen nienawiści stosunek do czynowników (tym mianem
opatrywano wszystkich urzędników). Monopol posiadania poddanych chłopów nie
tworzył żadnego solidarnego stanu, bo przeszkadzała w tym rywalizacja o „cziny”
i tylko urząd dawał dodatkowo duże możliwości wzbogacenia się. Stan ten
przypominał pod tym względem sytuację, jaka panowała zarówno w późnym
cesarstwie rzymskim i bizantyjskim, i jak już w starożytnych państwach
babilońskich, perskich i hellenistycznych oraz u ich islamskich sukcesorów:
znaczenie patrymonialnego władztwa gruntowego – całkowicie obcego, jak już
wiemy, Chinom – nie doprowadziło tam nigdzie ani do swoistego powiązania warstwy
panów gruntowych z państwowymi urzędami, ani do powstania jednolitego stanu
szlacheckiego, którego fundament stanowiłoby władztwo gruntowe, choć wiele
czynników temu sprzyjało. Warstwy possessores, coraz bardziej znaczącej w
późnorzymskiej administracji, nie łączyły niemal żadne stosunki (podobnie jak w
państwach hellenistycznych) z książęcymi urzędnikami patrymonialnymi, którzy w
późnym cesarstwie rzymskim tworzyli podzieloną na rangi, wedle dochodów z
beneficjów, warstwę, a sytuacja taka występowała już we wczesnoantycznych
orientalnych tworach państwowych. Zaś w państwach islamskich, stosownie do ich
teokratycznego charakteru, społeczną rangę dawało przede wszystkim przyjęcie
islamu, szansę otrzymania urzędu natomiast nadzorowane przez Kościół wykształcenie,
a poza tym decydowały o tym swobodne względy pana; nie powstały tu trwałe,
oddziałujące stale szlacheckie monopole. Na tym gruncie nie mógł się pojawić
przede wszystkim element fundamentalny dla średniowiecznej
zachodnioeuropejskiej szlachty: zorientowanie całego sposobu życia na pewien
typ tradycjonalnych i umocnionych przez wychowanie zasad, dominujące znaczenie
stosunków osobistych w całym sposobie życia, wspólny stanowy honor jako wymóg
obowiązujący każdego i konstytuujący jednoczącą wewnętrznie wszystkich członków
stanu więź. W Rosji rozwinęły się liczne stanowe konwencje, podobnie jak i w
kręgach notabli wszystkich wymienionych tu państw. Ale to nie tylko ów,
wspomniany tu, dualizm podstaw społecznej rangi sprawił, że nie mogły one
stworzyć jednolitego duchowego centrum sposobu życia, którego fundament
stanowiłby „honor”. Pobudzały one jedynie, by tak rzec, z zewnątrz, ekonomiczne
interesy lub samą potrzebę społecznego prestiżu, nie dawały jednak jednolitym
impulsom działania elementarnego wewnętrznego kryterium samopotwierdzenia się i
dowiedzenia własnego honoru. Własny honor społeczny i stosunek do pana były
albo wewnętrznie całkowicie rozdzielone, jak w przypadku samodzielnych notabli,
albo przybierały postać apelującej jedynie do potrzeby zewnętrznego znaczenia
szansy „kariery”, jak w przypadku szlachty dworskiej, „czinu”, mandarynów i
wszystkich stanowisk zależących wyłącznie od swobodnego uznania pana. Z drugiej
strony zawłaszczone beneficja wszelkiego rodzaju stanowiły wprawdzie dogodny
grunt do wykształcenia się poczucia „godności” urzędu i poczucia „godności”
notabli, na podobieństwo noblesse de robe, lecz nie były swoistą podstawą
osobistego, opierającego się na „honorze”, stosunku do pana i wypływającego
stąd szczególnego wewnętrznego nastawienia. Zarówno zachodni ministeriał, za
sprawą uwarunkowanego względami pana, jak i dawny angielski gentleman ze
squirearchy, za sprawą uwarunkowanego samodzielną pozycją notabla honoru
społecznego, byli, choć w zupełnie odmienny sposób, reprezentantami owego
szczególnego, osobistego, stanowego poczucia godności, którego podstawą był
osobisty „honor”, a nie tylko wynikający z urzędu prestiż. Ale w przypadku
ministeriała oczywiste jest, a w przypadku staroangielskiego gentlemana
nietrudne do odkrycia, że wewnętrzne nastawienie ich obu współwarunkowane było
przez zachodnie rycerstwo. Ministeriałowie stopili się z nim całkowicie,
angielski gentleman natomiast przeciwnie, wraz z rosnącym odmilitaryzowaniem
tej warstwy notabli, obok średniowiecznych, czysto rycerskich znamion włączał
do swego ideału męskości i do swego stylu życia w coraz większej mierze inne,
mieszczańskie cechy, a w postaci purytańskiego gentlemana pojawił się obok
squirearchy równorzędny jej typ o całkiem odmiennym rodowodzie, co zapoczątkowało
najrozmaitsze procesy wzajemnego przystosowania. W każdym jednak razie
pierwotne, swoiście średniowieczne centrum orientacyjne obu warstw znajdowało
się poza nimi samymi – w feudalnym rycerstwie. Centralnym punktem odniesienia
jego sposobu życia było feudalne pojęcie honoru, a dla niego z kolei wasalna
wierność lennika, jedynego typu, w którym honor stanowy warunkowany był, z
jednej strony, przez w zasadzie jednolite wewnętrzne nastawienie, a z drugiej – przez szczególny stosunek do pana. Ponieważ jednak swoisty stosunek
lenny jest zawsze stosunkiem pozapatrymonialnym, sytuuje się pod tym względem
poza granicami patrymonialnej struktury panowania. Tyle że łatwo dostrzec, iż z
drugiej strony stosunek ów określany jest w tak znacznym stopniu przez właściwy
mu, czysto osobisty stosunek czci wobec pana, i w tak wielkiej mierze zdaje się
być „rozwiązaniem” praktycznego „problemu” politycznego panowania księcia
patrymonialnego nad lokalnymi panami patrymonialnymi, i za ich pośrednictwem,
że w systematycznym ujęciu najlepiej będzie potraktować go jako swoisty,
krańcowy „przypadek graniczny” patrymonializmu.”
* * *
Dawne społeczeństwo rosyjskie miało wiele
cech wspólnych z innymi społeczeństwami słowiańskimi, i szerzej europejskimi,
odnośnego okresu. Szlachta poświęcała się z natury rzeczy sprawom wojskowym, za
prestiżową uchodziła też kariera duchowna, tym bardziej, że w kościele
wschodnim nie obowiązywał celibat. „W
społeczeństwie feudalnym na czele profesji szlachetnych znajduje się rzemiosło
wojenne, drugie miejsce w tej hierarchii zajmuje służba Bogu” (Thorstein
Veblen). Jest to spostrzeżenie słuszne zarówno jeśli chodzi o Szwecję i Polskę,
Niemcy i Rosję, Francję i Czechy.
Z biegiem czasu rycerstwo, dźwigając na
swych ramionach główny ciężar wysiłku cywilizacyjnego, spowodowało
ukształtowanie się nowoczesnych narodowości, o których Florian Znaniecki w
dziele „Upadek cywilizacji zachodniej”
pisał jak następuje: „Narodowość jako
grupa etniczna określona przez wspólność języka, obyczajów, tradycji
literatury, w pewnych wypadkach również religii, sztuki i filozofii, wyrabia w
sobie, z pomocą lub bez czynników politycznych, świadomą solidarność społeczną;
z prostego zbioru kulturalnie jednorodnych osobników, rodzin, gmin, staje się
ciałem społecznym ze wspólnymi dążeniami, świadomym swej jedności i usiłującym
jedność tę powiększyć, wymagającym od każdego członka solidarności z całością
jako obowiązku moralnego, dobrowolnie wyodrębniającym się od innych grupy
etnicznych i planowo dążącym do możliwie największego rozwoju swej potęgi,
bogactwa i kultury umysłowej. Państwo, dawniej najwyższa, wystarczająca sobie
istność, stało się narzędziem życia narodowego. W państwie społeczeństwo
narodowe osiąga swą najzupełniejszą jedność; przez państwo może narzucić
obowiązek solidarności wszystkim swoim członkom i skoncentrować swe siły w
razie walki z innymi grupami narodowymi; z pomocą państwa może budować
najlepsze i najsilniejsze instytucje dla zachowania dawnych i tworzenia nowych
wartości kulturalnych.” Jest to spostrzeżenie uniwersalne, trafne co
najmniej dla obszaru cywilizacji ogólnoeuropejskiej i pochodnych od niej
amerykańskiej i australijskiej, jeśli użyjemy tu kryterium
geograficzno-politycznego.
Jednak nie ulega
wątpliwości, że dzieje Rosji, jak też rosyjski sposób myślenia o historii, mają
swe oryginalne, niepowtarzalne cechy.
Ciekawy styl myślenia
historycznego manifestował m.in. wybitny rosyjski intelektualista, uczony o
formacie światowym, profesor Uniwersytetu Leningradzkiego Lew Gumilow
(1912-1993), autor powszechnie znanych dzieł jak „Hunowie” (1960), „Starożytni
Turcy” (1967), „Odkrycie Chazarii”
(1970), „Poszukiwanie wymyślonego carstwa” (1970), „Hunowie w
Chinach” (1974), „Etnogeneza a
biosfera Ziemi” (1989), „Geografia
etnosu w okresie historycznym” (1991), „Tysiąclecie
wokół Kaspija” (1991), „Etnosfera” (2008).
Obecnie bardzo liczne rzesze inteligencji rosyjskiej demonstruje podobny styl
myślenia historiozoficznego i podziela zapatrywania Lwa Gumilowa na zagadnienia
etnogenezy i dziejów Państwa Rosyjskiego.
Przede wszystkim
przypomnijmy, że według tego wybitnego uczonego etnosy to biofizyczne
realności, zawsze posiadające ten czy inny kształt socjalny. „Etnos nie jest zbiorowiskiem podobnych do
siebie indywiduów, lecz systemem, złożonym nie tylko z jednostek różniących się
genetycznie i funkcjonalnie, ale też z wyników ich działalności w ciągu wielu
pokoleń: techniki, antropogennego krajobrazu i kulturowej tradycji... Etnos to
nie populacja zoologiczna, lecz systemowe zjawisko charakterystyczne tylko dla
człowieka, a przejawiające się w formach socjalnych, w każdym przypadku
oryginalnych... Nowe etnosy powstają nie na drodze rozdrobnienia starych, lecz
drogą syntezy już istniejących, tj. etnicznych substratów. I powstają te
etniczne grupy w ściśle określonych regionach geograficznych w superkrótkich
okresach, a regiony za każdym razem są inne, co wyklucza oddziaływanie warunków
ziemskich... „Człowiek jest produktem ziemskiej powierzchni”. Ale nie tylko!
Jest znane i zostało opisane oddziaływanie na Ziemię aktywności słonecznej i
promieniowania kosmicznego, które niekiedy osiąga powierzchnię planety” (L.
Gumilow, „Etnogeneza a biosfera Ziemi”).
Czymże jest etnogeneza? –
pyta profesor Gumilow i odpowiada: „Jest
ona konsekwencją impulsu negentropijnego, to jest krótkotrwałego pchnięcia
(rozbłysku) energii żywej materii biosfery. W wyniku tego zjawia się wzmożona
energetyczność [Gumilow nazywa ją „passjonarnością” – przyp. J. C.] – cecha recesywna, ulegająca rozproszeniu w
ciągu półtora tysiąca lat. Sam impuls negentropijny jest zygzakiem w dziejach
biosfery, przez organa zmysłów nie jest nawet odbierany, ale jest wykrywalny
według rozmaitych konsekwencji. Dlatego on nigdy nie jest odnotowywany przez
współczesnych, lecz może być zauważony przez historyków, ale tylko tych, którzy
używają metodologii etnologicznej”...
Etnos posiada w swej
podstawie własną prawidłowość: rozbłysk energii, rozszerzanie się jej w
przestrzeni, inercja i gaśnięcie, a u kresu – równowaga z otaczającym
środowiskiem. Moment narodzin jest krótki. Zespół, który się dopiero zjawił na
świat, powinien natychmiast przekształcić się w system z wewnętrznym podziałem
funkcji swych członków. W przeciwnym wypadku zostanie zniszczony przez
sąsiadów. „W celu samozachowania ten
system szybko kształtuje instytucje socjalne, których charakter w każdym
konkretnym przypadku zaprogramowany jest przez okoliczności miejsca
(zdeterminowanie geograficzne) i czasu (stadium rozwoju ludzkości jako
hiperetnosu). Właśnie potrzeba samoutwierdzenia się warunkuje szybki rozrost
systemu, poszerzanie się terytorialne i wzrost złożoności więzów
wewnątrzetnicznych; siły zaś dla jego rozwoju czerpane są z zasobów
energetycznych populacji jako takiej. Wzrost systemu tworzy inercję rozwoju,
powoli zanikającą na skutek sprzeciwu środowiska, wobec czego spadająca linia
rozwoju jest o wiele dłuższa niż wzrastająca”. (Lew Gumilow, „Tysiączeletije wokrug Kaspija”, Baku
1991, s. 8, 10).
Autor twierdzi, że
zarówno maksimum, jak i minimum energii psychicznej wcale nie prowadzą do
rozkwitu życia i kultury. Energetyczne przegrzanie powoduje okrutny przelew
krwi, jak wewnątrz, tak i na zewnątrz systemu, na granicach etnosu, w regionach
kontaktów etnicznych. Przy bezwładzie zaś i uwiądzie ludności kraju etnos
zatraca normalną zdolność do stawiania oporu zarówno przyrodniczemu, jak i
etnicznemu otoczeniu, to zaś jest najkrótszą drogą do śmierci.
Prymitywizm,
rozdrobnienie, niezdolność do sprzeciwu wobec zewnętrznych oddziaływań – to
cechy obskuracji i homeostazy, ostatnich faz rozwoju etnosu. Rozpoznać ją można
m.in. z tzw. „tolerancji” w stosunku zarówno do obcych etnosów, jak i do obcych
systemów wartości. Zdrowy bowiem egoizm i ograniczona nieprzyjaźń w stosunku do
tego, co jest inne, nieswoje – są świadectwem siły i młodości narodu. „Żaden członek etnosu nie wyobraża sobie, że
można postępować inaczej, niż tak, jak on się przyzwyczaił od dzieciństwa”.
Jest to postawa naturalna i normalna.
Przesadna otwartość i
łagodność zbiorowości narodowej w stosunku do obcych może być zgubna. Nawiasem
mówiąc, Gumilow twierdzi, iż dobre sąsiedztwo, zbliżenie i ewentualna
hybrydyzacja etniczna możliwe są tylko między narodami o zbliżonym obliczu
psychologicznym i komplementarnym, to jest do siebie nawzajem pasującym,
funduszu genetycznym. Przy czym nie rasa, lecz etnos jest czynnikiem
decydującym, a mianowicie stereotyp zachowania etnicznego, dziedziczony zarówno
genetycznie, jak i kulturowo.
Z reguły sąsiadujące ze
sobą narody wykazują przeciwstawny sobie nawzajem styl zachowań etnicznych.
Więcej wspólnego jest np. między Rosjanami i Niemcami, niż między Rosjanami a
Polakami, więcej łączy Polaków z Francuzami niż z Niemcami itd.
Polacy jako zbiorowość – poza dosłownie
kilkoma przypadkami w ciągu tysiąca lat – nigdy nie byli zdolni do działań
ekstraordynaryjnych, wychodzących poza ramy przeciętnej codzienności. Odsetek
osób o potężnej energii i sile woli był tu szczególnie niski, i nie miał „tła”,
nie mówiąc o „środowisku karmiącym”, dla swego istnienia. Polacy więc obdarzeni
wewnętrzną siłą i wolą działania nie byli „typowymi” Polakami, musieli wybierać
między degradacją wśród swoich, a samorealizacją wśród obcych.
W Polakach – jak pisze profesor L. Gumilow
– poziom napięcia energetycznego zawsze był „względnie niski”, nawet gdy w
sąsiednich Czechach czy w Niemczech sięgał on apogeum. Stąd m.in. i słabe
zainteresowanie tego narodu dla nauki i wielkiej kultury. Dominował tu zawsze
raczej kult przeciętności, a nawet ułomności, kalectwa i niedołęstwa, maskowany
pod pod rzekome „miłosierdzie”, „miłość” i „współczucie”.
Na uniwersytetach średniowiecza życie
studentów i profesorów przebiegało na zasadach wewnętrznej samoorganizacji.
Żyli oni jako jedyna grupa, jedyna korporacja, a organizowali się według nacji
czyli ziomkostw. Głosowanie w radzie naukowej odbywało się według ziomkostw;
studenci nosili odznaki i kokardy także według nacji, jedli, pili, bili się –
także. „Dla przykładu, na Uniwersytecie
Praskim było cztery ziomkostwa: Bawarczycy, Sasi, Polacy i Czesi, tj. dwie
nacje czysto niemieckie – górnoniemiecka i dolnoniemiecka, zaś pod Polakami
rozumiano Niemców Inflanckich, nie zaś Polaków, ponieważ polska szlachta w tym
czasie raczej uganiała się za zającami, piła piwo i miód, a do uniwersyteckich
nauk niezbyt tęskniła”... (L. Gumilow, „Geografia
etnosa w istoriczeskij period”, Leningrad 1990, s. 143-144). Prawdopodobnie
więc źródłem sławetnej „polskiej tolerancji” był po prostu niski poziom
potencjału energetycznego, a nie jakieś tam „piękne” cechy charakteru... „W realnym procesie dziejowym nie obserwuje
się naprawdę odizolowanej egzystencji etnosów, lecz się styka z różnymi
wariantami kontaktów, powstających na terenach, zasiedlonych przez różne etnosy
pod względem politycznym zjednoczone w państwa polietniczne. W trakcie badania
ich stosunków wzajemnych da się wyodrębnić cztery warianty: a) współistnienie,
przy którym etnosy się nie mieszają i nie naśladują siebie nawzajem,
zapożyczając tylko nowinki techniczne; b) asymilacja, to jest wchłanianie
jednego etnosu przez drugi z pełnym zapomnieniem pochodzenia i byłych tradycji;
c) metysyzacja, przy której zachowują się i łączą tradycje poprzednich etnosów
i pamięć o przodkach; te wariacje nie są trwałe i istnieją tylko dzięki
rekrutacji nowych metysów; d) zlanie się, podczas którego ulegają zapomnieniu
tradycje obydwu pierwotnych komponentów, a obok dwóch poprzednich (lub na ich
miejscu) zjawia się trzeci, nowy etnos. To w istocie rzeczy stanowi główny
wariant etnogenezy. Ale właśnie on jest spotykany rzadziej niż trzy pozostałe.”
(L. Gumilow, „Etnogeneza a biosfera Ziemi”).
Fazy etnogenezy, związane z procesem
upraszczania się systemu etnicznego (załamanie się, inercja i w mniejszym
stopniu obskuracja), często naruszają się przez odwrotne procesy regeneracji
etnicznej. W tym przypadku inicjatywę odnowy społecznej, zgodnej z nowymi
wymaganiami dynamiki etnicznej, przejmują te podsystemy etniczne, które dotąd
skute były przez obecność wiodącego subetnosu lub etnosu. Tylko wówczas, gdy
dawny lider oczyści miejsce, mogą dojść do głosu siły, które wyhamowują proces
upadku etnicznego.
Jeśli powstaje państwo złożone z elementów
niekomplementarnych, tzw. chimera etniczna, ginie ono bardzo szybko, w ciągu
życia najwyżej paru pokoleń. Dążenie tedy do tworzenia ponadetnicznych lub
wieloetnicznych systemów w rodzaju ZSRR lub „wspólnego domu europejskiego” czy
inaczej „Europy bez granic” jest absolutnie bezsensowne. „Ludzie nie są jednakowi, a tym bardziej różnią się etnosy. Odruchy,
które są naturalne u Arabów, są nieporozumieniem u Francuzów, czymś obraźliwym
u Turków i Mongołów, a czymś sprzecznym z naturą dla Chińczyków. Dlatego
wariantem optymalnym kontaktu etnicznego jest nie zjednoczenie, lecz luźna
symbioza, w której etnosy żyją obok siebie i osobno, zachowując stosunki
pokojowe i nie mieszając się do spraw jeden drugiego.
Różnorodność
czasu historycznego w ramach jednej etnogenezy zależy od kojarzenia się dwóch
przyczyn: 1. wielkości i kierunku zmian napięcia energetycznego, które może
albo wzrastać albo spadać, oraz 2. kontaktów z sąsiadami, przyjaznych lub
wrogich (Lew Gumilow, „Tysiączeletije wokrug Kaspija”, Baku
1991, s. 9). Mieszanie się etnosów jest często zgubne dla nich. Już Gustave le
Bon zauważył, że krzyżowanie ras niszczy starą cywilizację. Ale z drugiej
strony Lew Gumilow uważał, iż czymś innym jest kojarzenie dwóch i więcej etnosów
w jednym organizmie społeczno-państwowym. Charakter tego czy innego ustroju
odbija się na charakterze współdziałania etnosów, które w całym szeregu
przypadków zmuszone są do życia w tym samym regionie i, chociaż godzą się z
faktem współegzystencji, nie mogą sobie nawzajem nie ciążyć. Ich można nazwać
kseniami. Takim przypadkiem jest Belgia, w której zaszufladkowano Walonów i
Flamandów. Taką jest Kanada, gdzie Anglicy, Francuzi, francusko-indiańscy
Metysi oraz Słowianie współegzystują nie zlewając się ze sobą i nie dzieląc
funkcji, co by było symbiozą.
Pierre Chaunu także zauważa w dziele „Cywilizacja wieku Oświecenia” (Warszawa
1993), że np. Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego w latach 1620-1650 zostało
drastycznie osłabione, co było spowodowane nadmiernym rozrostem terytorialnym
państwa, co uwarunkowało „szok bakteryjny
spowodowany intensywnym mieszaniem się
ludności”. A jednak brak częstego obcowania z obcoplemieńcami prowadzi
nieuchronnie do stabilizacji stosunków wewnątrz etnosu. Powstaje struktura,
którą nazywamy „strukturą zastoju”, a w etnosie odbywa się „uproszczenie
systemu”. Kontakty z obcymi powinny jednak być klarownie i ostro limitowane.
Tak zwane „pole etniczne” ulega rozpyleniu na skutek hybrydyzacji
międzyetnicznej i następuje przedwczesna starość narodu.
Dla starości etnicznej charakterystyczna
jest niezdolność do przeciwstawiania siebie innym etnosom, która to zdolność
jest podstawową cechą zdrowego pola etnicznego, organizowanego przez
podobieństwo spontanicznej mentalności. Wraz z zachwianiem tego pola zaczyna
zanikać wewnątrzetniczna solidarność i jednolitość zachowań spontanicznych.
Proces rozkładu i zaniku etnosu jest szybszy w przypadku, jeśli – jak w Polsce
– metysacji ulegają elity rządzące. Jad trupi spływa łatwo w dół i zabija
wszystko co zdrowe w całym społeczeństwie.
Lew Gumilow pisał: „Po roku 1789 napływ Francuzów do Rosji się zwiększył i razem z
językiem, manierami, gustami upowszechniły się francuskie poglądy, co
wytworzyło nowy stereotyp zachowania się na subetnicznym poziomie”. A ten
stereotyp nie przystawał do duszy i natury człowieka rosyjskiego, stąd też
powstały zakłócenia i wstrząsy socjalne. Ale z drugiej strony pewien
ograniczony dopływ krwi obcej może być dla każdego etnosu korzystny, nie może
jednak być nadmierny, by nie zakłócił normalnego funkcjonowania systemu
społecznego przez obce, niekomplementarne stereotypy zachowań, jak też pola
bioenergetyczne.
Ważne też jest, by krajobraz, w którym
mieszka etnos, był urozmaicony. Ludy np. zamieszkałe na samych stepach nie
wykazują prawie żadnej zdolności do rozwoju. Aby etnos mógł się rozwijać,
konieczna jest kombinacja co najmniej dwóch różnych typów krajobrazu
geograficznego. W książkach Gumilowa znajduje się też wiele konkretnej
informacji naukowej o składzie etnicznym różnych narodów. Tak np. według niego
dzisiejszy naród chiński jest konglomeratem wielu różnych etnosów i ras (Hunów,
Turków, Mongołów, Aryjczyków i in.). Nad Wołgą z mnóstwa różnych ludów
ukształtowali się Tatarzy... Tatarzy Kazańscy – to potomkowie dawnych Bułgarów
nad Kamą... Tatarzy Krymscy – to sturczeni Lewantyjczycy (mieszkańcy Bliskiego
Wschodu) różnego pochodzenia. Kozakowie Zabajkalscy to mieszanina Rosjan i
Mongołów, itd. Koncepcje teoretyczne Lwa Gumilowa stanowią część składową
wielkiego nurtu historiozoficznego zwanego eurazyjskim.
Potęga
rosyjskiego państwa pochodzi, zdaniem eurazyjczyków, stąd, że jest ono
dziedzicem wielkiego, większego niż Rzym i Bizancjum, światowego imperium
Mongołów. Budowa rosyjskiej potęgi państwowej była możliwa tylko dzięki
przejęciu przez Moskiewską Ruś mongolskich tradycji ustrojowych. To zaś nie
mogłoby się dokonać, gdyby integralna mentalność turańska, ze swą
przejrzystością, schematyzmem, sztywnością i konserwatyzmem, jednością wyznania
i życia codziennego, zasadą bezwzględnego posłuszeństwa wyższej idei oraz
odpornością na idee niezgodne z zastanymi warunkami życia nie przeniknęła do
mentalności Rosjan. Przenikanie to nastąpiło oczywiście dzięki wymieszaniu
materiału genetycznego, ale także (i to jest oryginalny wkład wybitnego
eurazyjczyka, historyka, geografa i etnografa Lwa Gumilowa, syna Anny
Achmatowej i poety Mikołaja Gumilowa, do klasycznego eurazjatyzmu) za sprawą
promieniowania kosmicznego, powodującego mutacje materiału genetycznego.
Promieniowanie to pochodzi z wybuchów gwiazd supernowych i stapia w jedną
całość, w jeden superetnos, różne etnosy o bliskich sobie polach etnicznych,
dając im jednocześnie potężny ładunek energii, która wystarczyć musi na
kilkanaście stuleci. Rosja otrzymała błogosławieństwo takiego energetycznego
doładowania gdzieś na początku czternastego wieku, dlatego – w przeciwieństwie
do Zachodu, który znacznie wcześniej doznał tak zwanego pasjonarnego wstrząsu –
swoje najlepsze lata ma jeszcze przed sobą. Oczywiście jeśli nie roztrwoni tego
naturalnego bogactwa. Eurazjatyzm pokazuje, jak je najlepiej wykorzystać.
Idea
Rosji-Eurazji ma własny fundament filozoficzny. Jest dobrze osadzona w głównym
nurcie rosyjskich poszukiwań filozoficznych przełomu XIX i XX wieku – w tak
zwanej filozofii religijnej, której głównym twórcą był największy rosyjski
filozof tego okresu, Włodzimierz Sołowjow (1853-1900), z matki Żydówki,
nawiasem mówiąc..
Lew
Gumilow, sięgając do najgłębszych korzeni zjawisk narodotwórczych, uważał, że
każdy proces etnogenezy zapoczątkowywany bywa przez bohaterskie i ofiarne czyny
niedużej grupy osób, do których dołącza otaczająca ich masa. Ten proces
łączenia się jest autentyczny i szczery. Jeśli nawet ktoś jest usposobiony
sceptycznie lub egoistycznie, po tym, gdy wszedł on w skład kształtującego się
właśnie systemu, jego osobiste nastroje nie mają dużego znaczenia. Energetyczna
indukcja i psychologiczny rezonans wszystko wchłaniają bez reszty. W tej
sytuacji decydujące znaczenie należy do osób obdarzonych z natury organiczną
energią, którą „naładowują” innych. Bez tych generatorów energii społecznej
całość się natychmiast rozsypuje.
Z
drugiej strony, każdy proces etnogenezy stanowi nic innego, jak tylko powolne,
lecz mimo to intensywne, tracenie energetyczności, który to proces polega nie
na czym innym, jak na wyginięciu typów energicznych i ich genów. Szczególnie
jaskrawie ten proces przejawia się w okresach wojen, gdyż energiczni młodzi
ludzie chętnie zaciągają się pod sztandary bojowe po obu stronach i gubią
siebie nawzajem, ginąc młodo, zanim jeszcze zdążą przekazać swe właściwości
potomstwu. Lecz energetyczność spada także w czasie pokoju, ponieważ osobnicy
wyjątkowo czynni i uzdolnieni budzą wówczas głęboką niechęć, a nawet wrogość, w
spokojnej, gnuśnej masie, w tym też w młodych kobietach, które wolą w takich
czasach nie bohaterów, lecz osobników bezbarwnych, o przeciętnym poziomie
duchowym, zdolnych tylko do dbania o własny interes i prywatną korzyść. Tak
więc bardzo często mężczyźni o dużej wewnętrznej sile i energii umierają bez
potomstwa, gdyż żadna dziewczyna nie chce zostać żoną tych „dziwaków”,
„narwańców” i „wariatów”, jak zwykło pospólstwo nazywać osoby ponadprzeciętne.
Dopiero dzieci z nieprawego łoża zachowują nieświadomie energię i zdolność do
bezinteresownych i dynamicznych czynów, nie znając nawet swych ojców, lecz
postępują tak a nie inaczej po prostu na podstawie swej wewnętrznej wrodzonej
konstytucji psychicznej. Jednak, aby „realizować
aktywną politykę zewnętrzną, etnos powinien posiadać nie najwyższy, lecz średni
stopień rozpowszechnienia zdolności do nadwysiłku, ponieważ wówczas możliwa
jest konsolidacja sił i koordynacja działań. Przy dalszym osłabieniu napięcia w
zespole etnicznym kierowanie staje się łatwe, lecz obniża się zdolność
stawiania czoła oddziaływaniom zewnętrznym. Tak, potomków wojowniczych Ariów –
Hindusów bengalskich, Anglicy nawet nie werbowali do swych oddziałów
kolonialnych, ponieważ ci byli zbyt posłuszni, by być zdolnymi do walki
żołnierzami” (L. Gumilow, „Etnogeneza
a biosfera Ziemi”).
Aby unaocznić niektóre
inne paradygmaty tego myślenia, przytoczmy poniżej fragment rozmowy Lwa
Gumilowa z dziennikarką Anną Żebrowską, zamieszczonej na łamach warszawskiej „Polityki” 11 kwietnia 1987 roku:
„Anna Żebrowska: – Większość pana prac dotyczy starożytnej i
średniowiecznej Azji. Skąd ten pociąg do historii Hunów, Tatarów, Mongołów?
Lew Gumilow: – W dzieciństwie zaczytywałem się książkami o Indianach,
pasjonowała mnie ich cywilizacja. Nawet jeśli autor opisywał krwawe napaści
Indian na białych osadników, moja sympatia zawsze była po stronie
czerwonoskórych. Ponieważ w naszej części świata nie było Indian, zająłem się
ich odpowiednikiem – Tatarami i Mongołami.
A.Ż.: – Ładna mi analogia z Indianami! Przecież to nie Tatarów
gnębiono, to oni wyprawiali się na cudze ziemie, docierali nawet do Polski. A
już Rosjanom przez całe wieki dzikie ordy dawały się zdrowo we znaki!
L.G.: – Przepraszam, kto się komu dawał we znaki, kto kogo gnębił?...
Proszę mi wierzyć, że my Rosjanie nie byliśmy ani trochę lepsi od moich
starożytnych dzikusów. To my zajęliśmy im Kazań, Astrachań, odebraliśmy
Syberię... Tyle że zwycięzców się nie sądzi, zaś oni pisząc potem podręczniki
historii zamiast słowa „zagarnięto” wolą używać „wyzwolono”.
A.Ż.: – Pan wywołał wielką burzę w naukowym światku sugerując nawet, że
nie było podboju ziem ruskich ani tatarsko-mongolskiej niewoli, lecz coś w
rodzaju pokojowego współistnienia dwóch państwowości. A przecież każdy uczeń
wkuwa daty najazdów, potrafi wymienić zrównane z ziemią miasta. Sama zdawałam z
tego egzamin!
L.G.: – Wiem, jak się ten okres wykłada: „W 1238 r. po siedmiu
tygodniach oblężenia bohaterski mały Kozielsk został zdobyty, a na jego ulicach
urządzono taką masakrę, że miejscowy książę utonął w krwi swoich poddanych.
Batu-chan ruszył dalej, pod Czernichów, wziął miasto i starł je z powierzchni
ziemi”... Ciekawe jednak, że sobór z XI wieku ocalał. „Następnym na jego
krwawym szlaku okazał się Kijów, zamieniony w ruiny i zgliszcza”... Ale zapewne
zwiedzała pani Ławrę Peczerską i sobór Sofijski z XI wieku? „Kolejna tragedia
spotkała Włodzimierz Wołyński, który obrócono w gruzy, a mieszkańców wycięto w
pień”... I znów cerkiew z XII wieku pozostała nietknięta. Moskwę okala „złoty
pierścień” miast, gdzie w cerkwiach są XI-wieczne freski. Również na
peryferiach, na Ukrainie cerkwie z XI-XII wieku stoją do dzisiaj.
A.Ż.: – Nie wszystkie, część wysadzono potem w powietrze.
L.G.: – Ale wiadomo kiedy – w latach trzydziestych. I zrobili to
bynajmniej nie Mongołowie, którzy nie tykali ani cerkwi, ani pałaców, niczego.
Napotykając opór niszczyli żywą siłę przeciwnika, który wzbraniał im posuwać
się dalej. Miasta wyrażające gotowość poddania się płaciły okup w koniach i
prowiancie, za co otrzymywały paryzę – blaszkę ze złota, srebra lub brązu, która
w razie czego gwarantowała im mongolską pomoc wojskową i obronę. W latopisie
Ipatijewskim (Hipackim) zanotowano, że z 300 miast księstwa włodzimierskiego
zniszczonych zostało zaledwie czternaście. Były to z reguły te, których władcy
(jak Wasyl w Kozielsku) po przybyciu wysłanników Batu-chana nie wymyślili nic
głupszego niż zabicie ich.
A.Ż.: – Dziwne, bo każdy podręcznik historii oraz literatura piękna
opisują okrutne rozprawy pogan z parlamentariuszami, nawet gdy ci przybywali z
darami.
L.G.: – Niech się zatem pani dowie, że w XI-XII wieku tylko Mongołowie
(nazwy tej można używać wymiennie z Tatarami, stanowiącymi pierwszą linię ich
jazdy) uważali, że zabicie człowieka, który przyszedł do ciebie z wizytą, jest
śmiertelnym grzechem i zdradą wymagającą srogiej pomsty. Cała chrześcijańska
Europa pastwiła się w tym czasie nad posłańcami wroga, mordowanie ich było
popularną odpowiedzią na propozycje układów. Prawdę mówiąc, współcześni
dyplomaci powinni się złożyć i postawić pomnik Czyngis-chanowi, który pierwszy
konsekwentnie egzekwował immunitet nietykalności poselskiej.
A.Ż.: – Teraz już tylko czekam na zapewnienie, iż nie było żadnego
najazdu, lecz wycieczka do Europy, ale z niewiadomych powodów po konnych
turystach pozostało złe wrażenie...
L.G.: – Nie, to nie tak, choć moim zdaniem określenia „zrównali z
ziemią”, „wycięli w pień”, „całkowicie zniszczyli” dodawano najczęściej w
celach propagandowych. Lubimy się samooszukiwać... Tatarzy nie byli okrutniejsi
od wszystkich wojowników tamtych czasów, dość wspomnieć Krzyżaków. Podjęli tę
wyprawę będąc w sytuacji przymusowej. To zresztą długa historia, którą – aby
była wiarygodna – trzeba zacząć z daleka. Proszę posłuchać. Mongołowie byli
spokojnym ludem pasterskim, niedużym, bo półmilionowym, za to otoczonym potężnymi
i okrutnymi wrogami. W XI wieku ich sąsiad – 60-milionowa Mandżuria –
prowadziła z nimi wojnę wyniszczającą, taką samą jak potem Amerykanie z
Indianami. Stałe ekspedycje karne w Wielki Step zajmowały się bezlitosnym
mordowaniem mężczyzn i starców, kobiety brano do niewoli i sprzedawano, dzieci
wysyłano do pracy na plantacjach, skąd, podrastając, starały się z powrotem
przedrzeć do swoich. Jak napisał chiński autor, ta polityka sprawiła, że
„mściwość przeniknęła Mongołom do krwi i szpiku kostnego”. Było jasne, że
trzeba się bronić, jednak nie sprzyjała temu wewnętrzna sytuacja plemienna. Ale
oto wśród gnuśnych i pasywnych pasterzy zaczęli pojawiać się ludzie „długiej
woli”, tj. nieprzystosowani do układu rodowego, bardziej energiczni i
utalentowani od swoich krewniaków. Porzucali kurenie, żyjąc oddzielnie lub
łączyli się w niewielkie oddziały. Wyłapywano ich i zabijano, bo nikt nie lubi
niepokornych, burzycieli nawet kiepskiego ładu społecznego, mimo to liczba
niezadowolonych stale wzrastała.
W połowie XII wieku byli zagrożeni ze wszystkich
stron: walczyła z nimi własna arystokracja rodowa, ścigali ich Mandżurowie,
Merkici i inne plemiona. Zjednoczyli się zatem, wybrali wodza o imieniu
Temudżyn i przystąpili do wojny, która po 6 latach zakończyła się zwycięstwem
nad współplemieńcami. Temudżyn, zwany odtąd Czyngis-chanem przekształcił
wówczas cały naród w wojsko, którego kadrą oficerską stali się ludzie „długiej
woli” i dał zdecydowany odpór Mandżurom. Mówiłem, że imperium to liczyło 60
milionów mieszkańców, ale około 55-56 milionów stanowili podbici Chińczycy, za
wszelką cenę unikający walki w obronie swych ciemiężców. Mandżurów wyparto za
chiński mur, zajęto nawet Pekin. Na tym jednak nie koniec, bo od strony
dzisiejszego Kazachstanu przylegało do mongolskich stepów państwo Chorezmu,
którego władca, fanatyk muzułmański, wypowiedział wojnę niewiernym i zezwolił
na mordowanie karawan kupieckich, zmierzających szlakiem jedwabnym z Chin do
Buchary i Samarkandy. Temudżyn zainteresowany rozwojem handlu (karawany płaciły
Mongolii cło) wysłał posłów do Chorezm-szacha, gdzie ich skrócono o głowę... W
kolejnej wojnie również zwyciężyli Mongołowie, mimo że ich siły były o połowę
mniejsze. W tym samym czasie plemię Merkitów, z którym Mongołów wiązała
wieloletnia nienawiść, wycofało się na zachód i zostało przyjęte pod opiekę
Połowców. W pościgu za nimi, bo stepowa wendeta wymagała doprowadzenia sprawy
do końca, Mongołowie wdali się w wojnę z Połowcami. Uporczywa i zacięta trwała
od 1216 do 1240 roku. Połowcy byli równie dobrze zorganizowani, zuchwali i
odporni jak ich przeciwnik. Umocnili się na dolnej Wołdze i dopiero mongolski
manewr okrążający przez Kaukaz zmusił ich do ucieczki w stronę ruskich granic.
Poprosili tam o pomoc i książęta ruscy wystawili 80-tysięczną armię, którą
rozbito nad Kałką w 1224 roku.
A.Ż.: – Przecież Ruś zawsze walczyła przeciwko Połowcom, traktuje o tym
choćby „Słowo o wyprawie Igora”. Skąd nagle chęć pomocy odwiecznym wrogom?
L.G.: – Na temat nienawiści rusko-połowieckiej mam swoje zdanie. Podliczyłem,
że w ciągu 150 lat miało miejsce pięć ruskich wypraw w stepy połowieckie, pięć
napaści Połowców na Ruś i 27 incydentów przygranicznych. Oto i cała wojna.
Więcej walczyli kijowianie z Suzdalem, Suzdal z Nowogrodem, niż cała Ruś z
Połowcami.
A.Ż.: – Teraz wszakże skłóceni książęta dzielnicowi wystąpili wspólnie
przeciwko nieprzebranym zastępom Wielkiej Ordy.
L.G.: – To również legendy. Nie było nieprzebranych zastępów. Większość
mongolskich oddziałów pilnowała granic z Mandżurią i Chorezmem. Z Batu-chanem
wyprawiło się około 30 tysięcy wojowników, z czego połowę powstrzymali Połowcy
w stepach astrachańskich. Druga kolumna ruszyła do manewru okrężnego przez Ruś,
aby dostać się na tyły wroga. Wkroczywszy na ziemię riazańską zaproponowała
przepuszczenie jej bez walki. Książę Jurij, jako sprzymierzeniec Połowców
odmówił. Wzięto więc Riazań, Włodzimierz i Suzdal, który otoczony drewnianymi
ścianami mógł spłonąć od jednej strzały zapalającej. To sprawiło, że bogaty
Uglicz zdecydował się na pertraktacje. Odtąd Mongołowie szli prawie bez oporu,
przyjmując kontrybucję i nie wyniszczając się w bojach. Ba! W czasie
7-tygodniowego oblężenia wspomnianego już Kozielska (notabene gdyby koczowników
było dużo, wzięliby tę mieścinę w dwa dni) armia Batyja powiększyła swe szeregi
o – jak napisał węgierski kronikarz – „najgorszych z chrześcijan”; tak nazywano
nas, schizmatyków.
A.Ż.: – Rusini poszli oblegać ruskie miasto?
L.G.: – Oczywiście, że poszli, skoro przyjmowano ich jako najemników...
Jeszcze ciekawszy jest fakt, że obok Kozielska znajdowało się silne i
wojownicze księstwo smoleńskie oraz czernihowskie i kijowskie – i nikt nie
przyszedł z pomocą! Jako anegdotę podam, że pobliskie sioło Pogankino przez
cały okres oblężenia zaopatrywało napastników w żywność i dlatego mieszkańcy
Kozielska aż do XX wieku nie wstępowali w związki małżeńskie z pogańkińcami ...
Wszystko to dowodzi, że kampania mongolska na Rusi była kawaleryjskim rajdem
przez cudze terytorium bez pozostawiania garnizonów, jak to robiono w podbitych
krajach. Zatrzymywali się pod miastami, aby zjeść, odpocząć, zmienić konie. Kto
nie szukał z nimi zwady – ocalał.
A.Ż.: – Ale na polskie ziemie nie mogli wtargnąć pod pozorem ścigania
Połowców, a jednak zapędzili się i tutaj, były bitwy, poległ Henryk Pobożny.
L.G.: – I to da się wyjaśnić. Gdy tylko Mongołowie dotarli na tyły
armii chana Kotiana, cała połowiecka orda uciekła na Węgry. To rozstrzygnęło
losy wojny, można było już zawrócić, ale Węgrzy napytali sobie biedy zabijając
mongolskich posłów, wyprawionych dla wyjaśnienia sytuacji. Wówczas ruszyła
karna ekspedycja na Węgry przez Śląsk, gdzie zastąpiło jej drogę
polsko-niemieckie rycerstwo i miała miejsce wielka bitwa. W źródłach
mongolskich z całej wyprawy opisano tylko tę jedną bitwę, Ruś wspomniana jest mimochodem,
widocznie były to nieznaczące potyczki. Natomiast pod Legnicą lekka jazda
mongolska musiała pokonać ciężką konnicę. Swoim zwyczajem wzięto wroga w dwa
ognie. Potem jeszcze weszło im w drogę węgierskie rycerstwo, które rozbito nad
rzeczką Sają. Tutaj zadanie bojowe zostało ostatecznie wykonane, przeciwnik
przestał zagrażać, skrył się za Karpatami i Mongołowie odeszli...
A.Ż.: – Powie pan, że nie grabili po drodze, nie brali w jasyr?
L.G.: – Proszę pani, jestem byłym żołnierzem, przeszedłem szlak aż do
Berlina, prowadziłem natarcia. Jest zasadą – przy natarciu nie bierze się
żadnych łupów! To dodatkowe obciążenie. To nie była wyprawa grabieżcza, ani
podbój obcych ziem, lecz dobrze przemyślana operacja dla zabezpieczenia
przynajmniej jednej ze swych granic – zachodniej. Ustalono ją gdzieś na dolnej
Wołdze, między Astrachaniem i Samarą. Mongołowie koczowali na lewym brzegu i w
Kałmuckich stepach, nikomu nie zagrażając. Od Rosji byli wystarczająco daleko.
A.Ż.: – Skąd zatem wzięło się pojęcie 300 lat tatarsko-mongolskiego
zwierzchnictwa nad Rosją?
L.G.: – To następna ogromnie skomplikowana i wielowątkowa opowieść.
Mówiąc najkrócej: ruscy książęta zdali sobie sprawę, że nie są w stanie bronić
się przed najeźdźcami. Niemcy wzięli Juriew (Dorpat), mordując jego mieszkańców
co do jednego, Izborsk, nawet na krótko Psków, który Aleksander Newski z trudem
odbił. W Inflantach można było zwerbować każdą liczbę rycerzy na podbój Rusi.
Sekretarz Ludwika IX pisał nawet, że zagarnięcie Nowogrodu nie byłoby
trudniejsze niż podbicie Prusów. Na Galicję napierali Węgrzy. Halicz
przechodził to w ręce Polaków, to Węgrów, to Rusinów. Dzicy, bardzo silni i
wojowniczy Litwini dokonywali napadu za napadem, zapuszczali się aż do Moskwy.
Wewnętrzna sytuacja była równie rozpaczliwa, bojarzy kłócili się z książętami,
książęta czubili się między sobą. Wszyscy uznawali wprawdzie cara- imperatora
bizantyjskiego, ale i jego nie było, bo Konstantynopol zajęli Krzyżowcy.
Wówczas zjazd książąt w 1243 roku zdecydował oddać Ruś pod opiekę chanatu.
Przyjęcie poddaństwa nie było zresztą obowiązkowe: Smoleńsk długo chciał być
samodzielny, dopóki mu Litwini ostatecznie nie dopiekli. Jeśli się prosiło o
opiekę – trzeba było za nią oczywiście zapłacić, ale powiem pani, że każda
miejscowość płaciła istne kopiejki. W zamian otrzymywano pomoc wojskową. Gdy po
śmierci Aleksandra Newskiego Niemcy ruszyli dużą armią na Nowogród, Mongołowie
wysłali oddział złożony z 500 jeźdźców. Na wieść o tym napastnicy zawarli pokój
na warunkach podyktowanych przez nowogrodzian, bo – jak napisał kronikarz –
bardzo bali się samego imienia tatarskiego... Legendę o straszliwej niewoli, o
paraliżującym uzależnieniu rozdmuchali znacznie później rosyjscy liberałowie o
prozachodniej orientacji, dla których ideałem był europejski model rozwoju.
Zapatrzeni na Zachód starali się skompromitować wszelkie inne wpływy, straszyli
tatarską niewolą. Ale my nie jesteśmy ani Europejczykami, ani Azjatami.
Jesteśmy odrębni, chodzimy własnymi drogami, tak było w ciągu całej historii.
Tyle, że historii nikt nie zna... (...)
A.Ż.: – Który okres historii Rosji uważa pan za najgorszy dla jego
dalszego biegu?
L.G.: – Bodajże panowanie Iwana Groźnego.
A.Ż.: – Nie było gorszych? Przecież Iwan miał też spore zasługi,
przeprowadził reformy, przyłączył jakieś ziemie, umocnił Rosję...
L.G.: – Diabła tam umocnił! Tyle zdziałał, że przegrał wojnę o
Inflanty. W młodości, gdy miał przy sobie rozsądnych doradców, Rosja
rzeczywiście się rozszerzyła i umocniła. Ale gdy zwariował – przecież to była
wyraźna paranoja – wykończył najwartościowszych ludzi ze swego otoczenia,
wytrzebił rosyjską utalentowaną elitę. Kraj pozbawiony ludzi utalentowanych
toczy się po równi pochyłej. W następstwie, proszę mi wybaczyć przypomnienie,
Polacy spalili Moskwę. Tyle się krzyczy: „Tatarzy, Tatarzy wszystko spalili!” –
a nieprawda, można zwiedzać choćby dziś. A po tym co spalili w 1611 roku Polacy
– i ślad nie pozostał.
A.Ż.: – No, Kremla nie spalili, sobór Wasyla Błogosławionego również
stoi, przy nim pomnik Minina i Pożarskiego – przywódców powstania przeciw
polskim najeźdźcom...
L.G.: – Pomnik postawiono później, Kreml był kamienny, więc się nie
pali, zresztą Polacy, przekształcili go w swą twierdzę. Siedział tam pan
Gosiewski z oddziałem, gdy Moskwa powstała przeciwko nim i cała się wypaliła.
Mniejsza zresztą o domy, były drewniane, łatwe do odbudowania. Ale książki,
dokumenty – wszystko to wówczas przepadło. Następny pożar zawdzięczamy
Francuzom – powszechnie uważanym za kulturalny, cywilizowany naród. W 1812 roku
puścili z dymem co się tylko dało, lecz jakże rzadko się o tym wspomina.
Wszystkim, co złe, obciążono Tatarów”...
Tego rodzaju wizje
intelektualne, niezależnie od tego, ile w nich jest wizjonerstwa (czy
doktrynerstwa), a ile trzeźwej oceny faktów, wiele mówią o duchu i mentalności
miarodajnych warstw narodu rosyjskiego.
* * *
Państwo Rosyjskie od
samego swego początku było wieloetniczne, co znalazło swe odbicie także
wewnątrz warstwy szlacheckiej, w której także osoby pochodzące z ziem
litewskich, białoruskich, polskich i ukraińskich odgrywały bardzo znaczącą
rolę. Wystarczy, że w tym miejscu niejako pobieżnie wspomnimy, że np. matki
księcia Dymitra Pożarskiego i feldmarszałka Michaiła Kutuzowa wywodziły się z
Bieklemiszewów, rodziny ni to litewskiego, ni to polskiego pochodzenia. W wielu
przypadkach ta międzyetniczna hybrydyzacja pociągała skutki korzystne, choć,
jak pisał profesor Lew Gumilow w książce „Etnogieniez
i biosfiera Ziemli” (s. 73): „Wyniki
metysyzacji często okazują się nieoczekiwane, a zawsze są niesterowalne. To
ostanie można wyjaśnić głównie faktem, że nie jest opracowana teoria
etnologiczna, która pozwoliłaby działać nie na oślep, lecz biorąc pod uwagę
konsekwencje procesów etnicznych”... Dopiero po skutkach, post factum,
czyli gdy „już jest za późno”, można ocenić wyniki interferencji etnosów.
* * *
Godnym zainteresowania zagadnieniem w
obrębie genealogii rosyjskiej jest heraldyka rodów szlacheckich, złożona z
kilku tysięcy odmian herbów. Także i ona rozwijała się w Rosji pod przemożnym
wpływem kultury polskiej, która również i w tej dziedzinie wcześniej osiągnęła
wysoki poziom artystyczny. A. Lakier cały osobny rozdział swego dzieła „Russkaja Gieraldika” (t. 2, Petersburg
1855, s. 400-471) poświęca wpływowi heraldyki polskiej na rosyjską, zaznacza,
że napływ elementu polskiego do Moskwy był masowy, a rola jego ogromna.
Niekiedy herby polskie były nieco modyfikowane, ale zachowywały też istotne
motywy wyjściowe.
Słynny niemiecki specjalista Gert Oswald w
dziele „Lexikon der Heraldyk” (Leipzig
1984, s. 338) pod hasłem „Heraldyka
rosyjska” podaje: „Podczas gdy godła
polskie od samego początku miały oblicze narodowe, herby rosyjskie, za
niewieloma wyjątkami, zostały faktycznie zaimportowane dopiero w XVIII stuleciu
z Europy Zachodniej”... Dodajmy, że w znacznym stopniu – z
Rzeczypospolitej.
Profesor W. Łukomskij podaje wizerunki 117
polsko-litewskich herbów przyswojonych także przez rodziny rosyjskie,
białoruskie i ukraińskie („Gieraldika.
Materiały i issledowanija”, Leningrad 1987, s. 155-168). Przemożny wpływ
polski w zakresie rosyjskiej sztuki heraldycznej wynikał przede wszystkim, choć
nie jedynie, z faktu masowego napływu do Rosji szlacheckich mieszkańców z
Rzeczypospolitej. J. Fedosiuk w artykule „Kak
wasza familija?” pisząc o nazwiskach na -cki, -ski („Nauka i Żizń”, nr 9, 1968, s. 103) zaznacza: „Ulubiona (w Rosji) końcówka „-kij” wyjaśnia się niewątpliwie wpływem
języka polskiego”.
A. Lakier („Russkaja gieraldika”, Petersburg 1855, t. 1,s. 6, 10, 196, 210,
212; t. 2, s. 322) wskazuje na przypływ rodów polskich w szeregi szlachty
rosyjskiej (przy czym herby pierwotne zachowywano w postaci tradycyjnej). Onże
wskazuje na herb jako na świadectwo wspólnoty pochodzenia rodów, należących w
okresie późniejszym do różnych państw i narodów, oraz wskazuje na godło „Pogoń”,
będące świadectwem wspólnej genealogii książąt Czetwertyńskich, Koreckich i
Golicynów. A. Lakier m.in. pisał, że „tatarskie
herby, jeśli chodzi o emblematykę, bardzo podobne są do herbów, przyjętych
przez szlachtę rosyjską z Polski, a ich twórcy korzystali ze znaków, wziętych z
heraldyki polskiej”. Ten wpływ utrzymywał się w okresie XVI-XIX wieku.
Stanisław Dumin z kolei pisze: „Księgi genealogiczne układano w Rosji już w
XVI wieku, herby zaś zaczyna się masowo stosować wśród szlachty rosyjskiej w
XVII-XVIII st., i dopiero w końcu XVIII-XIX w. „Obszczij gierbownik” oficjalnie
je rejestruje”. (S. Dumin, „Wschodnie
emblemy w rosyjskich herbach rodowych”, w: „Gieraldika. Matieriały i issledowanija”, Leningrad 1987, s. 99). N.
P. Jeroszkin zaś podaje, że „Mikołaj I
jeszcze w 1830 roku nieraz czynił uwagi Heroldii Senatu (w Petersburgu) za to,
że szykowane przez nią akty i herby szlacheckie sporządzono „bez gustu i
wiedzy”, „bardzo źle” i stawiał za przykład odnośną działalność Heroldii
Carstwa Polskiego” („Gieraldika.
Matieriały i issledowanija”, Leningrad 1987, s. 5).
Fundamentalne dzieło
genealogiczno-heraldyczne w obrębie kultury rosyjskiej stanowi dwutomowe
opracowanie A. Bobryńskiego „Rodosłownaja
kniga rossijskogo dworianstwa”. Autor wskazuje w niej m.in. na okoliczność,
że rosyjskie księgi genealogiczne były dzielone na sześć części. Do pierwszej
wpisywano rody szlachectwa nadanego lub rzeczywistego; do drugiej szlachty
wojskowej; do trzeciej rody szlachectwa nabytego w służbie cywilnej, a także
te, które zyskały prawa szlachty dziedzicznej przez nadanie jednego z orderów
rosyjskich, uprawniających do szlachectwa; do czwartej wszystkie rody
zagraniczne; do piątej rody utytułowane; do szóstej, starożytne znakomite rody
szlacheckie (uszlachcone przed 21 kwietnia 1785 roku).
* * *
Od pierwszych wieków
swego istnienia państwo moskiewskie usilnie zabiegało o to, by ściągnąć do
siebie wykształconą i kulturalną ludność zza swej miedzy zachodniej. W 1581
roku w Moskwie było tylko dwóch lekarzy, jeden – Włoch, drugi – Flamandczyk.
Wysłannik papieski do Moskwy Antonio Possevino, bawiący tam wówczas pisał: „Mają też Moskwicini bardzo mało znających
język łaciński, ich liczba, oprócz wyżej wymienionych lekarzy, nie przekracza
trzech; wszyscy są Polakami: Jakub Zaborowicz, Jakub Buków i Krzysztof Kajew.
Dwaj z nich przed wieloma laty przybyli z Polski, z miasta Wredok, trzeci zaś,
który przed trzema laty przyjechał do Bogdana Aleksandra, swego pana, wojewody
wołoskiego, o którym sądził, że jeszcze żyje, został zatrzymany przez księcia”.
Zaproszenie niezbędnych
fachowców często bywało jednym z zadań poselstw rosyjskich w krajach
europejskich już w XV i XVI wieku. Po przybyciu do Moskwy przyjmowano ich
oficjalnie na służbę, zabezpieczając zawsze przyzwoity poziom utrzymania. W
roku 1678 car Fiodor Aleksiejewicz i duma bojarska postanowili: „Dla prizywanija w Moskowskoje Gosudarstwo
lekarej inoziemcew, diesiati czełowiek, posłat’ za morie iz inoziemcow kogo
prigoż, a tomu posylszcziku za jego protari i za charczi dać czetyriesta
piaćdiesiat rublej”. Najwięcej w Moskwie było lekarzy Niemców. Podobnie jak
w wojskowości, ale też niemało Francuzów, Włochów, Brytyjczyków i, oczywiście,
Polaków. „Polska stanowiła, aż do czasów
Piotra I, podstawową transmisję, za której pośrednictwem odbywała się w Rosji
recepcja elementów kultury zachodnioeuropejskiej. Stwarzało to konstruktywną
więź, której roli nie można pominąć” (Juliusz Bardach, „Związek Polski z Litwą”, w: „Polska w epoce Odrodzenia”, Warszawa
1986, s. 155).
Przez element ludzki przybywający
do Moskwy z Polski i Litwy kultura i gospodarka Rosji doznawała istotnego
impulsu twórczego i wygrywała na tym. Profesor Janusz Pelc słusznie pisał: „Na przełomie wieków XVI i XVII, renesansu i
baroku, literatura polska osiągnęła poziom przodujących literatur europejskich.
Tak wstępowaliśmy w czasy baroku. Rola Kochanowskiego jako twórcy wielkiej
literatury narodowej uznana została za przykład i wzór własnego postępowania
przez Marcina Opitza, odnowiciela nowożytnej literatury niemieckiej, a także
przez twórców innych literatur ościennych, zwłaszcza ludów słowiańskich. Aż do
czasów Piotra Wielkiego literatura polska była wzorem i podnietą, łącznikiem z
dokonaniami europejskimi dla poetów ludów ruskich, nie tylko zamieszkujących
wielonarodową Rzeczpospolitą, ale i Państwo Moskiewskie.”
Bardzo wielu mieszkańców
Rzeczypospolitej trafiało do Rosji w charakterze jeńców wojennych i
niewolników, wziętych do „jasyru”. I choć w 1618 roku między Moskwą a Polską
podpisano układ, na którego mocy dokonano częściowej wymiany jeńców, a ponowną
umowę tego typu zawarto w roku 1634, to jednak w państwie moskiewskim wciąż
pozostawały zastępy polsko-litewskiej ludności, przymusowo osiedlonej na
rozległych terenach rosyjskich. A los tych nieszczęśników bywał godny pożałowania.
Jeśli np. ten, kto przysiągł na wierność carowi i ucałował krzyż na
potwierdzenie tego, później zaś próbował uciec i był złapany, stawiany był na
dość ostrą dietę do końca dni swoich, przy tym był już strzeżony ostro. Otóż
według ukazu z 1558 roku dawano mu do zjedzenia w poniedziałek, środę i piątek
tylko jeden raz dziennie i tylko „chleb z wodoju”, we wtorki i czwartki to
samo, ale dwa razy dziennie; w soboty i niedziele karmiono dwa razy czymś
gotowanym, ale „bez masła” czyli bez tłuszczów. Faktycznie było to skazanie na
powolną, straszną śmierć głodową. Mimo to „w
siedemnastym stuleciu Polacy rozciągnęli swój pochód triumfalny aż do Moskwy, a
ówczesny kulturalny Rosjanin poczytywał sobie za najwyższą zaletę i honor
rozumienie języka polskiego i mówienie w nim.” (Franz Graf Kwilecki, “Polen und Deutsche gegen Russland”, Berlin 1915, s. 17).
23 maja 1673 roku car
Aleksy pisał do wojewody wierchoturskiego Fiodora Chruszczowa i podjaczego Sawy
Tiutczewa: „kotoryje pochotiat Polskogo
narodu wiazni nam Wielikomu Gosudariu służyć w gosudarstwie naszego Carskogo
Wieliczestwa, tiem (...) objawić, czto my (...) tiech wiazniew pożałujem w
cziny i naszim Gosudariewym dzienieżnym i chlebnym żałowaniem połnymi okłady,
po ich porodie i służbam”. Jak wynika z listu, dużą masę „Polskich i Litowskich ludiej” nadesłano
wówczas z Sybiru do Moskwy. Gdyby wierzyć carowi, to część z nich została
puszczona, bo tego sobie życzyli, „w
storony Korolewskogo wieliczestwa”, tj. do Polski, inna zaś część, która
miała jakoby wyrazić chęć powrotu na Syberię, tam też została wysłana. Skoro
jednak ci Polacy sami chcieli udać się na wschód, niewiadomo dlaczego, – jak
czytamy w liście monarchy moskiewskiego – „bieżali
z dorogi i pomierli i na riekach potonuli”... Z dobrowolnej drogi nikt
chyba nie ucieka i nie rzuca się do burzliwych rzek. Widocznie już wówczas
władze rosyjskie kochały się w przykrywaniu swych bezecnych okrucieństw
pięknymi frazesami („Akty istoriczeskije”…,
t. 4, Sankt-Petersburg 1842, s. 508-509). Z całą pewnością, by uniknąć
okrutnego losu zesłańca syberyjskiego, mogło wielu Polaków naprawdę wyrażać
chęć zaciągnięcia się do służby carskiej.
„Rosjanie zaczęli w XVII wieku ściągać do siebie z Zachodu specjalistów
w dziedzinie wojskowości, techniki, przemysłu, prawda – tylko z krajów
protestanckich. Przyjmowali Anglików, Szwedów, północnych Niemców (ci jechali w
dużej liczbie), Holendrów” – pisze Lew Gumilow w dziele „Geografia etnosu w okresie historycznym”
(Leningrad 1990, s. 166). Bardzo wiele polskich rodzin protestanckich, dla
których nie było już miejsca w ojczyźnie, także udało się do wzrastającego w
siłę wschodniego kraju. S. P. Łuppow w książce „Kniga w Rossii w XVII wiekie” (Leningrad 1970, s. 15) stwierdzał: „Właśnie w XVII w. stosunki Rosji z krajami
Zachodu się zacieśniły... Nosicielami wpływów kulturowych byli ludzie uczeni,
wychodźcy z Białorusi i Ukrainy, pracujący w Moskwie w rozmaitych sferach
działalności kulturalno-oświatowej w charakterze tłumaczy ksiąg, drukarzy itp.
(...) Nie jest sprawą przypadku, że
przenikanie do Rosji kultury obcej odbywało się właśnie przez Białoruś i
Ukrainę – pograniczne ziemie ówczesnego Państwa Rosyjskiego, na których
zbliżenie do kultury zachodniej odbywało się w tempie znacznie szybszym, niż na
terenach Rosji Środkowej.” Pomijając
świadomie pogmatwaną terminologię, która obowiązywała polonofobską
historiografię sowiecką, wzdrygającą się jeszcze bardziej niż carska przed
napomknieniem o kulturowych wpływach Polski na Rosję, przypomnijmy, że chodziło
o masowe przybywanie do Moskwy Polaków, jako ludzi wykształconych i
posiadających umiejętności w różnorodnych sferach twórczości kulturalnej. Bo
przecież nie było wówczas ani takich państw jak Białoruś i Ukraina, ani nie
stanowiły one nigdy części „terenów rosyjskich” pod względem etnicznym, a
wówczas także i państwowym, najbardziej zaś czynnym elementem na ziemiach
wschodnich dawnej Rzeczypospolitej byli Polacy i to oni właśnie szli także do
Moskwy, gdzie pracowali dla dobra nowo przybranej ojczyzny.
Książki w języku polskim
(m.in. „Kronika Macieja
Stryjkowskiego”) znajdowały się w osobistych bibliotekach pierwszych (jak i
dalszych zresztą) carów z dynastii Romanowów: Michaiła Fiedorowicza (ok. 1634),
Aleksego Michajłowicza, Aleksego Aleksiejewicza... W styczniu 1649 roku,
wracając do Moskwy z Warszawy, poseł carski G. Kunakow przywiózł ze sobą wśród
innych kosztowności pięć książek polskich, drukowanych w Krakowie i Warszawie,
poświęconych zagadnieniom wojskowym i politycznym. W kancelarii carskiej
znajdował się specjalny dział, w którym gromadzono rozmaite wypowiedzi z
książek polskich, dotyczące Moskwy, szczególnie wypowiedzi „obelżywych dla
rządu i narodu”. Do tego typu wypisów np. włączono cytat: „Moskwicin tylko czczym imieniem chrześcijanina się zwie, a sprawami i
obyczajami o wiele gorszy jest od barbarzyńców” („Akty dla istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii”, t. 3, s. 416, 437-444).
W zbiorze książek Symeona
Połockiego (539 tytułów) znajdowały się liczne edycje polskie z dziedziny
historiografii, matematyki, medycyny, teologii, a nawet AlKoran w języku polskim. Po edycjach w języku tzw. słowiańskim i
łacińskim zaraz szły pod względem ilości polskojęzyczne.
W najsłynniejszej
bibliotece rosyjskiej XVII wieku, skompletowanej przez Symeona Połockiego i
Sylwestra Miedwiediewa obok Geometrii
polskiej czy Kroniki Macieja
Stryjkowskiego znajdował się także „Zielnik
polski” (Por. S. Łuppow, „Kniga w
Rossii w XVII wiekie”, Leningrad 1970, s. 124).
W moskiewskim Poselskim
Prikazie, czyli w XVII-wiecznym rosyjskim ministerstwie spraw zagranicznych,
znajdowała się duża, jak na owe czasy biblioteka, będąca do dyspozycji
dyplomatów. 68,6 proc. zbioru w 1673 roku stanowiły książki w języku łacińskim;
14,4 proc. – polskim; 7,6 proc. – niemieckim; 2,5 proc. – szwedzkim; 1,7 proc.
– włoskim; 0,9 proc. – holenderskim. Po każdym kolejnym oderwaniu od
Rzeczypospolitej kolejnego skrawka jej ziemi władze rosyjskie szczególnie dbały
o to, by skonfiskować po kościołach i dworach szlacheckich na terenach
podbitych książki i przewieźć je do Moskwy, gdzie po selekcji część z nich
niszczono jako „niepewne”, część przekazywano do tamtejszych zbiorów. (Por. S.
P. Łuppow, „Kniga w Rossii w XVII wiekie”,
Leningrad 1970, s. 199 i in.).
W XVII wieku największymi
wpływami w Moskwie cieszyli się Polacy i Grecy, w XVIII – Niemcy i Francuzi. W
XIX sytuacja zupełnie się skomplikowała i coraz bardziej zmierzała ku
bezwzględnemu utwierdzeniu się przodującej pozycji po prostu pierwiastka
wielkoruskiego, co było sprawą zupełnie naturalną. Ale przecież i w tej
sytuacji Polacy mieli swe miejsce w Cesarstwie. Adam Naruszewicz pisał do
hrabiego Czernyszewa: „Wiadomo, że
zarówno w dawnych jak i w niedawnych czasach miały miejsce częste wojny między
królami polskimi a władcami rosyjskimi za pewne obszary i – na mocy zawieranych
umów – zmieniały się granice obydwu państw; dlatego też wielu Polaków i
Litwinów, wziętych do niewoli, po zawarciu małżeństw osiadało w Rosji i stawało
się jej poddanymi. A inni przeszli do Rosji z całym swym rodem i
posiadłościami, razem z odstąpionymi terenami. Nie trzeba sięgać zbyt daleko,
żeby się przekonać, ilu jeńców i przesiedleńców zakorzeniło się w Rosji, np. w
czasie ostatniej rewolucji (tj. 1794 r.). Jeśli chodzi o tych, którzy przeszli
pod władzę Rosji na skutek ustępowania ziem i traktatów, a mianowicie w czasie
panowania Jana Kazimierza, gdy prowincje zadnieprzańskie, Kijowska, Smoleńska i
Siewierska, zabrane zostały od Polski, to te rody zachowały imię familijne
przodków, jak np. Chrapowiccy, Judyccy i inni, chociaż niektórzy z nich
zmienili swe nazwiska stosownie do ducha języka nowej ojczyzny – tak Czerniccy
przekształcili się w Czernyszewych, Bułhak – w Bułgakowa, Kamińscy – w
Kamienskich, zachowując zresztą niezmiennie niezbity dowód swego pochodzenia w
herbie świadczącym o dawności ich słynnych rodów” (Cyt. wg „O proischożdienii niekotorych dworianskich
familij russkich iz Polszy”, s. 6-7).
Za polsko-litewskie
uważał Naruszewicz tak słynne familie rosyjskie, jak Bielscy, Kurakinowie,
Golicynowie, Boratyńscy, Trubeccy, Mścisławscy, Chowańscy i in. Fakt, że były
to rodziny wyznania prawosławnego, nie ma tu większego znaczenia.
Józef Ochmański wskazuje
(„Dzieje Rosji do roku 1861” , Warszawa 1974), że po każdym kolejnym najeździe
Rosji na Polskę coraz to modniejsze w Rosji stawały się polskie zwyczaje, taniec,
muzyka, literatura, malarstwo. Polska kultura to był dla Rosjan łyk świeżego
powietrza, elegancji, wyrafinowania, umiejętności układania życia według
wzorców subtelności, delikatności, szacunku dla osoby ludzkiej, Szczególnie
widoczne to było w XIX wieku.
„Słownik języka polskiego” Samuela Bogumiła Lindego z jego ciekawymi wywodami
etymologicznymi, dzieła Juliana U. NIemcewicza, S. Orzechowskiego, P. Skargi i
innych klasyków kultury polskiej stanowiły na początku XIX wieku ulubioną
lekturę inteligencji rosyjskiej. Wybitni intelektualiści znad Newy i Moskwy
bardzo nieźle znali język polski. W ich szeregu znajdujemy m.in. profesora
Mikołaja Rumiancewa, biskupa Eugeniusza Bołchowitinowa, literata Piotra
Wiaziemskiego, dekabrystów Aleksandra Biestużewa-Marlinskiego, Kondrata
Rylejewa, Wilhelma Küchelbeckera. Do popularyzatorów kultury polskiej w
ówczesnej Rosji należeli liczni pisarze i profesorowie rosyjscy. Takie pisma
jak „Ulej”, „Litieraturnaja Gazieta”,
„Siewiernyj Archiw”, „Wiestnik Jewropy” i inne stale, w każdym numerze,
zamieszczały utwory polskich historyków i pisarzy. Tak „Moskowskij Tielegraf” stwierdzał w październiku 1826 roku potrzebę zwrócenia wnikliwego spojrzenia na
„literaturę pokrewnego pod względem
języka narodu, obdarzonego żywą i silną wyobraźnią, który zaznajomił się z
naukami i oświatą dużo wcześniej od nas”. A „Siewiernaja Pczeła” (15.II.1827) pisała o konieczności „jeszcze silniejszego wzmocnienia związków dwóch pobratymczych narodów”.
Bliskie kontakty kultury polskiej i rosyjskiej wychodziły na korzyść obydwu
stronom. Toteż również cała poważna prasa polska owych lat poświęcała wiele
uwagi życiu umysłowemu Rosji. Warszawa, Kraków, Poznań, Lwów dobrze orientowały
się w tym, co się dzieje w Petersburgu, Moskwie, Charkowie czy Kijowie.
Szczególnie wiele pisały o życiu umysłowym sąsiadów wileńskie periodyki „Kurier Litewski” i „Dziennik Wileński”. Miały te wydania kilku zdolnych dziennikarzy o
ambicjach naukowych, którzy systematycznie i kompetentnie obrazowali pracę
rosyjskich towarzystw naukowych i literackich, instytutów i uniwersytetów.
Z
obydwu stron mnożyły się wówczas teorie o bliskim pokrewieństwie języków
polskiego i rosyjskiego. Hugo Kołłątaj jeszcze w 1805 roku chciał doprowadzić
do takiego stanu zbliżenia, aby zasoby słowne dwóch języków mogły się „nawzajem
udoskonalać”, przez co następnie „udoskonalają
się inne mowy słowiańskie”. Stanisław Staszic i Jan Śniadecki, rektor
Uniwersytetu Wileńskiego, ubolewali nad różnicą alfabetów, utrudniającą
kontakty i ocenę bliskiego pokrewieństwa tych języków. Wysunęli oni też
propozycję przyjęcia przez Rosjan alfabetu łacińskiego, pisząc: „Ileżby przez
to ułatwiło się w naukach i umiejętnościach wspólnej pracy, wspólnego
oświecenia się i zrozumienia w tym wielkim, najobszerniejszym w Europie,
ogromnym Słowian narodzie!” A Rosjanin S. Russow wysunął nawet teorię, że to
tylko intrygi bizantyjskich Greków i rzymskich jezuitów spowodowały powstanie
odrębnych państw – polskiego i ruskiego. Wzajemne zainteresowanie i sympatia
oświeconych warstw ludności dwóch narodów były w pierwszych dziesięcioleciach
XIX wieku wyjątkowo silne. Nie od rzeczy byłoby przypomnieć, że nawet carskich
dzieci, następców tronu, starannie uczono języka polskiego.
Wykładowca poezji i
wymowy w Liceum Krzemienieckim Euzebiusz Słowacki wzywał Polaków do brania
przykładu z Rosjan, którzy dążą do jak najpełniejszego przyswojenia zdobyczy
innych krajów przez szeroką akcję tłumaczeń oraz stosowania języka ojczystego
we wszystkich gałęziach nauki. Nie było to sprawą przypadku, bowiem jeszcze w
XIX wieku silne były w Polsce relikty średniowiecza, tak że uczeni nieraz
pisywali swe rozprawy w języku łacińskim. Zmiany musiały też nastąpić w
sposobie myślenia i życia. Dla niektórych Polaków przykład stanowiła energiczna
i konsekwentna działalność Rosjan nad unowocześnieniem swego kraju.
We władzach politycznych
Rosji Polaków nie było wielu. Daniel Beauvois pisał: „Polaków zasiadających w najwyższych władzach cesarstwa było bardzo
niewielu” („Polacy na Ukrainie”,
Paryż 1987, s. 141). Ale chodziło nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim,
o dyskryminację narodową, lecz o banalny i powszechnie znany fakt: Polacy nie
mają głowy do rządzenia. Jak zauważał Stanisław Mackiewicz: „Gdybyśmy od liczby Polaków chcieli oddzielić
wszystkich ludzi wygadujących bzdurstwa, to cóż by nam zostało?” Niby więc
po co miano tego rodzaju ludzi dopuszczać do steru władzy? Chyba, że jakieś
państwo chciało w ten sposób popełnić polityczne samobójstwo...
* * *
Razem z Polakami
przenikał do Rosji i kościół katolicki, którego odwiecznym marzeniem pozostaje
opanowanie tego wielkiego kraju, a za jego pośrednictwem też Chin.
Pierwsi
polscy księża pojawiali się od czasu do czasu w państwie carów w orszakach
poselstw Rzeczypospolitej. Ale już w XVII stuleciu powstała w Moskwie pierwsza
skromna świątynia katolicka, w której kazania odbywały się po polsku i po
niemiecku. Mieściła się w dzielnicy, wyznaczonej dla osiadłych w Moskwie
obcokrajowców – tak zwanej Niemieckiej Słobodzie. Za czasów Piotra I, który
rozwijał aktywnie kontakty Rosji z Zachodem, na początku XVIII w. dotychczasowy
drewniany kościół katolicki w Moskwie zastąpiony został przez większą
świątynię, już murowaną.
Niestety, ten
pierwszy moskiewski kościół katolicki od dawna już nie istnieje; przetrwał do
połowy XIX w., kiedy został rozebrany. Niezbyt szczęśliwie układały się również
losy innej moskiewskiej świątyni katolickiej – francuskiego kościoła św.
Ludwika. Zbudowany w XVIII w. przy ulicy Mała Łubianka, oszczędzony został
przez wojska napoleońskie, ocalał podczas wielkiego pożaru Moskwy w 1812 roku.
Jednak po wyzwoleniu stolicy spalony został przez niekarny oddział kozacki.
Odbudowany w 1830 roku w stylu klasycystycznym przez znakomitego architekta
Domenico Gilardi'ego, kościół św. Ludwika jest obecnie najstarszą świątynią
katolicką Moskwy. Znaczną część parafian stanowią, oczywiście, Polacy.
W
1839 roku rozpoczęto w Moskwie budowę jeszcze jednego kościoła – pod wezwaniem
św. św. Piotra i Pawła. Miał zastąpić dotychczasowy kościół o tej samej nazwie
przeznaczony do rozbiórki (był to warunek gubernatora, który nie chciał
pozwolić na utworzenie w Moskwie nowej parafii katolickiej). Nowy kościół
został ukończony w 1849 r. i wyświęcony trzy lata później. Od tego czasu i aż
do lat 30 XX wieku mieściła się tam polska parafia. (Niestety, następnie ten
kościół został przebudowany na budynek biurowy).
Na
początku XX w. Polacy moskiewscy doszli do wniosku, że kościół św. św. Piotra i
Pawła jest już za mały i nie może pomieścić wszystkich wiernych. Powstała więc
paląca potrzeba budowy nowego kościoła. Komitet społeczny na czele z Antonim
Kolnarskim zdołał zgromadzić pokaźne środki – 300 tys. rubli. Pochodziły nie
tylko ze składek Polaków moskiewskich (znaczna część których stanowiła ludność
niezbyt zamożna – m.in. kolejarze, robotnicy fabryczni, ofiarujący na swoją
świątynię ostatnie kopiejki). Z pomocą przyszło również wiele instytucji i
organizacji polskich z innych miast, m.in. z Królestwa. Jak wspomina prasa,
jako jedno z pierwszych ofiarowało 590 rubli warszawskie Towarzystwo
Ubezpieczeń od Ognia.
Autorem
projektu nowego kościoła był Tomasz Dworzecki-Bohdanowicz, profesor Szkoły
Malarstwa, Rzeźby i Architektury w Moskwie. Był członkiem Cesarskiej Akademii
Sztuk Pięknych w Petersburgu. W Polsce ten architekt (zmarły tragicznie w r.
1920) raczej nie jest znany (nie wspominają o nim encyklopedie i słowniki
biograficzne). A szkoda. Na pewno zasługuje na pamięć rodaków chociażby ze
względu na to swoje dzieło, w które włożył serce i duszę.
Budynek
kościoła pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny
ukończono w 1911 roku. Na Boże Narodzenie, nie czekając nawet na ostateczne
wykończenie wnętrz, przy głównym ołtarzu odprawiono pierwsze nabożeństwo. Mszę
celebrował proboszcz kościoła św. św. Piotra i Pawła, ksiądz dziekan Ignacy
Czajewski w asyście kleru polskiego i francuskiego. Olbrzymi tłum wiernych
wypełnił nie tylko świątynię (obliczoną na 5 tys. osób), lecz również podwórze
kościoła, a nawet ulicę, zupełnie
tamując ruch. Na uroczystą konsekrację kościoła wypadło jednak poczekać jeszcze
wiele miesięcy, gdyż budowa pochłonęła całe zebrane środki i trzeba było znów
gromadzić pieniądze – tym razem na wyposażenie: boczne ołtarze, ławki,
żyrandole, posągi, obrazy...
Podobna sytuacja
powtarzała się też częstokroć w wielu innych miastach Cesarstwa Rosyjskiego.
* * *
Na pograniczu
polsko-rosyjskim pojawił się szereg rodzin polskich wyznających prawosławie
oraz rosyjskich wyznających katolicyzm. Toteż słusznie twierdzi Andrzej Rachuba
w przedmowie do „Pamiętnika” Jana
Władysława Poczobuta Odlanickiego (Warszawa 1987, s. 15), że „wyznanie prawosławne nie może stanowić
przekonywającego dowodu ruskiego pochodzenia rodziny ze względu na jego
powszechność w XV-XVI wieku na terenie W. Ks. Litewskiego”. W XIV-XIX wieku
wiele rodzin rdzennie polskich czy litewskich przechodziło na prawosławie, by
po prostu przetrwać, przeżyć trudne czasy, a także i z innych względów.
„Dla Polaków Syberia oznacza zesłanie i katorgę. Iwan III po zdobyciu
Nowogrodu w 1478 roku, z mieszkańcami miasta zesłał na Syberię setki Polaków.
Po upadku powstania kościuszkowskiego zapędzono tam żołnierzy z rodzinami.
Katarzyna Wielka zesłała około 40 000 osób. Po powstaniu styczniowym zesłano 65
000, po rewolucji październikowej Rosja sowiecka deportowała 1 100.000 Polaków.
Zagarnięcie Ziem Wschodnich RP w 1939 – 1 775 000, ponowne wkroczenie
na ziemie polskie w 1944 roku wznowiło zsyłkę na Syberię, która przekroczyła
250 000 osób. Koło Irkucka istnieją całe wsie, w których ludność mówi
wyłącznie po polsku... W Irkucku co piąty mieszkaniec jest potomkiem polskich
zesłańców” (Julian Siedlecki, „Losy
Polaków w ZSRR w latach 1939-1986” ,
Londyn 1988, s. 275-276).
„Lęk i pochlebstwo małych – pisał A. de Custine – pycha i obłudna wspaniałomyślność wielkich –
oto jedyne uczucia, w których realność wierzę między ludźmi żyjącymi w ustroju
autokratycznym... Dziś jeszcze umysłami Rosjan władają podobne dążenia: każdy
maskuje zło i symuluje dobro w oczach władcy. Jest to permanentny spisek
uśmiechów, konspirujący przeciw prawdzie na rzecz zadowolenia tego, kto uchodzi
za istotę, pragnącą dobra wszystkich i w tym celu działającą.” Przed 1917
rokiem taką istotą był tu car, po nim – partia komunistyczna. Dla Rosji typowa byłaby
– według tego autora - „potworna mieszanka subtelności Bizancjum i
okrucieństwa hordy”.
Nie powinno więc dziwić,
że Polacy często bardzo ostro ustosunkowywali się do usposobienia rosyjskiego,
uwypuklając w nim nieokrzesanie, brak delikatności, prostactwo. Jeden z bardzo
inteligentnych zesłańców pisał: „W
rosyjskiej naturze przemaga głównie zmysłowość: rozpusta i pijaństwo; oto jest
rak, co ich toczy moralnie, że zaś religia nie stawia dostatecznej tamy przeciw
złodziejstwu, dając rozgrzeszenie bez uprzedniej restytucji, cudza przeto
własność dostarcza najczęściej środków na te ulubione we wszystkich warstwach
społeczeństwa pohulanki. Ogromna większość, zwłaszcza wyrobników, przepija w
niedzielę to, co zarobi w ciągu tygodnia.”
Brak poczucia wstydu i
winy – oto „typowa cecha rosyjska” według zdania Herbersteina, Fletchera,
Oleandrisa i innych zachodnioeuropejskich podróżników, dyplomatów itp.,
przebywających w Rosji w XVI i późniejszych wiekach. Dodać do tego uległość
niewolniczą politycznej tyranii, a negatywny stereotyp Rosjanina uzyskuje
wizerunek zamknięty, skończony, „harmonijny”, przez stulecia zakorzeniony w
masowej wyobraźni mieszkańców europejskiego Zachodu. Rosjanie uchodzili w
oczach Polaków za ludzi z natury tak dalece wiarołomnych, że nie potrafiących
dotrzymywać nawet warunków, których dotrzymania dobrowolnie się podjęli. Był i
jest to jednak punkt widzenia zbyt stronniczy. „Polacy lubią pozować wobec świata na znawców Rosji, zapominając, że
patrzyli na Rosję zza krat, zza których obserwacja jest bardzo jednostronna”,
pisał słusznie Melchior Wańkowicz. Zbyt często w Polsce niedoceniano Rosjan, a
przecież, jak pisze tenże eseista, „docenianie
przeciwnika to nie defetyzm”.
Choć z drugiej strony nie
warto przywiązywać zbytniej uwagi do sąsiedzkich antypatii. Narody zawsze mówią
o sobie niepochlebnie, że przykładowo przypomnimy tu, iż np. N. Machiavelli
uważał Francuzów, Hiszpanów i Włochów za narody, które „szerzą zepsucie na całym świecie”. O Niemcach, Polakach i Węgrach
zaś pisał, iż są „bardzo wojownicze i
stanowią rodzaj szańca przeciwko sąsiadującym z nimi Scytom, którzy stracili
nadzieję na pokonanie tej przeszkody. Zdarzają się jednak wielkie najazdy
Tatarów, które odpierają skutecznie Węgrzy i Polacy. Narody te często się
chwalą, że gdyby nie ich oręż, Włochy i Kościół doświadczyłyby wielokrotnie
ciężaru tatarskich hord”.
Nawiasem mówiąc, tacy
„strategiczni partnerzy” Rosji, jak Francuzi, dalece nie zawsze wypowiadali się
o niej serdecznie. O Rosjanach A. de Custine pisał: „Pozbawieni wszystkiego przez ustawy, są nie tyle zacofani pod względem
moralnym, co poniżeni pod względem społecznym. Są niegłupi, czasem dumni, ale
cechą dominującą ich charakteru i całego postępowania jest spryt... Uczucie
sprawiedliwości jest w Rosji nieznane”. Spryt zaś, jak wiadomo, podobnie
jak chytrość i cwaniactwo, to „cnoty” niewolników i głupców, nie zaś ludzi
szlachetnych, wolnych i mądrych. Cechy te są kształtowane w ludziach przez
niezdrowe stosunki społeczne i przez pokrętne ustawodawstwo, z których to cech
Rosja słynęła od dawna.
Nie szczędził gorzkich
słów swym rodakom historyk rosyjski Nikołaj Karamzin. Oto jak opisuje m.in.
zepsucie obyczajów za czasów panowania Wasyla Kality. „Dwaj książęta byli oślepieni, dwaj otruci. Nie tylko gmin w swej
zawziętości bez sądu topił i palił ludzi obwinionych o występki, sposobem
szkaradnym dręczył jeńców wojennych... Sami kupcy, łotry i urwisze mongolscy
obchodzili się z nami, jak ze służebnikami, godnymi pogardy. Było to skutkiem
moralnego upodlenia ludzi; straciwszy godność narodową wyuczyliśmy się
nikczemnych przebiegów niewolnictwa, które u niedołężnych miejsce siły
zastępują: oszukując Tatarów, nabraliśmy nałogu oszukiwania jedni drugich...
Czucie ucisku, bojaźń, nienawiść, władając duszami, rodzą obyczaje ponure i
srogie. – Okoliczności zawsze tłumaczą nam usposobienie narodu, a skutek
częstokroć trwa dłużej, niżeli przyczyna”...
Niewątpliwie do cech
etnopsychologicznych Rosjan należy bronienie wszystkiego, co czynią ich władcy
w celu podboju lub utrzymania w niewoli sąsiadów, a także interpretowanie
wszystkiego tak, by ukazać Rosję – nawet jej wrzody – w świetle korzystnym.
Astolph de Custine też tę cechę zauważał: „Moje
doświadczenie, choć świeżej daty, już mnie nauczyło nie ufać przechwałkom i
przesadom, jakie dyktuje Rosjanom nadmiar gorliwości w służbie swemu panu. Ta
narodowa duma wydaje mi się znośna tylko u wolnego narodu. Kiedy ludzie okazują
dumę z pochlebczych względów, przyczyna budzi we mnie nienawiść do skutku: taka
fanfaronada to tylko strach, ..., taka wyniosłość – tylko starannie ukryta
nikczemność. To odkrycie wywołuje we mnie wrogość”... Dla Rosjan nawet „miłość ojczyzny jest tylko środkiem dla
schlebiania władcy; z chwilą, gdy myślą, że władca nie może ich słyszeć, mówią
o wszystkim ze szczerością tym niebezpieczniejszą, że ci, którzy słuchają,
stają się współodpowiedzialni. To tu, jak nigdzie indziej, rozkwitło masowe
donosicielstwo, które czerpało dane do treści donosów z celowo wszczynanych
rozmów „przyjacielskich”...
I tu więc mamy do
czynienia z moralnym upodleniem, które, jak wiadomo, szczególnie drastycznie
uwydatniło się po rozbiorach w stosunku Rosji do ludności podbitej przewrotnie
Polski i Litwy. Wrogość ta sięgała korzeniami kilku stuleci w głąb dziejów. W
jednym z dokumentów, pisanych w Kijowie w 1665 roku czytamy: „z dopuszczenia Bożego na wielikoje kniazstwo
Litowskoje wierołomnogo nieprzyjaciela Moskwitina wielikaja ruina w mieście
stołecznem Wilenskom prez togoż niepryjaciela stała, prez kotoruju ruinu nie
mało domów na placach cerkownych płomieniem poszło”. („Akty izdawajemyje Wilnskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 8,
s. 129).
Długie zmagania skończyły
się rozbiorem Rzeczypospolitej, a 14 grudnia 1795 roku Katarzyna II, „z Bożey
łaski Carowa Sibirska”, zwróciła się z manifestem do „uprzejmie miłych
poddanych wielkiego xięstwa Litewskiego”, w którym twierdziła, że zajęła Litwę
„na wieczne czasy” i domagała się „gorliwości w służbie państwa Naszego”...
„Rozbiory Polski wzbudziły zaniepokojenie z punktu widzenia zachwiania
równowagi europejskiej” – pisał historyk Marian Serejski o tej epoce.
Polacy (niektórzy) skłonni byli wyciągać z tego mylny wniosek, że przysłowiowe
już „Anglia i Francja” zaangażują się w obronę kraju nad Wisłą i Niemnem.
Złudzenie to wynikało z zapomnienia faktu, iż „narody mają interesa, a nie
ideały”. Podźwignąć się z upadku można było tylko własną siłą, a tej już nie
było: wyczerpała się w niesnaskach wewnętrznych, w otępieniu moralnym, w
walkach z sąsiadami, w chronicznym pijaństwie i wszeteczeństwie.
Ze zgrozą Z. Krasiński
obserwował „jak wali się ostatek godności
narodowej, jak z nędzy i hańby powszechnej korzystają Niemcy i Żydzi”,
wyzyskujący bez reszty ogłupiały naród. Pospieszyli grzebać naród
Rzeczypospolitej także Rosjanie, nikt bowiem nie ma przyjaciół w trudnej
sytuacji. Jeden z historyków polskich pisał: „Jedynym, rzec można, i najulubieńszym tematem opracowywanym z historii
polskiej przez pisarzy rosyjskich jest upadek Polski i jej rozbiór. Upadek ten
stoi im nieustannie w oczach, jak widmo złowrogie, poruszające w duszy całą
burzę wyrzutów społecznego sumienia i zgrozy nad zgubą rzeczypospolitej
przygotowywaną przez Rosyę tak długo i z taką systematyczną przewrotnością.
Dalecy od jakiegokolwiek bądź współczucia dla klęsk i nieszczęść narodu,
któryby pragnęli widzieć wygubionym do szczętu, starają się oni jedynie
oczyścić Rosyę z zarzutu, którym ją obarcza świat cały.
Potrzeba im dowieść, że rozbiór ten był sprawiedliwym, że nie ciąży i
nie może ciążyć na Rosyi niesława zasiewania w kraju sąsiednim tysiąca
najhaniebniejszych intryg w celu rozjątrzenia niezgód i waśni, że bezprawia
popełniane nad słabszym sąsiadem nastąpiły z winy tego ostatniego i że
zgładzenie i unicestwienie bytu politycznego Polski było wyłącznym skutkiem
błędów całego społeczeństwa polskiego”. Wszystkie te w równym stopniu
przewrotne, co niemądre wywody zmierzały ku zasugerowaniu jednej „prawdy”: „naród, który dowiódł, że się utrzymać nie
mógł w swem państwie, niezdolnym jest do istnienia o swych własnych siłach, a
przez to samo skazanym być musi na stałą zależność od obcego, silniejszego
pierwiastka”. Nie ustrzegli się tego antypolskiego szowinizmu ani S. Sołowjew,
ani Kostomarow, ani Kariejew. Przyszła im z pomocą i tzw. szkoła krakowska w
historiografii polskiej, która ma istotne „zasługi” w sianiu zwątpienia we
własne siły, w krzewieniu „masowego kompleksu narodowej niższości”, w
pozbawianiu narodu historycznej inicjatywy i mocy ducha.
P. Kariejew, historyk
rosyjski, pisze, iż w rezultacie rozbiorów rzekomo „dzięki gwarancji rosyjskiej po raz pierwszy szlachcie odjęte zostało
prawo życia i śmierci nad chłopami”. W rzeczywistości przecież sprawy miały
się odwrotnie. To w Rosji aż do roku 1861 istniało niewolnictwo, a chłopów
traktowano jak bydło robocze (któż sądzi gospodarza, jeśli ten swe bydlę nęka
lub zabije?). Podczas gdy w Polsce i Litwie od roku 1588 zabójstwo chłopa
pociągało za sobą, w myśl Statutu Litewskiego, karę śmierci. Nie przypadkowo w
roku 1767, gdy sejm warszawski miał zatwierdzić dalszą demokratyzację
ustawodawstwa polskiego, ambasada rosyjska stanowczo się temu przeciwstawiła,
chcąc zachować przywileje jednych warstw narodu i upośledzenie innych, co naród
rozbijało, rodziło wewnętrzne napięcia, ułatwiało ingerencję w sprawy
wewnętrzne Polski i Litwy, pozwalało szczuć różne grupy ludności na siebie
nawzajem.
W 1802 roku wydano w
Petersburgu ukaz drastycznie ograniczający prawa szlachty litewskiej. Według
niego w sejmikach mogli uczestniczyć tylko ci, którzy byli właścicielami
nieruchomości, i których dochód roczny wynosił co najmniej 150 rubli. A prawo
głosu decydującego mieli tylko ci szlachcice, którzy posiadali co najmniej
osiem „dymów”, tj. osiem dworów chłopskich. A ponieważ większość szlachty
polsko-litewskiej stanowili ludzie biedni (można rzec, byli to ciż sami chłopi
tyle że mający prawa polityczne i obywatelskie) w rezultacie carskiej reformy
większość tego wolnego stanu zapędzona została do szeregów bezprawnego
chłopstwa i mieszczaństwa. Zmniejszenie wolnej ludności hamowało rozwój
gospodarczy. Ale w ten sposób carat upraszczał sobie walkę z ruchem wolnościowym,
gdyż aby powiesić lub zesłać na Sybir chłopa nie wymagano załatwiania prawie
żadnych formalności, podczas gdy przed uwięzieniem szlachcica w tym państwie
musiano zadośćuczynić określonym sformułowaniom przepisów rządowych.
W roku 1840 dawny Statut
Litewski zastąpiono na Litwie ustawodawstwem rosyjskim, a oficjalnym językiem
sądownictwa został rosyjski zamiast polskiego. Carat hojną ręką rozdawał swym
dygnitarzom zrabowane szlachcie posiadłości. Właśnie w 30-tych latach XIX wieku
masowo zapanowali tu najprzeróżniejsi Zubowowie, Wasilczikowowie, Orłowowie,
Naryszkinowie itp. Nawet ongiś wolne miasteczka przekazywano na własność
kolonizatorom rosyjskim. Ludność tych miasteczek sprzeciwiała się jednak akcji
ujarzmiania. Jak podaje „Historia
Litewskiej SRR” (Vilnius 1978), szczególnie zacięcie walczyły o swe prawa
takie miejscowości jak Birże, Janów, Mejszagoła, Olita, Retów. Przeciwko
wzmaganiu się wyzysku protestowali też chłopi. W wielu miejscowościach
Kowieńszczyzny (Kupiszki, Upita, Okmiana, Tendziagoła itd.) doszło do otwartych
rozruchów chłopskich.
Znamienne, że szczególnym
prześladowaniom poddawane były właśnie warstwy kulturalne narodu polskiego i
litewskiego, czyli szlachta, którą chciano pozbawić jej godności i posiadłości
m.in. przez jej sztuczne, przymusowe „schłopienie”. „Proces „chłopienia” przebiegał w znacznie większych rozmiarach na
terenach za Bugiem, na których właściciele ziemscy szlachtę czynszową
zapisywali nieraz do „skazek” ludności poddańczej. Akcja legitymacji
szlachectwa przeprowadzona tam wcześniej niż w Królestwie, zepchnęła drobną
szlachtę w szeregi „odnodvorców” (wolnych chłopów), czy też „szlachticów”, ale
nie dvorjan. W latach 1810-1818 w zachodnich guberniach Rosji ubyło ze spisów
szlachty około 60 000 osób.
Po powstaniu 1831 roku ulegała ona represjom i przesiedleniom na
Kaukaz, konfiskatom ziemi, zesłaniu, wcielaniu do wojska itd. Tam, gdzie ta
szlachta nie zdołała się utrzymać w zwartej masie, powoli chłopiała. (...) To nie z 5 000 rodzin ziemiańskich,
lecz przede wszystkim z 40 000 drobnoszlacheckich gospodarstw z Królestwa
i liczniejszej rzeszy szaraków w Cesarstwie wywodziła się – w następnym, drugim
już pokoleniu – inteligencja polska w tej swojej części, która miała szlachecką
proweniencję, choć już nie zawsze szlachecką legitymację z Heroldii”
(Halina Chamerska, „Drobna szlachta w
Królestwie Polskim (1832-1864)”, Warszawa 1974).
A więc nie zawsze też
zachowywała należne sobie uprawnienia. Jak piszą węgierscy historycy: „Ponieważ w XIX stuleciu coraz to na nowo
wybuchały powstania przeciwko carom, a w nich brali udział liczni
przedstawiciele szlacheckich polskich i litewskich rodzin, prawo używania
tytułów zostało w stosunku do wielu pokoleń cofnięte. Jeśli zaś rodzina przez
trzy kolejne pokolenia nie odzyskiwała czasowo cofniętych uprawnień, jej
szlacheckie i arystokratyczne tytuły były tracone na zawsze” (Stefan Graf
von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky, „Der polnische und litauische Hochadel”, Budapeszt 1944, s. 7). Przez
kilka stuleci Rosja, choć kulturowo uzależniona od Polski, militarnie i
politycznie usiłowała ją osłabić i niweczyć. Gdzie nie ma głębokiej tradycji
kulturalnej, zbiorowość żyje wrażeniami chwili obecnej i reaguje odruchowo na
podniety z zewnątrz działające.
Każde wzruszenie wzrasta
(proporcjonalnie) w stosunku do ilości osób, które je odczuwają w tym samym
czasie i miejscu, gdyż wrażenie pierwotne potęguje się całym szeregiem wrażeń
wtórnych, wywieranych przez wyraz twarzy, poruszenie, gesty i słowa osób
otaczających. Każda jednostka w tłumie zatraca wtedy swoje ja, czuje zaś tylko
jedno „my” zbiorowe, proste, nieskomplikowane, zmienne, ale silne właśnie swą
jednostronnością. W tej sytuacji tłum ślepo i bez reszty ulega sugerowanym
przez przywódcę wyobrażeniom i odruchom. Jedno słowo, jeden czyn, jeden
przykład wystarczą, aby pchnąć wszystkich do czynów, których nikt z osób
składających się na tłum osobno, po namyśle nigdy by nie popełnił. Przy tym
szczególnie łatwo wywołane być mogą odruchy negatywne: nienawiści,
nietolerancji, agresji. Jak słusznie zauważa Gustave Le Bon, wielki znawca tych
zjawisk, tłum wywiera wpływ hipnotyzujący. Z jednej strony, jednostka czuje się
w nim odosobniona, niepewna siebie, zdezorientowana, bezradna. A z drugiej
strony, ten stan „psychicznego obnażenia” czyni tłum szczególnie podatnym na
wszelką sugestię „przywódcy”, który kilku zręcznymi posunięciami stan
niepewności każdego zmienia na zbiorowe poczucie siły. Tłum bezwiednie i
bezwolnie przejmuje od przywódcy określone sugestie, o ile zgodne są one z
najgłębszymi cechami charakteru jego członków, z ich ukrytymi ciągotkami i
wyobrażeniami. Jeśli „przywódca” chce skutecznie uśpić zmysł krytyczny
słuchaczy, ich samodzielność umysłową, musi po prostu wykonać kilka bardzo
prostych zabiegów. Arsenał metod jest prosty: odpowiednio do potrzeb
uteatralizowany ubiór, kategoryczność twierdzeń, stanowczość tonu, prawienie
komplementów zebranym i przeciwstawianie ich „podłym” wrogom. Przy tym
najlepiej jest zacząć od schlebiania „swoim”, a skończyć na wyklęciu „obcych”. Po
tym wystarczy tylko wskazać brudnym palcem na tego, kogo trzeba zarzynać, a
tłum „broniąc rzeczy świętych” dokona tego, czego od niego oczekuje
pastuch-przywódca. Wszystko to aż nazbyt dobrze znane było prawosławnym
popom-„ojczulkom” i generałom rosyjskim. Nie przypadkowo przed każdą kolejną
rzezią odbywano nabożeństwo rozpoczynane modlitwą za „Ruś świętą” i kończono
wyklęciem Polski, jej króla i narodu.
Żołnierz rosyjski,
pozbawiony przez rząd w ciągu całych wieków dostępu do prawdy, do wszelkiej
kultury politycznej, trzymany w ciemnocie, i owszem, często z całą szczerością
prostego chłopskiego serca wierzył, że paląc obce miasta, mordując cudze dzieci
rzeczywiście broni „świętą Ruś” i „wiarę prawosławną” przed zakusami
„przebiegłych wrogów”.
Jakże tedy reagowała
Europa na martyrologię Polski? Różnie, przeważnie ze współczuciem, niekiedy z
gorącą chęcią niesienia moralnego i politycznego wsparcia – szczególnie jeśli
chodzi o lewą stronę widowni politycznej, czyli o socjaldemokrację.
Fryderyk Engels („Polityka zagraniczna caratu rosyjskiego”)
pisał: „Już Piotr Wielki rujnował Polskę
w sposób systematyczny – jego następcom wystarczyło sięgnąć po gotowe. A dla
usprawiedliwienia swej polityki wynaleźli ponadto (wrogowie Polski) pretekst w
postaci „zasady narodowościowej”. Polska nie była krajem jednorodnym. W tym
mniej więcej czasie, kiedy Wielkoruś dostała się pod jarzmo mongolskie,
Białoruś i Małoruś w obronie przed inwazją azjatycką połączyły się w ramach tak
zwanego państwa litewskiego. Z czasem państwo to połączyło się dobrowolnie z
Polską. Od tego czasu, wskutek wyższości cywilizacyjnej Polaków, szlachta
białoruska i małoruska wyraźnie się spolonizowała; ponadto w dobie rządów
jezuickich w Polsce, w wieku XVI, narzucano grecko-katolickim Rusinom w Polsce
unię z kościołem rzymskim. To dało wielkorosyjskim carom wielce upragniony
pretekst do rewindykacji terytorium ongiś litewskiego, jako obszaru pod
względem narodowym rosyjskiego, ale ujarzmionego przez Polaków, aczkolwiek
chociażby Małorusini... nie mówią bynajmniej dialektem rosyjskim, lecz używają
odrębnej mowy. Ten stan rzeczy umożliwił również Rosjanom występującym pod
pretekstem prawosławia interwencję na rzecz unitów, choć ci już od bardzo
dawnego czasu pogodzili się ze swoim stosunkiem do kościoła rzymskiego”...
W przemówieniu na wiecu polskim w Londynie
(1867) Karol Marks miał o powstaniu listopadowym 1830/1831 powiedzieć: „Raz jeszcze Polska, nieśmiertelny rycerz
Europy, powstrzymała Mongołów”, i ciągnął dalej: „Polityka Rosji jest niezmienna... Mogą zmieniać się jej metody,
taktyka, manewry, lecz gwiazda przewodnia tej polityki jest gwiazdą stałą: jest
nią panowanie nad światem. W naszych czasach plan taki może żywić i realizować
tylko cywilizowany rząd władający barbarzyńskimi masami... Wraz ze zniesieniem poddaństwa nie
wywietrzało ich [Rosjan] azjatyckie
barbarzyństwo, którym stopniowo przesiąkli w ciągu stuleci. Wszelkie usiłowania
podniesienia ich poziomu moralnego karane są jako zbrodnia. Przypomnę wam tylko
urzędowe represje przeciw towarzystwom wstrzemięźliwości, które chciały
odstręczyć Moskala od wódki, nazwanej przez Feuerbacha materialną substancją
ich religii... Na razie uwolnienie chłopów z poddaństwa pomnożyło siły cara...
Jedna tylko alternatywa pozostała Europie. Albo barbarzyństwo azjatyckie pod
moskiewskim przywództwem zaleje ją jak lawina, albo musi ona odbudować Polskę,
aby między nią a Azją stanęło 20 milionów bohaterów i by dzięki temu zyskała
ona czas na dokonanie swego społecznego odrodzenia”...
Karol Marks i Fryderyk Engels dziesiątki
razy zabierali głos w sprawie polskiej na łamach europejskiej prasy
socjaldemokratycznej i niezmiennie życzliwie. To autor „Anti-Dühringa” pisał, że odrodzone państwo polskie „musi zajmować co najmniej obszar z 1772 roku”,
i dodawał, iż pod rozbiorami „Polska
stała się rewolucyjną częścią Rosji, Austrii i Prus. Jej opozycja przeciw
ciemiężcom była zarazem opozycją przeciw wielkiej arystokracji w samej Polsce.
Nawet szlachta... z bezprzykładną ofiarnością przyłączyła się do rewolucji
demokratyczno-agrarnej. Polska stała się ogniskiem demokracji w Europie już
wtedy, gdy Niemcy po omacku jeszcze szukały drogi w bezdenne płytkiej ideologii
konstytucyjnej... W tym tkwi rękojmia, nieodzowność odbudowania Polski”...
Odpowiednio złośliwa była ocena polityki
rosyjskiej wobec Polski, o której K. Marks pisał, iż „historia świata nie stworzyła nigdy czegoś bardziej plugawego”.
Podobnie zresztą oceniał politykę Prus, która według autora „Kapitału” sprowadza się „do takich łajdactw, jak drobne kradzieże,
łapówki, zwykłe kupno, wyłudzanie spadków” itp.
* * *
Podbijając Litwę i Polskę rządy rosyjskie
dbały jednak o zachowanie pozorów ucywilizowania. Georges Brandes zauważał, iż
„osobistości decydujące w Rosji bardzo
nie lubią pokazać się wobec Europy barbarzyńcami”, a jednocześnie stosują w
podbitej Polsce cenzurę, konfiskaty mienia, dyskryminację językową, wygnanie na
Sybir całej najbardziej mężnej, szlachetnej i rozumnej młodzieży, masowe
rzezie, narzucanie obcego stylu myślenia i postępowania. Żydowski publicysta nie
wierzył jednak, że Polaków da się pokonać. „Jest
to w ogóle – zaznaczał – przesąd,
którego by się pozbyć należało, że surowy gwałt i ucisk zewnętrzny są w stanie
złamać i zniszczyć ducha narodu.”
Przyjrzyjmy się jednak bliżej metodom
antypolskiej polityki rosyjsko-niemieckiej. [Dynastia Romanowów panowała w okresie
1613-1762, którzy w linii męskiej wygaśli w 1730 roku na Piotrze II, a w
żeńskiej na córce Piotra I, Elżbiecie. W 1762 roku tron rosyjski objął Karl
Peter Ulrich von Oldenburg, hrabia holsztyński, którego matką była wszelako
Anna Romanowa, córka Piotra I. Linia Holstein-Gottorp-Romanowów została
zdetronizowana w lutym 1917 roku na skutek abdykacji Mikołaja II.]
Bezpośrednio po wstąpieniu na tron
Katarzyna II nawiązuje ożywioną korespondencję z encyklopedystami. Ta księżna
niemiecka z rodu Anhalt-Zerbst była osobą nie tylko dobrze wykształconą,
znającą doskonale kilka języków i nieźle orientującą się w zagadnieniach
filozofii i polityki, była też, jak każda inteligentna kobieta, dobrym psychologiem,
z czarującą łatwością oprowadzającą dookoła palca uczonych mężów. Już wkrótce
wśród wielbicieli młodej imperatrycy znaleźli się obok Diderota, Wolter, M.
Grimm, d’Alembert i inni wybitni intelektualiści, dla których była ideałem
„oświeconego monarchy”. Wiedziona nieomylnym uwodzicielskim instynktem ogłasza
się Katarzyna II „uczennicą” filozofów, obiecuje zrealizować ich zamierzenia.
Wykorzystując prześladowania „Encyklopedii”
we Francji proponuje wydanie dalszych jej tomów w Rosji. Wywołuje to zrozumiały
entuzjazm w „republice filozofów”. Wolter pisze w liście do Diderota: „W jakich to czasach żyjemy! Francja
prześladuje filozofię, a Scytowie otaczają ją opieką”. Katarzyna II usiłuje
wytworzyć wrażenie, że w głębi duszy jest republikanką, że jej celem jest
stopniowe zniesienie despotyzmu. W rzeczywistości zawsze była twardą Niemką z
wrodzonymi bodaj ciągotkami do „Ordnung und Disziplin”, które to „porządek i
karność” widziały się jej w postaci idealnie skoszarowanego ustroju
społecznego.
Wolter uwielbiał Katarzynę II za hojność.
Jeśli carycy brakowało pieniędzy na oświatę i potrzeby swego narodu, to jednak
nigdy nie brakło tysięcy dukatów dla płatnych intelektualistów. Autor „Kandyda” czytał mało, był w wielu
sprawach ignorantem, co nie przeszkadzało mu z tym większą pewnością siebie
zabierać w nich głos. Ale był też człowiekiem zbyt inteligentnym, żeby nie
ukryć drwiny ze swych ukoronowanych „przyjaciół”. Katarzyna II chyba nie zawsze
połapywała się w jego zamaskowanych docinkach. A pisał Wolter do niej: „Jeśli chodzi o mnie, Pani, to jestem wiernym
wyznawcą kościoła greckiego, tym bardziej, że to twoje piękne rączki trzymają
kadzidło tego kościoła i że mogą panią uważać za Patriarchę Wszechrosji.” A
czegoż warte jest zapewnienie wielkiego kpiarza, że na jego nagrobku będzie
wyryty napis „tu spoczywa człowiek, który
zawsze był Rosjaninem”. Ale z innej strony przebiegła Niemka udająca
gorliwą „prawosławną” i rosyjską patriotkę, była zbyt wytrawnym politykiem i
nie dawała się nabrać na komplementy tam, gdzie chodziło o jakieś faktyczne
ustępstwa z jej strony. Tak np. nie zgodziła się mimo próśb Woltera i
d’Alamberta na zwolnienie oficerów francuskich, którzy trafili do niewoli jako
bojownicy konfederacji barskiej.
Kiedyś Stanisław August Poniatowski
zapytał piękną aktoreczkę, czy można zapukać do jej serduszka. Odpowiedziała:
„Tak, ale to będzie drogo kosztowało!” Zupełnie identyczna sytuacja była w
stosunkach między Katarzyną II a Wolterem, który pobierał za swą korespondencję
z carową tylko w gotówce ponad półtora tysiąca złotych liwrów rocznie, nie
licząc innych cennych „upominków”. D’Alambertowi proponowała caryca, aby został
wychowawcą jej syna, oferując mu sto tysięcy liwrów rocznie pensji, pałac w
Petersburgu i rangę ambasadora obcego mocarstwa. Filozof wymigał się z trudem,
zwierzając się znajomym, że boi się „zdechnąć z nudów” w tym kraju, zanim
otrzyma pierwszą spłatę.
Gwoli sprawiedliwości powinniśmy
stwierdzić, że byli wśród filozofów i tacy, co nie dali się omamić politycznej
kokieterii. Zaprasza caryca m.in. do Rosji J. J. Rousseau i ofiaruje mu 100
tysięcy rubli złotem. Autor „Emila”
reaguje na te propozycje z oburzeniem, jako na próbę zbezczeszczenia jego
imienia w oczach potomności. (Faktycznie chodziło Katarzynie II nie
bezpośrednio o poniżenie filozofa, lecz o przyczepienie go jako dekoracyjnej
maskotki do powozu despotycznego państwa, co oczywiście byłoby dyskredytacją
dla wielkiego humanisty, który zresztą nieomylnie odczytał intencje i
konsekwencje zalotnych figlów imperatrycy).
Diderot jednak, podobnie jak Wolter,
uległ, w listach do Katarzyny II używał takich zwrotów, które nie przynoszą
laurów jego mądrości: „Wielka cesarzowo,
rozpościeram się u Twych stóp, wyciągam ręce ku Tobie; chciałbym z Tobą mówić,
ale skurcz ściska mi serce, kręci mi się w głowie, myśli plączą się, jestem
wzruszony jak dziecko”. Doprawdy, nie ma powodów, aby wątpić, że
znakomitemu uczonemu tym razem rzeczywiście coś się popsuło w głowie, co
każdemu może się w życiu przydarzyć...
Faktycznie Polska przestała być wolnym państwem
już w 1716 roku, kiedy po raz pierwszy wojska rosyjskie wkroczyły do
Rzeczypospolitej pod pozorem wprowadzenia w niej ładu. Petersburg zresztą był o
to wielokrotnie i notorycznie upraszany przez pozbawionych mózgu Polaczków. Wtedy kniaź Grigorij Dołgorukij rozpoczął
długą listę carskich prokonsulów w Warszawie. To jego podpis figuruje na
haniebnym traktacie z 1717 roku, redukującym liczbę wojska polsko-litewskiego
do 24 tysięcy. A jakże wymowny jest fakt cenzurowania przez ambasadorów
rosyjskich już od połowy XVIII wieku książek wydawanych w Rzeczypospolitej! A
cenzurować i zwalczać było co, i to w każdej dziedzinie życia społecznego. Po
rozbiorach kazano uczonym tak pisać historię świata (szczodrze opłacając tę
przysługę w dowolnej walucie i na dowolnej szerokości geograficznej), aby całą
winę za ten akt bandyckiego bezprawia zwalić na Polskę przedrozbiorową, która
to nie umiała się rządzić bez cudzej „pomocy”.
Ta „nieumiejętność” zaś polegała przede
wszystkim na poszanowaniu godności człowieka. Oto jeden z przykładów. Jeszcze w
roku 1769 powstała słynna „Rzeczpospolita Pawłowska”, od nazwy majątku Pawłów,
posiadłości Pawła Brzostowskiego. W swych dobrach Brzostowski nie tylko zniósł
pańszczyznę i zastąpił ją czynszem, ale obdarzył chłopów wolnością osobistą
i... samorządem, który nazwał: „sejm gminny”! Działała tu szkoła dla chłopów,
przychodnia lekarska, odbywano regularne ćwiczenia wojskowe – wolni obywatele
sposobili się do obrony wolnej ojczyzny... Potomek Pawła Brzostowskiego – Karol
(wnuk kanclerza Akademii Wileńskiej Joachima Chrzeptowicza) założył natomiast
tzw. „Rzeczpospolitą Sztabińską”. W Sztabinie i kilkunastu innych wsiach
również zniesiono pańszczyznę, co więcej – założono kasę pożyczkową,
wprowadzono szkoły z obowiązkowym nauczaniem, założono odlewnię surówki żelaza
oraz zakład produkujący urządzenia rolnicze. Już w 1819 roku inżynier K.
Brzostowski zwracał się do swych „poddanych”: „Uwalniam was od wszelkiej przymusowej roboty, bo wszelka przymusowa
robota poniża człowieka, zamienia go w bydlę, wystawia na tysiączne
pokrzywdzenia, tamuje jego moralne dźwiganie się”. Takie postępowanie nie
podobało się Petersburgowi.
„Od
czasów Katarzyny II do roku 1830 wchłonięta przez rosyjskie imperium biedota
szlachecka, w większości bez ziemi, dzięki „przywilejom” wiodła żywot
przypominający powieść H. Rzewuskiego pt. „Pamiątki Soplicy”. To znaczy, że na
mocy pradawnej komitywy szlacheckiej ci szaraczkowie żyli, w mniejszym lub
większym stopniu, w orbicie i na usługach możnych Polaków, dzierżawiąc i własnoręcznie
uprawiając skrawek ziemi, zamieszkując nie zawsze należące do nich zagrody bądź
wypełniając różne pomniejsze funkcje tytularne, które jednak pozwalały im
zachować poczucie godności. Duma odgrywała w ich życiu ważną rolę. Byli ludźmi
wolnymi, o czym świadczył herb na pierścieniu, jedyny świadek zaszczytów,
jakimi niegdyś darzyli ich przodków królowie Polski. Zdarzały się wśród nich
osoby wykształcone, które uczęszczały do polskich gimnazjów rozkwitających
przed 1831 rokiem.
Dlaczego
zatem stali się kozłem ofiarnym carskiego reżimu? Ponieważ byli w 1831 roku,
zdaniem Rosjan, najzacieklejszymi bojownikami o odzyskanie niepodległości
Polski, ponieważ z wielką życzliwością słuchali warszawskich „rebeliantów”...
Powstanie 1831 roku było właściwie tylko pretekstem... W żadnym wypadku ów
udział nie usprawiedliwiał rozmiarów prześladowań, które niebawem spadły na
biedotę szlachecką”.
„Antypolski obłęd” ogarnął władze
rosyjskie. „Po kilku miesiącach
przerażenia, oburzenie i nienawiść do Polaków osiągnęły w Petersburgu szczyty i
to zarówno w opinii publicznej, jak w prasie i w sferach rządzących. Obok
konfiskaty dóbr, zamykania polskich szkół, prześladowań religijnych,
wyobrażenie o wściekłości rządu dają dwa wielkie plany wymierzone przeciwko
ubogiej polskiej ludności zamieszkującej południowo-zachodnie tereny cesarstwa:
zamiar deportowania 5 000 rodzin szlacheckich z Podola na Kaukaz i zamiar
zdeklasowania całej biedoty szlacheckiej i zrównania jej ze specjalną kategorią
chłopstwa, jednodworcami” (Daniel Beauvois, „Polacy na Ukrainie”, Paryż 1987, s. 91-93).
Autor polski około 1717
roku tak pisał o Moskwie: „Rząd ich
panowania nie tylko jest monarchicum dominium od jednego rządzone, ale tak
absolutum, że żadne naygrubiańsze narody nie są swoim panom tak posłuszne, jako
Moskwa carom, y ubodzy w Moskwie raz w imię Boże, drugi raz w imię cara, proszą”...
(J. Jabłonowski, „Traktat o Geografii y
Kosmografii”, rękopis, Biblioteka AN Litwy, dział rękopisów F 17-18). Takie
usposobienie z gruntu było obce mentalności polskiej, opartej na
indywidualizmie i wolności osobistej każdego obywatela. Toteż nie dziw, że
Zygmunt Krasiński zauważał: „W
moskiewskim duchu zawsze coś potwornie albo podłego, albo okrutnego... U nich
dobroć wnet podłością, odwaga i siła wnet okrucieństwem, miary nigdy.”
Polityce rosyjskiej
przeczyły też słowa Karola Libelta: „Nie
może być trwała żadna wolność polityczna ani obywatelska ludu, która opiera się
na braku wolności innego ludu...” I rzeczywiście, wolny naród nie da się
użyć za narzędzie niszczenia cudzej wolności, zniewolony będzie niszczył cudzą
wolność ze mściwym jakimś upojeniem.
* * *
W cerkwi prawosławnej w
Rosji istniał zwyczaj wyklinania po nabożeństwie wrogów cara. W ciągu ponad
trzystu lat pop intonował: „Batoryj,
kotoryj Moskwu razoriał, ludiej ubiwał, budiem jego proklinat’!” – A chór
dziecięcy rozbrzmiewał echem: „Proklataja
jego mat’!”.
F. Znaniecki w „Naukach o kulturze” pisał: „Rosyjscy władcy nie mieli religijnej
konkurencji, gdyż kościół znajdował się pod ich kontrolą. Byli jedynymi
władcami w czasach nowożytnych, którzy łączyli oba tytuły pochodzące ze
starożytnego Rzymu: cezara (cara) i imperatora. Jako cezar władca rosyjski był
ojcem swego ludu; jako imperator był triumfującym zwycięzcą zewnętrznych
wrogów, szybka zaś ekspansja imperium skłaniała do oczekiwania, iż być może
cała ludzkość zostanie poddana jego panowaniu. Pewien rosyjski poeta napisał,
że musi nadejść czas, gdy każdy człowiek potrafi z dumą powiedzieć: „Być może
jestem niewolnikiem, ale niewolnikiem cara całego świata”...
Cerkiewna hierarchia
Moskwy już w XIV wieku wtrącała się w konfesyjne sprawy ziem ukraińskich i
białoruskich, „używając wszelkich
możliwych środków, by zniszczyć nowo zakładane metropolie”... (Por: N. D.
Tichomirow, „Galickije i litowskije mitropolity
14-15 w. i otnoszenije k nim jepiskopow Połockoj i Turowskoj jeparchij”, w:
„Trudy Witiebskoj uczonoj archiwnoj
komissii”, Witebsk 1910, kn. 1, s. 3).
Później owa
pseudoreligijna motywacja przez długi czas służyła za ideologiczny parawan
polityki imperialistycznej Rosji w stosunku do Litwy, Polski, Białorusi i
Ukrainy. Jeden z dokumentów magistratu grodzieńskiego z 1750 roku stwierdza: „Kiedy Moskwa lat siedm Litwę grassowała,
natenczas naybardziey uniatów opprimowano, zakonników po klasztorach uniackich
mordowano, różne oppressye czyniono, tak iż z zakonnych rezydencyi y klasztorów
swoich salwuiąc zdrowie y życie uchodzić y wynosić się do różnych mieysc
zakonnicy musieli.” („Akty
izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 7, s. 545).
B. Kutyłowski z
Petersburga pisał w artykule „Nacjonalizm
rosyjski” („Świat”, nr 51, 1909):
„Uczucie narodowe rosyjskie ma znamiona
swoiste, których napotkać nie można u innych ludów. Jest to... coś dziwnie
splecionego z idealizmu mistycznego i brutalności, godzących się ze sobą w
jakimś potwornym całokształcie, niepozbawionym rysów nieświadomego obłudnictwa.
Z najwyższą czułością, dobierając wyrazów najserdeczniejszych, pisał oto o
Polakach niedawno jeden z uczestników narad w sprawie samorządu, nazajutrz zaś
z całą swobodą zażądał bezwzględnego usunięcia języka polskiego z czynności
piśmiennych samorządu miejskiego w Królestwie. Jedno godzi się z drugim:
wynoszenie narodu rosyjskiego do godności „nosiciela Boga”, przypisywanie mu
najwyższych uczuć chrześcijańskich – z hasłami wyłączności narodowej
najbardziej bezwzględnej i jaskrawej.” Szowiniści rosyjscy za caratu jakby
wiedzieli, że brzydką byłoby rzeczą otwarcie mówić, że celem ich jest panowanie
nad światem i rusyfikacja podbitych narodowości, a jednocześnie nie mogli, nie
chcieli i nie próbowali pozbyć się swych rasistowskich przesądów. Stąd owe
dziwne i niepojęte dla ludzi Zachodu „rozdwojenie” duszy rosyjskiej, jej
rzekoma głębia i „tajemniczość”. Takie ludy, należące do kultury łacińskiej,
jak Polacy, Łotysze, Litwini, Finowie, które przez wieki całe bezpośrednio
miały do czynienia z zaborczą a obłudną polityką caratu, nie interpretowały już
fałszu i przebiegłości dygnitarzy rosyjskich jako „zagadki”, widzieli to co
jest – cynizm, dwulicowość, zakłamanie i niepohamowaną zachłanność, używającą
najokrutniejszych i najbardziej wyrafinowanych środków, by poszerzyć swe
panowanie. Który to cel był jedynym prawdziwym, a wszystko pozostałe – w tym
też najpiękniejsze słowa i „ideały” – tylko środkiem, ku celowi prowadzącym.
„Rozczulano się – czytamy we wspomnianym artykule – nad przygnębieniem narodowości słowiańskich
na Bałkanach, miotano gromy na rządy austriacki i węgierski, ale czyniono to
nie tyle w imię obrony indywidualności narodowych poszczególnych ludów
słowiańskich, co w imię przyszłego zjednoczenia Słowiańszczyzny pod skrzydłami
przewagi rosyjskiej. Rosja miała nieść światu jakieś „nowe słowo”, coś w
rodzaju ewangelii społeczno-politycznej”...
Jednym z tych, którzy po
stronie rosyjskiej próbowali demaskować ten duch „bezmyślnego
pseudopatriotyzmu, który pod pozorem miłości narodu chce go skierować na drogę
egoizmu narodowego” był Władimir Sołowjow. Ten wybitny myśliciel chrześcijański
pisał: „Jeżeli uczuciu narodowemu
towarzyszy nieograniczona buta, niedorzeczna pogarda dla innych i zaślepiona ku
nim niechęć, jeżeli naród zapatruje się na inne, jak na potoki, które zlać się
winny w jego morzu, – uczucie narodowe staje się wyrazem pogańskiego
partykularyzmu, a dzieje powszechne przestają mieć jakąkolwiek wartość...
Moralnym obowiązkiem narodu jest pokonanie swej ograniczoności, wyjście ze
swego odosobnienia, uznanie swej solidarności z innymi cząstkami zbiorowości
ogólno-ludzkiej.”
Droga nacjonalizmu, tego
„syfilisu ludzkości”, jest drogą zła i zguby, a nie łudził się Sołowjow co do
tego, co jest i co będzie. Wśród myślicieli rosyjskich należał do tego nielicznego
grona, razem z Czaadajewem i Lwem Tołstojem, których zaraza wielkomocarstwowa
zupełnie nie dotknęła. Oddziaływanie ich jednak na własny naród było żadne. Nie
przypadkowo w swej walce przeciwko rewolucji carat opierał się przede wszystkim
na żywiołowym nacjonalizmie zarówno najwyższych, jak i najniższych sfer
społeczeństwa rosyjskiego. Jak potworne formy ducha kształtuje ten styl
myślenia, jak zniekształca obraz świata, świadczą chociażby niektóre wypowiedzi
„liberalnego” pisarza rosyjskiego Rozanowa, który najpoważniej w świecie
dowodził, – startując od rzeczywistości – że brud i niechlujstwo są oznaką
pokory chrześcijańskiej, a „świństwo” jest nieodłączne od „chrześcijańskich
ideałów ludu rosyjskiego”. Nic dodać, nic ująć, skoro innych dowodów wielkości
swego narodu intelektualiści rosyjscy nie widzieli, musieli poprzestać na
świństwie i niechlujstwie.
O systematycznym
ograniczaniu praw licznej rzeszy szlachty polskiej w zaborze rosyjskim pisze
Jerzy Jedlicki („Klejnot i bariery
społeczne”, Warszawa 1968, s. 308): „Radykalne
rozstrzygnięcie przyniósł dopiero ukaz Mikołaja I z 31.X.1831, noszący
niedwuznaczny charakter represji oraz konsekwentnego przejścia do pełnej
unifikacji prawnej. Na ukazie tym skorzystało w zasadzie feudalne ziemiaństwo
polskie na Litwie i Rusi. Już od dawna od szlachty drobnej dzieliła je
pogłębiająca się przepaść, tak wymownie ukazana chociażby w powieściach
Kraszewskiego... Natomiast dla ogromnej – zwłaszcza na Litwie – rzeszy szlachty
zagonowej i zaściankowej ukaz stał się prawdziwą klęską”...
Dwutomowe (i dwujęzyczne
rosyjsko-polskie) wydanie pt. „Herby
rodzin szlacheckich tytułami honorowemi zaszczyconych” (Warszawa 1853)
zawierało już opisanie tylko 135 herbów odnoszących się do 389 rodzin; przy
czym część z nich to nadania po roku 1836. Rzecz jasna, do wykazu tego nie
trafiły rodziny szlacheckie biorące udział w Powstaniu Listopadowym. Cóż, po
klęsce zrywu zbrojnego dziesiątki tysięcy Polaków wywłaszczono i zesłano na
Syberię, przysyłając na ich miejsce najpodlejszy element z głębi cesarstwa.
Historyk N. Mamajew pisał o masowym nasyłaniu Rosjan na ziemie polskie: „Skutek był taki, że gubernie zachodnie
zalała urzędnicza fala wyrzutków i mętów społecznych, przede wszystkim
emerytowanych i umierających z głodu wojskowych, którzy jak szakale zwietrzyli
łup.”
* * *
Nie od dziś wiadomo, że
dobrze jest każdy podbój maskować względami ideologicznymi, racjonalnymi,
humanitarnymi, moralnymi, religijnymi. Uspokaja to własne sumienie rozbójnika,
paraliżuje psychicznie jego ofiarę i zwodzi tzw. opinię publiczną stron
trzecich. Tak Rosja motywowała swe imperialne zakusy na ziemie polskie
koniecznością przyłączenia „ponownego” do siebie ziem „iskonno russkich” czyli
całego Wielkiego Księstwa Litewskiego.
W 1912 roku poseł Tadeusz
Święcicki przemawiając w Rosyjskiej Dumie Państwowej odpierał tezę o „czysto
rosyjskim” charakterze Wileńszczyzny: „Będę
szczęśliwy, jeśli każdy z was odwiedzi mnie w mojej posiadłości; mieszkam
niedaleko od Wilna i byłbym gotów dowieść każdemu z państwa poglądowo, że we
wszystkich otaczających mnie wsiach nie ma ani jednej chaty, ani jednej izby,
gdzie by matka nie uczyła dziecka pierwszych wyrazów po polsku, i gdzie by
dziecko nie wymawiało swych pierwszych słów w języku polskim. Przytaczam jako
przykład całą gminę niemenczyńską, gdzie tak właśnie jest... Prócz powiatu
bielskiego i brzeskiego Guberni Grodzieńskiej ludność polska jest także w
Guberni Wileńskiej, Kowieńskiej i innych, przy czym w znacznych rozmiarach.”
Poseł domagał się, by na Wileńszczyźnie i Kowieńszczyźnie język polski i
litewski stanowiły oficjalne języki szkolnictwa i religii, podczas gdy władze
moskiewskie forsowały na tym terenie język tylko litewski.
Jeśli ziemie te są
„czysto rosyjskie” czy ruskie, jak głosiło wielu szowinistów rosyjskich w
Dumie, to – zadawał Święcicki retoryczne pytanie – „po co było stosować w ciągu 45 lat w stosunku do narodowości polskiej
takie środki oddziaływania, jakie przypominają kroki, które ongiś podjęto w
Hiszpanii w celu zniszczenia Maurów lub hugonotów we Francji?” Jeszcze
carat tak wykrajał okręgi wyborcze, by żaden z Polaków nie mógł trafić do
rosyjskiej Dumy Państwowej z terenu Wileńszczyzny i Mińszczyzny („Stenogramy rieczej i dokładow w obszczem
sobranii tretiej Gosudarstwiennoj Dumy czlena Gos. Dumy ot Wilenskoj Guberni T.
U. Święcickogo 1907-1912” ,
s. 123-124).
Mimo tylu napięć i
konfliktów nie zabrakło w stosunkach między naszymi narodami także bardzo wielu
akcentów pozytywnych. Wbrew stereotypom myślowym, pokutującym dotychczas w
wyobraźni niektórych Polaków czy Litwinów, moralność zbiorowa Rosjan wcale nie
była nacechowana indyferentyzmem etycznym czy wręcz amoralizmem, lub znowuż
patologiczną ksenofobią. Kapitan Rykow mówi w Mickiewiczowskim „Panie Tadeuszu”:
„Państwo Lachy, już jest ta gadka między wami,
Że każdy Moskal złodziej”....
Dziś moglibyśmy do tego
stwierdzenia zauważyć, że w dziedzinie złodziejstwa Rosjanie dawno utracili swą
wyższość nad Polakami, nie wiadomo zresztą, czy kiedykolwiek ją posiadali.
Historycznie zaś rzecz ujmując można powiedzieć, że naród nikczemny i moralnie
niezdrowy nigdy nie byłby w stanie stworzyć wielkiego imperium, a naród
rosyjski tego dzieła dokonał, i to jako jedyny spośród etnosów słowiańskich.
Potrzebna ku temu była nie w ostatniej kolejności także ogromna siła ducha, moc
charakteru i zdrowie moralne, umożliwiające konsekwentny wielosetletni wysiłek,
skierowany na tworzenie i utrzymywanie gigantycznego organizmu państwowego.
Potrzebne ku temu były – i to w skali masowej – tak wielkie cnoty jak męstwo,
odwaga, roztropność, wierność, sprawiedliwość, wytrwałość, dalekowzroczność,
samodyscyplina, karność, twardość ducha, pracowitość. Bez nich żaden naród nie
potrafiłby zbudować i zachować własnego państwa. Szczególnie wysoko ceniono
ongiś na Rusi Moskiewskiej m.in. wierność i lojalność w każdej dziedzinie
prywatnej czy społecznej. Zdradę małżeńską uważano tu np. za coś tak
poniżającego i niegodnego, że szlachcic, który ją popełnił, otaczany był
powszechną pogardą i nie był dopuszczany „do współżycia z uczciwymi ludźmi”,
stawał się po prostu wyrzutkiem społeczeństwa, któremu nie podawano ręki na
powitanie. Tak jak w Polsce wydrwiwano tu tych, którzy szczycili się swym
pochodzeniem, cnotą zaś i umiejętnościami nie dorównywali własnym przodkom:
„A jeśli ni k kakoj ja dołżnosti nie godien,
Moj predok dworianin, a ja nie błagorodien.”
Tak pisał rosyjski poeta
poldkiego pochodzenia Sumarokow, ostrzegając rodaków przed próżnością i
„ambicją bez amunicji”... Nawiązywał zresztą w ten sposób do pradawnej tradycji
europejskiej, bo to przecież jeszcze wielki Rzymianin Kajusz Sallustiusz
Kryspus napisał: „Im sławniejsze było
życie przodków, tym większa hańba okrywa niegodnych potomków”.
Oburzenie w ideologach
dworianstwa rosyjskiego budziło dość łatwe od wieku XVII zarówno w Rosji, jak
zresztą i w Polsce, wkupywanie się plebeuszy do stanu szlacheckiego. To
przecież nasz Wacław Potocki (1625-1696) w wierszu „Na nowego szlachcica” ironizował:
„Błazen każdy, kto się krwią szlachectwa dopomina,
Kiedy dziś szwiec szlachcicem za pięć beczek wina.
Jeśli to szewcom płuży, wątpić o tym szkoda,
Że wszystkim rzemieślnikom uda się ta moda,
Która się na tym sejmie do Korony wniosła.
Pójdą oni w szlachectwo, szlachta do rzemiosła.
Przypatrzcie się, Polacy, co to wino broi,
Nie człowieka, całą Rzeczpospolitą poi.
Także krew przodków naszych porównana z winem,
I on odważny rycerz z szewcem, skurwysynem.”
W Rosji uważano, że i
owszem uszlachcać poszczególne osoby można, a nawet trzeba, lecz tylko i
wyłącznie za zasługi dla narodu, za mądrość, odwagę i inne cnoty. Cóż bowiem po
głupcu, nawet jeśli jest bogaty?
Intelektualista i
historyk Mikołaj Karamzin w wierszu „Hymn
głupcom” pisał:
„Błażion nie tot, kto wsiech umnieje:
Ach niet! On czasto wsiech grustnieje –
No tot, kto buduczy głupcom,
Siebia sczitajet mudriecom!...
Jemu li ssoritsia s sudboju,
Kogda dowolen on soboju?
Jemu l cziernit’ siej biełyj swiet?
Po masłu żyzń jego tiecziet.
On jest prijatno, driemlet sładko;
Nicziem w duszie nie oskorblon.
Tak mir dla głupych sowierszion”...
Rosyjska literatura
szlachecka, dokładnie tak jak polska, gloryfikowała mądrość i dobroć, a tępiła
i wydrwiwała głupotę. Lew Tołstoj ułożył ongiś „List do dzieci”, w którym pisał: „Radzę ci, dziecko drogie, abyś całe życie twoje, począwszy od dnia
dzisiejszego aż do śmierci, uczył się najpilniej jednej rzeczy. Oto: jak być
dobrym. Ale dobrym dla wszystkich: dla twej wychowawczyni, dla mamy, dla ojca,
dla rodzeństwa swego – dla wszystkich.
I nie myśl, że nauka ta jest łatwa. Trzeba uczyć się jej tak samo, jak
czytania, pisania, gry na skrzypcach lub na fortepianie. Tylko widzisz dziecko,
każda z tych nauk ma swój koniec, a nauka dobroci końca nie ma.
I najważniejsze. Żadna z nauk nie da ci takiego szczęścia, jak ta
właśnie. A im dłużej będziesz się uczył, tym większą radość i wesołość
odczujesz w duszy, tym więcej wszyscy wokół kochać cię będą.
Więc proszę cię, dziecko drogie, uczyń tak.
W każdej chwili swego życia pamiętaj, że trzeba być dobrym”.
Co prawda, Lew Tołstoj
nigdy nie był nosicielem ideologii panrosyjskiej, ale jako genialny pisarz
wiedział, że od moralnego usposobienia narodu zależą jego losy dziejowe. Henryk
Elzenberg ironicznie zauważał: „wielkie
cnoty są sprawnościami potrzebnymi do skutecznego rozboju”. Miał zresztą
rację, w zmaganiach bowiem wszystkich ze wszystkimi przewagę nad osobnikami o
chaotycznej psychice mają ci, których cechuje męstwo, odwaga, mądrość,
nieugiętość w dążeniu do celu.
Charakterystyczną cechą
mentalności rosyjskiej – podobnie zresztą jak polskiej – jest duma narodowa i
głębokie zainteresowanie dla własnej przeszłości historycznej, co stanowi
właściwość zdrową i pożyteczną. „Prawda
jest taka, – pisał wybitny mediewista Tadeusz Manteuffel – że podobnie jak nie może rozwijać się kraj,
którego ekonomika jest chora, tak samo narażone jest na skarlenie i wegetację
kulturową społeczeństwo, które odwróciło się i odcięło od własnej historii”.
I, nie daj Boże, zatraciło poczucie godności narodowej.
O honorze narodowym, co
prawda, zjadliwie zauważał Schopenhauer: „Jest
to honor całego narodu jako pewnej części wspólnoty ludów. Ponieważ wspólnota
ta zna tylko przemoc i wobec tego każdy jej członek musi sam bronić swoich
praw, zatem honor każdego narodu polega nie tylko na zdobyciu opinii, iż można
mu wierzyć (kredyt), lecz także na opinii, że należy go się bać; dlatego nie
może on nigdy pozwolić na bezkarne naruszenie swych praw.” Ironia ironią,
ale cóż wart naród bez honoru? Dokładnie tyle, ile osobnik bez godności, czyli
nic...
* * *
I wreszcie wypada
podkreślić, że szlachtę rosyjską zawsze cechowało wybujałe poczucie honoru
rycerskiego, którego każde zadraśnięcie – jak w Hiszpanii, Francji czy Polsce –
zmywano dopiero krwią. Była to piękna i niezwykła postawa życiowa, którą jednak
nie zawsze pochwalano, ponieważ powodowała wiele konfliktów wewnętrznych i
niepotrzebnych napięć.
Zasadniczym krytykiem
honoru rycerskiego jako specyficznej odmiany honoru męskiego, jako rzekomego
„dziecięcia pychy i głupoty”, był filozof gdański Arthur Schopenhauer, bardzo
popularny zresztą w Rosji, który w Aforyzmach
o mądrości życia wywodził w sposób interesujący, lecz nie zawsze zgodny z
faktycznym stanem rzeczy: „Honor nie polega
na cudzym mniemaniu o naszej wartości, lecz wyłącznie na objawach takiego
mniemania; nieważne, czy opinia wyrażona istnieje rzeczywiście, czy nie;
nieważne tym bardziej, czy jest uzasadniona. Stosownie do tego nasz tryb życia
może rodzić u ludzi nie wiem jak złą opinię, mogą oni zupełnie nami pogardzać,
póki jednak nikt nie pozwoli sobie wyrazić tego głośno, nie uchybia to w niczym
naszej czci. Na odwrót, jeśli nawet nasze cechy i czyny wywołują u wszystkich
głęboki szacunek dla nas (to bowiem nie zależy od ich woli), wystarczy, że ktoś
jeden – choćby najgorszy i najgłupszy – wyrazi się o nas pogardliwie, by honor
nasz doznał uszczerbku, a nawet by został utracony na zawsze, o ile zmaza nie
zostanie zmyta. – Dodatkowym dowodem, że nie idzie o cudzą opinię, lecz,
jedynie o jej wyrażenie, jest to, że słowa obrazy można odwołać, przepraszając
w razie potrzeby, przez co jakby ich nie było; czy zmieniła się też opinia,
która je zrodziła, i czemu tak się stało, nie ma znaczenia: wystarczy anulować
jej wyraz, wtedy wszystko jest w porządku. Nie o to więc tu chodzi, by zasłużyć
na szacunek, lecz by go wymusić.
Honor mężczyzny nie zasadza się na tym, co on
sam czyni, lecz co ścierpi, gdy mu się coś przydarzy. O ile, według zasady
dotąd rozpatrywanej, powszechnie obowiązującej czci, zależy ona wyłącznie od
tego, co człowiek sam mówi lub czyni, to honor rycerski zależy od tego, co ktoś
powie lub uczyni. Spoczywa on więc w ręku, ba, na końcu języka pierwszego
lepszego człowieka i w razie ataku z jego strony można go utracić na zawsze, o
ile poszkodowany nie odzyska go za pomocą procesu restytucyjnego, o którym
niedługo będzie mowa, co jednakże może nastąpić tylko kosztem narażenia na
niebezpieczeństwo życia, zdrowia, wolności, majątku i równowagi ducha. A zatem
postępowanie człowieka może być najwłaściwsze i najszlachetniejsze, sumienie
jego może być bezwzględnie czyste, a głowa wyjątkowo tęga, a mimo to może on w
każdej chwili utracić honor, jeśli tylko komuś – kto nie naruszył jeszcze reguł
honoru, skądinąd zaś jest najnikczemniejszym łotrem, głupim bydlakiem,
wałkoniem, karciarzem, człowiekiem pogrążonym w długach, krótko mówiąc,
nicponiem na pierwszy rzut oka – spodoba się go zelżyć. Zwykle zaś podoba się
to właśnie tego rodzaju indywiduom, ponieważ, jak słusznie stwierdza Seneka,
„im który niewolnik jest w większej pogardzie, im bardziej jest sam stworzony
na pośmiewisko, tym obficiej daje upust ciętości języka”. Takiego właśnie też
człowieka najłatwiej rozjątrzy człowiek opisany powyżej, ponieważ
przeciwieństwa się nienawidzą i widok szczególnych zalet wywołuje u ludzi
nikczemnych cichą wściekłość. Dlatego Goethe powiada:
Żalisz się na wrogi lute
Jakżeć stanie przyjacielem,
Komu twój trud, twoje cele
Wiecznie cichym są wyrzutem?
Widać z tego, ile zawdzięczają zasadzie
honoru właśnie ludzie ostatnio opisanego pokroju; stawia ich ona bowiem na
równi z ludźmi, którzy skądinąd stoją od nich pod każdym względem o niebo
wyżej. – Gdy tylko takie indywiduum naubliża, tj. przypisze innemu człowiekowi
jakąś złą właściwość, uchodzi to od razu za sąd obiektywnie ważny i
uzasadniony, za prawomocny dekret, ba, pozostanie na zawsze prawdą obowiązującą
po wsze czasy, jeśli natychmiast nic zostanie zmyte krwią. Innymi słowy, (w
oczach wszystkich „ludzi honoru”) zelżony nabiera właściwości, jaką przypisał
mu obrażający (choćby to był najostatniejszy z ludzi), gdyż (jest to terminus
technicus) „nie zmył plamy”. Teraz więc „ludzie honoru” będą go mieli w
pogardzie, będą go unikali jak zapowietrzonego i np. otwarcie i publicznie
wzdragali się od udziału w towarzystwie, w którym przebywa itd. – Jestem mocno
przekonany, że źródło tak mądrego poglądu tkwi w średniowieczu.
Honor nie ma nic wspólnego z tym, co człowiek
sam przez się reprezentuje, ani z pytaniem, czy jego właściwości moralne mogą
kiedykolwiek ulec zmianie, ani z żadnymi podobnie pedantycznymi kwestiami;
jeśli został naruszony lub na chwilę utracony, można rychło w pełni go
odzyskać, pod warunkiem, że działa się spiesznie, za pomocą jedynego
uniwersalnego lekarstwa – pojedynku. Jeśli jednak sprawca krzywdy pochodzi ze stanu,
który nie uznaje kodeksu honoru rycerskiego, lub jeśli już kiedyś go złamał,
można wówczas, zwłaszcza jeśli była to obraza czynna, ale również, jeśli tylko
słowna, przeprowadzić niezawodną operację; wolno mianowicie, jeśli się jest
uzbrojonym, zakłuć go na miejscu, ewentualnie w ciągu godziny, i dzięki temu
honor będzie znów bez skazy. Gdyby się jednak chciało uniknąć tego kroku, bądź
ze względu na kłopoty, jakie mogą z niego wyniknąć, bądź też nie będąc pewnym,
czy sprawca obrazy podporządkuje się prawom honoru rycerskiego, istnieje
jeszcze półśrodek w postaci „awantażu”. Polega on na tym, iż skoro ktoś
zachował się grubiańsko, my zachowujemy się jeszcze gorzej; jeśli wymysły już
nie starczają, należy uderzyć, przy czym taka obrona honoru przewiduje stopniowanie:
policzek leczy się uderzeniami kija, te z kolei – biczem; nawet na to ostatnie
istnieje odpowiedź: niektórzy zalecają mianowicie plunięcie w twarz. O ile
jednak nie użyje się na czas tych środków, wówczas trzeba uciec się niezbędnie
do krwawej operacji. Półśrodek ten opiera się w istocie na następującej
zasadzie.
Tak jak zostać zelżonym jest hańbą, tak
zelżyć kogoś jest zaszczytem. Przypuśćmy na przykład, że prawda, słuszność i
rozsądek są po stronie mego przeciwnika, ja jednak go zelżę; wówczas wszystkie
racje mogą się schować, a słuszność i honor będą po mojej stronie; natomiast
przeciwnik stracił chwilowo honor – a odzyskać go może nie dzięki słuszności i
roztropności, lecz strzałem lub ciosem. W sprawach honoru grubiaństwo jest
zatem właściwością, która rekompensuje lub przeważa każdą inną; największy
grubianin ma zawsze rację...
Można popełnić nie wiem jakie głupstwo,
chamstwo, zło – grubiaństwo wszystko wymaże i z miejsca uprawomocni. Jeśli na
przykład w dyskusji lub w zwykłej rozmowie ktoś inny wykaże lepszą od nas
znajomość rzeczy, większe umiłowanie prawdy, zdrowszy sąd, więcej rozumu lub
jeśli w ogóle okaże zalety duchowe, które nas usuwają w cień, wówczas można
zniweczyć natychmiast całą wykazaną przez niego przewagę, ukryć naszą niższość,
którą wydobył na jaw i, na odwrót, zdobyć nad nim przewagę, obrażając go i
posługując się grubiaństwem. Grubiaństwo bowiem odnosi zwycięstwo nad każdą
argumentacją i przesłania wszelkie walory ducha; jeśli więc przeciwnik nie
pójdzie na to i nie odpowie większym grubiaństwem, przez co powstanie
szlachetne współzawodnictwo w awantażu, my odniesiemy zwycięstwo i honor będzie
po naszej stronie; prawda, wiedza, rozsądek, polot, dowcip spakują manatki i
ustąpią pola boskiemu grubiaństwu. Dlatego skoro tylko ktoś wyrazi pogląd,
który odbiega od poglądów „ludzi honoru”, lub okaże nieco więcej rozumu niż
oni, kiedy ruszają do bitwy, wówczas natychmiast gotowi są dosiąść tego rumaka;
jeśli w czasie kontrowersji zabraknie im kontrargumentu, poszukają grubiaństwa,
które odda im przecież te same usługi, a łatwiej je znaleźć, po czym
tryumfalnie się wyniosą. Widać po tym wyraźnie, iż słusznie wychwala się zasady
honoru jako czynnik uszlachetniający obyczaje społeczne. – Z kolei maksyma, o
której była mowa, opiera się na następującej zasadzie, będącej właściwą
podstawą i duszą całego kodeksu.
Najwyższą instancją prawną, do jakiej można
się odwołać w każdym spornym wypadku w sprawach honoru, jest siła fizyczna, tj.
natura zwierzęca. Każde grubiaństwo jest bowiem apelacją do natury zwierzęcej,
gdyż uznaje walkę sił duchowych lub racji moralnych za niekompetentną i
zastępuje ją walką sił fizycznych, która odbywa za pomocą odpowiedniego oręża w
postaci pojedynku przynoszącego nieodwołalne rozstrzygnięcie. Tę podstawową maksymę
określa się, jak wiadomo, terminem prawo pięści, w wyrażeniu tym zaś kryje się
podobna ironia, stosownie do tego honor rycerski powinien właściwie nazywać się
honorem pięści...
O ile cześć mieszczańska jest niezmiernie
skrupulatna na punkcie tego, co moje i twoje, na punkcie przyjętych na siebie
zobowiązań i danego słowa, o tyle kodeks, który tu rozpatrujemy, wykazuje pod
tym względem wielkoduszny liberalizm. Jednego tylko słowa nie wolno mianowicie
złamać: słowa honoru, tj. słowa, przy którym oświadczono „na mój honor” – a z
tego wynika domniemanie, że każde inne słowo złamać wolno. Nawet zresztą łamiąc
słowo honoru, można jeszcze z niejakim trudem uratować honor za pomocą
uniwersalnego lekarstwa – pojedynku, w danym wypadku z ludźmi, co twierdzą, że daliśmy
słowo honoru. – Dalej: istnieje jeden tylko dług, który bezwzględnie musi być
spłacony – dług karciany, który też nosi stosowną nazwę „długu honorowego”.
Jeśli idzie o pozostałe długi, wolno nabić w butelkę żyda i chrześcijanina:
honorowi rycerskiemu bynajmniej to nie zaszkodzi.
Że ten osobliwy, barbarzyński
i śmieszny kodeks honorowy nie wynika z istotnej natury ludzkiej ani ze
zdrowego poglądu na stosunki między ludźmi, tyle człowiek nieuprzedzony
dostrzeże na pierwszy rzut oka. Potwierdza to jednak również nader ograniczony
zakres, w jakim on obowiązuje, a mianowicie tylko w Europie i tylko od
średniowiecza, a i w niej tylko wśród szlachty, wojska i ich naśladowców. Ani
bowiem Grecy, ani Rzymianie, ani nader kulturalne ludy azjatyckie w starożytności
i nowożytności nie mają pojęcia o takim honorze ani o jego zasadach. Nie znają
oni innej czci oprócz zanalizowanej poprzednio. U wszystkich więc tych ludów o
wartości człowieka decyduje całe jego postępowanie, a nie to, co jakiś zły
język zechce o nim powiedzieć. U każdego z nich słowa i czyny człowieka mogą
wprawdzie zniweczyć jego własną cześć, ale nigdy cudzą. Cios jest u nich po
prostu ciosem, jaki wymierzyć może każdy koń, każdy osioł, tyle że będzie
bardziej niebezpieczny; rozgniewa on w pewnych okolicznościach, zostanie też
może na miejscu pomszczony, ale z honorem nie ma to nic wspólnego i nikt nie
będzie prowadził rachuby uderzeń lub wymysłów ani doznanej lub nie uzyskanej za
nie „satysfakcji”. Męstwem ani pogardą śmierci ludy te nie ustępują ludom
chrześcijańskiej Europy. Grecy i Rzymianie na pewno byli bohaterami, nic jednak nie słyszeli o point d'honneur. Do pojedynku
stawali u nich nie ludzie dobrze urodzeni, lecz kupni gladiatorzy, niewolnicy
wystawiani na sprzedaż i skazańcy, których na przemian z dzikimi zwierzętami
zmuszano do walki dla igraszki ludu. Po wprowadzeniu chrześcijaństwa zaniechano
igrzysk gladiatorów; ale w zamian w epoce chrześcijańskiej wprowadzono poprzez
sąd boży – pojedynek. Jeśli tamte były okrutną ofiarą złożoną powszechnej żądzy
widowiska, to tutaj mamy okrutną ofiarę złożoną na ołtarzu powszechnego
przesądu; ofiarą nie padają jednak, jak w tamtym wypadku, zbrodniarze,
niewolnicy i jeńcy, lecz ludzie wolni i szlachetni.
Mnóstwo zachowanych wypowiedzi świadczy, że
starożytnym przesąd ten był całkiem obcy. Kiedy np. pewien wódz teutoński
wyzwał Mariusza na pojedynek, bohater ów odpowiedział: „jeśli ma dość życia,
niech się powiesi”, proponując zarazem, że przyśle mu wysłużonego gladiatora, z
którym mógłby się potykać do woli. U Plutarcha czytamy, że dowódca floty,
Eurybiades, podczas sporu z Temistoklesem podniósł laskę, by go uderzyć; ten
jednak nie wyciągnął na to miecza z pochwy, lecz odpowiedział: „Uderz, a potem
słuchaj, co powiem”. Ileż niezadowolenia musi odczuwać „honorowy” czytelnik,
kiedy nie znajduje wzmianki o tym, że ateński korpus oficerski natychmiast
odmówił dalszej służby pod tym Temistoklesem! Starożytni w ogóle nie mieli
pojęcia o poczuciu honoru rycerskiego. Sokratesa nieraz spotykała czynna
zniewaga w wyniku prowadzonej przez niego dysputy, lecz znosił to cierpliwie;
kiedy pewnego razu ktoś go kopnął, przyjął to ze spokojem, a gdy ktoś się temu
dziwił, rzekł: „A gdyby kopnął mnie osioł, czy pozwałbym go przed sąd?” Kiedy
pewnego razu ktoś mu rzekł: „Ten a ten cię obraził, czy nie czujesz się
dotknięty?”, odpowiedź jego brzmiała: „Ani trochę, bo nie widzę, jaki związek
ze mną mają jego obelgi”. – Stobajos przekazał nam dłuższy passus z Muzoniusza,
z którego widać, jak starożytni traktowali obrazę: nie znali oni innego
zadośćuczynienia poza sądowym, a ludzie mądrzy gardzili nawet taką satysfakcją.
Że w starożytności nie znano innego zadośćuczynienia za policzek poza sądowym,
widać wyraźnie w Gorgiaszu Platona, gdzie też wyrażona jest opinia Sokratesa na
ten temat. To samo wynika jasno z relacji Gelliusza o niejakim Lucjuszu
Weracjuszu, który ze swawoli zwykł był policzkować bez powodu spotkanych na
ulicy obywateli rzymskich, nic chcąc zaś, by sprawa nabrała rozgłosu, kazał
sobie towarzyszyć niewolnikowi z mieszkiem pełnym miedziaków, ten zaś
niespodzianie napadniętemu wypłacał natychmiast nawiązkę w przepisanej prawem
wysokości 25 asów. Słynny cynik Krates dostał tak mocny policzek od muzyka
Nikodroma, że twarz mu spuchła i zsiniała; w odpowiedzi na to przyczepił sobie
do czoła deseczkę z napisem „zrobił to Nikodromos”, przez co wielka hańba
spadła na flecistę, który człowieka czczonego przez całe Ateny jak bóstwo
domowe tak brutalnie potraktował.
„Cóż”, zawołacie, „to byli mędrcy!” – Wy zaś głupcami jesteście? Zgoda.
Widzimy więc, że w starożytności nie znana była w ogóle zasada
rycerskiego honoru, gdyż ludzie w każdej sprawie dochowywali wierności
bezpośredniemu, naturalnemu poglądowi na świat i dlatego nie pozwalali sobie
wmówić takich ponurych, zgubnych bzdur. Dlatego też uderzenia w twarz nie mogli
uważać za nic innego poza tym, czym jest, czyli za niewielką krzywdę fizyczną,
gdy tymczasem w nowożytności jest to katastrofa i temat do tragedii. A kiedy
zdarzy się policzek w paryskim Zgromadzeniu Narodowym, cała Europa rozbrzmiewa
echem. „Ludziom honoru” zaś, których wprawiłem w zły humor przypominając
literaturę klasyczną i przytaczając przykłady ze
starożytności, polecam jako odtrutkę przeczytanie w arcydziele Diderota Jacques
le fataliste historyjki pana Desglands, która jest niedościgniona jako wzór
nowoczesnego poczucia honoru rycerskiego; niech się nią pocieszą i zbudują.
Z dotychczasowych rozważań widać dostatecznie
jasno, że zasada honoru rycerskiego nie może być w żadnym przypadku zasadą
pierwotną, wynikającą z samej natury ludzkiej. Jest to zatem zasada sztuczna i
nietrudno odkryć jej genezę. Niewątpliwie jest to wykwit czasów, gdy pięści
były tęższe od głów, klechy zaś zakuły rozum w kajdany, a więc tyle opiewanego
średniowiecza z jego rycerstwem. W owych mianowicie czasach pozostawiano
dobremu Bogu troskę nie tylko o świat, lecz także o wyroki. Zgodnie z tym
trudniejsze przypadki prawne rozstrzygano za pomocą ordaliów, czyli sądów
bożych; te zaś, z nielicznymi wyjątkami, polegały na pojedynku, bynajmniej nie
tylko między rycerzami, lecz i między mieszczanami. Od każdego też wyroku
sądowego można było apelować do wyższej instancji, mianowicie do pojedynku,
czyli sądu bożego. Osadzano przez to właściwie na stolcu sędziowskim siłę i
zręczność fizyczną, czyli naturę zwierzęcą, zamiast rozumu, a o słuszności lub
niesłuszności decydowało nie to, co kto zrobił, lecz to, co mu się przydarzyło
– całkiem wedle obowiązującej dziś jeszcze zasady honoru rycerskiego. Co
więcej, dziś jeszcze wśród ludzi żyjących wedle zasad honoru rycerskiego, a jak
wiadomo, nie należą oni do szczególnie oczytanych ani myślących, można znaleźć
takich, którzy traktują wynik pojedynku jako boskie rozstrzygnięcie sporu,
leżącego u jego podstaw – pogląd niewątpliwie oparty na przekazanej dziedzictwem
tradycji.
Zostawmy na uboczu pochodzenie zasady honoru
rycerskiego; tendencja jej zmierza przede wszystkim do wymuszenia groźbą
przemocy fizycznej zewnętrznych przejawów szacunku, którego rzeczywiste
zdobycie uważa się za rzecz zbyt trudną lub zbędną. Przypomina to sytuację,
jakby ktoś, ogrzewając ręką rtęć w termometrze, chciał wykazać za pomocą
podnoszenia się słupka, że w jego pokoju jest ciepło. Przy bliższym zbadaniu
istota sprawy wygląda następująco: tak jak cześć mieszczańska, obliczona na zachowanie
pokojowych stosunków z innymi ludźmi, polega na opinii, iż zasługujemy w pełni
na ich zaufanie, gdyż przestrzegamy bezwzględnie cudzych praw, tak honor
rycerski polega na mniemaniu, że należy się nas wystrzegać, gdyż zdecydowani
jesteśmy bronić bezwzględnie naszych własnych praw. Zasada fundamentalna, iż
ważniejszą jest rzeczą budzić lęk niż zaufanie, nie byłaby też całkiem
fałszywa, biorąc pod uwagę, że na sprawiedliwość ludzką liczyć nie można,
gdybyśmy żyli w stanie natury, gdzie każdy musi sam dbać o swoje bezpieczeństwo
i bezpośrednio bronić swoich praw. Ale w stanie cywilizacji, w którym państwo
przejmuje na siebie ochronę naszej osoby i własności, zasada ta nie znajduje
już zastosowania, lecz wznosi się bezużyteczna i zaniedbana, jak zamki i
strażnice z czasów, gdy panowało prawo pięści, wśród zagospodarowanych pól i
ożywionych dróg lub wręcz wśród torów kolejowych. Toteż honor rycerski, oparty
na tej zasadzie, dotyczy takich krzywd osobistych, które państwo lekko tylko
karze lub których nie karze w ogóle, zgodnie z zasadą „prawo nie dba o
drobnostki”, gdyż są to krzywdy nieistotne, a częściowo po prostu zaczepki. Pod
tym jednak względem honor rycerski ma wygórowane wymagania i przyznaje
człowiekowi wartość zupełnie niewspółmierną z jego naturą (cóż znaczy w ogóle
„obrazić kogoś”? Znaczy to podać w wątpliwość wysokie mniemanie, jakie ma on o
sobie), właściwościami i losem, windując ją na taki piedestał, że przekształca
się niejako w świętość, a wobec tego kara wymierzana przez państwo za drobne
jej urażenie staje się zupełnie niedostateczna i trzeba samemu wymierzyć karę
sprawcy obrazy, przy czym jest to zawsze kara cielesna lub kara śmierci.
Niewątpliwie u podstaw tego leży bezmierna pycha i oburzające zarozumialstwo,
gdyż zapominając zupełnie, czym człowiek jest naprawdę, rości się pretensję do
bezwzględnej nietykalności i niepodlegania naganie. Każdy jednak, kto
zdecydowany jest wymusić uznanie swych roszczeń przemocą i wobec tego
proklamuje maksymę: „niechaj zginie ten, kto mnie obrazi lub zgoła uderzy”,
zasługuje właściwie już z tego tylko powodu na wypędzenie z kraju. Aby
upiększyć tę bezczelną zuchwałość, przytacza się mnóstwo argumentów. Z dwóch
ludzi nieustraszonych, powiada się, żaden nie ustąpi, dlatego byle jaki powód
pociąga za sobą obelgi, następnie bijatykę, a wreszcie zabójstwo; ze względów
przyzwoitości lepiej zatem przeskoczyć szczeble pośrednie i od razu chwycić za
broń. Właściwe w tym wypadku postępowanie zostało ujęte w sztywny, pedantyczny
system, który ma swe prawa i reguły; jest to farsa najpoważniejsza na świecie i
doprawdy pomnik głupoty. Ale przecież samo założenie jest błędne: w sprawach
znikomej wagi (istotnie ważne leżą zawsze w kompetencjach sądu) z dwóch
nieustraszonych ludzi jeden zawsze się wycofa, mianowicie mądrzejszy, a opinia
niech sobie mówi, co chce. Dowodu na to dostarcza lud, lub raczej liczne stany,
które nie uznają zasad honoru rycerskiego, wobec czego spory przebiegają tam
drogą naturalną; w tych stanach zabójstwo występuje sto razy rzadziej niż w tej
cząstce, która stanowi może ledwo jedną tysięczną całości, a hołduje owym
zasadom; nawet bitka należy tu do rzadkości. – Lecz twierdzi się też, że zasada
honoru i związany z nią pojedynek są główną podporą dobrego tonu i zacnych
obyczajów w towarzystwie, gdyż bronią przed rozpasanym chamstwem i złym
wychowaniem. Ale przecież w Atenach, Koryncie i Rzymie towarzystwo było z
pewnością dobre, nawet bardzo dobre, trafiały się też zacne obyczaje i dobry
ton, chociaż nie krył się za nimi bożek honoru rycerskiego. Lecz prawda też,
że, w przeciwieństwie do nas, kobiety nie grały tam pierwszych skrzypiec w
towarzystwie, co u nas nadaje rozmowie charakter frywolny i niedorzeczny i
eliminuje z niej wszelką treść poważną; zapewne w znacznej mierze dzięki temu
odwaga osobista liczy się u nas w dobrym towarzystwie bardziej od każdej innej
właściwości, chociaż jest to przecież na dobrą sprawę cnota zgoła podrzędna, po
prostu cnota podoficerów, ba, cnota, którą nawet zwierzęta nas przewyższają,
skoro się np. powiada: „odważny jak lew”. Co więcej jednak, w przeciwieństwie
do wspomnianego twierdzenia zasada honoru rycerskiego stanowi często niezawodny
azyl, w sprawach wielkich – dla nieuczciwości i zła, w małych – dla złego
wychowania, braku względów i chamstwa; ludzie znoszą mnóstwo bardzo
dokuczliwych przywar, bo nikt nie ma ochoty, krytykując je, nadstawić karku. –
Zgodnie z tym wszystkim, co tu powiedziano, obserwujemy pełny rozkwit
pojedynku, w którym leje się krew, właśnie w narodzie, który w sprawach
politycznych i finansowych wykazał naprawdę brak poczucia honoru; jak sprawa ta
wygląda w stosunkach prywatnych, można dowiedzieć się od ludzi, którzy mają pod
tym względem doświadczenie. Co się tyczy zaś uprzejmości i społecznej kultury
tego narodu, zostały one dawno uznane za wzorzec negatywny.
Wszystkie więc rzekome uzasadnienia nie
wytrzymują próby. Słuszniej można by twierdzić, że podobnie jak zbity pies znów
warczy, a pogłaskany znów się łasi, tak leży też w naturze człowieka, że
odpowiada wrogością na przejawy wrogości, a gniewem lub irytacją na objawy
pogardy lub nienawiści; dlatego już Cyceron mówił: „Bo zniewaga ma swoje żądło,
którego ludzie zacni i czuli na urazę ścierpieć nie mogą”; nigdzie zresztą na
świecie (pomijając kilka zbożnych sekt) nie znosi się cierpliwie obelg ani tym
bardziej bicia. Natura jednakże nie domaga się w żadnym wypadku niczego poza
stosowną odpłatą, nigdy zaś, by zarzut kłamstwa, głupoty lub tchórzostwa karać
śmiercią; staroniemiecka zasada „policzek płaci się sztyletem” jest oburzającym
przesądem rycerskim. W każdym razie odpowiedź lub zapłata za zniewagę jest
kwestią gniewu, w żadnym zaś wypadku honoru i obowiązku, jak ujmuje sprawę
zasada honoru rycerskiego. Jest raczej rzeczą pewną, że wszelki zarzut może
zranić o tyle tylko, o ile jest słuszny, a widać to choćby po tym, że nawet
najsłabsza, lecz trafna aluzja rani znacznie głębiej niż najcięższe
bezpodstawne oskarżenie. Kto zatem wie na pewno, że nie zasługuje na zarzut,
może nim wzgardzić i uczyni to. Natomiast zasada honoru żąda od niego, aby okazał
wrażliwość, której bynajmniej nie ma, i pomścił krwią zniewagę, której
bynajmniej nie odczuwa. Marną jednak opinię musi mieć o własnej wartości ten,
kto pośpiesznie tłumi każdą podważającą ją wypowiedź, aby nie nabrała rozgłosu.
Zatem prawdziwy szacunek dla siebie pozwoli na prawdziwą obojętność na wypadek
zniewagi, a gdzie go brak, mądrość i ogłada skłonią do ratowania pozorów i
ukrycia gniewu. Gdybyśmy zatem uwolnili się od przesądów rycerskiego honoru,
gdyby nikt już nie sądził, że wymyślaniem można ująć coś honorowi drugiego
człowieka lub odzyskać własny, gdyby też każda krzywda, każde chamstwo i
brutalność nie mogły uzyskać natychmiast usprawiedliwienia przez gotowość
satysfakcji, tj. gotowość do walki w ich obronie, wówczas rozpowszechniłby się rychło
pogląd, że gdy dochodzi do wymysłów i obelg, pobity jest w tym boju zwycięzcą i
że, zniewagi, jak procesje kościelne, wracają zawsze tam, skąd wyszły.
Następnie nie wystarczyłoby wówczas, jak obecnie, okazanie grubiaństwa dla
zachowania racji; rozwaga i rozsądek dochodziłyby wówczas całkiem inaczej do
głosu niż dziś, kiedy trzeba zawsze najpierw zważyć, czy nie urażają one w
jakiś sposób poglądów ludzi ograniczonych i głupich, których alarmuje i złości
sama ich obecność, i czy w rezultacie nie trzeba będzie zagrać w kości,
stawiając głowę, w której rezydują, przeciw czerepowi, gdzie głupota ma swe
siedlisko. Przewaga duchowa zdobyłaby wówczas w społeczeństwie należny sobie
prymat, który dziś, co prawda skrycie, przysługuje przewadze fizycznej i ułańskiej
brawurze, a w rezultacie najlepsi ludzie mieliby choć o jeden powód mniej do
ucieczki od towarzystwa. Tego typu zmiana wniosłaby zatem prawdziwy dobry ton i
przetarłaby drogę naprawdę dobremu towarzystwu, w formie, w jakiej niewątpliwie
istniało ono w Atenach, Koryncie i Rzymie. Kto chciałby poznać próbkę tego,
temu polecam przeczytanie Uczty Ksenofonta.
Niewątpliwie jednak ostatnie słowo w obronie
kodeksu rycerskiego będzie brzmiało: „Ejże, przecież wtedy każdy mógłby,
zachowaj Boże, innego uderzyć!”. – Mógłbym na to pokrótce odpowiedzieć, że u
tych 999 na 1000 członków społeczeństwa, którzy kodeksu tego nie uznają, zdarza
się to dość często, nikt jednak od tego nie umiera, gdy tymczasem u jego
zwolenników każde uderzenie jest z reguły śmiertelne. Chciałbym jednak rozważyć
sprawę bardziej szczegółowo. Wielokrotnie usiłowałem znaleźć bądź w zwierzęcej,
bądź w rozumnej naturze człowieka jakiś rozsądny lub przynajmniej
przekonywający powód, jakieś uzasadnienie nie za pomocą obiegowych zwrotów,
lecz jasnych pojęć, czemu w części społeczeństwa ludzkiego panuje tak mocne
przekonanie, że uderzenie jest rzeczą okropną. Daremnie. Uderzenie było i
będzie niewielką krzywda cielesną; każdy człowiek może ją wyrządzić innemu, ale
dowodzi przez to tylko tyle, że jest silniejszy lub zręczniejszy, lub że tamten
się go nie wystrzegał. Nic więcej analiza nie wykazuje. (...)
Ludzie bardziej kulturalni chętnie tego
unikają, zachowując z jednej i drugiej strony powściągliwość. Lecz kazać
wierzyć jakiemuś narodowi lub choćby jakiejś klasie, iż odebranie ciosu jest
strasznym nieszczęściem, które musi pociągnąć za sobą mord i zabójstwo, to
okrucieństwo. Na świecie o wiele za dużo prawdziwych nieszczęść, aby można było
sobie pozwolić na powiększanie ich liczby o nieszczęścia wyimaginowane, które
pociągają za sobą prawdziwe; lecz takie są skutki owego głupiego i złośliwego
przesądu. W konsekwencji muszę więc potępić nawet to, iż rządy i ciała
ustawodawcze popierają ten przesąd, ponieważ usilnie nalegają, by zniesiono
wszelkie kary cielesne w cywilu i w wojsku. Wydaje im się, że działają w tym
wypadku w interesie ludzkości, w rzeczywistości zaś dzieje się na odwrót, gdyż
pracują nad umocnieniem tego zgubnego, sprzecznego z naturą obłędu, który
pociągnął już tyle ofiar. Ilekroć ma miejsce występek, z wyjątkiem
najcięższych, najpierw przychodzi człowiekowi na myśl chłosta, jest więc
najbardziej naturalną karą: do kogo nie przemawiają argumenty, do tego
przemawia chłosta, jest zaś rzeczą równie właściwą jak naturalną karanie
umiarkowaną chłostą człowieka, którego nie można ukarać grzywną, bo nic nie
posiada, ani utratą wolności, bo usługi jego są potrzebne. Przeciw temu nie
wysuwa się też żadnych argumentów, lecz tylko frazesy o „godności ludzkiej”,
które nie opierają się na jasnych pojęciach, lecz znów na zgubnym przesądzie, o
którym była mowa”... (A. Schopenhauer, „W poszukiwaniu mądrości życia”, t. 2,
Warszawa 2002, s. 470 i in.).
Nie będziemy podejmowali
szczegółowej polemiki z filozofem niemieckim, choć przecież nie ma on racji,
gdy twierdzi, że pojęcie honoru rycerskiego nie istniało w starożytności.
Istniało, a to zarówno w Rzymie i Helladzie, jak też w Chinach, Indii, Japonii,
Korei i w innych pradawnych cywilizacjach. Myli się wielki gdańszczanin, gdy
twierdzi, że poczucie honoru to dbanie o cudze zdanie. Jest to bowiem raczej
poczucie wewnętrznej godności i odpowiedzialności przed Bogiem, samym sobą i
bliskimi nam ludźmi. A. Schopenhauer był plebejuszem, to wiele wyjaśnia w jego
postawie. A do czego prowadzi plebejskie niezrozumienie tego, czym jest honor,
dość przykładów mamy w naszym wieku, wieku masowej kultury czyli wieku masowego
braku kultury.
Pamiętać jednak musimy,
że wybujałe poczucie honoru i godności dobitnie utrudnia kierowanie państwem i
sterowanie masami ludności, na jego skutek bowiem może powstawać polifoniczna
melodia zmierzająca przez nagromadzenie dysonansów do kakofonii i chaosu.
Trzeba więc je też jakoś wyciszać. „Tak
jak w republice potrzebna jest cnota, a w monarchii honor, tak samo w ustroju
despotycznym potrzebny jest lęk. Co się tyczy cnoty, nie jest ona potrzebna;
honor zaś byłby wręcz niebezpieczny... Ludzie zdolni wysoko cenić samych
siebie, gotowi by wszcząć rewolucję: trzeba tedy, aby lęk pognębił wszystkie
serca i zagasił najlżejsze nawet drgnienie ambicji”. (Monteskiusz, „O duchu praw”).
Z tym drastycznym
dylematem psychologicznym miano do czynienia nie tylko w Rosji, ale też w
Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii czy w księstwach niemieckich. Władcy
moskiewscy często stosowali jako konkretyzację polityki „kija i marchewki” (po
rosyjsku: „knuta i prianika”). Possevino m.in. opowiadał: „Jeśli komu przyznaje się wsie i pola, to nie przechodzą one na
potomnych, chyba że prawo to potwierdzi książę, któremu wieśniacy płacą daninę
z płodów rolnych i dają swą pracę, tak jak to czynią na rzecz swego pana.
Resztę, jakkolwiek małą, zachowują na swoje utrzymanie lub zużywają. Z tego
powodu właściwie nikt nie może siebie uważać za właściciela czegokolwiek i
(chcąc nie chcąc) zależy od woli księcia.
Jeśli kto posiada więcej, tym bardziej czuje się zależny; bogatszy zaś
tym większy odczuwa strach o siebie, ponieważ często wszystko przepada na rzecz
księcia.
Dlatego także czy to dla wygody, czy to z ostrożności, nikt nie śmie
pisnąć słówka. Wszelkim zaś spiskom przeciwdziała się przez przenoszenie rodzin
bądź ludzi w różne miejsca – jest to raczej wygnanie niż wysłanie. Nawet w
wypadku podejrzenia o spisek mordowano ludzi wraz z synami, córkami i poddanymi
wieśniakami, całkiem niewinnymi.”
Te metody były stosowane
powszechnie także w innych krajach zarówno Europy, jak i Azji, przy czym nieraz
częściej i bardziej zdecydowanie niż w państwie moskiewskim. Nawiasem mówiąc, z
tej gleby wyrosła też teoria ogólna socjotechnik, mających na względzie obronę
społeczeństw przed rozhuśtaniem.
Socjolog włoski Vilfredo
Pareto w części drugiej „Traktatu o
socjologii ogólnej” w następujący sposób opisuje środki eliminowania
jednostek niekonwencjonalnych, wybitnych, honorowych czy utalentowanych, które
mogłyby naruszyć dominację klasy (grupy, mafii) rządzącej: „1. Śmierć. Jest to środek najpewniejszy,
lecz również najbardziej szkodliwy dla elity. Żadna rasa, zarówno ludzi, jak i
zwierząt, nie wytrzyma długo tego rodzaju selekcji i wyniszczania najlepszych
swych jednostek. Środek ten był szeroko stosowany w rodach panujących,
szczególnie na Wschodzie. Ten, kto wstępował na tron, zabijał swoich bliskich,
którzy mogliby pretendować do władzy. Arystokracja wenecka również wiele razy
uciekała się do zabijania, aby zapobiec zamiarom tych, którzy chcieli zmienić
ustrój państwa, lub owe zamiary stłumić albo po prostu po to, by usunąć
obywatela, który stał się zbyt sławny ze względu na swoją siłę, męstwo czy
zdolności.
2. Prześladowania, które nie posuwają się aż do kary śmierci:
uwięzienie, ruina finansowa, niedopuszczanie do urzędów publicznych. Środek ten
jest mało skuteczny. Stwarza męczenników, którzy są często bardziej
niebezpieczni, niż gdyby zostawiono ich w spokoju. W niewielkim stopniu służy
lub wcale nie służy klasie rządzącej, lecz nie jest nazbyt szkodliwy dla elity
jako całości, elity klasy rządzącej i klasy rządzonej. Wprost przeciwnie,
czasami może przynieść korzyści, ponieważ prześladowanie pobudza wśród
rządzonych energię i inne zalety charakteru, których często brakuje starzejącym
się elitom, i grupa prześladowana może w końcu zająć miejsce klasy rządzącej.
(...) Opór klasy rządzącej jest skuteczny tylko
wtedy, gdy jest ona gotowa posunąć się do ostateczności, używając bez skrupułów
– kiedy zajdzie tego potrzeba – siły i broni; w przeciwnym razie opór nie tylko
nie jest skuteczny, lecz może również przysłużyć się, czasem nawet w dużym
stopniu, przeciwnikom. Najlepszym przykładem jest rewolucja francuska 1789
roku, w której opór władzy królewskiej trwał dopóty, dopóki był korzystny dla zwiększenia
siły przeciwników, a ustał właśnie wtedy, kiedy władza królewska mogła ich
zwyciężyć.” (...) Często niezdarny rząd postępuje tak, że tylko pobudza w
przeciwnikach złość, popiera ich bunt, zapewnia ich jedność, a kiedy może bunt
stłumić – nie czyni tego. „Jeśli jednak
rząd postępuje w ten sposób, to nie czyni tego z powodu głupoty, lecz dlatego,
że będąc, jak prawie wszystkie rządy krajów cywilizowanych, przedstawicielem
„spekulantów”, nie może postępować inaczej. „Spekulanci” chcą głównie spokoju,
który pozwala im na przeprowadzanie przynoszących zysk transakcji, i są gotowi
kupić ten spokój za każdą cenę. Interesuje ich teraźniejszość i niewiele dbają
o przyszłość, wystawiają bez najmniejszego wahania swoich obrońców na gniew
przeciwników. Rząd karze swoich urzędników winnych tylko tego, że spełniali
otrzymane polecenia; wysyła żołnierzy, aby stawiali opór buntownikom, z
rozkazem nieużywania broni, zamierzając w ten sposób zachować wilka porządku i
owcę tolerancji wobec mniej zapalczywych rywali. W taki sposób „spekulanci”
mogli i mogą nadal przedłużać swoje panowanie. Jednak, jak to się często
zdarza, te same kroki, które z początku przynoszą korzyści, po pewnym czasie
zaczynają odnosić przeciwny skutek i doprowadzają do upadku rządów; przytrafiło
się to wielu arystokracjom. Jeśli nadejdzie dzień, kiedy rządy „spekulantów”
zamiast być użyteczne, staną się szkodliwe dla społeczeństwa, to będzie można
powiedzieć, że działanie „spekulantów” prowadzące do ich upadku było dla
społeczeństwa korzystne. Z tego punktu widzenia współczesny humanitaryzm może
być w końcu także korzystny dla społeczeństwa; spełniłby on rolę podobną do
tej, jaką spełniają pewne choroby, które niszcząc osłabione, zdegenerowane
organizmy, uwalniają od nich zbiorowości ludzkie, a więc przynoszą im korzyść.
3. Wygnanie, ostracyzm. Są to środki dość skuteczne. W czasach
współczesnych wygnanie jest chyba jedyną karą za przestępstwa polityczne, która
przynosi więcej korzyści niż szkody temu, kto ją stosuje dla obrony władzy.
Ostracyzm ateński nie przynosił ani dużych korzyści, ani dużych strat. Tego
rodzaju środki nie wyrządzają żadnej szkody lub niewiele szkodzą rozwojowi
przymiotów elity.
4. Zachęcanie do członkostwa w klasie rządzącej każdej jednostki,
potencjalnie dla tej klasy szkodliwej, pod warunkiem, że zgodzi się jej służyć.
Należy zwrócić uwagę na zastrzeżenie: „pod warunkiem, że zgodzi się jej
służyć”. Gdyby warunek ten uchylić, to mielibyśmy po prostu opis krążenia elit,
krążenia, które ma miejsce właśnie wtedy, kiedy elementy obce elicie zaczynają
wchodzić w jej skład wnosząc do niej swoje poglądy, swoje cechy, zalety i
przesądy. Jeśli jednak elementy te zmieniają swoją istotę i z wrogów stają się
sprzymierzeńcami i sługami, to mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją, taką
mianowicie, w której elementy cyrkulacji są usuwane.
Środek ten był stosowany w różnych czasach i przez wiele ludów; dziś
jest prawie jedynym środkiem używanym przez demagogiczną plutokrację panującą w
społeczeństwach i okazał się bardzo skuteczny, jeśli chodzi o utrzymanie
władzy. Jest szkodliwy dla elity, ponieważ wzmacnia cechy, których ona i tak ma
już w nadmiarze. Ponadto wraz z korupcją, która mu nieodłącznie towarzyszy,
mocno osłabia charaktery i otwiera drogę tym, którzy umieją i chcą stosować
przemoc, by zrzucić jarzmo klasy panującej. (...) Dopóki będzie mogła posługiwać się sprytem i korupcją, dopóty będzie
prawdopodobnie zawsze zwyciężać; przegra jednak z łatwością, jeśli wkroczy
przemoc i siła...” Opisane powyżej metody były i są nadal stosowane w skali
globalnej.
* * *
Władzę na Rusi uważano za
dar Boży, jako że bez władzy – jak pisała „Russkaja
Prawda” – nie ma ani porządku, ani
sprawiedliwości, a prostak zadręcza prostaka, gdy postrach zwierzchni ich nie
hamuje: „Muczit smierd smierda biez kniaża
słowa”... Masy ludowe zresztą zawsze i wszędzie miały do elity, także do
szlachty, stosunek ambiwalentny: z jednej strony chciały się do niej upodobnić,
z drugiej – zawistnie nienawidziły. Zauważył to m.in. Niccolo Machiavelli, w
którego dziełach znajdujemy znamienne obserwacje, że przytoczymy tu tylko kilka
z nich: W Rzymie trybuni ludowi... „szczególnie
radzi byli temu, co godziło w szlachtę”, a ludowi „tak miły był własny interes i to wszystko, co szkodziło szlachcie...
Głęboka i naturalna wrogość, jaka
istnieje pomiędzy ludem i szlachtą, wynika z tego, że ci ostatni chcą rządzić,
pierwsi zaś nie chcą podlegać ich zwierzchnictwu, i to jest przyczyną
wszystkich trudności..., z tej bowiem sprzeczności interesów rodzą się
wszystkie inne ujemne zjawiska wywołujące zaburzenia w republikach. Z tych
właśnie powodów Rzym był wewnętrznie rozdarty...
A ponieważ pragnienia ludu rzymskiego były bardziej rozsądne [niż we
Florencji], przeto i wystąpienia jego przeciwko nobilom łatwiej mogły być przez
nich ścierpiane, tak, że ustąpili oni ze swych pozycji nie chwytając za broń i
po chwilowych zatargach można było ustanowić prawo, które zadowalało lud i nie
naruszało godności tamtych. Natomiast żądania ludu florenckiego były
uwłaczające czci i niesprawiedliwe, tak że w obronie swych pozycji szlachta
musiała walczyć ze wszystkich sił, co pociągało za sobą rozlew krwi i wygnania
obywateli, prawa zaś, które się później ustanawiało, nie służyły dobru
ogólnemu, lecz wyłącznie zwycięzcy. Zwycięstwa ludu rzymskiego przyczyniały się
do wzrostu potęgi Rzymu, lud bowiem, pragnąc mieć te same co nobilowie
uprawnienia w organach wykonawczych, w wojsku i we władzach, starał się być tak
samo dzielny i sposobny jak i oni, pomnażały się przeto cnoty obywatelskie, a
wraz z nimi rosła i potęga tego miasta; we Florencji zaś kiedy zwyciężył lud,
szlachta pozbawiona została możliwości zajmowania stanowisk publicznych, chcąc
zaś je odzyskać, musiała ona upodobnić się całkowicie w rządach, w sposobie
myślenia i postępowania do ludu, czyli stać się w istocie i z wyglądu taka jak
on... Szlachta pragnęła upodobnić się do ludu, ginęła jednak wskutek tego
dzielność rycerska szlachty i szlachetność jej ducha. Zaś cnoty te całkowicie
ludowi obce, nie mogły zakorzenić się w jego szeregach, tak że Florencja
stawała się coraz bardziej prostacka i nikczemna”. Podobne zjawiska dawało
się zaobserwować także w Rosji i innych krajach.
Warto być może uwypuklić
okoliczność, że władcy Rosji byli znakomici w sztuce rządzenia masami,
dokładnie zdawali sobie sprawę m.in. z mechanizmów organizacyjnych i
socjopsychologicznych, o których pisał Niccolo Macchiavelli: „Książęta, gdy w ogóle nie mogą uniknąć
nienawiści, powinni przede wszystkim starać się o to, by nie byli powszechnie
nienawidzonymi; a gdy tego nie mogą osiągnąć, muszą usilnie dążyć do tego, aby
uniknąć nienawiści tych grup, które są silniejsze. (...) Nienawiść można na siebie ściągnąć tak przez
dobre dzieła, jak też złe. Dlatego... książę, chcąc utrzymać państwo, zmuszony
jest do tego, by często nie być dobrym; skoro bowiem ta grupa – czy to będzie
lud, czy żołnierze, czy możni – której, jak się zdaje, potrzebujesz, aby się
utrzymać, jest zepsuta, wtedy wypada ci iść za jej kaprysem i dogadzać jej; w
innym bowiem razie na złe wychodzą ci dobre dzieła. (...) Powinien tylko książę wystrzegać się
wyrządzenia ciężkiej krzywdy komuś z tych, którymi posługuje się i których ma w
swym otoczeniu i w służbie swego księstwa.
Trudno jest narodowi nawykłemu do władzy książęcej zachować swą
wolność, (...) lud taki jest bowiem
podobny do dzikiego zwierzęcia stworzonego do życia na swobodzie, które
przyzwyczajono do pęt i oswojono po to tylko, aby następnie wyprowadzić je w
szczere pole i pozostawić własnemu losowi. Nie umie ono paść się samo i nie
wie, gdzie szukać sobie schronienia, dlatego też pada ofiarą pierwszego, kto
zapragnie ponownie założyć mu pęta.
Tak samo dzieje się z narodem przywykłym do tego, że rządzą nim inni.
Nie wie on, co jest dlań dobre, a co złe, nie zna swych nowych przywódców i
jest im nieznany; dlatego też wkrótce znowu znajduje się w jarzmie, i to
przeważnie cięższym od tego, które był z siebie zrzucił... Państwo odzyskujące
wolność stwarza sobie zaciętych wrogów, a nie oddanych przyjaciół.
Przeciwnikami jego będą bowiem ci wszyscy, którzy ciągnęli korzyści z rządów
tyrańskich i tuczyli się bogactwami władcy, zabiegają więc o przywrócenie
tyranii a zarazem swych przywilejów.
Z drugiej strony... nie zyskuje sobie takie państwo zwolenników, a to
dlatego, że rząd wolny przyznaje zaszczyty i nagrody jedynie w ściśle
określonych i uzasadnionych wypadkach, poza którymi nikogo nie honoruje ani nie
nagradza. Tak więc ci, którym zaszczyty i korzyści przypadają w udziale,
uważają, że sobie na nie zasłużyli, i nie czują się wcale zobowiązani wobec
tych, którzy je im przyznali. Ponadto, dopóki używamy wolności, nie potrafimy
docenić podstawowych jej dobrodziejstw: prawa do swobodnego, wolnego od
wszelkiej obawy korzystania z własnego majątku, świadomości, że nic nie zagraża
czci naszych żon i córek ani bezpieczeństwu nas samych. Nikt bowiem nie poczuje
się zobowiązany wobec kogoś dlatego tylko, że ten nie uczynił mu nic złego...
Ten, kto „nie zabezpieczy się przed wrogami nowego ustroju, ten krótko
utrzyma się przy władzy”. Nieszczęśliwi są jednak... władcy, którzy dla
podporządkowania sobie wrogiego im ludu muszą chwytać się środków
nadzwyczajnych. Ten bowiem, któremu wroga jest mniejszość, z łatwością i bez
hałasu może się z nią uporać, ale ten, kto ma przeciw sobie cały naród, nigdy
nie będzie bezpieczny, a im bardziej stanie się okrutny, tym więcej osłabną
jego rządy. Dlatego najlepszą dla władcy rzeczą jest pozyskanie sobie
przychylności ludu...
Lepiej jest być gwałtownym niż oględnym, gdyż szczęście jest jak
kobieta, którą trzeba koniecznie bić i dręczyć, aby ją posiąść; i tacy, którzy
to czynią, zwyciężają łatwiej niż ci, którzy postępują oględnie. Dlatego zawsze
szczęście, tak jak kobieta, jest przyjacielem młodych, bo ci są mniej oględni,
bardziej zapalczywi i z większą zuchwałością rozkazują... Pragnąc zagarnąć władzę w republice i
narzucić jej jarzmo niewoli, należy odczekać, aż zepsucie, które się w niej
zalęgło, powoli, pokolenie po pokoleniu, doprowadzi ją do chaosu; los taki z
pewnością jej nie ominie, jeżeli... nie dokona się w niej odnowa dzięki zbawiennym
przykładom oraz odpowiednim ustawom...
Chociażbyś... miał twierdze, nie ocalą cię one, jeżeli cię nienawidzi
lud, bo gdy ten chwyci za broń, nie braknie nigdy cudzoziemców, którzy przyjdą
mu z pomocą... Równie trudno i niebezpiecznie jest uczynić wolnym lud, który
chce żyć w niewoli, co narzucić niewolę ludowi, który chce żyć wolny... Nie
chce Bóg czynić wszystkiego, by nam nie odbierać wolnej woli ani części tej
sławy, która nam się należy... A żadna rzecz nie przynosi mężowi, który świeżo
wyrósł, takiej chwały, jak nowe prawa i nowe urządzenia przez niego
stworzone... Żadna rzecz nie przysparza księciu takiego szacunku, co wielkie
przedsięwzięcia i dawanie niepospolitego przykładu... W wielkim państwie rodzi
się codziennie zło, na które potrzeba lekarstwa; im zło jest większe, tym
skuteczniejsze powinno być lekarstwo... Toteż republika pragnąca zachować swą
wolność winna codziennie podejmować nowe środki ostrożności.” Surowego
rygoru np. nie wykluczając...
Władcy rosyjscy
rozumieli, że władza jest siłą magiczną i że pozostaje siłą tylko tak długo,
jak długo pozostaje magiczną i bezwzględną. W państwie moskiewskim obowiązywała
żelazna dyscyplina, porządek i reglamentacja. Tak, by osobnicy niepowołani i
przypadkowi, niepotrafiący panować nad samymi sobą (a zamaszysta dusza rosyjska
ma skłonność do przekraczania wszelkich granic) nie mogli zakłócać regularnego
funkcjonowania państwa. W krajach zamieszkałych przez ludność łagodną lub byle
jaką, bezbarwną, nieobdarzoną silną energią witalną rygory nie są potrzebne.
Mali ludzie sami siebie noszą „w ramach”, mocnych trzeba trzymać w żelaznych
ryzach. A więc za zbyt śmiałe odezwanie się do monarchy bojarowi Atanazemu
Buturlinowi Iwan IV kazał wyrwać język. Na dworze wielkiego księcia
moskiewskiego Wasyla II, ojca Iwana Groźnego, obowiązywał rytuał podkreślający
przepaść dzielącą poddanych od władcy. Nawet najbliżsi doradcy w listach do
księcia musieli rezygnować z podpisywania się pełnym imieniem i nazwiskiem,
wyrzekali się patronimików, pozostawiając jedynie żałosne, zdrobniałe „Wasiuk”,
„Iwaszka”, „Fiedka” itp.
Szczególny protokół
obowiązywał przy przyjmowaniu książęcych gości przybywających z zagranicy... By
przybysze mieli dobre mniemanie o bogactwie i gęstości zaludnienia państwa, w
dniu przyjęcia legacji zamykano wszystkie sklepy, kramy i warsztaty, a ludzi
spędzano na trasę przejazdu cudzoziemców. Tłum powiększano gromadząc na ulicy
służbę z domów bojarskich i szlacheckich, a nawet z okolicznych osiedli
podmoskiewskich.
Władca moskiewski nigdy
nie podlizywał się tłuszczy, nie kokietował jej, trzymał ją na dystans i to na
mocnej smyczy. „Autorytet władcy naleje w
zbytnim przybliżeniu... Aby rządzić, trzeba zachować dystans. Gdy płaszczyzna
spojrzenia między władcą a poddanym z pochyłej zmieni się na poziomą, obydwaj
nierzadko z obopólnym zdumieniem stwierdzą, że są do siebie podobni, mają te
same ludzkie wady i przymioty. Znika wówczas blask władzy. Obaj stają się z
powrotem ludźmi; władca nie może już kierować poddanym jak automatem; wielkość
celów, do których zmierza, maleje... Poddany nie widzi już we władcy
bezwzględnego bóstwa czy też machiny, która go zgniecie przy najsłabszej nawet
próbie oporu, lecz takiego jak i on człowieka”... (A. Kępiński, „Psychopatologia władzy”).
Tak tedy car stale
podkreślał dystans, który dzielił go od reszty obywateli. Był równie nieomal
wszechpotężny i daleki jak Bóg. Starannie przemyślana, teatralizowana sceneria
jego rzadkiego zjawiania się przed ludem musiała budzić zachwyt, podziw,
karność, entuzjazm, ufność w potęgę jedynowładcy. Aby jednak obywatele czuli,
że to „ich”, że to „dobry” car, monarcha musiał więc uczestniczyć od czasu do
czasu w „ludowych” rytualnych imprezach, jak np. świąteczne nabożeństwa,
uroczystości państwowe itp. Stwarzano też możliwość usłużnej prasie roztkliwiać
się nazajutrz nad tym, jak to dobry car dał żebrakowi jałmużnę, jak pogłaskał
po główce synka „prostych ludzi”, jak rozpytywał się o troski chłopów i
rzemieślników... Wiele skutecznych socjotechnik stosowano też w polityce
zagranicznej, przy tym korzystano chętnie z ogromnego doświadczenia i
potencjału intelektualnego tradycji i kultury greckiej. Maksym Grek (Michał
Trivolis) radził np. Iwanowi IV, by w polityce zagranicznej unikać rozpraszania
sił i koncentrować się w pewnym okresie czasu na jednym tylko partnerze czy
przeciwniku. Była to mądra socjotechnika, oparta na dalekowzroczności, karności
i zdecydowanym działaniu w odpowiednim momencie.
Tak też niezmiennie
postępowano w Państwie Rosyjskim przez całe wieki, nie tylko zachowując, ale i
wciąż poszerzając to gigantyczne mocarstwo słowiańskie, oparte na karności i
samodyscyplinie, kompletnie odmienne od np. pokrewnej biologicznie, lecz
zupełnie obcej duchowo Polski. „Złota wolność” polska wcale nie musi stanowić
powodu do dumy, lecz raczej do gorzkiej refleksji nad skutkami anarchii.
W jednym ze swych dzieł („Stanisław Konarski”, Warszawa 1926)
znakomity historyk Władysław Konopczyński piorunował na pseudodemokrację
szlachecką wieku XVIII: „Co za typy
wyrodne hańbią salę sejmową, co za mowy wygłaszają panowie Chojeccy, Gurowcy,
Trypolscy, a niestety i Małachowscy i Świdzińscy – co za manifesty komponują
przeciwko sejmom panowie Wydżga, Morski, Strawiński, Podhorski, Leżeński,
Szymakowski! Z jaką emfazą grzmi w kuźnicy praw najwyższy argument tych bawołów
kontuszowych: „bom poseł wolny”, „bo w wolnym narodzie każdemu jest głos wolny
do niepozwalania i nie powinien się z tego justyfikować”! Jak oni terroryzują
ludzi myślących i prawomyślnych pijacką teorią: „Liberum veto est lex legum et
frater legum”!
Jak wiemy, ta „teoria”
nieraz stawiała Polskę nad skrajem przepaści, a w połączeniu z katolickim
kwietyzmem niesłychanie osłabiała ducha polskiego i nasze państwo. W Rosji,
podobnie jak w Niemczech i Anglii, ogromnym wzięciem cieszyła się myśl
Fryderyka Nietzschego: „Słabi i wątli
muszą wyginąć: oto pierwsza zasada naszej filantropii. I trzeba im w tym pomóc.
Cóż jest bardziej szkodliwego niż wszystkie występki? Aktywna sympatia dla
wątłych i słabych – chrześcijaństwo.
Chrześcijaństwo nazywane jest religią litości. Litość jest antytezą
uczuć tonicznych, które potęgują energię poczucia życiowego: wywiera efekt
depresyjny. Traci siłę, kto lituje się (...). Litość udaremnia prawo ewolucji, które jest prawem selekcji.”
Jest to styl myślenia
ludzi silnych, „nadludzi” zdolnych m.in. do kreowania państwa mocnego i
rozwojowego. Widocznie nie było sprawą przypadku, że w XVIII wieku Polska
upadła, a Rosja sięgnęła szczytów potęgi, tworząc zresztą szansę życiową także
dla wielu Polaków. Jest też znanym faktem, że „w większym stopniu niż Austria czy Prusy ułatwiała kariery uczelniane
Polakom Rosja”. (St. Brzozowski). W paszportach rosyjskich nie było rubryki
„narodowość”, lecz tylko „wyznanie”. W wielu dziedzinach życia społecznego
dyskryminacja w ogóle nie istniała, a przybysze z Polski i Litwy wręcz je
zdominowali. Co więcej, liczne rzesze wykształconych i kulturalnych Rosjan
żywiło do Polski i Polaków szczery szacunek, sympatię, a nawet podziw. I to
mimo okoliczności, że w ciągu trzystu lat (XVI-XVIII st.) nabożeństwa w
cerkwiach moskiewskich rozpoczynano i kończono klątwą rzucaną na Polskę, jej
króla i jej naród. A jednak wciąż była w Rosji żywa więź emocjonalna ze swą
zachodnią siostrą. Marek Górny („Genealogia”,
t. 2, s. 47-48, 1992) zauważa: „Charakterystyczne,
iż wiele rodzin rosyjskich starało się ustarożytnić swoje pochodzenie,
odwołując się do polskich tradycji, szukając przodków właśnie w Polsce.
(...) Ustarożytniali swoje pochodzenie
poprzez szukanie przodków w Polsce, a niekiedy odwoływali się do samego tylko pochodzenia
polskiego Rosjanie zajmujący różne miejsca w strukturze grupy szlacheckiej,
także należący do jej elit. W każdym wypadku związki z Polską były postrzegane
wówczas (XVII w.) w Rosji jako atrakcyjne. Przybywająca z Polski szlachta,
mająca zamiar osiąść w Rosji, podkreślała zatem swoje polskie pochodzenie.”
Ciekawe, że w źródłach
rosyjskich spotyka się rodziny polskiego pochodzenia, jakich w ogóle nawet w
samej Polsce urzędowo nie odnotowywano.
Przybysze z Litwy,
Białorusi, Ukrainy i Polski przynosili do Rosji nie tylko manualne czy mentalne
umiejętności w tej lub innej dziedzinie, lecz też nowego ducha, nacechowanego
twórczą inwencją, pozytywną energią, swoistym kolorytem świata emocji i uczuć.
To zaś niezmiernie urozmaicało i wzbogacało życie umysłowe i duchowe Rosji.
Konrad Lorenz w dziele „Regres człowieczeństwa” pisze: „Liczba jakościowo jednoznacznych emocji,
takich jak nienawiść, miłość, zazdrość, zawiść, przyjaźń, żałoba, miłość
macierzyńska, entuzjazm, oburzenie, radość, jest bardzo ograniczona.
Te przeżywane cechy jakościowe są równie
ogólnoludzkie jak aprioryczne formy doświadczenia. Poszczególne wrodzone
gotowości do doznawania rozmaitych uczuć są istotnie wrodzonymi formami
doświadczenia. Odpowiadają one filogenetycznie zaprogramowanym normom
zachowania człowieka, na które w różnych kulturach tradycja mogła się nałożyć w
różny sposób; niemniej wolno nam chyba zaryzykować twierdzenie, że należą one
najprawdopodobniej do pewnego uzasadnionego systemu ludzkiego życia
społecznego, sprzyjającego utrzymaniu gatunku, że są zatem teleonomiczne... Pogląd,
że wymienione przez nas, sterowane emocjami normy zachowania są teleonomiczne,
wydaje się zrazu sprzeczny z faktem, że jedne są oceniane pozytywnie, inne zaś
negatywnie. Entuzjazm i wierność w przyjaźni uznajemy za godne pochwały, zazdrość i zawiść natomiast za godne potępienia,
miłość macierzyńska uchodzi za rzecz szlachetną, zawiść o pokarm zasługuje
naszym zdaniem na wzgardę, pomimo że owe dwa ludzkie sposoby zachowania także
zaliczyć należy do instynktywnego „etogramu” człowieka. Wydaje się, że tę
pozorną sprzeczność można tym wyjaśnić, że ludzie bardzo subtelnie wyczuwają,
czy w społeczeństwie, w którym żyją, brak pewnego określonego sposobu
zachowania, czy też jest on „oferowany” w nadmiarze. Jedno i drugie, nadmiar i
brak, powodują zakłócenie równowagi nadrzędnego systemu”. Tym nadrzędnym
systemem wydaje się być sposób zbiorowego bytowania danego etnosu, włącznie z
życiem państwowym, rodzinnym, politycznym, religijnym, moralnym, estetycznym,
gospodarczym. Nie ulega wątpliwości, że poszczególne etnosy w procesie rozwoju
dziejowego dorobiły się własnego, oryginalnego stereotypu zachowań w każdej z
wyżej wymienionych sfer i właśnie ten stereotyp odróżnia jeden etnos od
drugiego. Wydaje się też, że bezpośrednio ze sobą sąsiadujące narody pod
względem stereotypu zachowania etnicznego bardziej się różnią od siebie, niż
oddalone od siebie nawzajem, szczególnie jeśli chodzi o narody silne, ambitne,
rozwojowe. Istnieje coś w rodzaju etnopsychologicznej szachownicy na mapie
narodowościowej Ziemi: Polacy, żyjący między Niemcami i Rosjanami bardzo mocno
się różnią od jednych i drugich, a te z kolei wykazują pewne zbieżne cechy
charakterologiczne. Z kolei Francuzi są dość podobni pod względem
psychologicznym do Polaków, ale ostro się różnią od sąsiednich Brytyjczyków i
Niemców.
Toteż rozległe i
przebogate pod względem przyrodniczym tereny rosyjskie wywierały głęboki wpływ
na Polaków, w ten czy inny sposób przenoszących się do Rosji. Krajobraz
przyrodniczy bowiem narzuca ludziom rodzaj zajęć, odżywiania, poruszania się
itd. oraz z biegiem lat determinuje całokształt kultury danego etnosu. Nie
przypadkiem Stanisław Majewski napisał w swej głębokiej książce „Duch wśród materii” (Poznań 1927, s.
220), że „warunki klimatyczne rozdzieliły
dusze narodowe na łagodne i napastnicze”. Profesor zaś Heinrich Graetz w
słynnej swej „Historii Żydów” (t. 1,
Warszawa 1929, s. 5) w następujący sposób opisywał warunki przyrodnicze
Palestyny (Kanaanu) i ich wpływ na kształtowanie się zbiorowej duszy narodu: „Kraj, położony nad brzegami szumiącego
morza, urozmaicony wyniosłymi górami, pagórkami, płaskowzgórzami i głębokimi
dolinami, pobudza zamieszkującą go ludność, o ile nie jest zgoła pozbawiona
zdolności, do czynów niepowszednich. Jeżeli kraj ten przedstawia nadto
szczególne właściwości przyrody, prawidłowe opady wodne i prawidłowe pory roku,
wysoką przeciętną temperaturę, a stąd bujną żyzność i wspaniałą roślinność,
mało mgły, przez większą część roku zawsze pogodne i przezroczyste powietrze i
inne jeszcze niezwykłe zjawiska, które ściągają na siebie uwagę, to nadają one
wyższy polot ludowi i są mu bodźcem do rozwinięcia odrębnego życia umysłowego.
Jeżeli na domiar serca takiego ludu w wieku dziecięcym zapłodniło nasienie
duchowe, jeżeli gości w nim przeczucie, acz niejasne jeszcze, że powołany jest
do wielkich czynów, które go od innych narodów odróżnią i wyosobnią, jeżeli
przewodnicy tak wychowaniem jego pokierują, że to niejasne przeczucie nabierze
mocy niezachwianego przekonania, to naród taki, w takim otoczeniu, niechybnie
wyrobi sobie odrębne, niezatarte cechy charakteru”... Tenże autor w innym
fragmencie cytowanego dzieła twierdzi, że „skwar
południowy burzy krew w człowieku i popycha go do czynów gwałtownych i
namiętnych, natomiast wiatr, co ze śnieżnych pól północy nadciąga, wraca mu
chłodną rozwagę i zastanowienie.”
Jak wiadomo, poszczególne
narody różnią się (statystycznie rzecz ujmując) między sobą pod względem
rasowo-biologiczno-fizjologicznym, np. grupą krwi itd. Wydaje się, że ten czy
inny naród posiada też określoną dominującą tonację nastrojową, co, niekiedy
nie bez przekąsu odnotowują narody sąsiednie (np. polskie powiedzenie „Litwin z
czarnym podniebieniem”, niemieckie „polnische Wirtschaft” o Polakach, czy znane
u wielu sąsiadów Rosji „russkaja swinja”). W tych i innych, łagodnie mówiąc
„krytycznych” określeniach tkwi pewien walor diagnostyczny, stwierdzenie – jak
powyżej – np. litewskiej mizantropii, polskiej skłonności do rozgardiaszu,
rosyjskiego nieokrzesania. W książce „Nomogeneza”
(1922) profesor L. S. Berg pisał: „Krajobraz
geograficzny oddziaływuje na organizm w sposób konieczny (prinuditielno),
zmuszając wszystkie indywidua do wariacji w określonym kierunku, na ile na to
pozwala organizacja gatunku. Tundra, las, step, pustynia, góry, wody, życie na
wyspach itd. – wszystko to nakłada szczególne piętno na organizmy. Te gatunki,
które nie są w stanie przystosować się, muszą albo się przenieść do innego
krajobrazu geograficznego, albo wymrzeć”. Życie zaś w określonym, w sposób
naturalny uwarunkowanym i względnie odgraniczonym od reszty świata środowisku
kształtuje specyficzny, niepowtarzalny, jak i dany krajobraz, stereotyp
ludzkich zachowań. Tak powstają etnosy: jako przez stulecia trwający proces
uniformizacji i standaryzacji zachowań (także zachowań językowych, ale nie
wyłącznie) wielu osobników i całych grup ludzkich o różnym pochodzeniu, ale
złączonych na danym odcinku czasoprzestrzeni wyrokiem losu. Ten odcinek
czasoprzestrzeni nazywa się ojczyzna.
Lew Gumilow („Etnogeneza a
biosfera Ziemi”) pisze: „Nie tylko
osobne jednostki, ale i etnosy mają swą ojczyznę. Ojczyznę etnosu stanowi ten
całokształt krajobrazów, w którym on po raz pierwszy ukształtował się jako nowy
system. I z tego punktu widzenia brzozowe gaje, opola, ciche rzeki
Wołgo-Okskiego międzyrzecza były takimiż pierwiastkami kształtującego się w
XII-XIV w. etnosu wielkoruskiego, jak i ugro-słowiańska oraz tataro-słowiańska
metysyzacja, przyniesiona z Bizancjum architektura świątyń, bylinny epos i
baśnie o zaczarowanych wilkach i lisach. Dokąd by los nie rzucił ruskiego
człowieka, on wie, że ma „swe miejsce” – Ojczyznę.” Określony całokształt
stosunków przyrodniczo-socjalnych wywiera siłą rzeczy decydujący wpływ na
rozwój duchowy zarówno rdzennych mieszkańców danego terenu, jak i osób tu
względnie niedawno przybyłych. „Cały
nabyty kompleks życia psychicznego oddziaływa na te procesy kształtowania się
cywilizacji. Zmienia i formuje postrzeżenia, przedstawienia i stany, które
akurat znajdują się w polu uwagi, którym wobec tego przypadło w udziale
największe pobudzenie świadomości. Ten nabyty kompleks naszego życia
psychicznego obejmuje nie tylko nasze przedstawienia, ale również wynikające z
naszych uczuć określenia wartości i zrodzone z aktów naszej woli idealne
wyobrażenia celu, a nawet nawyki uczuciowe i wolicjonalne. Polega on nie tylko
na treściach, ale także na powiązaniach wytwarzanych między tymi treściami. Te
powiązania są bowiem w takiej mierze rzeczywiste, w jakiej rzeczywiste są
treści. Powiązania przeżywane są i doświadczane jako relacje między treściami
przedstawień, jako wzajemne stosunki wartości, jako system środków i celów.
Ten tak powikłany kompleks obejmuje zestrój, który ma swą podstawę w
strukturze życia psychicznego. Ze świata zewnętrznego pochodzi gra bodźców,
które w życiu psychicznym odbijają się jako doznanie, postrzeżenie,
przedstawienie; powstające w ten sposób zmiany przeżywane są i mierzone według
ich wartości dla własnego różnorakiego życia uczuciowego, uczucia następnie
wprawiają w poruszenie popędy, pragnienia i procesy woli; teraz oto albo
rzeczywistość zostaje przystosowana do naszego własnego życia i jaźń wywiera
zwrotnie wpływ na zewnętrzną rzeczywistość, albo też nasze życie dostosuje się
do twardej i nieprzystępnej rzeczywistości. I tak oto zachodzi stałe wzajemne
oddziaływanie między jaźnią i środowiskiem zewnętrznej rzeczywistości, w którym
się ona znajduje. Na tym oddziaływaniu polega nasze życie. Rzeczywistość
postrzeżeń, prawda przedstawień splata się w tym życiu z gradacją wartości,
która od uczucia rozszerza się na całą rzeczywistość, od nich z kolei łańcuch
zależności prowadzi ku energii woli i słusznym jej przejawom, tworzącym system
celów i środków.
Ów kompleks życia psychicznego, choć w najwyższym stopniu złożony, działa
jako całość na znajdujące się w polu uwagi przedstawienia czy stany; jego
poszczególne składniki nie są w myśli jasno wyodrębniane i wyraźnie odróżniane,
stosunki między nimi nie są dobrze uświadomione, a przecież posiadamy go i on
oddziaływa; to, co znajduje się w świadomości, jest na niego zorientowane,
przez niego ograniczone, określone i uzasadnione.” (Wilhelm Dilthey, „Wyobraźnia poety. Elementy poetyki”,
w: W. Dilthey, „Pisma estetyczne”,
Warszawa 1982, s. 79-80).
Gdy zaś nakładają się na
siebie nawzajem odmienne etniczne paradygmaty psychiczne, następuje ich
interferencja, powodująca nieraz płodne i twórcze syntezy, oryginalne
stereotypy zachowań emocjonalnych, intelektualnych, werbalnych i praktycznych. Weźmy
dla przykładu sferę myślenia i działania politycznego. Nie od dziś wiadomo, że
dominującym nurtem w Rosji był w tej materii autorytaryzm, gdyż rozległe
terytorialnie i „kollażowe” pod względem etnicznym państwo naprawdę wymagało
polityki twardej ręki, by móc utrzymać się w całości. A przecież to trwało
tysiąc lat. Wierzono tu – i chyba słusznie – że naród trzeba stale utrzymywać w
zbawiennym strachu. Ludzie zresztą kochają bać się. Chcą, by ktoś utrzymywał
ich w ryzach i w stanie lęku i zmuszał do drżącej uległości. To dyscyplinuje,
uspokaja w rezygnacji. W ten sposób ukryty głęboko w podświadomości lęk przed
śmiercią otrzymuje realne odniesienie. Terror jest więc najskuteczniejszą,
opartą na metafizycznych przesłankach, metodą rządzenia...
Ale z drugiej strony, tam
gdzie panuje klimat strachu, terroru, prowizoryczności wszystkiego, nikt nie
jest pewien swego losu. A tego uczucia ludzie bardzo nie lubią. Lęk wzbudza
niepokój. Gdzie pachnie prochem, tam pachnie krwią, tam pachnie rewolucją. Stąd
w dziejach Rosji pasma ciężkiego biurokratycznego ucisku są często przerywane
buntami strasznymi, nieobliczalnymi i krwawymi. Po nich zaś ponownie nakładano
na twarze ludzi żelazne obręcze przerażenia. Z drugiej strony, uważano tu nie
bez racji, iż wartość rządu polega nie na tym, jaką rolę on odgrywa wśród
innych rządów, lecz na tym, w jakim stopniu służy dobru i rozwojowi narodu,
któremu przewodzi.
W Rosji cesarz był
traktowany oficjalnie jako charyzmatyczny zastępca Boga na ziemi. Ten stosunek
był znany jednak i w innych państwach, chodzi tu bowiem o zjawisko szersze,
zwane „charyzmą dziedziczną”, a spotykane w wielu krajach zarówno Wschodu, jak
i Zachodu, w różnych okresach historycznych. Charyzma jednostkowa bowiem ma
tendencję do przekształcania się w charyzmę narodową. Aleksander Hertz w „Posłannictwie wodza” pisał: „Charyzma dziedziczna jest zjawiskiem późnym
i wtórnym. Powstała z charyzmy osobistej jako postać stopniowo rozwijającej się
instytucjonalizacji. Przetworzenie się charyzmatycznego przywództwa wojennego w
twór trwały, uwarunkowane wejściem w stały okres ciągnących się wojen, tworzy
królestwo. Władztwo nabiera tu charakteru trwałej instytucji posługującej się
własnym aparatem rządzącym.
Istotną cechą tego władztwa jest ubóstwienie osoby panującej. Może ono
mieć charakter bądź personalny, bądź instytucjonalny. W pierwszym wypadku mamy
do czynienia z charyzmą jednostki, która swym zachowaniem i wartościowaniem
kwalifikuje się jako istota boska. Ubóstwianie władcy wywodzi się tu z charyzmy
bohatera. Wszelkie tego rodzaju personalne ubóstwienie ma cechy wybitnie
rewolucyjne i łączy się z zerwaniem z jakimś przyjętym stanem rzeczy i z
ustanowieniem nowego. Natomiast typ instytucjonalny zakłada, że władztwo jako
takie, jako instytucja, ma boski charakter. Faktycznie rządzą bogowie, którzy
na ziemi reinkarnują się w osobach swych monarszych przedstawicieli. Typ ten
jest specyficznie konserwatywny i idzie w parze z tradycjonalizacją całej
struktury społecznej. Władzę otrzymuje się na podstawie ściśle określonych
zasad dziedziczno-charyzmatycznych, przy czym otwiera się szeroko pole do
rozwoju wpływów zbiurokratyzowanej hierokracji.
Genetycznie rzecz biorąc, typ instytucjonalny wytwarza się z
personalnego. Proces upowszechnienia się charyzmy personalnej prowadzi do
trwałej instytucjonalizacji, z czym wiąże się zanik tych treści
socjopsychicznych, które towarzyszyły pierwotnemu ubóstwieniu. Wytwarza się
wtedy władztwo z łaski bożej, w którym moment charyzmatyczny sprowadza się
coraz bardziej do roli tradycjonalno-przeżytkowej, a punkt ciężkości przenosi się
na struktury biurokratyczne.”
Wojewodowie rosyjscy
uniżenie zwracali się do cara zdrabniając swe nazwiska: kniaź Piotr Kozłowskij
nazywał siebie „chołop twoj Pietrusza Kozłowskoj”, a kniaź Bogdan Mieszczerskij
„chołop twoj Bogdaszko Mieszczerskoj”; wojewoda Michaił Wojejkow – „chołop twoj
Miszka Wojejkow”; wojewoda Wasilij Szeremietjew – „chołop twoj Waśka
Szeremietjew”... W tym samoponiżeniu jest coś z gestu uległości, praktykowanego
wśród szakali: słabszy osobnik pada na grzbiet przed mocniejszym, a ów się
odwraca pogardliwie i polewa go moczem. Nie dziw tedy, że Possevino napisze w „Moscovii”: „Ponieważ książę uważa się za jedynego pana i dziedzica wszystkich
prowincji i tego, co w nich jest, więc dobra i majątki ziemskie daje komu chce;
komu zaś i kiedy chce zabrać, zabiera. To także sprawia, iż Moskwicini nie
odchodzą od swojej schizmy i na wojnę idą bez wynagrodzenia. Są zaś tak zależni
od woli księcia, że dokądkolwiek ich wysyła, tam spiesznie przybywają, czynią
to nie ze względu na siebie, ale ze względu na dzieci, którym, jeśli się czymś
zasłużyły one lub ich rodzice, władca zostawia cały majątek lub jego część.
W
ten sposób książę chce być absolutnym panem nie tylko dobytku i ciał, lecz
także dusz i myśli. Ponieważ zaś chce wszystko wiedzieć, co się dzieje pośród
poddanych, nikt nie śmie nawet ust otworzyć, a jeśli już coś powie, to albo dla
zjednania sobie łaski, albo dla uniknięcia kary. (...)
Charakter
błędów, w które uwikłali się Moskwicini, można tłumaczyć tym, że przed 500 laty
Włodzimierz [kijowski – J.C.], przejął
wiarę chrześcijańską od schizmatyków. Ciesząc się bowiem tą wiarą i uważając ją
za wielkie dobro, uwierzyli łatwo we wszystko, co im Grecy (zazdrośni o rzymską
chwałę i pobożność) naopowiadali o łacinnikach. Wychowani w tej opinii od
młodych lat, czytając zafałszowaną kronikę i nie mając nikogo, kto by im te
oszczerstwa z umysłów wyrwał, czuli wielką niechęć do katolików. Przeto za
największą obelgę uważają powiedzenie: „Obyś należał do wiary łacińskiej”.
Jeśli zaś widzą, że prości ludzie czczą obraz, przed którym modlą się również
katolicy, powiadają: „Nie czcij, ponieważ ci nie są naszej wiary”.
Iwan Groźny miał siedem „żon”. Były to:
Anastazja Jurjewa, Maria Temriukowa, Marfa Sobakina, Anna Kołtowskaja, Anna
Wasilczikowa, Wasylisa Mielentjewa, Maria Nagaja. W 1581 roku car zabił swego
27-letniego syna Iwana. Antonio Possevino opisuje ten przypadek w następujący
sposób: „Niewiasty szlacheckie i zamożne
zwykle wkładają na siebie trzy suknie, w zależności od pory roku – ciężkie lub
lekkie. Jeśli są ubrane tylko w jedną suknię, mają złą opinię. Trzecia żona
syna Iwana ubrała się w jedną prostą suknię z tego powodu, że była w ciąży i
nie spodziewała się żadnej wizyty u siebie. Kiedy tak ubrana odpoczywała na
ławie, odwiedził ją wielki książę. Natychmiast podniosła się na jego widok, nic
to go jednak nie wzruszyło. Wymierzył jej policzek, a następnie zbił ją laską,
którą nosił, tak że następnej nocy poroniła chłopca. Tymczasem przybiegł do
ojca syn Iwan i powstrzymywał go, aby nie bił jego żony. Tym ściągnął na siebie
gniew i uderzenia ojca, który tą samą laską zadał mu silny cios w głowę i
ciężko go zranił. Przedtem jeszcze rozgniewany na ojca syn wypominał mu wiele
doznanych od niego krzywd w tych słowach: „Umieściłeś moją pierwszą żonę bez
żadnego powodu w klasztorze, z drugą postąpiłeś tak samo, oto teraz trzecią
bijesz, aby straciła syna, którego nosi w łonie”.
Zraniwszy
syna ojciec pożałował tego, zawezwał więc natychmiast lekarzy (...), lecz lekarstwa nie pomogły”...
Synobójstwo było jednak nawet dla takiego potwora znacznym wstrząsem. Po nim „książę na skutek zmartwienia (lub
szaleństwa) co noc zrywał się z łóżka, ciężko wzdychał i czepiał się rękami
ściany sypialni tak, że z trudnością słudzy układali go na posłaniu na ziemi”...
Okrucieństwa Iwana IV Groźnego stały się
wzorcem dla panów rosyjskich, jak mają traktować swych poddanych. Każdy dławił
tego, kogo miał pod sobą. Ale i panów mordowano z podobnąż bezwzględnością. Oto
jak historyk Mark Fournier opisuje śmierć cesarza Piotra III. „Car został zamordowany przez kochanków
swojej żony. Aleksy Orłow i Tiepłow przygotowali mu truciznę pośród rozmowy,
pijąc wraz z carem. Po pierwszej szklance uczuwszy działanie trucizny, nie
chciał pić drugiej. Zbójcy rzucili się na cesarza, który na klęczkach prosił
ich o życie. Orłow powalił go na ziemię i cisnąc pierś kolanami tłukł głowę o
podłogę, starając się rękami zmiażdżyć czaszkę. Książę Bariatynskij nadbiegłszy
na ten hałas wraz z Tiepłowem założył stryczek z serwety na szyję cesarza.
Piotr broniąc się podrapał twarz księciu, ale we trzech obalili w końcu ofiarę
i wpakowali mu do odbytnicy długi rozżarzony pręt, który popalił carowi trzewia
nie pozostawiając żadnych śladów na zewnątrz. Katarzyna II kazała wystawić
ciało męża swego w cerkwi Aleksandra Newskiego i ogłosiła, że Piotr III umarł z
gwałtownej kolki.” O taką „kolkę” przyprawiano w Rosji po wielokroć
ministrów, generałów, intelektualistów i reprezentantów pospólstwa. Celem zaś
najwyższym tych działań bywało z reguły zachowanie potęgi państwa, jego
jedności i jego ekspansji.
Karol Marks nazywał warstwę rządzącą Rosji
carskiej „rasą zarazem panów i niewolników”, których ulubioną bronią w
realizacji dążeń do panowania nad światem były „straszliwe oszczerstwa”,
denuncjacje, intrygi, podłość, „natręctwo mongolskiego niewolnika”, korupcja,
„najnędzniejsze niewolnicze podstępy”, a także bezpardonowe okrucieństwo. „Moskwa wyrosła i wychowała się w straszliwej
i ohydnej szkole mongolskiej niewoli. Nabrała sił jedynie przez to, że stała
się wirtuozem w sztuce niewolnictwa. Nawet wyzwoliwszy się, Moskwa nadal
odgrywała swą tradycyjną rolę niewolnika, który stał się panem. Piotr Wielki
połączył wreszcie polityczny spryt mongolskiego niewolnika z ambitnymi
dążeniami mongolskich władców, którym Czyngis-Chan przekazał w testamencie
podbój całego świata” (Karol Marks, „Rewelacje
z dziejów dyplomacji XVIII wieku”). Wadim Kożinow pisze: „W XV-XVII wiekach Rosja o wiele bardziej
związana była z Azją aniżeli z Europą”. A jeśli dodać dwa wieki pełnej
zależności Rosji od Mongołów, otrzymamy ponad pół tysiąca lat przebywania w
kręgu bardzo specyficznej kultury i cywilizacji, które nie mogły nie wywrzeć
swego wpływu na styl myślenia, czucia, działania sfer rządzących. „Rosja budowała swoją potęgę najpierw za
cara, potem za bolszewików; czynnikiem niezmiennym była ekspansja, a nie rodzaj
rządów. Należy oczekiwać, że przyszły rząd rosyjski (...) pozostanie
ekspansjonistyczny, ponieważ ekspansjonizm jest wyrazem woli mocy narodu
rosyjskiego” (Francis Fukuyama, „Ostatni
człowiek”, s. 75). Narodu, zaznaczmy, wypełnionego energią dziejotwórczą i
niezbędną do realizacji wielkich celów bezwzględnością i zdolnością do
znoszenia wyrzeczeń. [Na marginesie naszych rozważań zauważmy, że filozofia
innego wielkiego i dynamicznego narodu naszych czasów, Amerykanów, była w swych
źródłach zupełnie odmienna. Sztandarowa postać filozofii amerykańskiej Henri
David Thoreau pisał: „Państwo to
głupkowata instytucja, bojaźliwa niczym samotna kobieta ze swoimi srebrnymi
łyżkami, która nie potrafi odróżnić przyjaciół od wrogów. Państwo nie jest
uzbrojone w rozum ani w uczciwość wyższego rzędu, lecz w większą siłę
fizyczną... Dopóty nie powstanie
naprawdę wolne i oświecone państwo, dopóki państwo nie uzna jednostki za
mocniejszą od siebie i niezależną siłę, z której wywodzi się cała jego własna
siła i władza, oraz dopóki nie będzie odpowiednio tej jednostki traktowało”.
Pomijając zagadnienie, czy i na ile filozofia wpływa
na życie państwowe, zadajmy sobie pytanie: jakie były cechy wspólne mentalności
rosyjskiej i amerykańskiej, które umożliwiły, iż te dwa kraje stały się w XX
wieku supermocarstwami. Wydaje się, że były im wspólne takie cechy
charakterologiczne jak poczucie własnej godności, siły i misji dziejowej,
nastawienie transgresyjne, energia i zmysł dyscypliny socjalnej. Nawiasem
mówiąc, kilka ciekawych uwag o tych wielkich narodach poczynił w połowie XIX
wieku myśliciel francuski Alexis de Tocqueville, który w 1848 roku pisał: „Żyją
dzisiaj na ziemi dwa wielkie narody, które – choć odmienne były ich początki –
zdają się zmierzać ku jednym celom. Są to Rosjanie i Angloamerykanie. Oba
rozwinęły się niepostrzeżenie i podczas gdy uwaga świata zaprzątnięta była czym
innym, nagle znalazły się w pierwszym szeregu narodów. Ludzkość dowiedziała się
o ich narodzinach niemal w tej samej chwili, w której dowiedziała się o ich
potędze.
Rzec
by można, że wszystkie inne narody osiągnęły już to, co miały osiągnąć, podczas
gdy te dwa ciągle pną się w górę. Wszystkie inne narody zatrzymały się już w
miejscu lub rozwijają się z największym wysiłkiem – one zaś lekko i pośpiesznie
kroczą ku potędze, której granic umysł ludzki nie potrafi przewidzieć... Ich
punkty wyjścia są różne i odmienne są ich drogi, lecz na mocy tajemnych planów
Opatrzności zdają się powołani do tego, by kiedyś w rękach każdego z nich
znalazły się losy połowy świata... Jeden naród jest z natury niefrasobliwy i
skłonny do entuzjazmu, inny rozważny i wyrachowany. Związane to jest z samą
biologiczną konstytucją narodu lub z jakimiś ukrytymi przyczynami, których nie
znamy.
Są
narody, które kochają się w okazałości, wrzawie i radości, i gotowe są bez żalu
przepuszczać miliony. Są i inne, które cenią sobie tylko prywatne przyjemności
i wydają się wstydzić objawów ukontentowania.
W
pewnych krajach wielką wagę przykłada się do piękna oraz okazałości budowli
publicznych. Dla innych dzieła sztuki nie posiadają żadnej wartości i pogardza
się nimi tak samo jak wszystkim, co nie przynosi pożytku. Pewne narody wysoko
cenią sobie sławę, inne przede wszystkim pieniądze.
Pominąwszy
charakter praw, wszystkie te tendencje w bardzo istotny sposób wpływają również
na gospodarowanie finansami państwa.
Jeżeli
Amerykanom nigdy nie przyszło do głowy wydawać pieniędzy na święta publiczne,
nie dzieje się to wyłącznie z tej przyczyny, że lud sam przegłosowuje podatki,
ale i dlatego, że nie lubi się bawić.
Jeżeli
Amerykanie nie stosują ozdób w swej architekturze oraz cenią tylko rzeczowe i
materialne korzyści, to dzieje się tak nie dlatego tylko, że są społeczeństwem
demokratycznym, ale i dlatego że są narodem kupców.
Zwyczaje
życia prywatnego przenikają do życia publicznego i dlatego należy dobrze
odróżnić oszczędności wynikające z charakteru instytucji od tych, które są
następstwem zwyczajów i obyczajów”... Ten temat był kontynuowany przez
naukę kolejnych epok.
Socjologowie USA uważają, że na system
aksjologiczny Amerykanów składają się następująco orientacje:
„1. Achievement and Success („In
our highly competitive society we value the success story (...), the dream of
occupational and economic success”);
2. Activity and Work („The United
States is a land of busy people who stress disciplined, productive activity as
a worthy end in itself”);
3. Moral Orientation („Americans
tend to be moralists, judging the world in terms of right and wrong. Even those
who do not follow some specific moral code tend to evaluate the behavior of
others within an ethical framework”);
4. Humanitarian Mores („Americans
believe in being kindly and helpful and in coming spontaneously to the aid of
others”);
5. Efficiency and Practicality („The
streamlined efficiency and tremendous productivity of United States
industry provide Americans with a standard against which they judge the rest of
the world”);
6. Progress („Orientation toward the
future (...) a conviction that things should constantly get better and better.
Optimism express the belief that man’s social condition can be improved”);
7. Material Comfort („Americans
value „the good life” and constantly seek to improve their standard of living.
They like to enjoy material possessions and physical comforts of all kinds”);
8. Equality. („Even thought the United States
is a stratified society, its members constantly arow a commitment to
equality”...);
9. Freedom. („This term has almost a
religious connotation for Americans... people in the United States feel that
they are, and must remain, „free”);
10. External Conformity... („The
behavior of Americans implies a value orientation that most of them verbally
disarow);...
11. Science and Secular Rationality...
(„Americans... belief in the potential of science amounts almost to a religious
faith”);
12. Nationalism – Patriotism („Most
American feel that their country „has been good to them”, and few express and
desire to live elsewhere”);...
13. Democracy („American are
convinced that it is the essence of their form of government. They subscribe
deeply to the principle that every man should have a voice in his political
destiny”);
14. Individual Personality („To
Americans, every individual should be independent, responsible, and
self-respecting... The freedom of the individual is carefully safeguarded by
law”);
15. „Racism and Related
Group-Superiority Themes” („... the differential evaluation of racial,
religious, and ethic groups... Americans as a group continue to downgrade some
categories of citizens”).” (Melvin L. De Fleur, William V. D’Antonio, Lois B. De Fleur, “Sociology: Human Society”, Glenview,
Illinois, Brighton 1973, p. 120-122).
Jest ewidentne, że szereg spośród tych
cech charakteryzuje też Rosjan jako zbiorowość historyczną. W każdym razie nie
ulega wątpliwości, że stereotypy zbiorowych odruchów mentalno-emocjonalnych są
źródłem także odpowiednich stereotypów behawioralnych, z których niektóre są
„mocarstwotwórcze”... „Prawidłowości
życia psychicznego jednostki przekształcają się w prawidłowości życia
społecznego... Rozwój staje się nieograniczony wskutek ciągłości pokoleń... W
ten sposób powstaje ciągłość pracy społecznej, wzrasta użyta w niej energia
umysłowa i rośnie zróżnicowanie produktów pracy. Te racjonalne czynniki, które
działają w życiu społeczeństwa i zostają rozpoznane w psychologii społecznej,
podlegają warunkom, które stanowią wewnętrzną istotę bytu historycznego: rasa,
klimat, stosunki życiowe, rozwój stanowy i polityczny, swoiste cechy jednostek
i ich grup nadają każdemu wytworowi duchowemu jego szczególny charakter; przy
całej tej różnorodności powstają jednak z zawsze tej samej struktury życia te
same struktury celowe, aczkolwiek w różnych historycznych modyfikacjach;
określam je jako systemy kultury”. (Wilhelm Dilthey, „O istocie filozofii”, Warszawa 1987, s. 55).
* * *
Omówiliśmy powyżej genetyczne powiązania
kultury politycznej Rosji z tradycją mongolską. Jednak Niektórzy
intelektualiści bardziej akcentowali więzi Rosji z Bizancjum, nie z Mongolią.
Głos w tej sprawie zabierali też m.in. literaci, tak żydowsko-rosyjski poeta
Josif Brodski („Ucieczka z Bizancjum”,
„Zeszyty Literackie” 1985, nr 15)
pisał: „Przy całej swej greckości,
Bizancjum należało do świata o zupełnie odmiennych ideach na temat wartości
ludzkiej egzystencji od tych, które obowiązywały na Zachodzie: w – jakkolwiek
pogańskim – Rzymie. (...) Jeśli w
Atenach Sokrates mógł być sądzony na jawnym procesie i mógł wygłaszać całe
przemówienia – aż trzy! – w swojej obronie, w Isfahanie, powiedzmy, lub w
Bagdadzie taki Sokrates byłby natychmiast wbity na pal lub obdarty za skóry i
skończona sprawa. Nie byłoby dialogów platońskich ani neoplatonizmu, nic. I nie
było. Byłby tylko monolog Koranu: i był. Bizancjum było mostem prowadzącym do
Azji, ale ruch na nim odbywał się w przeciwnym kierunku. Oczywiście, Bizancjum
zaakceptowało chrześcijaństwo, ale było ono tam skazane na orientalizację. (...)
Och, niestety powiem, iż wszyscy ci
bizantyjscy scholastycy, cała uczoność Bizancjum i kościelna żarliwość, jego
cezaro-papizm, jego teologiczna administracyjna śmiałość, wszystkie triumfy
Focjusza i jego dwudziestu abatem, wszystko to wzięło się z kompleksu niższości
tego miejsca, najmłodszego patriarchatu zmagającego się ze swoim własnym etnicznym
bezładem. (...)
Ruś
nie mogła nigdzie ujść przed Bizancjum – w tym samym stopniu, w jakim Zachód
nie mógł ujść przed Rzymem. I tak jak Zachód zarastał w ciągu stuleci rzymskimi
kolumnami i prawem, Ruś stawała się naturalną ofiarą geograficzną Bizancjum. (...)
Ruś otrzymała lub wzięła z Bizancjum
wszystko: nie tylko liturgię chrześcijańską, ale także chrześcijańsko-turecki
system zarządzania państwem (...). Jedyną
rzeczą jaką Bizancjum porzuciło w drodze na Zachód, były jego godne uwagi
herezje – monofizytów, arian, neoplatończyków, itd., stanowiących samą istotę
życia literackiego i duchowego. Ale ta ekspansja na północ nastąpiła w czasie
rosnącej dominacji półksiężyca, i czysto fizyczna siła Wysokiej Porty
hipnotyzowała Północ w daleko większej mierze niż teologiczne polemiki
scholastyków”.
Wyraz swoim poglądom na dzieje Rosji
znakomity poeta dał także w swych dziełach literackich, nie tylko w esejach
historycznych. W 1966 roku Josif Brodski napisał historiozoficzny wiersz pt. „Postój w pustyni”, w którym czytamy:
„Tak
mało teraz w Leningradzie Greków,
żeśmy
zburzyli Kościół Grecki, aby
na
jego miejscu salę koncertową
postawić.
Jest coś w tej architekturze
beznadziejnego,
chociaż sama przez się
sala
na tysiąc albo więcej miejsc
beznadziejnością
nie tchnie. To świątynia.
Świątynia
sztuki. Nie zawinił nikt,
że
większą kasę daje dziś wokalna
wirtuozeria
niż rytuał wiary.
Szkoda
jedynie, że z daleka teraz
będziemy
oglądali nie kopułę,
tylko
płaszczyznę szpetną nieskończenie.
Lecz
co się tyczy szpetoty proporcyj,
nie
ona wszak dokucza człowiekowi,
stokrotnie
częściej – proporcje szpetoty.
Świetnie
pamiętam, jak burzono kościół.
Było
to wiosną, o tej porze zwykłem
pewną
tatarską odwiedzać rodzinę,
która
mieszkała nieopodal. Stamtąd
przez
okno widać było Kościół Grecki.
Wszystko
się rozpoczęło od tatarskich
rozmów,
następnie dźwięki się wmieszały,
co
na początku zlewały się z mową,
a
wkrótce zagłuszyły ją doszczętnie.
Dźwig
wjechał do ogrodu kościelnego
z
ciężarem podwieszonym na ramieniu
i
mur łagodnie poddał się ciosowi.
Głupio
się nie poddawać, skoro jest się murem,
a
naprzeciwko – to, co burzy.
Ponadto
dźwig miał prawo go uważać
za
przedmiot sobie podobny poniekąd,
nie
ożywiony. A w nie ożywionym
świecie
przedmioty nie oddają ciosów.
Z
kolei stado tam spędzono wszelkich
koparek,
walców. O późnej godzinie
usiadłem
w mroku na gruzach absydy.
W
wyrwach ołtarza kłębiła się noc.
Więc
przez te wyrwy podglądałem teraz
umykające
tramwaje, korowód
mętnych
latarni; i to, czego zwykle
spotkać
w kościele nie ma się okazji,
teraz
widziałem przez pryzmat kościoła.
Kiedyś
tam, kiedy już nie będzie nas,
dokładniej
– po nas, lecz na naszym miejscu,
powstanie
także coś takiego, że
każdy,
kto znał nas, wpadnie w przerażenie.
Lecz
tych, którzy nas znali, będzie mało.
Podobnie,
starej hołdując pamięci,
na
dawnym miejscu, zdarza się, że pies
zadziera
łapę... Płot zniesiony dawno,
a
jemu ciągle tu się roi płot.
Jego
rojenia przekreślają jawę,
lub
może ziemia zachowała zapach,
asfalt
zapachu psiego nie pokonał.
I
cóż kundlowi do szpetnego domu?
Dla
niego jest tu ogród. Nic innego.
I
to, co oczywista dla człowieka,
dla
psa jest absolutnie obojętne.
To
właśnie nosi miano „psiej wierności”.
I
jeśli serio mówić o sztafecie
pokoleń
– wierzę tylko w tę sztafetę.
Ściślej,
w tych wierzę, którzy czują zapach.
Tak
mało teraz w Leningradzie Greków
i u
ogóle niewielu poza Grecją.
W
każdym zaś razie, zbyt niewielu, aby
przybytki
wiary zachować. A wiary
w
to, co stawiamy, nikt nie żąda od nich.
Jedną
jest widać rzeczą ochrzcić naród,
zaś
dźwigać krzyż – zupełnie inną rzeczą.
Oni
to jedno mieli posłannictwo.
Wypełnić
go do końca nie zdołali.
Zarosło
perzem pole nie orane.
„Ty,
siewco, sochy swojej strzeż, a my
zdecydujemy,
kiedy się skłosimy”.
Lecz
oni sochy swojej nie ustrzegli.
Dzisiejszej
nocy spoglądałem przez okno
i
myślę, dokądśmy zawędrowali?
Od
czego bardziej jesteśmy dalecy;
Od
prawosławia czy od hellenizmu?
A
czemu bliscy? Co jest tam, przed nami?
czy
nas nie czeka teraz nowa era?
I
jakie nasze wspólne posłannictwo?
I
cośmy winni złożyć mu w ofierze?”
(Przełożył Wiktor Woroszylski)
Przypomnijmy w tym miejscu także
kontrowersyjne, aczkolwiek bardzo wiele dające do myślenia, zdania o Rosji
Emile’a Ciorana z jego świetnej książki „Historia
i utopia”: „Rosja nigdy nie
zadowoliła się przeciętnymi nieszczęściami, bez względu na to, czy sprowadzała
je na siebie czy tylko je znosiła. Podobnie będzie w przyszłości. Rosja spadnie
na Europę siłą fizycznego fatalizmu, bezwładem masy, nadmiernej i chorobliwej
witalności, tak sprzyjającej powiększaniu imperium (w którym materializuje się
zawsze megalomania narodu), spadnie siłą swego zdrowia, pełnego niespodzianek,
grozy i tajemnic, powołanego do służby idei mesjańskiej, tej podwaliny i
zapowiedzi podbojów. Kiedy słowianofile utrzymywali, że Rosja ma zbawić świat,
posługiwali się eufemizmem: świata nie da się zbawić, jeśli nie roztacza się
nad nim panowania. Co do narodu, znajduje on zasadę życia w sobie albo nigdzie:
jakże mógłby zostać zbawiony przez inny naród? Rosja sądzi niezmiennie –
laicyzując i język, i koncepcję słowianofilów – że do niej należy zbawianie
świata, a zwłaszcza zbawianie Zachodu, wobec którego nigdy zresztą nie miała
wyrazistego nastawienia, odczuwając doń pociąg i zarazem wstręt, a także
zazdrość (mieszaninę ukrytego kultu i ostentacyjnej awersji), jaką wzbudza w
niej widok zgnilizny, godnej pożądania i jednocześnie niebezpiecznej,
zachęcającej do dotyku, lecz jeszcze bardziej do ucieczki.
Wzdragając
się przed określeniem i zaakceptowaniem własnych ograniczeń w polityce i w
moralności oraz, co gorsza, w geografii, kultywując dwuznaczność, odrzucając
wszelką naiwność właściwą „ucywilizowanym”, którzy oślepli na rzeczywistość w
wyniku ekscesów tradycji racjonalistycznej, Rosjanin, subtelny w równej mierze
dzięki intuicji, co odwiecznemu doświadczeniu w skrywaniu zamiarów, pozostaje
być może dzieckiem z punktu widzenia historycznego, lecz w żadnym wypadku
psychologicznego; stąd jego skomplikowanie, skomplikowanie człowieka o młodych
instynktach i starych sekretach, stąd również sprzeczności w jego zachowaniach,
graniczące wręcz z groteską. Kiedy stara się być głęboki (a udaje mu się to bez
wysiłku), przeinacza najmniejszy fakt, każdą ideę. Można by rzec, że ma manię
monumentalnego grymasu. W historii jego idei, rewolucyjnych i innych, wszystko
jest zawrotne, straszne i nieuchwytne. Jest on ponadto niepoprawnym amatorem
utopii, a utopia to groteska w różowym kolorze, potrzeba połączenia szczęścia,
czyli tego, co nieprawdopodobne, z przyszłością, i doprowadzenia
optymistycznej, powiewnej wizji aż do miejsca, w którym powraca ona do punktu
wyjścia: do cynizmu, jaki chciała zwalczać. Monstrualne w efekcie widowisko.
Ze swymi duszami formowanymi w sektach i na stepach
sprawia szczególne wrażenie rozległości i zamknięcia, ogromu i zaduchu, Północy
wreszcie, lecz Północy wyjątkowej, opornej na nasze analizy, dotkniętej
nadzieją i marzeniami, które napawają lękiem, nocą pełną eksplozji, jutrzenką,
która da się we znaki. U tych Hiperludzi Północy nie uświadczymy żadnej
śródziemnomorskiej przejrzystości i dobrowolności; ich przeszłość, podobnie jak
teraźniejszość, wydaje się należeć do innego czasu niż nasz. Wobec kruchości i
renomy Zachodu odczuwają skrępowanie, skutek ich późnego przebudzenia i nie
wykorzystanego wigoru; jest to kompleks niższości silnego...
Im
bardziej ludzkie staje się imperium, tym więcej rozwija w sobie sprzeczności,
od których zginie. Z wyglądu niejednolite, w swej strukturze wielorodne (w
odróżnieniu od narodu, tej rzeczywistości organicznej), potrzebuje ono do
przetrwania spajających zasad terroru. Niech no tylko otworzy się na
tolerancję, a unicestwi swą jedność i siłę; tolerancja podziała jak śmiertelna
trucizna, którą sam sobie zaaplikował. Jest ona bowiem nie tylko pseudonimem
wolności, lecz także umysłu; a umysł, bardziej jeszcze zgubny dla imperiów niż
dla jednostek, trawi je, podkopuje ich trwałość i przyśpiesza ich rozkład.
Tolerancja jest przeto tym właśnie narzędziem, którym do zadania im ciosu
posługuje się ironiczna opatrzność...
Z
apokalipsą jest jej cudownie do twarzy, jest do niej przyzwyczajona i w niej
rozsmakowana, i ćwiczy się w niej dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek, albowiem
wyraźnie przeszła na inny rytm. „Dokąd tak biegniesz, Rosjo?” – pytał już
Gogol, który dostrzegł wrzenie kryjące się pod jej pozornym bezruchem. Wiemy
teraz, dokąd pędzi, wiemy zwłaszcza, że na wzór narodów o imperialnym
przeznaczeniu bardziej śpieszy się z rozwiązywaniem problemów cudzych niż
swoich własnych. A to znaczy, że nasze losy w czasie zależą od tego, co ona
postanowi i przedsięweźmie; nasza przyszłość spoczywa w jej rękach...
Cesarstwo
Rzymskie było dziełem miasta, Anglia założyła imperium, aby zaradzić ciasnocie
wyspy; Niemcy usiłowały wznieść swoje, by nie dusić się na przeludnionym
terytorium. Rosja, zjawisko nieporównywalne, miała tłumaczyć swe ekspansywne
zamiary ogromem swej przestrzeni. „Jeśli mam jej wystarczająco, dlaczego nie
mieć jej zbyt wiele?” – oto niewypowiedziany paradoks w jej proklamacjach i
milczeniach. Przemieniając nieskończoność w kategorię polityczną, wstrząsnęła
klasyczną koncepcją i tradycyjnymi okolicznościami imperializmu, i wzbudziła w
świecie, jak długi i szeroki, zbyt wielką nadzieję, by nie zwyrodnieć w
chaosie.” (Emil Cioran, „Historia i
utopia”, s. 27-28, 32).
Warto zaznaczyć, że spełniając swą misję
dziejotwórczą Rosja nie działa chaotycznie, lecz na mocy jakiegoś ukrytego
instynktu jej postępowanie jest takie, że w końcu, z perspektywy minionego
czasu, wywołują zdumienie swą żelazną logiką i konsekwencją. „Każda armia idąca do boju ma swój plan strategiczny
i cele wojny; analogiczny plan polityczny obliczony jednak na szereg wieków
musi mieć i każdy potężniejszy naród” (S. Majewski, „Duch wśród materii”). Rosja go zawsze miała, a to przede wszystkim
w postaci przekonania obywateli o wielkim dziejowym przeznaczeniu tego narodu,
i braku wątpliwości co do tego, że dążąc do zapewnienia panowania nad światem
nie powinno się oglądać na żadne zasady moralne, na prawa człowieka i na tym
podobne mrzonki. Jak pisał Stanisław Majewski, w ciągu dziejów „każdy naród, jak zwierzę, pozostawiony był
sobie samemu, swej mocy, swej woli, swej mądrości i przebiegłości – i nic go
nie mogło uratować, nikt się za nim nie ujmował, gdy sam sobie poradzić nie
zdołał. (...) Narody więc trwają i, jak zwierzęta, rządzą się egoizmem, bo
tymczasem nic nie ma, co by go im mogło zastąpić. A że również, jak i
zwierzęta, nie żyją w pustce, lecz przeciwnie istnieją obok siebie i mają
nieustannie sprzeczne interesy, więc musi powstać walka, która przybiera często
postać krwawej wojny.
„Egoizm
przeto narodowy, jak i egoizm zwierzęcy, ani potępionym, ani uznanym za wadę
być nie może, bo jest prawem natury.” Będzie on jednak w przyszłości się
zmieniał w związku z procesem doskonalenia się ludzkości. Ale na razie naród,
który zatraca zdrowe poczucie własnego interesu, natychmiast pada ofiarą
przebiegłości i siły narodów bardziej egoistycznych i bezwzględnych, które
zresztą zawsze maskują swą zaborczość hasłami „ogólnoludzkimi”, demagogią o
prawach człowieka itp. „Dominujące
interesy nie tylko kierują naszym działaniem, lecz również ingerują w proces
kształtowania naszych poglądów i pojęć, nawet na temat takich spraw, które
początkowo wydają się od obszaru tych interesów odległe o mile... Rodzaj zajęć,
jakim oddają się ludzie, współokreśla w sposób bardzo istotny kierunek ich
myślenia, dotyczy zaś to nie tylko kształtowania się światopoglądów różnych
grup społecznych, lecz także różnych epok” (Max Scheler „Duch pragmatyzmu i filozoficzne pojęcie
człowieka”). Można dodać, że i – różnych narodów! Tam zaś, gdzie dominuje
duch wojny i ekspansji, nie za bardzo ma sens mówienie o wolnościach
obywatelskich czy prawach człowieka jako jednostki. Stąd wszędzie, gdzie chodzi
o władzę i jej umocnienie, dążenia liberalne załamują się i kończą bardzo źle.
Widać to nie tylko na przykładzie Rosji. Tak Akbar Wielki, król Indii z
dynastii Wielkich Mogołów, położył w XVI wieku fundamenty pod liberalizm,
równając w prawach wyznawców hinduizmu i muzułmanów. W swej stolicy Fatehpur
Sikri wprowadził nawet dziwną eklektyczną religię, prawdziwy duchowy
synkretyzm. Na rozkaz tego władcy Abulfazl, ulubiony poeta i minister Akbara
Wielkiego, ogłosił następujące wyznanie wiary: „O, Boże, w każdej świątyni widzę ludzi, którzy Ciebie szukają. I w
każdym języku, jak słyszałem, ludzie Cię wychwalają! Poszukują Cię politeiści i
muzułmanie. Każda religia mówi: „Ty jesteś jeden, nie ma równego Tobie”. W
meczecie ludzie szepczą święte modlitwy, w kościele chrześcijańskim ludzie
uderzają w dzwony z miłości do Ciebie. Czasem odwiedzam chrześcijański
klasztor, a czasem meczet. Ale w każdej świątyni szukam tylko Ciebie. Twoi
wybrani nie mają nic wspólnego ani z herezją, ani z ortodoksją, bo żaden z nich
nie znajduje się poza zasłoną Twej prawdy”.
Książę Dara Szikoh,
prawnuk cesarza Akbara, był również wolnomyślicielem. Uważał – podobnie jak
introspektywni mistycy chrześcijańscy św. Jan od Krzyża i mistrz Eckhart – że w
poznaniu Absolutu najważniejszą rolę odgrywa „doświadczenie intuicyjne”, że dla
duszy poszukującej Boga dogmaty religijne są kulą u nogi. Jego celem było
„kosmiczne olśnienie”, wewnętrzne objawienie, przekraczające możliwości
zwykłego rozumu. Z fundamentalnego przekonania o tym, że do Boga zdążać można
tylko po drodze osobistych intymnych rozmyślań, że człowiek odkrywa Wyższą Siłę
we własnym sercu, we własnej duszy – z tego przekonania religijnego płynął też
polityczny postulat uszanowania odmienności cudzych przekonań i poszukiwań
filozoficznych.
Umiłowanie wolności
słowa i tolerancja światopoglądowa były nieuchronnym postulatem takiego stylu
myślenia. I jest fatalną ironią losu, że te właśnie dążenia zamiast budowania
pokoju przyczyniły się do zaognienia konfliktów religijnych. Dara Szikoh budził
w ortodoksyjnych muzułmanach gwałtowną wrogość. Kroniki dworskie, pisane przez gorliwych
wyznawców islamu, dyszą zjadliwymi epitetami, odsądzającymi Darę od czci i
wiary: „heretyk”, „nikczemnik”, „lekkoduch”. Jak pisze Waldemar Hansen w
znakomitej książce pt. „Pawi tron”,
nawet w XX wieku nieugięci historycy muzułmańscy utrzymują, że wyrok na księcia
był słuszny i kategorycznie odmawiają jego rewizji.
Także jezuita
Francois Bermier, francuski lekarz i podróżnik, powodowany zaślepieniem
dogmatycznym nie potrafił odróżnić wysokiej kultury politycznej księcia od
oportunizmu ideowego i oskarżał w swym pamiętniku z podróży Darę Szikoha o to,
że ów „dla pogan był poganinem, a dla chrześcijan – chrześcijaninem”. Idąc za fanatykami muzułmańskimi pisał Bernier, że
książę Dara „miał zbyt wygórowaną opinię o sobie [obiegowy zarzut miernot względem ludzi wybitniejszych! – J.C.];
uważał, że własnym rozumem osiągnie wszystko, czego zapragnie, i uroił sobie,
że nie ma człowieka, który mógłby udzielić mu zbawiennej rady... Był też bardzo
drażliwy, skory do pogróżek, pochopny do obelg i wyzwisk nawet wobec
najznamienitszych dostojników”... I pomyśleć,
że katolicki podróżnik pisze w ten sposób o człowieku, który w ostatnich
godzinach życia kilkakrotnie prosił strażników więziennych o sprowadzenie do
celi jakiegoś księdza; chodził po celi tam i z powrotem powtarzając: „Mahomet
mnie zabija, ale Syn Boży Jezus Chrystus daje mi życie”. Kronikarze potwierdzają, że Dara Szikoh „bardzo pragnął
zostać chrześcijaninem”, i że jeszcze będąc na
wolności powiedział raz do dworzan: „jeżeli istnieje na świecie
prawdziwa wiara to jest to wiara, której nauczają europejscy kapłani”... Nic to
jednak nie obchodzi cynicznych przebierańców.
Ostatnie dni życia liberalnego księcia są
wstrząsającym świadectwem całej ohydy fanatyzmu i nietolerancji. Dara
aresztowany został na rozkaz własnego brata Aurangzeba, który mianował się
tymczasem królem Indii. Naoczny świadek opisuje, co się działo w Delhi 28
sierpnia 1659 roku: „Nieszczęsny więzień
został pod dobrą strażą ulokowany na grzbiecie słonia, jego młody syn, Sipehr
Szikoh, umieszczony obok niego... Zwierzę to nie było jednak jednym z tych
pełnych majestatu słoni z kraju Pegu lub Cejlonu, których Dara zwykł był
dosiadać, przystrojony w przepyszny czaprak, złoconą uprząż i rząd pięknie
rzeźbiony... Dara siedział teraz na marnym i wynędzniałym zwierzęciu, pokrytym
brudem... On i jego syn byli ubrani w brudny przyodziewek z najgorszego
materiału”... Słonia z więźniami prowadzono przez bazary i wszystkie
dzielnice miasta. To niegodne widowisko zgromadziło nieprzebrane tłumy. Na
każdym kroku widziano ludzi płaczących lub w najbardziej wzruszających słowach
biadających nad losem księcia i jego syna, którzy cieszyli się dotąd wielką
popularnością wśród prostego ludu. Ale nikt nie ruszył z miejsca, nikt nie
wyciągnął szabli, by uwolnić ukochanego i tak opłakiwanego Darę.
Trudno powiedzieć, co bardziej powodowało
Aurangzebem, gdy podejmował decyzję bratobójstwa: fanatyzm religijny czy żądza
nieograniczonej władzy. Był to przecież człowiek, który już wcześniej wtrącił
do więzienia zarówno własnego ojca, jak i jednego ze swych synów. Następny
dzień, 29 sierpnia miał być ostatnim dniem Dary Szikoh.
Wszystkie relacje o jego śmierci, mimo iż
różnią się w drobnych szczegółach są jednakowo ponure. – Do celi więziennej
weszło kilku oprawców, którzy otrzymali przedtem znany im rozkaz. Zastali Darę
i Sipehra Szikoha gotujących soczewicę, gdyż w obawie przed otruciem sami
przyrządzali sobie posiłki. Książę cofnął się gwałtownie, przeczuwając złe.
„Przyszliście mnie zabić!” – zawołał. Synek Dary rozpłakał się i uchwycił ojca
oburącz za nogi, tuląc się do niego z całych sił. Chłopczyka oderwano gwałtem
od ojca i wyprowadzono do sąsiedniej celi, skąd wkrótce dobiegło spazmatyczne
przedśmiertne łkanie. Dara rzucił się z nożem na morderców, wbijając broń
jednemu z nich z taką siłą w bok, że utkwił w kości żebrowej, z której nie mógł
go wyciągnąć. Sługusi z różnych stron otoczyli broniącego się księcia, kilka
sztyletów utkwiło w jego szyi. Oddzielono głowę od reszty zwłok i pospieszono z
tym „darem” do Aurangzeba.
Władca kazał uciętą głowę brata obmyć w
miednicy z krwi. Wedle jednego z mogolskich przekazów rzucił przelotne
spojrzenie na głowę Dary i rzekł: „Skoro
za życia tego niewiernego zawsze odwracałem się od tej twarzy, nie chcę patrzeć
na nią i teraz”. Podróżnik angielski J. Campbell natomaist twierdził, że po
dostarczeniu trofeum Aurangzeb stanął nogą na ściętej głowie i wtedy „głowa zaniosła się przeciągłym chichotem:
„ha, ha, ha!”, co wszyscy słyszeli”...
Za najbardziej prawdopodobną jednak
uchodzi wersja zdarzeń podana przez włoskiego podróżnika Niccolo Manucci: „Aurangzeb dowiedziawszy się, że dostarczono
głowę Dary, rozkazał przynieść ją sobie do ogrodu na tacy, obmytą z krwi i w
turbanie. Zażądał także pochodni, aby mógł zobaczyć znamię, które książę miał
na czole, i dzięki temu upewnić się, że to naprawdę głowa Dary, a nie jakiejś
innej osoby. Kiedy przekonał się o tym, rozkazał położyć na ziemi i zadał jej
trzy ciosy w twarz szablą”...
Następnie wydał rozkaz umieszczenia głowy
w skrzyni i dostarczenia jej ojcu, zdetronizowanemu cesarzowi, gdy ten będzie
posilał się przy stole. Jak pisze historyk, „ułożył sobie to wszystko pełen radości, że wreszcie zemści się na ojcu
za miłość okazywaną Darze i lekceważenie jego własnej osoby.
Tak
też zrobiono. Kiedy były cesarz, ojciec zarówno Dary, jak i Aurangzeba, zabrał
się do posiłku, wszedł specjalny poseł ze skrzynką i postawił ją przed starym
człowiekiem, mówiąc: „Król Aurangzeb przesyła ten dar Waszej Cesarskiej Mości
na dowód swej synowskiej pamięci”. Stary cesarz rzekł na to: „Niechaj Bóg
będzie pochwalony, że mój syn jeszcze o mnie nie zapomniał”. Skrzynka leżała
przed nim na stole i skwapliwie kazał ją otworzyć. Nagle, gdy podniesiono
wieczko, rozpoznał twarz syna. Zdjęty zgrozą wydał dziki jęk i padł twarzą na
stół i leżał jak nieżywy”...
Ciało Dary kazał Aurangzeb dla postrachu
ludności Delhi obwieźć po mieście przywiązane do słonia. Następnie pochowano je
bez żadnych honorów w grobowcu cesarza Humajuna. Tego samego dnia wieczorem
Rauszanora, siostra Dary i Aurangzeba, wydała wspaniałe świąteczne przyjęcie.
Głowę Dary pochowano w miejscu odległym o 200 kilometrów , w
słynnym Tadż Mahalu, grobowcu-mauzoleum jego matki.
Okrucieństwa i moralny upadek Aurangzeba
były pierwszym znakiem tego, że dynastia Wielkich Mogołów wyczerpała się
genetycznie i zaczyna ulegać zwyrodnieniu. Następcy i potomkowie Aurangzeba
konsekwentnie prowadzili ogromne imperium do katastrofy. Żaden z nich nigdy już
nie zdobył się na czyny wielkie i wzniosłe. Wielka dynastia zdegenerowała się
do poziomu przeciętnych, barbarzyńskich uzurpatorów. Jak wspomina kronikarz, „gdy król Aurangzeb umarł, zerwała się trąba
powietrzna, tak gwałtowna, że zniszczyła wszystkie namioty w obozowisku. Wiele
osób i zwierząt zginęło, udławiwszy się straszliwym kurzem. Zapadły takie
ciemności, że ludzie wpadali na siebie nie widząc, gdzie idą; huragan zmiótł
całe wioski, powalił drzewa.”
Tak rozpoczął się w Indiach wiek XVIII,
okres „Wielkiej Anarchii”, wojen religijnych, utraty niepodległości i obcego
panowania. O światłym i tolerancyjnym księciu, który padł ofiarą swego
fanatycznego i żądnego władzy brata napisze po kilku stuleciach historyk
indyjski Kanungo, że był to „męczennik
miłości do wszystkiego, co ludzkie i boskie, człowiek heroicznego ducha, który
występował w obronie pokoju i zgody wśród ludzi oraz dążył do wyzwolenia
ludzkiego umysłu z więzów ślepego autorytetu i dogmatów”... Został za to
srodze ukarany.
* * *
W stosunkach między
narodami faktycznie obowiązuje „prawo mocniejszego”, co nie koniecznie musi
budzić sprzeciw moralny, bo niby dlaczego ten, kto słabszy, miałby być
hołubiony i pieszczony przez tego, kto jest silniejszy, doskonalszy, zdrowszy?
Byłoby to nienaturalne, toteż znakomity myśliciel rumuński nie bez przekory i
nie bez racji jednocześnie zaznacza: „Pociągają
mnie jedynie narody nietknięte w myślach i czynach przez skrupuły,
rozgorączkowane i nienasycone, zawsze gotowe pożreć inne i pożreć same siebie,
depczące wartości wrogie swoim wzlotom i sukcesom, opierające się mądrości,
która jest jak narośl na starych narodach znużonych wszystkim i sobą samymi, i
jakby zauroczonych własnym zapachem pleśni.
Na próżno też brzydzę się tyranami; stwierdzam bowiem, że to oni snują
wątek historii i że bez nich nie można by pojąć idei i dziejów imperiów.
Ohydnie wzniośli, natchnieni bestialstwem, są obrazem człowieka doprowadzonego
do kresu i rozpalają do czerwoności jego bezeceństwa oraz zasługi. Iwan Groźny,
by przywołać przykład najbardziej frapujący, udostępnia wszystkie zakamarki i
kryjówki psychologii. Równie skomplikowany w swym obłędzie co w polityce,
czyniący ze swego królowania, i w pewnym stopniu ze swego kraju, wzór koszmaru
i prototyp żywej, niewyczerpanej halucynacji, mieszanka Mongolii i Bizancjum o
zaletach oraz wadach chana i bazyliszka, potwór z demonicznymi napadami gniewu
i ohydnej melancholii, rozdarty między upodobaniem do krwi a upodobaniem do
skruchy, pełen jowialności wzbogaconej i zwieńczonej szyderstwem, do zbrodni
czuł prawdziwą namiętność. Czujemy ją wszyscy, póki istniejemy: namiętność do zamachu
na innych lub na siebie samego. Tyle że u nas pozostaje ona niezaspokojona,
przeto nasze dzieła, czymkolwiek są, wywodzą się z naszej nieumiejętności
zabijania w ogóle bądź zabijania siebie. Nie zawsze do tego się przyznajemy i
chętnie zapominamy o intymnym mechanizmie naszych ułomności” (E. Cioran, „Historia i utopia,” s. 21-22). O
psychologii imperialnej Rosjan Fryderyk Engels pisał: „W pojęciu wulgarnie patriotycznej publiczności sława zwycięstw, podboje
za podbojami, potęga i blask caratu kompensują z nadwyżką wszystkie jego
grzechy, cały despotyzm, wszystkie nieprawości i samowolę; szowinistyczna
fanfaronada hojnie wynagradza wszystkie kopniaki... By zachować absolutną
władzę wewnątrz kraju, carat musiał na zewnątrz być bardziej niż niezwyciężony,
musiał być ustawicznie zwycięski, musiał za bezwzględne posłuszeństwo
wynagradzać szowinistycznym upojeniem zwycięstwami i wciąż nowymi zdobyczami”.
Jakże innej mentalności
dawał wyraz Aleksander Świętochowski, gdy w jednej ze swych książek pisał: „Ideałem społeczeństwa jest nie groźne,
zakute w zbroje państwo, lecz spokojna egzystencja, zgodna z prawami osobistej
i zbiorowej natury, bo nie oczekujmy niczego od przewrotów politycznych, wojen,
traktatów, przemiennych łask obcych, lecz zawierzamy tylko własnej żywotności”.
Siłą rzeczy, przynoszone do Rosji przez
Polaków tak łagodne usposobienie przyczyniało się do uelastycznienia stosunków,
praw i urządzeń społecznych, jak też do rozkwitu sztuk i nauk.
Wydaje się, że błędną
jest interpretacja przedstawiająca dzieje Rosji jako wyłącznie dzieje niewoli i
nieprawości. Gdyby był to kraj niewolniczy, nigdy by nie potrafił osiągnąć
takich wyżyn kultury i cywilizacji, jakie faktycznie osiągnął. Po prostu
struktura stosunków społecznych (a więc też stosunek wzajemny wolności i
przymusu) była tu zbudowana w sposób swoisty, co z kolei jest czymś naturalnym
i zrozumiałym. Jacek Bocheński, profesor uniwersytetu „Angelicum” w Rzymie i we
Fryburgu, w dziele „Pojęcie społeczeństwa
wolnego” pisze: „Często zakłada się,
że wszystkie społeczeństwa wolne posiadają wolność w tym samym stopniu. Po to,
by pewne społeczeństwo zasługiwało na miano „wolnego”, musi przyznać wolność
wszystkim swoim członkom we wszystkich dziedzinach istotnych. Pomimo to, w
wolności różnych społeczeństw można dostrzec różnice, a zatem także rozmaite
jej stopnie. Mogą się one pojawiać z trzech powodów: Po pierwsze, prawa
człowieka i, co za tym idzie, dziedziny istotne mogą być w różnych
społeczeństwach odmiennie interpretowane. Może się przeto zdarzyć, że pewna
dziedzina uchodzi w jednym kraju za istotną, za nieistotną zaś – w drugim. W
takim wypadku obywatel pierwszego kraju będzie w tymże kraju wolny, w drugim
natomiast wolny nie będzie. Po wtóre, w różnych społeczeństwach występują różne
reguły określające, kto i w jakich okolicznościach może zostać umieszczony w
szpitalu psychiatrycznym. Będą się one wówczas różniły liczbą takich osób. Mówi
się np., że w byłym Związku Sowieckim obywatel skazany za posiadanie
„niewłaściwych” poglądów mógł zostać umieszczony w zakładzie psychiatrycznym,
czego nie praktykuje się, dajmy na to, w Szwajcarii. Wreszcie, mogą występować
różnice w dziedzinie spraw nieistotnych. W tym wypadku, pomimo jednakowego
stopnia wolności w zakresie spraw istotnych, poważne różnice, pod innymi
względami stwarzają poczucie, że społeczeństwo, które ogranicza zbyt wiele
wolności nieistotnych, jest mniej wolne niż to, które tak nie czyni. Możemy na
tej podstawie wnosić, że społeczeństwa wolne mogą różnić się stopniem
posiadanej wolności.”
Polacy ciągle zachowywali
w sercu nie tylko chłodną rezerwę, ale i głęboki krytycyzm (a może idzie o
kompleks niższości?) do wschodnich braci, czego dobitny wyraz odnajdujemy m.in.
w wierszu Zygmunta Krasińskiego „Do
Moskali”:
„Wiem – dla mnie powróz – łańcuch zgotowany,
Kiedy przed wami nie uniżę czoła,
Gdy duch mój krnąbrny kornie nie zawoła:
„Nie Bóg mi panem, lecz wyście mi pany!”
O! dajcie pokój – bo ze mnie nie będzie
Sługa powolny – z mych ojców się rodzę!
War krwi nie hańbą, lecz śmiercią ochłodzę
I sześć stóp ziemi znajdę sobie wszędzie!
Tam dom mój ciasny, lecz pełen wolności,
Lepszy niż zamki, w których królujecie –
Żaden z was do mnie nie przyjdzie tam w gości!
Pierwszy raz będę bez was na tym świecie!”
Być może chodzi w tym
przypadku po części także o polskie udawanie, że rosyjskie „winogrona są
kwaśne”. Czujemy się źle w obliczu geopolitycznych i kulturotwórczych osiągnięć
„większego brata”. Duma narodowa Rosjan bowiem łączy się ściśle z ich
samoświadomością jako narodu wielkiego, imperialnego, globalnego, ba,
mesjanicznego. Narodu, który potrafił stworzyć ogromne mocarstwo, które wywiera
znaczny wpływ na losy całego świata. Nie jest to jednak zjawisko psychiczne
czysto rosyjskie. Po odkryciu Ameryki np. powstało w świecie germańskim
powiedzenie „dumny jak Hiszpan”. Problem honoru stał się centralnym tematem
literatury złotego wieku. Po wiekach walki przeciwko „innym” Hiszpanie byli
ucieleśnieniem kulturowej i ludzkiej wyższości nad oponentami. Duma szlachecka
(nobilitad), duma podboju (aventura), duma rasy i duma religii –
złożyły się też na powstanie szczególnego rodzaju zawiści u sąsiadów. Podobnie
widocznie jest na linii stosunków rosyjsko-polskich. Nie ulega żadnej
wątpliwości, że największymi zawistnikami Rosji są Polacy i Niemcy, narody
bardzo ambitne, które nieraz z Rosjanami rywalizowały, lecz nigdy nie potrafiły
osiągnąć takich wyżyn potęgi, jak bardziej szczęśliwy rywal. Stąd owo
nadrabianie miną Polaków, gdy mówią z udawaną wyższością o sąsiadach „ze
Wschodu” (pod względem psychologicznym Polacy współcześni są bardziej
„wschodni”, tzn. mniej ucywilizowani, mniej godziwi i honorowi, mniej
pracowici, punktualni i zdyscyplinowani – niż Rosjanie). Za naszą neurotyczną
pozą wyższości kryje się nieraz głębokie zakompleksienie, poczucie niższości, więcej
– świadomość autentycznej gorszości w stosunku do odwiecznego sąsiada i rywala.
Podobnie ambiwalentne uczucia żywią wobec siebie m.in. Anglicy i Irlandczycy,
Anglicy i Francuzi etc.
* * *
W rosyjskiej tradycji
ludowej i szlacheckiej od samego początku wyjątkowo ważne miejsce zajmował kult
zdrowia, siły, sprawności fizycznej i moralnej. Już w źródłach pisanych z X-XI
wieku znajdujemy mnóstwo opisów walk na pięści, na kije, na szable, na kopie,
na topory itd., a to nie tylko z wrogami, ale i wewnątrz społeczności ruskiej,
jako właśnie sporty, ćwiczenie sprawności. Przechodząc wewnętrzne metamorfozy
ruska sztuka walk była jednak żywa i rozwijała się w ciągu całego tysiąclecia,
w XXI wieku zaś następuje prawdziwy „powrót do źródeł” w tej dziedzinie i okazuje
się, że rodzima słowiańska tradycja walk samoobrony wcale nie ustępuje pod
względem urozmaicenia i skuteczności tradycjom „wschodnim” – chińskim,
japońskim, koreańskim (Por.: A. Gruntowski, „Russkij kułacznyj boj”, s. 58-80). Kult zdrowia, krzepy, sprawności
oczywiście bezpośrednio wiązał się z rzemiosłem wojskowym, z koniecznością
zbiorowej samoobrony przed zewnętrznymi wrogami, która bez uprzedniego
przygotowania byłaby nieskuteczna. Dlatego w łonie wszystkich szlacht
narodowych uprawianie sportów należało do zajęć pierwszorzędnych i szczególnie
lubianych.
Sporty, szczególnie o
charakterze militarnym, były np. nader popularne wśród polskiej szlachty
kresowej. „Zwykłą próbą zręczności i
odwagi było uganianie na stepie spotkanego wilka; kiedy zaś zwierz zniemożony
dalej uciekać nie był w stanie, pragnący zdobyć rycerskie ostrogi winien był
zeskoczyć z konia i odgryzającego się wilka kordelasem w serce ugodzić.
Strzelanie, fechtunek i konna jazda doprowadzone były w tym gronie do takiej
doskonałości, że Aleksander Jełowicki, siedząc na ganku z pistoletem, pakował
kulę w dyszel zajeżdżającego przed ganek powozu w chwili, kiedy wprost ku niemu
był skierowany. Wacław zaś Rzewuski wjechał na swym ulubionym arabie na
rusztowanie budującej się w Krzemieńcu wieży, u szczytu której spiął konia, go
zawrócił i zjechał spokojnie w dół. Toteż gdy wyborowa ta młodzież poszła do
powstania, pięćdziesięciu takich bohaterów zatrzymało pod Saszowem cały pułk
huzarów”... Zadaniem polityków jest ujęcie dążeń hubrystycznych i perfekcjonistycznych
w ramy celów i zadań państwowych oraz postawienie ich na służbę interesom
narodu jako jednej wielkiej rodziny.
Zbiorowa motywacja
hubrystyczna może przejawiać się w dwu formach. Pierwsza z nich polega na
dążeniu własnej grupy (narodu, klasy, kościoła, zespołu pracy, firmy etc.) do
doskonałości, kiedy to zbiorowość stawia sobie coraz to wyższe wymagania i
donioślejsze cele, mające doprowadzić do stanu perfekcji pod jakimś względem. Ściśle
się z tą postawą łączy zjawisko bardziej rozpowszechnione i znane: dążenie do
wyższości własnej grupy nad innymi. Tendencja ta często wiąże się ze zbiorową
samoidealizacją i poniżaniem innych, z agresją, pogardą dla outsiderów, pychą i
butą. Przekonanie o własnej wyższości zawsze idzie w parze z faworyzowaniem
własnej a dyskryminacją obcej grupy, skłania do przedsięwzięć awanturniczych i
nieodpowiedzialnych, najczęściej prowadzących do katastrofy, jak np. budowanie
przez Rosjan komunizmu, a przez Niemców tysiącletniej Rzeszy. Taka postawa jest
zawsze zarzewiem walki. Robert K. Merton pisał: „Jeśli jakiś naród, rasa, grupa etniczna lub jakakolwiek inna wielka
zbiorowość przez dłuższy czas wychwala swe pozytywne cechy i – wprost lub
pośrednio – deprecjonuje cechy innych, prowokuje to i umożliwia pojawienie się
przeciwnego etnocentyzmu. I jeśli zbiorowość, dotąd w zasadzie pozbawiona
wpływów, nabierze słusznego poczucia własnej rosnącej siły, to jej członkowie
doznają wzmożonej potrzeby samopotwierdzenia.” W zależności od kultury i
cech psycho-antropologicznych zbiorowości, a także konkretnych okoliczności
społeczno-historycznych potrzeba ta może być realizowana w diametralnie nieraz
przeciwstawny sposób.
* * *
Rosyjskie źródła
genealogiczne, zarówno archiwalne, jak i drukowane, zawierają ogromną ilość
wzmianek o obcym, „priszłym” pochodzeniu wielu wpływowych rodzin tego kraju.
Tak np. podaje się często, że od niejakiego Andrzeja Kokora (niekiedy występuje
imię Kołycz) z Prus pochodzą rodziny Boborykinów, Kokoriewów, Konownicynów,
Kołyczewów, Łodyginów, Nieplujewów, Obrazcowów, Szeremietiewów. (F. I. Miller, „Izwiestije o dworianach rossijskich”, Sankt Petersburg 1790, s. 414-415).
Uważa się, że przodkiem
Biestużewów i Biestużewów-Riuminów był Szkot czy Anglik Arthur (wg innych:
Gabriel) Best, który jakoby przybył w 1403 roku z Wielkiej Brytanii do Rosji.
Niekiedy genealogowie rosyjscy piszą o normańskim pochodzeniu (rok 1027) takich
rodzin jak Aksakow, Woroncow, Wieljaminow, Islenjew, Woroncow-Wieljaminow. Przodek
Sobakinów, szlachcic o skandynawskim imieniu Olgierd, miał przybyć do Rosji z
Danii („Obszczij gierbownik”, t. 3,
s. 19). Podobnie rodzina Nagoj’ów, z której pochodziła matka błogosławionego
carewicza Dmitrija Uglickiego, legitymowała się jakoby duńskim pochodzeniem.
Niemieckiego pochodzenia
mają być: Wizin, Lewszin (Löwenstein), Szepielew, Lewaszow, Arcybaszew,
Sokownin (Ikskühl), Jachontow (von Dolen), Miatlew, Nieplujew, Ozierow,
Protopopow, Pupkow; hrabiowie Minich, Orłow, Woroncow; baronowie Konownicyn,
Czegłokow, Mawrin, Mołczanow, Kozodawlew (Kos von Dahlen), Fersen, Pahlen,
Kankrin, Bieklemiszew, Arcybaszew, Fonwizin (von Wiese), Klopmann. O niektórych
z nich (Arcybaszew, Bieklemiszew, Konownicyn, Orłow, Woroncow) inne źródła
mówią, że pochodzili z Polski.
Od przybyszów z Grecji
mają się wywodzić takie rodziny, jak Stremouchow, Szetniew, Gołowin, baron
Koszkin, Kaszkin, Wołokitin.
Z Włoch przybyli ponoć
przodkowie panów Oszninów, Zasieckich, Griaznowo, baronów Paninów, baronów
Jełaginów, Naszczokinów.
Szwedzkiego pochodzenia
są ponoć Aminowy, Apołłowy, Baranowy, Buturliny, Gołowiny, Kalitiny,
Klementjewy, Lepiszewy, Nasakiny, Pereswiet-Maraty, Rołładiny, Rubcowy,
Tollowie, Łodyżeńscy, Suworowy, baronowie Koziny, Sumarokowy, Buchariny,
Jewscy.
Książęco-hrabiowski ród
Suworowów pochodził być może od przodka, który w XVI wieku przybył do Rosji ze
Szwecji, Juda Suwor dał początek Suworowym; Naum – Naumowym; Grigorij –
Bucharinym... (P. Dołgorukow, „Rossijskaja
Rodosłownaja Kniga”, cz. 2, Sankt Petersburg 1854, s. 64). W połowie XIV
wieku przybył ponoć ze Szwecji poprzez Litwę do Rosji Jur Szałyj, protoplasta
Nowosilcowów.
Francuskiego pochodzenia
mieli być m.in. Griaznowowie. Z Hordy Tatarskiej mieli na Ruś przybyć Jeropkin,
Kołtowskij, Łupandin, Juszkow, Apraksin, Kriukow, Pietrow-Sołowowo, Szczerbaczow,
Prikłonskij, Wieljaminow-Ziernow, Plemiannikow, Zagriażskij, Chotiaincow,
Narbiekow, Karaułow, Bołtin, Mosołow, Bibikow, Korobjin, Birkin, Poliwanow,
Mierlin, Swistunow, Sawanczejew, Dawydow, Karamzin (Kara-Murza), Dierżawin
(protoplasta Bagrim), Bołtin.
Tatarskiego pochodzenia
byli – jak podaje Piotr Dołogurow – książęta i hrabiowie: Urusow, Jusupow,
Koczubej, Tarkowskij, Apraksin, Rastopczin, Mordwinow, Uwarow, Baranow,
Dondukow-Korsakow, Kostrow, Sibirskij, Tieniszew, Tiumieniew,
Szirinskij-Szichmatow, Gołowin, Saburow, Bachmietiew, Bibikow, Wierderewskij,
Daszkow, Jermołow, Mieszczerskij, Matiuszkin, Suszkow, Strogonow, Bibikow,
Poliwanow, Jazykow, Timiriaziew, Uwarow, Żdanow (Por.: Bobrinskij, t. 1, s.
213).
Wołoskiego pochodzenia
mają być Cheraskow, Kantemirow (z mołdawskich Tatarów). Z Węgier rzekomo
wywodziły się rodziny Baturinów, Bakuninów; ze Szwecji – Barclay de Tolly.
L. Sawiełow w książce „Driewnieje russkoje dworianstwo”
zauważał: „Główną cechą szczególną
genealogii starożytnej szlachty rosyjskiej stanowią legendy o jej obcym
pochodzeniu, i ten problem nie może być pominięty milczeniem... Negować wjazdy
do Rosji z Polski, Litwy i carstw tatarskich, oczywiście, nie sposób, lecz
wjazdy z państw europejskich, w szczególności „iz Prus” – w które tak obfitują
rosyjskie genealogie niw mogą być traktowane poważnie. Izba wywodów
genealogicznych zaczęła wymagać dowodów, takowych zaś nie było, – zaczęto więc
je fabrykować; w wyniku zaś wszystkiego wychodziło, że szlachta rosyjska ród
swój wiedzie zewsząd, tylko nie z Rosji”... Sawiełow opracował genealogię
933 rodów rosyjskich, z których, jak się okazało, rzekomo aż 804, czyli prawie
90%, miały być obcego pochodzenia. „Wyjechał
iz Niemiec muż cziestien imieniem Andriej Iwanowicz Kobyła, ot niegoże rod Kobylin...
Wyjechał iz Prus cziestien muż Christofor, prozwanijem Bezobraz i ot niego rod
Bezobrazow” itp. ... Przeważnie bez sensu.
Tych, kto uważa, iż
nazwisko Kobyła brzmi z niemiecka, przekonywać o niczym nie warto, tym zaś,
którzy nie są tego pewni, możemy podać, że bojarowie hospodarscy o nazwisku
Kobyła i Bezobraz występowali jeszcze w pierwszej połowie XVI wieku na terenie
późniejszego województwa brzeskiego i stąd dość łatwo mogli rzeczywiście trafić
do Carstwa Moskiewskiego.
Gdyby wierzyć sztucznym genealogiom,
wypadałoby uznać za potomków Niemców takie rodziny, jak: Kłyczew, Kutuzow,
Jepanczin, Sałtykow, Tołstoj, Bieklemiszew, Szeremietiew, Boborykin, Lewaszow,
Chwostow, Wasilczikow; za potomków Szwedów: Woroncow, Sumarokow, Ładyżenskij,
Wieliaminow, Bogdanow, Zajcew, Niestierow; Włochów – Jełagrin, Panin,
Cziczerin, Sieczenow, Oszanin, Ałfieriew, Kaszkin; Greków – Własow, Żukow,
Striemouchow itd. Jak zaznacza Nikołaj Bielajew („Russkij Wiestnik”, nr 8, 1992), „nierzadko to pochodzenie, które ludzie sobie przypisywali, żeby
zadośćuczynić owej śmiesznej i smutnej modzie, było znacznie gorsze od
rzeczywistego, które uważano za marne tylko dlatego, że było ono rdzennie
rosyjskim. Sprawa dochodziła do absurdu. Tak np. słynni na całą Rosję
Rurykowicze – książęta Kropotkinowie pokazywali się jako wychodźcy z Ordy!
Nawet to, widocznie, wydawało się bardziej zaszczytne, niż pochodzenie od
Wielkich Książąt Smoleńskich! Sobakinowie – również potomkowie Książąt
Smoleńskich – zaczęli się pisać jako przybyli z Danii...”
Bobrinskij powiada (t. 2,
s. 222), że od Radszy, słowiańskiego Litwina, przybyłego do Moskwy w XIII
stuleciu, jego zdaniem pochodzą liczne, a tak znane rosyjskie rody szlacheckie,
jak: Aminow, Buturlin, Romanow, Puszkin, Ulitin, Towarkow, Swibłow, Slizniew,
Korowin, Zielienyj, Czeladnin, Zamyckij, Kuricyn, Bułygin, Rożnow,
Musin-Puszkin, Beznogij, Czeszichin, Czertow, Wołkow, Kołogriwow, Powodow,
Chrulew, Czułkow, Żulebin, Wołczenkow, Tregubow, Slepcow, Czobotow, Miatlew,
Bułgakow, Nogawicyn, Smołkin, Kołogriwow, Niekludow, Kamienski.
Przodkiem wieku
rosyjskich rodów był ponoć szlachetny przybysz z Prus Kampila, przerobiony
przez niechlujnych pisarczyków rosyjskich na Kobyłę. Legendarny Indris, ni to
Litwin, ni to Łotysz, ni to Prus, miał przybyć z Prus do Czernihowa w 1353
roku. Pozostawił po sobie liczne potomstwo płci męskiej, z którego poszły
liczne rodziny szlacheckie m.in. takie jak Goleniszczew-Kutuzow, Daniłow,
Mołczanow, Wasilczikow, Tołstoj, Tuchaczewskij, Sałtykow, Biezobrazow. (Por:
Bobrinskij, t. 1, s 178).
Przyprowadzona przez
niego dzielna drużyna, licząca 2000 osób, miała również pozostawić liczne
potomstwo. Pikanterii dodaje tej historii fakt, iż np. „Obszczij gierbownik” (t. 1, s. 311) podaje, że Indris miał
faktycznie na imię Tengri i przybył do Moskwy nie z Niemiec, lecz z Hordy
Tatarskiej, gdzie należał do najwyższej arystokracji. Musiał jednak stamtąd
salwować się ucieczką... Z terenu Prus przybyli jakoby do Moskwy Waraksiny (od
Waraksy) czy np. Wojejkowy (od Wojejka Wojciagowicza).
Niewykluczone, że do
Moskwy mogli Polacy lub Litwini trafiać i okrężną drogą. Tak np. „Rodosłownaja kniga” (t. 2, s. 308)
pisze: „Dierżawiny. Wyjechali iz Bolszoj
Ordy. Odin iz potomkow wyjechawszego nazywałsia Dzierżawa, ot kotorogo i wieś
rod połucził nazwanije”. Albo znowuż czytamy: „Lackije. Wyjechali iz Prussii” (tamże, s. 343). Jasne, że chodzi tu
o znany polski ród panów Lackich herbu własnego.
20 września 1598 roku
wojewodowie Stiepan Kozmin, Andrej Wojejkow i Piotr Piwow pisali carowi
Borysowi Fiodorowiczowi Godunowowi o swym zwycięstwie nad syberyjskim chanem
Kuczumem. Wśród osób, które wykazały szczególną odwagę w walce wymienili
„Litwę”: Chrystofor Zielenowskoj, Iwan Pawłow, Kuzma Rodionow, Jakow
Szełkowskoj, Iwan Jeremiejew, Łukasz Indrykow, Paweł Arszynskoj, Iwan Zaleskoj,
Ostap Pietrow... („Akty istoriczeskije”...,
t. 2, Sankt Petersburg 1841, s. 6).
W 1608 roku w podobnych
aktach figurują „Litwini” Grysza Połtiew, Michajło Radziszewski i in. (tamże, t. 3, s. 127). „Raschodnaja kniga Sibirskogo Prikaza” w
Moskwie nazywa „Polakami” kupców z Białej Rusi o nazwiskach: Razojew, Iwanow,
Łukjanow, Siergiejew („Russko-biełorusskije
swiazi. Sbornik dokumentow”, Mińsk 1963, s. 422).
O wielu rodzinach
szlacheckich źródła rosyjskie podają przeczące sobie nawzajem informacje, tak
np. o Koczubiejach, Turgieniewach, Żdanowiczach, Bonwerach, Stasowach,
Apraksinach, raz twierdzi się, że przybyli z Polski czy Litwy, a innym znów
razem, że z Hordy Krymskiej („Obszczij
gierbownik”, t. 3, s. 49; t. 4, s. 53 i in.).
L. M. Sawiełow w książce „Bibliograficzeskij ukazatiel po istorii,
geraldike i rodosłowiju rossijskogo dworianstwa” (Ostrogożsk, 1898, s. 34)
bardzo negatywnie oceniał „Obszczij
Gierbownik”, pisał, iż „przepełniony
on jest rozmaitymi wymysłami i legendami, szczególnie jeśli chodzi o rody,
które się wysunęły w ciągu wieku XVIII, wielu rozmaitych awanturników. Tak ma
się do czynienia z fantazjami o pochodzeniu Razumowskich, Bezborodków,
Skowrońskich, Dewierów, Bagrationów, Jefimowskich i wieku innych”. Tę edycję
Sawiełow określa jako „balast naszej
niebogatej literatury genealogicznej”.
I faktycznie wielotomowy „Obszczij gierbownik dworianskich rodow
Wsierossijskoj Impierii” zawiera obok rzetelnych informacji także niemało
mistyfikacji. Oczywiście, forma nazwiska może wprowadzać w błąd, wcale nie jest
tak, że końcówka „-ski”, „-cki” zaraz wskazuje na polskie pochodzenie odnośnej
rodziny. Tak „z polska” brzmiące nazwiska „Wierderewski” czy „Jewski” nie mają
nic wspólnego z Polską. W źródle bowiem „Rodosłownaja
kniga” (t. 2, s. 296, 312) czytamy: „Wierderewskije.
Wyjechali iz Bolszoj Ordy, nazwanije połuczili po otczinie ich, nazywajemoj
Wierderew”. (...) „Jewskije.
Wyjechali iz Szwecji”. No właśnie: pomieszanie z poplątaniem!
I odwrotnie, niekiedy
zupełnie po muzułmańsku brzmiące nazwisko może być trawestacją imienia
polskiego i kryć ród czysto lechicki. Tak np. „Rodosłownaja kniga” (t. 2,
s. 322) głosi: „Isupowy. Wyjechali iz
Litwy (a po pokazaniju odnorodcew ich Kobylskich wyjechali iz Polszi. Nazwanije
priniali ot wyjechawszego, kotoryj nazywałsia Isup”. Z pewnością owe „Isup”
to nic innego jak Józef... Ale byli też Isupowy, którzy „wyjechali iz Zołotoj Ordy”.
***
Bardzo wiele wpływowych
rodów Imperium Rosyjskiego, które tworzyły potęgę tego mocarstwa, wiodło swój
ród od lechickiego Ruryka (Raroga) przez Gedymina, aż do takich rodzin jak:
Ogińscy, Odojewscy, Nowosilscy (Nowosielscy), Odyńcowie, Massalscy, Druccy,
Chowańscy, Prońscy (Pruńscy), Puzynowie, Romodanowscy, Sokalscy, Starodubowscy,
Turowscy, Czetwertyńscy, Mirscy, Sokolińscy, Twerscy, Zasławscy, Ostrogscy,
Żylińscy, Babiczewowie, Putiatinowie, Lwowowie, Druccy-Sokolińscy, Zasieccy,
Prozorowscy, Wołkońscy, Kolcowie-Massalscy, Gorczakowowie, Satinowie,
Boratyńscy, Oboleńscy, Tielepniewowie, Repninowie, Tiufiakinowie,
Dołgorukowowie, Szczerbatowowie, Wiaziemscy, Wsiewołożscy, Szachowscy,
Podberescy, Łobanowowie-Rostowscy, Biełosielscy-Biełozierscy, Wadbolscy,
Szeleszpańscy, Tatiszczewowie, Jeropkinowie, Kozłowscy, Karpowowie, Rżewscy,
Daszkowowie, Kropotkinowie, Dmitrijewowie, Aładjinowie, Kosatkinowie-Rostowscy,
Uchtomscy, Bierezinowie, Lapunowowie, Iljinowie, Chiłkowowie, Gagarinowie,
Gundarewowie, Żukowowie, Błudowowie. Co prawda prawdziwy rodowód tych rodzin
jest inny, nie tak nobliwy, jak głoszą ich legendy domowe, ale to nie zmienia
faktu, że element litewski i polski odegrał ogromną rolę w kreowaniu potęgi
Państwa Rosyjskiego.
Jak słusznie zauważa
Margaryta Byczkowa, „potomkowie wielkich
książąt litewskich w XIV-XVI wieku przyjeżdżali [do Moskwy] służyć ze swoimi
dworzanami i ich pochodzenie nie wymagało oficjalnego potwierdzenia.” Sam
Gedymin przez historiografię rosyjską najczęściej wywodzony był z rodu Ruryka,
miał być potomkiem Iziasława, starszego syna kniazia kijowskiego Włodzimierza
Świętego. „Gedimin ili Jediman proizoszeł
ot Rossijskogo Wielikogo Kniazia Władimira Swiatosławicza, kotoryj kriesti
Russkuju Ziemku i posadi syna swojego Iziasława na Połockie, ot kojego poszli
kniazja Połockije i Litowskije” („Obszczij
gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskoj Imperia”, Sankt Petersburg
1797, cz. 2). Z rodu zaś Gedymina idą: Golicyn, Kurakin, Trubieckoj, Sanguszko,
Woroniecki i in.
Mimo wielu wojen z Polską
kulturalne warstwy narodu rosyjskiego chętnie poznawały kulturę zachodniego
sąsiada. Nawiasem mówiąc, ze strony Polski żywiono ongiś do Rosji często
uczucia najszczerszej przyjaźni. Oto np. 20 maja 1658 roku król Polski i wielki
książę litewski Jan Kazimierz wystosował uniwersał o zwołaniu kolejnego sejmu.
W tym nader interesującym dokumencie znalazły się m.in. następujące zdania: „Wszem wobec y każdemu z osobna...
Oznaymujemy, iżeśmy zawsze wielce pragnęli, dla dokończenia zaczętego z Carem
Jego mością Moskiewskim dzieła y gruntownego strony tamtey uspokojenia, seym
walny koronny złożyć y na nim z Carem Jego mością y narodem Mioskiewskim, z
jedney krwie słowiańskiey idącym, strojem, mową y religią narodowi Polskiemu
naybliższym, na konfuzyą zawistnych wszystkiemu imieniowi słowiańskiemu
sąsiadom cale się uspokoić. Tak nie mogąc tego tak świątobliwego
przedsięwzięcia naszego przez te wszystkie niebezpieczne czasy dla ustawicznych
wojen szwedzkich, kozackich y węgierskich do pożądanego przywieść końca, teraz,
gdyśmy za łaską Bożą nieprzyjaciół pomienionych z większey części państw
naszych wyparli, potrzebne to y wszystkiemu imieniu słowiańskiemu pożyteczne
dzieło do skutku przywieść umyśliliśmy”...
Naznaczając sejm w
Brańsku na 1 czerwca 1658 roku monarcha deklarował, iż celem jego będzie
doprowadzenie „do gruntownego z carem
Jego mością Moskiewskim uspokojenia y pożądanego od wielu wieków Słowiańskich
narodów zjednoczenia” jak również bezpieczeństwa Rzeczypospolitej („Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 34, s. 125).
Na terenie Smoleńszczyzny
doszło do XVI-XVII wieku do ścisłego sąsiedzkiego współżycia Rosjan,
Białorusinów (Litwinów) i Polaków. Sejm walny koronny odbyty 1611 roku w
Warszawie m.in. postanawiał: „Za
rekuperowaniem Smoleńska, a za spustoszeniem krajów tamtych, chcąc je osadzić,
kazaliśmy posłać uniwersały nasze, aby ludzie szli do Smoleńska y tamte kraje
osiadali, którym wolność deklarujemy”... etc. („Volumina Legum”, t. 3, Petersburg 1859, s. 24). Tysiące szlachty i
chłopów z Królestwa Polskiego osiadło wówczas na tym pograniczu i w następnych
pokoleniach uległo rutenizacji. Obcy przybysze bardzo rychło ulegali zupełnej
asymilacji z żywiołem wielkoruskim. W naturalny sposób np. Krzysztof
Chrząstowski stawał się Christoforem Chruszczowskim lub Chruszczem, a jego syn
już: Chruszczowem. Nagminnie też Tęczyński stawał się Toczyńskim, Węgrowiecki –
Ugrowieckim, Strzałkowski – Striełkowskim czy Strielcowem, Jezierski –
Ozierskim lub Ozierowem.
Od pewnego czasu stało
się też w Moskwie nader modnym przybieranie nazwisk brzmiących „na polskij
manier”, czyli kończących się na „-ski” lub „-cki”.
W. Nikonow („Geografija familij”, Moskwa 1988) uważa,
że nazwisko, jako „dziedziczne imię
rodziny”, jako takie zjawiło się po raz pierwszy w Italii, w X-XI w., następnie
aż do XVIII wieku włącznie rozpowszechniło się po Europie. Dziś kształtuje się
w Afryce i Azji. W XVIII-XIX wieku w Rosji pojawiło się mnóstwo niby z polska
brzmiących nazwisk, których właściciele jednak niekiedy niczego wspólnego z
Polską nie mieli. Ciekawe, że w Rosji nazwiska kończące się na „-ckoj”, -„skoj”
(pochodne od polskich -cki, -ski) w XVII-XVIII wieku były najbardziej
rozpowszechnione na północ i zachód od Moskwy (Psków – 9,2%; Twer – 9,6%;
Ustiug – 6%), a na „-icz” na terenach bezpośrednio stykających się z ziemiami
wschodnimi Rzeczypospolitej (Psków – 0,2%). (S. J. Zinin, „Suffiksy russkich familij XVII-XVIII wiekow,” w: „Antroponimia” (red. W. Nikonow, A.
Supieranskaja) Moskwa 1970, s. 97). „Wpływy
polskie w drugiej połowie panowania Aleksego, za Fiodora III i w okresie
regencji carówny Zofii – do 1680 roku, rozciągały się również na całą szeroką
sferę kultury materialnej. Z Polski przywożono przedmioty zbytku, wykwintne
materiały odzieżowe, drogie sukna, jedwabie i atłasy; zdobyczami z wypraw
wojennych były głównie różne rodzaje broni, dzwony, czasem też taki rarytas,
jak wykonany przez polskiego rzemieślnika i przywieziony ze Smoleńska zegar
bijący; car Aleksy podarował go klasztorowi św. Saby (Sawwin-Storożewskij
monastyr) na wzgórzu Storoże pod Zwienigorodem. Pierwsza żona cara Fiodora III,
Agafia Gruszecka, córka szlachcica ze Smoleńszczyzny, wyraźnie opowiadała się
za zamianą ciężkich szat rosyjskich na polskie kontusze, i koniecznie z szablą
u boku; podobało się jej również strzyżenie włosów i golenie bród, a więc już
przed Piotrem I – który rewolucję w tym zakresie zrobił na siłę. Na Kremlu i w
domach bojarskich pojawiły się meble na polską modłę (stoły na rzeźbionych
nogach), karety, pewne detale tronu Aleksego z 1659 r., nawet patriarsze
nakrycie głowy Nikona („na manier kardinalskij”), liberie sług, płyty nagrobne
niektórych dostojników (także duchownych) z napisami w języku greckim,
łacińskim, niemieckim i polskim. Pracowali w Moskwie polscy rzemieślnicy-
rymarze, ślusarze, czapnicy; znamy kilka nazwisk Polaków – malarzy pałacowych;
byli też Polacy wychowawcami w domach bojarskich, m.in. u Naszczokina; oni to
pewnie namówili jego syna do ucieczki. Liczba książek polskich w bibliotekach
niektórych bojarów i klasztorów przekraczała sto, a łacińskich – kilkakrotnie
więcej. Były też przekłady z polskiego; tłumaczono Reja, Stryjkowskiego,
Szymona Starowolskiego, różne historie i opowieści, bajki Ezopa, „Przemiany”
Owidiusza i wiele innych. Władali biegle językiem polskim i sam car Fiodor, i
jego siostra Zofia, i jej faworyt – książę Wasyl Golicyn”. (Ludwik Bazylow,
„Historia Rosji”, t. 1, Warszawa
1983, s. 278).
Hrabia Grigorij
Miłoradowicz w swym dwutomowym dziele „Rodosłownaja
kniga czernihowskogo dworianstwa” (Petersburg 1901) przytacza dane o długim
szeregu osób niewątpliwie polsko-szlacheckiego pochodzenia, którym w Cesarstwie
Rosyjskim nie nadano szlachectwo tego kraju, ponieważ prawdopodobnie nie mogły
one udowodnić, z braku dokumentów, swego dawnego pochodzenia. Na liście tej
(osób znajdujących się w służbie wojskowej Cesarstwa) spotykamy tak
jednoznacznie brzmiące nazwiska, jak Adamowicz, Adasowski, Aleksandrowicz,
Andrzejewski, Andrzejewicz, Andruszewski, Antonowicz, Armaszewski (widocznie
chodzi o Hermaszewskich), Bazylewicz, Baranowski, Bachmacki, Bieniecki,
Berezowski, Błażewicz, Bobrowski, Bogajewski, Bogdanowicz, Bohomolec,
Bogusławski, Bożyński, Bończa-Osmołowski, Borszczewski, Brodowicz, Brodowski,
Burak, Bury, Bykowski, Biełanowski, Bielecki, Wasilewski, Wielhorski, Wierzbicki,
Weryha, Winicki, Wisłogórski, Witkowicz, Wiszniewiecki, Wiszniewski,
Wołodkowski, Wolski, Woronkiewicz, Wojciechowicz, Wroński, Wysocki, Gajewski,
Halicki, Golejewski, Homolicki, Hołownia, Houwalt, Granowski, Hryhorowicz,
Gudym-Lewkowicz, Hulewicz, Górski, Hutor, Danilewski, Daniłowicz, Dacewicz,
Dyakowski, Dobrowolski, Dobrosielski, Domontowicz, Drozdowski, Dubowski,
Chocimirski, Jewniewicz, Jeżewski, Żdanowicz, Żdan-Puszkin, Żuk, Żurawski,
Zaborowski, Zabiełło, Zawadzki, Zakrzewski, Zańkowski, Zieleński, Złotnicki,
Zubowski, Iwanicki, Izmailski (pierwotnie Puhaczewski), Imszeniecki, Isajewicz,
Kalinowski, Kamieniecki, Kamiński, Kapcewicz, Karnowicz, Karpiński, Karpowski,
Karsnicki, Kaczanowski, Kwieciński, Kibalczyc, Kisiel, Klimowicz, Kowalewski, Kozakiewicz,
Kozłowski, Konstantynowicz, Korotkiewicz, Korzun, Kosacz, Kosowicz, Kostanecki,
Krasowski, Krzysiewicz, Krupicki, Kuźmiński, Kunicki, Kupczyński, Kurowski,
Lewicki, Lewkowicz, Liniewicz, Lipski, Lisiewicz, Lisowski, Lisański,
Łobanowski, Łozowski, Łukaszewicz, Łukaszewski, Lubarski, Lutkiewicz,
Laszkowski, Magierowski, Majewski, Makarowicz, Maksimowicz, Maksimowski,
Małaszewicz, Mańkowski, Markowicz, Masłowski, Masiukiewicz, Maczugowski,
Mackiewicz, Mizerny, Miklaszewski, Miłowicz, Misiewski, Michajłowski,
Naliwajko, Narbut, Niewiński, Niewierowski, Nieścierowicz,
Niemirowicz-Danczenko, Nowodworski, Orłowski, Pankiewicz, Pawłucki, Paszkowski,
Piotrowski, Pohoski, Podwysocki, Połtoracki, Puszczyn, Rajewski, Rokicki,
Raczyński, Romanowicz, Rudziński, Rutkowski, Rylski, Sawicki, Sawicz,
Samojłowicz, Swirski, Święcicki, Siemaszko, Sempliński, Silewicz, Silicz,
Sobolewski, Sokołowski, Sołłohub, Starosielski, Stachowicz, Stefanowicz,
Stocki, Strażewski, Tański, Tarasiewicz, Tarnawski, Ternawski, Tymecki, Tichonowicz
(Ciechanowicz), Tołpyha, Tomiłowski, Trabsza, Tryzna, Trocki, Trusiewicz,
Tudorowski, Uszyński, Falkowski, Fedorowicz, Fedorowski, Filipowski, Chęciński,
Chilczewski, Chołodowski, Chrapowicki, Cytowicz, Cykliński, Czarnuszewicz,
Czajkowski, Czekan, Czerniawski, Czerniachowski, Czeczelnicki, Szabelski,
Szabłowski, Szewernicki, Szydełowski, Szkłarewicz, Szpakowski, Szumski,
Szczerba, Szczyciński, Szczurewicz, Szczucki, Junicki, Jurkiewicz, Jagodowski,
Jakubowicz, Janowicz, Janowski, Jaroszewski, Jasnowski, Jasnopolski.
Tenże obraz widzimy wśród
warstwy urzędników, gdzie tłoczno jest od takich nazwisk, jak Dombrowski,
Dowgiałło, Korsakiewicz, Chodkiewicz, Hryniewicz, Stradomski, Chomiński,
Czerwiński, Szmigielski itd.
Przez kilka stuleci
polsko-litewska „rzeka” płynęła do „morza rosyjskiego”, tak iż w XIX wieku we
wszystkich guberniach Imperium aż się roiło od nazwisk jednoznacznie
wskazujących na pochodzenie. Oto np. jakie imiona znajdujemy w zbiorach
Pskowskiego Gubernialnego Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich z 1896 roku (w
dziale szóstym „szlachta starożytna”, fundusz 110): Bogucki, Barszczewski,
Chudziński, Chocimski, Chludziński, Chołodowski, Celiński, Czerleniowski,
Czernyszewski, Czerniewski, Drucki-Sokoliński, Dubowski, Dembski, Dembiński, Dłuski,
Dobrowolski, Demczyński, Filipowicz, Fłoryński, Gajewski, Galecki, Golejewski,
Gojżewski, Galinowski, Grudziński, Hieropolski, Irecki, Iwaszewski, Jukawski,
Junoszewski, Janowski, Jaworski, Januszkiewicz, Jerzewski, Januszkowski,
Jelecki, Korwin-Krukowski, Komarski, Koniuszewski, Kałakucki, Kasperski,
Kazakowski, Kiśliński, Klimaszewski, Kolcow-Massalski, Korsak, Kowalewski,
Kościeński, Kostyrko-Stocki, Krasowski, Kosmecki, Krasnopolski, Krasnolenski,
Kulewski, Kunicki, Lewicki, Ławrynowski, Ławrowski, Łagowski, Łański,
Łaniewski, Łasuński, Łoziński, Łukomski, Malinowski, Marcinowski, Maslenicki,
Maciejewski, Mieglicki, Mielnicki, Milewicz, Miładowski, Mickiewicz,
Moraczewski, Musorski, Myszecki, Narbut, Nawrocki, Niegonowski, Nieledziński,
Nowacki, Oboleński, Orański, Ordyłowski, Orlicki, Ostrowski, Pieczkowski,
Piewicki-Borowicki, Pławski, Powało-Szweykowski, Podaszewski, Polistowski,
Polski, Pochwaliński, Prochorowicz, Przegorzewski, Rebkowski, Rodziewicz,
Rodoszewski, Rokicki, Romanowski, Rybiński, Raćkowski, Stempkowski,
Stankiewicz, Staniewicz, Statkowski, Stebutt, ks. Szachowski, Sakowicz,
Sawicki, Simański, Sokolski, Sozentowicz, Sołomirski, Stawiski, Tarasiewicz,
Terpiłowski, Tichorski, Tomiłowski, Trojanowski, Wieliczkowski, Wilczewski,
Wojciechowski, Wyrzykowski, Zaleński, Zaleski, Zaciepliński, Zieleński,
Zawołocki, Żadrycki, Żołądź, Żutowski.
Podobną sytuację można
zaobserwować we wszystkich innych archiwach Rosji, należących do guberńskich
zgromadzeń deputatów szlacheckich.
Gdy się zaś spojrzy na
wielką i wspaniałą kulturę rosyjską, to trzeba pamiętać, że z ziem dawnej
Rzeczypospolitej, ze szlachty polskiego króla jegomości wywodzili się
Dostojewscy i Gogolowie, Wiszniewscy i Kiełdyszowie, Boratyńscy i
Chodasiewiczowie, Sawiccy i Kramscy, Czajkowscy i Strawińscy, Szostakowiczowie
i Miaskowscy, Łobaczewscy i Możajscy, Żukowscy i Leontowiczowie, Kapicowie i
Szokalscy, Korsakowowie i Ciołkowscy, Czyżewscy i Wernadscy, Sokołowscy i
Łoscy, Rostropowiczowie i Siemaszkowie, itd. itd.
W 1987 roku jeden z
numerów wileńskiego „Czerwonego Sztandaru”
opublikował artykuł syberyjskiego krajoznawcy F. Pokazniewa pt. „Polacy w Surducie”, w którym można było
przeczytać m.in. następujące ustępy: „Według
danych z lat 1868-1869 zamieszczonych w książce „Gubernia Tobolska” (wyd. w
1871 roku w Petersburgu) ogólna ilość ludności guberni wynosiła 972 tys. osób,
w tej liczbie 7268 (czyli około 1 proc.) Polaków.
W owym okresie gubernię tobolską zamieszkiwało ponad 68 tys. (czyli 7
proc. ogólnej ludności) zesłańców. Znaczna część zesłańców Polaków mieszkała w
Tobolsku. Został tam nawet zbudowany kościół, który zachował się w dobrym
stanie do dziś dnia. Ale sporo Polaków zamieszkiwało również w innych miastach
i powiatach guberni. Możliwe, że po raz pierwszy Polacy znaleźli się na Syberii
jako zesłańcy po stłumieniu Powstania Kościuszkowskiego w 1794 roku. Jednakże
bardziej dokładne dane mówią już o późniejszym okresie.
Znane są cztery grupy zesłanych na Syberię Polaków: po stłumieniu
powstania lat 1830-1831 i 1863-1864,
a także z roku 1907 i 1912. W zachowanych księgach
cerkiewnych surguckiej Troickiej cerkwi znajdujemy nazwiska pochodzenia
polskiego: Tetiuccy, Goreccy, Mickiewiczowie, Malinowscy, Stachowscy, Bagińscy,
Staniewicze. Zapisy świadczą, że należą ci ludzie do stanu mieszczańskiego, co
jest dowodem ich późniejszego pojawienia się w Surgucie, ponieważ rdzenna
ludność Surgutu należała do stanu Kozaków. Zresztą ci ludzie o polskich
nazwiskach częstokroć sami przyznawali się do polskiego pochodzenia. Np. starzy
Tetiuccy uważali, że ich przodkowie trafili tu po Powstaniu Kościuszkowskim. To
opowiadanie przekazywano z pokolenia na pokolenie.
Najbardziej dokładne dane o zesłanych Polakach pochodzą z okresu
pierwszej rewolucji rosyjskiej lat 1905-1907 i z okresu nowej fali
rewolucyjnej. 17 grudnia 1912 roku warszawski oberpolicmajster w liście do
szefa zarządu żandarmerii gubernialnej tobolskiej informował o wysłaniu grupy
Polaków, składającej się z ośmiu osób, do guberni tobolskiej pod nadzór jawny
policji na 5 lat od terminu 17 listopada 1912 roku. Kim byli ci ludzie?
Mieszkańcy Warszawy Mikołaj Zieleziński i Władysław Juszczyński, mieszkaniec
Łodzi Stanisław Ignacy Drużbiński, chłop z guberni piotrkowskiej Adam Borutto,
chłop z guberni łomżyńskiej Czesław Gierwatowski.
Do Surgutu przybyli 24 lutego 1913. Większość z nich należała do partii
socjalistów, ale byli również anarchiści – komuniści. Początkowo wszyscy byli
zameldowani w Surgucie, później (z różnych przyczyn osobistych, w tym również
konfliktów wewnętrznych) niektórzy zostali skierowani na wieś. Np. Juszczyński,
Gierwatowski i Sieczko znaleźli się we wsi Aleksandrowskoje, Antosiewicz i
Zieleziński – we wsi Tundrino.
Różnie ułożyły się losy tych ludzi. W marcu 1913 roku A. Antosiewicz
został aresztowany za zabójstwo J. Grabickiego. Przebywał pod strażą w
więzieniu tobolskim. 25 lipca 1914 roku tobolski sąd wyjazdowy, po rozpatrzeniu
sprawy Antosiewicza w Surgucie, uniewinnił go. Później Antosiewicz brał aktywny
udział w walce o ustanowienie władzy radzieckie w Surgucie, wstąpił do
Rosyjskiej Partii Komunistycznej (bolszewików). Zginął w 1921 roku podczas
tłumienia kontrrewolucyjnego buntu kułacko-eserowskiego.
Cz. Gierwatowski został powołany do armii carskiej. Po Rewolucji
Październikowej służył w Armii Czerwonej. Od 1922 roku do głębokiej starości
pracował w systemie spółdzielczości handlowej w Surgucie.
M. Zieleziński zajął się fryzjerstwem. Mieszkał razem z zesłańcem
politycznym Nikołajem Agapowem. Na domu był umieszczony szyld „Fryzjer
warszawski Mikołaj” i z szyldem tym związana jest pewna anegdota. Pewnego razu
Agapow w obecności całego towarzystwa oświadczył: „Jest tu dwóch Mikołajów,
dlatego będę pierwszym, a Zieleziński drugim”. Następnie zdjął szyld i po
słowie „Mikołaj” narysował rzymską cyfrę „II” i umieścił tablicę na miejscu.
Niewinna dwójka nadała reklamie inny sens i odcień polityczny: „Fryzjer
warszawski Mikołaj II”. O tym figlu Agapowa długo opowiadali sobie zesłańcy i
miejscowi mieszkańcy. Władze powiatowe dopatrzyły się w tym (zresztą słusznie)
urągania się nad carską osobą.
W 1916 roku Zielezińskiego powołano do armii carskiej. Po Rewolucji
Październikowej brał aktywny udział w ustanowieniu władzy radzieckiej w
Surgucie. Po zawarciu traktatu pokojowego z Polską wrócił do Warszawy, ale
wkrótce został aresztowany i zginął w więzieniu.
W 1916 roku S. Drużbiński również został powołany do armii carskiej. Po
Rewolucji Październikowej aktywnie walczył o zwycięstwo i umocnienie władzy
radzieckiej w Surgucie. W okresie kołczakowskim (1918-1919) został aresztowany
i wtrącony do więzienia tobolskiego. Po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną wrócił
do Surgutu i pracował w handlu.
W 1916 roku A. Borutto służył w armii carskiej. Po zwycięstwie
Rewolucji Październikowej przyjechał do Surgutu i wspólnie z Drużbińskim i Zielezińskim
brał udział w organizowaniu pierwszej rady – organu władzy ludowej, został
wybrany jej przewodniczącym. W okresie kołczakowszczyzny został aresztowany,
wrzucony do więzienia tobolskiego, następnie wywieziony do Irkucka i
rozstrzelany”.
Wybitni rosyjscy
historycy L. Sawiołow („Rodosłownyje
zapiski”), P. Dołgorukow („Rossijskaja
rodosłownaja kniga”), A. Bobrinskij („Dworianskije
rody wniesionnyje w obszczij gierbownik Wsierossijskoj Impierii”) podają
nazwiska setek rosyjskich rodzin szlacheckich, które wywodziły się z Polski i
Litwy, a odegrały ogromną, twórczą, pozytywną rolę w kształtowaniu i umacnianiu
Państwa Rosyjskiego, w rozwoju jego kultury duchowej i materialnej oraz
cywilizacji technicznej. Na podstawie źródeł drukowanych i archiwalnych daje
się ustalić (z całą pewności niekompletną) listę rodów szlacheckich Rosji,
których początki znajdują się na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej.
W 1942 roku znakomity
pisarz polski Ksawery Pruszyński opublikował esej Zagubione pokolenie, zawierający bardzo trafne spostrzeżenia: „Najdziwniejsza w świecie Polonia to Polonia
rosyjska (...). Przed tamtą wojną [1914-1918] było w Rosji, poza ziemiami
późniejszego państwa polskiego, ponad pięć milionów Polaków. Przecież polskość
na Ukrainie i Białorusi nie była tylko polskością Potockich, Branickich,
Sobańskich czy Lipkowskich, ale była polskością całych wsi mazurskich, małych
zaścianków szlacheckich, całej administracji rolnej, poważnej części
miasteczek, nie mniej poważnej miast: Żytomierza, Odessy, Mińska. A tego nie
było mało. Sowiety stworzyły nawet osobne autonomiczne okręgi polskie, wydawały
(...) pisma polskie, utrzymywały też (...) polskie szkoły, polskie teatry.
Sowieckie oczywiście, ale językowo przynajmniej polskie. Dalej, nie trzeba
przypominać, że współżycie polsko-rosyjskie jednak niegdyś istniało. Było ono
nawet bardzo silne. Naród obłożył je anatemą. Potępiał Spasowiczów, Michałów
Czaykowskich, Rzewuskich, którzy propagowali ekspansję Polaków w Rosji, którzy
chcieli, by miejsce Niemców bałtyckich w rozwoju olbrzymiego imperium zajęli
Polacy. Ale anatema była czystą fikcją. Oficjalnie współżycia
polsko-rosyjskiego nie było: w istocie było ono ogromnie intensywne. Odjęcie
temu współżyciu narodowego błogosławieństwa sprawiło tylko, że nieustanna
ekspansja polska w Rosji carskiej była zjawiskiem narodowo nieuregulowalnym,
organizacyjnie dzikim, politycznie bezplanowym. Ale była. Z ubogiej
Kongresówki, niezamożnej Litwy szły rokrocznie tysiące Polaków na służbę
rosyjską. Byli to inżynierowi i lekarze, administratorzy i wojskowi, nawet
kupcy, drobni urzędnicy, poszukiwacze majątku. Byli to artyści, kolejarze,
rzemieślnicy, majstrowie. Ileż Polek, jak owa bohaterka „Kwiatów polskich”
Tuwima, jak piękna Biruta – owa miłość studencka bohatera „Syzyfowych prac”, jak
„Siłaczka” Żeromskiego, wsiąkło mniej lub więcej, przez swoje małżeństwo czy
wyjazd, w daleki świat rosyjski. Pierwszy okres uprzemysłowienia Rosji w erze
pozytywizmu, iluż Polaków wessał? Ale nie tylko on: poprzednio w erze
powstaniowej pierwsze rzesze Polaków znalazły się w Syberii, w Turkiestanie, na
Uralu. Wracały stamtąd, ginęły tam, ale czasami i żyły. Nie zawsze chcieliśmy o
tym wiedzieć: w okresie niewoli uważaliśmy – jakże zrozumiale! – że Polak może
na Syberii jedynie cierpieć, nie chcieliśmy widzieć tego, że nieraz on się tam
bogacił. Legendarne fortuny Koziełł-Poklewskich, synów i wnuków zesłańca, były
to przecież jedne z największych fortun w Rosji: stanowiły zaś na pewno
największą fortunę, jaką w nowoczesnych czasach zrobił Polak. To byli polscy
Rockefellerzy. Jeśli Niemcy uważają, że wkład ich narodu w naszą cywilizację
jest duży, to jest on przecież niczym w porównaniu z wkładem polskim w kraje za
Uralem. To nasz inżynier budował tam drogi i koleje wytyczał, i skarby kruszców
odkrywał, i ziemiami zarządzał i przedsiębiorstwa handlowe zakładał, i szkoły
wznosił. Był wszystkim. Dziś, pozornie, pozostały z tego wszystkiego tylko
spróchniałe krzyże zesłańcze na cmentarzach Irkucka, Semipałatyńska,
Nowosybirska. Ale kto spojrzy głębiej, ten powie, że mało który naród świata w
mało którym kraju dalekim zdobył się na taki wielki wysiłek cywilizacyjny, jak
zniewolona Polska na niepolskiej Syberii. Nie trzeba głęboko patrzeć: w tych
krajach żywa jest jeszcze pamięć polskiej cywilizacji (...) Tylko że dorobek
ten nie szedł na rzecz Polski. Dokonywał się bowiem wbrew oficjalnemu
katechizmowi ówczesnej Polski. Ta była zdania, że na Syberii możemy tylko
cierpieć, że Sybirem nie można zawładnąć. Ukradkiem, jakby wstydząc się, owi
wzbogaceni na Syberii Polacy składali, podrzucali raczej, magnacką daninę
narodowi. Kasa Mianowskiego np., mająca na celu m.in. popieranie wynalazczości
polskiej, powstała właśnie z fortun stworzonych w Rosji. Dla niejednej fundacji
narodowej Kaukaz czy Sybir były tym, czym dla Anglików Birma, Hongkong,
koncesje szanghajskie: źródłem finansowej, przebogatej potęgi. Na Szkota, który
ze swych ubogich gór podążał do kolonii zamorskich, patrzyło jego społeczeństwo
z życzliwością i szacunkiem. Na Polaka, który szedł Rosję zdobywać, zamiast
dusić się w biedzie pisarczyków mazowieckich, patrzono jak na Judasza. Uważano
go za straconego. Niedokonano niczego, aby w nim polskość podtrzymać”. Był
to oczywiście jeden z ewidentnych przejawów słynnej polskiej „organicznej
głupoty”, niespotykanej gdzie indziej i ciążącej fatalnie także na sferze
myślenia, czy raczej braku myślenia, politycznego.
Wszystkie narody
słowiańskie są połączone ze sobą niezniszczalną więzią genetyczną i kulturową,
często cechuje je wspólnota stereotypów mentalnych i behawioralnych. Więzi zaś
krwi są nieraz zaskakujące, że napomkniemy o okoliczności, Iż wielka dynastia
Romanowów, która w ciągu swego 300-letniego panowania przekształciła drobne,
zaledwie 3-milionowe Księstwo Moskiewskie w rozległe i potężne Imperium Rosyjskie, wywodziła się z powiatu
lidzkiego Ziemi WIleńskiej, a jej pierwotne nazwisko było: Romanowicz. W
niniejszym herbarzu podaliśmy skrótowe lub rozbudowane monogramy ponad 1200
rosyjskich rodów szlacheckich, wywodzących się z Rzeczypospolitej Polskiej.
Prócz wyszczególnionych w
naszym herbarzu dalsze rodziny polsko-litewsko-białoruskie chlubnie zaznaczyły
się w dziejach Rosji i innych państw świata. Pisaliśmy o nich szerzej w naszym
opracowaniu: „Rody rycerskie Wielkiego
Księstwa Litewskiego”, (t. 1-6, Rzeszów,
Wydawnictwo Oświatowe FOSZE, 2001-2005) oraz w trzykrotnie dotychczas
wznawianej „Księdze herbowej Białej,
Czarnej, Czerwonej i Zielonej Rusi, Inflant, Litwy, Moskwy, Polski, Ukrainy i
Żmudzi” i do nich także odsyłamy osoby zainteresowane.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz