wtorek, 15 stycznia 2019

Dzieci Żelaznego Wilka cz. 2 - Jan Ciechanowicz pozycja której pierwsze wydanie zostało skonfiskowane przez nieznanych "umundurowanych sprawców"


                                 Ernest Malinowski


Adam Stanisław Hipolit Ernest Nepomucen Malinowski urodził się w miejscowości Różycznem, powiat Płoskirów, na Podolu, w 1808 (według innych danych 1815) roku, a ochrzczony został w pięciu imionach w kaplicy dworu w Sewerynach. Rodzina – choć zamieszkała w otoczeniu obcym – była zacna, patriotyczna, kulturalna, pielęgnująca polskość jako świętość.
Ojciec chłopca Jakub Malinowski (1780-1850) służył przedtem w armii Księstwa Warszawskiego i został odznaczony w 1809 roku orderem Virtuti Militari, a w 1831 roku był posłem na sejm powstańczy z powiatu radomyślskiego. Z tego też powodu musiał po klęsce insurekcji razem z synami Ernestem i Rudolfem wyemigrować do Francji, a życie zakończył w tamtejszym Homburgu. Zanim jednak doszło do wyjazdu Ernest zdążył ukończyć słynące z dobrego poziomu nauczania Liceum w Krzemieńcu, należące do sławnego Wileńskiego Okręgu Naukowego.
Zaledwie 16-letni młodzian zaciągnął się pod sztandary powstańcze i walczył jako żołnierz pułku „czwartaków” przeciwko Rosjanom, zaś jego starszy brat był adiutantem generała Henryka Dembińskiego. W latach 1834-1838 Ernest Malinowski studiował inżynierię w paryskiej Ecole des Ponts et Chaussees.
W czasie Wiosny Ludów znów stanął pod sztandarami powstańczymi i walczył w Badenii. Po klęsce ruchu demokratycznego nie było już dlań miejsca w Europie, musiał szukać jakiejś „wnęki życiowej” po przeciwległej stronie kuli ziemskiej. W 1852 roku wyemigrował do Peru. Ponieważ miał świetne wykształcenie i kompetencje inżynierskie, zaciągnął się tam do państwowej służby technicznej jako projektant urządzeń hydrotechnicznych, które też sam później realizował.
Pierwsze jednak lata w Peru Malinowski spędził na modernizacji mennicy w Limie, dozorował brukowanie jednego z piękniejszych miast – Arequipy, organizację szkolnictwa technicznego i budowę krótszych linii kolejowych. Autorytet, jaki zyskał, sprawił, że w 1869 roku rząd peruwiański podpisał umowy z następnymi polskimi emigracyjnymi inżynierami: Edwardem Habichem i Aleksandrem Miecznikowskim. Miecznikowski współpracował z Malinowskim przy kolei transandyjskiej, a samodzielnie kierował budową drogi bitej z Callao do Limy. W korespondencji z Peru drukowanej na łamach krajowego „Wędrowca” krytycznie pisał o niestabilności politycznej, zmiennej koniunkturze i pladze korupcji: „Dzisiaj wiele pieniędzy rozkradają, poprzednio kradziono wszystkie, po dzisiejszych rządach Jose Balty zostaną przynajmniej koleje żelazne i inne budowy publiczne”. Habich zasłynął jako twórca politechniki w Limie w 1876 roku i jej dyrektor przez 33 lata. Obecnie politechnika limska nosi jego imię. Na uczelni wykładał także Malinowski i inni polscy inżynierowie, których z kolei zwerbował Habich w 1873 roku. Wśród nich był Władysław Kluger, projektant wykorzystania rzeki Maure do nawodnienia wybrzeży Pacyfiku i drogi prowadzącej przez Andy – głównego szlaku komunikacyjnego między Peru i Boliwią, architekt Tadeusz Stryjeński, Aleksander Babiński, który w Peru prowadził badanie geologiczne i opracował nową mapę, Ksawery Wakulski i Władysław Folkierski. Wakulski i Folkierski również pracowali przy kolei transandyjskiej. Ponadto Folkierski budował prywatną kolej w Pisco de Ica i był dyrektorem kolei południowych oraz zarządcą żeglugi parowej na jeziorze Titicaca.
Po jakimś czasie powierzono E. Malinowskiemu budowę linii kolejowych z portu Chimbote do Huaras, z portu Pacasmayo do Cajamarca oraz z Cuzco przez Puno nad jeziorem Titicaca do portu Mollendo.
W czasie wojny peruwiańsko-hiszpańskiej w 1866 roku powierzono E. Malinowskiemu obronę wybrzeża, w szczególności przyległego do stolicy kraju portu Callao. Polak sprowadził w trybie pilnym ze Stanów Zjednoczonych armaty dalekiego zasięgu jak też odpowiednie wieże pancerne, umieścił je należycie na podwoziach kolejowych, a w decydujących dniach ogniem artylerii rozproszył silną flotę hiszpańską, sam pozostając dla ognia armat pokładowych wroga nie do trafienia, gdyż po każdej salwie jego „pociąg pancerny” (pierwszy zresztą w dziejach techniki wojskowej w ogóle) zmieniał położenie.
Rząd młodej Republiki Peru uznał wielkie zasługi naszego rodaka i kazał umieścić jego podobiznę w postaci płaskorzeźby na cokole pomnika w Limie.
Zasługi wojenne sprawiły, że rząd Peru darzył E. Malinowskiego bezwzględnym zaufaniem i szacunkiem, toteż powierzył mu wyjątkowo odpowiedzialne zadanie opracowania projektu strategicznej transandyjskiej linii kolejowej, łączącej kopalnie srebra w Cerro de Pasco z żyzną doliną Jauja w górnym dorzeczu Amazonki. Kilka innych zespołów inżynieryjnych opracowało projekty konkurencyjne, jednak plan Malinowskiego był zarówno bardzo śmiały, jak też realistyczny, toteż właśnie on został przez rząd kraju wybrany i zaakceptowany. W 1869 roku przyznano należne fundusze, a w 1872 rozpoczęto prace budowlane.
Kolej żelazna przez Andy miała połączyć pustynne wybrzeże (Costę) z przemysłowym, pełnym bogactw naturalnych wnętrzem kraju (Sierrą) i żyzną doliną Amazonki. Ernest Malinowski opracował projekt linii liczącej 218 km od Callao przez Limę do Oroyi. Jednocześnie przewidywał w przyszłości jej rozbudowę w taki sposób, by łączyła się wodną drogą z dorzeczem Amazonki. Jego projekt nawiązywał do idei Simona Bolivara, bojownika o wyzwolenie Ameryki Południowej, stworzenia wielkiego szlaku komunikacyjnego tego kontynentu, łączącego Ocean Spokojny z Atlantykiem.
Tak gigantycznego pomysłu nie udało się zrealizować, niemniej kolej transandyjska jest wielkim osiągnięciem myśli i techniki.
Linia Callao-Oroya powstawała w skrajnie trudnych warunkach. Kolej prowadzi wąwozem rzeki Rimac, gdzie skalne ściany stoją niemal pionowo, a rzeka w najtrudniejszych miejscach spada kaskadami. Prowadzenie nawet pomiarów i opracowanie map topograficznych wymagało karkołomnych zabiegów. Bywało, że inżyniera opuszczano na linie ponad przepaścią na trudno dostępne stanowisko miernicze.
Przy budowie kolei transandyjskiej padały imponujące inżynierskie rekordy. Most Verrugas na wysokości 1670 m zawisł nad głęboką przepaścią. Nie było mowy, by jego budowę rozpoczynać od stawiania rusztowania. Przy pomocy Indian przerzucono więc najpierw ponad przepaścią liny stalowe i skonstruowano pomost hamakowy. Amerykański inżynier Lefferts Buck, który doświadczenie zdobywał przy Brooklyn Bridge i konstrukcjach nad Niagarą, opracował z kolei sposób opuszczania po linach poszczególnych elementów konstrukcji.
Wielkim sukcesem było przebicie najdłuższego tunelu Galera (długości 1173 m) blisko najwyższego punktu trasy (4768 m n.p.m.).
Ogromne problemy niosło także przerzucenie linii nad pionową przepaścią w miejscu zwanym Infiernillo, tzn. Piekło. Jak je pokonano, opisał Władysław Kluger w „Listach z Peruwii i Boliwii", wydanych w Krakowie w 1878 roku: „Naturalnie byłoby szaleństwem prowadzić kolej wzdłuż tej strasznej przepaści, więc też pociąg wjeżdża w tunel, przerzyna w poprzek rozpadlinę za pomocą żelaznego mostu, z którego na nowo pod ziemię wjechawszy, wydostaje się na zewnątrz w pobliżu doliny zwanej Rio Blanco. Widok z mostu łączącego obydwa tunele jest nie do opisania; jest to zarazem wielkie i ponure, godne nazwiska Piekła (Infiernillo) przydanego tej miejscowości; ale piekło to jest piękne, ubrane w wodospady, pieczary, różnokolorowe skały pokryte wiecznym cieniem, a odbijające tysiącznym echem szum pieniącego się potoku. Jakże dziwnie na tym tle dzikiej niedostępnej natury odbija lekki most żelazny, po którym jak widmo przebiega od czasu do czasu kunsztowna lokomotywa, gubiąca się w ciemnej paszczy tunelu”.
Na całej długości trasy transandyjskiej wydrążono 63 tunele w litej skale, zbudowano ponad 30 mostów. Linia na znacznym obszarze ma nachylenie 45 stopni, czego nigdy przedtem nie praktykowano.
Transandyjska kolej w niczym nie ustępowała najlepszym ówczesnym kolejom europejskim i północnoamerykańskim.
Linia kolejowa zbudowana przez Malinowskiego liczyła około 220 km długości.
Na marginesie warto jeszcze raz zaznaczyć, że Ernest Malinowski ściągnął do budowy tej kolei liczną grupę Polaków, a to zarówno inżynierów, jak i robotników. W ten sposób uzyskał dobrego pracownika, ale też dał zarobić rodakom, poniewierającym się w nędzy na emigracji.
Profesor Feliks Koneczny w dziele Polskie Logos a Ethos (t. 1, s. 130) notuje: „Ileż energii polskiej musiało z konieczności szukać sobie ujścia po całym świecie, ileż talentu polskiego działało czynnie, twórczo wśród obcych, podczas gdy we własnym kraju właściwe pole działania leżało odłogiem, psute umyślnie przez zaborców.
Góruje ponad wszystkimi Ernest Malinowski, prawdziwy bohater kolejnictwa. Licząc lat przeszło 60 zabrał się do budowy najwyższej na świecie kolei żelaznej, poprzez Andy w Peruwii, z 63 tunelami i 30 mostami różnych systemów, przebiwszy tunel długości 1200 m na wysokości 4.768 m nad powierzchnią morza. Przeprowadził tę kolej wspaniale przez wąwóz rzeki Rimac, który najśmielsi inżynierowi amerykańscy uznawali za niedostępny dla linii kolejowej. Dwa razy wojny południowo-amerykańskie przerywały roboty; raz musiał Malinowski uchodzić z Peruwii na wygnanie, a jednak nie tracił zapału, energii i po roku 1880 doprowadził szczęśliwie do końca jeden z nowoczesnych cudów świata”.
W roku 1876 nastąpiły w Peru trudności finansowe, które spowodowały na dziesięć lat przerwanie budowy, właściwie już będącej na ukończeniu. Co gorsza, w 1879 doszło w Peru do przewrotu politycznego i Malinowski omal nie postradał życia. Musiał uchodzić do Ekwadoru, gdzie zresztą również wybudował główną i najdłuższą linię kolejową tego kraju ze stolicy Quito do portu Guayaquil, oraz setki kilometrów szos i mnóstwo mostów. Taki specjalista jak Ernest Malinowski byłby skarbem prawdziwym dla każdego rządu i każdego kraju. Szkoda, że nie mógł pracować dla Polski.
Znakomity inżynier płynnie władał pięcioma językami, w języku zaś hiszpańskim wydał dwa fundamentalne dzieła naukowe La moneda en el Peru (Lima 1856) oraz Ferrocavil Central-Transandino (Lima 1869).
W 1886 roku Malinowskiego ponownie zaproszono do Peru. Wrócił. A firma brytyjska Peruvian Corporation zatrudniła go do końca życia w charakterze głównego doradcy technicznego. Na tym stanowisku dobudował swą linię transandyjską, jak też nadzorował budowę wielu dalszych arterii transportowych.
W 1888 roku E. Malinowski objął kierownictwo katedrą matematyki uniwersytetu w Limie, zaś rok później został obrany na dziekana wydziału matematyczno-przyrodniczego tejże uczelni.
Słynął nie tylko jako świetny fachowiec i wykładowca, ale też jako człowiek o dobrym sercu, łagodny, uczynny, zawsze skory do pomocy, gościnny i życzliwy.
Zmarł Ernest Malinowski w Limie 25 kwietnia 1899 roku.

* * *

Na marginesie tego tekstu wypada bodaj dodać, że Polacy w ogóle mieli duży wkład w rozwój teorii i praktyki kolejnictwa. Profesor F. Koneczny (Polskie Logos a Ethos, t. 1, s. 131) stwierdza: „Skoro tylko powstała we Lwowie polska politechnika (w roku 1877 z niemieckiej akademii technicznej), zaraz wybiło się tam kolejnictwo. Już w pierwszym roku wykładów zainaugurował Roman Gostkowski wykład mechaniki ruchu kolejowego, wyprzedziwszy tym wszystkie politechniki austriackie. Tenże wydał w roku 1883 Teorię ruchu kolejowego, zastosowanego do praktyki. Tamże Karol Skibiński wykładał budowę dróg, kolei żelaznych i tunelów, a ogłosił Obrachowanie połączeń torów. W ostatnich latach objął całokształt kolejnictwa Aleksander Wasiutyński w swym dziele Drogi żelazne (1910), odznaczywszy się przedtem w latach 1896-99 badaniami nad zachowaniem się szyn w torach i nad ich odkształcaniem się sprężystym pod obciążeniem (opis badań ogłaszany był po polsku, rosyjsku, francusku (1898 r. w Brukseli) i niemiecku).”



Paweł Malinowski


Był jednym z najwybitniejszych psychiatrów XIX wieku, który wniósł znaczący wkład w rozwój tej gałęzi medycyny, dopiero wówczas poszukującej właściwych sobie metod badawczych i leczniczych. Psychiatria naukowa bowiem tak naprawdę powstała dopiero w XIX stuleciu, choć przecież o istnieniu chorób psychicznych ludzkość wiedziała od dawna, wspomina o nich m.in. mitologia grecka, w której zachował się przekaz o tym, że jeden z Ajaksów, bohaterów wojny o Troję, cierpiał na ataki szaleństwa. Jeden z takich ataków, gdy wściekły bojownik rzucił się na własny miecz, skończył się jego śmiercią samobójczą. Ciekawe, że Hellenowie potrafili nie tylko rozpoznać i opisać szaleństwo, ale też je symulować. Tak Odyseusz, gdy nie chciał brać udziału w Wojnie Trojańskiej, postanowił zgrywać wariata: założył do pługa byka i osła, a następnie zaczął orać piaszczyste wydmy oraz siać na nich sól. Wysłannicy króla, którzy po niego przyjechali, nie uwierzyli jednak jego grze i postanowili przeprowadzić swoisty test. Położyli mianowicie na ziemię przed zaprzęgiem małego synka Odyseuszowego, a ojciec, gdy dotarł do tego miejsca, wziął dziecko ostrożnie na ręce i przeniósł je w bezpieczne miejsce. Tak się symulacja wykryła, a Odyseusz musiał zasilić szeregi wojsk królewskich.
Pochodzące z nieco późniejszego okresu żydowskie legendy donoszą do współczesności dane o tym, że pierwszy król Izraela Saul cierpiał na okresowe ataki melancholii, które jednak mijały pod wpływem gry na harfie w wykonaniu Dawida. [„Skoro zaś tylko duch niepokoju, zsyłany przez Boga, opanowywał Saula, brał Dawid harfę i grał na niej, a Saul uspokajał się i czuł się lepiej, i duch niepokoju odstępował od niego”. (Pierwsza Księga Samuela 16,23)]. Dawid zresztą uniknął śmierci z rąk Saula i został później królem Izraela tylko dlatego, że w chwili niebezpieczeństwa udawał wariata. W odnośnych miejscach Starego Testamentu czytamy: „Dlatego począł [Dawid] udawać na ich oczach pozbawionego rozumu i zachowywał się jak szaleniec pośród nich: uderzał w drzwi i pozwalał, by ślina ściekała mu po brodzie”. (Pierwsza Księga Samuela 21, 14). Doniesiono więc Saulowi, że „to człowiek szalony”, którego nie trzeba się obawiać. Saul uwierzył tej mistyfikacji i w końcu zginął...
Wiele prawd o rzeczywistości mentalnej i jej powiązaniach ze sferą somatyczną nie było tajemnicą dla mędrców dawnych Chin, którzy m.in. w pradawnym traktacie medycznym Nejczin stwierdzali: „gniew szkodzi na wątrobę”, „nadmierne rozmyślania psują nastrój”, „niepokój szkodzi płucom”, „lęk nadweręża nerki”, itd.
Starożytni interpretowali choroby psychiczne początkowo wyłącznie jako opętanie przez diabła. Ale przecież na długo przed nową erą uczeni greccy odkryli, że są one skutkiem naruszenia funkcji mózgu. Hipokrates twierdził, że jest to choroba mózgu, powodowana m.in. przez urazy mechaniczne, przemęczenie, wycieńczenie oraz nieraz determinowana genetycznie.
Szereg wartościowych spostrzeżeń co do istoty, etiologii i skutków chorób psychicznych odnajdujemy w dziełach autorów rzymskich jeszcze z okresu sprzed narodzenia Chrystusa, przy czym ich rozważania odkrywamy przede wszystkim w tekstach z zakresu filozofii i etyki, w których to dziedzinach mędrcy rzymscy osiągnęli szczyty perfekcji. Jeden z największych spośród nich Marcus Tullius Cicero pisał w Rozmowach tuskulańskich: „Skoro tedy cnota (...) to stateczne i wewnętrznie zgodne usposobienie duszy, które sprawia, że ci, co się nim odznaczają, są godni pochwały i które samo przez się zasługuje na pochwałę niezależnie od korzyści, przeto z niego się wywodzą szlachetne chęci, poglądy, uczynki i wszelkie objawy prawego rozumu, chociaż samą cnotę można nazwać najzwięźlej prawym rozumem. Przeciwieństwem więc tak pojętej cnoty jest ułomność moralna (tak bowiem, a nie złośliwością wolę nazwać to, co Grecy nazywają „mania”, gdyż złośliwość jest nazwą jakiejś określonej przywary, ułomność moralna zaś określa wszystkie przywary), która rodzi niepokoje, a te są gwałtownymi i burzliwymi poruszeniami duszy, obcymi rozumowi i największymi wrogami spokojności umysłu i życia. Sprowadzają bowiem zmartwienia, które niepokoją i trapią oraz upokarzają i osłabiają dusze obawą: one również rozpalają nadmierne pragnienie, które raz nazywamy pożądliwością, innym razem żądzą, jakimś brakiem panowania duszy nad sobą, najbardziej niezgodnym z powściągliwością i umiarem. Jeżeli pożądliwość osiągnie wreszcie to, czego usilnie pragnęła, to wtedy daje się ponieść wesołości, tak iż nic nie wie, co czyni... Lekarstwem na to zło jest jedynie cnota... A zatem kimkolwiek jest ten, kto dzięki opanowaniu i wytrwałości wolny jest od niepokoju duszy i tak pogodzony ze sobą, iż ani nie martwi się przykrościami, ani nie załamuje się pod wpływem strachu, ani nie pała żądzą pragnąc czegoś gorąco, ani nie daje się porwać lichej wesołości, jest to człowiek mądry, którego poszukujemy, człowiek szczęśliwy, któremu żadna ludzka rzecz nie może się wydawać nie do zniesienia na tyle, iżby go mogła przygnębić, i godna uciechy na tyle, iżby dał się jej ponieść. Któraż bowiem z ludzkich rzeczy mogłaby się wydać wielka temu, kto poznał wieczność i ogrom całego świata?... Przecież on wytęża na wszystkie strony swój bystry wzrok i zawsze dostrzega miejsce, w którym może żyć bez przykrości i frasunku oraz z łatwością i spokojem znieść każdy przypadek, jaki by los mu zgotował. Kto będzie to czynił, ten będzie wolny nie tylko od zmartwienia, lecz również od wszelkich innych niepokojów. Gdy bowiem dusza jest wolna od tych niepokojów, ludzie są doskonale i bezwzględnie szczęśliwi; natomiast dusza zmącona, która rozstała się ze zdrowym i niezawodnym rozsądkiem, traci nie tylko stateczność, ale i zdrowie...
Ten więc, co szuka granicy dla ułomności, zachowuje się tak, jak gdyby myślał, że zdoła – gdy zechce – zatrzymać człowieka, który się rzucił z leukatyjskiej skały. Tak bowiem, jak to jest niemożliwe, również i dusza, która jest wzburzona i podniecona, nie może ani utrzymać się w karbach, ani zatrzymać się w momencie, w jakim by chciała; i w ogóle wszystko, co jest zgubne, jeśli się rozwinie, staje się szkodliwe już w chwili, gdy powstaje. Zmartwienie zaś i inne niepokoje duszy są na pewno szkodliwe, gdy wzrastają; dlatego też, jeśli je do siebie dopuścić na dłużej, stają się ciężkim nieszczęściem. Jeśli ktoś bowiem raz zejdzie z drogi rozsądku, zmartwienia podsycają siebie wzajemnie, a słabość sama siebie rozgrzesza i nieopatrznie daje się porwać na głębię, nie znajdując miejsca, gdzie by się mogła zatrzymać. Nie ma tedy w tym żadnej różnicy, czy perypatetycy pochwalają umiarkowanie w niepokojach, czy umiarkowaną niesprawiedliwość, umiarkowane tchórzostwo, czy też umiarkowaną niepowściągliwość; kto bowiem zakreśla granicę ułomnościom, ten bierze je na siebie częściowo; a to jest wstrętne samo przez się i szczególnie przykre dlatego, że tacy ludzie stają na śliskim gruncie i raz popchnięci, łatwo się poślizgują i w żaden sposób powstać już nie mogą. (...)
Podobnie jak każdy człowiek, obdarzony najlepszym nawet zdrowiem, z natury bardziej jest podatny na jakąś chorobę, tak też jedna dusza bardziej jest skłonna do takiej, druga do innej przywary; lecz przywary, o których mówimy, iż pochodzą nie tyle z natury, co z własnej winy, wynikają z fałszywych wyobrażeń o rzeczach dobrych i złych i dlatego ktoś bardziej jest skłonny do danych wzruszeń i niepokojów aniżeli ktoś inny. Zadawnione zaś wady, podobnie jak choroby ciała, usuwamy z większym trudem niż niepokoje, tak jak szybciej leczymy świeże opuchnięcie oczu niż długotrwałe ich zapalenie”...
Nastanie ery chrześcijańskiej spowodowało na wiele stuleci odejście od tego stylu rozumowania i postawienie sprawy wyłącznie na płaszczyźnie religijnej i teologicznej, wzorując się na mentalności typowej dla autorów Nowego Testamentu. Jak podaje Łukasz w swej Ewangelii (6,6-11), Jezus „w sabat wszedł do synagogi i nauczał. A był tam człowiek, który miał uschniętą rękę. A nauczyciele Pisma i faryzeusze podpatrywali Go, czy uzdrawia w szabat, aby móc Go oskarżyć, lecz On znał ich myśli i rzekł człowiekowi, który miał uschniętą rękę:
– Stań na środku!
On podniósł się i stanął.
A Jezus powiedział do nich:
– Pytam was, czy w szabat należy czynić dobrze czy źle? Ratować życie czy niszczyć?
I powiódłszy wokół po nich wszystkich oczami, rzekł mu:
– Wyciągnij rękę!
Uczynił to i odzyskał władzę w ręce. A oni postradali zmysły ze złości i naradzali się, co zrobić z Jezusem”.
W tejże Ewangelii (8, 26-38) Łukasz opowiada także o uzdrowieniu przez Jezusa opętanego: „I przypłynęli do kraju Gergezeńczyków, leżącego naprzeciw Galilei. Kiedy wyszedł na ląd, wybiegł naprzeciw Niego z miasta jakiś mężczyzna opętany przez czarta. Od dłuższego czasu chodził bez ubrania i nie mieszkał w domu, ale w grobowcach. Kiedy zobaczył Jezusa, z krzykiem przypadł do Niego i głośno zawołał:
– Czego chcesz ode mnie, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Błagam Cię, nie dręcz mnie.
Jezus bowiem nakazał duchowi nieczystemu wyjść z człowieka, bo już od wielu lat trzymał go w swej mocy. Wiązano go łańcuchami i nakładano pęta, lecz on zrywał więzy, a czart wypędzał go na pustynię.
– Jakie jest twoje imię? – zapytał go Jezus.
Odpowiedział:
– Legion! – Ponieważ wiele czartów weszło w niego.
I prosił Go, aby nie kazał im odejść do otchłani.
A w tym miejscu na górze pasło się wielkie stado świń. I prosiły Go czarty, aby im pozwolił wejść w te świnie. I pozwolił im.
Czarty, które wyszły z człowieka, weszły w świnie. A stado rzuciło się z urwistego brzegu w dół do jeziora i utonęło.
Pasterze zobaczywszy, co się stało, uciekli i rozpowiedzieli o tym w mieście i po zagrodach. A ludzie wyszli zobaczyć, co się stało. Podeszli do Jezusa i ujrzeli człowieka, z którego wyszły czarty, siedzącego u stóp Jezusa, ubranego i przy zdrowych zmysłach. (...) A ci, którzy to widzieli, opowiedzieli im, jak opętany został uwolniony od czartów”...
Tak więc w epoce chrześcijańskiej, w pierwszych jej kilkunastu wiekach traktowano pomieszanie zmysłów prawie wyłącznie w kategoriach teologicznych, to jest interpretowano jako skutek szczególnej – mimowolnej lub dobrowolnej – więzi chorego z szatanem, z ciemnymi siłami kosmosu. Poddawano więc chorych ludzi najstraszliwszym torturom, a gdy wymuszono w ten sposób przyznanie się do konszachtów pacjenta z diabłem, palono go na stosie. Niekiedy stosowano tzw. „próbę wody”, wrzucając chorego ze związanymi rękami i nogami do rzeki. Gdy tonął, znaczyło to, że był w przyjaźni z szatanem, jeśli nie, uważano, że diabeł mu pomógł utrzymać się na powierzchni prądu – i palono na stosie. Tak zginęły tysiące chorych psychicznie mężczyzn, kobiet, dzieci. Być może siany w ten sposób postrach miał też jakieś pozytywne skutki socjalnowychowawcze i socjalnopsychologiczne, gdyż średniowiecze było z drugiej strony świadkiem psychoz masowych, gdy całe miasta i prowincje wpadały w szał, a epidemie psychiczne były w skutkach wyjątkowo destrukcyjne. Nie usprawiedliwiało jednak to ani zabijania tych chorych ludzi, ani nawet sieczenia ich knutami, uwiązywania na łańcuchy, zakopywania do ziemi tak, by tylko głowa pozostawała na górze, oblewania lodowatą wodą, głodzenia itp. „wychowywania” czy „leczenia”. Dopiero bardzo powoli, w ciągu szeregu wieków ludzkość zaczęła docierać do stwierdzenia tak oczywistej obecnie prawdy, iż tzw. „opętanie” nie jest czym innym jak chorobą psychiczną, którą można i trzeba leczyć. Szczególnie duży postęp w interpretacji, diagnostyce i leczeniu chorób duszy poczyniono w ciągu XIX wieku w takich krajach jak Francja, Szwajcaria, Niemcy, Włochy oraz Rosja. W tym ostatnim kraju istotnego wkładu do psychiatrii dokonali m.in. I. Sieczenow, I. Pawłow, W. Bechterew, P. Butkowski, J. Baliński, L. J. Mierzejewski oraz właśnie Paweł Malinowski.
O życiu tego wybitnego naukowca wiadomo niewiele; ustalono, że służył m.in. na terenie Ukrainy, w mieście Astrachań i in. Gdzie zmarł i został pochowany, nie wiadomo. W 1846 roku w Petersburgu ukazała się jego książka Zapiski doktora czyli Notatki lekarza, bodaj jedno z pierwszych dzieł w piśmiennictwie światowym, należące do naukowo-artystycznej literatury o rozstrojach psychiki. Książkę zdobiły 23 ryciny, autor zaś rozpoczynał ją następującymi słowami: „Piszę nie pod dyktando wyobraźni, lecz przekazuję to, co się rzeczywiście wydarzyło. W moich notatkach poprowadzę czytelnika do wszystkich warstw społecznych, wszędzie, dokąd pozwalał mi przeniknąć mój urząd i moje obowiązki. Nierzadko będziemy się spotykać z ludźmi obłąkanymi, ponieważ liczba tych nieszczęśliwych ludzi, dotkniętych przez tę straszną, poniżającą człowieka chorobę, staje się coraz to większa, ponieważ obłąkanie wybiera swe ofiary przeważnie wśród klas wykształconych, i ponieważ bym chciał, w miarę moich możliwości, ujawnić przyczyny, powodujące powstawanie tej plagi ludzkości, a szczególnie te przyczyny, które ze względu na niewiedzę są ignorowane, a których skutki są przerażające. Autor chciałby wykazać, jak można niszczyć ziarna zła lub uniemożliwiać ich kiełkowanie i rozwój. Książka ta nie powstała tylko po to, by zaspokoić ciekawość czytającej publiczności. Być może ktoś mi zarzuci, że znajduje tu zbyt wiele charakterów niedobrych, ale niech mi ktoś da ludzi lepszych od tych, których widziałem, a będę opisywał waszych aniołów”...
Paweł Malinowski w swym humanistycznym traktowaniu osób chorych umysłowo po prostu jako ludzi, po pierwsze, bardzo cierpiących, i po drugie, jako czujących i myślących „inaczej”, nie koniecznie zaś „niewłaściwie”, o ponad sto lat wyprzedził psychiatrię humanistyczną Antoniego Kępińskiego i był w skali światowej pionierem i inicjatorem życzliwego, spolegliwego traktowania chorych na schizofrenię i inne cierpienia psychiczne. Opowiadając tragiczne i przerażające dzieje ludzi dotkniętych obłędem, doktor Malinowski budzi w czytelniku zrozumienie i współczucie w stosunku do tych, którzy są nieszczęśliwi, a na mocy tajemnych wyroków opatrzności zostali skazani na zagładę. W Notatkach lekarza została m.in. ukazana historia życia niejakiego Fiodora Adatowa, skromnego urzędnika, który się zakochał w młodziutkiej Nadziei Doreńskiej. Młodzi ludzie pobrali się i po latach zostali rodzicami siedmiorga dzieci. W pewnym momencie jednak Nadzieja Adatowa zapadła na chorobę psychiczną. A to było równoznaczne z wyrokiem skazującym, „leczono” ją bowiem tak, jak wszystkich innych chorych umysłowo w ówczesnej epoce. Młodą, zaledwie trzydziestoletnią, matkę przemocą rozłączono z dziećmi i umieszczono w jednym z petersburskich zakładów dla obłąkanych, gdzie ją posadzono na łańcuch, którego drugi koniec wkręcono do ściany kamiennej celi, w której przebywała. Zrozpaczona matka błagała we łzach o zwolnienie i powrót do dzieci, a gdy tak przez tydzień pozostawała „niespokojna”, konsylium lekarzy postanowiło zradykalizować kurs „kuracji” i Nadzieję Adatową zaczęto bić żelaznymi prętami, gdzie się da, także po głowie. Bito systematycznie, codziennie i przez kilka miesięcy trzymano, jak psa, na łańcuchu. W końcu nieszczęsna kobieta umarła. Smutny też był los jej dzieci: czworo postradało zmysły i umarło w dzieciństwie, troje zginęło w przypadkowych i tajemniczych okolicznościach. Rodzina w całości zanikła, przy życiu pozostał tylko zrozpaczony ojciec, w bezsilnym przerażeniu obserwujący śmierć wszystkich swych bliskich...
Ciekawe, że książka doktora P. Malinowskiego Notatki lekarza, mimo doskonałego języka i nad wyraz interesującej treści, jakby nie została zauważona przez współczesnych, minęła bez szerszego echa, a znana była bodaj tylko lekarzom psychiatrii.
W przedmowie autor zapowiadał, że później opublikuje ciąg dalszy swego dzieła, lecz lata mijały, a obietnica ta wciąż pozostawała niezrealizowana. Nie wiemy, co uniemożliwiło urzeczywistnienie tego zamiaru, może był to stan zdrowia, trudności życiowe, kłopoty rodzinne lub służbowe, ale i tak zaledwie 111-stronicowie Notatki lekarza są uważane za pionierską i klasyczną książkę w rosyjskiej literaturze psychiatrycznej...
W 1847 roku P. Malinowski opublikował główne dzieło swego życia, mianowicie Pomieszatielstwo, opisannoje tak, kak ono jawlajetsia wraczu w praktikie. W ciągu kolejnych kilku lat w kręgu inteligencji rosyjskiej było nader głośno wokół tej naprawdę poważnej i równie nowatorskiej książki. Jej pochlebne recenzje opublikowały m.in. „Otieczestwiennyje Zapiski” (1855), „Sowriemiennik” i inne poważne pisma o charakterze ogólnokulturalnym. Obecnie ten tekst jest uważany za pierwszą specjalistyczną książkę w zakresie psychiatrii w języku rosyjskim i za pierwszy oryginalny podręcznik tej nauki w Rosji. Do dziś to dzieło P. Malinowskiego uderza precyzją obserwacji, przenikliwością spostrzeżeń, dokładnością definicji, humanizmem i życzliwością.
Pisząc o etiologii chorób psychicznych autor zaznacza m.in., że w społeczeństwie, w którym wszyscy gonią za zewnętrznym blichtrem, a nikt nie zwraca uwagi na wewnętrzną harmonię, na wykorzenienie duchowo-moralnych przywar, choroby te są nieuniknione, gdyż nie są one czym innym, jak tylko naruszeniem równowagi uczuć i myśli ludzi. „Gdzie każdy żyje tylko dla siebie, myśli tylko o sobie, gdzie egoizm zagłusza całą resztę życia, gdzie sztuczne namiętności zagłuszają głos natury, gdzie tysiące dzieci padają ofiarami bezdusznej chuci rodziców – tam nie może być zdrowia psychicznego”. Aby przeciwdziałać chorobom psychicznym, trzeba przeciwdziałać niewłaściwym stosunkom w społeczeństwie, przede wszystkim przywarom moralnym, ale też niesprawiedliwości socjalnej, ekonomicznej i wszelkiej innej.
P. Malinowski pisał także, iż „okrutne, grube traktowanie dziecka we wczesnych latach jego rozwoju zadaje niepowetowane straty rozwojowi jego uzdolnień. Z drugiej zaś strony także przesadna wyrozumiałość i pobłażanie czynią usposobienie dziecka krnąbrnym, pretensjonalnym i nadmiernie wrażliwym, skąd niedaleka droga i do poważnych wykoślawień psychicznych.” Ta idea o możliwej więzi obłąkania z wadliwym wychowaniem rodzinnym została później rozwinięta przez m.in. Zygmunta Freuda i należy obecnie do prawd obiegowych w zakresie psychiatrii. P. Malinowski jako pierwszy wprowadził do terminologii naukowej pojęcie „leczenia moralnego”, które w jego interpretacji było równoznaczne z obecnie znaną kategorią „psychoterapii”. Mądrze i odważnie uczył autor Pomieszatielstwa... tego, jak wyciągać z chaosu duchowego osoby dotknięte obłędem, podkreślał konieczność długiej, cierpliwej, ofiarnej pracy, aby osiągnąć w tym względzie sukces i przywrócić człowiekowi, który kompletnie się zagubił w świecie, w swych myślach i uczuciach – właściwą orientację, wiedzę, rozum i spokój.

* * *

Psychozy powstają bardzo często na skutek ciężkich schorzeń infekcyjnych, którym towarzyszą niebezpieczne stany gorączkowe: malarii, zapalenia mózgu, duru plamistego i brzusznego, syfilisu, grypy, brucellozy. Nierzadko te schorzenia są powodowane przez substancje toksyczne emitowane przez zakłady przemysłowe, uszkadzające ważne życiowo organy ciała i zakłócające normalny rytm jego funkcjonowania. Do rozstrojów działalności psychicznej mogą prowadzić też zjawiska tzw. autointoksykacji, gdy ten czy inny organ wewnętrzny funkcjonuje nieprawidłowo, produkuje substancje trujące, które trafiają do krwiobiegu i zatruwają resztę organizmu, w tym mózg. Uszkodzenia i rany ciała także mogą wywołać rozstroje psychiki.
Osobną przyczynę bardzo wielu psychoz stanowi alkoholizm, powodujący zarówno krótkotrwałe rozstroje, jak i ciężkie przypadki chronicznych chorób duszy, które mogą trwać przez wiele lat raz się nasilając, to znów łagodząc swój przebieg.
Gdybyśmy usiłowali poszukiwać odpowiedzi na pytanie, dlaczego psychiatria jako nauka ukształtowała się tak późno, jedną z możliwych odpowiedzi byłoby twierdzenie, iż dlatego, że sam jej przedmiot, czyli tzw. „choroby duszy” był i pozostaje czymś nader trudnym do precyzyjnego zdefiniowania, dokładnie tak trudnym do uchwycenia jak granica między normą a odchyleniem, między szaleństwem a normalnością. Jak zauważał C. G. Jung: „Ponieważ procesy nerwicowe są jedynie przesadnymi formami przejawów normalnych, przeto nie ma się co dziwić, jeśli bardzo podobne rzeczy występują także w granicach normy”...
A z drugiej strony przecież osobnicy o naruszonych procesach psychicznych często przejawiają zadziwiające uzdolnienia intelektualne. Nie przypadkiem zauważał Cesare Lombroso, iż „wariaci niekiedy tylko wykazują chaotyczny rozstrój władz umysłowych, który im przypisuje zdanie ogółu, przeciwnie, obłąkaniu towarzyszy nieraz niezwykła jasność umysłu”...
A na przykład tak zwany defekt schizofreniczny może mieć charakter społecznie dodatni: dotknięty nim człowiek poświęca się bez reszty jakiejś idei (społecznej czy naukowej) albo może w sobie wyzwolić lub rozwinąć instynkt twórczy w dziedzinie sztuki. Wypada więc pamiętać o niejednoznaczności tego zjawiska nawet z naukowego punktu widzenia. Profesor Antoni Kępiński nazywał zaburzenia psychiczne chorobą królewską, a teoria profesora Kazimierza Dąbrowskiego o dezintegracji pozytywnej kazała w ogóle przewartościować moralną i intelektualną ocenę szaleństwa. Czy więc normalność to brak obłędu, czy też wypełnienie pustki pulsującym, reagującym w prosty, niezakłamany sposób na bodźce światem emocji?
Nie ma na to pytanie prostej odpowiedzi, a wszelkie rozważania w tej materii muszą być prowadzone bardzo ostrożnie i oględnie. W życiu zaś codziennym często w ogóle nie wiadomo, gdzie się kończy normalność a zaczyna obłęd. Jak zauważył bowiem Blaise Pascal: „Ludzie są tak nieodzownie szaleni, iż nie być szalonym znaczyłoby być szalonym innym rodzajem szaleństwa”. Procesy zachodzące w umyśle ludzkim dotychczas w dużym stopniu pozostają zjawiskiem zagadkowym i trudnym do zbadania. Nie bez racji więc wielki poeta niemiecki stwierdzał:

Seele des Menschen,
Wie gleichst du dem Wasser!
Schicksal des Menschen,
Wie gleichst du dem Wind!
 (Johann Wolfgang Goethe)

Ani nauka na drodze badań obiektywnych, ani sama osoba ludzka na drodze autopsji nie są w stanie zgłębić istoty procesów duchowych, które nie dają się całkowicie ująć w formuły i reguły, a i sam człowiek, idąc za swym usposobieniem (czyli przeznaczeniem), choć nie rozumie nic ze swego celu, dąży jednak za nim nie oglądając się na nic.
„Psychika tylko w najmniejszej swej części jest tożsama ze świadomością i jej czarodziejskimi sztuczkami, a w nieporównanie większej części jest faktem nieświadomym, który niby twardy i ciężki granit leży oto nieruchomy i niedostępny, i w każdej chwili, kiedy tylko spodoba się to nieznanym prawom, może się na nas zwalić. Gigantyczne katastrofy, które nam zagrażają, to nie są klęski żywiołowe o charakterze fizycznym czy biologicznym, lecz wydarzenia psychiczne. W przerażającej mierze zagrażają nam wojny i rewolucje, które nie są niczym innym, jak epidemiami psychicznymi. W każdej chwili szaleństwo może opanować miliony ludzi, stawiając nas znowu w obliczu wojny światowej lub pustoszącej rewolucji. Człowiekowi nie grożą dziś dzikie zwierzęta, spadające skały czy wylewy wód, lecz żywiołowe moce jego duszy. Psychika jest mocarstwem, którego siła wielokrotnie przewyższa siłę wszelkich mocy Ziemi. Oświecenie, które przepędziło bogów z natury i ludzkich instytucji, zapomniało o bogu grozy, który mieszka w ludzkiej duszy.” (C. G. Jung, Rebis czyli kamień filozofów). Nie jest więc sprawą przypadku, że np. psychiatria niemiecka posługuje się pojęciem „ślepoty psychicznej”, a psychiatria amerykańska „ślepoty moralnej”. Francuski zaś psychiatra J. Dallemagne w dziele Zbrodnia w świetle teorii współczesnych pisał, że dla niego nie ulega wątpliwości, że wiele objawów zbrodniczości nosi piętno tej lub owej choroby nerwowej, że są przestępstwa i zbrodnie podobne do napadów epilepsji, do objawów histerii lub neurastenii. Tej okoliczności przecież też nie wolno przeoczyć.
„Zniekształcające okulary osobowości powodują, że widzimy wszystko nie takim, jakim jest, ale takim, jakim nam się jawi. Niczego nie spostrzegamy jasno ani obiektywnie, lecz zawsze poprzez pośredniczącą mgłę naszych sympatii i antypatii, małostkowości i uprzedzeń, obsesji i idiosynkrazji... Tak zwana intuicja człowieka opanowanego przez osobowość jest jedynie przejawem jego przesądów i skrzywień, niczym więcej.” (Walker, Venture with Ideas). Cóż dopiero, gdy jest to osobowość jednoznacznie patologiczna, nie może ona nie powodować także istotnych modyfikacji w życiu społecznym człowieka, na co zwracał uwagę Ernst Kretschmer, twierdząc, iż „każda choroba umysłowa w większości wypadków sprowadza nie tylko umysłowe, lecz i socjologiczne upośledzenia”...
Innym powodem trudności diagnostycznych i terapeutycznych w dziedzinie psychiatrii jest duża różnorodność odchyleń od normy, ich wielopłaszczyznowość. Są to przecież rozmaite neuropatie, fobie, manie, urojenia, upośledzenia umysłowe i tym podobne liczne zjawiska. Weźmy dla przykładu fobie, czyli nieuzasadnione lęki pojawiające się w obliczu bodźców, które – obiektywnie rzecz biorąc – często niczym nam nie zagrażają, a coraz częściej dotykają współczesne społeczeństwa. Skala problemu jest jednak trudna do określenia, bo tylko nieliczni decydują się na pomoc specjalisty.
Na szczęście, walka z paraliżującym strachem w większości przypadków jest skuteczna i choć wymaga ona pomocy terapeuty, to zwykle zapewnia powrót do normalnego życia. Fobia (z greckiego phobos) to lęk nieuzasadniony, pozbawiony jakiejkolwiek racjonalnej przyczyny, jednak na tyle silny, że chory jemu właśnie zaczyna podporządkowywać całe swoje życie.
Ludzie w każdym wieku i z każdej grupy społecznej są w równym stopniu narażeni na fobie. Lęk taki może prześladować kobietę, mężczyznę, dorosłego i dziecko. Geneza fobii nie jest dokładnie znana. Niektórzy specjaliści przypuszczają, że są one rezultatem przykrych doświadczeń i przeżyć z dzieciństwa, emocji, marzeń i pragnień, także seksualnych i agresywnych, które ze względu na wychowanie nigdy nie zostały uzewnętrznione. Później rzutują one jednak na dorosłe życie.
Inni są przekonani, że fobie są zakorzenionym w podświadomości lękiem przed śmiercią. Wszyscy terapeuci zgadzają się co do tego, że sytuacje i przedmioty związane z fobiami są symbolicznym wyrażeniem wewnętrznego konfliktu, a sama treść lęku – podobnie jak snu – jest tylko pewną metaforą i przenośnią. Dlatego chorzy boją się, np. zamkniętych pomieszczeń (klaustrofobia), otwartej przestrzeni (agorafobia), zwierząt (zoofobia), krwi (hematofobia), zarazków (mikrofobia) czy też wody (hydrofobia) lub ognia (piranofobia).
Fakt, że fobie mają umowne znaczenie powoduje, iż walka z nimi jest nie tylko trudna, ale też zwykle długotrwała. „Dopiero jak się pozna samego siebie, zrozumie genezę własnego strachu i jego przyczyny, można się z fobii wyleczyć” – podkreślają terapeuci.
Do tego bezwzględnie potrzebna jest współpraca między pacjentem a terapeutą oraz chęć wyleczenia się. Dlatego stosunkowo rzadko się zdarza, aby chory sam poradził sobie ze swoim strachem. „Nie ma się czego wstydzić, z choroby duszy, jak z każdej innej, można się wyleczyć” – mówią lekarze.
Jeśli wziąć z kolei manie i urojenia, to są one równocześnie zjawiskami mentalnymi jak i społecznymi. „Są chorobami umysłu jednostki, lecz posiadają podłoże epidemiczne. Są zaraźliwe, choć nie w takim sensie jak cholera, lecz styczność z innymi jest i tu sprawą zasadniczą. Są więc zjawiskami masowymi. (...)
Zjawiska zbiorowych manii, rozpowszechnionych urojeń, grupowych halucynacji, aktów samozagłady w imię poświęcenia się na rzecz zbiorowości etc. ukazują możliwości szerzenia się umysłowej zarazy w grupie. Są one reakcjami na nadzieję czy lęk, które dotykają dużą liczbę osób równocześnie. Wywołują je często zbiorowe nieszczęścia lub inne życiowe katastrofy. Ci, którzy doznają cierpień, czują się wyznaczeni na ofiary owych nieszczęść i zadają pytanie – kto nam to zrobił i dlaczego? Często ludzie, którzy nie padają ich ofiarą, interpretują pewne naturalne zdarzenie odwołując się do egoistycznych uzasadnień. Dzieje się tak nie z powodu zniszczeń dokonanych przez trzęsienie ziemi czy tornado, lecz z czystego lęku przed czymś, czego się nie pojmuje, jak np. zaćmienie słońca. Pielgrzymki i wyprawy krzyżowe stanowiły przypadki panoszenia się manii i urojeń. Ów element urojeń tkwił w wyobrażeniu o wielkich łaskach, jakie można było zaskarbić sobie wyruszając na wyprawy krzyżowe. Bardzo często manie i urojenia były zwykłymi wytworami mody, jak w przypadku krucjat dziecięcych, kiedy to dzieci ulegały zarażeniem bakcylem krucjaty w obronie miejsc świętych, nie wiedząc, co czynią i dlaczego, oraz pędząc ku własnej zgubie. (...) Krucjaty dziecięce, bardzo charakterystyczne dla chorej, spazmatycznej duchowości średniowiecza, wyludniały tysiące domów. Pobudzane przez działający najwyraźniej równocześnie i spontanicznie impuls, tłumy dzieci z rozległych obszarów, bez przywódców i przewodników, szły naprzód w poszukiwaniu Ziemi Świętej. Jedyną zaś odpowiedzią na pytanie o cel ich wyprawy było stwierdzenie, że idą one do Jerozolimy. Na próżno rodzice zamykali swe dzieci w domach. One i tak wydostawały się na wolność i znikały. Te zaś bardzo nieliczne, które w końcu odnalazły powrotną drogę do domu, nie potrafiły podać żadnego powodu owego przemożnego pragnienia, które uczyniło je bezwolnymi”... (William Graham Sumner, Naturalne sposoby postępowania w gromadzie, s. 188-189, 191-192).

* * *

Jak się wydaje, jedną ze szczególnych szeroko rozpowszechnionych form psychopatii – o której pisał P. Malinowski – stanowi zjawisko okrucieństwa, które ma wiele odmian i nie zostało dotychczas dogłębnie zbadane w swym wymiarze psychologicznym, filozoficznym, socjalnym, historycznym i metafizycznym.
Jedną ze szczególnych odmian okrucieństwa stanowi np. złośliwy stosunek człowieka do zwierząt. Oczywiście, ludzkość – by żyć – musi zabijać przedstawicieli fauny, lecz racjonalne ramy tej konieczności już w zamierzchłej przeszłości wielokrotnie były przekraczane, na skutek czego tylko w latach nowej ery wyginęło bardzo wiele gatunków flory i fauny.
Jedną z irracjonalnych form niszczenia świata zwierzęcego było wykorzystywanie jego reprezentantów w celach rozrywkowych, które to nieludzkie (a może właśnie arcyludzkie) praktyki przetrwały do dziś m.in. w postaci korrid, cyrków itp. Źródła historyczne przekazują liczne informacje o bezsensownym zabijaniu zwierząt w celach rozrywkowych. Tak np. za czasów cenzora Eneusza Domitinusa Ahenobarbusa urządzono w Kolosseum rzymskim, mieszczącym 50 tys. widzów, walkę 100 niedźwiedzi ze 100 myśliwymi; za czasów konsula Pompejusza (106-48 p.n.e.) urządzono walkę ponad 600 lwów między sobą oraz z ludźmi i innymi zwierzętami (szczególną atrakcją był bój słonia z nosorożcem). Podczas drugiej kadencji tegoż konsula urządzono w cyrku walkę słoni z Afrykańczykami. W roku 45 p.n.e. podczas trzeciego konsulatu Juliusza Cezara zaaranżowano w cyrku walkę 20 słoni z 500 pieszymi żołnierzami. Cesarz August (27 p.n.e. – 14 n.e.) natomiast urządził dla rozrywki gawiedzi 26 bojów dziecięciu tysięcy gladiatorów przeciwko zwierzętom, podczas których zginęło 3,5 tysiąca czworonogów, w tym 200 lwów. Cesarz Trajan (98 – 117 n.e.) po zwycięstwie nad Dakami (106) zaaranżował trwające 123 dni igrzyska ludowe, w trakcie których 10 tys. jeńców wojennych w roli gladiatorów wybiło na scenach cyrków ponad 11 tysięcy dzikich zwierząt. W 237 roku (Marcus Antonius) w jednym tylko dniu zamordowano 1000 burych niedźwiedzi, a cesarz Philippus Arabs (244-249) po zwycięstwie nad Persami zaaranżował widowisko, w którym padło naraz 32 słonie, 10 jeleni, 10 tygrysów, 30 leopardów, 60 lwów, 40 dzikich koni... Podobne tym okrutne rzezie zwierząt odbywały się na przeciągu około 4 tysięcy lat nie tylko w Rzymie, ale i w innych państwach. Także w Grecji było w zwyczaju składać ze zwierząt ofiary bogom z byle powodu.
Dotkliwą plagą we wszystkich czasach było kłusownictwo, lecz środki zastosowane do jego zwalczania były nie mniej barbarzyńskie niż samo owo zjawisko. Colerus w Opus oeconomicus (1632) donosi, iż w księstwach niemieckich karano za to śmiercią. Kogo przyłapano w lesie książęcym lub królewskim na kłusownictwie był rozstrzeliwany tuż na miejscu (przepis Marchii Brandenburg z 1669 r.). Stosowano i bardziej dotkliwe kary, tak np., przeor z Kempten po pojmaniu kłusownika w porze zimowej kazał go rozebrać do naga, przywiązać do pala i zanurzyć po gardło do rzeki, gdzie biedak w strasznych męczarniach zamarzł i wyzionął ducha. Kronika niemiecka milczy, co się stało z jego głodującymi dzieciakami i żoną.
Postępowanie takie z kłusownikami miało w Niemczech długą tradycję. Oto książę Ullrich von Württemberg wydaje w roku 1517 rozporządzenie: „każdemu, kim by on był, który z jakąkolwiek bronią przyłapany będzie w książęcych lasach czy polach poza prawem ustanowionymi ścieżkami, lub w jakikolwiek bądź inny podejrzany sposób będzie się wałęsał, nawet gdyby w tej chwili nie strzelał, temu muszą obydwa oczy być wyłupione”... W tymże roku książę kazał zaszyć złapanego kłusownika do skóry jelenia i zaszczuć go psami.
Książęta duchowni nie ustępowali świeckim w okrucieństwie. Oto tekst niemiecki donosi o wyczynie arcybiskupa Michaela von Salzburg: „Roku 1537... Pewnego mężczyznę, któremu zarzucano, iż bez zezwolenia upolował łosia, kazał nie tylko wrzucić do srogiego więzienia, lecz też rozkazał sędziemu skazać go na śmierć. Ponieważ jednak sędzia więcej miał sumienia i pobożności niż jego pan, odmówił ferowania takiego wyroku, bezbożny biskup sam usiadł na krzesło sędziowskie i wydał wyrok jeszcze bardziej barbarzyński na tego mężczyznę: Musi się zaszyć go do skóry znalezionego łosia i poszczuć psami, lecz pod warunkiem lub bardziej z jadowitą drwiną, jeśli potrafi uciec on przed psami, jak łoś, zostanie uwolniony. Zatem przystąpiono do egzekucji. Na otwartym placu rynkowym ustawiono szyk myśliwski i biednego do skóry łosia zaszytego człowieka, który polecił już Bogu swoją duszę. Uderzono w rogi myśliwskie, kazano skazańcowi biec i puszczono nań gończe psy angielskie, które w jednej chwili dopadły szamoczącego się nieszczęśnika i, biorąc go za dzikie zwierzę, rozerwały i rozszarpały na kawałki; któremu to widowisku tyran z nieukrywaną przyjemnością się przyglądał”.
Także Kurfürst August von Sachsen w 1584 kazał ogłosić, iż ktokolwiek się odważy polować na jego ziemi, zostanie powieszony. Jak wiadomo, Niemcy nie rzucają słów na wiatr, szczególnie jeśli chodzi o pogróżki.
Karano niemiłosiernie i winnych i niewinnych, gdyż, jak zauważa Erich Hobusch (Das grosse Halali, Berlin 1986), w zasadzie za kłusownika uważano każdego, kto z bronią pojawiał się w lasach, polach i rewirach książęcych, nawet jeśli zastrzelenie dziczyzny niemożliwe było do wykazania. Chodziło w tym przypadku feudałom oczywiście nie o ochronę środowiska naturalnego, lecz o bezwzględne obwarowanie swych bogactw i przywilejów.
Colerus zaś pisał o myśliwskich wyprawach panów niemieckich: „Myśliwi przyczyniają ludziom wiele szkód goniąc przez pola uprawne dzikie zwierzęta, jak również tratując je psami i końmi. Prócz tego często biedni, pozbawieni ubrania ludzie podczas srogiej zimy zmuszani są wspomagać wyprawy myśliwskie i stojąc na obławie tak marzną, że im mięso odmrożone z lędźwi się oddziela lub znajdują ich tu i ówdzie zamarzniętych na śmierć pod drzewami”...
„Uważam – pisał Józef Maria Bocheński, jeden z największych filozofów wieku XX, profesor uniwersytetu we Fryburgu i rzymskiego Angelicum, – że humanizm filozoficzny, według którego człowiek byłby czymś istotnie różnym od innych zwierząt i wyjątkowo wzniosłym, jest zabobonem, a nawet głównym zabobonem naszych czasów. Można oczywiście wierzyć, że Bóg w niezrozumiałym dla nas miłosierdziu wyszczególnił i pokochał to właśnie zwierzę, nadając mu przez to nadzwyczajną godność. Ale to jest rzecz wiary, religii, nie zaś filozofii.” Okrucieństwo ludzi przewyższa okrucieństwo zwierząt i często ma znamiona psychopatii.

Zjawiska psychopatologiczne są wielce złożone, ale przecież i one z biegiem lat, krok po kroku, były, są i będą wyjaśniane przez naukę. Proces ten rozpoczął się na dobre, jak twierdzą zwolennicy myśli pozytywistycznej, jako skutek szerszego globalnego procesu sekularyzacji.
Wybitny socjolog twierdził, i chyba słusznie, że przedmiot zainteresowań zarówno religii, jak i nauki, jest ten sam: natura, człowiek, społeczeństwo. „Otaczająca je pozorna tajemniczość okazuje się tylko powierzchowna i znika przy dokładniejszym badaniu; wystarczy tylko rozsunąć zasłonę, za którą je skryła wyobraźnia mitologiczna, a ukażą się takimi, jakimi są. Religia stara się wyrazić te realności językiem przystępnym, który w istocie nie różni się od języka nauki. I tu, i tam chodzi o wzajemne powiązanie rzeczy, o ustalenie ich relacji wewnętrznych, o sklasyfikowanie ich i usystematyzowanie. Wiemy nawet, że główne pojęcia logiki naukowej wywodzą się z religii. Niewątpliwie, chcąc je wykorzystać, nauka od nowa je przetwarza, odrzucając wszystkie nabyte naleciałości. A uogólniając, w całe swe postępowanie wnosi zmysł krytyczny, religii nie znany... Pod tym względem i nauka, i religia dążą do jednego celu, a myślenie naukowe to tylko doskonalsza forma myślenia religijnego. A więc wydaje się naturalne, że w miarę jak myślenie naukowe zdobywa coraz większe możliwości osiągnięcia celu, myślenie religijne stopniowo ustępuje mu miejsca.
Regres ten niewątpliwie miał faktycznie miejsce przez cały okres dziejów. Nauka wywiedziona z religii zmierza do zastąpienia jej we wszystkich intelektualnych funkcjach poznawczych. I zastępstwo to w przypadku zjawisk fizycznych zostało ostatecznie usankcjonowane przez chrześcijaństwo. Traktując materię jako coś na wskroś świeckiego, łatwo się zrzekło jej poznania na rzecz odrębnej dyscypliny, tradidit mundum hominum disputationi. Właśnie tak mogły powstać nauki przyrodnicze, które bez większych trudności ustanowiły swój autorytet. Ale równie łatwo nie można się było zrzec krainy dusz, gdyż władztwo duszy to główna ambicja boga chrześcijan. I dlatego myśl o zajęciu się nauki życiem psychicznym długo uchodziła za pewien rodzaj profanacji. A nawet jeszcze dziś odstrasza wiele umysłów. Mimo to powstała psychologia eksperymentalna i porównawcza, z którą należy się obecnie liczyć...” Tak pisał w 1912 roku Emil Durkheim, wybitny socjolog żydowsko-francuski, w dziele Elementarne formy życia religijnego (Cyt. wg wyd. Warszawa 1990, s. 409-410).

* * *

Obok psychologii naukowej niejako na jej styku z medycyną somatyczną ukształtowała się także psychiatria naukowa. Jednym z wiodących krajów w XIX wieku było pod tym względem Cesarstwo Rosyjskie, a pionierami jej byli przede wszystkim profesorowie litewsko-polskiego pochodzenia, wśród których niewątpliwie wybitną rolę odegrał Paweł Malinowski.
W latach 1847-1852 opublikował on w periodyce szereg tekstów poświęconych rozmaitym zjawiskom z zakresu psychiatrii (ukazały się one w Petersburgu w postaci książkowej w 1855), w których interpretował „pomieszanie zmysłów” jako po prostu „chorobę nerwów”, spowodowaną przez naruszenie funkcji mózgu. W tej książce m.in. czytamy: „Układ nerwowy stanowi najważniejszy, najbardziej subtelny i najbardziej aktywny system w organizmie człowieka. Prócz tego, że kieruje on ruchami całego ciała, trawieniem, oddechem, krwiobiegiem, działaniami organów wewnętrznych – musi przecież jeszcze odbierać wrażenia zewnętrzne i wewnętrzne”... Nauka XXI wieku właściwie nic nowego do tego twierdzenia nie dodała.



Roman Malinowski


Zdolny, energiczny, wyrachowany, konsekwentny – takie przede wszystkim cechy charakteru Romana Malinowskiego uwypuklają historycy rosyjscy, gdy piszą o tym zagadkowym człowieku. Urodził się prawdopodobnie około 1882 roku, nie wiadomo jednak gdzie, choć wiadomo, że w polskiej rodzinie patriotycznej, gdyż jego ojciec i dziadek byli uczestnikami powstania 1863. Zgodnie z tą tradycją i ten młody człowiek, gdy dojrzał, wstąpił na drogę walki rewolucyjnej z caratem. W swej autobiografii pisał: „ Życie świadome rozpocząłem dopiero w 1903-1904 r. Na pytanie, czy byłem w Polskiej Partii Socjalistycznej kategorycznie odpowiadam, że nie. Ale sympatię do PPS miałem i wcześniej. Nienawidząc caratu rosyjskiego raczej jako Polak, którego przodkowie dość dotkliwie ucierpieli od rządu rosyjskiego, instynktownie im sympatyzowałem. Klechów nienawidziłem, ale w Boga, jako w coś świętego, dalekiego, niepojętego wierzyłem. W 1901 r. jesienią zostałem przyjęty do służby wojskowej i skierowany do gwardii cesarskiej, do ósmej kompanii Pułku Izmajłowskiego”... Służył wojskowo do 1906 roku i w tym okresie związał się z rosyjskimi rewolucjonistami.
Po demobilizacji był robotnikiem, zajmował się samokształceniem, dużo czytał. W 1907 roku został wybrany na sekretarza zarządu związku zawodowego metalowców Rosji; w 1908 był delegatem ogólnorosyjskiego zjazdu spółdzielców, w 1909 – lekarzy fabrycznych, w 1913 – pracowników handlowo-przemysłowych. Bywał aresztowywany i miał zakaz przebywania w Moskwie. Zagrożony ponownym aresztowaniem w 1910 roku załamał się i podjął współpracę z policją jako tajny agent w środowisku komunistyczno-rewolucyjnym. Obawiał się zresztą, że policja ujawni przez prasę informacje o tym, że był w młodości parokrotnie sądzony za kradzieże. Został delegatem VI Konferencji SDPRR w Pradze (1912) i odtąd członkiem jej Komitetu Centralnego. Zaprzyjaźnił się z W. Leninem i był jego zaufaną osobą. Towarzyszył „wodzowi proletariatu” podczas tegoż pobytu w Polsce, w Krakowie, Poroninie i Białym Dunajcu. W 1912 roku z pomocą departamentu policji i bolszewików wybrany na posła do IV Dumy Państwowej Rosji, od listopada zaś 1913 pełnił funkcje przewodniczącego frakcji bolszewickiej i jej głównego „płomiennego” trybuna. Z Leninem spotykał się systematycznie, który redagował mu teksty wystąpień, zatwierdzanych następnie w departamencie policji. Dostarczał policji informacji o działaniach i planach zarówno bolszewików, jak i mienszewików, ci ostatni zresztą także pisywali na niego anonimowe donosy do ochranki. Donosiciele nawzajem się oskarżali o donosicielstwo. O sytuacjach tego rodzaju nie bez ironii pisał kiedyś Fryderyk Nietzsche: „Wyrazić dotkliwe podejrzenie względem towarzysza spisku, czy się nie jest przez niego zdradzonym, i to właśnie w chwili, kiedy samemu się zdradę popełnia, jest arcydziełem złośliwości, ponieważ w ten sposób zajmuje się tamtego jego własną osobą i zmusza do szczerego i otwartego postępowania przez pewien czas, co rozwiązuje ręce rzeczywistemu zdrajcy”... Ruch nielegalny i zdrada są zresztą nieoddzielne od siebie.
Wiosną R. Malinowski został zmuszony do zrezygnowania z mandatu poselskiego, gdyż jeden z dygnitarzy policyjnych ujawnił jego prowokatorską działalność, choć jednak specjalna komisja partyjna w czerwcu tego roku po dokładnym zbadaniu sprawy uznała, że właśnie to rzekome „ujawnienie” jest prowokacją policji. Lenin, Bucharin, Trojanowski, Hanecki byli do końca przekonani o niewinności R. Malinowskiego. Centralny Komitet partii bolszewików zarzucił „oszczerstwo” nie tylko policji, ale i mienszewickim liderom Danowi i Martowowi, którzy na łamach prasy obwiniali Malinowskiego o działalność agenturalną.
Niebawem wybuchła pierwsza wojna światowa, R. Malinowski został powołany w Warszawie do armii rosyjskiej, poszedł na front i wkrótce trafił do niewoli niemieckiej. Stamtąd skontaktował się z W. Leninem, który go stale instruował w listach co do tego, jak ma prowadzić agitację rewolucyjną wśród jeńców rosyjskich w Niemczech.
Po rewolucji lutowej 1917 roku w Rosji opublikowano tajne materiały z archiwów policyjnych, z których jednoznacznie wynikało, że Roman Malinowski przez kilka lat był agentem carskiej ochranki. Nie wiadomo wszelako, czy czasem te dokumenty nie zostały celowo przez tajną policję spreparowane, by tego człowieka zniszczyć. Ten chwyt bywa stosowany przez policje polityczne bardzo często.
Jedynym racjonalnym wyjściem w tej sytuacji byłoby pozostanie na Zachodzie, ale R. Malinowski nieustannie molestował władze Niemiec prośbami o pozwolenie na powrót do Rosji – i to wówczas (jesień 1918), gdy w tym kraju szalał terror czerwony, gdy na ulicach gwardia robotnicza na miejscu rozstrzeliwała przechodniów, których wygląd był inteligencki lub „burżuazyjny”, nie mówiąc o tych obywatelach, których podejrzewano o jakąkolwiek współpracę ze starym reżymem. A jednak wrócił w październiku 1918 do Piotrogrodu i został natychmiast aresztowany. Po paru tygodniach śledztwa został przez Najwyższy Trybunał partii komunistycznej uznany za winnego i skazany na rozstrzelanie „w ciągu 24 godzin”. Wyrok wykonano 5 listopada. Nawet W. Lenin nie był w stanie go obronić, choć do końca wierzył w lojalność i niewinność R. Malinowskiego. Być może jakąś rolę odegrała w tej sprawie okoliczność, że wszyscy członkowie Najwyższego Trybunału byli Żydami, a R. Malinowski – jedynym agentem carskiej policji, których zdemaskowano (m.in. Szurkonow, Czernomazow, Aleksiński, Żytomirski), który nie był Żydem. Wszystkich pozostałych podwójnych agentów, choć naszkodzili ruchowi rewolucyjnemu bez porównania dotkliwiej niż Malinowski, puszczono wolno, odsuwając tylko od „pracy partyjnej”. Cała ta sprawa nie została dotychczas definitywnie wyjaśniona, choć w Rosji ukazało się dotychczas kilka książek i kilkaset artykułów o Romanie Malinowskim.



Aleksander Malinowski (Bogdanow)


A. Malinowski-Bogdanow był osobowością o wybitnych i wszechstronnych uzdolnieniach: błyskotliwy publicysta, oryginalny filozof i teoretyk w dziedzinie ekonomii politycznej, twórca nauki tektologii, czyli ogólnej teorii organizacji, która stanowiła ważny etap w procesie kształtowania się podstaw cybernetyki i ogólnej teorii systemów. [Nazwę „tektologia” A. Bogdanow wywiódł z greckiego „tektainomai” czyli „buduję”. Miał to być wyraz przeciwstawiający „budującą”, wprowadzającą ład i porządek rozumną działalność człowieka – chaotycznej, nieumiarkowanej aktywności żywiołowych procesów przyrodniczych]. Mikołaj Bucharin pisał, że Bogdanow był „jednym z najbardziej silnych i najbardziej oryginalnych myślicieli naszego czasu (...), jednym z największych umysłów wszystkich krajów”. Co, nawiasem mówiąc, nie przeszkadzało temuż Bucharinowi pisywać na Bogdanowa prasowe donosy w bolszewickiej „Prawdzie”.
Jak wynika z publikacji ukazujących się ostatnio w USA, Rosji, Niemczech i Francji, jest tam Aleksander Malinowski-Bogdanow uważany za jednego z twórców tzw. powszechnej lub ogólnej teorii systemów, nowej gałęzi nauki o charakterze uniwersalno-integracyjnym. Za pionierskie publikacje w tej doniosłej gałęzi wiedzy, odgrywającej ogromną rolę we współczesnej nauce, uchodzą: Nauka o analogiach serbskiego badacza M. Petrowicza, która się ukazała we Francji w 1906 roku; następnie tekst Prakseologia Tadeusza Kotarbińskiego (1912) oraz duże trzytomowe dzieło Aleksandra Bogdanowa pt. Powszechna nauka organizacyjna. Tektologia, której pierwszy tom ukazał się w roku 1912, drugi w 1917, trzeci w 1922. Następnie całość ukazała się w Berlinie w języku niemieckim (1926 i 1928) oraz została trzykrotnie wznowiona w Rosji w latach: 1925, 1927, 1929. Co prawda jeszcze parędziesiąt lat temu za założyciela ogólnej teorii organizacji systemów błędnie uważano urodzonego w Austrii w 1901 roku, profesora Uniwersytetu Alberta w Kanadzie, Ludwiga von Bertalanffy, autora dzieła General system theory (New York 1969), wydawcy monumentalnego dzieła Handbuch der Biologie (od 1942). Faktycznie jednak ta nauka była dziełem trzech wybitnych uczonych słowiańskich, choć fakt ten przez szereg lat „bojkotowano”, m.in. dlatego zresztą, że klika profesora Deborina, wywierająca przemożny wpływ destrukcyjny na życie umysłowe ZSRR i krajów „obozu socjalistycznego”, usiłowała zatrzeć samo wspomnienie imienia Bogdanowa, nie mówiąc o jego dorobku teoretycznym, który dyskredytowano i ośmieszano z paranoicznym uporem. Mniej więcej jednak od roku 1980 nastąpiła w tym względzie pewna normalizacja i wszyscy poważni historycy nauki uznają, że twórcami ogólnej teorii systemów są właśnie Petrowicz, Kotarbiński i Bogdanow, przy czym podkreśla się, że Tektologia była spośród wszystkich dzieł tekstem najgłębszym, najobszerniejszym i naprawdę stanowiącym kamień węgielny tej dziedziny wiedzy. Nawiasem mówiąc, Ludwig von Bertalanffy nieraz powołuje się w swych książkach na Tektologię A. Bogdanowa.
Profesor L. Abałkin pisze o tym dziele i jego twórcy: „Powszechna nauka o organizacji czyli Tektologia Aleksandra Bogdanowa to wybitny pomnik rosyjskiej myśli teoretycznej początku XX wieku. Twórca Tektologii jest człowiekiem barwnym, utalentowanym, jednym z najbardziej interesujących przedstawicieli rosyjskiej inteligencji rewolucyjnej z przełomu XIX-XX wieku, który połączył w sobie płomiennego ducha rewolucji, wiedzę encyklopedyczną, nieujarzmiony pęd do poszukiwania tego co nowe, a to zarówno w dziedzinie medycyny, filozofii czy ekonomii...
Pod względem treści Tektologia znacznie wyprzedziła swój czas i, jak to często się zdarza w dziejach, w momencie opublikowania okazała się niezrozumiałą dla społeczności naukowej i filozoficznej (...), krytycy zaś Tektologii w latach dwudziestych obruszyli na nią ogromny arsenał nie tyle naukowych ile ideologicznych kontrargumentów, często pozbawionych na domiar złego jakiejkolwiek styczności z realną treścią tego dzieła”...
Dzieje przyrody i społeczeństwa są dziejami powstawania, nabierania mocy, wzajemnego zderzania się, rozwoju i rozpraszania różnorodnych materialnych i duchowych formacji (galaktyk, ciał niebieskich, systemów słonecznych, atomów, całostek, organizmów, biogatunków, narodów, klas, cywilizacji, państw, doktryn, idei, itd.). Z niebytu, a raczej z istniejących dotychczas form bytu wyłaniają się i giną lub wzrastają w potęgę coraz to nowe „zgęstki” materii lub ducha. Ciągłe narodziny i śmierć, eksplozje, kołowanie, gaśnięcie, ewolucja, inwolucja... Nikt z ludzi nie wie dlaczego, jak i skąd to wszystko, ten ruchliwy absurd się bierze. Logiczny i racjonalny byłby przecież zupełny bezruch i nieistnienie...
Ale istnienie istnieje. Istnieje i samoorganizuje się na zasadach, które wykrył właśnie Malinowski Bogdanow.
Był on też utalentowanym beletrystą, lekarzem praktykiem o niebagatelnym potencjale naukowym, założycielem pierwszego na świecie instytutu transfuzji krwi (który do dziś nosi jego imię), autorem oryginalnego systemu „etyki walki”. I dalej – teoretykiem „proletkultu”, autorem m.in. takich pojęć, jak „inteligencja techniczna”, „kultura duchowa”, jak też wielu interesujących idei w zakresie teorii organizacji pracy, postępu, rozwoju cywilizacji.
A. Bogdanow był znakomitym myślicielem także w dziedzinie filozofii języka. Jego podejście do konkretnych języków jako do specyficznych „obrazów świata”, które mogą zasadniczo się między sobą różnić (szczególnie jeśli chodzi o różne etapy rozwoju socjalnego) – wyprzedzało znacznie późniejsze ustalenia Boasa, Sapira, Wygotskiego, Levy-Brühla. To przecież A. Bogdanow jako pierwszy spośród nich pisał o myśleniu „przedlogicznym”, „pralogicznym”, „prymitywnym”, „nieoswojonym”.

* * *

Aleksander Malinowski urodził się 10 sierpnia 1873 roku w rodzinie nauczyciela w miejscowości Sokółka koło Białegostoku (wówczas była to Gubernia Grodzieńska).
Studia odbywał na wydziale fizyczno-matematycznym Uniwersytetu Moskiewskiego, tutaj też włączył się do antycarskiego ruchu socjalistycznego. Aresztowany w 1894 roku, został zesłany do uralskiego miasta Tuły, gdzie zresztą kontynuował działalność podziemną, organizując w zakładach zbrojeniowych rewolucyjne kółka robotnicze.
Nie musi to dziwić, „rewolucja bowiem jako widowisko oczarowywała nawet najszlachetniejsze duchy” – słusznie konstatował Fr. Nietzsche w Zmierzchu bożyszcz. Wiele z tych dusz zaś nawet wolało w tym widowisku brać udział nie tylko jako widzowie, lecz i jako aktorzy.
W roku 1896 A. Malinowski wstąpił do szeregów Rosyjskiej Socjal-Demokratycznej Partii Robotniczej i był przez tę organizację skierowywany do pełnienia rozmaitych funkcji pod pseudonimami: „Werner”, „Riadowoj”, „Rachmetow”, „Rejnert”, „Sysojka”, „Maksimow” i in. Należał do najczynniejszych aktywistów socjaldemokracji rosyjskiej, wielokrotnie był aresztowywany i wysyłany, lecz wciąż na nowo uciekał z miejsc odosobnienia i włączał się do ruchu rewolucyjnego.
Reżim carski był jednak mało skuteczny i już nie potrafił się bronić. A. Malinowski organizował ruch antyrządowy m.in. w takich miastach jak już wspomniane Moskwa i Tuła, dalej Kaługa, Wołogda, Twer; a szczególnie Charków, w którym młody wywrotowiec kończył uniwersyteckie studia medyczne w latach 1895-1899. Nawiasem mówiąc jego piękna, pochodząca żona z arystokratycznego i bardzo zamożnego domu polskiego, Natalia Korsak, także porzuciła rodzinę, szlacheckie środowisko i włączyła się do ruchu rewolucyjnego. Takie postępowanie uchodziło wówczas za przejaw dobrego tonu i wysokiej moralności.
Od 1904 roku A. Malinowski, znany oficjalnie jako A. Bogdanow, był związany z bolszewikami, przyjaźnił się z W. Leninem, organizował wspólnie z nim partyjne zjazdy w 1905, 1906, 1907 r. Był członkiem Komitetu Centralnego RSDPR z ramienia frakcji bolszewickiej oraz członkiem kolegiów redakcyjnych pism komunistycznych: „Wpieried”, „Proletarij”, „Nowaja Żizń”. W 1909 roku zerwał jednak współpracę z bolszewikami z powodu tego, iż miał własne, odmienne poglądy na podstawowe kwestie polityczne i światopoglądowe. Później też szedł własną, osobną drogą, czego mu ani Lenin, ani inni bolszewicy, sterowani przez masonerię z Zachodu, nigdy nie wybaczyli.
Jeśli chodzi o działalność naukową i wydawniczą, to pierwszą wydaną przez A. Bogdanowa książką był Kratkij kurs ekonomiczeskoj nauki (1897), przedstawiający w sposób dostępny marksistowskie poglądy w tej dziedzinie. W 1899 roku ukazała się pierwsza jego książka poświęcona zagadnieniom filozoficznym: Osnownyje elementy istoriczeskogo wzglada na prirodu. W 1901 ukazało się Poznanije s istoriczeskoj toczki zrienija oraz Iz psichołogii obszczestwa (drugie wydanie 1906). W latach 1904-1906 wyszło trzytomowe dzieło Empiriomonizm. Statji po fiłosofii; następnie: Rewolucja i fiłosofia (1907); Nauka ob obszczestwiennom soznanii (1914); Nauka i raboczij kłass (1918); Elementy proletarskoj kultury w razwitii raboczego kłassa (1920); Ekonomika i kulturnoje razwitije (1920); Filosofia żiwogo opyta (trzecie wydanie: Praga 1923); O proletarskoj kulturie (1924); Borba za żizniesposobnost (1927).
Jednym z najulubieńszych przedmiotów rozważań A. Bogdanowa była praca, jako podstawowa forma ludzkiej aktywności w ogóle. Był on zarówno analitykiem tego zjawiska, jak też jego „piewcą” – w tym sensie, iż uważał pracę za podstawę życia społecznego, za źródło kultury duchowej i materialnej, za aktywność, która nadaje ludzkiej egzystencji nie tylko kształt, ale też treść i sens. Czyli faktycznie ten filozof zauważył, że praca ma sens transcendentalny, o którym pod koniec XX wieku tak przenikliwie pisał Karol Wojtyła m.in. w swych wierszach z cyklu Kamieniołom:

„I. TWORZYWO

Słuchaj, kiedy stuk młotów miarowy i tak bardzo swój
przenoszę wewnątrz ludzi, by badać siłę uderzeń –
słuchaj prąd elektryczny kamienistą rozcina rzekę –
a we mnie narasta myśl, narasta dzień po dniu,
że cała wielkość tej pracy znajduje się wewnątrz człowieka.

Twarda, pęknięta dłoń inaczej młotem wzbiera,
inaczej się rozwiązuje w kamieniu ludzka myśl –
kiedy energie ludzkie oddzielisz od sił kamienia
i przetniesz w właściwym miejscu – tętnicę pełną krwi.

O, popatrz, jak można miłować w takim gruntownym gniewie,
który wpada w oddechy ludzi jak rzeka od wiatru pochyła,
i nie dochodzi do głosu, tylko struny wysokie zerwie –
przechodnie pierzchają do bram –
ktoś głosem ściszonym powiedział: to jednak jest wielka siła.

Nie lękaj się. Sprawy ludzkie szerokie mają brzegi,
Nie wolno ich w ciasnym łożysku więzić nazbyt długo.
Nie lękaj się. Sprawy ludzkie stoją od wieków
w Tym, na którego patrzysz poprzez młotów miarowy stukot.

(...)
to musisz obie te siły skupić mową nad wyraz prostą
(mowa twoja nie może prysnąć w napięciach owej dźwigni,
którą tworzą miłość i gniew).
Wówczas nikt Cię nie wydrze z człowieka, nie oderwie od niego nigdy.
(...)

III. UCZESTNICTWO

Oto światło surowej deski niedawno wyjęte z pnia
upływa w twoją dłoń ogromem wszelkiej pracy.
A całe tej dłoni napięcie o taki opiera się Akt,
że wszystko przenika w człowieku i wszystko gładzi.

Człowiek ma oczy zmęczone i ostre brwi,
Kamienie mają krawędzie ostre jak noże,
Prąd elektryczny tnie ściany jak niewidzialny bicz,
Słońce, lipcowe słońce. W kamieniach biały pożar.
Czyż ręce moje należą do światła, co blaskiem przecina
tory kolejki, kilofy i w górze nad nami płot?
Moje ręce należą do serca, a serce nie przeklina –
(oddalaj serce od ust, gdy usta prostacko klną!).

Znam was, wspaniali ludzie, ludzie bez manier i form.
Umiem patrzeć w serce człowieka bez obsłon i bez pozorów,
Czyjeś ręce należą do pracy, czyjeś ręce należą do krzyża.
W górze nad wami płot – tam kilofy rozrzucone na torach.”
(...)

Swój wyraz filozoficzny ten styl myślenia znalazł m.in. w encyklikach ojca świętego Jana Pawła II, który pisał: „Świadomość, że praca ludzka jest uczestnictwem w dziele Boga, winna przenikać (...) także do zwykłych, codziennych zajęć. Mężczyźni bowiem i kobiety, którzy zdobywając środki na utrzymanie własne i rodziny, tak wykonują swoje przedsięwzięcia, by należycie służyć społeczeństwu, mogą słusznie uważać, że swoją pracą rozwijają dzieło Stwórcy, zaradzają potrzebom swoich braci i osobistym wkładem przyczyniają się do tego, by w historii spełniał się zamysł Boży (...).
Świadomość, że przez pracę człowiek uczestniczy w dziele stworzenia, stanowi najgłębszą pobudkę do jej podejmowania na różnych odcinkach. (...)
Praca stanowi podstawę kształtowania życia rodzinnego, które jest naturalnym prawem i powołaniem człowieka. Te dwa kręgi wartości – jeden związany z pracą, drugi wynikający z rodzinnego charakteru życia ludzkiego – muszą łączyć się z sobą prawidłowo i prawidłowo wzajemnie się przenikać. Praca jest poniekąd warunkiem zakładania rodziny, rodzina bowiem domaga się środków utrzymania, które w drodze zwyczajnej nabywa człowiek przez pracę. Praca i pracowitość warunkują także cały proces wychowania w rodzinie właśnie z tej racji, że każdy „staje się człowiekiem” między innymi przez pracę, a owo stawanie się człowiekiem oznacza właśnie istotny cel całego procesu wychowania. Oczywiście, że wchodzą tutaj w grę poniekąd dwa znaczenia pracy: ta, która warunkuje życie i utrzymanie rodziny – i ta, poprzez którą urzeczywistniają się cele rodziny, zwłaszcza wychowanie; niemniej jednak te dwa znaczenia pracy łączą się z sobą i dopełniają w różnych punktach.
W całości należy przypomnieć i stwierdzić, iż rodzina stanowi jeden z najważniejszych układów odniesienia, wedle których musi być kształtowany społeczno-etyczny porządek pracy ludzkiej (...).
Rodzina jest bowiem równocześnie wspólnotą, która może istnieć dzięki pracy, i jest zarazem pierwszą wewnętrzną szkołą pracy dla każdego człowieka.” (Jan Paweł II, Laborem exercens, w: Encykliki Ojca Świętego Jana Pawła II, Kraków 1996, s. 165-166, 204-205).
Jak zauważaą Francis Fukuyama w książce Ostatni człowiek, kultura danego narodu ma istotny wpływ na jego stosunek do pracy. Różnice te są do pewnego stopnia mierzalne. Można na przykład porównywać osiągnięcia ekonomiczne różnych grup w społeczeństwach wieloetnicznych, chociażby w Malezji, Indiach czy Stanach Zjednoczonych. Większa skuteczność ekonomiczna pewnych grup etnicznych, na przykład Żydów w Europie, Greków i Ormian na Środkowym Wschodzie czy Chińczyków w Azji Południowowschodniej, jest faktem na tyle znanym, że nie wymagającym udokumentowania... Długoletnia wyższość Niemców nad europejskimi sąsiadami pod względem poziomu wykonawstwa, nadal widoczna w przemyśle motoryzacyjnym i maszynowym, należy do zjawisk, które nie dają się wytłumaczyć w kategoriach makroekonomicznych. Jej rzeczywistej przyczyny należy szukać w sferze kultury.
W krajach protestanckich pracowitość uzyskała w XVI wieku sankcję religijną, co spowodowało w ciągu kolejnych stuleci ogromny wzrost cywilizacyjny tych społeczeństw. Maks Weber wykazał, że np. w doktrynie kalwińskiej praca nie była interpretowana jako uciążliwe i mało przyjemne lub wręcz nieznośne zajęcie podejmowane dla użyteczności lub spożycia, lecz jako powołanie, które miało człowiekowi wierzącemu objawić, czy jest on na mocy predescynacji zbawiony, czy potępiony. Pracowało się tu nie dla zysku, lecz aby się dowiedzieć, czy się należy do „wybranych przez Boga” czy do odtrąconych. Siłą rzeczy każdy chciał należeć do tych pierwszych, pracował więc z werwą i fantazją, by osiągnąć sukces, który był „dobrym znakiem” i gwarantował życie wieczne. Z biegiem pokoleń nawyk intensywnej i rozumnej pracy wszedł niejako do krwi Niemców, Szwajcarów, Belgów, Holendrów, Anglików, Skandynawów, wielu Francuzów, Irlandczyków, Szkotów, Amerykanów, Kanadyjczyków, Australijczyków i pozostał istotną, podświadomą lub uświadamianą częścią składową ich zachowania etnicznego, także w przypadku zmiany konfesji czy systemu wyznawanych wartości. Skutkiem tej postawy – w jakimś sensie wtórnym i niemalże niezamierzonym – był imponujący wzrost dobrobytu oraz kultury materialnej, technicznej, naukowej w tych krajach.
Obecnie tylko społeczeństwa najbardziej zacofane i prowincjonalne uważają, że źródłem wszelkich dóbr jest np. handel, a do pracy mają stosunek unikający. Narody kulturalne doceniają ogromną wartość pracy jako działalności nadającej ludzkiemu życiu wymiar nieprzemijający.
Jak powiada Emmanuel Levinas w dziele Całość i Nieskończoność: „Działanie, czyli praca, zakłada już relację z bytem transcendentnym”.
Jednym z wielkich błogosławieństw rozumnej, wydajnej i dobrze zorganizowanej pracy jest fakt, że pozwala ona uniknąć nędzy i niedostatku, który to ostatni, jak trafnie zauważył Vilfredo Pareto, „popycha lud do buntu, podobnie jak głód wypędza wilka z lasu”.

* * *

Beletrystyczne powieści A. Bogdanowa (Krasnaja zwiezda, 1908; Inżienier Menny, 1912) stanowiły coś w rodzaju eksperymentów mentalnych, mających na celu przedstawienie i empiryczną analizę potencjalnej realizacji jegoż, Bogdanowa, teorii filozoficznych. Nie przypadkiem akcja jego książek odbywa się... na Marsie, zwanym od dawna właśnie „czerwoną gwiazdą”.
Wiele idei tego autora o całą epokę wyprzedzało swój czas, chociaż trzeba przyznać, że ich sformułowanie było też wynikiem dotychczasowego rozwoju nauki.
W 1884 roku np. H. L. Le Chatelier odkrył tzw. „regułę przekory”, której istota polega na twierdzeniu, że każdy układ będący w stanie równowagi wytrącony z niej czynnikiem zewnętrznym, osiąga nowy stan równowagi możliwie najbliższy poprzedniemu, starając się jednocześnie zmniejszyć bodziec zakłócający. W trzy lata po sformułowaniu tej reguły, przez francuskiego fizykochemika jego kolega, niemiecki fizyk K. F. Braun opracował szatę matematyczną reguły przekory, choć Nobla dostał nie za to, lecz za lampę elektronową i detektor kryształkowy. Do wspomnianej reguły stosuje się każdy układ homeostatyczny, a więc zarówno martwy, jak i żywy, tak długo, póki pozostaje układem, czyli w nowszej terminologii – systemem. Reguły nie można pokonać inaczej, niż niszcząc układ. Bezcelowe są zatem metody perswazji i przemawianie do rozumu np. jakiemuś lobby lub klice, biurokracji lub przeciwnikom reform, partii lub mafii, zbrodniarzowi czy zdrajcy.
Nie tylko zresztą układy negatywne trudno dadzą się wytrącić ze stanu błogiej równowagi, reguła dotyczy wszak wszystkiego, a więc i układów pozytywnych. Jakiś problem likwiduje się rozbijając struktury stabilne, które ów problem wywołują – oto implikacja reguły przekory. Socjolodzy twierdzą, że rozbicie grup pierwotnych, nieformalnych, powoduje dezintegrację grupy formalnej wielkiej, zwanej społeczeństwem. Podobno ludzie nie bytujący w stabilnych grupach wpadają w apatię, przestają zajmować się działalnością społecznie pożyteczną, przejawiają postawy egoistyczno-konsumpcyjne i wyznają „filozofię”: byle do jutra.
Tak się niszczy państwa i narody: przez niszczenie rodzin i osób (na drodze nędzy, demoralizacji itp.). I odpowiednio się je umacnia przez umacnianie, wspieranie i rozwój podstawowych komórek: osób i rodzin. Ogromną rolę w tym procesie ma do odegrania naukowa organizacja procesów socjalnych. A. Bogdanow był świadom dużego znaczenia założonej przez siebie nauki, m.in. pisał: „Największe społeczeństwo starożytne, Cesarstwo Rzymskie, zostało zburzone przez siły militarne znacznie mniejsze niż te, które ono wiele razy przedtem zwyciężało. Historycy zaś zgadzają się co do tego, że przyczyną była wewnętrzna dezorganizacja, wywołana przez pasożytnicze zwyrodnienie klas wolnych, to jest tych, które się właściwie składały na społeczeństwo starożytne; niewolników w sposób ewidentny można do nich nie wliczać, ponieważ byli oni prostymi narzędziami ludzkimi, instrumenta vocalia, w rękach społeczeństwa. Pasożytnicze zaś zwyrodnienie stanowi wynik długotrwałej przewagi pochłaniania energii nad jej zmniejszonym wydatkowaniem – przypadek najbardziej szkodliwej dla życia selekcji”. (A. A. Bogdanow, Tektologia. Powszechna nauka o organizacji, t. 1, s. 213).
Także inne poglądy filozofa wyprzedzały swój czas. W 1908 roku Bogdanow pisał o atomie jako o podstawowym źródle energii w przyszłości, o broni atomowej, o automatyzacji procesów produkcyjnych, o superprecyzyjnych technologiach obróbki metali, o transplantacji organów, o podboju kosmosu. Te idee o wiele dziesięcioleci wyprzedzały późniejszą twórczość Stanisława Lema, nie wykluczone też, że pośrednio wywarły też na nią wpływ, książki Bogdanowa bowiem były tłumaczone na języki europejskie (szczególnie często na język niemiecki), były dobrze znane czytelnikom na Zachodzie i wywierały zauważalny wpływ na ówczesne umysły. Dotyczy to nie tylko idei naukowych, ale też etycznych i socjalno-politycznych. Na długo przed powstaniem dzieł George’a Orwella A. Bogdanow wykazał w „powieści socjalistycznej” Czerwona gwiazda, że kolektywizm i ofiarność nosicieli socjalistycznej etyki walki mogą w pewnych okolicznościach przekształcać się w sterylną anonimowość i obojętną na wszystko znieczulicę; drętwa równość zaś staje się źródłem straszliwej niwelacji, gdy wszyscy stają się równi zeru, zanika duch zdrowej rywalizacji między osobnikami, następuje czas martwych serc, bezbarwnych idei, moralnego okrucieństwa, spetryfikowanego języka, powszechnego zakłamania.
Zastanawiające, jak na długo przed powstaniem realnego socjalizmu można było tak dokładnie przewidzieć i opisać zwyrodnieniowe procesy społeczne, które w 1991 roku spowodowały upadek tegoż ustroju w ZSRR i w krajach tzw. „demokracji ludowej”.
A. Bogdanow był też autorem koncepcji „końca historii”, którą dopiero pod koniec XX stulecia reanimował Francis Fukuyama; w Czerwonej gwieździe filozof dobitnie wykazał, że ustanowienie „porządku światowego” na zasadach uniwersalnych, gdy nie ma już miejsca na nonkonformizm, walkę, przemoc, przewroty, rewolucje i na poszukiwanie nowych rozwiązań – gdyż lokomotywa historii staje na stacji końcowej – następuje marazm, martwota i śmierć duchowa całych narodów. F. Fukuyama czyni ze zmasowanej konsumpcji podstawowe zajęcie ludzi w tej strasznej epoce, A. Bogdanow zaś wykazał w sposób bardziej przenikliwy, że „społeczeństwo przyszłości” będzie raczej społecznością bezmyślnych mrówek, zajętych nieustanną „kontrolowaną” pracą, która ma zabezpieczyć egzystencję fizyczną i jest zupełnie pozbawiona zarówno wolności, jak i pierwiastka indywidualnej kreatywności.
Ciekawe, że mniej więcej w tymże czasie niektórzy pisarze radzieccy odważyli się ukazać paranoiczny charakter przyszłego marksistowskiego socjalizmu. Jednym z nich był wybitny mistrz pióra Arkadiusz Awerczenko (1881-1925), który, już przebywając na emigracji, opublikował opowiadanie Kontrola nad wydajnością pracy, które w wielu aspektach jest zbieżne z ideami A. Bogdanowa. Oto ono:
„Jednym z kamieni węgielnych raju ziemskiego i trzeciej Międzynarodówki była zasada: – Kontroli nad wydajnością pracy.
Oto jakim łożyskiem odbywało się wykonanie tej zasady.

* * *

Zaledwie poeta zasiadł przy biurku, jak oznajmiono mu:
– Jacyś robotnicy przyszli.
– Niech wejdą. Czego panowie sobie życzą?
– Jesteśmy przysłani przez partię robotniczą dla kontroli pracy.
– Kontroli pracy? Jakiej?
– Pańskiej.
– Jakaż jest moja praca? Piszę wiersze, bajki, felietony. Taka praca kontroli nie podlega.
– Wszyscy wy tak mówicie! Jesteśmy delegatami zecerów i związku dziennikarzy, będziemy kontrolować pańską pracę.
– Przepraszam. Jakże myślicie urzeczywistnić tę kontrolę?
– Bardzo prosto. Ot, siądziemy sobie tutaj i... właściwie, co pan teraz ma pisać?
– Nie wiem jeszcze, nie mam tematu.
– To proszę wymyśleć.
– Dobrze, jak widzicie – wymyślę.
– Nie, proszę lepiej te stare sztuczki zostawić, trzeba natychmiast wymyśleć.
– Ależ ja nie mogę się skupić, widząc przed sobą dwie obce fizjonomie...
– O proszę bardzo! Nie jesteśmy „obce fizjonomie”, lecz kontrola robotnicza nad wydajnością pracy! No?
– Co „no”?
– Proszę prędzej myśleć!
– Ależ zrozumcie, że wszelka twórczość jest rzeczą intymną...
– Otóż właśnie tego „intymnego” nie potrzeba! Wszystko powinno się odbywać otwarcie wobec wszystkich i pod kontrolą.
Poeta zamyślił się.
– O czym to pan myśli, jeśli łaska?
– Nie przeszkadzajcie! Tematu szukam.
– No to dobrze. Proszę myśleć prędzej? No, wymyślone?
– Ależ cóż to za podpędzanie!
– Od tego jesteśmy, żeby nikt czasu na próżno nie tracił. No prędzej, prędzej!
– Zrozumcie, że nie mogę myśli skupić, gdy mi co chwila przerywacie.
Kontrola robotnicza przycichła i z zaciekawieniem zaczęła przyglądać się twarzy zamyślonego poety...
A poeta tymczasem tarł czoło dłonią, drapał się za uchem, chrząkał, aż wreszcie zerwał się zrozpaczony:
– Zrozumcie, że nie można myśleć, gdy dwie pary oczu patrzą na człowieka, jak baran na nowe wrota.
Robotnicy popatrzyli na siebie.
– Zauważyłeś, towarzyszu? Formalny sabotaż! To nie rozmawiaj, to nie patrz na niego, gotów jeszcze oddychać zabronić! Nie bój się, jak nas nie było – pisał. Wtedy mógł, a teraz nie może? Pod kontrolą trudno, ja myślę! Tak pracować na widoku ludzkim – bez oszukaństwa – wtedy głowa nie pracuje! Dobrze więc! Taki będzie nasz raport.
Kontrola robotnicza wstała i, z głęboką urazą w duszy, tupiąc nogami wyszła.
Od autora: W dawnych, dobrych czasach podobny utwór kończyłby się słowami: „W tej chwili poeta obudził się, zalany zimnym potem”.
Niestety nie mogę tak zakończyć.
Gdyż chociaż oblewamy się zimnym polem, lecz od kilku lat już zbudzić się nie możemy.”

Podobnie jak A. Awerczenko w 1923, także A. Bogdanow przewidywał w 1908 roku, że „tam, gdzie zwycięży i utrzyma się socjalizm, jego charakter będzie zniekształcony przez głębokie skazy stanu wyjątkowego, terror, duch soldateski, barbarzyństwo”.
Jako alternatywę przemocy, terrorowi, nietolerancji A. Bogdanow przeciwstawił rozwój kultury i zbiorowego konstruktywnego doświadczenia ludzkości. Tezie K. Marksa o tym, że „byt określa świadomość” autor Czerwonej gwiazdy przeciwstawił tezę: „kultura określa byt”, dowodził, że w przypadku ludzi, jako istot rozumnych, duch, myślenie, mądrość powinny odgrywać rolę decydującą i wiodącą – torując drogę racjonalnej praktyce socjalnej. Duchowa kultura ma wyprzedzać rozwój ekonomiczno-socjalny i ukierunkowywać proces społeczny.
Powieść socjalistyczna A. Bogdanowa została przez wszystkie odłamy socjaldemokracji rosyjskiej odebrana jako „antysocjalistyczna herezja”, autora wykluczono w 1909 roku z szeregów partii i wszczęto przeciwko niemu wściekłą nagonkę, trwającą nie tylko do zgonu A. Bogdanowa, ale i przez kilka następnych dziesięcioleci. Uniwersalistyczna teoria tektologii rzeczywiście nie pasowała do metodologii „klasowej” marksizmu.
Znany socjolog amerykański Peter L. Berger pisze: „Ideologowie wszelkich politycznych odcieni starają się uczynić z nauk społecznych „broń” w wojnie idei. Dr Goebbels ujął to niezwykle jasno: „prawdą jest to, co służy narodowi niemieckiemu”. (Przypomnijmy, że jeszcze wcześniej i nie mniej „jasno” wyraził się Lenin: „Moralne jest wszystko, co służy budowaniu komunizmu!” – J.C.). Taki sposób posługiwania się nauką niszczy jej podstawową cechę, jaką jest bezinteresowne poszukiwanie prawdy. Przedstawiciele nauk społecznych nie mają szczególnych kwalifikacji jako moraliści; ich kwalifikacje sprowadzają się do wyuczonej zdolności oceniania empirycznych świadectw. Składa się na nią umiejętność widzenia rzeczy w oderwaniu, tzn. jasnego oceniania sytuacji, odsuwania na bok własnych uczuć i przekonań, aby lepiej rozumieć uczucia i przekonania innych ludzi (...), realistycznego spojrzenia, nawet gdyby oglądana rzeczywistość daleko odbiegała od naszych życzeń”. Ta zdolność stanowi też „osiągnięcie moralne – zdolność panowania nad namiętnościami bez wyrzekania się ich, umiejętność spokojnego oglądu rzeczy i szacunku dla rzeczywistości”. (Peter L. Berger, Moralność a działania polityczne, w: Ameryka, zima 1989, s. 3).
W tym właśnie kierunku zmierzał A. Bogdanow, jako filozof i socjolog, i przez to właśnie naraził się ortodoksyjnym marksistom, którzy są święcie przekonani, co do tego, że „historia ludzka w zasadzie nie może być neutralną pod względem ideologicznym”. Przyjęcie tej tezy oznacza niemożliwość sformułowania doktryny „fundamentalnych interesów humanistycznych, stojących nad wszelkimi klasami, partiami, narodami”... O ile ideologia stanowi „przekształcanie idej w dźwignie społeczne” (D. Bell), mianowicie tam, gdzie ma się do czynienia z normatywnymi ocenami postępowań i dążności, to przed nią nie ma ratunku... Faktycznie ideologię można rozpatrywać jako schemat uwarunkowanego (zdeterminowanego) sterowania wartościami społeczeństwa w całości. „Zwykle jest ona obecna w większej części zachowań jego członków”. (Joseph Margolis, Persons and Minds).
Faktem wszelako jest też okoliczność, że poznanie naukowe potrafi wyemancypować się spod wpływów i uwarunkowań ideologicznych. Co więcej, miara tej emancypacji jest miarą obiektywizmu i wartości tej czy innej teorii naukowej.
Mimo nagonki twórca tektologii nie zaprzestawał swej pracy, ani nie porzucił niezależnej i zasadniczej postawy ideowej. Gdy w Rosji zwyciężyła w 1917 roku rewolucja socjalistyczna, już po roku A. Bogdanow przewidział, że w nowym ustroju zjawią się metastazy reżimu poprzedniego, że wykształci się tu „nowa” socjalistyczna burżuazja, która nie tylko doprowadzi do zniekształcenia ideałów socjalistycznych, ale też spowoduje degenerację i demontaż tego ustroju. Autor tej „herezji” został w 1923 roku aresztowany za ich głoszenie, ale w 1991 jego przewidywania w stu procentach się potwierdziły: socjalizm został zdemontowany przez elitę partii i bezpieki komunistycznej czyli właśnie przez „czerwoną burżuazję”. Zaznaczmy na marginesie, że idee A. Bogdanowa w tym temacie o około 50 lat wyprzedziły identyczne koncepcje Milowana Dżilasa. W szczególnie wstrząsający sposób autor Empiriomonizmu przewidział regres rozwoju kultury w warunkach zorganizowania społeczeństwa na zasadach socjalistycznych. Jako pierwszy wysunął myśl o tym, że ludzkość wcale nie jest skazana na postęp, że rozwój dziejów wcale nie stanowi procesu jednokierunkowego, lecz może też ulegać rozmaitym tendencjom chorobliwym, degeneratywnym, wstecznym, prowadzącym nie tylko do cofania się, lecz nawet do zagłady tych czy innych społeczeństw, państw i narodów. Jako jedyne antidotum na procesy zwyrodnieniowe A. Bogdanow proponował autentyczną kulturę duchową, wzrost „cefalizacji” życia społecznego, zagęszczenie ideami i dialogizację życia umysłowego w skali ogólnoświatowej. „Jedność życia jest najwyższym celem, a miłość – najwyższą mądrością”, powiada jedna z bohaterek powieści Czerwona gwiazda. Ale to już przecież nie marksizm, lecz chrześcijaństwo!...
A. Bogdanow, choć uważał, że ludzkość stanowi całość, a nawet, jako lekarz, twierdził, że droga do uzdrowienia ludzkości pod względem fizjologicznym może prowadzić m.in. przez „zmieszanie” krwi różnych ras i narodów we wspólnym ogólnoludzkim „funduszu” hemologicznym, to jednak z drugiej strony optował za zachowaniem ludzkości w jej różnorodności i „niedoskonałości”. Różnorodność bowiem w dziedzinie kultury i języków (A. Bogdanow tu zaprzeczał własnej utopii integracyjno-globalistycznej) stanowi wartość samą dla siebie. Nawet sama różnica języków powoduje zróżnicowanie i bogactwo w myśleniu i kulturze, pozwala głębiej i szerzej pojmować rzeczywistość. Ujednolicenie pod tym względem byłoby równoznaczne z nałożeniem jarzma duchowego na ludzkość, która przecież w sposób naturalny istnieje w postaci kilku tysięcy różnojęzycznych i różnokulturowych etnosów.
Takie rozumowanie nie podobało się rosyjskim komunistom, którzy uważali, że właśnie język rosyjski stanie się w przyszłości językiem ogólnoludzkim, a to przede wszystkim z dwu podstawowych względów: po pierwsze, dlatego, że w tym języku tworzył swe genialne dzieła Włodzimierz Lenin, po drugie, dlatego, że naród rosyjski, jako najbardziej postępowy i najwyżej rozwinięty, pierwszy w dziejach ludzkości przeprowadził rewolucję socjalistyczną i zbudował socjalizm... Trzeba podkreślić, że była to – wbrew zdrowemu rozsądkowi – oficjalna w tej materii doktryna państwa radzieckiego i tamtejszej partii komunistycznej. Gdy zaś A. Bogdanow ważył się w swych publicznych wystąpieniach podważać słuszność tej nacjonalistyczno-bolszewickiej doktryny, jak też zresztą wielu innych dogmatów „klasycznego” marksizmu, spotkała go za to „zasłużona” kara: nagonka w prasie i więzienie.
Po rewolucji 1917 roku A. Bogdanow był nieustannie inwigilowany, po każdym jego publicznym wystąpieniu do bezpieki sowieckiej napływały złośliwe donosy, ukazujące w krzywym zwierciadle wypowiedzi uczonego i domagające się likwidacji tego „wroga ludu” lub co najmniej zabronienia mu publikowania swych idei. Autor Tektologii musiał więc pilnować swego języka, ważyć każde słowo, zanim je wypowie. Ale i to nie skutkowało: gdy się chce kogoś pogrążyć, to i samo pozdrowienie „Dzień dobry!” można zinterpretować jako wypowiedź antypaństwową, bo dlaczego tylko „dobry”, a nie „najlepszy”, a czyż proletariackie „Rot Front!” nie byłoby lepsze niż burżuazyjne „Dzień dobry!”... Krótko mówiąc, zrobiono znakomitemu i niezależnemu uczonemu z życia piekiełko.
Torturą przecież jest – jak zauważył jeszcze Seneka – nieustanne pilnowanie się i drżenie z obawy, by nas nie ujrzano inaczej niż zwykle. I nigdy nie uwolnimy się od tego niepokoju, gdyż sądzimy, że ile razy kto spojrzy na nas, tyle razy ocenia nas. Zdarza się bowiem wiele rzeczy, które nas obnażają wbrew naszej woli, a choćby nawet takie trzymanie się na baczność było niezawodne, to jednak nie jest ani przyjemne, ani beztroskie życie tych, co wciąż żyją w masce.”
W tej sytuacji wielu zamyka się w sferze prywatnej, ucieka od ludzi. Ale i to nie jest wyjście właściwe. „Często trzeba się chronić w głąb samego siebie” – pisze Seneka. „Obcowanie bowiem z ludźmi różnymi od nas burzy nasz wewnętrzny ład, na nowo roznieca namiętności i rozjątrza w naszej duszy każdą słabość, nie wyleczoną dokładnie. Trzeba jednak przeplatać na zmianę samotność i towarzystwo: pierwsza każe nam tęsknić do ludzi, drugie do nas samych, a więc pierwsze będzie środkiem zaradczym przeciwko drugiemu. Samotność będzie nas leczyć ze wstrętu do ludzi, ludzie – z odrazy do samotności”...
A. Bogdanow usiłował traktować swe przejścia z przymrużeniem oka i po cichu robić swoje, jakby w myśl słów tegoż Seneki: „Całe życie jest niewolą. Należy więc pogodzić się z losem, jak najmniej ubolewać nad nim i chwytać każdą korzyść, jaka z nim się łączy. Żadne położenie nie jest aż tak straszne, by człowiek obdarzony równowagą ducha nie znalazł w nim jakiejś pociechy”...
Nie na wiele jednak takie postępowanie w Rosji sowieckiej się zdało, jak zobaczymy później, nie uratowało ono A. Bogdanowa przed najostrzejszymi szykanami reżimu...

* * *

W 1918 roku A. Bogdanow zamieścił na łamach periodyku „Proletarskaja Kultura” (nr 5, s. 32) nieduży tekst pt. Proletariat a sztuka, zawierający idee, mające „organizować” ruch artystyczny w Rosji porewolucyjnej:
„1. Sztuka będąc zwierciadłem życia organizuje doświadczenie społeczne nie tylko w sferze poznania, lecz także w sferze uczuć i dążeń. Wynika z tego, że jest najpotężniejszym narzędziem organizowania sił kolektywnych, a w społeczeństwie klasowym – sił klasowych.
2. W celu zorganizowania swoich sił do pracy społecznej, do walki i budowania proletariatowi niezbędna jest własna sztuka klasowa. Duchem tej sztuki jest kolektywny wysiłek – postrzega ona i odzwierciedla świat z punktu widzenia kolektywu pracowniczego, wyraża jego więzi uczuciowe, wolę walki i tworzenia.
3. Skarby dawnej sztuki nie powinny być odbierane biernie, gdyż w takim wypadku wychowywałyby klasę robotniczą w duchu kultury klas panujących i przez to w duchu podporządkowania się zbudowanemu przez nie układowi życia. Skarby dawnej sztuki proletariat powinien sobie przyswajać we własnym, krytycznym oświetleniu, z własną, nową interpretacją, która by ujawniała ich ukryte kolektywne podstawy i sens organizacyjny. Wówczas staną się one dla proletariatu drogocennym dziedzictwem, narzędziem w jego walce z dawnym światem, który je stworzył, oraz narzędziem w urządzaniu nowego świata. Przekazywaniem tego artystycznego dziedzictwa musi się zająć krytyka proletariacka.
4. Wszystkie organizacje, wszystkie instytucje powołane do dzieła rozwoju nowej sztuki i nowej krytyki muszą być zorganizowane na zasadzie koleżeńskiej współpracy, która w sposób naturalny zapewni wychowanie pracowników w duchu socjalistycznych ideałów.”
Przez kilka lat po rewolucji Bogdanow wywierał jeszcze silny wpływ na życie umysłowe Rosji, lecz był coraz bardziej osaczany, szczuty i izolowany od społeczeństwa jako zasadniczy, niepoprawny i absolutnie bezkompromisowy nonkonformista.
W piśmiennictwie rosyjskim istnieje duża ilość tekstów, poświęconych teoriom A. Bogdanowa, lecz większa jej część (z okresu około 1910-1990) to po prostu złośliwe, pełne nienawiści paszkwile i filipiki. Początek temu nurtowi dali dwaj czołowi marksiści rosyjscy G. Plechanow i W. Lenin (Uljanow), których doprowadzała do szału intelektualna samodzielność Bogdanowa i jego rewizjonizm w stosunku do „świętych” dogmatów marksizmu.
Encyklopedia powszechna Ultima Thule z 1928 roku (t. 2, s. 107) uznaje, że Bogdanow to „jeden z głównych teoretyków bolszewizmu”, choć jest to przecież twierdzenie bardzo ryzykowne. Twórca tektologii był bowiem przez parędziesiąt lat zawzięcie szczuty przez elitę bolszewicką jeszcze za swego życia, jak też przez kilka dziesięcioleci po swym zgonie.
W swej podstawowej pracy z dziedziny filozofii Materializm i empiriokrytycyzm (1909) W. Lenin aż dwa rozdziały poświęca „krytycznej analizie” i rozprawianiu się z poglądami właśnie A. Bogdanowa. O charakterze i poziomie polemiki leninowskiej wyraziście świadczą odnośne fragmenty jego tekstu, jak np. paragraf pt.
Jak Bogdanow poprawia i „rozwija” Marksa: „W swym artykule „Rozwój życia w przyrodzie i społeczeństwie” (1902 r., patrz „Z psychologii społeczeństwa”, s. 35 i nast.) Bogdanow cytuje znany ustęp z przedmowy do „Zur Kritik”, w którym „największy socjolog”, tzn. Marks, wykłada podstawy materializmu historycznego. Przytoczywszy słowa Marksa, Bogdanow oświadcza, że „dawne sformułowanie monizmu historycznego, nie przestając być słuszne w swych podstawach, niezupełnie już nas zadowala” (37). Autor pragnie zatem wnieść poprawkę, czyli rozwinąć teorię, przyjmując za punkt wyjścia jej własne podstawy. Główny jego wniosek brzmi:
„Wykazaliśmy, że formy społeczne należą do rozległego rodzaju przystosowań biologicznych. Ale w ten sposób nie zdefiniowaliśmy jeszcze dziedziny form społecznych: aby dać definicje, należy ustalić nie tylko rodzaj, lecz i gatunek [... ]. W swej walce o byt ludzie nie mogą łączyć się inaczej niż za pomocą świadomości: bez świadomości nie ma kontaktu społecznego. Dlatego też życie społeczne jest we wszystkich swych przejawach psychicznie świadome [... ]. To, co społeczne, jest nieoddzielne od świadomości. Byt społeczny i świadomość społeczna, w ścisłym tych stów znaczeniu, są tożsame” (s. 50, 51; kursywa Bogdanowa).
Jak już stwierdził Ortodoks („Szkice filozoficzne”. Petersburg 1906, s. 183 i poprz.), wniosek ten nie ma nic wspólnego z marksizmem. A. Bogdanow odpowiedział Ortodoksowi po prostu stekiem wymysłów, uczepiwszy się błędu w cytacie: zamiast „w ścisłym tych słów znaczeniu” Ortodoks zacytował: „w pełnym znaczeniu”. Błąd jest widoczny i autor miał niezaprzeczalne prawo go sprostować, ale krzyczeć z tego powodu o „wypaczeniu”, „fałszerstwie” itp. („Empiriomonizm", ks. III, s. XLIV) – znaczy po prostu zacierać nędznymi słowami istotę różnicy poglądów. Niezależnie od tego, jakie to „ścisłe” znaczenie wymyśliłby Bogdanow dla słów „byt społeczny” i „świadomość społeczna”, pozostanie faktem niewątpliwym, że przytoczone przez nas jego twierdzenie jest błędne. Byt społeczny i świadomość społeczna nie są tożsame – zupełnie tak samo jak nie są tożsame byt w ogóle i świadomość w ogóle. Z tego, że ludzie, nawiązując kontakt społeczny, nawiązują go jako istoty świadome, bynajmniej nie wynika, że świadomość społeczna jest tożsama z bytem społecznym. Nawiązując kontakt społeczny ludzie we wszystkich nieco bardziej skomplikowanych formacjach społecznych – a zwłaszcza w kapitalistycznej – nieświadomi są tego, jakie stosunki społeczne przy tym powstają, według jakich praw rozwijają się te stosunki itd. Na przykład chłop, sprzedając zboże, nawiązuje „kontakt” ze światowymi producentami zboża na rynku światowym, ale nie zdaje sobie z tego sprawy; nie zdaje sobie sprawy również z tego, jakie stosunki społeczne powstają w wyniku wymiany. Świadomość społeczna odzwierciedla byt społeczny – oto na czym polega teoria Marksa. Odzwierciedlenie może być w przybliżeniu wierną kopią tego, co się odzwierciedla, lecz niedorzecznością jest mówić tu o tożsamości. Świadomość w ogóle odzwierciedla byt – jest to ogólna teza całego materializmu. Niepodobna nie dostrzec jej bezpośredniego i nierozerwalnego związku z tezą materializmu historycznego: świadomość społeczna odzwierciedla byt społeczny.
Podjęta przez Bogdanowa próba niezauważalnego skorygowania i rozwinięcia Marksa „w duchu jego podstaw” stanowi oczywiste wypaczenie tych materialistycznych podstaw w duchu idealizmu. Śmiesznie byłoby przeczyć temu. Przypomnijmy sobie, jak Bazarow wykłada empiriokrytycyzm (tylko nie empiriomonizm, bardzo proszę nie mylić! wszak między tymi „systemami” zachodzi taka olbrzymia, olbrzymia różnica!): „przedstawienie zmysłowe jest właśnie istniejącą poza nami rzeczywistością”. Jest to jawny idealizm, jawna teoria tożsamości świadomości i bytu. Dalej, proszę przypomnieć sobie sformułowanie W. Schuppego, immanentysty (który równie żarliwie jak Bazarow i S-ka zaklinał się i przysięgał, że nie jest idealistą, a równie stanowczo jak Bogdanow zastrzegał się specjalnie co do „ścisłego” znaczenia swych słów): „byt jest świadomością”. Proszę zestawić z tym teraz obalającą materializm historyczny Marksa wypowiedź immanentysty Schuberta-Solderna: „Wszelki materialny proces produkcji jest zawsze zjawiskiem świadomości jego obserwatora [...]. Pod względem gnozeologicznym nie zewnętrzny proces produkcji jest pierwotny [prius], lecz, podmiot lub podmioty; innymi słowy: nawet czysto materialny proces produkcji nie wyprowadza [nas] poza ogólną więź świadomości [Bewußtseinszusammenhang]“. Patrz cyt. książka: „Das menschliche Glück und die soziale Frage“, s. 293 i 295-296.
Bogdanow może sobie do woli przeklinać materialistów za „wypaczenie jego myśli”; żadne jednak przekleństwa nie zmienią prostego i oczywistego faktu. Między poprawką do Marksa i rozwinięciem Marksa rzekomo w duchu Marksa przez „empiriomonistę” Bogdanowa a sposobem, w jaki obala Marksa idealista i solipsysta gnozeologiczny Schubert-Soldern, nie ma żadnej istotnej różnicy. Bogdanow zapewnia, że nie jest idealistą. Schubert-Soldern zapewnia, że jest realistą (Bazarow nawet w to uwierzył). W naszych czasach filozof musi podawać się za „realistę” i za „wroga idealizmu”. Najwyższa pora, byście to zrozumieli, panowie machiści!
I immanentyści, i empiriokrytycy, i empiriomonista toczą spór o szczegóły, o detale, o sformułowanie idealizmu, my zaś z miejsca odrzucamy wszystkie tezy podstawowe ich filozofii wspólne całej tej trójcy. Niechaj także Bogdanow, w najlepszej intencji i w najlepszej wierze, godząc się na wszystkie wnioski Marksa, głosi „tożsamość” bytu społecznego i świadomości społecznej; my jednak powiemy: Bogdanow minus „empiriomonizm” (ściślej: minus machizm) równa się marksista. Albowiem ta teoria tożsamości bytu społecznego i świadomości społecznej jest kompletną bzdurą, jest teorią bezwzględnie reakcyjną. Jeżeli poszczególne osoby godzą ją z marksizmem, z marksistowskim postępowaniem, to musimy przyznać, że ludzie ci są lepsi niż ich teorie, ale nie możemy usprawiedliwiać rażących teoretycznych wypaczeń marksizmu.
Bogdanow godzi swą teorię z wnioskami Marksa, czyniąc na rzecz tych wniosków ofiarę z elementarnej konsekwencji. Każdy producent w gospodarce światowej zdaje sobie sprawę, że wprowadza taką a taką zmianę do techniki produkcji, każdy przedsiębiorca zdaje sobie sprawę, że wymienia takie a takie produkty na inne, ale ci producenci i przedsiębiorcy nie zdają sobie sprawy, że zmieniają przez to byt społeczny. Sumy wszystkich tych zmian w światowej gospodarce kapitalistycznej we wszystkich ich rozgałęzieniach nie zdołałoby ogarnąć umysłem nawet 70 Marksów. Odkryte zostały, co najwyżej, prawa rządzące tymi zmianami, ukazana została w zasadniczych i podstawowych zarysach obiektywna logika tych zmian i ich rozwoju historycznego – obiektywna nie w tym sensie, by społeczeństwo świadomych istot, ludzi, mogło istnieć i rozwijać się niezależnie od istnienia świadomych istot (a przecież właśnie te tylko truizmy podkreśla „teoria” Bogdanowa), lecz w tym sensie, że byt społeczny jest niezależny od świadomości społecznej ludzi. Z tego, że ludzie żyją i gospodarują, że płodzą dzieci i wytwarzają produkty, że wymieniają je, tworzy się obiektywnie konieczny łańcuch wydarzeń, łańcuch rozwoju, niezależny od świadomości społecznej, łańcuch, którego świadomość nigdy w całości nie ogarnia. Najdonioślejszym zadaniem ludzkości jest ogarnięcie myślą tej obiektywnej logiki ewolucji gospodarczej (ewolucji bytu społecznego) w jej zarysach ogólnych i podstawowych, aby można było jak najwyraźniej, jak najjaśniej, jak najbardziej krytycznie przystosować do niej swoją świadomość społeczną i świadomość przodujących klas wszystkich krajów kapitalistycznych.
Z tym wszystkim Bogdanow się zgadza. A więc? A więc w rzeczywistości odrzuca swą teorię „tożsamości bytu społecznego i świadomości społecznej”; teoria ta pozostaje jedynie beztreściwym dodatkiem scholastycznym – równie beztreściwym, martwym i nędznym, jak „teoria powszechnego podstawienia” lub teoria „elementów”, „introjekcji” i wszystkie inne machistowskie bzdury. Lecz „martwy chwyta żywego” – martwy dodatek scholastyczny wbrew woli i niezależnie od świadomości Bogdanowa zamienia jego filozofię w służebne narzędzie Schubertów-Soldernów i innych reakcjonistów, którzy na tysiące sposobów z setek profesorskich katedr rozpowszechniają ten właśnie martwy zewłok jako coś żywego – przeciw temu, co żywe, w celu zduszenia tego, co żywe. Bogdanow osobiście jest śmiertelnym wrogiem wszelkiej reakcji, a reakcji burżuazyjnej w szczególności. Bogdanowowskie „podstawienie” i teoria „tożsamości bytu społecznego i świadomości społecznej” służą tej reakcji. Smutny to fakt – ale fakt.
Materializm w ogóle uznaje obiektywnie realny byt (materię), niezależny od świadomości, od wrażenia, od doświadczenia itd. ludzkości. Materializm historyczny uznaje, że byt społeczny niezależny jest od świadomości społecznej ludzkości. Zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku świadomość jest jedynie odbiciem bytu, odbiciem w najlepszym razie w przybliżeniu wiernym (adekwatnym, idealnie dokładnym). Z tej filozofii marksizmu, odlanej z jednego kawałka stali, nie można usunąć ani jednej podstawowej przesłanki, ani jednej istotnej części, nie odstępując przy tym od obiektywnej prawdy, nie wpadając w objęcia reakcyjnego burżuazyjnego kłamstwa.
A oto jeszcze przykłady, jak martwy idealizm filozoficzny chwyta żywego marksistę Bogdanowa.
Artykuł: „Co to jest idealizm?” 1901 r. (tamże, s. 11 i nast.). „Dochodzimy do takiego wniosku: zarówno w wypadku, gdy ludzie zgodni są w swoich zapatrywaniach na postęp, jak i w wypadku, gdy zapatrywania ich są rozbieżne, podstawowy sens idei postępu pozostaje ten sam: wzrastająca pełnia i harmonia życia świadomości. Taka jest obiektywna treść pojęcia: postęp [...]. Jeżeli teraz porównamy otrzymaną przez nas psychologiczną formułę idei postępu z wyjaśnioną uprzednio formułą biologiczną [„w sformułowaniu biologicznym postępem nazywa się wzrastanie sumy życia”, s. 14], to przekonamy się z łatwością, że pierwsza pokrywa się całkowicie z drugą i może być z niej wyprowadzona [...]. Ponieważ życie społeczne sprowadza się do psychicznego życia członków społeczeństwa, to i tu treść idei postępu pozostaje ta sama – wzrastanie pełni i harmonii życia; należy tylko dodać – społecznego życia ludzi. Rzecz oczywista, idea postępu społecznego nie miała nigdy i nie może mieć innej treści” (s. 16).
„Stwierdziliśmy [...], że idealizm wyraża zwycięstwo w duszy ludzkiej nastrojów bardziej społecznych nad mniej społecznymi, że postępowy ideał jest odbiciem społecznie postępowej tendencji w idealistycznej psychice” (32).
Nie musimy dowodzić, że w całej tej zabawie w biologię i socjologie nie ma ani krzty marksizmu. U Spencera i u Michajłowskiego można znaleźć mnóstwo wcale nie gorszych definicji, które nie definiują nic prócz „dobrych chęci” autora i które dowodzą zupełnego niezrozumienia, „co to jest idealizm” i co to jest materializm.
Trzecia księga „Empiriomonizmu", artykuł „Dobór społeczny” (podstawy metody), 1906 r. Autor zaczyna od odrzucenia „eklektycznych socjalno-biologicznych prób Langego, Ferriego, Woltmanna i wielu in. (s. 1), po czym na s. 15 podaje już następujący wynik „badania”: „Zasadniczy związek między energetyką a doborem społecznym możemy sformułować w następujący sposób:
Wszelki akt doboru społecznego – to bądź wzrastanie, bądź zmniejszanie się energii tego kompleksu społecznego, w którym ten akt ma miejsce. W wypadku pierwszym mamy do czynienia z »doborem dodatnim«, w drugim z »doborem ujemnym«. (Kursywa autora).
I takie to niesłychane bzdury podaje się za marksizm! Czy można wyobrazić sobie coś bardziej jałowego, martwego, scholastycznego niż podobne nanizywanie biologicznych i energetycznych słówek, które absolutnie nic nie dają i dać nie mogą w dziedzinie nauk społecznych? Ani śladu konkretnej analizy ekonomicznej, ani najlżejszego chociażby napomknienia o metodzie Marksa, metodzie dialektyki i o światopoglądzie materializmu; wszystko ogranicza się do wymyślania definicji i do naginania ich do gotowych wniosków marksizmu. „Szybki rozwój sił wytwórczych społeczeństwa kapitalistycznego to niewątpliwie zwiększanie się energii całego społeczeństwa...” – druga połowa tego zdania jest niewątpliwie po prostu powtórzeniem pierwszej połowy w terminach pozbawionych treści, które zdają się „pogłębiać” zagadnienie, w rzeczywistości zaś ani o włos nie różnią się od eklektycznych biologiczno-socjologicznych prób Langego i S-ki! – „ale dysharmoniczny charakter tego procesu doprowadza do tego, że kończy się on «kryzysem», olbrzymim roztrwonieniem sił wytwórczych, gwałtownym zmniejszeniem się energii: po doborze dodatnim następuje dobór ujemny” (18).
No, i czy nie jest to wykapany Lange? Do gotowych wniosków o kryzysach, nie dodając ani szczypty konkretnego materiału, ani odrobiny wyjaśnienia natury kryzysów, przykleja Bogdanow biologiczno-energetyczną etykietkę. Wszystko to jest wykwitem jak najszlachetniejszych chęci, ponieważ autor pragnie potwierdzić i pogłębić wnioski Marksa – cóż, kiedy faktycznie rozwadnia je nieznośnie nudną, martwą scholastyką. „Marksistowskie” jest tu tylko powtórzenie z góry znanej konkluzji, całe zaś „nowe” jego uzasadnienia, cała ta „energetyka socjalna” (34) i „dobór socjalny” – to po prostu nagromadzenie słów, kompletne kpiny z marksizmu.
Bogdanów wcale nie zajmuje się badaniami marksistowskimi, tylko ubiera wyniki osiągnięte uprzednio w toku tych badań w szaty terminologii biologicznej i energetycznej. Cała ta próba od początku do końca nic nie jest warta, gdyż zastosowanie pojęć „doboru”, „asymilacji i dezasymilacji” energii, bilansu energetycznego itd. itp. do dziedziny nauk społecznych jest pustym frazesem. W rzeczywistości bowiem za pomocą tych pojęć żadnego badania zjawisk społecznych, żadnego wyjaśnienia metody nauk społecznych dać nie można. Nic łatwiejszego niż nakleić etykietkę „energetyczną” lub etykietkę „socjologii biologicznej” na takie zjawiska, jak kryzysy, rewolucje, walka klas itp. – ale też nic bardziej jałowego, scholastycznego, martwego, niż takie zajęcie. Nie to jest najważniejsze, że Bogdanow nagina przy tym do Marksa wszystkie swoje rezultaty i wnioski, a raczej „prawie" wszystkie (widzieliśmy jego „poprawkę” w kwestii stosunku między bytem społecznym a świadomością społeczną); najważniejsze jest to, że metody tego naginania, tej „energetyki socjalnej” są z gruntu błędne i absolutnie niczym się nie różnią od metod Langego.
„Pan Lange („O kwestii robotniczej...”, 2 wyd.) – pisał Marks do Kugelmanna 27 czerwca 1870 roku – bardzo mnie wychwala, ale czyni to w tym celu, aby sobie nadać powagi. Pan Lange dokonał mianowicie wielkiego odkrycia. Całą historię trzeba podciągnąć pod jedno jedyne doniosłe prawo przyrody. Tym prawem przyrody jest frazes (wyrażenie Darwina staje się w tym zastosowaniu zwykłym frazesem) «struggle for life»,, «walka o byt», a treścią tego frazesu jest malthusowskie prawo ludności lub raczej nadmiaru ludności. Zamiast więc analizować, jak się ta «struggle for life» historycznie przejawiała w różnorodnych konkretnych formach społecznych, wystarczy każdą konkretną walkę zastąpić frazesem «struggle for life», a powyższy frazes malthusowską «fantazją ludnościową». Należy przyznać, iż jest to nader przekonywająca metoda – dla chełpliwego, niby naukowego, napuszonego nieuctwa i lenistwa myśli”.
Podstawą krytyki Langego nie jest u Marksa to, że Lange właśnie maltuzjanizm przemyca do socjologii, ale to, że w ogóle przeniesienie pojęć biologicznych do dziedziny nauk społecznych jest frazesem. Frazes pozostaje frazesem niezależnie od tego, czy ktoś przedsiębierze takie przeniesienie w „szlachetnym” celu, czy też w celu podbudowania fałszywych wniosków socjologicznych. „Energetyka socjalna” Bogdanowa, włączenie przezeń do marksizmu teorii doboru społecznego, jest właśnie takim frazesem.
Podobnie w gnozeologii Mach i Avenarius nie rozwijali idealizmu, lecz przysłaniali dawne błędy idealistyczne pretensjonalnymi bzdurami terminologicznymi („elementy”, „koordynacja zasadnicza”, „introjekcja” itd.), tak też w socjologii empiriokrytycyzm – choćby nawet przy najszczerszej sympatii do wniosków marksizmu – prowadzi do wypaczenia materializmu historycznego pretensjonalnym a beztreściwym werbalizmem energetycznym i biologicznym.
Historyczną osobliwością współczesnego machizmu rosyjskiego (ściślej: machistowskiej zarazy grasującej pośród części socjaldemokracji) jest następująca okoliczność. Feuerbach był „materialistą od dołu, idealistą od góry”; to samo dotyczy w pewnej mierze Büchnera, Vogta, Moleschotta i Dühringa, z tą istotną różnicą, że wszyscy ci filozofowie byli w porównaniu z Feuerbachem pigmejami i nędznymi pismakami.
Marks i Engels, wyrastający z Feuerbacha i dojrzewający w walce z pismakami, zwracali, rzecz naturalna, największą uwagę na dobudowywanie najwyższych pięter gmachu filozofii materializmu u góry, tzn. nie na materialistyczną gnozeologię, lecz na materialistyczne pojmowanie dziejów. Wskutek tego Marks i Engels w pracach swoich silniej podkreślali materializm dialektyczny niż dialektyczny materializm, więcej energii poświęcali walce o materializm historyczny, niż o historyczny materializm. Nasi machiści, pragnący być marksistami, zbliżyli się do marksizmu w zupełnie odmiennym od tamtego okresie historycznym – zbliżyli się doń w takim czasie, kiedy to filozofia burżuazyjna specjalizowała się zwłaszcza w gnozeologii i przyswajając sobie w jednostronnej i wypaczonej formie pewne części składowe dialektyki (na przykład relatywizm), zwracała szczególną uwagę na obronę lub restaurację idealizmu od dołu, a nie idealizmu od góry. W każdym razie pozytywizm w ogóle, a machizm w szczególności dużo bardziej zajmowały się wyrafinowaną falsyfikacją gnozeologii, podszywając się przy tym pod materializm, ukrywając idealizm pod płaszczykiem rzekomo materialistycznej terminologii – a stosunkowo mało uwagi zwracały na filozofię historii. Nasi machiści nie zrozumieli marksizmu, ponieważ zbliżyli się doń niejako z innej strony, przyswoili więc sobie – niektórzy zresztą nie tyle przyswoili, ile wykuli na pamięć – ekonomiczną i historyczną teorię Marksa, nie zrozumiawszy jej podstawy, tzn. materializmu filozoficznego. W rezultacie Bogdanowa i S-kę należałoby nazwać rosyjskimi Büchnerami i Dühringami na opak. Pragnęliby oni być materialistami u góry, ale nie potrafią uwolnić się od mętnego idealizmu u dołu! „U góry” mamy u Bogdanowa materializm historyczny, co prawda wulgarny i mocno nadpsuty przez idealizm, „u dołu” – idealizm, przebrany w terminy marksistowskie, zamaskowany marksistowskimi słówkami. „Społecznie zorganizowane doświadczenie”, „zespołowy proces pracy” – wszystko to są słowa marksistowskie, ale tylko słowa, pod którymi ukrywa się idealistyczna filozofia, głosząca, iż rzeczy są kompleksami „elementów”-wrażeń, świat zewnętrzny – „doświadczeniem” albo „empiriosymbolem” ludzkości, przyroda fizyczna –„pochodną” „tego, co psychiczne”, itd. itp.
Coraz bardziej wyrafinowane falsyfikacje marksizmu, coraz bardziej wyrafinowane podszywanie się antymaterialistycznych teorii pod marksizm – oto co charakteryzuje współczesny rewizjonizm i w ekonomii politycznej, i w zagadnieniach taktyki, i w filozofii w ogóle, zarówno w gnozeologii jak i w socjologii.”

Nie mniej złowieszcze były też zdania W. Lenina obecne w dalszej części Materializmu i empiriokrytycyzmu, a poświęcone krytyce ogólnofilozoficznych poglądów filozofa. W paragrafie Empiriomonizm A. Bogdanowa „wódz światowego proletariatu” pisał:
„Znam w literaturze – pisze o sobie Bogdanow – na razie jednego tylko empiriomonistę – niejakiego A. Bogdanowa; lecz za to znam go bardzo dobrze i mogę zaręczyć, że jego poglądy czynią w pełni zadość sakramentalnej formule pierwotności przyrody w stosunku do ducha. Rozpatruje on mianowicie wszystko, co istnieje, jako ciągły łańcuch rozwoju, którego niższe ogniwa gubią się w chaosie elementów, wyższe zaś, znane nam ogniwa są doświadczeniem ludzi [kursywa Bogdanowa] – doświadczeniem psychicznym, a jeszcze wyżej – fizycznym, przy czym to doświadczenie i będące jego rezultatem poznanie odpowiadają temu, co zwykle nazywa się duchem” („Empiriomonizm”, III, XII).
Bogdanow wyśmiewa tu jako formułę „sakramentalną” znane nam twierdzenie Engelsa, którego nazwisko jednak dyplomatycznie przemilcza! Poglądy nasze nie różnią się od engelsowskich, nic podobnego...
Proszę jednak uważniej przyjrzeć się dokonanemu przez samego Bogdanowa streszczeniu jego sławetnego „empiriomonizmu” i „podstawienia”. Świat fizyczny nazywa on doświadczeniem ludzi i oznajmia, że doświadczenie fizyczne stoi „wyżej” w łańcuchu rozwoju aniżeli psychiczne. Ale to jest przecież uderzająca niedorzeczność! I to niedorzeczność akurat taka, jaka właściwa jest całej, wszelkiej filozofii idealistycznej bez wyjątku. Toż to po prostu komiczne, kiedy tego rodzaju „system” Bogdanow podciąga również pod materializm: przecież i u mnie przyroda jest tym, co pierwotne, duch – tym, co wtórne. Jeżeli w taki sposób będziemy stosować określenie Engelsa, to i Hegel okaże się materialistą, gdyż dla niego również doświadczenie psychiczne (pod nazwą idei absolutnej) jest wcześniejsze, potem – „wyżej” – następuje świat fizyczny, przyroda i wreszcie – poznanie człowieka, który przez przyrodę poznaje ideę absolutną. Żaden idealista nie będzie negował pierwotności przyrody w takim sensie, gdyż w rzeczywistości nie jest to pierwotność, w rzeczywistości przyroda nie jest tu uznana za to, co bezpośrednio dane, za punkt wyjścia gnozeologii. W rzeczywistości do przyrody prowadzi jeszcze długa droga poprzez abstrakcje „tego, co psychiczne”. Obojętne, jak te abstrakcje nazwiemy: ideą absolutną czy też uniwersalnym Ja, wolą światową itd. itd. Tym różnią się od siebie odmiany idealizmu i takich odmian jest bez liku. Istota zaś idealizmu polega na tym, że za pierwotny punkt wyjścia przyjmuje się to, co psychiczne; z tego wywodzi się przyrodę, a potem już z przyrody – zwykłą świadomość ludzką. To pierwotne źródło, będące natury „psychicznej”, okazuje się wskutek tego zawsze martwą abstrakcją, osłaniającą rozwodnioną teologię. Tak na przykład każdy wie, co to jest idea ludzka, lecz idea bez człowieka i przed pojawieniem się człowieka, idea w abstrakcji, idea absolutna jest teologicznym wymysłem idealisty Hegla. Każdy wie, co to jest wrażenie ludzkie, lecz wrażenie bez człowieka, przed pojawieniem się człowieka jest bzdurą, martwą abstrakcją, idealistyczną sztuczką. Takiej właśnie idealistycznej sztuczki dokonuje Bogdanow, kiedy konstruuje następującą drabinę:
1) Chaos „elementów” (wiemy, że pod słówkiem „element” nie kryje się żadne inne pojęcie ludzkie oprócz wrażeń).
2) Psychiczne doświadczenie ludzi.
3) Fizyczne doświadczenie ludzi.
4) „Będące jego rezultatem poznanie”.
Wrażeń (ludzkich) bez człowieka być nie może. A więc pierwszy szczebel jest martwą idealistyczną abstrakcją. W istocie rzeczy mamy tu do czynienia nie ze znanymi wszystkim zwykłymi ludzkimi wrażeniami, ale z jakimiś wrażeniami wydumanymi, niczyimi, z wrażeniami w ogóle, wrażeniami boskimi, jak boska stała się u Hegla zwyczajna idea ludzka, skoro oderwano ją od człowieka i od mózgu ludzkiego.
Odpada więc pierwszy szczebel.
Drugi szczebel także odpada, bowiem tego, co psychiczne, a co miałoby poprzedzać to, co fizyczne (jako że drugi szczebel umieszcza Bogdanow przed trzecim), nie zna żaden człowiek, nie zna przyrodoznawstwo. Świat fizyczny istniał wcześniej, nim mogło zjawić się to, co psychiczne, jako najwyższy produkt najwyższych form materii organicznej. Drugi szczebel Bogdanowa również jest martwą abstrakcją, myślą bez mózgu, rozumem człowieka oderwanym od człowieka.
Właśnie kiedy odrzucimy obydwa pierwsze szczeble, wtedy i tylko wtedy możemy uzyskać obraz świata rzeczywiście zgodny z przyrodoznawstwem i materializmem. Mianowicie: 1) świat fizyczny istnieje niezależnie od świadomości człowieka i istniał na długo przed pojawieniem się człowieka, przed jakimkolwiek „doświadczeniem ludzi”; 2) to, co psychiczne, świadomość itd. jest najwyższym produktem materii (tzn. tego, co fizyczne), jest funkcją tego szczególnie skomplikowanego kawałka materii, który nazywa się mózgiem człowieka.
„Dziedzina podstawienia – pisze Bogdanow – pokrywa się z dziedziną zjawisk fizycznych; pod zjawiska psychiczne nic podstawiać nie trzeba, gdyż są to bezpośrednie kompleksy”.
Otóż to właśnie jest idealizm, gdyż to, co psychiczne, tzn. świadomość, przedstawienie, wrażenie itp., uznaje się za to, co bezpośrednie, a to, co fizyczne, wywodzi się z niego, podstawia pod nie. Świat – to nie-Ja, stworzone przez nasze Ja – mówił Fichte. Świat jest ideą absolutną – mówił Hegel. Świat jest wolą – mówił Schopenhauer. Świat jest pojęciem i wyobrażeniem – mówi immanentysta Rehmke. Byt to świadomość – mówi immanentysta Schuppe. To, co fizyczne, jest podstawieniem tego, co psychiczne – mówi Bogdanow. Trzeba być ślepym, aby w rozmaitych szatach słownych nie rozpoznać jednakiej idealistycznej treści.
„Zadajmy sobie pytanie – pisze Bogdanow w I zeszycie „Empiriomonizmu”, s. 128-129 – co to jest «żywa istota», na przykład «człowiek»?” I odpowiada: „«Człowiek» to przede wszystkim określony kompleks bezpośrednich przeżyć»”. Proszę zauważyć: „przede wszystkim”! – „Następnie, w dalszym rozwoju doświadczenia, «człowiek» okazuje się dla siebie i dla innych ciałem fizycznym w szeregu innych ciał fizycznych”.
Ależ to przecie jeden wielki „kompleks” bzdur, przydatnych jedynie do wyprowadzenia nieśmiertelności duszy lub idei boga itp. Człowiek jest przede wszystkim kompleksem bezpośrednich przeżyć, a w dalszym rozwoju – ciałem fizycznym! A więc bywają „bezpośrednie przeżycia” bez ciała fizycznego, przed pojawieniem się ciała fizycznego. Jaka szkoda, że ta wspaniała filozofia nie trafiła jeszcze do naszych seminariów duchownych; tam dopiero zdołano by ocenić wszystkie jej zalety.
„...Uznaliśmy, że sama przyroda fizyczna jest wytworem [kursywa Bogdanowa] kompleksów o charakterze bezpośrednim [do których należą również koordynacje psychiczne], że jest ona odbiciem takich kompleksów w innych, analogicznych, tylko że najbardziej skomplikowanego typu [w społecznie zorganizowanym doświadczeniu istot żywych]”(...).
Bogdanowowi wydaje się, że rozważania na temat społecznej organizacji doświadczenia są „socjalizmem poznawczym” (ks. III, s. XXXIV). Są to obłędne głupstwa. Z takich poglądów na socjalizm wynikałoby, że jezuici są gorącymi zwolennikami „socjalizmu poznawczego”, gdyż punkiem wyjścia ich teorii poznania jest bóstwo jako „społecznie zorganizowane doświadczenie”. Bez wątpienia katolicyzm jest społecznie zorganizowanym doświadczeniem; tylko że odzwierciedla on nie prawdę obiektywną (której istnieniu przeczy Bogdanów, a którą odzwierciedla nauka), lecz wykorzystywanie ciemnoty ludu przez określone klasy społeczne.
Ale co tam jezuici! „Socjalizm poznawczy” Bogdanowa znajdujemy w całości u drogich sercu Macha immanentystów. Leclair rozpatruje przyrodę jako świadomość „gatunku ludzkiego” („Der Realismus...”, s. 55), nie zaś poszczególnej jednostki. Burżuazyjni filozofowie mogą każdego do syta uraczyć tego rodzaju fichteańskim socjalizmem poznawczym. Schuppe również podkreśla das generische, das gattungsmäßige Moment des Bewußtseins (por. s. 379-380 w „Vierteljahresschrift für wissenschaftliche Philosophie“, t. XVII), tzn. ogólny, gatunkowy moment w poznaniu. Mniemać, że idealizm filozoficzny znika na skutek zastąpienia świadomości jednostki świadomością ludzkości albo doświadczenia jednostki doświadczeniem społecznie zorganizowanym – to tak, jakby się mniemało, że kapitalizm znika na skutek zastąpienia poszczególnego kapitalisty towarzystwem akcyjnym.
Nasi rosyjscy machiści, Juszkiewicz i Walentinow, powtórzyli za materialistą Rachmietowem, że Bogdanow jest idealistą (zwymyślawszy przy tym Rachmietowa wręcz po chuligańsku). Zastanowić się jednak nad tym, skąd pochodzi ten idealizm, nie potrafili. Z tego, co mówią, wypadałoby, że Bogdanow – to zjawisko jednostkowe, przypadek, szczególny kazus. Nieprawda. Bogdanowowi osobiście może się wydawać, że wynalazł „oryginalny” system; wystarczy jednak porównać go z przytoczonymi wyżej uczniami Macha, aby dojrzeć fałszywość takiego mniemania. Różnica między Bogdanowem a Corneliusem jest znacznie mniejsza niż różnica między Corneliusem a Carusem. Różnica między Bogdanowem a Carusem jest mniejsza (chodzi oczywiście o system filozoficzny, a nie o świadome wysuwanie reakcyjnych wniosków) aniżeli między Carusem a Ziehenem itd. Bogdanow – to tylko jeden z przejawów tego „społecznie zorganizowanego doświadczenia”, które świadczy o przerastaniu machizmu w idealizm. Bogdanow (mówimy oczywiście wyłącznie o Bogdanowie jako o filozofie) nie mógłby pojawić się na świat boży, gdyby w doktrynie jego mistrza Macha nie było „elementów”... berkeleizmu. Nie mogę więc wyobrazić sobie bardziej „straszliwej zemsty” na Bogdanowie niż przetłumaczenie jego „Empiriomonizmu” na język, powiedzmy, niemiecki i oddanie go do recenzji Leclairowi i Schubertowi-Soldernowi, Corneliusowi i Kleinpeterowi, Carusowi i Pillonowi (francuskiemu współpracownikowi i uczniowi Renouviera). Ci niewątpliwi pobratymcy i po części w prostej linii uczniowie Macha więcej powiedzieliby swoimi cmokaniami nad „podstawieniem” aniżeli swoimi rozważaniami.
Zresztą nie należy chyba rozpatrywać filozofii Bogdanowa jako zakończonego i niezmiennego systemu. W ciągu dziewięciu lat, od 1899 do 1908 r., przebył Bogdanow cztery stadia swych błąkań filozoficznych. Najpierw był „przyrodniczym” (tzn. na poły nieświadomym i instynktownie wiernym duchowi przyrodoznawstwa) materialistą. Jego „Podstawówce elementy historycznego poglądu na przyrodę” noszą wyraźne ślady tego stadium. Drugi szczebel – to modna w końcu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia „energetyka” Ostwalda, tzn. mętny agnostycyzm, tu i ówdzie ześlizgujący się w idealizm. Od Ostwalda (na okładce „Wykładów z filozofii przyrody” Ostwalda czytamy: „Poświęcone E. Machowi”) przeszedł Bogdanow do Macha, tzn. przejął podstawowe przesłanki subiektywnego idealizmu, niekonsekwentnego i pokrętnego jak cała filozofia Macha. Czwarte stadium: próby usunięcia pewnych sprzeczności machizmu, stworzenia czegoś na podobieństwo idealizmu obiektywnego. „Teoria powszechnego podstawienia” wykazuje, że Bogdanow zatoczył niemal całe półkole poczynając od punktu wyjścia. Czy obecne stadium filozofii Bogdanowa dalsze jest, czy też bliższe materializmu dialektycznego aniżeli stadia poprzednie? Jeżeli stoi on w miejscu, to jest oczywiście dalsze. Jeżeli zaś nadal porusza się po tej samej krzywej, po której poruszał się przez lat dziewięć, to jest bliższe: wystarczy mu teraz tylko jeden poważny krok, by znów zawrócić ku materializmowi — winien mianowicie uniwersalnie wyrzucić precz swoje uniwersalne podstawienie. Albowiem to uniwersalne podstawienie tak samo skupia w jeden warkocz chiński wszystkie grzechy połowicznego idealizmu, wszystkie słabe strony konsekwentnego idealizmu subiektywnego, jak (si parra licet componere magnis! – jeśli wolno porównać małe z tym, co wielkie) – „idea absolutna” Hegla skupiła wszystkie sprzeczności idealizmu kantowskiego, wszystkie słabe strony fichteanizmu. Feuerbachowi pozostawało tylko zdobyć się na jeden poważny krok, by znów zawrócić ku materializmowi: należało mianowicie uniwersalnie wyrzucić precz, absolutnie usunąć ideę absolutną, heglowskie „podstawienie tego, co psychiczne”, pod przyrodę fizyczną. Feuerbach odciął warkocz chiński idealizmu filozoficznego, tzn. wziął za podstawę przyrodę, nic pod nią nie „podstawiając”.
Czas pokaże, czy długo jeszcze rosnąć będzie chiński warkocz machistowskiego idealizmu.”
Tak ostre słowa potępienia, jednoznaczne z anatemą rzuconą przez patriarchę wojującego materializmu, mogły znaczyć jedno: wyrok śmierci. Wiadomo, że bezpieka sowiecka nosiła się z zamiarem fizycznego unicestwienia A. Bogdanowa, zgromadzono na niego obszerny „kompromat” w postaci licznych donosów, pisanych zarówno przez „zwykłych ludzi pracy”, jak i przez osoby z najbliższego otoczenia filozofa. Póki jednak na czele bezpieki stali Polacy, początkowo Feliks Dzierżyński, potem Czesław Mężyński, do tego kompromitującego posunięcia nie doszło. Bogdanow jednak czuł, a może nawet wiedział, że wisi nad jego głową przysłowiowy miecz Damoklesa, który spaść może lada chwila.
W okresie późniejszym nawet radzieckie źródła encyklopedyczne zachowały agresywny leninowski styl i – choć nie mogły skwitować milczeniem dziedzictwa naukowego A. Bogdanowa, gdyż było ono zbyt imponujące i zbyt dobrze znane – pisały o twórcy tektologii, delikatnie mówiąc, z przekąsem. Oto np. jak brzmi odnośne hasło w edycji z 1955 roku Krótkiego słownika filozoficznego pod redakcją M. Rozentala i P. Judina (wg edycji „Książki i Wiedzy”, s. 56-57):
„BOGDANOW Aleksandr Aleksandrowicz (1873-1928) – z zawodu lekarz, był członkiem Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji; przez pewien czas był związany z bolszewikami. Już przed rewolucją 1905 roku zaczął głosić rewizjonistyczne poglądy w dziedzinie filozofii. Po klęsce rewolucji zajął stanowisko głęboko sprzeczne z bolszewickim zarówno w pojmowaniu zadań politycznej walki klasy robotniczej, jak i w dziedzinie filozofii. Był organizatorem antybolszewickich grup „wpieriodowców” i „otzowistów”, o których Lenin mówił, że są to mieńszewicy „na opak”, likwidatorzy nowego gatunku. Wtedy też, w okresie reakcji, Bogdanow był jednym z organizatorów antymarksistowskiej szkoły partyjnej na wyspie Capri. Razem z Bazarowem, Łunaczarskim oraz mieńszewikami Juszkiewiczem i Walentinowem występował przeciwko filozoficzno-teoretycznym podstawom marksizmu. Bogdanow stworzył szczególną odmianę filozofii machistowskiej – empiriomonizm. W książce „Materializm a empiriokrytycyzm” Lenin poddał druzgocącej krytyce teorie filozoficzne Bogdanowa.
W 1913 r. Bogdanow wydał książkę „Powszechna nauka organizacyjna”. Ta od początku do końca wroga marksizmowi książka była reakcyjną mieszaniną idealizmu i mechanicyzmu. Sens bronionego w tej książce, organizacyjnego punktu widzenia” polega na całkowitym wyjałowieniu ekonomicznych i innych problemów rozwoju społeczeństwa ze społecznej klasowej treści oraz na sprowadzeniu specyficznych prawidłowości społecznych do prawidłowości ruchu mechanicznego. Podstawową siłę napędowa rozwoju w antagonistycznym społeczeństwie klasowym „nauka organizacyjna” upatruje nie w walce klasowej, lecz w ustaleniu „równowagi” między społeczeństwem a przyrodą, w „organizacji” sił wytwórczych. Siły wytwórcze są tu rozpatrywane niezależnie od stosunków produkcji, jako sama tylko technologia. Bucharin i inni wrogowie narodu radzieckiego wykorzystali „naukę organizacyjną” Bogdanowa w walce przeciwko budownictwu socjalizmu w ZSRR. W pracy „Ekonomiczne problemy socjalizmu w ZSRR” demaskując antymarksistowskie stanowisko Jaroszenki, który w zagadnieniach ekonomii politycznej socjalizmu opierał się na „nauce organizacyjnej”, J. W. Stalin ujawnił całkowitą bezpodstawność naukową tej teorii i jej szkodliwość praktyczną. Po Wielkiej Rewolucji Październikowej Bogdanow głosił mieńszewicko-machistowskie teorie „proletkultu”, które zdemaskowane zostały przez Partię Komunistyczną jako teorie obce i wrogie radzieckiej kulturze socjalistycznej.”
Jeśli ktoś czuje się zaskoczony takim stylem edycji, która z założenia jest przecież naukową, czyli obiektywną, naświetlającą zagadnienia i zjawiska „sine ira et studio”, to niech przeczyta dla porównania także hasło „cybernetyka” z tegoż Krótkiego słownika filozoficznego (s. 76-77): „CYBERNETYKA (od słowa greckiego, oznaczającego: sternik, kierownik) – reakcyjna pseudonauka, stworzona w USA po drugiej wojnie światowej i szeroko propagowana również w innych krajach kapitalistycznych; postać współczesnego mechanicyzmu. Zwolennicy cybernetyki określają ją jako uniwersalną naukę o więzi i komunikacji w technice, o organizmach żywych i o życiu społecznym, o „powszechnej organizacji” i o kierowaniu wszystkimi procesami w przyrodzie i społeczeństwie. Cybernetyka utożsamia więc prawidłowości i związki mechaniczne, biologiczne i społeczne. Jak każda teoria mechanistyczna, cybernetyka neguje jakościową swoistość prawidłowości rozmaitych form istnienia i rozwoju materii; sprowadza ona wszystkie prawidłowości do mechanicznych. Cybernetyka powstała na gruncie współczesnego rozwoju elektroniki, zwłaszcza zaś techniki budowania najnowszych maszyn do liczenia, na gruncie automatyki i telemechaniki. Od dawnego mechanicyzmu XVII-XVIII w. różni ją to, że zjawiska psychofizjologiczne i społeczne rozpatruje jako analogiczne nie do procesów zachodzących w najprostszych mechanizmach, ale jako analogiczne do procesów zachodzących w aparatach i przyrządach elektronowych. Utożsamia ona pracę mózgu z pracą maszyny do liczenia, a życie społeczne – z systemem elektrokomunikacji i radiokomunikacji. Cybernetyka jest w istocie skierowana przeciwko dialektyce materialistycznej, przeciwko współczesnej fizjologii naukowej ugruntowanej przez I. P. Pawłowa i marksistowskiemu, naukowemu pojmowaniu praw życia społecznego. Ta mechanistyczna, metafizyczna pseudonauka daje się doskonale kojarzyć z idealizmem w filozofii, psychologii, socjologii.
W cybernetyce ujawnia się w sposób jaskrawy jeden z podstawowych rysów światopoglądu burżuazyjnego – jego antyhumanitaryzm, dążenie do przekształcenia robotnika w dodatek do maszyny, narzędzie produkcji i wojny. Zarazem dla cybernetyki charakterystyczne jest to, że jest ona wyrazem imperialistycznej utopii, marzenia o tym, żeby można było zarówno w produkcji, jak i na wojnie zastąpić żywego, myślącego, walczącego o swe interesy człowieka – maszyną. Podżegacze do nowej wojny światowej wykorzystują cybernetykę do swych brudnych celów. W krajach imperializmu pod pozorem propagowania cybernetyki wciąga się uczonych rozlicznych specjalności do opracowywania nowych metod masowej zagłady – do prac nad bronią elektronową, telemechaniczną, automatyczną. Konstruowanie i produkowanie tych broni stanowi dziś ważną gałąź przemysłu wojennego krajów kapitalistycznych. Cybernetyka jest więc nie tylko ideologiczną bronią reakcji imperialistycznej, ale i środkiem realizacji jej agresywnych planów wojennych.”
Taki styl myślenia cechował reżim bolszewicki od pierwszych dni jego istnienia, toteż nowatorskie i niedogmatyczne idee A. Bogdanowa od początku potraktowano jako antyleninowskie – zupełnie słusznie zresztą – postanawiając jednak je zneutralizować przez aresztowanie i ewentualną fizyczną likwidację tego „wroga narodu radzieckiego”. 8 września 1923 roku A. Bogdanow został ujęty przez agentów GPU (Gławnoje Politiczeskoje Uprawlenije – tak zwano wówczas bezpiekę sowiecką) i osadzony w jednym z więzień moskiewskich. Wśród zarzutów wysuniętych oficjalnie pod jego adresem było redagowanie opozycyjnej gazety „Raboczaja Prawda” i inspirowanie w niej antyrządowych wypowiedzi, który to zarzut był bezpodstawny, gdyż A. Bogdanow naprawdę z tym pismem nie współpracował. Inna rzecz, że autorzy tego periodyku często powoływali się w swych publikacjach na idee i książki autora Tektologii, gdy krytykowali posunięcia rządu sowieckiego. Rękopisy archiwalne, znajdujące się w Rosyjskim Ośrodku Przechowywania i Badania Dokumentów Najnowszej Historii (Rossijskij centr chranienija i izuczenija dokumentow nowiejszej istorii, f. 259, op. 1, d. 63) wskazują, że wśród zarzutów figurowała też domniemana, lecz bliżej nie sprecyzowana, współpraca A. Bogdanowa z wywiadem polskim. W zbiorach powyżej wymienionego archiwum znajduje się szereg listów, które Bogdanow wystosował do kierownictwa GPU, wyjaśniając, że stał się ofiarą prowokacji i nagonki, że zupełnie nie bierze udziału w jakiejkolwiek działalności politycznej, a jego prace naukowe nie stanowią zagrożenia dla istniejącej władzy państwowej.
Areszt uczonego nastąpił – jak stwierdziliśmy powyżej – na skutek wpłynięcia do urzędów bezpieki licznych donosów oraz po zmasowanym ataku propagandowym w głównym piśmie ideologicznym ZSRR „Pod Znamieniem Marksizma”, którego zespół redakcyjny stanowił swoisty „sanhedrin” reżimu bolszewickiego. Jeśli ktoś został przez to pismo ogłoszony za „wroga ludu”, jego dni były policzone; wyjątki były bardzo rzadkie. Wśród najzawziętszych naganiaczy na A. Bogdanowa znajdował się m.in. „ulubieniec partii” Mikołaj Bucharin (rozstrzelany zresztą w 1938 roku w wieku 50 lat w trakcie czystek stalinowskich), który zarzucał autorowi Empiriomonizmu oportunizm, rewizjonizm, renegactwo, antysowietyzm, czyli „grzechy wołające o pomstę do nieba” w oczach prawowiernych komunistów. Na skutek tej nagonki A. Bogdanowa odsunięto od prowadzenia jakichkolwiek wykładów na wyższych uczelniach Moskwy, zabroniono w ogóle wygłaszania odczytów publicznych i publikowania się w periodyce, a w końcu pozbawiono na pewien okres wolności.
13 września 1923 roku aresztowany uczony pisał z więzienia do kierownictwa GPU: „Jestem członkiem Akademii Socjalistycznej, której program ogarnia badanie historii i praktyki marksizmu i ruchu robotniczego. Widocznie tutaj należą badania także zjawisk politycznych w całej ich rozciągłości, ich tendencji, ich możliwego rozwoju. Jednak Akademia Socjalistyczna jest uważana nie za organizację polityczną, lecz za naukową.
Uprawiać politykę – znaczy organizować siły polityczne i kierować nimi. Gdybym to był czynił, moje deklaracje o „apolityczności” stanowiłyby przejaw dwulicowości i zakłamania. Jestem jednak badaczem procesów socjalnych w całej ich skali; analiza warunków politycznych, ich podstaw i tendencji ich rozwoju stanowi część moich zadań naukowych. Działacze polityczni mogą według własnego widzimisię wykorzystywać wyniki mych analiz – to już jest ich sprawą, nie moją. (...) Jest mi zupełnie obojętne, że w liczbie [tych działaczy] mogą się znaleźć „młodzi ludzie”, którzy później, jako członkowie „Raboczej Prawdy”, wyciągną swe własne wnioski, które się okażą, lub zostaną przez kogoś uznane, jako szkodliwe. (...)
Żaden badacz nie jest odpowiedzialny za wnioski, które zostaną przez kogoś innego wyciągnięte z jego analiz – skoro on sam ich nie wyciągnął. Nie jest odpowiedzialny nawet wówczas, gdyby te wnioski rzeczywiście z jego ustaleń wynikały: przecież on też ma prawo do błędu i do bycia niekonsekwentnym. Jakie np. wnioski zostały wyciągnięte z analiz Marksa przez mienszewików? A przecież były wśród nich tęgie głowy teoretyczne – i to ile! Plechanow, Martow, Akselrod, Potresow itp. A na Zachodzie – Kautsky, Hilferding i inni. Wnioski więc nawet oni mogli wyciągnąć niewłaściwe. A mi się mówi: z Waszych analiz jacyś „młodzi ludzie” wyciągnęli „szkodliwe” wnioski... Cóż to, czy ci „młodzi ludzie” są idealnymi logikami? Czy może moje idee posiadają tak kryształową klarowność, o niebo przewyższającą klarowność idei Marksa, że wnioski z nich same przez się są poprawne pod względem logiki?
Rzecz w tym, że wnioski polityczne same przez się nie „wynikają” z tez i analiz teoretycznych... Wnioski polityczne są wyciągane przez ludzi z otaczającej rzeczywistości, odbieranej przez pryzmat klasowego myślenia i interesów klasowych, a następnie przez pryzmat grupowego, a nawet osobistego temperamentu politycznego. Teorie, analizy służą tylko jako środek nadawania formy i podpierania tych wniosków, w rzeczywistości zaś są one [teorie i analizy] w miarę potrzeby przystosowywane do celów politycznych, a nawet gwałcone przez nie.
Tak się mają sprawy. Badacz w ogóle nie odpowiada za obce wnioski z jego idei”...
W dalszym ciągu tego listu Bogdanow jakby mimochodem wzmiankował: „Gdy dla Konferencji w Genui podałem moją analizę Traktatu Wersalskiego, to później towarzysz H. M. Krzyżanowski mówił mi, że mój referat dla Delegacji Radzieckiej był pożyteczny i wartościowy. A w przeszłości, powiedzmy, przed rewolucją – ileż to razy bolszewicy korzystali z moich analiz”...
Wydaje się, że ta argumentacja (szczególnie napomknienia A. Bogdanowa o jego bliskiej znajomości z prominentnymi figurami reżimu bolszewickiego) wydała się aparatowi śledczemu GPU dość przekonująca i uczony został, po niespełna sześciu tygodniach aresztu, zwolniony, co należało do rzadkich wyjątków w działalności sowieckiej bezpieki; z jej kazamatów z reguły nikt nie powracał do normalnego życia.
Czy życie Bogdanowa można było jednak nazwać „normalnym”? (Zwolniono go z aresztu 13 października 1923 roku, jeszcze raz zmuszając do zapewnienia, że nigdy i w żadnych okolicznościach nie podejmie się działalności politycznej i nie będzie krytykował polityki sowieckiej).
W liście do prezydenta Akademii Socjalistycznej, profesora Eugeniusza Preobrażeńskiego z 7 listopada 1923 roku A. Bogdanow pisał: „Mój areszt był wynikiem ponad trzyletniej nagonki literacko-politycznej, w czasie trwania której wciąż miałem zakneblowane usta. W tej nagonce myśli, wypowiedziane przeze mnie w sposób jednoznaczny i klarowny, były drastycznie zniekształcane (...). Obalenie tych trzyletnich oszczerstw kosztowało mnie ogromnego wysiłku. Sam Dzierżyński, człowiek bez zarzutu i absolutnie szczery, miał o mnie przedstawienie, oparte na tej nagonce. Jego i sędziów śledczych udało mi się przekonać. Ale kampania oszczerstw z tego powodu nie ustała. Wiadomo mi, że na prowincji są wygłaszane publiczne prelekcje, w których mówi się o mojej „podziemnej walce” przeciwko Władzy Radzieckiej. Już po moim zwolnieniu docierają do mnie pogłoski o moich powiązaniach z anarchosyndykalistami, o moim nielegalnym komunikowaniu się z emigracją, wręcz o jakichś kontaktach z polskim kontrwywiadem – ten ostatni zarzut wysuwa się z powołaniem na pewien artykuł w „Prawdzie”!
Podłe postępowanie nadgorliwego sykofanta samo przez się nic by mnie nie poruszyło. Ale gdybym skwitował je milczeniem (protestować zaś nie mam gdzie, prócz Akademii Socjalistycznej), to nazajutrz osoby prowadzące przeciwko mnie kampanię wykorzystałyby tę okoliczność jako ewidentny dowód obciążający; wówczas każdy agent GPU – a oni są już dostatecznie zagitowani – będzie uważał aresztowanie mnie pod byle pretekstem za swój obowiązek komunisty”. W dalszym ciągu listu A. Bogdanow prosił Akademię Socjalistyczną o oficjalne wypowiedzenie się w sprawie szczucia i aresztowania jednego ze swych członków, Bogdanowa właśnie. Do tego jednak nie doszło, gdyż samo kierownictwo Akademii czuło się niepewnie i nie chciało się narażać ani „radzie mędrców” z redakcji „Pod Znamieniem Marksizma”, ani tym mniej oficerom bezpieki z GPU. Tym bardziej, że z punktu widzenia bolszewizmu autor Czerwonej gwiazdy naprawdę zasługiwał na potępienie.
A. Bogdanow bowiem – w przeciwieństwie do W. Lenina – nie uważał komunizmu ani za ustrój najlepszy ze wszystkich dających się pomyśleć, ani za nieuchronnie mający nastąpić jako skutek naturalnego rozwoju społecznego w wyniku rewolucji socjalistycznej. Uważał go raczej za jeden z modeli ustroju socjalnego, który musi być wdrażany, gdy zawodzą wszelkie inne środki i sposoby ratowania społeczeństwa przed zagładą. „Wszelka katastrofa – pisał – podrywająca źródła utrzymania życia, wywołuje komunizm. Statek został wyrzucony na pustynną wyspę – wszystkie zapasy podlegają konfiskacie, wszystkim pasażerom narzuca się obowiązek pracy; jest to konieczne, by wyżyć. Takim bywa komunizm oblężonego miasta... Kto organizuje ten komunizm? Kapitan statku, komendant miasta, ci, którzy sprawują władzę”...
Komunizm zawsze jest ustrojem stanu wyjątkowego, a ten stan z natury jest uciążliwy dla ludzi, mało skuteczny w sferze produkcji ekonomicznej i kulturalnej (ponieważ eliminuje z życia społecznego pierwiastek twórczej rywalizacji osobniczej), a więc nie może też być długotrwały. Jeśli zaś trwa dłużej, i tak musi doprowadzić do podziału społeczeństwa na rywalizujące ze sobą w sposób destruktywny grupy interesów, z których każda ciągnie w swą stronę, usiłując maksymalnie rozwinąć własną branżę, a czyni to ze szkodą, jak innych części państwa, tak i jego całości. Musi więc powstać swoista anarchia jako skutek nadmiernej centralizacji. A to się kończy z kolei katastrofą.
Jest rzeczą nie do pojęcia, jak w roku 1921 A. Bogdanow potrafił przewidzieć i opisać faktyczny stan społeczeństwa radzieckiego z roku... 1991! Czy był to jakiś wielki prorok, czy po prostu potężna i światła głowa, co to na podstawie ścisłych analiz socjologicznych potrafiła z matematyczną ścisłością „obliczyć” trajektorię rozwoju społecznego na dziesięciolecia naprzód? Raczej to drugie. Dlatego właśnie sztab rabulistyki leninowskiej, jakim była redakcja „Pod Znamieniem Marksizma”, poświęcił wiele lat niezmordowanej walce przeciwko tzw. „bogdanowszczyźnie”, to jest przeciwko obiektywnej myśli filozoficzno-socjologicznej, obalającej chimeryczne mity „walki klasowej” i „budownictwa socjalizmu”, za którymi to manipulatywnymi kategoriami A. Bogdanow bezbłędnie odkrył cyniczną grę zbrodniczej mafii, usiłującej za pomocą tego instrumentu ideologicznego ustanowić swe panowanie nad światem. Za swe demaskatorskie pisarstwo był też uczony przez wiele lat otaczany propagandą nienawiści, zatrutymi oszczerstwami, atmosferą „klasowej” wrogości. Gdyby nie zmarł tragicznie w 1928 roku, stałby się jedną z ofiar Berii lub któregoś z jego poprzedników. Za prawdę w ZSRR karano tylko śmiercią fizyczną, którą musiała poprzedzić „śmierć moralna” na skutek oszczerczej propagandy, skierowanej przeciwko temu, czy innemu „wrogowi” ludu wybranego, którego trzeba było przed zabójstwem zohydzić.
Także marksiści polscy chętnie wieszali psy na tym wybitnym myślicielu. Już w osiemdziesiątych latach XX wieku, na kilka lat przed butaforską „demokratyzacją” jeden z polskich marksistów Marek Styczyński z przekąsem wywodził na łamach Studiów Filozoficznych: „Bogdanow zauważył, że jego konstrukcja przypomina prawo zachowania energii. Tożsama z nim jednak nie jest. Prawo to było wyrazem indywidualistycznego myślenia, a energię traktowało albo jako metafizyczną siłę, albo jako pożyteczną, choć czystą fikcję ludzkiego poznania. Dla empiriomonizmu, który Bogdanow pojmował jako samowystarczalny model nowej klasowo filozofii, energia jest praktycznym stosunkiem człowieczeństwa, resp. proletariatu do przyrody. Należało tedy na nowo zbudować teorię elementów doświadczenia, bazując na niepowodzeniach empiriokrytyków. Bogdanow stwierdził, że elementy to „kryształy społecznej aktywności formowane w procesie pracy – doświadczenia jako materiał do planowego grupowania stosownie do potrzeb tego kolektywu, który jest nosicielem albo podmiotem doświadczenia”. A więc praktyka ludzka wydziela dla takich, bądź innych, ale zawsze własnych celów takie zestroje kompleksów elementów, które zaspokajają kolektywne potrzeby. To kolektywny (choć podzielony na klasy i grupy) człowiek łączy i rozdziela na nieskończoną ilość sposobów różnorodne aspekty otoczenia w walce o przetrwanie. Oczywiste jest także, że elementy doświadczenia komplikują się w miarę wzrostu penetracyjnych możliwości ludzkich: praktyka i sprzężone z nią poznanie wydzielają je z continuum doświadczenia (a więc świata).
Jakże tedy wygląda tego świata obiektywność? To Marks – dowodził Bogdanow – zrozumiał, że wyznaczana jest ona poprzez zakres społecznie praktycznej i historycznie zmiennej eksploatacji, że żadnego absolutnego świata, którego obiektywność byłaby samoistna, nie znamy (por. Tezy o Feuerbachu i odpowiedni rozdział w Kapitale poświęcony fetyszyzmowi). W tym też duchu Bogdanow nie odnosił obiektywności do fizycznej substancji. Była ona wedle niego ciągłym, kreacyjnym procesem penetracyjnego wysiłku ludzkości. Nie zgadzał się więc ze statycznym rozróżnieniem empiriokrytyków: obiektywny świat składa się ze wszystkich naraz (psychicznych – indywidualnie organizowanych i fizycznych, a więc zbiorowych) elementów wydzielanych przez określone zapotrzebowanie praktyczne. W tym sensie (znowu polemika z Plechanowem i jego naśladowcami) nie ma w świecie niczego absolutnego: materii, obiektywności, prawdy, podmiotu. „Jeżeli mówią, że świat istniał wcześniej niż ludzkość, to nie to samo, co niezależnie od ludzkości”. Wszystkie poznawcze modelowania universum biorą się z socjomorficznego „przełożenia” techniczno-wytwórczych metod podtrzymywania życia społecznego (trzy modele przyczynowości). Nie wykluczało to oczywiście, a wręcz umożliwiało w przeszłości kombinacje i zafałszowania tych modeli. Socjomorficzne ich pochodzenie maskowane było w dziejach różnymi fetyszami, co obserwowaliśmy na przykładzie różnych technik substytucji.
Przypomnijmy, że intencją empiriomonizmu Bogdanowa był holistyczny obraz świata. Przy nieprzebranym bogactwie jego zjawisk obraz taki daje się osiągnąć dzięki swoistej redukcji – prawidłowemu nareszcie podstawieniu. Zamiast znanych, prostych, mniej plastycznych, choć lepiej zorganizowanych kompleksów danych w bezpośrednim doświadczeniu, wstawiamy bardziej złożone, organizacyjnie rozproszone, lecz dające większą możliwość kombinacji. Tak np. nakładając na siebie dwa promienie światła (proste kompleksy) w wyniku ich interferencji otrzymujemy ciemność – dowód na bardziej plastyczną, wygodną w praktycznym zastosowaniu falową naturę światła. Podobnie słońce „zamieniamy” na gazowy obłok, a mózg na życie psychiczne. Żadna w ogólności substytucja nie jest zabroniona, jak długo prowokuje postęp wiedzy i ujednolica system doświadczenia – świata przy jego obróbce. Okazuje się, wedle autora Filozofii..., że praksycystyczna przyczynowość i podstawienie (tym razem już prawidłowe) to dwie strony tej samej rzeczy: światło możemy np. traktować jak falę (substytucja), ale też zjawisko światła wywołane jest przez falowy ruch w eterze (przyczynowość); sens jest ten sam. I jedno i drugie jest ludzkim sposobem porządkowania świata, zmierzającym do coraz wydajniejszego wykorzystania otaczającego materiału. Naturalnie substytucja może biec także w odwrotnym kierunku, a więc od większego rozproszenia ku prostocie. Nie zmienia to jednak faktu, że z punktu widzenia praksycystycznej przyczynowości mamy zawsze do czynienia z dwiema formami tej samej energii należącymi do różnych poziomów tego samego doświadczenia. Z empiriomonistycznego punktu widzenia świat jest więc ciągłym szeregiem organizacji o rosnącej złożoności poczynając od chaotycznej masy rozproszonych elementów (np. elektryczność, światło), poprzez przyrodę nieorganiczną z międzyatomowymi napięciami, następnie komplikujące się coraz bardziej życie, wreszcie kolektywne interakcje ludzkie kulminujące w kreatywnym wysiłku proletariatu. „Idealnym początkiem takiego światowego łańcucha postępu byłaby pełna dezorganizacja, czysty chaos elementów wszechświata, którego jednak niepodobna realnie myśleć. Najwyższy osiągnięty do tej pory poziom to ludzki kolektyw z obiektywnie – planową organizacją doświadczenia, którą wypracowuje w praktyce budowania świata".
Na tym kończyła się filozofia historii Aleksandra Bogdanowa, otwierająca drogę do tektologicznej metodologii „budowania świata”. Cóż o tej historii można powiedzieć? Odwołajmy się raz jeszcze do Jensena. Pragnął on wykazać, że w osobie autora Filozofii żywego doświadczenia mamy do czynienia z oryginalnym i nowatorskim myślicielem przełomu XIX i XX wieku, który podobnie jak Nietzsche, Bergson, Sorel, Freud, czy Marks, dokonał wnikliwej krytyki swojej epoki, obnażył jej sprzeczności i zafałszowania nie tylko w odniesieniu do produktów ludzkiej kultury (nauka, filozofia), ale wręcz do całej rzeczywistości zastanej. Scjentyzm Bogdanowa okazał się równie dobrym narzędziem demaskacji historii i teraźniejszości, jak techniki używane przez wymienionych wyżej myślicieli, a także przydatny był w realizacji programu przebudowy świadomości ludzkiej na podstawie zmiany jej społecznego uwikłania. Po drugie, Bogdanow należał do tego odłamu myśli europejskiej przełomu wieków, która dążyła do zniesienia podziału wiedzy na filozofię i naukę i w tym sensie antycypował XX-wieczny pozytywizm wraz z oryginalną teorią systemowej równowagi. Mimo diametralnie różnej optyki filozofowania, z czego Jensen zdaje sobie sprawę, sytuuje on Bogdanowa na linii Marks – Lukács – Szkoła Frankfurcka, bowiem orientacja ta poszukiwała społeczno-praktycznych determinant ludzkiego myślenia i działania; nawet to, że Habermas nie analizował filozofii Rosjanina w swej Wiedzy i interesie zupełnie nie zmienia faktu, że przystawał on do myślicieli omawianych tamże i że w pewnym sensie nawet Habermasa antycypuje. Wedle amerykańskiego badacza, od początku naszego stulecia radykalna myśl społeczna wyżłobiła dwa główne nurty: scjentystyczny i neoheglowski. Pierwszy zapanował w ZSRR (Bucharin), drugi wszakże stał się dominujący poczynając od ukazania się Historii i świadomości klasowej Lukácsa i Marksizmu i filozofii Korscha. Bogdanow był pomostem dla obu tych orientacji – konkluduje Jensen.
Abstrahując od roli, jaką Jensen – przesadnie naszym zdaniem – przypisuje Bogdanowowi w europejskim życiu intelektualnym, wypada stwierdzić, że nowatorstwo jego pracy polega przede wszystkim na próbie oczyszczenia autora Filozofii... z etykiet nadanych mu przez głównego przeciwnika politycznego (Lenina), czy też współczesnych badaczy bogdanowizmu. Jensen nie widzi w autorze Tektologii „rywala” Lenina (jak Grille), czy też marksistowskiego dewiacjonisty (jak Utechin, Wetter, Ballestrem). Wedle niego empiriomonizm był pomyślany, jako zasadniczo różny od marksizmu i empiriokrytycyzmu. To tytułowe wyjście „poza Marksa i Macha” sygnalizowało stworzenie oryginalnego, opartego na praksycystycznej przyczynowości (labor causality) praksycystycznego światopoglądu (labor worldview). Bogdanowizm nie był więc eklektyczną mieszanką, za jaką najczęściej uchodzi, lecz czymś nowym, zaś jego twórca, owszem, korzystał z takich lub innych inspiracji, lecz krytycznie i selektywnie uwidaczniając słabości swoich poprzedników, które przez nich samych nie były zauważone. (...)
Jakież były – ujmując skrótowo – główne aspekty filozoficznej twórczości autora Filozofii..., stanowiące rdzeń całej, mimo wielu źródeł inspiracji, socjokreacyjnej projekcji? Są to:
– idea jedności universum uzyskana dzięki redukcji porządku kultury ludzkiej do natury i materialnej jednorodności świata przyrodniczego;
– absolutyzacja technicznych środków produkcji mediatyzujących kontakt z przyrodniczym otoczeniem i gwarantujących społeczny sposób organizacji życia rygorystycznie określony przez poziom sił wytwórczych;
– dogmatyzacja „doświadczenia” jako klasowo-grupowego sposobu percepcji „własnego” świata opierająca się o „najnowszą krytykę filozoficzną” (empiriokrytycyzm) i wynikająca stąd idea jedności poznania jako organizacja danych w doświadczeniu elementów (empiriomonizm);
– utylitarny aktywizm: zastąpienie filozofii w jej dotychczasowym kształcie teorią jedności poznania i działania (tektologia);
– historyzm jako mechanistyczny relatywizm we wszystkich wartościotwórczych sferach ludzkiej aktywności z tendencją do postępującej harmonizacji wszystkich przejawów ludzkiego życia.
Kolektywistyczny socjokreacjonizm Bogdanowa to apoteoza wyzwolonej organizacyjnie pracy, to kultura nowych producentów. „Techniczna wartość produktów przychodząca w miejsce fetysza wartości wymiennej – pisał – jest skrystalizowaną w nich sumą społeczno-wytwórczej energii pracy ludzi. Wartość poznawcza idei, to możliwość podwyższenia masy społecznej energii pracy; planowo określa i organizuje narzędzia i sposoby działalności ludzkiej. Wartość moralna zachowania ludzkiego ma jako swoją treść zwiększenie społecznej energii pracy przez harmonijne jednoczenie i skupianie ludzkiej aktywności, przez jej organizowanie w kierunku maksymalnej solidarności”. Postęp techniczny, którego naturalnym sukcesorem jest – zdaniem Bogdanowa – proletariat, doprowadzi do zniesienia wszystkiego, co przeciwstawia sobie jednostki, wyeliminuje wszystkie ułomności bytu społecznego, zjednoczy ludzi ze światem ich otaczającym. „Pozostanie jedno społeczeństwo z jedną ideologią. Zakończony został rozwój klasowy i rozpoczyna się nowa faza historii ludzkości, faza powszechnego, harmonijnego rozwoju. Moment ten należy jeszcze do przyszłości, ale prowadzące do niego tendencje są tak silne i jaskrawe, że nadejście jego jest niewątpliwe”, bowiem „dla proletariatu postęp techniczny przekształca się w drogę ku rewolucji społecznej, ku jakościowej zmianie formy społecznej, ku eliminacji jej budowy klasowej”. Socjalizm to dla Bogdanowa tyleż zniesienie wyzysku ekonomicznego i politycznego, co ukształtowanie się całkowicie nowych więzi społecznych opartych na braterstwie, przyjaźni i poszanowaniu wzajemnym, a więc stworzenie całkowicie „nowego” człowieka na podstawie totalnej integracji wszystkich sfer życia społecznego. Rajski obraz marsjańskiej społeczności z jego powieści Czerwona gwiazda dobrze ten program oddaje.
Niebezpieczeństwa tego projektu są aż nadto widoczne. Najważniejsze z nich to możliwy zanik podmiotowości ludzkiej, a także standartyzacja i uniformizacja zachowań członków kolektywnej zbiorowości. Wreszcie ekspansja technologiczna nie odróżnialna w koncepcji empiriomonisty od przyrodniczego kulturalizmu nieuchronnie prowadziła do aksjologicznego relatywizmu stawiając pod znakiem zapytania ciągłość ekspresji bytu społecznego. Podział klasowy zdeterminował bez reszty kulturową produkcję ludzkości.” Tyle diagnoza M. Styczyńskiego.
Racja, ale dlaczego polski marksista nie dodaje, że to sam Aleksander Bogdanow ten wniosek wysnuwa i wcale nim zachwycony nie jest? Przeciwnie, wydaje się być po prostu przerażony. I dlatego jest w ciągu wielu lat przez bolszewię prześladowany.

* * *

W ostatnich latach swego życia A. Bogdanow poświęcił się bez reszty badaniom naukowym w dziedzinie medycyny, przeprowadzając m.in. szereg interesujących eksperymentów laboratoryjnych nad krwią człowieka i jej właściwościami.
W kwietniu 1928 roku przeprowadził na samym sobie kolejne doświadczenie medyczne, w którego trakcie przetoczył do własnego układu krwionośnego obcą krew jednego z chorych studentów, a oddając mu swoją, zdrową, by go wyleczyć. Wkrótce okazało się, że zaistniała infekcja.
Przez szereg dni uczony dokładnie spisywał swe odczucia i dane pomiarowe. Mimo iż z dnia na dzień słabł i był świadomy tego, że zabija swe życie – eksperymentu nie przerwał i prowadził notatki jeszcze rano 7 kwietnia. W tym dniu też zmarł – z myślą i nadzieją, że jego doświadczenia i obserwacje okażą się przydatne dla ludzkości.
Amerykański psycholog Paul London opisuje w książce Experiments on humans (New York 1979) następujący przypadek. W 1963 roku lekarze jednej z klinik nowojorskich wprowadzili żywe komórki rakowe do organizmów kilku sędziwych pacjentów, by zobaczyć, czy się one „przyżyją” Naukowcy byli teoretycznie rzecz biorąc pewni, że komórki się nie przyżyją, a jednak pacjentów nie poinformowano przedtem, co za injekcję im się robi. „By ich nie przestraszyć” – usprawiedliwiali się później w trakcie śledztwa lekarze. Gdy naukowców retorycznie pytano, dlaczego nie sprawdzili działania injekcji na samych sobie, jeden z uczniów Eskulapa odparł, że uważał własną osobę „za zbyt cenną”, by poddawać się tego typu doświadczeniom. Co więcej, pacjentów po prostu okłamano, że się wprowadza im do krwi jakąś „suspenzję komórkową”... Oto różnica postaw lekarzy: A. Malinowskiego-Bogdanowa i jego o pół wieku późniejszych amerykańskich kolegów...

Aleksander Malinowski, junior



Wybitnym intelektualistą, filozofem, lekarzem, biologiem, genetykiem, psychologiem, historykiem nauki był syn Aleksandra Malinowskiego-Bogdanowa, także Aleksander. Po ukończeniu wydziału medycyny Uniwersytetu Moskiewskiego młody człowiek pięć lat spędził tuż przy linii frontu II wojny światowej, pracując w charakterze lekarza wojskowego.
W latach 1951-1963 prowadził badania nad zjawiskiem krótkowzroczności w Ukraińskim Doświadczalnym Instytucie Chorób Oczu w Odessie. W 1965 zorganizował w Moskwie i następnie prowadził kurs genetyki ogólnej i lekarskiej dla studentów wydziału medycyny. Przez szereg lat A. Malinowski pracował we Wszechzwiązkowym Naukowo-Badawczym Instytucie Badań Systemowych Akademii Nauk ZSRR, był profesorem Katedry Genetyki II Moskiewskiego Instytutu Medycznego imienia N. I. Pirogowa, udzielał się w pracach Komitetu Planowania Państwowego ZSRR (Gospłan SSSR). Spod jego pióra wyszedł szereg publikacji naukowych poświęconych zagadnieniom filozofii przyrodoznawstwa, genetyki teoretycznej, patogenetyki, teorii systemów biologicznych, gerontologii, psychologii twórczości, cybernetyki. A. Malinowski był jednym z wybitnych uczonych, którzy po okresie prześladowania w okresie stalinizmu specjalistów z dziedziny genetyki i cybernetyki, kiedy to rozstrzelano szereg znakomitych naukowców, pracujących w tych dziedzinach wiedzy, odbudowywał w ZSRR tradycje poszukiwań naukowych i zakładał fundamenty pod dalszy ich rozwój. W 1973 roku ukazało się w Moskwie jego wybitne dzieło pt. Biologia człowieka.
A. A. Malinowski uważał, że poszczególne nauki przyrodnicze, społeczne i ściśle nie rozwijają się według tego samego schematu, lecz posiadają własne, niepowtarzalne „trajektorie rozwoju”. Nie sposób np. porównywać matematyki, mającej do czynienia z abstrakcyjnymi kategoriami, z biologią, operującą ogromnym materiałem faktograficznym i czerpiącą materiał badawczy z obserwacji i eksperymentu. Matematyka, startując z niedużej liczby postulatów, rozwijała się dalej według określonej logiki; można ją porównać do drapacza chmur, który bazuje na mocnym fundamencie, a składa się z szeregu pięter, unoszących się wysoko w górę. W biologii funkcjonuje inna logika; rozwija się ona w znacznym stopniu na niezmierzonym i przebogatym materiale empirycznym. Jest to więc nauka zupełnie odmienna od matematyki, a jej wewnętrzną logikę i podstawy filozoficzne zaczyna się formułować w obrębie względnie nowej nauki, którą A. A. Malinowski nazywa biologią teoretyczną. Na podstawie zgromadzonego przez tę naukę ogromnego i w dostatecznym stopniu wiarygodnego materiału faktograficznego biolog-teoretyk może snuć dość daleko idące rozważania i wnioski o charakterze ogólnym. Z tego wszelako nie wynika, że już dziś biologia teoretyczna jest w stanie wyjaśnić w sposób zadowalający wszystkie zagadnienia tak zagadkowego fenomenu, jak życie. Podobnie zresztą fizyka teoretyczna, choć ma już długą tradycję i niebagatelny dorobek, to przecież nie jest w stanie wyjaśnić wszystko w swej dziedzinie, wychodząc z klarownych i powszechnie akceptowanych zasad. Jak i wszystkie inne nauki, posuwa się ona do przodu powoli, krok po kroku, korzystając z doświadczeń i dorobku zarówno fizyki doświadczalnej, jak też filozofii i innych nauk.
Podobnie jest z biologią teoretyczną. Na przykład, słynne prawa genetyki zostały odkryte i sformułowane przez Georga Mendla w 1865 roku dzięki poprawnie przeprowadzonym doświadczeniom i dokładnej analizie ich wyników. Lecz matematyk R. Fischer, retrospektywnie analizując to odkrycie, doszedł w 1930 roku do wniosku, że wszystkie prawa Mendla dałoby się sformułować i bez prowadzenia eksperymentów empirycznych, wyłącznie na podstawie logicznej analizy doświadczenia powszedniego, znanego wszystkim ludziom i przedtem, mianowicie: 1. że ojciec i matka wnoszą do wrodzonych predyspozycji potomstwa mniej więcej równe części; 2. że niektóre cechy mogą być przekazywane od dziadka do wnuka, nie uzewnętrzniając się w ojcu; 3. że cechy ojca (np. kolor włosów) mogą się łączyć z cechami matki (np. kształt nosa, który nie jest podobny do ojcowskiego). Te nieliczne obserwacje powszednie – gdyby zanalizować je z punktu widzenia dokładnej logiki – mogłyby stanowić dostateczną podstawę, aby hipotetycznie wysnuć te same prawa, które w trakcie starannego eksperymentu wykrył Mendel. Tu więc obydwie metody mogłyby dać wynik identyczny. Kto wie zresztą, czy taka właśnie aprioryczno-logiczna analiza nie poprzedziła w przypadku Mendla jego słynnych doświadczeń i nie posłużyła mu za impuls do ich przeprowadzenia. Z drugiej jednak strony, na tej drodze odkryć połączenie genów tworzących określony chromosom było niemożliwe. To zjawisko można było odkryć wyłącznie na podstawie bardzo precyzyjnie przeprowadzonego doświadczenia naukowego i jego dokładnej matematycznej analizy. I znowuż teorii ewolucji nie sposób było rozwijać na podstawie tylko eksperymentów. Żaden eksperyment, o ile nie jest łączony z szerokim uogólnieniem i dokładną logiką, nie mógłby (tym bardziej w ciągu życia tylko jednego pokolenia) dać nawet przybliżonego wyobrażenia o ewolucji świata organicznego. Dopiero więc teoretyczne uogólnienie najrozmaitszych faktów i idei, osiągniętych w obrębie różnych dziedzin biologii, umożliwiło Karolowi Darwinowi wykoncypowanie nauki o ewolucji odbywającej się na drodze naturalnej selekcji. Okazuje się więc, że obydwie te metody mają jedno zadanie: wyjaśnienie praw przyrody. Metody te są różne, niekiedy mogą one nawzajem się zastępować, ale najczęściej po prostu się nawzajem uzupełniają w procesie poznawania praw przyrody. Przy tym A. A. Malinowski uważał, że matematyzacja jakiejś nauki wcale nie jest konieczna, aby umożliwić osiąganie wartościowych z poznawczego punktu widzenia wyników. Jest ona jakby wypierana z wielu dziedzin wiedzy przez dwie nowe nauki o charakterze uniwersalnym: cybernetykę i ogólną teorię systemów. Szczególnie doniosłą rolę coraz częściej odgrywa właśnie ta ostatnia, zainicjowana przez M. Petrowicza i A. Bogdanowa, a rozwinięta do perfekcji przez L. von Bertalanffy’ego. A. A. Malinowski był głównym inicjatorem rozwoju ogólnej teorii systemów w ZSRR i umiejętnie stosował jej osiągnięcia w takich konkretnych naukach jak gerontologia, kryminologia, medycyna, genetyka.

* * *

A. Malinowski poświęcił szereg bardzo interesujących tekstów zagadnieniom genetyki teoretycznej, zahaczając przy okazji także o tematy z dziedziny filozofii i teorii wychowania. Uczony uważał, że zarówno rozwój intelektualny, jak też moralny człowieka odbywa się w ciągu życia według schematu stopniowalnego, kiedy każdy kolejny etap może być osiągnięty wyłącznie na podstawie poprzedniego, a całość spoczywa, jak na fundamencie, na określonych predyspozycjach wrodzonych, genetycznych. Cechy bowiem usposobienia, czyli tzw. „normy reakcji” powstają jako skutek współoddziaływania na siebie nawzajem różnych predyspozycji genetycznych (przekazywanych na drodze dziedziczenia), jak też ich interakcji z warunkami środowiskowymi. Najprostszym przykładem, przytaczanym przez wszystkie podręczniki, ma być odmiana primuły chińskiej, która przy wysokiej temperaturze zabarwia się na biało, a przy niskiej – na czerwono. Naturalne, że w takim przypadku nie można twierdzić, że kwiatek ten dziedziczy zabarwienie białe lub czerwone, – przekazywalna jest zdolność reagowania w ten a nie inny sposób na określone oddziaływania zewnętrzne. „Zaprogramowana” więc jest nie cecha, a sposób współdziałania ze środowiskiem. Chociaż przecież ten sposób też jest swego rodzaju cechą...
Czy można więc – zapytuje uczony – zmusić dziecko do postępowania według innego stereotypu niż ten, jaki genetycznie go cechuje? Widocznie, nie. Jeśli zachowanie się powstaje w wyniku interakcji otoczenia zewnętrznego i predyspozycji odziedziczonych, to każde realnie urzeczywistnione postępowanie, które powstało na skutek tego współoddziaływania, nie może być sprzeczne z tymiż predyspozycjami dziedzicznymi; są one włączone do zachowania się jako składniki konieczne.
W rozwoju psychiki dziecka (np. w rodzinie i w szkole) trzeba poruszać się miarowo, tworząc za każdym krokiem jakby fundament do kolejnego etapu rozwoju. Próba przeskoczenia lub wyrwania z tego logicznego łańcucha jakiegoś ogniwa pozbawia nas możliwości osiągnięcia ogniw końcowych. Lecz właśnie predyspozycje genetyczne są pierwszymi, najwcześniejszymi ogniwami tego łańcucha. Dlatego twierdzenie, że jakoby można wznieść górne piętra naszego zachowania wbrew ich genetycznemu fundamentowi, mija się z realiami. Biologia, oczywiście, nie determinuje w całości kształtów społecznie uwarunkowanego rozwoju, lecz bez biologicznych predyspozycji taki rozwój byłby nie do pomyślenia. Warunki środowiskowe dopiero modyfikują, i nieraz radykalnie, wrodzone stereotypy zachowań. Tak np. normalne dziecko sięga po błyszczące przedmioty, ale jeśli takim błyszczącym przedmiotem okaże się płomień świecy lub gorący węgiel, to dziecko, gdy jeden czy dwa razy dozna bólu na skutek tego kontaktu, wyhamuje i zmieni swój naturalny odruch. Ten odruch dziecko posiadało, lecz został on zdławiony na skutek reakcji warunkowej. Wiadomo, że można zdusić nawet bardzo silne odruchy wrodzone zwierząt i człowieka, jeśli przeciwstawić im dotkliwy ból...
Kiedy myślący człowiek rozumie, że predyspozycje wrodzone nie są jednakowe, i jeśli na różnych fundamentach ci sami inżynierowi wznoszą gmach, to jest, jeśli na różnych podstawach genetycznych stosuje się te same metody wychowawcze, to można oczekiwać, że i wyniki będą różne. Kultura ogólnoludzka, która pokonała już długą drogę rozwoju historycznego, daje nam możność budowania tych gmachów z nadzwyczajną perfekcją. Lecz, na szczęście, są to zawsze wyniki niejednakowe, co umożliwia ludziom wzajemne uzupełnianie swych różnych uzdolnień i kreowanie wielorakich wartości kulturowych. Widzimy, jak jaskrawo ludzie się różnią pod względem temperamentu, skłonności, zdolności. Nie ma tragedii w tym, że osoba oddająca się pisarstwu nie posiada uzdolnień matematycznych, jakie posiada inżynier, a podróżnik i geograf ma inne predyspozycje niż muzyk. Dobrze się też dzieje, gdy obok ludzi impulsywnych i ruchliwych, zdolnych do przejawiania inicjatywy w nowych poczynaniach, widzi się osoby systematyczne i uparte, obdarzone wolą organizatorską, a obok uduchowionych marzycieli – osobników dokładnych i wyrachowanych...
Dane genetyki, dotyczące m.in. badania bliźniąt, jednoznacznie świadczą o doniosłej roli czynników genetycznych w rozwoju psychiki. Dzieci, wychowane w tej samej rodzinie, zachowują się w sposób bardzo odmienny. Nawet jeśli bliźnięta pochodzą z różnych zygot, to jedno z nich może być skłonne do matematyki, a inne zupełnie pozbawione tych skłonności, lecz posiada lepsze zdolności artystyczne czy inne. Z drugiej strony, przy jednakowym wychowaniu identyczne, to jest pochodzące z jednego jaja, bliźniaki, okazują się z reguły bardzo bliskie sobie nawzajem pod względem zdolności i skłonności. Znane są przecież całe dynastie muzyków (Bachowie) i matematyków (Bernoulli). Ale są prawie zupełnie nieznane przypadki, gdy w kilku pokoleniach z rzędu ma się do czynienia z błyskotliwym i wybitnym talentem literackim. Wyjaśnić te różnice między rodzinami muzyków i matematyków, z jednej strony, a rodzinami pisarzy – z drugiej, odwołując się tylko do tradycji jest niemożliwe, ponieważ, jak się wydaje, tradycje zarówno w rodzinach matematyków i muzyków, jak i literatów, musiałyby funkcjonować jednakowo. I odwrotnie, z punktu widzenia genetyki takie zróżnicowanie daje się wytłumaczyć: uzdolnienia matematyczne i muzyczne są łatwiejsze do przekazania i dlatego mają one więcej szans do wykrycia u krewnych utalentowanej osoby. Przeciwnie dzieje się z uzdolnieniami literackimi, które wymagają bardziej złożonej kombinacji predyspozycji dziedzicznych i dlatego zatracenie jakiejkolwiek jednej predyspozycji genetycznej niweczy cały pozostały system uzdolnień i czyni go mniej skutecznym.
A. A. Malinowski usiłował zastosować analizę systemową w dziedzinie medycyny. W jednym ze swych tekstów na ten temat zaznaczał, że w wachlarzu zachorowalności ostatnio coraz więcej miejsca zajmują schorzenia nieinfekcyjne (układu krążenia, psychiczne itp.). Badanie systemowe może ułatwić analizę ich przyczyn i przebiegu, a także udzielić pewnych wskazówek co do kuracji. Doniosłą rolę odgrywa badanie korelacji między faktem powstawania chorób a właściwościami organizmu przed zachorowaniem, z okolicznościami zapadnięcia na chorobę itd. Lecz szczególną uwagę warto zwrócić także na charakter przebiegu chorób i jego więź z typem patologicznych powiązań zwrotnych, na skutek których te choroby często właśnie powstają. Charakter przebiegu schorzenia może być różny. Jeśli jest ono np. powiązane z dwoma czynnikami, które siebie nawzajem wzmacniają, to proces patologiczny powoli nabiera siły i krzywa choroby będzie szła w górę. Taki obraz się obserwuje w przypadku nadciśnienia, glaukomy, postępującej krótkowzroczności oraz schizofrenii. Te schorzenia cechuje z reguły tendencja do nieprzerwanego rozwoju, o ile nie ingerują jakieś czynniki spoza lub, rzadziej, z wewnątrz organizmu. W niektórych przypadkach, jak np. w owrzodzeniu żołądka, wrzodach troficznych krzywa schorzenia po osiągnięciu pewnego poziomu przekształca się w linię poziomą. Człowiek nadal choruje, ale choroba nie postępuje, jeśli nie oddziałują wzmacniające ją czynniki zewnętrzne. W tym przypadku mamy do czynienia z negatywną więzią zwrotną, powodującą stan równowagi; jednak oddziaływanie jednego z czynników na inny nie jest skoordynowane i równowaga, chociaż następuje, ma jednak miejsce na poziomie patologii. Do typu trzeciego można zaszeregować psychozę maniakalno-depresywną; tutaj widocznie w pełnej mierze działa negatywna więź zwrotna. Ale reakcja (co najmniej jednej z połączonych komponent) jest spowolniona. Na skutek tego pojawiają się długotrwałe odchylenia od normy. Jednak nie sięgają one poza pewne określone granice i proces przypomina raczej harmonijne drgania... W ten sposób na podstawie krzywej schorzenia można wyciągać wnioski, dotyczące wzajemnych oddziaływań na siebie podstawowych czynników warunkujących przebieg choroby.
Jeśli chodzi o schizofrenię, to istotną rolę w tym przypadku odgrywa patologiczne wyczerpanie układu nerwowego, które właśnie i narusza proces myślenia. Z kolei, naruszenie myślenia, spowodowane przez wyczerpanie układu nerwowego, powoduje konflikty z otoczeniem, a te konflikty jeszcze bardziej pogłębiają wycieńczenie układu nerwowego. W ten sposób choroba się rozwija według schematu dodatniego sprężenia zwrotnego i może być niekiedy powstrzymana poprzez ingerencję do tego czy innego ogniwa. Schizofrenicy z reguły nie reagują na psychoterapię, chociaż na wczesnych stadiach schorzenia formalnie rozumieją argumentację lekarza. Dlatego w przeszłości oni w gruncie rzeczy nie byli leczeni, a tylko przetrzymywani we względnie sprzyjających warunkach, o ile było to możliwe. Później znaleziono leki (np. aminazynę), które przejściowo poprawiały stan chorych. Jednak po kilku latach 80% uleczonych ponownie trafia do lecznicy. Ten proces przypomina wciąganie człowieka na górę lodową, z której on się ponownie ześlizguje, gdy tylko znajdzie się na wierzchołku. Systemowe pojmowanie choroby pomaga zaproponować metodę, która pozwoli zatrzymać chorego na „szczycie góry lodowej” – psychoterapię pacjenta, zdolnego do kontaktu natychmiast po zastosowaniu leków. Dobry kurs psychoterapii może nie dopuścić do ponownego cyklu schorzenia.
Jakie są jednak przyczyny i cechy szczególne tej patologii? Na wczesnych stadiach rozwoju schizofrenii prawie wszystkie jej odmiany są nacechowane myśleniem autystycznym. W tym zaś fenomenie połączone zostały sprzeczne ze sobą właściwości, z jednej strony ma miejsce jakby cofnięcie się do pierwotnych wyobrażeń (np. o tym, że gwiazda poranna i jeleń stanowią dwie hipostazy jednej istoty, lub że jedno ciało może jednocześnie znajdować się w różnych miejscach); a jednocześnie myślenie autystyczne cechuje tendencja do myślenia nie obrazowego, lecz werbalnego, nie do zapamiętywania faktów, lecz do operowania schematami itd. Ta pozorna sprzeczność daje się zrozumieć z zastosowaniem analizy systemowej.
Jak reaguje na przykrości osobnik o wysubtelnionym myśleniu? Najczęściej usiłuje oddalić się od czynników powodujących przykrości, a więc od kontaktów z ludźmi. Takie samowyobcowywanie się może być albo faktycznym (ograniczenie kontaktów) albo wewnętrznym (odrzucanie cudzych słów). Podobnie reaguje chory: redukuje kontakty socjalne. Jak to odbija się na myśleniu? Izolując się od społecznego otoczenia i od emanowanych przez nie przykrości chory powraca do archaicznych (lub wczesnodziecięcych) wyobrażeń magicznych. Powstaje autyzm, a tradycyjne wypracowane przez społeczeństwo przedstawienia słabną. Czyim jednak kosztem wzmacnia się rola myślenia werbalnego i schematyzmu? W przypadku wycieńczenia układu nerwowego aktywność umysłowa albo w ogóle się obniża, albo jest kontynuowana na podstawie bardziej oszczędnego wydatkowania energii nerwowej. Werbalne zaś myślenie, zastępując jednym słowem cały zespół skojarzeń, jest właśnie bardzo oszczędne. To samo daje też stosowanie schematów. Schemat bowiem nie tylko pozwala ustanawiać wartościowe powiązania, ale też stanowi środek mnemoniczny ułatwiający zapamiętywanie. Wiedząc np., że na terenach bliskich do biegunów klimat jest chłodniejszy, nie ma potrzeby zapamiętywać danych dotyczących klimatu każdego kraju; tablica Mendelejewa ułatwia zapamiętywanie właściwości różnych pierwiastków itd. Tak więc chorzy z wycieńczonym układem nerwowym w sposób naturalny, intuicyjny poszukują sposobów, pomagających w pokonywaniu trudności myślenia. Jednak tego rodzaju chwyty są pożyteczne tylko w określonych granicach. Poza nimi zarówno nadmiernie werbalne, jak i nadmiernie schematyczne myślenie już prowadzi do błędów. Paranoidalne delirium wytwarza fałszywe schematy, które powodują zderzanie się chorego z rzeczywistością. To zaś prowadzi do nowych przeciążeń układu nerwowego, pogorszenia jego stanu fizjologicznego, to zaś znaczy, że także do dalszej jego izolacji od otoczenia socjalnego i do zaostrzenia wszystkich patologicznych przejawów jego psychiki. W ten sposób jedna przyczyna (wycieńczenie układu nerwowego) niszczy liczne więzi ze światem zewnętrznym i prowadzi do nadmiernie zwerbalizowanego myślenia, które nie jest korygowane przez doświadczenie i skojarzenia.

* * *

Jeśli chodzi o systemową analizę przestępczości, to przecież Cesare Lombroso jeszcze w XIX wieku twierdził, że skłonności zbrodnicze mogą być dziedziczone. Najnowsza nauka (po okresie wyakcentowywania czynników socjalnych) powraca do tego spostrzeżenia, nie ignorując jednocześnie czynników społecznych. Zbrodniarz, to jest osobnik, który świadomie łamie prawa społeczeństwa i państwa, rozwija się, podobnie jak każdy inny członek społeczeństwa, – w określonym środowisku, w rodzinie, szkole, na ulicy. To środowisko może być albo dodatnie (moralne), albo ujemne (amoralne). Jednak i dzieci bywają zarówno posłusznymi, jak i, w prawie połowie przypadków (szczególnie w wieku młodzieńczym) nieposłusznymi. Jeśli dziecko jest posłuszne, to w środowisku moralnym wyrośnie na osobnika, który nie będzie się wyłamywał z norm państwa. W środowisku zaś przestępczym z łatwością zostanie przestępcą. I odwrotnie, nastolatek o nastawieniu negatywistycznym, jeśli rośnie w środowisku dodatnim, odepchnie się od niego i z łatwością wkroczy na drogę zbrodni. Natomiast będąc w otoczeniu ujemnym, odepchnie się od niego i najczęściej zejdzie z niewłaściwej drogi. Nasuwa się więc wniosek, że skłonności zbrodnicze nie są w pełni dziedziczne, lecz się kształtują w procesie wzajemnego oddziaływania na siebie temperamentu dziecka lub nastolatka ze środowiskiem społecznym. U wszystkich bliźniaków środowisko z reguły jest identyczne, a temperament jest identyczny tylko u jednojajowych. W zupełnie identycznych warunkach jednojajowe bliźniaki dają też bardziej zbliżone wyniki niż różnojajowe. U tych ostatnich temperamenty są (przy różnej dziedziczności) bardziej zróżnicowane, dlatego też podobieństwo jest mniejsze. W ten sposób obserwacje genetyków i socjologów zaczynają ze sobą harmonizować, a zastosowanie analizy systemowej pozwala rozstrzygać złożone zagadnienia ewolucji, budowy i rozwoju organizmu, współoddziaływania czynników socjalnych i biologicznych itd.
W czasopiśmie „Priroda” (nr 8, 1986) profesor A. A. Malinowski opublikował artykuł pt. Starość z punktu widzenia ewolucjonisty, w którym m.in. stwierdzał, że zagadnienia starzenia się oraz wydłużania życia ludzkiego interesowały ludzkość od zamierzchłych czasów. Jest to rzecz zrozumiała nawet na poziomie codziennego zdrowego rozsądku, gdyż w młodości brakuje nam doświadczenia, które posiadamy dopiero po dziesięcioleciach, a wówczas, choć dopiero nauczyliśmy się żyć, siły uciekają i życie właściwie się kończy. „Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość potrafiła” – powiada dawne przysłowie, stwierdzające tę smutną prawdę, że marzenie o połączeniu młodzieńczej energii i siwowłosej mądrości musi pozostać tylko w sferze właśnie marzeń lub legend i mitów.
[W apokryficznej Księdze Jubileuszów z II wieku p.n.e. znajdujemy ciekawe fragmenty rozważań o długości życia ludzkiego oraz idee jej zależności od zdrowia moralnego. Przypomnijmy te dość interesujące rozważania.
„Abraham przeżył trzy jubileusze i cztery tygodnie lat, tj. sto siedemdziesiąt pięć lat. Zakończył dni swego życia, będąc starym i nasyconym długością swego życia. Liczba dni życia starożytnych wynosiła bowiem dziewiętnaście jubileuszy. Po potopie jednak zaczęła się zmniejszać i zeszła poniżej dziewiętnastu jubileuszy. Ludzie zaczęli starzeć się szybciej i życie ich stawało się krótsze z powodu wielu cierpień i przewrotności ich postępowania – z wyjątkiem Abrahama. Abraham był doskonały we wszystkich swych czynach i podobał się Panu dzięki sprawiedliwości przez wszystkie dni swojego życia. Oto on nie ukończył czterech jubileuszy, ale zestarzał się i zakończył swoje życie wśród otaczającego go zła. Od tej pory wszystkie pokolenia aż do dnia wielkiego sądu będą starzeć się szybko, zanim ukończą dwa jubileusze, a wiedza będzie je opuszczać z powodu ich starości. Zostanie im bowiem odebrana wiedza. W owych dniach, jeżeli ktoś przeżyje półtora jubileuszu, będą o nim mówić: „Przedłużył sobie życie, ale większość jego dni to cierpienie, smutek i troska. Nie zaznał spokoju, gdyż klęska następowała po klęsce, rana po ranie, smutek po smutku, złe wieści po złych wieściach, choroba po chorobie i wszelkie złe wyroki jeden po drugim; choroba, upadek, słota, grad, przymrozek, gorączka, wszelkie plagi i cierpienia”. Te wszystkie przyjdą w przyszłych przewrotnych pokoleniach, które rozmnożą grzech na ziemi. Nieczystość, rozwiązłość, skażenie i obrzydliwość – takie będą ich uczynki. Będą wtedy mówili: „Starożytni żyli tysiąc lat i ich dni były dobre”. Miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt, a osiemdziesiąt dla tego, kto jest silny. Poza tym są one nieznośne, nie ma spokoju za życia tych przewrotnych pokoleń. (...)
W tym pokoleniu dzieci będą czynić wyrzuty swoim rodzicom i starszym z powodu grzechu, niesprawiedliwości, z powodu ich sposobu wyrażania się, z powodu wielkiego zła, jakiego się dopuszczą, z powodu opuszczenia przymierza, które Pan zawarł z nimi, a które mieli zachowywać ze wszystkimi przykazaniami i rozporządzeniami i wszelkimi prawami, nie zbaczając ani na prawo, ani na lewo. Wszyscy oni bowiem czynili zło, na wszystkich ustach był grzech i wszystkie ich uczynki były niegodziwością i obrzydliwością. Wszelkie ich drogi skażeniem, nieczystością i deprawacją. Oto ziemia będzie zepsuta z powodu ich złych uczynków, nie będzie z czego robić wina, ani nie będzie oliwy, gdyż ich uczynki będą całkowicie przewrotne. Wszystko zostanie razem zniszczone: bestie, bydło, ptaki, wszystkie ryby morskie, a to z powodu synów ludzkich. Niektórzy z nich będą zmagać się z innymi; młodzi ze starymi, starzy z młodymi, biedni z bogatymi, pokorni z wielkimi, żebrak z sędzią w sprawach Prawa i Przymierza, gdyż ci zapomnieli przykazania, Przymierze, święta, miesiące, szabaty, jubileusze i wszystkie wyroki. Powstaną wtedy, wezmą łuki i miecze i poprzez wojny zechcą powrócić na „właściwą drogę”, lecz nie wrócą na nią, zanim nie zostanie przelana odpowiednia ilość krwi na ziemi. Ci, którzy uciekną, nie odwrócą się od złych uczynków i nie powrócą na drogę sprawiedliwości, ponieważ oddadzą się nieuczciwości i bogactwom, zagarniając wszystko od swoich sąsiadów. Będą wymawiać Najwyższe Imię, ale nie w prawdzie i sprawiedliwości. Zbezczeszczą oni święta świętych ich nieczystością, deprawacją i skażeniem.
Ukaranie owego pokolenia, następnie pokuta i Boże błogosławieństwo.
Nastanie wielka plaga z powodu uczynków owego pokolenia. Pan wyda ich pod miecz, sąd, niewolę, grabież i zniszczenie. Sprowadzi przeciwko nim grzeszników spośród narodów, którzy nie mają ani łaski, ani zmiłowania i nie będą mieli względu na nikogo, ani na starych, ani na młodych. Będą okrutni i potężni i uczynią więcej zła aniżeli ktokolwiek z ludzi.
Spowodują zamieszanie w Izraelu i grzechy przeciwko Jakubowi; zostanie przelane wiele krwi na ziemi i nie będzie nikogo, kto mógłby ich pochować.
W owych dniach będą płakać, wołać, modlić się o wybawienie z rąk grzeszników i pogan, ale nikt się nie zbawi,
Głowy dzieci staną się białe od siwych włosów, nawet niemowlę trzymiesięczne będzie wyglądało staro, jak ktoś, kto przeżył sto lat; ich postać zostanie zniszczona przez boleść i męki.
Lecz w owych dniach dzieci zaczną szukać prawa, szukać przykazań i powracać na drogę sprawiedliwości.
Zacznie zwiększać się liczba dni życia ludzkiego z pokolenia na pokolenie, z roku na rok aż zbliży się do tysiąca lat i będą liczyć więcej lat niż dni.
Nie będzie starców ani nikogo, kto byłby podeszły w latach, wszyscy będą jako niemowlęta i dzieci.
Wszystkie ich dni będą dopełnione, będą żyć w pokoju i radości, nie będzie szatana ani złego niszczyciela, gdyż wszystkie ich drogi będą dniami błogosławieństwa i uzdrowienia.
Pan uzdrowi swoje sługi, podniosą się i doznają wielkiego pokoju. Wypędzą swoich nieprzyjaciół, ujrzą to sprawiedliwi i oddadzą chwałę, uradują się na zawsze wielką radością; i ujrzą wszystkie wyroki i wszystkie przekleństwa, które dosięgną ich nieprzyjaciół.
Ich kości będą spoczywać w ziemi, ich duch przysporzy im radości, poznają, że Pan dokonuje sądu, lecz okazuje miłosierdzie setkom i tysiącom, wszystkim, którzy Go kochają.”. (Apokryfy Starego Testamentu, Warszawa 2000, s. 302-303).]
W powyższych zdaniach zwraca na siebie uwagę głęboka i mądra idea o tym, że cnota, zdrowie moralne, życie czyste przedłużają żywot człowieka.
A. A. Malinowski uważał, że zagadnienie dotyczące wydłużenia życia ludzkiego i dodania mu nowych wymiarów należy nie do sfery marzeń i przypuszczeń, lecz stanowi aktualne zagadnienie naukowe, które da się skutecznie rozwiązać na podstawie osiągnięć genetyki i innych nowoczesnych nauk. Pochodzenia jakiejkolwiek cechy, a tym bardziej cechy typowej dla gatunku i dającej się ująć w parametry ilościowe (do tych cech należy m.in. długość życia ludzkiego) nie sposób zrozumieć, jeśli nie ujmować jej w kontekście ewolucji tegoż gatunku. Wszystko zaś, co ewoluuje, zawsze odbywa się kosztem zmian w dziedziczności, to jest w całokształcie czynników dziedzicznych (genów), które posiada zwierzę czy roślina. Te zmiany genetyczne zachodzą, jak wiadomo, w procesie mutacji i selekcji naturalnej, i tylko bardzo rzadko – na podstawie przypadkowej wędrówki genów. Bezpośrednio lub pośrednio, ale determinują one też wszystkie cechy organizmów.
W ciągu ostatnich dziesięcioleci długość życia ludzkiego ulegała zwiększeniu wyłącznie dzięki redukcji czynników zewnętrznych, powodujących przedwczesny kres procesu życiowego (głód, brak higieny, epidemie itp.). Tylko w ciągu XX wieku np. trwanie życia ludzkiego w Holandii i Indii wydłużyło się w dwójnasób, w Rosji o 30% itd. W ten sposób równolegle z rozwojem medycyny wszelkie przypadkowe czynniki są spychane na dalszy plan, ale przyczyny naturalnego starzenia się pozostają te same. Kryją się zaś one w sferze działania praw genetyki.
Obecnie różni specjaliści uważają, że naturalnym kresem życia ludzkiego jest granica 95 lat, 112-124 lub 130-150 lat. Skąd ta rozbieżność w twierdzeniach? Rzecz w tym, że każda populacja zwierzęca lub ludzka zawiera w sobie określoną ilość niekorzystnych mutacji, czyli tzw. obciążenie genetyczne. Obliczając gatunkową długość życia statystycznie, znajdujemy w istocie rzeczy nie maksymalnie możliwą jego długość, lecz ów okres, który cechuje populację jako całość razem z jej obciążeniem genetycznym. Zasięg zaś tego obciążenia w przypadku konkretnych indywiduów oscyluje w okolicy przeciętnej dla danej populacji wielkości. Osobnicy żyjący długo reprezentują przypadki z minimalnym obciążeniem genetycznym i dlatego ich indywidualne życie okazuje się bardziej długie niż przeciętny wskaźnik odnośnej rzeczywistej populacji jako całości.
Wynika stąd, że wiek osobników o długim okresie życia trzeba uważać za maksymalnie zbliżony do pełnowartościowej gatunkowej długości życia człowieka. Dlaczego jednak z reguły nie dożywamy, nawet w warunkach sprzyjających, do swego maksymalnie możliwego wieku? Ponownie idzie tu o obciążenia genetyczne. Przecież w obrębie wszystkich populacji zwierzęcych i ludzkich trwa nieprzerwany proces mutacyjny: dawny fundusz genetyczny nieustannie jest uzupełniany kosztem coraz to nowych mutacji, które w ogromnej większości są niekorzystne. To właśnie one, powodując choroby i osłabienie poszczególnych organów, skracają okres życia. Wszyscy mają w sobie mniej lub więcej tego rodzaju mutacji. Dla losu gatunku jako całości nie jest to niebezpieczne. Selekcja naturalna krok po kroku eliminuje nadmiar szkodliwych mutacji, przeciętna zaś długość życia większości indywiduów jest dostateczna dla utrzymania życia i ewolucji gatunku. Właśnie obciążenie genetyczne zawęża granice możliwego okresu życia, który w przypadku optymalnego zbiegu czynników dziedzicznych u człowieka byłby znacznie dłuższy. Jednocześnie przecież spotykamy i dziś osoby, które dożyły 90 lat nawet w obecnych warunkach miejskich, które są bardzo dalekie od środowiska dla człowieka życzliwego. Ale i na terenach wiejskich długość życia bywa bardzo różna: od względnie skromnej do sięgającej poza cezurę 100 lat. Wynika więc z tego, że długość życia, podobnie jak wszelkie inne cechy gatunkowe, przy standardowych uwarunkowaniach zewnętrznych, jest zdeterminowana genetycznie.
Powstaje jednak pytanie o ukierunkowaniu ewolucji długości życia i o mechanizmach, determinujących proces starzenia się i śmierci organizmu. A. Weissman i N. Kolcow ongiś doszli do wniosku, że w warunkach naturalnych ewolucja zwierząt zmierza w kierunku skracania okresu życia, i wyjaśniali to w ten sposób, że w przypadku szybkiej zmiany pokoleń szybciej też są nabywane cechy pożyteczne dla przetrwania gatunku. A więc im krótszy jest wiek indywiduów należących do danego gatunku, tym szybciej gatunek przystosowuje się do zmiennego środowiska i okazuje się bardziej zdolnym do przetrwania, krok po kroku eliminując gatunki, w obrębie których zmiana pokoleń odbywa się powolniej, to jest, gdzie ma miejsce większa długość życia. Wiadomo, że długość życia zwierząt w znacznym stopniu jest określona przez selekcję naturalną. Ssaki, mimo swego wysokiego rozwoju, wcale nie wyróżniają się przez długość życia w porównaniu z niektórymi ptakami, reptyliami i rybami. Przy czym długość życia w przypadku dość bliskich nawet gatunków nieraz mocno się różni; szczury np. żyją około 2,5 lat, zające 8-15 lat, bobry do 30 lat. Jeśli zaś sięgnąć do dziedziny paleontologii, to się zobaczy, iż wśród ssaków w przeszłości były gatunki reprezentowane przez szczególnie masywne okazy, choć jednocześnie istniały też gatunki, złożone z drobnych form. Jednak gatunki olbrzymie po pewnym okresie rozkwitu z reguły ginęły i były zastępowane przez odmiany nowe, znów drobne. Widocznie gatunki gigantów wyróżniały się długim okresem rozwoju indywidualnego i rzadką wymianą pokoleń, co istotnie hamowało ich zmianę w procesie selekcji naturalnej. W tym przypadku długowieczność, powiązana z powolną zmianą pokoleń, mogła odgrywać rolę szkodliwego czynnika biologicznego, korzystnego dla jednostki, lecz niekorzystnego dla gatunku jako całości. Jeśli jest to rzeczywiście tak, to można przypuszczać, że w przyrodzie ma miejsce ewolucja ukierunkowana na szybką zmianę pokoleń, która jest gwarantowana przez szybkie dojrzewanie zwierząt i skracanie okresu ich życia. Oto, być może, dlaczego ssaki mające wysoką organizację nie wyróżniają się długowiecznością i dlaczego krótkie życie szczura wcale nie świadczy o jego złym przystosowaniu do środowiska. Nie podlega jednak dyskusji także fakt, że dalece nie wszystkie perspektywiczne gatunki zwierząt poszły w kierunku zmiany długości życia. Jak można wyjaśnić fakt istnienia długo żyjących gatunków? Widocznie na pewnym etapie ewolucji w przypadku poszczególnych gatunków większe rozmiary okazywały się bardziej korzystne z punktu widzenia walki o przetrwanie niż przyspieszenie ewolucji. Wiadomo, że gatunki zwierząt złożone z osobników o dużych rozmiarach żyją dłużej. Także gatunek ludzki, należący do ssaków, stanowi też część tej klasy organizmów, które, obok słoni, są najbardziej długowiecznymi organizmami w porównaniu do większości ssaków.
Razem ze zwiększeniem wymiarów nieuchronnie wydłuża się okres rozwoju, lecz jednak to zwiększenie „opłaca” się, jeśli to powoli rozwijające się zwierzę żyje też długo. Duże wymiary rzeczywiście mogą dawać czasową przewagę w walce z drapieżnikami, w rywalizacji samców o samicę, w możliwości dalszych przemieszczeń w razie nastąpienia niekorzystnych warunków środowiskowych. Ta przewaga i powoduje niekiedy, że ewolucja gatunku zmierza w kierunku zwiększenia wymiarów. Ta przewaga jednak w procesie dalszej rywalizacji z innymi gatunkami może okazać się niepewna z punktu widzenia ewolucji i jednostki drobniejsze wcześniej czy później, dzięki szybszej zmianie pokoleń, lepiej niż giganci przystosowują się zarówno do czysto zewnętrznych warunków, jak i do walki z infekcjami, niekiedy zaś i do bezpośredniego starcia z powolnie ewoluującymi olbrzymami. Wówczas też następuje tragiczny kres tych ostatnich. Jednak ponownie zjawiają się duże osobniki pochodzące z gatunków, reprezentowanych przedtem przez nieduże formy: ich większe wymiary, choć i na względnie krótki okres, okazują się jednak pożyteczniejsze (z punktu widzenia ewolucji) niż szybka zmiana pokoleń. I ponownie wszystko kończy się tym, że konieczność rychłego przystosowania się bierze górę nad przejściowymi korzyściami dużych wymiarów (chociaż te „przejściowe” okresy mogą trwać miliony lat).
Na ile ważne jest przyspieszenie ewolucji w celu doskonalenia przystosowawczych zdolności gatunku, można zauważyć na przykładzie owadów, które nie przypadkowo są najliczniejsza grupą królestwa zwierząt. Dzięki szybkiej zmianie pokoleń i intensywnej selekcji wiele z tych gatunków osiągnęło wysoki poziom wydoskonalenia. Za jaskrawy przykład może posłużyć obfitość barwników u szeregu insektów, daleko przekraczająca możliwości pigmentacji w przypadku ssaków. O tym świadczy też szybkość percepcji wzrokowej (insekty rozróżniają do 200 drgnięć na sekundę), odruchy ich układu nerwowego, szybkość ściskania się i siła mięśni oraz szereg dalszych wskaźników. Jednak cały szereg funkcji nie udało się insektom rozwinąć pełniej, ponieważ ich pokrycia i układ oddechowy drastycznie ograniczają możliwości dalszego zwiększenia wymiarów...
A. A. Malinowski uważał, że, aby zbadać przyczyny, warunkujące wydłużony okres życia niektórych gatunków, trzeba ustalić, jakie jeszcze konkretne cechy korelują z dłuższym trwaniem. Jego zdaniem, dłużej żyją te gatunki, które posiadają wyżej rozwinięty intelekt i większe wymiary. Wskaźnik cefalizacji wskazuje bezpośrednio na wyższy poziom rozwoju centralnego układu nerwowego, a więc na zdolność lepszego przystosowania się i skuteczniejszego orientowania się w zmiennej sytuacji środowiskowej.
Dłużej żyją też gatunki, w których dłużej trwa ciąża, później następuje dojrzewanie. To znaczy w zasadzie, że im powolniej następuje wzrost i dojrzewanie, tym powolniej, a więc także dłużej, przebiega samo życie jako takie. A z drugiej strony ewolucja jakby szkodzi w tym przypadku sama sobie, bo później następuje możliwość przekazania życia kolejnemu pokoleniu, jak też starsze (długo żyjące) pokolenie przez dłuższy czas „zawala drogę” kolejnym, młodszym. Okazuje się więc, że w ewolucji ssaków ścierają się realnie ze sobą dwie tendencje: jedna, ukierunkowana na skrócenie długości życia, oraz druga, zdążająca ku zwiększeniu wymiarów ciała i ku rozwojowi centralnego układu nerwowego, co z kolei powoduje wydłużenie jednostkowego okresu życia. Jasne, że zwiększenie parametrów ciała, daje pewną przewagę dużym zwierzętom i wymaga bardziej długiego życia, choćby dla swego wzrastania i rozwoju. Ale ten pożytek w okresie późniejszym daje się utrzymać tylko pod warunkiem, że duże zwierzęta będą żyły dość długo, by ta przewaga naprawdę zdążyła się zrealizować.
Nie mniej ważnym okazuje się tu i rozwój wyższej aktywności nerwowej. Im bardziej jest ona rozwinięta, tym lepiej zwierzę przystosowuje się do środowiska, zmieniając sposób swego zachowania się, tym bardziej wartościowe jest doświadczenie, zgromadzone w ciągu długiego życia, i tym mniejsza jest konieczność bezpośredniego morfologicznego i fizjologicznego przystosowywania się do zmiennych warunków zewnętrznych. Wysoka organizacja mózgu także wymaga dłuższego okresu rozwoju, ponieważ z morfologicznego punktu widzenia mózg rozwija się powolniej, i po drugie, im wyższy jest intelekt, tym większą rolę odgrywa nagromadzone doświadczenie, dające przewagę gatunkowi dopiero w zaawansowanym wieku. Rzeczywiście, jeśli nie zaistnieją jakieś szczególne uwarunkowania, sprzeczne z tendencją do skracania życia, to gatunek rozwija się właśnie w tym kierunku. Tendencja ta charakteryzuje także gatunki o dużych wymiarach i o wysokim rozwoju mózgu. W ciągu dość długotrwałych okresów ewolucji ustala się w nich pewna równowaga między zaletami szybkiej ewolucji, a zaletami dużej masy i zwiększonego intelektu. Jeśli jest to tak, to można przypuszczać, że w przypadku człowieka, jako gatunku, który różni się od każdego innego gatunku biologicznego pojawieniem się ewolucji socjalnej, pojawiły się ogromne zalety, związane z posiadaniem nauki, techniki itp. W tych okolicznościach przyspieszenie ewolucji biologicznej kosztem redukcji długości życia traci swą aktualność. Widocznie w procesie rozwoju naszych przodków i w związku z ich wkroczeniem na dość wysoki poziom intelektualny – człowiek zajął zupełnie szczególne miejsce w przyrodzie, w którym czynniki biologiczne, wpływające na długość życia, nie odgrywają więcej roli pierwszoplanowej. Trzeba więc szukać innych przyczyn, które ograniczają długość życia ludzkiego, i dążyć ku ich wyeliminowaniu.
Obserwując różne gatunki zwierząt, nawet niezbyt oddalone od siebie nawzajem pod względem filogenetycznym, np. ssaki, widzimy, że przyczyny ich śmierci są różnorodne. Tak króliki często są skłonne do aterosklerozy, szczury zaś tej skłonności nie przejawiają. W przypadku człowieka tego rodzaju predyspozycje manifestują się indywidualnie: są np. kategorie ludzi cierpiących na schorzenia układu krążenia, na guzy złośliwe, na dziedziczne porażenia tych czy innych organów lub skłonnych do ulegania określonym infekcjom. Wówczas przyczyną przedwczesnej śmierci staje się naruszenie zachodzące w jakimś „podzespole” organizmu. Ten fakt jest łatwy do wytłumaczenia z punktu widzenia teorii systemów: jeśli jest naruszony choćby jeden węzeł całościowego układu, ten układ nie może istnieć.
Pomóc w zrozumieniu ogólniejszych mechanizmów, wiodących dowolny organizm ku starości i śmierci, pomagają doświadczenia przeprowadzane na zwierzętach. Jednak przenosić wyniki tych badań na ludzi można tylko po starannym sprawdzeniu, gdyż często przyczyny ostatecznego porażenia organizmu mogą okazać się różnymi. Co więc łączy wszystkie przyczyny powodujące obniżenie skuteczności tego czy innego „podzespołu”, koniecznego dla życia całego organizmu? A. A. Malinowskiemu wydawało się najbardziej doniosłym zagadnienie dotyczące przystosowania różnych funkcji organizmu do siebie nawzajem i do czynników środowiska zewnętrznego. Pod wpływem stresów oraz materii, które oddziaływują na organizm analogicznie jak stres, wzrasta funkcjonalny poziom wszystkich podsystemów ciała. Z tego wynika, że w stanie zwykłym organizm wykorzystuje nie wszystkie swoje rezerwy. A przecież mogłoby się wydawać, że dla każdego zwierzęcia zawsze jest korzystniej biegać szybciej, widzieć lepiej, posiadać więcej siły do walki z wrogami i do pogoni za ofiarą. Dlaczego więc organizm mobilizuje swe siły w pełniejszym stopniu tylko w szczególnych przypadkach, w skrajnych sytuacjach? Widocznie w takim samoograniczaniu się możliwości funkcjonalnych tkwi głęboki sens i przekraczanie średnich zdolności jest dopuszczalne tylko jako wyjątek, w szczególnych okolicznościach. Wiadomo bowiem, że przeciążenie powoduje częstokroć nadmierne zużycie wszystkich tkanek, na skutek czego stają się one bardziej podatne na infekcje, łatwiej ulegają zmianom degeneratywnym. Właśnie dlatego, że przeciążenie jest po prostu niebezpieczne, organizm korzysta ze swych nadprzeciętnych zdolności tylko w krańcowych sytuacjach.
W pewnym przybliżeniu można powiedzieć, że każdy organizm może funkcjonować jakby na trzech różnych poziomach: normalnym, minimalnym (sen oraz zbliżone do niego stany) i maksymalnym. Poziom minimalny jest konieczny dla odbudowania wszystkich strat i naruszeń, które zachodzą w procesie normalnego lub maksymalnego funkcjonowania. Poziom maksymalny umożliwia w ekstremalnych warunkach uratowanie życia organizmu lub zagwarantowanie mu bardziej skutecznej walki o potomstwo. W stanie normalnym, w warunkach przeciętnych organizm zachowuje zdolność przystosowywania się do środowiska zewnętrznego i do przeciwstawiania się jego niekorzystnym oddziaływaniom. Na czym jednak polega różnica między stanem normalnym a stresowym? Przede wszystkim na tym, że wzmożone funkcje jakiegoś jednego układu pociągają za sobą takie same wzmożenie innych, ponieważ organizm stanowi jedyny mechanizm, którego części są ze sobą nawzajem w najściślejszy sposób powiązane. Na przykład podczas biegu mięśnie potrzebują zwiększonej dawki energii, a więc wzrasta ciśnienie w arteriach i kapilarach, wzrasta poziom cukru we krwi itd. Z drugiej strony, w okresie normalnego funkcjonowania organów w danym momencie biorą w nim udział nie wszystkie komórki, nie wszystkie włókna mięśni, nie wszystkie części siatkówki oka itd. jednocześnie. Komórki zmęczone mogą w tym czasie odpoczywać, przebywać jakby w stanie uśpienia, podczas gdy ich funkcje biorą na siebie inne, już zregenerowane. Np. w okresie stresu ostrość widzenia może wzrosnąć w dwójnasób w porównaniu do normalnej, gdyż do pracy włączają się wszystkie komórki wzrokowe; w stanie luzu i spoczynku ta ostrość istotnie się zmniejsza, gdyż wiele komórek udaje się na „zasłużony wypoczynek”.
Z jednej więc strony, przeżywanie od czasu do czasu umiarkowanego stresu bywa nader korzystne, gdyż stanowi dla organizmu rodzaj ćwiczenia i sprawdzianu sprawnościowego, z drugiej, jeśli nadnormalne napięcie utrzymuje się stale przez dłuższy czas, a obciążenie przekracza zwykłe granice – mogą nastąpić groźne zaburzenia i patologiczne zmiany w funkcjach organicznych: różne układy organizmu szybko się niszczą, załamują (np. występuje nadciśnienie tętnicze, osłabienie wzroku, brak kontroli nad nerwami itp.), a cały ten proces prowadzi do groźnych schorzeń i przedwczesnej śmierci. Jednak w warunkach, gdy życie znajdzie się w pewnym momencie w sytuacji egzystencjalnego zagrożenia, wszystkie komórki ciała się mobilizują, aby niebezpieczeństwa i zagłady uniknąć. I to jest racjonalne z punktu widzenia zachowania życia danej istoty ożywionej.
W świecie drobnych zwierząt np. z takich złożonych sytuacji wychodzą cało właśnie ci osobnicy, którzy potrafią błyskawicznie się zorientować i natychmiast skoncentrować cały wysiłek, aby przetrwać w ekstremalnym położeniu. A więc niby skracają potencjalny okres trwania swego życia przez forsowne zużycie energii organizmu, ale przecież gdyby tego nie uczyniły, prawdopodobnie zginęłyby natychmiast. W ten sposób jakby zostaje osiągnięty kompromis między koniecznością przetrwania w danej chwili, a koniecznością zachowania długości życia gatunku. I tu mechanizm ewolucji wybiera rozwiązanie racjonalne: potencjalna długość życia okazuje się niekiedy mniej ważna niż konieczność przetrwania (jej kosztem) w danym momencie. Dlaczego jednak długość trwania życia ulega redukcji w warunkach wzmożenia funkcji? Chodzi o to, że wszelkie odchylenie wewnętrznego środowiska organizmu od przeciętnego jest niekorzystne z punktu widzenia zachowania normalnego funduszu genetycznego. Normalny genotyp najlepiej się przechowuje w warunkach długotrwałej stabilności organizmu i komórek. Nadmierne przeciążenie funkcji osobnych organów lub komórek zakłóca dynamiczną równowagę, powoduje zmiany w wewnętrznym środowisku organizmu i wywołuje szereg naruszeń we wszystkich komórkach organizmu, przy których zwiększa się możliwość mutacji w samych genach; a mutacje te, jak wiemy, z reguły są niekorzystne.
Mimo ogólnej tendencji ewolucji, skierowanej ku redukcji długości trwania życia wewnątrz gatunku, występuje przecież w przyrodzie szereg gatunków, które cechuje właśnie życie długie. Są to niektóre gatunki ptaków, zwierząt wodnych (w tym reptilii i ryb wcale nie wyróżniających się dużymi wymiarami czy wysoko rozwiniętym intelektem). Tak szczupaki dożywają niekiedy ponad 250 lat, niektóre żółwie morskie ponad 300. Oczywiście, obok nich są też ptaki, ryby, płazy czy ssaki o bardzo krótkim okresie życia. U ssaków górna granica wieku nie przekracza zresztą, za bardzo rzadkimi wyjątkami, cezury 100 lat, jak w przypadku słoni i ludzi. Widocznie środowisko wodne jest jednak bardziej stabilne pod względem wahań temperatury itp., co zmniejsza w przypadku zwierząt w nim żyjących konieczność częstej i ostrej zmiany reakcji przystosowawczych, a więc jest bardziej „oszczędzające” i stąd długość życia zwierząt wodnych z reguły jest większa niż w przypadku organizmów lądowych. U podstaw długiego życia niektórych ptaków (wrony i papugi żyją np. do 100 lat) widocznie tkwi okoliczność, że ich zdolność do szybkich i dalekich przelotów pozwala (bez zmiany reżimu pracy środowiska wewnętrznego) bez trudu odnajdywać takie regiony zamieszkania, które są aktualnie optymalne. Sama zresztą zdolność szybowania w powietrzu jakby wyjmuje ptaki z wielu niebezpiecznych sytuacji, w które popadają zwierzęta poruszające się po ziemi.

* * *

W przypadku gatunku Homo sapiens daje się zaobserwować szereg cech specyficznych, związanych z procesem ewolucji. Po pierwsze, ogromny wzrost roli intelektu nadał wartość właśnie długiemu życiu, umożliwiającemu wykorzystanie uzbieranej wiedzy i doświadczenia, które mają duże znaczenie zarówno dla życia poszczególnego indywiduum, jak i gatunku jako całości. Dlatego w przypadku człowieka rozwój ewolucji w kierunku redukcji długości życia zatracił swój pierwotny sens biologiczny. Po drugie we wczesnych okresach ewolucji biologicznej było bardzo ważne jak najwcześniejsze pozostawienie potomstwa czyli też możliwie wczesne osiągnięcie dojrzałości płciowej: w przypadku życia krótkotrwałego, ograniczanego przez czynniki zewnętrzne gatunek mógł pozostać bez potomstwa, co fatalnie wpłynęłoby na fundusz genetyczny, a nawet mogłoby spowodować wyginięcie gatunku. Obecnie to niebezpieczeństwo prawie nie istnieje, dlatego małżeństwa mogą być zawierane w wieku późniejszym, a potomstwo pojawia się także znacznie później. Prócz tego w wielu krajach już się nie wie, co to jest głód, pustoszące epidemie itd. Straciła swe dominujące znaczenie także siła fizyczna, ongiś grająca ważną rolę w życiu ludzi. Wszystko to istotnie się odbija na życiu współczesnego człowieka. Ale nie tylko korzystnie. Jak twierdzi A. A. Malinowski, np. przesadny seksualizm i wczesne dojrzewanie nie są czynnikami sprzyjającymi wydłużeniu życia ludzkiego. Wręcz przeciwnie, zauważono, że poszczególne grupy etniczne, słynące, jak np. Abchazowie, z długości życia, nie wykazują podwyższonego seksualizmu, a wychowanie dzieci i młodzieży wyakcentowuje pozytywny charakter powściągliwości i panowania nad popędem płciowym. Zdaniem uczonego, obniżenie zainteresowania sprawami seksu i daleko posunięta czystość obyczajowa stanowią bardzo dodatni czynnik zarówno biologiczny (mocniejsze zdrowie i dłuższe życie), jak i socjalny (wyższe osiągnięcia kulturotwórcze i cywilizacyjne).
[Niejako na marginesie tego tekstu warto przypomnieć, że J. D. Unwin, brytyjski historyk kultury, na podstawie zbadania 80 cywilizacji stwierdził, że istnieje ścisła odpowiedniość między stopniem przedmałżeńskiej wstrzemięźliwości seksualnej, światopoglądem, religijnością a energią socjalną danego społeczeństwa. Uważa on ograniczenie swobody seksualnej za czynnik konieczny dla rozwoju społecznego i kulturalnego, twierdzi, że każde społeczeństwo może wybrać albo korzystanie ze swobód seksualnych albo rozwinięcie wielkich energii twórczych, zaś połączenie obu postaw nie może trwać dłużej niż przez jedno pokolenie.
Zbigniew Kuchowicz w książce O biologiczny wymiar historii (1985, s. 206-207) wskazuje na pozytywną rolę rygorów, a nawet ascezy seksualnej, w życiu społecznym i kulturze. „Również na przykładach z dziejów Polski można wykazywać, iż owe ograniczenia czy podporządkowanie seksu innym celom życiowym sprzyjało osiągnięciom w różnych dziedzinach m.in. efektywnej działalności intelektualnej, religijnej bądź wojskowej.” Znamienne jest, że pisarze staropolscy, np. Bartosz Paprocki, Łukasz Opaliński, zwalczali destrukcyjne rozhartowujące oddziaływanie Wenus na postawy wojska, mającego służyć wyłącznie Marsowi. Andrzej Frycz Modrzewski, Szymon Klonowic, Maciej K. Sarbiewski, inni moraliści staropolscy upatrywali w swobodzie czy rozprzężeniu seksualnym niebezpieczeństwo dla zdrowych i silnych postaw indywidualnych i zbiorowych, dla ładu państwowego i energii społecznej. Z. Kuchowicz wnioskuje: „Wydaje się pewnym, że kształtowanie takich postaw, tzn. przestrzeganie rygoryzmu, przynosiło efekty... Energia społeczna, jaka występuje w dziejach Polski szlacheckiej XVI i XVII stulecia, stanowiła w jakiejś mierze wynik owych ograniczeń, przeciwdziałań, skierowywania zainteresowań i aktywności ludzkiej na inne obszary”.
Gdy obyczajowość narodu się rozmyła, nawet jego państwo zostało na wiele dziesięcioleci wymazane z mapy Europy. Patrząc zaś na sprawę z punktu widzenia historii wyobrażeń etycznych powinniśmy też stwierdzić, że wyuzdanie lub inaczej „swoboda seksualna” od zarania kultury ludzkiej uchodziła za występek najwstrętniejszy, za który kara spada nawet na potomstwo (osobiście niewinne przecież!) grzeszników. Np. w Księdze Mądrości króla Salomona czytamy wstrząsające słowa: „Dzieci cudzołóżców niczego nie zdobędą i potomstwo nieprawego łoża przepadnie. A choćby długo żyli, za nic ich mieć będą i na końcu ich starość zostanie bez czci. Jeżeli wcześnie umrą, ani im nadziei, ani pociechy w dzień wyroku. Zły jest bowiem koniec znieprawionego plemienia...
Dzieci z występnych snów urodzone świadczyć będą przeciw złu ich rodziców w dzień sądu ich. Sprawiedliwy natomiast, choćby umarł przed czasem, znajdzie odpoczynek...”].
Wydłużenie trwania życia ludzkiego dzięki nowym warunkom zewnętrznym spowodowało też, że o ile dawniej, gdy umierano wcześnie, ewolucja biologiczna była ukierunkowana na zdrowie i na immunitet przeciw schorzeniom tylko w pierwszych dziesięcioleciach życia, to obecnie rejestruje się wzrost liczby szeregu zachorowań (przede wszystkim raka) w wieku późniejszym. Lekarze wyjaśniają tę okoliczność faktem, że kiedyś większość ludzi po prostu nie dożywała do „swego” raka. Dziś, gdy ilość zapadań na choroby infekcyjne znacznie się zmniejszyła, dłużej żyjący człowiek zaczął cierpieć z powodu innych niedomagań. Prócz raka znacznie skracają życie ludzkie takie schorzenia o podłożu genetycznym, jak choroby układu krążenia, cukrzyca, nadciśnienie, glaukoma, i in. Rzeczywiście, według danych ONZ w roku 2000 na pierwszym miejscu jako przyczyna zgonu stał atak serca, na drugim wylew krwi do mózgu, na trzecim zapalenie płuc i na czwartym AIDS.
A. A. Malinowski uważał, że w życiu ludzkim są trzy okresy, gdy choroby dziedzicznie zdeterminowane manifestują się najczęściej. Pierwszy, tuż po urodzeniu, wiąże się z faktem, iż dziecko przechodzi do nowego, mniej życzliwego niż to, które miał pod sercem matki, środowiska; tu zaczynają się ujawniać defekty, które były w okresie embrionalnym kompensowane przez organizm matki. Okres drugi to lata dojrzewania płciowego i ostatecznego kształtowania się organizmu. I wreszcie okres trzeci to starość, do której dawniej człowiek z reguły nie dożywał, a w której ujawniają się specyficzne dla tego właśnie wieku groźne schorzenia. Dlatego w tym wieku ważna jest profilaktyka, realizowana na podstawie wiedzy o tych, czy innych predyspozycjach genetycznych, o których się wnioskuje z informacji o poprzednich pokoleniach rodziny.
Prócz czynników dziedzicznych jednak ogromną rolę w przedłużaniu życia ludzkiego odgrywa zdrowy tryb życia, włączający w siebie m.in. wysiłek fizyczny (a więc pracę, sporty), powściągliwość płciową („Krótkie są lata grzesznika” – powiada Księga Mądrości Salomona ze Starego Testamentu), unikanie nikotyny i ograniczanie spożycia alkoholu, umiarkowana konsumpcja (m.in. ograniczenie spożycia soli), regularny sen, unikanie stresów emocjonalnych (nie przejmowanie się drobnymi przykrościami, zadawanymi przez innych ludzi).
W przypadku obdarzonego intelektem gatunku homo sapiens ogromnie wzrasta rola osobowej świadomości każdego człowieka w kształtowaniu swego stylu życia. Tylko człowiek bowiem potrafi na mocy własnej wolnej decyzji odrzucić szkodliwe przyzwyczajenia, uniknąć sytuacji, o których wie, że pociągną za sobą przykre konsekwencje, w sposób racjonalny planować swe przyszłe postępowanie. W ten sposób ewolucja socjalna istotnie uzupełnia biologiczną i wprowadza nieraz na jej miejsce swe własne mechanizmy regulacyjne. Trzeba o tym pamiętać także wówczas, gdy się usiłuje w sposób całościowy, integralny i systemowy interpretować zjawiska starzenia się i starości, tak ważne w życiu współczesnego człowieka.
A. A. Malinowski był w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku jednym z najczęściej publikowanych autorów w ZSRR i Federacji Rosyjskiej. Jego poglądy były powszechnie znane i cenione, wywarły też istotny wpływ na rozwój filozofii przyrody, genetyki, medycyny, gerontologii w tych i innych krajach.



Bronisław Malinowski


Był to jeden z najwybitniejszych uczonych XX wieku w skali światowej, który – przez stworzenie tzw. szkoły funkcjonalnej w dziedzinie antropologii – zrewolucjonizował całą dotychczasową humanistykę i wywarł ogromny wpływ na jej późniejszy rozwój.
Bronisław K. Malinowski był twórcą tzw. funkcjonalizmu w naukach o człowieku, którego istotę określał następująco: „Teoria ta zmierza do wyjaśnienia faktów antropologicznych przez ich funkcję w różnych stadiach rozwoju kulturalnego, przez rolę, jaką odgrywają one w integralnym systemie kultury, przez ich wzajemne ustosunkowanie się w obrębie danego systemu do fizycznego otoczenia. Dąży ona raczej do zrozumienia natury danej kultury niż do spekulatywnego rekonstruowania jej ewolucji czy przeszłych wypadków historycznych”. Malinowski był pierwszym, kto zastosował metodę funkcjonalistyczną nie tylko do badań w sferze etnologii, ale też socjologii, religioznawstwa, folklorystyki, językoznawstwa, psychologii społecznej, aksjologii, kulturologii. Za nim poszli inni reprezentanci tego wielkiego nurtu nauki XX wieku. Jak pisał profesor A. Firth, „antropologia społeczna dla Malinowskiego była nie tylko studium „dzikusa”, lecz praktyką badawczą, poprzez którą, dzięki lepszemu zrozumieniu człowieka pierwotnego, można było lepiej pojąć nas samych”. Liczące w sumie ponad 2000 stron klasyczne dzieła Malinowskiego: Magia, nauka i religia, Argonauci Zachodniego Pacyfiku, Życie seksualne dzikich, Naukowe teorie kultury, Dynamika przemian kulturowych, Ogrody koralowe i ich magia stanowią kanon humanistyki światowej i są studiowane na wszystkich szanujących się uniwersytetach świata; ich zaś autor jest uważany za jednego z największych antropologów i etnologów wszechczasów.
Urodził się w Krakowie 7 kwietnia 1884 roku z ojca Lucjana i matki Józefy z Łąckich. Zarówno po mieczu, jak i po kądzieli należał do rodzin o długiej i pięknej tradycji kulturalnej.
W latach 1895-1901 kończył III Gimnazjum imienia Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie. Ponieważ bardzo dużo w tym okresie czytał, zapadł na ciężką chorobę oczu, a musiał nawet przerwać naukę w liceum. Wszelako w końcu maja 1902 roku zdał maturę jako eksternista (z odznaczeniem) i zapisał się na Wydział Fizyczny Uniwersytetu Jagiellońskiego, obierając za główny przedmiot studiów fizykę pod kierunkiem profesora A. Witkowskiego. Od trzeciego roku studiów przeszedł na kierunek filozoficzny, gdyż mógł tutaj kłaść większy nacisk na samodzielne studia niż na opanowywanie lektur obowiązkowych. Prócz tego samodzielnie myślący młody człowiek czuł wewnętrzne powołanie raczej do nauk filozoficznych niż fizyczno-matematycznych, choć te ostatnie też kochał.
Ojciec Bronisława był językoznawcą-dialektologiem i etnografem, nieraz bawił z synem w Zakopanem i Bukowinie, wśród tamtejszych górali. W 1904 roku młody człowiek przestudiował też dzieło Jamesa Frazera Złota gałąź. Widocznie fakty te nie były obojętne dla wyboru drogi życiowej chłopca jako etnologa i badacza kultur pierwotnych.
Kilkakrotnie w okresie studiów Bronisław Malinowski przedsiębrał dalsze podróże po Europie, Azji i Afryce, w czasie których zetknął się z różnymi ludźmi, rozmaitymi obyczajami, odmiennymi stereotypami zachowań. Być może wówczas jeszcze zakiełkował w jego umyśle zamiar poświęcenia swego życia badaniom etnologicznym.
Promocję doktorską na podstawie rozprawy O zasadzie ekonomii myślenia odbył ostatecznie (po dwóch latach mitręgi biurokratycznej) w końcu 1908 roku. Przez parę następnych lat słuchał wykładów na uniwersytecie w Lipsku, a od 1910 funkcjonował jako tzw. „postgraduate student” w London School of Economics and Political Sciences pod kierunkiem słynnego profesora E. A. Westermarcka. Intensywnie pracował już wówczas naukowo nad zagadnieniami antropologii i etnologii.
W 1911 roku ukazała się w druku około 80-stronicowa pierwsza rozprawa naukowa Bronisława K. Malinowskiego pt. Totemizm i egzogamia, nawiązująca do ustaleń J. G. Frazera. W 1913 roku wydano pierwszą książkę naszego rodaka w języku angielskim: The Family among the Australian Aborigines (wznowiona w Nowym Jorku w 1963 i 1969), bardzo życzliwie przyjęta przez świat naukowy, a później w ogóle uważana za dzieło otwierające nową epokę w naukach o społeczeństwie.
W 1915 roku ujrzała światło w Krakowie kolejna książka B. Malinowskiego w języku polskim: Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego. Pogląd na genezę religii ze szczególnym uwzględnieniem totemizmu.
W tym czasie B. Malinowski prowadził już wykłady na uniwersytecie londyńskim, gdzie się przyjaźnił m.in. ze znakomitym antropologiem C. G. Seligmanem.
W czerwcu 1914 roku młody naukowiec wypłynął z Londynu statkiem „Orsova” w kierunku Nowej Gwinei na czele wyprawy badawczej odbywanej pod auspicjami British Association for Advancement of Science. Przez półtora roku prowadził tu badania nad obyczajami ludu Mailu, zamieszkującego głównie wyspę Toulon koło południowego wybrzeża Nowej Gwinei.
Stuart Baker w studium Witkiewicz and Malinowski. The Pure Form of Magic, Science and Religion (1973) zwraca uwagę na pewien intrygujący szczegół, gdy pisze: „W pierwszej etnograficznej ekspedycji Bronisława Malinowskiego towarzyszył mu – jako fotograf i rysownik – Stanisław Ignacy Witkiewicz, bliski przyjaciel antropologa. Wyjazd Witkiewicza do Petersburga, gdzie wstąpił do armii carskiej, zakończył ich długoletnią, trwającą jeszcze od czasów dzieciństwa przyjaźń. W tym samym czasie Malinowski rozpoczynał w Nowej Gwinei słynne studia nad wyspiarzami z Triobriandów.
Dziennik uczonego, obejmujący lata 1914–1918, zawiera wiele krótkich wzmianek o Witkiewiczu. Świadczą one o tym, jak głęboko przeżywał Malinowski zerwanie przyjaźni, zdając sobie sprawę, iż jest ono definitywne:
„Jestem straszliwie przybity i załamany zerwaniem mojej największej przyjaźni [...] Przyjaciel to ktoś bezcenny, ale też ktoś, kto potęguje wartość drugiej osoby. Fatalnie. Wina za to zerwanie leży przede wszystkim w jego nieugiętej dumie, w jego braku rozwagi, w jego niezdolności do przebaczania innym czegokolwiek...”
Witkacy z kolei będzie się często, bezpośrednio lub pośrednio, powoływać na Malinowskiego. Nie były to specjalnie życzliwe uwagi, wyraźnie podkreślały głębokie różnice filozoficzne dzielące ich obu. Nie znaczy to jednak, iż w ciągu wieloletniej przyjaźni Witkiewicz nie poddał się, choćby częściowo, wpływowi tak wielkiego intelektu, jakim był Malinowski; zwłaszcza, że wykazywał niebywałą wprost zdolność przyswajania najbardziej rozbieżnych idei i przystosowywania ich do własnych celów. Przyjaźń z Malinowskim, trwająca przecież do lat dojrzałych, musiała pozostawić ślad w jego sposobie myślenia.
Mimo istotnych różnic światopoglądowych, wiele ich łączyło. Obaj dość wcześnie zainteresowali się psychoanalizą, co wywarło niemały wpływ na późniejszą działalność obydwu. Witkiewicza pasjonował problem zasady istnienia oraz mechanizm działania rodziny i społeczeństwa, mitu i religii, a więc zagadnienia, nad którymi pracował przyjaciel.
Malinowski zajął się antropologią już po otrzymaniu stopnia doktora nauk przyrodniczych, w 1908 r. Podczas choroby, która przerwała jego studia, przeczytał Złotą Gałąź Jamesa Frazera. Dzieło to – jak pisał później – „porwało go i zniewoliło bez reszty”. Entuzjazm ten nigdy go już nie opuścił.
Sądy Witkiewicza dotyczące społeczeństwa wydają się pozostawać również pod silnym wpływem Frazera – wybitnego reprezentanta ewolucjonistycznego poglądu na cywilizację. Według niego społeczeństwo wywodzi się z pierwotnego stanu jednorodności, charakteryzującego się grupowym małżeństwem, swobodą seksualną i brakiem hierarchii społecznej. Oczywiście Witkacy zdeformował na swój sposób poglądy angielskiego antropologa: „Zdezorganizowana, raczej amorficzna od początku banda prymitywu społecznego u najniższych dzikusów i w kulturach, o ile można je tak nazwać [...] wyłoniła indywiduum, poddała mu się, aby po wiekach, strawiwszy je i nakarmiwszy się niemi, stać się nieszczęśliwą w zupełnie antyindywidualnej, mechanicznej organizacji – czyli dojść odwrotną drogą do stanu pierwotnego”.
Powrót do jednorodności – to stały motyw w twórczości Witkiewicza. Ewolucja społeczeństwa zakreśliła pełne koło, wracając do „świetnie zagospodarowanego mrowiska”. Jednostka osiągnęła już szczyt własnego rozwoju i cywilizacja może jedynie rozpocząć powrót do jednorodności. Ta cykliczna wizja ewolucji cywilizacji została najlepiej ukazana w trzech sztukach z roku 1921: Metafizyce dwugłowego cielęcia, Kurce wodnej i Gyubalu Wahazarze, które można by nawet potraktować jako rodzaj kosmicznej trylogii.
W Metafizyce dwugłowego cielęcia akcja rozpoczyna się wśród Papuasów, gdzie zachodnia cywilizacja styka się z najbardziej prymitywnym społeczeństwem. Kontrast między nimi podkreślony jest jeszcze, bowiem bohaterowi przypomina się co pewien czas, że ma grać rolę w cywilizacji zachodniej. W Kurce wodnej pozostajemy co prawda w obrębie świata Zachodu, lecz ucharakteryzowanie aktorów sugeruje przechodzenie od XVIII do XX wieku, tzn. z przeszłości do współczesności. Nakreślony w tej sztuce sens historycznej ewolucji kończy się wraz z rewolucją.”
Wszystkie te idee pisarza-katastrofisty kształtowały się pod niewątpliwym wpływem filozofii Bronisława Malinowskiego...

* * *

Po powrocie z pierwszej wyprawy na Pacyfik Malinowski szybko opracował zebrany materiał i w 1915 roku wydał w Melbourne monografię pt. The Natives of Mailu. Preliminary Results of the Robert Mond Research Work in British New Guinea.
W 1916 roku, zaocznie, w Londynie zostaje mu nadany stopień doktora nauk (D. Sc.) na podstawie opublikowanych prac. W ten sposób wyjaśniono niewyraźną dotychczas sytuację Bronisława Malinowskiego, jeśli chodzi o jego formalny status naukowy. Co prawda w bardziej kulturalnej Wielkiej Brytanii nie przywiązywano nadmiernej uwagi do formalnych papierków i oceniano naukowca – w przeciwieństwie np. do Rosji i Polski – na podstawie jego faktycznego dorobku, publikacji przede wszystkim, ale jednak i tam ta sprawa musiała być uregulowana.
W okresach maj 1915 – maj 1916 oraz października 1917 – październik 1918 odbył B. K. Malinowski z Melbourne kilka podróży badawczych na wyspy Trobrianda, Amphlett, Dobu, Samarai. W krótkim okresie doskonale opanowywał języki lokalnych plemion, tak iż posługiwał się nimi biegle w kontaktach z tubylcami, co niezmiernie ułatwiło mu zbieranie informacji i innych materiałów naukowych. Prócz kilku języków europejskich B. K. Malinowski dokładnie opanował kilkadziesiąt języków plemiennych wysp w regionie Australii i Nowej Gwinei.
Operatywnie opracowywane materiały niebawem były publikowane w postaci artykułów, a nieco później też książek. Od 1916 roku imię Bronisława Kaspra Malinowskiego znane było całemu ówczesnemu światu naukowemu.
Podczas swych wypraw nasz rodak zebrał obszerne kolekcje przedmiotów kultury materialnej i sztuki wyspiarskiej; połowę z tych zbiorów ofiarował muzeum w Melbourne, zakładając słynne zbiory im. Roberta Monda, a drugą część przekazał w darze dla British Museum w Londynie. Dwa te kroki ukazują B. K. Malinowskiego jako człowieka absolutnie bezinteresownego i szlachetnego, prawdziwego bohatera nauki.

* * *
Wybitny badacz nie ograniczał się tylko do opisywania tych czy innych stereotypów zachowań kulturowych, lecz niemało uwagi poświęcał również najbardziej ogólnym zagadnieniom filozofii kultury, wnosząc w tej dziedzinie niemały wkład do piśmiennictwa europejskiego. W książce Szkice z teorii kultury (Warszawa 1958, s. 29-33) uczony pisał:
„Najpierw dobrze będzie spojrzeć na kulturę z lotu ptaka, zobaczyć ją w różnych postaciach. Jest ona oczywiście integralną całością składającą się z narzędzi i dóbr konsumpcyjnych, konstytucjonalnych, twórczych zasad różnych grup społecznych, ludzkich idei i umiejętności, wierzeń i obyczajów. Czy rozpatrujemy bardzo prostą i prymitywną kulturę, czy też złożoną i rozwiniętą, w obu wypadkach napotykamy ogromny aparat, częściowo materialny, częściowo ludzki, a częściowo duchowy, za pomocą którego człowiek daje sobie radę z konkretnymi specyficznymi problemami, z którymi się styka. Te różne problemy, które trzeba rozwiązać, zjawiają się dlatego, iż człowiek posiada ciało podlegające różnym potrzebom organicznym, i że żyje w otoczeniu, które jest jego najlepszym przyjacielem, które dostarcza podstawowych surowców ludzkiej pracy i które jednocześnie jest niebezpiecznym wrogiem kryjącym w sobie wiele nieprzyjaznych sił.
W tym nieco przypadkowym i na pewno skromnym stwierdzeniu, które zostanie dalej dokładniej rozpracowane, zawarta jest myśl, że teoria kultury musi opierać się na danych biologicznych. Człowiek należy do gatunku zwierzęcego. Jest on zależny od elementarnych warunków, które umożliwiają mu utrzymanie się przy życiu. Ciągłość gatunku i organizmu może on utrzymać tylko przez pracę. Z kolei w całej swej działalności produkcyjnej człowiek tworzy nowe, wtórne środowisko. Jak dotąd, nie powiedzieliśmy nic nowego, podobne definicje kultury często były formułowane. Pragniemy jednak uzupełnić to paroma wnioskami.
Po pierwsze, jest rzeczą jasną, że każda kultura zakłada dla zaspokojenia organicznych, czyli podstawowych potrzeb człowieka czy gatunku istnienie pewnego minimum warunków. Ludzkie potrzeby nutrytywne, reprodukcyjne i higieniczne muszą być zaspokojone. Są one zaspokajane przez kształtowanie nowego, wtórnego, sztucznego środowiska. To środowisko, stale reprodukowane i utrzymywane, jest właśnie samą kulturą. Twór ten możemy najogólniej określić jako nowy standard życiowy, który zależy od kulturalnego poziomu społeczeństwa, otoczenia i produkcyjności grupy.
Kulturowy standard życia oznacza, że pojawiają się nowe potrzeby i ludzkie zachowanie jest zdeterminowane przez nowe konieczności. Tradycja kulturowa jest przenoszona z pokolenia na pokolenie. System wychowawczy musi istnieć w każdej kulturze. Porządek i prawo muszą być zachowywane, skoro współdziałanie jest istotą wszelkiego działania w obrębie kultury. W każdym społeczeństwie muszą istnieć urządzenia sankcjonujące obyczaje, etykę i prawo. Materialny substrat kultury musi być odnawiany oraz utrzymywany przez pracę. Z tego wynika, iż pewne formy ekonomicznej organizacji są konieczne nawet w najbardziej prymitywnych kulturach.
Tak więc człowiek zaspokaja przede wszystkim potrzeby swego organizmu. Musi stworzyć odnośne urządzenia oraz żywi się, ogrzewa, buduje domy, ubiera się lub chroni przed zimnem, wiatrem i niepogodą. Zapewnia sobie obronę przed zewnętrznymi niebezpieczeństwami fizycznymi oraz zwierzęcymi i ludzkimi wrogami. Wszystkie te elementarne problemy ludzie rozwiązują za pomocą wytworów, organizacji współdziałania oraz przez rozwój wiedzy, tworzenie etyki i pojęć wartościujących. Spróbujemy pokazać, że można stworzyć teorię, która będzie wiązała podstawowe potrzeby i ich zaspokojenie w ramach kultury z powstawaniem nowych potrzeb kulturalnych, i że te nowe potrzeby stają się wtórnym czynnikiem determinującym człowieka i społeczeństwo. Będziemy rozróżniać wymogi instrumentalne, powstające z działalności ekonomicznej, normatywnej, wychowawczej i politycznej, oraz potrzeby integratywne. Wymienimy tutaj naukę, religię i magię. Działalność artystyczną i rozrywkową powiążemy bezpośrednio z pewnymi fizjologicznymi cechami ludzkiego organizmu i jednocześnie pokażemy jej powiązanie z takimi rodzajami zorganizowanych czynności, jak działalność magiczna, wytwórcza i wierzenia religijne.
Jeśli taka analiza wyjawi nam, że biorąc poszczególną kulturę jako koherentną całość możemy stwierdzić pewną ilość powszechnych determinant, które ją określają, to możemy wówczas sformułować szereg tez, które spełnią rolę drogowskazów w badaniach terenowych, mierników w pracach porównawczych i ogólnej skali w procesach przemian i adaptacji kulturowych. W takim ujęciu kultura przestanie się nam wydawać „łataniną ze strzępów i gałganów”, tak jak wygląda w ujęciu niektórych współczesnych antropologów. Odrzucamy tezę, że „nie można dokonywać żadnych ogólnych pomiarów zjawisk kulturowych” i że „prawa procesów kulturalnych są nieokreślone, jałowe i bezużyteczne” (...).
Proponuję nazwać taką jednostkę organizacyjną starym, lecz nie zawsze jasno zdefiniowanym czy konsekwentnie używanym terminem – instytucja. Pojęcie to zawiera zespół tradycyjnych wartości, do których ludzie wspólnie doszli. Implikuje ono również, że ludzie ci pozostają w określonych stosunkach pomiędzy sobą i wobec fizycznej części otaczającego ich środowiska, naturalnego i sztucznego. W imię celów lub tradycyjnych przyzwyczajeń, posłuszni specyficznym normom swego stowarzyszenia, pracując z pomocą materialnych urządzeń, ludzie działają wspólnie i w ten sposób zaspokajają swoje potrzeby, wywierając jednocześnie wpływ na otaczające ich środowisko.
Kultura jest całością złożoną z częściowo autonomicznych, częściowo współzależnych instytucji. Tworzy ona całość z serii zasad takich jak wspólność krwi przez prokreację; sąsiedztwo związane z współdziałaniem; specjalizacja czynności i ostatnie, choć nie najmniej istotne, stosowanie siły w organizacji politycznej. Każda kultura swoją kompletność i samowystarczalność zawdzięcza temu, że zaspokaja cały szereg podstawowych potrzeb, instrumentalnych i integratywnych.
Wszystkie ewolucje lub dyfuzyjne procesy zachodzą przede wszystkim w formie zmian instytucjonalnych. Czy w formie wynalazku, czy też w formie rozpowszechniania, nowe środki techniczne są przejmowane przez istniejący już system zorganizowanego zachowania i powodują stopniowo całkowite przekształcenie tej instytucji... Zanim nie powstały nowe potrzeby, nie dokonuje się żadnych wynalazków ani rewolucji, nie zachodzi żadna społeczna czy intelektualna zmiana; gdy powstaną nowe potrzeby, wtedy nowe metody techniczne, rozwój wiedzy, nowe wierzenia zostaną przystosowane do procesów kulturowych lub instytucji.”
Poszczególne aspekty teorii kultury Bronisława Malinowskiego były nieraz poddawane krytyce naukowej, szczególnie te jej niuanse, które wydają się grzeszyć pewną jednostronnością. Niekiedy jednak polemika z tezami wybitnego uczonego wynikała z niedokładnego rozumienia jego poglądów.
Profesor T. Ojzerman pisze: „B. Malinowski, wybitny antropolog angielski, uważa, że podstawowe elementy kultury, które on nazywa instytutami, mają podstawę biologiczną, a nieraz też wręcz pochodzenie biologiczne. W związku z tym twierdzi, że będące zupełnie nie do pogodzenia części składowe kultury różnych epok i narodów oddalonych od siebie nawzajem tysiącleciami historii ludzkości, posiadają wspólnotę funkcjonalną, to znaczy wykonują na różny sposób jedną i tę samą życiowo ważną funkcję, zaspokajają podstawowe, biologicznie uwarunkowane, potrzeby życiowe. Funkcjonalną wspólność należy więc, według niego traktować jako tożsamą w różnych kulturach istotową cechę. Malinowski mianowicie pisze, że niektóre realia, które na pierwszy rzut oka wydają się nader dziwaczne, w istocie bywają nieraz powszechnymi i fundamentalnymi elementami kultury. W ten sposób on nie ma żadnych wątpliwości co do faktu istnienia uniwersaliów kulturowych.
Jako przykład „dziwnych” realiów kulturowych, które harmonizują z fundamentalnymi elementami kultury, Malinowski podaje kanibalizm, w którym widzi konieczny i nieuchronny w określonych okolicznościach sposób zaspokajania aktualnych, w istocie rzeczy biologicznych, potrzeb ludzi. Pod „określonymi okolicznościami” rozumie się epokę paleolitu. Co prawda, kanibalizm zachował się i u niektórych szczepów, zwanych pierwotnymi, także w następnych epokach. Badanie tego fenomenu ujawnia obecność określonego rytuału religijnego, który nie jest związany, w każdym bądź razie bezpośrednio, z zaspokajaniem aktualnych potrzeb fizjologicznych, z wymuszoną koniecznością.
Zgadzając się z Malinowskim co do funkcjonalnej wspólnoty instytucji kulturowych, uważam jednak, że przytoczony przez niego jako przykład fenomen kanibalizmu ujawnia poważne niedociągnięcie, cechujące jego teorię kultury, a przez to i zawarte w ramach tej teorii pojęcie uniwersaliów kulturowych. Malinowski zasadniczo obstaje przy deskryptywnym opisie kultury, to jest uważa za bezpodstawną jej normatywną charakterystykę. Według mnie, charakterystyki normatywne nie mogą być wyłączone z pojęcia kultury chociażby z tego tylko względu, że każda kultura zawiera w sobie wielorakie normy oraz odnośne preferencje i zakazy”.
Kulturę nierzadko definiuje się jako to, co czynią ludzie, w odróżnieniu od tego, co czyni sama przyroda. To właśnie stanowi deskryptywną charakterystykę kultury, która nie wytrzymuje krytyki. Istnieje przecież także inna szeroko rozpowszechniona definicja kultury jako całokształtu osiągnięć człowieka w wytwórczości, nauce, sztuce itp. W tym sensie mówi się np. o kulturze technologicznej, odkryciach naukowych, metodach badawczych, kulturze estetycznej, moralnej itp. To zaś już jest charakterystyką normatywną kultury, która, i owszem, sama w sobie jest ograniczona, dokładnie tak, jak jest takową charakterystyka deskryptywna. Potrzebne więc jest połączenie charakterystyki deskryptywnej kultury z normatywną, uważa T. Ojzerman, twierdząc, że jest to zadanie niełatwe, ale możliwe do rozstrzygnięcia. Tym bardziej możliwe – dodajmy na marginesie, – że B. Malinowski nie bez powodzenia rozstrzygał je na łamach swych dzieł...

Jedną z istotnych cech funkcjonalizmu Bronisława Malinowskiego, a i w ogóle każdego funkcjonalizmu, jest jego relatywizm. Badanie relatywnych w poszczególnych kulturach zróżnicowań, odrębności zachodzących pomiędzy ludźmi, ma mieć jednocześnie indukcyjny i empiryczny charakter, gdyż w istocie funkcje realizowane poprzez poszczególne formy kulturowe są takie same – służą zaspokajaniu ludzkich potrzeb.
Kierując się tą metodologią uczony czynił nieraz zaskakująco trafne obserwacje nad potocznym życiem ludzi. „Ze stanowiska tej moralności – pisał – którą przypisujemy naszemu postępowaniu, niemoralne jest każde społeczeństwo, z wyjątkiem naszego własnego”...
W dziele zaś Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikich mówi np. o wystawnym i ceremonialnym sposobie, w jaki zobowiązania prawne muszą być w większości wypadków realizowane: „Wiąże to ludzi przez odwołanie się do ich próżności i zarozumiałości, do ich pasji wyróżnienia się przez pokaz. W ten sposób wiążąca moc tych reguł wynika z naturalnych sprężyn psychicznych egoizmu, ambicji i próżności, puszczonych w ruch przez specjalny mechanizm społeczny, w który wplecione są obowiązkowe czynności”.

* * *

W 1919 roku Bronisław K. Malinowski ożenił się z Elsie Rosaline Masson, córką profesora chemii uniwersytetu w Melbourne. Małżeństwo to trwało 16 lat, aż do zgonu pani Malinowskiej w 1935 roku, a pozostały z niego trzy urodziwe córki: Helena, Józefa i Wanda.
Praca w szkodliwych dla białego człowieka warunkach tropikalnych fatalnie odbiła się na stanie zdrowia podróżnika. W 1920 roku Malinowski wrócił do Europy i zamieszkał przejściowo na Teneryfie (wyspy Kanaryjskie), gdzie opracował swe słynne wielkie dzieło Argonauts of the Western Pacific (pierwsze wydanie: London 1922; kolejne później). W 1963 roku ukazał się przekład francuski tego dzieła, w 1967 – polski.
Od 1921 B. K. Malinowski objął ponownie wykłady w School of Economics w Londynie, od 1922 roku był tam „lecturer of social antropology”, od 1924 – docentem (reader), a od 1927 – profesorem i kierownikiem katedry antropologii społecznej Uniwersytetu Londyńskiego, którego częścią składową stała się właśnie wspomniana powyżej School of Economics.
W tym okresie Malinowski przedsięwziął m.in. krótką wyprawę badawczą do Indian Hopi oraz wykładał na Uniwersytecie Kalifornijskim.
W 1926 roku ukazuje się w Londynie kolejne wielkie dzieło uczonego:„Crime and Custom in Savage Society; przekład polski Prawo, zwyczaj, zbrodnia w społeczności dzikich, Warszawa 1939. W 1927 wychodzi Sex and Repression in Savage Society (przekład francuski 1933); w 1929 ukazuje się The Sexual Life of Savage in North Western Melanesia; trzecie wydanie w Londynie 1932; przekłady francuski i niemiecki – 1931, polski – 1938 pod tytułem Życie seksualne dzikich (2-gie wydanie 1957, kolejne później). W roku 1935 wydano w Londynie dwutomowe dzieło Malinowskiego Coral Gardens and their Magic, nieraz potem w różnych krajach wznawiane.
Przez szereg lat B. K. Malinowski mieszkał we Francji, przebywał też w USA, przeważnie w celach kuracyjnych.
W 1934 roku badał na terenie Afryki Południowej i Wschodniej obyczajowość plemion Bemba, Dżaga, Swazi, Maragali oraz Masajów i Kikujów.
W 1940/41 prowadził badania wśród Indian Zapoteków doliny Oaxaco w Meksyku.
W 1940 roku Malinowski ożenił się powtórnie, tym razem z malarką Violettą A. Brante (Violettą Swann), lecz dzieci z tego stadła nie było.
Odrębną kartę działalności Malinowskiego – podkreślmy to jeszcze raz – stanowiła jego praca na uniwersytetach. Jak pisał jeden z jego uczniów, „...bardziej niż czymkolwiek innym Malinowski był wielkim nauczycielem. Skupiał uczniów z całego świata, reprezentujących różnorodne gałęzie wiedzy. (...) Stymulująca rola Malinowskiego wobec uczniów sprowadzała się do połączenia wielu zalet: jego subtelnej umiejętności analizy, szczerości w atakowaniu problemów, poczucia rzeczywistości, właściwej uczonemu znajomości i opanowaniu literatury, zdolności włączenia szczegółu w ogólne idee, znakomitego i dowcipnego sposobu prowadzenia dyskusji. Ale ta stymulująca rola polegała jeszcze na czymś innym, na jego liberalnej interpretacji roli nauczyciela. Jeden chiński student wśród nas powiedział raz do mnie: Malinowski jest jak nauczyciel Wschodu – on jest ojcem dla swoich uczniów”. Nic więc dziwnego, że na seminarium Malinowskiego wykształciła się cała plejada wybitnych później badaczy pracujących na różnych uniwersytetach świata. Wystarczy wymienić takie nazwiska, jak R. Firth, następca Malinowskiego na katedrze antropologii w Londynie, M. Fortes, S. F. Nadel, I. Schapera, A. Richards, L. Mair, M. Wilson, R. Piddington, E. Leach i wielu innych, wśród nich także ludzie zajmujący się praktyką społeczną, jak późniejszy prezydent Kenii Jomo Kenyatta. Przez seminarium Malinowskiego przewinęło się też kilku polskich uczonych: Kazimierz Dobrowolski, Jerzy Kuryłowicz, Maria i Stanisław Ossowscy, Józef Obrębski, Feliks Gross, Andrzej Waligórski. Można śmiało powiedzieć, że Malinowski spełniał doskonale rolę uczonego uniwersyteckiego, był znakomitym badaczem i równie świetnym nauczycielem.
W roku 1938 – na tzw. sabbatical laeve, czyli rok wolny od zajęć we własnej uczelni – wyjechał Malinowski do Stanów Zjednoczonych. Tam zastał go wybuch II wojny światowej. Nie wrócił już do Europy i przyjął profesurę w Yale University. Wojna z Niemcami hitlerowskimi obudziła w nim na nowo polskie sentymenty. Wcześniej zdawał się skłaniać ku poglądowi, że być antropologiem oznacza być obywatelem całego świata, a sprawa przynależności narodowej ma znaczenie drugorzędne. W imię wartości ogólnoludzkich występował przeciwko ideologii i ustrojom totalitarnym, wypowiadał sarkastyczne i jadowite uwagi pod adresem faszyzmu i tzw. realnego socjalizmu w krajach satelitarnych ZSRR.
Jego książki były na niemieckim i sowieckim indeksie. Teraz zaangażował się w działalność na rzecz pokonanej Polski wykorzystując swoją pozycję naukową. Był, obok O. Haleckiego, J. Kucharzewskiego, W. Lednickiego, W. Świętosławskiego, R. Taubenschlaga, współzałożycielem Polskiego Instytutu Naukowego w Stanach Zjednoczonych (Polish Institute of Art and Sciences in America) i jego pierwszym prezydentem. Na zebraniu inaugurującym działalność Instytutu mówił m.in.: „Chciałbym otworzyć inauguracyjne posiedzenie Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce. Utworzenie nowego polskiego ośrodka naukowego następuje we wstrząsającym i historycznym momencie. Jesteśmy głęboko poruszeni. Nasz kraj nie ma obecnie żadnych uniwersytetów, żadnych bibliotek, żadnych ośrodków nauczania. Myślimy o tych naszych kolegach, którzy umierają w obozach koncentracyjnych, prześladowani, na polu bitwy, czy też giną jako ofiary głodu i chorób śmiertelnych (...) Aby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień, chcę podkreślić, że Instytut nie ma żadnych politycznych i stronniczych zamiarów. Oddamy się wyłącznie i całkowicie pracy naukowej i kulturalnej, czy to na polu filozofii, czy nauk przyrodniczych, czy społecznych (...) Poświęcamy się tutaj badaniom, nauczaniu, pracy literackiej – dla idei humanizmu”. Następnego dnia po tym inauguracyjnym zebraniu, 16 maja 1942 roku Bronisław Malinowski zmarł nagle na skutek udaru mózgu w New Haven.
Po śmierci wielkiego uczonego wydano szereg jego dalszych dzieł: A scientific Theory of Culture, Chapell Hill 1944, przekład niemiecki 1949, polski 1958, francuski 1968; Freedom and Civilization, New York 1944, przekład niemiecki 1951; The Dynamics of Culture Change, New Haven-London 1945, przekład niemiecki 1951, polski 1958, francuski 1970. W 1967 roku wydano w Londynie obszerny wybór z intymnego dziennika Bronisława K. Malinowskiego, który on prowadził w języku polskim w czasie ekspedycji trobriandzkiej, pt. A Diary in the Strict Sense of the Term.

* * *

Choć oddalony od Polski, zawsze pielęgnował z nią ścisłe kontakty.
Od 1930 roku Bronisław K. Malinowski był zagranicznym członkiem korespondentem Polskiej Akademii Umiejętności, od 1938 – jej zwyczajnym członkiem zagranicznym. Nieraz odwiedzał w tym okresie Polskę z wizytami prywatnymi, czuł się zawsze z Ojczyzną mocno związany.
O swoim stosunku do Polski Bronisław K. Malinowski we wstępie do polskiego wydania jednego ze swych dzieł pisał jak następuje: „Pracować mi przyszło w obcym środowisku i nauce polskiej służyć tylko pośrednio. Czyż jednak przestałem jej służyć, rzucając swą twórczość naukową na teren międzynarodowy i pracując w warunkach pozwalających mi osiągnąć pomyślniejsze rezultaty? Nie sądzę. Służyłem polskiej nauce zawsze, nie mniej niż inni, tylko inaczej. I takich usług na obczyźnie wymagała ona. Polakiem zaś nigdy czuć się nie przestałem i zawsze, jeśli tego zaszła potrzeba, potrafiłem to podkreślić”.
Wyrażał też znakomity uczony radość z powodu symbolicznego powrotu do Polski: „Czuję się szczęśliwy, że wreszcie danym mi jest przemówić do czytelników w języku, w którym się wychowałem, w języku, który stanowi moje najszczytniejsze dziedzictwo kulturalne.”



Mineyko



Mineykowie vel Minejkowie pieczętowali się godłem rodowym Gozdawa. Już około roku 1434 w przywilejach Kazimierza Jagiellończyka wspomina się o nadaniu ziem na terenie Żmudzi panom Minejkom (Russkaja Istoriczeskaja Biblioteka, t. 15, s. 85).
Tomasz Minejko w 1764 roku podpisał od województwa połockiego akt elekcji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 121).
Sędzia grodzki trocki Michał Mineyko figuruje na liście szlachty tegoż powiatu z roku 1809.
Wywód familii urodzonych Mineyków herbu Gozdawa z 10 stycznia 1799 r. donosi, iż „wywodzącego się teraz z bratem y synem urodzonego Tomasza Mineyki, pisarza ziemskiego powiatu kowieńskiego, pradziad Jerzy; dziad dwóimienny Jan Karol; oyciec Franciszek Mineykowie, z rodowitey y starożytney szlachty polskiey pochodząc, rozmaite w Xięstwie Żmudzkim y powiecie kowieńskim dziedziczne ziemskie possydowali y teraz dziedziczą majątki, jako też od panujących Monarchów Polskich licznemi przywilejami y nadaniami, w znamienitych krajowych posługach byli zaszczyceni”. Bagieńce i Wilatyszki w powiecie telszewskim; Trajegnie, Narwojszyszki, Kowkle, Dragżynie, Porawdzie, Berże w powiecie powondeńskim; Drabusławka w powiecie korszewskim; Wieszwiany, Naryszki, Borykowszczyzna w powiecie wieszwiańskim; Użminie w powiecie medyngiańskim; Łaukokienie w powiecie kowieńskim – oto wcale nie wyczerpująca lista majątków, które były w posiadaniu rodu Mineyków w ciągu XVII-XVIII wieku.
Jak wynika z przekazów archiwalnych, Mineykowie w XVII-XVIII w. brali żony m.in. z domów Białłozorów, Rozgałów, Dziakowskich, Dargiewiczów, Białobrzeskich, Jamontów, Wierzbickich.
W 1791 r. Tomasz Mineyko, pisarz ziemski powiatu kowieńskiego, z synem Michałem i z bratem Rafałem, szambelanem Dworu Polskiego, z posessyi Stokliszek uznani zostali przez heroldię wileńską za „rodowitą y starożytną szlachtę polską” oraz wpisani do pierwszej klasy Ksiąg Szlachty Guberni Litewskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 861, s. 21-28).
Później Mineykowie posiadali też majątek Dubniki i Osinówkę w powiecie trocko-wileńskim.
Wywód Familii Urodzonych Mineyków herbu Gozdawa z 1835 r. podaje, że „familia urodzonych Mineyków od czasów dawnych używa praw i prerogatyw stanowi dworzańskiemu właściwych. Tomasz Mineyko za przywilejami królewskimi posiadał nadane sobie prawem dożywotnim Łukociennie i starostwo stokliskie w powiecie kowieńskim położone”. Nadał je król Stanisław August w latach 1768 i 1795 (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1045, s. 112-113).
Tomasz Mineyko (żył w drugiej połowie XVIII wieku), pisarz ziemski kowieński, starosta stokliski, na Sejm Czteroletni, był w swoim czasie wpływowym na Litwie działaczem politycznym członkiem władz narodowych w czasie powstania Tadeusza Kościuszki. Cieszył się dużym autorytetem u części tutejszej szlachty, inna jednak część pisywała na niego po rozbiorach liczne donosy do władz rosyjskich z prośbą wywiezienia na Sybir tego „rewolucjonisty”.



Zygmunt Mineyko


Jak podaje Irena Kucza-Kuczyńska w Polskim słowniku biograficznym (t. XXI/2, Wrocław-Warszawa 1976, s. 283) urodził się w miejscowości Bałwaniszki powiatu oszmiańskiego na Wileńszczyźnie. Według źródeł rodzinnych urodził się w Wilnie, lecz całe dzieciństwo spędził właśnie na wsi, by zażywać świeżego powietrza i zdrowej żywności.
Był synem Stanisława Mineyki, powstańca 1831 roku oraz Cecylii z Szukiewiczów, rodziny tak szeroko rozgałęzionej na Kresach, że jej poszczególne odnogi – właśnie ze względu na rozległe rozgałęzienie – używały różnych herbów rodowych: Kościesza, Odrowąż, Pobóg, Szeliga. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 542, 994, 1848; f. 391, z. 8, nr 2597).
Jak pisze profesor Eligiusz Kozłowski: „Zygmunt Gozdawa Mineyko, Litwin z głębokich borów, tak pięknie opisanych przez Mickiewicza i naszkicowanych genialnym ołówkiem Grottgera, urodził się w 1840 roku w rodowej posiadłości Mineyków – Bałwaniszkach. O rodzicach wiele powiedzieć nie możemy, ale pamiętnik syna ukazuje ich jako patriotów zaangażowanych w prace narodowe. Wszystkie dzieci Stanisława Jerzego i Cecylii z Szukiewiczów były wychowywane w duchu patriotycznym, na legendzie 1831 roku, męczeństwie Sz. Konarskiego (...), na łzach i krzywdzie tysięcy zesłanych w sołdaty i na Sybir, do przepastnych kopalń i tajg. Wszystkie też dokumentowały swój patriotyzm czynnym udziałem w manifestacjach roku 1861-1862”.
O swoim pobycie w Wilnie Zygmunt Mineyko, który w tym czasie uczęszczał do gimnazjum, wspominał wiele lat później (Z tajgi pod Akropol. Wspomnienia z lat 1848-1866, Warszawa 1971, s. 45-46): „Oprócz religii wszystkie inne przedmioty były wykładane w języku rosyjskim. Profesorom było zabronione odpowiadanie uczniom po polsku na ich zapytania czynione w naszej mowie, z obowiązkiem karcenia ich za tego rodzaju przestępstwo. Naturalnie, że nigdy nikt z nas nie naraził się na ukaranie przez nich, ale zrozumieliśmy prędko, że roztropność nakazywała nam zachowywać się uważnie, ażeby nie narażać na kompromitację Polaków nauczycieli, skarb nasz nieoceniony, i utracenia ich na zawsze, gdyż dyrekcja gimnazjum złożona z Moskali mogłaby ich przenieść do Rosji albo też pozbawić służby. Stało się na odwrót, przez psotników uczni, którzy tłumacząc się nieświadomością wyrażenia się po rosyjsku, czynili zapytywania w polskim języku do profesorów moskiewskich, żądając lepszego wyjaśnienia niezrozumiałych niby to kwestii. Wywiązywała się podówczas dyskusja i rejwach jeneralny na wielką pociechę nas wszystkich, gdyż moskiewscy nauczyciele, koszlawiąc nasz język, którego poduczyli się trochę podczas krótkotrwałego pobytu w Wilnie, chcieli nam wytłumaczyć znaczenie niezrozumiałych kwestii w polskim języku.
Po polsku nie wolno było odzywać się nauczycielom Polakom, a Moskale mogli go używać aż do czasu zupełnego wyćwiczenia się w używaniu naszej mowy, co też było nietrudnym, gdyż w Wilnie po moskiewsku nikt jeszcze się nie nauczył... Naturalnie, że młodzież szkolna nie używała innej mowy w porozumiewaniu się wzajemnym, a takoż Moskale czuli się jeszcze bezsilni do zabronienia w publicznym użytku polskiej mowy. Wszystkie rodziny urzędników moskiewskich ze służbą i dziećmi musiały się nauczyć po polsku, ażeby zapewnić znośną egzystencję pomiędzy nami. Wielu z naszych kolegów szkolnych Moskali nauczyło się i rozmawiało z nami po polsku”. Taka to była twarda i dzielna postawa ówczesnej młodzieży polskiej w Wilnie, która mogłaby powtórzyć za Romainem Rollandem piękną zasadę życiową: „Naszym obowiązkiem jest być wielkimi i tej wielkości na ziemi bronić”.
Od pewnej chwili władze rosyjskie powzięły podejrzenie co do lojalności państwa Mineyków. Zygmunt Mineyko później wspominał (Z tajgi pod Akropol, s. 23-24): „niedługo trzeba było oczekiwać na przewidywaną rewizję w mieszkaniu naszym, ale nie potrafiono odkryć podejrzewanych dokumentów, a przetrząsane listy nie udowodniły żadnej winy ojca. Nastąpiła tedy kolej na nas, dzieci, wezwanych przez oficera od żandarmerii, ażebyśmy wskazali kryjówkę zakazanych przedmiotów (...).
Postrach zapanował pomiędzy nami wielki, kiedy dyrygujący rewizją, ustrojony w złoto i w akselbanty, żandarm zagroził chłostą za ukrywanie prawdy, obiecując jednocześnie wynagrodzenie obfite cukierkami, jeżeli zechcemy być posłuszni. Brat nasz Eustachy, mając znakomity pomysł, odezwał się pierwszy, żądając zadatku w przyrzeczonych łakociach i wyrażając podejrzenie oszukaństwa.
Uradowany żandarm, że się znajduje na drodze odkryć, wysłał niezwłocznie jednego z podoficerów po zakup cukierków, a po ich dostarczeniu udzielił sporą garść Eustachemu, który ze szczególniejszą pompą powiódł żandarma do malutkiej izdebki, gdzie ojciec nasz pielęgnował skład starych i wyborowych cygar jako wielki ich amator i znawca, wskazując kryjówkę zakazanych przedmiotów, gdyż niektóre pudełka cygar pochodziły z kontrabandy.
Naturalnie, że następstwo tego odkrycia naraziło na wielki szwank zapasy naszego ojca i na zapłacenie pewnej kary pieniężnej, ale sytuacja została uratowana, gdyż my wiedzieliśmy dobrze, gdzie się ukrywały tajemne papiery, wykrycie których, a szczególnie pieczęci powstańczych, utorowałoby drogę na Sybir naszemu ojcu. Pomysł Eustachego upewnił też o niewinności rodziców, a żandarm uradowany z powodzenia poszukiwań, udzielając nam do podziału resztę cukierków i unosząc ze sobą liczne zapasy cygar i pieniężną karę, która pozostała na zawsze w kieszeniach jego, udzielił wszystkim dobrej nocy, przepraszając za narażenie na turbację.
Brat Eustachy doznał pieczołowitego uścisku od ojca, matki i nas wszystkich”...
Oczywiście Zygmunt Mineyko wykazywał podobną inteligencję i postawę w stosunku do zaborcy rosyjskiego.
Po tym, gdy młodzian ukończył gimnazjum wileńskie, podjął studia w Mikołajewskiej Szkole Inżynierskiej w Petersburgu. Podczas studiów zbliżył się z młodymi ludźmi, którzy należeli do organizacji rewolucyjnych, trafił pod ich wpływ i został wciągnięty do działalności „wywrotowej”.
Spędzając czas letni na feriach w miejscowości rodzinnej, odważnie agitował tutejszą ludność w duchu polsko-patriotycznym, by stawiała opór rusyfikatorskiej polityce rządu carskiego. Należał do co najmniej dwóch organizacji podziemnych, działających na tym terenie. Gdy dowiedział się, że policja rosyjska podejrzewa go i śledzi, postanowił ujść na emigrację i przez Mołdawię, Rumunię przedostał się do Włoch. Tutaj jakiś czas uczył się w polskiej szkole wojskowej, której komendantem był generał Ludwik Mierosławski. Należał do skrzydła radykalnego polskiej młodzieży, postulującego konieczność natychmiastowego przedostania się do Kraju i włączenia się do walki zbrojnej z zaborcami.
Gdy wybuchło Powstanie Styczniowe, ponownie przedostał się przez teren Turcji i Rumunii, lecz już w kierunku odwrotnym – do Polski, mianowicie do Galicji, by od stycznia 1863 roku do końca kampanii walczyć pod rozkazami generała Mariana Langiewicza i przejść razem z nim wszystkie wzloty i upadki ruchu powstańczego. Gdy powstanie polskie upadało pod ciosami armii rosyjskiej, rząd austriacki wycofał się z cichego wspierania insurgentów i także zaczął ich wyłapywać, więzić i prześladować. Z. Mineyko został osadzony przez Austriaków w więzieniu w Krakowie, jednak niebawem umknął stamtąd i na wiosnę 1863 znalazł się w ojczystym powiecie oszmiańskim. Rząd rewolucyjny w Warszawie powierzył mu pełnienie funkcji naczelnika wojennego powiatu oszmiańskiego. Oddział powstańczy został niebawem zorganizowany i jako tako uzbrojony. Składał się z miejscowych „dzieci szlacheckich”, nie mających zielonego pojęcia ani o prawdziwej wojnie, ani o prawdziwej polityce. Gorący patriotyzm miał zastąpić i wiedzę, i umiejętności. Ze skutkiem, którego należało oczekiwać: w połowie czerwca 1863 oddział powstańczy Z. Mineyki został rozbity pod miejscowością Rosoliszki, a jego nieliczni żołnierze poszli w rozsypkę. Byli zresztą wyłapywani po lasach przez ciemnych, aczkolwiek wyrachowanych, chłopów i przekazywani w ręce żołnierzy rosyjskich, otrzymując za to od władz zaborczych gratyfikacje w postaci ulg, premii i wódki.
Spętano w ten sposób także ręce Zygmunta Mineyki i odprowadzono na posterunek policji rosyjskiej. Sąd carski był krótki, z polsko-litewskimi powstańcami nie patyczkowano się wówczas, wyrok brzmiał: kara śmierci przez powieszenie. Z uwagi jednak na młody wiek powstańca i brak danych, co do jego jakichkolwiek godnych uwagi wyczynów antyrosyjskich, niebawem złagodzono wyrok do 12 lat katorgi w kopalniach pod miastem Nerczyńskiem.
Po drodze na zesłanie pan Zygmunt zbiegł z dwoma towarzyszami niedoli, dotarł do Petersburga, by stąd pod fałszywym nazwiskiem barona von Mebert przedostać się do któregoś z krajów zachodnich.
Całą tę epopeję Zygmunt Mineyko przedstawił w opowiadaniu, publikowanym na łamach pisma Żołnierz Polski w odcinkach pod rubryką Ze Złotej Księgi Bohaterów w roku 1921. Poniżej przytaczamy odnośny fragment: „Była już jesień 1863 roku. Po odczytaniu wyroku Mineykę przebranego na katorżnika umieszczono w więzieniu, gdzie gromadzono skazanych na ciężkie roboty lub posielenie na Sybirze. Nie było dnia, by do ciemnych kazamat nie przychodziły gromadki krewnych z węzełkami dla ojców, mężów i braci, za udział w powstaniu na Sybir skazanych.
Jednego dnia i Mineyce dane było zobaczyć swoich. Przyszła matka-wybawicielka z siostrą. Przyniosły tobołek z ubraniem, w którym straż przy rewizji nic nie znalazła. Z szkaplerza jednak, drżącemi rękami matczynemi zawieszonego na szyi syna, moskale wysupłali sto rubli w złocie. Pieniądze na ciężką drogę przeznaczone zagrabili, a staruszkę z córką kolbami z więzienia przepędzili.
Dnia następnego pod wieczór czterystu zesłańców odprowadzała silna eskorta na dworzec kolejowy. Żegnała ich ze łzami w głuchym milczeniu patriotyczna ludność Wilna. Zbliżyć się do więźniów, pożegnać i ostatniem polskiem słowem obdarować nie dali kozacy, wyprawiający harce po chodnikach i nahajkami rozpędzający gromady matek, ojców i dzieci... Nawet tym, co z poza parkanów chcieli swoich pożegnać, grozili lancami, szydząc i urągając.
W drodze na stację Mineyko dopatrzył się w tłumie pod parkanem wielkich, zalanych łzami oczu. Były to oczy matki...
Z okna pociągu, pędzącego do Petersburga żegnał ziemię ojczystą, żegnał ze ściśniętem z bólu sercem. Głos wewnętrzny mówił mu, że jej już nigdy nie zobaczy, jak tylu ojców, żołnierzy powstania 1831 r., jak tylu dziadów, żołnierzy ks. Józefa, Dąbrowskiego, Kościuszki i tych najstarszych – konfederatów barskich.
Z Petersburga, gdzie mieszkańcy gradem kamieni witali kajdanami pobrzękujących Polaków, koleją przyjechali do Moskwy. Tam zaczynała się już długa i ciężka droga, którą wszyscy prawie skazańcy musieli odbywać pieszo. Mała tylko garść, którym winy należenia do powstania nie udowodniono, korzystała z wozów. Do partji czterystu powstańców dołączyli moskale tylu mniej więcej zwyczajnych zbrodniarzy, także na Sybir skazanych, naumyślnie, żeby naszych poniżyć, zhańbić, udręczyć...
Szybkim krokiem zbliżała się ciężka zima rosyjska. Niewiele ciepła dawały katorżnicze łachmany, buty z nóg zlatywały. Nadchodziły takie mrozy, że nieraz po nocy, spędzonej w przydrożnej szopie, trzeba było zostawić kilku towarzyszy, co z dala od ojczystej ziemi ze zmęczenia, zimna i głodu pomarli. Wielu zostawało po szpitalach. Reszta, pędzona na wschód, nie upadała na duchu. I słowem dobrem polskiem, i pomocą w ciężkiej chwili krzepił jeden drugiego i podtrzymywał.
A w tej gromadzie wygnańczej wszystkie stany, wszystkie klasy społeczne były reprezentowane i w jednej doli katorżnej zrównane. Obok chłopów ze świętej Żmudzi z partji księdza Mackiewicza, obok mazurów i podlasiaków, co niedawno z kosami szli na armaty rosyjskie, postępowali obywatele ziemscy, lekarze, adwokaci, inżynierowie. Było sporo młodzi rzemieślniczej, służby folwarcznej, wielu leśników, dobrych strzelców i przewodników po puszczach augustowskich, kieleckich i kurpiowskich. Szli w gromadzie i księża, z bronią w ręku i z krzyżem schwytani, szły kobiety, dzielne kurjerki, wywiadowczynie, bohaterskie sanitariuszki powstania. Cała Polska – i ta biedna i ta bogata, ciemna i ta oświecona postępowała w tej gromadzie katorżników na daleki Sybir.
Po dwu dniach ciężkiej drogi trzeci był poświęcony odpoczynkowi, łataniu przyodziewku, gojeniu poranionych nóg, praniu koszul. Starszyzna w gromadzie więźniów uradziła, że w te dni odpoczynku trzeba się także uczyć. Uczyć czytania i pisania analfabetów, uczyć historji naszej tych, co jej dobrze nie znali, a w zamian za to ci prostaczkowie mieli nauczycieli swoich, lekarzy, adwokatów i innych uczyć rzemiosł i tak przygotować do zarabiania i utrzymywania się z pracy rąk na wygnaniu. Mineyko uczył się szycia czapek i skórzanych poduszek, włosiem wypychanych.
Gdy partia przybyła do Kazania, wybuchł śród więźniów tyfus. Trzeba było pozostawić kilkunastu towarzyszy w szpitalach przepełnionych chorymi z kilku poprzedzających partji. Reszta ruszyła w dalszą drogę, a z nimi Mineyko, ledwie trzymający się na nogach. Choć lekarz osądził, że jest zdrów i może iść, zaraz za miastem towarzysze musieli go umieścić na saniach, okryć i ciągle doglądać, bo mdlał i gorączkował.
Po kilku dniach wreszcie partja dotarła do Małmyża, gdzie Mineyko rozstał się z towarzyszami. Nieprzytomnego odnieśli do szpitala, gdzie pełnił służbę lekarz, Polak.
Pieczołowitości lekarza-rodaka w szpitalu małmyskim zawdzięczał Mineyko wraz z wielu innymi szybki powrót do zdrowia. Już po miesiącu ruszył z nową partią na Permę ku górom uralskim szlakiem, wytkniętym przez szkielety wygnańców polskich, zmarłych w drodze z zimna, głodu i tęsknoty za daleką ojczyzną.
W nowej partji, złożonej po większej części z obywateli ziemi mińskiej, grodzieńskiej i warszawskiej, panowały podobne stosunki, jak i w poprzedniej. I tu co trzeci dzień poświęcano nauce i wspomagano się, by wzmocnić wątlejące siły i przetrwać. Dla podtrzymania ducha i zachowania wartości moralnych i patriotycznych, takim promieniem jaśniejących niedawno po obozach, polach bitew powstańczych jako też więzieniach, powstała w partji myśl wydawania tygodnika „Narodowego”. W felietonie tego pisma ukazała się opowieść Mineyki o Szkole Wojskowej w Genui. W tydzień po ukazaniu się „Tygodnika narodowego” wydali powstańcy pod redakcją Napoleona Dąbrowskiego pismo „Osa” z ślicznemi ilustracjami.
Śród powstańców znajdowało się wielu cudzoziemców: Francuzów, Włochów, a nawet jeden Kroat. Za udział w powstaniu polskim pędzili ich Moskale na Sybir do ciężkich robót lub do więzień fortecznych, by strzec pilnie i nie dopuścić do skomunikowania się katorżników z rodzinami i rządami.
W Tobolsku partja więźniów, jak i następne, za nią nadciągające, musiała zatrzymać się i czekać. Bo oto ruszyły lody na wielkich rzekach sybirskich i nie można było przeprawić się na drugą stronę, a mostów nie było. Partje czekały, aż spłyną lody i rozpocznie się przeprawa promami.
W czasie miesięcznego postoju w obszernych więzieniach tobolskich zawiązała się śród powstańców organizacja, której celem było zadzierżgnięcie stosunków, pomoc wzajemna, nauka, ulżenie doli w dalszej drodze, w katorgach i na posieleniu. Na czele organizacji stanął N. Dąbrowski, jednym z czterech członków zarządu był Mineyko. Na ręce prezesa organizacji przesyłano podatki. Od niego wychodziły rozporządzenia i rozkazy.
Gdy tylko lody spłynęły, ruszyły partje w stronę Tomska. Obok Mineyki kroczył niejaki Strumiło, także powstaniec, z dniem każdym coraz bardziej zapadający na zdrowiu. Wzrostu byli jednakowego, z rysów twarzy i barwy włosów przypominał jeden drugiego.
Jednego dnia Strumiło tak osłabł, że żołnierze pozwolili umieścić go na wozie. Okryty kapotami i bielizną w tobołkach jechał pod troskliwą opieką towarzyszy. Z każdą przebytą wiorstą stan chorego się pogarszał. Oddech słabł z każdą chwilą, a mówienie sprawiało mu coraz większą trudność. W oczach postępujących obok wozu kolegów gasł na dalekiem wygnaniu, na wielkim, białym stepie sybirskim.
W nocy na etapie otoczony modlącymi się kolegami zmarł wygnaniec. Gdy na drugi dzień o świcie, przed wyruszeniem w dalszą drogę koledzy mieli mu oddać ostatnią przysługę ziemską i złożyć go w płytkim grobie, Mineyko za pozwoleniem towarzyszy zabrał zmarłego dokumenty, a swoje złożył w grobie Strumiły...
Na najbliższym postoju przy apelu wieczornym straże dowiedziały się, że Mineyko zmarł i leży pochowany przy drodze, a Strumiło, skazany na zamieszkanie pod dozorem w Tomsku, jest w partji.
Tak samo zrobił skazany na kilkanaście lat ciężkich robót doktor Aleksander Okińczyc, tak robili i inni.
Wkrótce w Tomsku pozostał Mineyko i zameldował się w policji jako Strumiło, gdzie otrzymał pozwolenie na swobodny pobyt w mieście z obowiązkiem meldowania się raz na miesiąc. W Tomsku także zatrzymał się doktor Okińczyc pod obcem nazwiskiem, Waszkiewicz i inni.
W Tomsku wynajął Mineyko mieszkanie z oknami, wychodzącemi na główną ulicę, którędy przeciągali eleganci miasta. W oknie wystawił kilka czapek uszytych w drodze, poduszkę wypchaną włosiem i kilka kwiatów z wosku. Wkrótce wyroby naszego wygnańca nabrały takiego rozgłosu, że zamówienia posypały się jak z rogu obfitości. Mineyko przyjął kilku uczniów z pośród wygnańców, pracy i zarobków mając coraz więcej.
Zarobione pieniądze składał skrzętnie, obmyślając z zaufanymi plan ucieczki z Sybiru. Położenie bowiem było groźne. Należało się liczyć z tem, że pewnego dnia władze wykryją tajemnicę, dowiedzą się, że przebywający w Tomsku Strumiło jest skazanym do ciężkich robót w kopalniach Nerczyńskich Mineyką. Kara czekała ciężka.
Wraz z doktorem Okińczycem i Waszkiewiczem rozpoczął Mineyko po 3-miesięcznym pobycie w Tomsku przygotowania do ucieczki. Pieniędzy zarobionych i przysłanych od drogiej matki starczyło na zakupienie koni i powozu. Dzięki staraniom Waszkiewicza otrzymali sfałszowane paszporty na wyjazd do Moskwy za interesami handlowymi.
Jednej nocy ruszyli we trzech w podróż. Jechali drogą tą samą, którą niedawno szli na wygnanie. Mijali znane dobrze stacje więzienne, brudne, pełne robactwa. Nocowali po wsiach, gdzie nieraz doznawali gościnności.
Rychłego pościgu zbiegowie się nie obawiali. Dzień i noc czuwali jednak, by się czemkolwiek nie zdradzić w drodze – zwłaszcza wymową. Jeden bowiem Mineyko mówił poprawnie po rosyjsku. Najgorzej mówił Okińczyc, a miał prócz tego tę wadę, że często we śnie mówił po polsku. Wskutek tego niejedną noc musieli towarzysze spędzić na czuwaniu, by zapobiec zdradzeniu się i unicestwieniu ucieczki.
W jednem miasteczku sybirskiem właściciel zajazdu podsłuchał, jak Okińczyc i Waszkiewicz rozmawiali po polsku. Narobił krzyku i chciał dać znać policji. Ledwie po długich prośbach i groźbach udało się naszym zbiegom umitygować oberżystę. Czem prędzej założyli konie i wypadli z miasta. Bojąc się jednak pogoni, porzucili na gościńcu konia i wóz wraz z manatkami, zaszyli się w ogromny las i dla pewności zmienili kierunek drogi. Udali się w stronę Omska.
Odtąd rozpoczęła się ciężka i trudna podróż piesza. Szli tylko nocami, w dzień kryjąc się po lasach. Po długiej włóczędze, omijając Permę, dotarli do Małmyża, gdzie poratował ich kuzyn doktora Okińczyca, także lekarz. Tu siedli już na statek i pojechali szczęśliwie do Kazania, a stamtąd koleją, świeżo zbudowaną do Moskwy. W Moskwie i w Petersburgu istniały nasze organizacje. Dzięki ich pomocy i staraniom po miesięcznym pobycie w stolicy Rosji Mineyko i Okińczyc otrzymali paszporty na wyjazd za granicę.”
We Francji Z. Mineyko nawiązał ponownie kontakt z rodakami, wykładał nawet krótko w szkole wojskowej A. Zabielskiego, wstąpił do Zjednoczenia Emigracji Polskiej.
Następnie, w ciągu lat 1867-68 studiował w Ecole D’Application d’Etat Major. Ze względu na wybitne uzdolnienia umysłowe osiągnął, podobnie jak podczas studiów w Petersburgu, świetny poziom wiedzy i doskonałe wyniki, jeśli chodzi o oceny. Kolejne lata po studiach to inżynieryjne prace we Francji, Bułgarii, Turcji, Grecji.
Około 1880 roku Zygmunt Mineyko pojął za żonę grecką szlachciankę Prozerpinę Manarys, z którą miał trzech synów: Stanisława (zm. 1924), lekarza armii greckiej i zdolnego poetę, autora kilku wydanych zbiorów wierszy; Witolda, który zmarł tragicznie podczas trzęsienia ziemi; Kazimierza, ekonomistę, działacza gospodarczego w Atenach.

* * *

Od roku 1888 Zygmunt Mineyko przebywał z rodziną w Turcji, gdzie nie tylko pracował zawodowo, ale też prowadził na własną rękę poszukiwania archeologiczne, prezesując jednocześnie Towarzystwu Weteranów Polskich.
W 1891 przeniósł się nasz rodak do stolicy Grecji Aten, pracując tu w charakterze inżyniera w dziedzinie budownictwa wodnego. Wykazał się i na tym odcinku jako doskonały specjalista, toteż wdzięczni Grecy powierzyli mu na przeciąg wielu lat kierownictwo departamentem w tamtejszym Ministerium Robót Publicznych.
Był bezwzględnie lojalny w stosunku do Grecji, tak iż powierzono mu nawet na pewien okres pełnienie funkcji szefa sekcji topograficznej sztabu greckiego. W 1910 roku rząd tego państwa nadał mu honorowe obywatelstwo.
Mieszkając w Atenach Zygmunt Mineyko chętnie podejmował w swoim domu, a jeśli trzeba było, służył radą i pomocą, wielu rodakom, którzy zawinęli do prastarej greckiej stolicy. Lucjan Rydel w eseju Pod Akropolem i na Akropolu opowiadał m.in. na łamach krakowskiego „Przeglądu Powszechnego” (t. XCVI, rok 1907):
„Nie pominę wrażenia, które na mnie wywarł wieczór w Patras u p. Zygmunta Mineyki. Miałem doń list i pozdrowienie z Krakowa. Nie trudno mi go było znaleźć, bo tam wiedzą wszyscy, gdzie mieszka stary „Mineikos” i jego syn, „Stanislaos”.
W tym polsko-greckim domu doznałem serdecznego przyjęcia. Krępy, krzepki staruszek powitał mnie jak najbliższego krewniaka. Słowiańskie siwe oczy zaszły mu łzami, uściskał mnie i zaczął śpiewnym, litewskim akcentem:
– Polak u nas, panie, to i w domu wielkie święto. Za językiem stęskniłem się; żona Greczynka, dzieci po polsku nauczyć nie mogłem, bo jako inżynier kolejowy zawsze jestem w rozjazdach. Ale oni Polskę kochają i znają. Żona z synem była w kraju, w Warszawie i u nas na Litwie. Ja nie mogę: po 63 roku skompromitowany. Dwie córki wydałem za Polaków tu, w Grecyi; zięciowie po polsku je nauczą ...
Na ścianach sztychy z obrazów Matejki, herby polskie, książę Józef i Kościuszko, a nade wszystko w całym domu i w duszy gospodarza jakieś tchnienie ojczyzny: kto by nie wiedział, ten by i nie odgadł, że setki mil oddzielają nas w tej chwili od kraju, bo nawet imiona wszystkich dzieci polskie.
Pani domu, siwiejąca już osoba, z wyraźnymi śladami niezwykłej piękności, po francusku ze mną mówi o Polsce, lecz jakby o rodzonym kraju: zna krzywdy nasze, wie co się u nas dzieje. W tej rodzinie, kto milszy – nie wiadomo, dzieci czy rodzice, bo wszyscy rozrywają sobie gościa, chcąc mu życzliwość okazać.
Gospodarz rozpowiada mi swoje dzieje: historya, jakich u nas wiele. Z korpusu paziów uciekł z Petersburga do powstania, ujęty, na śmierć skazany, ocalenie zawdzięczał matce, która pieniędzmi i wpływami u dworu wyjednała mu zamianę kary na roboty katorżne. Z Syberii uszedł z fałszywymi papierami po zmarłym towarzyszu niewoli, po długich trudach i niebezpieczeństwach dotarł szczęśliwie do Petersburga w sołdackim szynelu. Pod przybranem nazwiskiem, z pomocą Polaka, oficera żandarmów, dostał paszport na wyjazd za granicę. W Paryżu odbył studya techniczne, a gdy wybuchnęła wojna pruska, stanął pod bronią, i dosłużył się stopnia oficerskiego. Jako inżynier kolejowy wstąpił potem w służbę turecką, a wreszcie grecką. W ostatniej wojnie, choć niemłody i dzielny, poszedł na ochotnika walczyć z Turkami, by w ten sposób odwdzięczyć się Grecyi za gościnność i kawałek chleba. Był w korpusie tessalskim, jedynym, który nieprzyjacielowi nie ustąpił kroku, pod wodzą Polaka, jenerała Smoleńskiego.
Zapytałem o powody klęski.
– Tak skończyć musiało się – odrzekł. – Wojna była lekkomyślnie podjęta i nieprzygotowana, zupełnie jak we Francyi 70 roku.
Rozmowa zeszła na charakter dzisiejszych Greków.
– Dobry naród – mówił – ma swoje wady, ale jakże go nie kochać, kiedy za ojczyznę w ogieńby skoczył, ma poczucie wysokie ludzkiej godności, honor i dobre imię ceni nad życie, a gościnny taki, że dom i serce otworzy, gdy zapukać.
– Podróżować bezpiecznie można wszędzie? i piechotą, w górach?
– Wszędzie, bez najmniejszej obawy. Owszem, drogę pokażą, poczęstują; przenocują w potrzebie, a często i grosza nie przyjmą. W magami lub chani, – tak zowią gospodę wiejską, – ni stąd ni zowąd ktoś z obecnych, szklankę wina jedną lub drugą postawi; broń Boże nie przyjąć poczęstunku, czy stawiać nawzajem, bo nawet i o to nieraz obrażają się. Czasem, widząc obcych, nie przysiadają się do nich wcale; przez obsługującego chłopca przyślą kawy lub mastichy, rodzaj likieru, i tylko przypijać będą od swego stolika.
– A słynna graeca fides, oszustwo, chytrość, podstęp?
– Zdarza się, zwłaszcza u handlarzy; to wada kupieckich narodów. Ale ile przesady w tem, co się pisze i mówi o Grekach w tej mierze! Rzetelniejsi są na ogół, niż ta zła opinia, którą im robią obcy, nade wszystko Niemcy. Dam panu przykład uczciwości na tych setkach podrostków i chłopaków, którzy w Athenach i w innych miastach obuwie czyszczą, na posyłki biegają, z dworca kuferki odnoszą bez żadnych odznak ani numerów. Każdemu z nich można powierzyć rzeczy i podać adres – odniesie bez wątpienia; można siedząc w kafenionie, przywołać któregobądź i dać mu pieniądze do zmiany, nawet banknot gruby – odniesie na pewno. Czy by to możliwe było wśród społeczeństwa złodziei i oszustów?
Przy stole, na którym nie brakło także polskich i litewskich potraw – rozmawialiśmy jeszcze wiele o Grekach i Grecyi. Mnóstwo cennych rad i wskazówek dotyczących mojej podróży wyniosłem z tej pogawędki przy lampce wina. Miało ściągający, cierpki posmak, bo, jak wszędzie w Grecyi, zaprawione było żywicą.
– Mało który cudzoziemiec – mówiła pani domu – może przełknąć nasze wina resinowane. Mój mąż także zrazu nie mógł się przyzwyczaić.
– Ale teraz pijam tylko resinato: bez żywicy wino wydaje mi się mdłe i ckliwe. I pan wkrótce przywyknie. To na żołądek bardzo zdrowe, zwłaszcza po tłustej, korzennej kuchni greckiej.
– W jakimże właściwie celu resinuje się wino? – zapytałem.
– Głównie dla łatwiejszego przechowywania. Nieresinowane w naszym klimacie prędko się psuje. Zobaczy pan wszędzie po lasach drzewa szpilkowe z pasami kory zdartej do wysokości dwóch metrów. Żywicę zbierają i jedno jej oko wlewają do stu ok wina. W Athenach i w ogóle na północy silniej wino resinują niż u nas w Peloponnezie.
Wywody o korzyściach dodawania żywicy do wina niezbyt mnie przekonywały: za każdym łykiem czułem ostry, garbnikowy posmak po winie zresztą wybornem, tak, że pić mogłem jedynie pół na pół z wodą.
Przypomniało mi to, że przecie i klasyczni Grecy nie pijali wina inaczej, jak do połowy z wodą; kto używał samego, za pijaka uchodził. Win cięższych niż obecnie, Grecya chyba wówczas nie robiła; obecne zaś wino greckie nieresinowane, a do połowy roztworzone wodą, jest mdłą, cieniutką lurą. Więc kto wie, czy może i w starożytności nie resinowano wina? Powodem mogła być, tak samo jak teraz, większa trwałość napitku, przechowywanego wówczas w bukłakach skórzanych i w glinianych kadziach. Takie przypuszczenie tłumaczyłoby, skąd się bierze piniowa szyszka na bakchicznym tyrsosie. A jednak trudno by je było podtrzymać, bo w żadnym pisarzu klasycznym nie pomnę wzmianki o winie zaprawianem żywicą.
Późnym wieczorem, żegnany przez wszystkich najserdeczniej, poszedłem do hotelu. Młody, bardzo miły doktor Stanisław Mineyko po bramę mnie odprowadził.”
Podczas wojny bałkańskiej 1912-13 Z. Mineyko brał udział w walkach po stronie greckiej, przyczyniając się jako znakomity taktyk do zdobycia twierdzy Janina, za co został nagrodzony Złotym Krzyżem Zasługi. Jan Parandowski we Wspomnieniach i sylwetach (Wrocław 1960, s. 221-225) w następujących słowach przedstawia ówczesne wydarzenia:
„Pod koniec roku 1919 albo z początkiem 1920 dostałem paczkę gazet greckich, które nadeszły z Aten. Położył je przede mną profesor Bulanda na stole seminarium archeologii klasycznej, przy którym właśnie opracowywałem rzecz o fryzie panatenajskim z Partenonu, przeznaczoną na odczyt w gronie moich kolegów. Odsunąłem więc stos reprodukcji, na których wił się pochód panatenajski, i zacząłem przeglądać pisma, których nigdy dotąd nie widziałem.
To i owo było w nich zabawne: „Nea Ellas” przedrukowywała dowcipne artykuliki Clément Vautel z paryskiego „Journal”, gdzie indziej w odcinku drukowano przekład Braci Karamazow, jakby ta książka dopiero co wyszła, o Tosce rozprawiano szeroko, jakby to była ostatnia nowość. Lecz profesor Bulanda znów podszedł do mnie i zwrócił moją uwagę na rzecz najważniejszą: sprawozdania z sali sądowej, w której toczył się proces greckiego sztabu generalnego, wszczęty po wygnaniu króla Konstantyna.
Wśród badań i przesłuchań, z odczytywanych dokumentów okazało się nagle, że szczęśliwy wynik wojny grecko-tureckiej w Epirze w roku 1912–13, przypisywany geniuszowi zdetronizowanego króla, niewiele miał wspólnego z jego osobą, chyba tyle, że na czystopisach planów widniał jego zamaszysty podpis. Sensacyjne rewelacje członków sztabu generalnego zapełniały całe szpalty dzienników.
Wszyscy zgodnie oświadczyli, że zasługa zdobycia Janiny i oswobodzenia Epiru należy się Polakowi, inżynierowi Minejce. On bowiem opracował do najdrobniejszych szczegółów wszystkie plany strategiczne, które zadecydowały o zwycięstwie i zmusiły przeciwnika do bezwarunkowego złożenia broni. Prasa grecka zdumiewała się nad obłudą dawnego rządu, który nie poczuwał się do obowiązku wymienić nazwiska jedynego zdobywcy fortecy Biżani i Janiny. Zygmunt Minejko wskazał greckiemu wojsku, że upadek Janiny może być osiągnięty tylko przez podejście od lewego skrzydła drogą nie znaną dla innych – od Dodony.
„Pan Minejko – pisała »Patris« – wiedziony uczuciem miłości dla drugiej swej ojczyzny, Grecji, potrafił zmusić oblegających Janinę, by zastosowali się do jego wskazówek, jak się okazało, niezbędnych do zdobycia miasta. Nazbyt umiarkowany w swoich ambicjach, nie czynił burzliwych występów celem odzyskania sławy, której owocami cieszyli się inni. Historia jednak z czasem wypowiada prawdę. Wierzący w szczególniejsze uzdolnienia fachowych greckich sztabowców dowiedzieli się ze zdziwieniem, z ust obwinionych, że Biżani, skalista warownia, o którą rozbijały się w ciągu roku najzacieklejsze ataki, została zdobyta przez jednego z inżynierów”.
Przytoczywszy te fakty, które powtarzały wszystkie inne dzienniki w obszernych sprawozdaniach sądowych, gazeta przypomniała Ateńczykom małego wzrostem, suchego mężczyznę, który powolnym krokiem co dzień przechodzi ulicami ich miasta, a zarazem podała jego historię, jedną z tych pięknych historii ludzi wielkich charakterem, jakich wspaniały zastęp wyszedł z powstania 63 roku.
Minejko kształcił się w inżynierskiej szkole wojskowej w Petersburgu, lecz gdy wybuchło powstanie, przekradł się do Polski i stanął na czele jednego z oddziałów partyzanckich. Wzięty do niewoli i postawiony przed sąd. zostaje skazany na 12 lat robót przymusowych. Wysłany na Sybir, po upływie pewnego czasu ucieka z Tomska. Po długiej tułaczce osiada w Paryżu, gdzie w akademii sztabu generalnego kontynuuje swe studia z zakresu inżynierii wojskowej.
Gdy Turcja zwróciła się do Francji z prośbą o wysłanie jej kilku zdolnych inżynierów, rząd polecił, między innymi, Minejkę, który wkrótce został mianowany naczelnym inżynierem dla Epiru i Tesalii. W czasie swego pobytu w Epirze poślubił Greczynkę, córkę Manarysa. Przebywając w okolicach Dodony, prowadził wykopaliska, które wydały bogaty plon naukowy. Niedługo potem przeszedł do służby u rządu greckiego, który mu powierzył wodny dział inżynierii oraz stanowisko szefa departamentu robót publicznych. W następstwie wzięty do sztabu generalnego w czasie wojny tureckiej, jako znawca Epiru, oddał krajowi tak znaczne i wiekopomne usługi.
Nie tylko odebrano Minejce zasługi wojskowe, ale w podobny sposób odjęto mu niegdyś sławę odkrycia Dodony. Archeolog grecki Karapanos przywłaszczył ją sobie i w swej monografii Dodone et ses ruines tylko w błahym odsyłaczu wspomniał nazwisko Zygmunta Minejki. Uczony niemiecki Hiller von Gaertringen pisząc o Dodonie w Pauly-Wissowa Realenzyklopaedie napiętnował to usunięcie w cień prawdziwego odkrywcy jednej z najstarszych świątyń greckich.
Miałem to wszystko w pamięci jadąc w roku 1925 do Grecji i w parę dni po przyjeździe do Aten wybrałem się w odwiedziny do Minejki. Nie zdawałem sobie sprawy, że mieszka tak daleko. Ulica Patissia ciągnęła się bez końca, dwa lub trzy razy musiałem zatrzymywać się przy ulicznym czyścicielu, „lustro”, by doprowadzić do porządku ubranie i buciki, obsypane kurzem ateńskim jak mąką. Willa Minejki stała na krańcach miasta.
Sam otworzył mi drzwi i od pierwszych słów rozgadał się serdecznie.
– Z Polski! Z Polski! – powtarzał.
Miał już ponad osiemdziesiątkę, ale werwa, z jaką mówił, i żywość ruchów przeczyły i metryce, i tym dalekim dziejom, które na sobie nosił. Pamięć miał niewyczerpaną. Po babce odziedziczyłem sporo nazwisk powstańców, wymieniałem je teraz i pytałem, czy ich znał. Parę z nich od razu go podnieciło, byli to jego towarzysze broni. Zaczął rozsnuwać wspomnienia bitew, rysować domy, zagrody, pola – z niezwykłą precyzją. I ścieżka wpadała w ścieżkę, droga w drogę, biegły wsie i miasta, w kilka minut stary wojak zwędrował pół Polski. Byłem ciekaw, czy nie pisze pamiętników: pokazał mi etażerkę z rzędem grubych tomów, oprawnych w ciemne płótno – to były jego pamiętniki.
Nazajutrz spotkałem go na mieście. Był w mundurze weteranów powstania z odznakami pułkownika i krzyżem Virtuti Militari. Od razu mnie poznał, ale po kilku słowach zmarszczył się i spojrzał na mnie surowo:
– To pan zapomniałeś, jaki to dzień mamy dzisiaj? Idę złożyć moje uszanowanie posłowi Rzeczypospolitej Polskiej w dniu 3 maja.
Była to dla niego zawsze uroczysta i radosna chwila. A gdy wymawiał słowa: Rzeczpospolita Polska, głos mu drżał. Wciąż jeszcze trwało w nim olśnienie, że oto znów jest Rzeczpospolita Polska, za którą szedł do walki. Marzył o Polsce, wybierał się do wytęsknionego kraju, chciał mu służyć. Najgorętszym jego marzeniem było poprowadzić polską wyprawę archeologiczną do Epiru, który znał jak nikt inny. Miał żywo w pamięci kilka miejsc zagubionych wśród gór i wiedział, gdzie należy szukać Butrotum, stolicy króla Pyrrusa.
Nauczony doświadczeniem z Dodoną, nikomu się nie zwierzał. Chciał sam stanąć na czele misji wykopaliskowej, molestował o to nasze instytucje naukowe, ministerstwa, poselstwo. Zbywano go obietnicami, których nigdy nie dotrzymywano. Zabrał swe marzenia i tajemnice do grobu. A może powierzył je jakimś papierom, zeszytom? Może znajdują się razem z jego pamiętnikami w Bibliotece Jagiellońskiej? I jedno, i drugie byłoby warte opracowania i wydania. Nic o tym nie wiem. Daremnie starałem się czegoś dowiedzieć za ostatnim pobytem w Atenach: na dźwięk jego nazwiska jedni pozostawali obojętni, bo nigdy o nim nie słyszeli, drudzy mieli niejasne wspomnienia.”

W okresie pierwszej wojny światowej zarówno Zygmunt Mineyko, jak i jego syn Stanisław występowali na terenie Grecji jako rzecznicy niepodległości Polski, publikując m.in. liczne artykuły w obronie sprawy polskiej. Współpracowali zresztą również z prasą krajową.
W 1922 roku rząd polski nadał Z. Mineyce Krzyż Virtuti Militari V klasy. Przebywając zaś z wizytą w Wilnie sam sędziwy inżynier przekazał w darze Uniwersytetowi Stefana Batorego bogaty zbiór numizmatów.

* * *

W trakcie przygotowania do druku niniejszego tekstu autor otrzymał od wnuka Zygmunta Mineyki, zamieszkałego w Poznaniu, pana Andrzeja Nowickiego tekst oparty na archiwach rodzinnych, a poświęcony przede wszystkim pobytowi gościa z Grecji w miejscowości Bursztyn. Poniżej przytaczamy wspomnienia o tym wydarzeniu Z. Mineyki, poprzedzone wstępem p. A. Nowickiego.
„Zygmunt Mineyko herbu „Gozdawa”, polski szlachcic urodzony w posiadłości ziemskiej Bałwaniszki (urodził się 11 maja 1840 w Wilnie, w Bałwaniszkach spędził dzieciństwo), w powiecie oszmiańskim, w dawnej Guberni Wileńskiej w roku 1840, zmarły w Atenach w 1925 r. Powstaniec styczniowy. Emigrant. Swoje niezwykle ciekawe i burzliwe życie opisał w pamiętnikach i wspomnieniach, częściowo opublikowanych i wydanych w roku 1971 przez Inst. Wyd. „Pax”pod znamiennym tytułem „Z tajgi pod Akropol”. W Paryżu ukończył Akademię Sztabu Generalnego. Jako inżynier pracował przy budowie dróg i mostów na Bałkanach, w Turcji, a następnie w Grecji. W 1870 roku osiadł w Janinie, stolicy Epiru, gdzie piastował urząd naczelnego inżyniera Epiru i Tesalii. Tam też poślubił córkę dyrektora gimnazjum, Prozerpinę Manarys, z którą miał 9-ro dzieci (3-ch synów i 6 córek). Dwie swoje córki w 1905 r. wydał za Polaków.
Jedna z nich, Andromacha (Machi) poślubiła hrabiego Karola Ludwika Potockiego z Olszyn, z którym miała jedną córkę Ludwikę (Lunię).
Druga zaś, Jadwiga (Wisia) poślubiła księcia Stanisława Ludwika Jabłonowskiego z Bursztyna, z którym miała cztery córki:
1. Karolinę (Linę), późn. baronowa Heydlowa
2. Marię (Marylę), późn. hrabina Cieńska
5. Zofię (Zulę), późn. hrabina Pusłowska
4. Teresę (Renię), niezamężna
Inna jeszcze córka Zygmunta Mineyki, Zofia wyszła za mąż za greckiego polityka Georgosa Papandreu, z którym miała syna Andreasa (były i obecny premier Grecji).
Zygmunt Mineyko miał 3 siostry i brata Eustachego, który ze Stefanią z Ganów miał 6-ro dzieci (2-ch synów i 4 córki). Syn Eustachego, Roman Mineyko poślubiwszy w 1908 r. w Kamieńcu Podolskim Helenę Zwolińską, miał z nią czworo dzieci: Jadwigę, Zygmunta, Mieczysława i Stanisławę. Piszący te słowa, Andrzej Nowicki, jest synem Stanisławy. Stanisława z Mineyków Nowicka żyje po dziś dzień i mieszka ze mną w Poznaniu.
Zygmunt Mineyko wraz ze swoją żoną Prozerpiną odbyli w 1922 roku podróż do Polski. Z Aten wyjechali 30 czerwca 1922 roku, do których powrócili 9 grudnia 1922 roku. Swoje przeżycia i refleksje opisał w pamiętniku zatytułowanym Wspomnienia z podróży do Polski i wzdłuż Polski do Wilna. 13 lipca 1922 roku przybył z żoną do Bursztyna, gdzie gościł u swojej córki, księżnej Jadwigi Jabłonowskiej do dnia 31 lipca 1922 roku.
Oto co Zygmunt Mineyko pisze o swoim pobycie w Bursztynie:

„13 lipca 1922 r.
Spieszny pociąg szybko pędząc, minął Kołomyję, Stanisławów, oglądane przez nas ciekawie, co mitygowało niecierpliwość prędszego przybycia do Halicza, gdzie oznaczone było spotkanie przez Wisię.
Prozerpina, mając bardziej ode mnie wzrok wytężony – jako matka, pierwsza, krzykiem doznanej radości, udzieliła wiadomość o obecności naszej córki i ulubionych wnuczek.
Nie jestem w stanie opisać doznanych uczuć przy powitaniu z powodu spełnienia się od dawna projektowanej wyprawy, której urzeczywistnienie ciągle pozostawało wątpliwem.
Ucieszeni wszyscy, usadowili się w dwóch powozach, mając do przebycia 16 kilometrową podróż do Bursztyna, które zbliżały się często ku sobie, dla brania udziału w rozmowie osób w nich znajdujących się. Po upływie dwóch niespełna godzin o 5-ej wieczorem zobaczyliśmy wspaniały pałac Bursztyński, siedzibę odwieczną sławnych rodów polskich.
Witani serdecznie przez anioła stróża tego ogniska rodziny Książąt Jabłonowskich, panny Pauliny Grudzińskiej i liczny personel przyjaznych osób służbowych, zostaliśmy wprowadzeni do jego wnętrza, ażeby zażywać gościny, równającej się do pobytu w raju, stanowiącego epokę w ostatnim etapie naszego żywota.
Trudnem jest określić błogie wrażenia doznawane przy nieustających uściskach najukochańszych istot, egzystujących dla nas na tym świecie.
Dzień dzisiejszy pozostanie niezapomnianym – pomimo małych udręczeń doznawanych w podróży, gdyż w dniu tym Opatrzność dozwoliła takoż uistnienia marzeń stąpienia na glebę odrodzonej Polski.
W błogim spokoju udaliśmy się na odpoczynek, ażeby przebudzić się dnia następującego, czując się odmłodzeni na siłach.

14 lipca 1922 r.
Dzień dzisiejszy błogo upłynął przy spacerach, rozmowach i bliższem zaznajomieniu się z osobami, mającemi styczność z Pałacem, jako też ze służbowym jego otoczeniem.
W towarzystwie nieodstępnych mnie Żuli i Reni udałem się na zbiór malin, a doszedłszy do miejscowości, gdzie one rosną, zastaliśmy tam Linę i Marylę z ich koleżanką, panną Ewą Morawską, zajętych tą operacją. Tam pozostawiwszy Renię im do pomocy, udałem się z Zulą pod cień drzewa, chcąc uniknąć słonecznych upałów.
Ale nie pozostałem długi czas bezczynnym. Znalazłszy krzaki pożeczek, posiadające resztki nie pozbieranych owoców, nazbierałem przy pomocy Zuli parę sporych garści tych owoców, mało znanych w Grecji, dla uczęstowania mej żony, a jej babuni. Przy tej okoliczności sformowaliśmy bukiet z polnych kwiatów, nie rosnących w Grecji, ażeby jednocześnie z porzeczkami udzielić w darze mej żonie, która ukochawszy Polskę, chce się zaznajomić bliżej z naszą florą.
Trzy inne wnuczki uczęstowały ją bogatym zbiorem ślicznych malin, wystarczających do nasycenia wszystkich, biorących udział przy obiedzie.
Przy stole znalazłem się obok pani Penterowej, znajdującej się tu w gościnie, osoby w podeszłym wieku, ale bardzo rezolutnej i posiadającej wiele wiadomości, co zapewniło mnie udział w interesujących rozmowach.
Z osób płci męskiej, oprócz mnie, uczestniczył w spożywaniu obiadu młodzieniec ozdobiony trzema dekoracjami i gwiazdką, znakiem udowadniającym poranienia podczas wojny z którymś z naszych nieprzyjaciół. Nosił on mundur wojskowy i był pomocnym w zarządzie administracji dóbr Bursztyna. Dowiedziałem się, że był on wnukiem znanego mnie, z czasów dawniejszego tu pobytu, proboszcza unickiego kościółka, p. Telichowskiego, zmarłego już od dawna i sierotą po swoim dziadku i ojcu. Bił się on walecznie przy obronie miasta Lwowa i innych miejscowościach, a powróciwszy do Bursztyna, osłabiony na siłach, znalazł zaopiekowanie się nim u mojej córki, dobrotliwej zawsze.
Znajduje się takoż tutaj panna Ludwika, nauczycielka obecnie małej Reni, a przedtem wszystkich doroślejszych wnuczek, przybyła tutaj za czasów wyjazdu mojego dawniejszego z Bursztyna, która zżyła się i przywiązała się nierozłącznie z tutejszym otoczeniem.
W pałacu Bursztyńskim na dobre umieścił się urzędnik sądowy, p. Senetra ze swoją rodziną, ażeby zapełnić opustoszony pałac, gwarantując swą obecnością potrzebną opiekę i pomoc w obecnej epoce, nie zupełnie ustalonem bezpieczeństwie.
Jeszcze przed wyjazdem z Aten odczytywałem prześliczną mowę, wypowiedzianą przy pogrzebie ś.p. mojego zięcia, Księcia Stanisława Jabłonowskiego, z której mogłem ocenić wzniosłość uczuć jego osoby, a obecnie podczas przeprowadzonej dyskusji, zbawienna działalność jego na społeczeństwo tutejszego kraju coraz wyraźniej się uwydatnia. Dowiedziałem się, że wybiera się w podróż do Rohatyna w zamiarze tworzenia organizacji wyborczej na pożytek Polski, chcąc unicestwić, o ile będzie można, intrygi miejscowych rusinów, a raczej ich prowodyrów.
Odwiedziłem stajnię, zaciągnięty tam przez ruchliwe wnuczki, która została już odtworzona po niedawnem zniszczeniu, posiadając już 12 ślicznych koni.
Przy tej okazji dwie starsze wnuczki i, znajdująca się w gościnie panna Ewa, chciały popisać się konną jazdą na męskich siodłach, gdyż żeńskie były zrabowane przez prusaków.
Maryla i Lina dziarsko trzymały się, jak gdyby były przykute do siodła i umiejąc kierować koniem, czyniły go posłusznym ich woli. Panna Ewa, pozostająca zawsze w tyle, zgarbiona i niedołężna, zdawała się zostać pokaleczoną, chcąc ochronić od uderzeń swoje rany.
Służba pałacowa bardzo jest uprzejmą i wyćwiczoną, do której należy Gawryś, grek zabrany przez nieboszczyka, ś.p. Stanisława do swojej służby z Patrasu, któren przerobił się już na Polaka, zapominając swojej mowy.
Powitał on uprzejmie nas, znajomych od dawna, ciesząc się naszą tu obecnością, ale na propozycję mojej żony, ażeby powrócił do Grecji, odpowiedział: „nigdy nie opuszczę służby u Księżnej Pani”.
Został on już podniesiony do stopnia urzędniczego, mając czynność poboru dochodów z młyna, ustalonego na wodach Gniłej Lipy, któren po spalonym przez prusaków, został na mniejszą skalę odbudowany.

15 lipca 1922 r.
Na pałac Bursztyński skierowane liczne strzały armatnie nie potrafiły go zburzyć z powodu nadzwyczaj silnych i licznych drzew parku, zasłaniających takowy od ciosu bomb.
Został w pewnej swej części zupełnie zniszczony, o czem świadczą pnie pozostałe odwiecznych olbrzymów w połowie uciętych przez nieprzyjacielskie bomby prusaków i domorosłych rusinów.
Na pałacu skonstatować można ślady ukąszeń tylko, nie mających siły zburzyć gmachu.
Powiadają, że pałac Bursztyński zbudowany został przez któregoś Paleologa po zdobyciu Konstantynopola przez Turków. Rodzina pochodząca z tego Paleologa egzystuje dotąd w Polsce, spolszczona i zubożała.
Podczas spaceru z żoną i córką Wisią, oglądałem pozycję, gdzie znajdowały się w ukryciu ustalone baterie polskie, ostrzeliwające pozycje nieprzyjacielskie, zajmowane przez prusaków a także rusinów.
Wszędzie ślady stóp nieprzyjacielskich, a nawet ich gratów. Bursztyn doznał strasznej klęski.
Córka p. Sanetry, śliczna i mądra panienka, w rozmowie swojej ze mną wyraziła się, że kobieta polska rozumie o tem, że przyszłość naszego narodu spoczywa w jej ręku.
Znajdując się przez czas dłuższy w jej towarzystwie, dowiedziałem się, że na gazonie znajdującym się przed pałacem, zastrzelono jednego po drugim czterech gospodarzy polskich, skierowanemi do nich pojedyńczemi wystrzałami, zamiast salwy licznych karabinów, chcąc przez to nasycić długą męczarnią ich ofiar, dobijać takowe kilkakrotnemi wystrzałami z bliska do tarzających się w męczarniach nieszczęśliwych. Było to morderstwem barbarzyńskich zbrodniarzy.
Wskazywała mnie, ślicznej urody panna Maryla Sanetra miejsce, gdzie pochowano zwłoki męczenników, które następnie zostały przeniesione do rodzinnych grobów. Tam pozostał krzyż tylko, świadczący o obficie przelanej ich krwi.
Często jeszcze odwiedzają rodzice i krewni park Bursztyński dla zroszenia łzami terenu srogich męczarni.
Sądzę, że ludność miejscowa powinna zarządzić pomiędzy sobą składkę do ustalenia pomnika i że obowiązkiem ich władz municypalnych i rządowych jest wykonanie tego przedsięwzięcia.
Dzisiaj opuściła Bursztyn p. Ewa, wezwana do powrotu do swoich rodziców, wywołując zmartwienie pomiędzy wnuczkami.

16 lipca 1922 r.
Uczestniczyłem z moją ukochaną żoną w dzisiejszej Mszy świętej w Kościele Bursztyńskim, gdzie po długich latach usłyszałem w polskiej mowie wypowiedziane kazanie. Z początku nie mogłem skonstatować w jakim niezrozumiałym języku kapłan się odzywa. Potrzeba było utracić kilka minut czasu, ażeby przyzwyczaić ucho do od dawna utraconych dźwięków naszej mowy, ażeby upewnić się i zrozumieć, że to nasza mowa wyraźnie i z talentem wypowiadana.
Zbudowani byliśmy widokiem pobożności licznie modlącego się polskiego ludu i udziału ich w psalmodji kościelnej, harmonijnie odśpiewywanej przy akompaniamencie organów.
Miałem okoliczność spotkać i poznać inżyniera, p. (...) przybyłego tutaj dla uregulowania spadków wody kanału z rzeki Gniłej Lipy, wprowadzający w ruch młyn na nim ustalony, w zamiarze podniesienia działalności, mogącej obracać większą ilość kamieni.
Inżynier ten uczynił na mnie wielkie wrażenie z powodu imponująco patryotycznych zapatrywań względem obowiązku, ciążącym na każdym obywatelu, do ulepszania swej posiadłości nie tyle dla osobistego pożytku, a głównie dla kultury ogólnej kraju.
Młyn wspomniany – spalony przez prusaków, a odbudowany przez moją córkę, jest mniejszych rozmiarów i nie funkcjonuje dostatecznie.

17 lipca 1922 r.
Skutkiem deszczu, zmuszony pozostawać w zamknięciu, spacerowałem po licznych salonach pałacu, co dozwoliło skonstatować zniszczenia – już w znacznej części odreperowane, dokonane przez barbarzyńskich nieprzyjaciół w nim plądrujących.
Najdłużej ze wszystkich mieścili się tam moskale, urządziwszy szpital dla wielolicznych rannych.
Poniszczyli oni, prusacy i rusini, meble, sprzęty domowe, obrazy rodzinne Jabłonowskich, szarpiąc i wycinając oczy, dowodem czego pozostają do oglądania pozostałe oryginały.
Obszarpane drogocenne okrycia mebli, z których daje się odszukiwać jeszcze w parku strzępy jedwabnych materji.
Moskale urządzili w pałacu, przerobionym na ich szpital, ołtarz dla odprawiania tam nabożeństw, chociaż przestali wierzyć w Boga, czego dowodzi sprofanowanie dwóch kościołów tu egzystujących: Łacińskiego i Unickiego, które ogołocili z dzwonów, zaledwie przed niedawnem na nowo ustalonych przez pobożnych mieszkańców.
W pałacu Bursztyńskim umarłych moskali chowano w parku niedaleko od niego, jak gdyby nie znajdowało się miejsca na cmentarzach.
Przed ucieczką moskali z Bursztyna postanowiono spalić wszystkie znaczniejsze gmachy, z których niektóre ocalały z wypadku z powodu, że wykonanie tej zbrodni było polecone oficerom Polakom, znajdującym się w ich przymusowej służbie.
Prusacy ponumerowali wszystkie lokale miasta, oznaczone na posiadanym planie Bursztyna, ażeby używać takowe na potrzeby rozlokowania się.
Po południu udałem się w towarzystwie córki Jadwisi i żony dla zwiedzenia Łudwikówki, wielkiej wioski zamieszkałej przez ludność polską i pól należących do dóbr rodziny Jabłonowskich, – zarządzanych pod kierunkiem p. Drewnowskiego z talentem.
Objechaliśmy w koło wszystkie obszerne zasiewy rozlicznych gatunków zboża, zapowiadających wielkie – w obecnym roku urodzaje.
We wsi zamieszkała ludność polska zajętą jest szczególniej tkactwem, w czem udział bierze takoż ludność miejska, mało zajęta rolnictwem.
Każden dom mieszkalny jest na małą skalę fabryką, gdzie się wyrabiają płótna lniane i konopne, potrzebne dla zapewnienia potrzeb obszernego kraju, zapewniające wielkie dochody fabrykantom.
Zwiedziliśmy jedną rodzinę tej wioski, gościnnie przyjęci, oglądając tkackie warsztaty i przeprowadzaną pracę. Podziwialiśmy czystość wewnętrzną i zewnętrzną mieszkań jako też porządek całego gospodarstwa.
Egzystowała tu przed laty, założona na wielką skalę, fabryka wykwintnych wyrobów płóciennych, którą prusacy zrabowali doszczętnie, wywożąc maszyny i urządzenia do siebie i podpalając gmach takowej. Dowiedziałem się, że oni zbudowali kolej żelazną od stacji kolei żelaznej przez Bursztyn do Ludwikówki, długości kilkadziesiąt kilometrów, gdzie się znajdowało centrum ich działań wojennych, którą ściągnęli przed ucieczką, zwożąc ze sobą.
Późno już wieczorem, usadowieni w dwóch powozach i asystowani przez Linę na dziarskim koniu, powróciliśmy do Bursztyna, trochę przeziębieni skutkiem raptownie zniżonej temperatury.

18 lipca 1922 r.
Wyjazd Wisi do Lwowa dla załatwienia naglących interesów, do którego przyłączyła się Maryla, chcąc towarzyszyć swojej mamie, ogołocił Bursztyn z wielkiej uciechy dla nas.
Ubytek tych ukochanych osób dał się odczuć dotkliwie nie tylko na całem otoczeniu, ale i na trzech wielkich, wilczej rasy psów, które uczuły brak obecności swojej pani. Szczególniej najstarsza z nich („...”) – matka tej rasy, lamentowała nieustannie, biegając po ogrodzie i po pokojach nadaremnie.

19 lipca 1922 r.
Dzisiaj rozpoczęły się żniwa, gdyż pogoda się ustaliła, ale podczas nocy znowu się zmieniła, narażając na skroplenie powracającą ze Lwowa Wisię, na przybycie której wszyscy oczekiwali aż do 11 godziny wieczorem, co wywołało drzemkę u przyzwyczajonych udawać się zwykle do snu już o 9-ej.

20 lipca 1922 r.
Przybył dzisiaj wieczorem p. Gorajski, ożeniony z siostrą ś.p. męża Wisi, posiadający w bliskości posiadłość posagową, odwożąc córeczki, które udały się z nim do niego dla uczestniczenia w połowie ryb na odnodze spokojnej Dniestra, któren był obfity i z którego przywieziono w darze dla Wisi sandacza i kilka innych ciekawych rybek.
Pan Gorajski, piastujący obecnie urząd marszałka, jest osobą wspaniale zbudowaną i posiadający wzniosły umysł, imponujący w pomysłach.
Niezawodnem jest, że odegra on z pożytkiem służbę dla Polski, odpowiednio do zasłużonej od dawna jego rodziny.

21 lipca 1922 r.
Rozmawiając z licznemi osobami, należącemi do inteligencji, a takoż do urzędniczej klasy, zauważyłem wielkie rozdrażnienie do osoby prezesa, p. Pilsa, z powodu, że nie chce on potwierdzić decyzji Sejmu, udzielającej mu prawo sformowania nowego gabinetu, przez co nabożnem jest, wedle ich opinji, wywołanie domowej wojny, narażając Polskę – w obecnej chwili – na zatracenie.
Tego rodzaju opinia zaakceptowała się jeszcze wyraźniej w rozmowie wczorajszej z p. Gorajskim.

26 lipca 1922 r.
Doznawana uciecha znajdowania się w ciągłem obcowaniu z ulubionym gniazdem rodziny Jabłonowskich, którem kieruje ukochana nasza Wisia, powiększyła się przybyciem wnuczki Luni Potockiej, która znaczną część lat dziecinnych spędziła w mojem objęciu i ukochanej mej żony. Doznana radość po upłynięciu 2-ch i pół lat rozstania się z nią, przez które wyrosła już na piękną panienkę, doprowadziła nas do zachwytu.
Od dzisiaj z rana rozpoczął się ruch bardziej jeszcze ożywiony pomiędzy zbiorowo znajdującemi się wnuczkami. Konna jazda, wycieczki, spacery i muzyka powtarzają się nieustannie.
Żona moja czyni wielki postęp w polskim języku, słysząc przeważnie dźwięk takowego, szczególniej zaś z powodu znajdowania się w częstem towarzystwie z mądrą p. Penterową, która nie umiejąc innego języka, potrafiła porozumiewać się dobrze przy pomocy migów.
Dzisiaj wieczorem dokonał się przewrót, doprowadzający do szału uciech pomiędzy panienkami z powodu przyjazdu p. Tęczarowskiego, któren umie je ożywić, wynajdując sposoby i zgrabne żarciki do rozweselenia, stosując się do ich wieku i biorąc udział w zabawach. Jest to dar szczególniejszy u p. Tęczarowskiego, umiejącego przeistaczać się z poważnego męża na ukochanego dla młodzieży towarzysza.
W osobie p. Tęczarowskiego obie moje córki zdobyły dla siebie opiekę nieustającą, bez której często zostawałyby narażone na wielkie niebezpieczeństwa, a często na zupełne zatracenie.
Szczególniej zaś Machi Potocka zawdzięcza mu wydobycie się z grożących nieszczęść.
Wzniosła dusza tego męża kierowała go w spełnieniu dobroczynnych działalności, zawsze z ofiarą i chęcią poświęcenia się na pożytek niesłusznie uciśnionych moich córek.
O czynach p. Tęczarowskiego wiedziałem już od dawna, a dzisiaj doznałem uciechę – razem z moją małżonką – poznania go osobiście.
Po przepędzeniu wesołego wieczoru w zbyt rozweselonem towarzystwie młodych i starych, udałem się na odpoczynek, ażeby przebudzić się – nie zmieniając pozycji w łóżku w chwili porannego przebudzenia się.

30 lipca 1922 r.
Przez cały czas od dnia przyjazdu p. Tęczarowskiego aż do dzisiaj kontynuowała się nieustająca zabawa dla licznie nagromadzonych panienek pod kierunkiem jedynego kawalera, posiadającego dar niewyczerpalny do ich rozweselenia, wyszukując do tego odpowiednie sposoby. Był niem p. Tęczarowski, urządzający połów na raki, polowania, wycieczki, koncerta itp.
Od dni kilku wybierał się on do wyjazdu do Lwowa, ale zawsze rozweselone towarzystwo potrafiło go zmuszać do odłożenia takowego na jutro.
Nareszcie wóz ogromnie długi, po ulegnięciu zdjęciu fotograficznemu, odwiózł go razem z odprowadzającemi panienkami na stację kolei żelaznej, gdzie zasępiło się rozpaczające grono, zmuszone z nim pożegnać się.
Dla mnie i mojej żony, jak też dla wszystkich starszych wiekiem, odjazd p. Tęczarowskiego spowodował dotkliwą stratę, gdyż wszyscy mieli w nim doradcę w rozwiązywaniu posiadanych zawikłań, któren posiadał talent do ich rozwiązywania.
Co się tyczy mojej osoby, zajął się on sprawą ułatwienia wydawnictwa wynalazku archeologicznego, udzielając potrzebnych informacji i rad, względnie moich interesów.
Talent i wzniosła dusza tej idealnej osoby, wytworzyły w nim idealną osobę, gotową z zaparciem poświęcać się dla wszystkich, czego miałem dotykalne dowody. To też był on ukochanym od wszystkich. Wieczór dzisiejszy przepędziliśmy wszyscy zasmuceni, tak z powodu odjazdu p. Tęczarowskiego, jak też z chwilowego zasłabnięcia Prozerpiny.

31 lipca 1922 r.
Ostatni dzień pobytu naszego w Bursztynie poświęcony był zwiedzeniu grobu naszego zięcia, ś.p. Stanisława Jabłonowskiego i wysłuchaniu żałobnej mszy, odbytej przed ołtarzem, znajdującem się ponad sklepieniem jego grobowca.
Złamana boleścią wdowa po nim, córka nasza, otoczona czworgiem aniołków, naszych wnuczek, zanosiła modły, nie dające im spowodować ulgi – pomimo obecności jej rodziców.
Strata ukochanego męża złamała ją nieukojoną niczem boleścią. Przez resztę czasu dnia dzisiejszego doznawaliśmy trudu przygotowania się do dalszej podróży, zbieraniem do kupy i pakowania pakunków.

1 sierpnia 1922 r.
W towarzystwie Wisi, dwóch starszych jej córek: Liny i Maryli, jak też wnuczki Łuni Potockiej, ruszyliśmy w podróż do Olszyn, ażeby odwiedzić córkę naszą, Andromachę, ustaloną tam od 2-ch lat z górą.

Dodatek
9 listopada 1922 roku Zygmunt Mineyko wraz z żoną Prozerpiną – w drodze powrotnej do Aten, zatrzymali się we Lwowie, był już wieczór, jak pociąg wjechał na stację. Oto, co pisze autor pamiętnika:

9 listopada 1922 r.
... pociąg zatrzymał się we Lwowie. Żona moja pierwsza rozeznała obecność dwóch ukochanych córek i p. Tęczarowskiego, a w chwil kilka porwani w ich ramiona, zostaliśmy uniesieni do Krakowskiego hotelu, gdzie udało się przygotować mieszkanie.

10 listopada 1922 r.
Chcąc dzisiaj rano zaawizować paszporty, ażeby udać się nazajutrz w dalszą podróż, dowiedzieliśmy się, że Rumunia skasowała ich konsulat we Lwowie i że skutkiem tego zachodzi potrzeba załatwiania tego rodzaju operacji, posyłając paszporty do Warszawy, co zmusiło nas na pozostanie przez czas dłuższy tutaj.

22 listopada 1922 r.
Dnia wczorajszego, po otrzymaniu paszportów zalegalizowanych z Warszawy, pospieszyliśmy załatwić wszelkie potrzebne formalności do wyjazdu i pożegnać się z przyjaciółmi.
Potocka przed paroma dniami odjechała do Olszyn z potrzeby doglądania gospodarki.
Dzisiaj tylko Wisia asystowała nam w podróży z hotelu do stacji kolei. Zimno, które zadeklarowało się w sposób uporczywy, dokuczało nam prószeniem w oczy śniegiem, a żona moja i córka, znajdującego się mnie z niemi w dorożce, starannie okrywały dla zabezpieczenia od przeziębienia.
W sali poczekalnej mieliśmy czas ogrzać się herbatą. Oczekując na uregulowanie się pociągu, ażeby ruszyć w dalszą drogę, poczułem pożegnanie się w uściskach z Wisią.”

Powyższy fragment pozwala bliżej poznać polską mentalność owych czasów, zacny charakter dawnej polskiej szlachty, jej głębokie przywiązanie do wiary katolickiej i życia rodzinnego.
* * *

Natomiast w listach Zygmunta Mineyki, ułożonych w ostatnim roku jego życia i dotychczas także nie publikowanych, znajduje się mnóstwo interesujących szczegółów dotyczących dziejów tego kresowego rodu i jego koligacji rodzinnych. Tak na przykład w liście do Józefa Mineyki (1879-1970), będącego synem Bronisława (1846-1887), pan Zygmunt pisał (oryginał przechowuje się w archiwum rodzinnym Mineyków i Nowickich w Poznaniu):

„Ateny, 6 Lipca 1925 r.

Kochany Kuzynie,
Stosownie do powziętych informacji od Pana Andrycza, naszego Posła w Atenach, sądzę, że bliskie pokrewieństwo łączy nas ze sobą.
Jestem synem Stanisława, który ze swoim starszym bratem Józefem ustalili się w Wilnie.”
[Andrzej Nowicki czyni do tych zdań następującą uwagę:
Stanisław Jerzy (1802-1857) i Józef Wincenty (1797 – ?) dwuimienni synowie Józefa (1754 – ?), reprezentujący familię urodzonych Mineyków idącą od Woyciecha, drugiego syna Jerzego Mineyki – protoplasty rodu, który jest zarazem wspólnym przodkiem Zygmunta Mineyki (1840-1925) i Józefa Mineyki (1879-1970)].
„Przypuszczam, że w osobie Waszej odnajduję wnuka Józefa, mojego Stryja i ukochanej Stryjenki, z rodu Morykonich, a syna Gerarda, mojego stryjecznego brata, zesłanego za bunt w Petersburgu studentów na wygnanie do Archangielska.”
[Przypis A. Nowickiego:
Tu Autor popełnił błąd. Stryjenką była Marta z rodu Szadurskich. Józef-Wincenty i Marta z Szadurskich Mineykowie mieli dwóch synów: Gerarda-Adama (1832-1889) i Jana (1836-1846) oraz córkę Kamilkę.
Gerard Adam Mineyko, absolwent Wileńskiego Gubernialnego Gimnazjum, które ukończył (jako jeden z lepszych) w 1851 roku, był wyznaczony jako stypendysta Wileńskiego Okręgu Szkolnego na Uniwersytet Moskiewski, na którym studiował prawo. Po jego ukończeniu (z wyróżnieniem) podjął w 1855 roku pracę pedagogiczną w powiatowej szkole w Lidzie jako wykładowca historii i geografii. Minął prawie rok, gdy 31 maja 1856 roku władze carskie nakazały Gerardowi Mineyce opuścić Lidę i udać się do Archangielska, mianując go tam na stanowisko starszego nauczyciela miejscowego gimnazjum. Nie była to w dosłownym znaczeniu zsyłka, po prostu zmuszono go do przesiedlenia się na północ, do dalekiej guberni, dokąd zsyłano i politycznych, a że uczył lidzką młodzież historii (polskiej), znalazł się tym sposobem w Archangielsku. Tam 21 stycznia 1863 roku poślubił Aleksandrę, córkę inż. płk. Piotra Iwanowa, z którą miał czterech synów: Aleksandra, Piotra, Józefa, Romana oraz córkę Marię, dając tym samym początek tzw. linii „archangielskiej” rodu Mineyków. Gerard-Adam Mineyko zmarł 19 sierpnia 1889 roku w Archangielsku i jest tam pochowany do dnia dzisiejszego.]
„Stryjostwo posiadało majątek Jacuny pod Wilnem, gdzie często gościłem podczas wakacji – bawiąc się z Kamilką, ulubioną stryjeczną siostrzyczką, o której nigdy nie mogę zapomnieć. Utraciliśmy ją przedwcześnie. Obecnie utrzymuję stosunek z jej córką.
Gerard Mineyko był około dziesiątka lat starszy ode mnie, obecnie jestem 86 letnim starcem.
Jeżeli okaże się, że jesteśmy bliscy krewni, chciałbym zawiązać ścisły stosunek, przerwany skutkiem strasznych przewrotów ostatniego stulecia, a w każdym razie wiedząc, że gniazdo Rodziny Mineyków znajdujące się w okolicach Połongi łączy nas wszystkich do jednego mianownika, nie egzystuje racja zostawania do siebie obojętnym. Dlatego będę oczekiwał na łaskawą odpowiedź, ażeby uprawiać dalszy ciąg stosunków przyjaznych co najmniej.
Zakompromitowany w rozruchach przedpowstańczych, kontynuowałem dalszy ciąg nauk wojskowych, rozpoczętych w Szkole Inżynierskiej Nikołajewskiej w Petersburgu, we Włoszech w Szkole założonej przez Garibaldiego. W powstaniu brałem udział w oddziale Langiewicza i na Litwie. Ujęty przez chłopów, zostałem wysłany do kopalń Nerczyńskich. Udało się mnie uciec, znajdując się w podróży na pieszo z Tomska i dodrapać się do Paryża, gdzie ukończyłem nauki wojskowe w Akademii Jeneralnego Sztabu. Nie mogąc powrócić do Polski, pozostałem na tułaczce, zużytkowując udoskonaloną wiedzę na pożytek obcych krajów we Francji, Turcji i Grecji i na utrzymanie wielolicznej rodziny.
W Pamiętnikach, znajdujących się obecnie w druku, są opisane detale mojej peregrynacji. Obecnie pozwalam przytoczyć, że uzyskaną wiedzę uniwersytecką w Szkole Jeneralnego Sztabu Paryża nie mogłem spożytkować na pożytek Polski, gdyż podczas rozgrywającej się orężnej tam walki, byłem obłożnie chory przez parę lat z rzędu. Obliczam jednak odzyskawszy znowu siły, że w przyszłości – jeżeli nie na polu bitwy – potrafię chociażby w radzie Jeneralnego Sztabu być zużytkowany z pożytkiem dla Polski.
Zaledwie w 1922 r., odzyskawszy siły, doznałem szczęścia odwiedzenia odrodzonej Ojczyzny ofiarnością nowego pokolenia, które poruczywszy sprawę w potężniejsze ramiona, uzupełniło dzieło rozpoczęte przez nas w 1863 roku.
Za spełnienie obowiązku, ciążącego na każdym obywatelu, zostałem zasypany gradem dobrodziejstw: W roku 1921, 5-go Sierpnia przy odkryciu Pomnika dla zamordowanych Członków Rządu Narodowego na spadku Cytadeli Warszawskiej udzielono mnie order „Virtuti Militari”. W roku 1923, dnia 23 Marca zostałem uprawniony do noszenia „Krzyża Walecznych” z jednym okuciem. W roku zaś 1923, dnia 30 Maja otrzymałem tytuł Doktora honorowego wydziału filozoficznego na mocy decyzji przez Radę Wydziału Filozoficznego i Senatu Akademii Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.
Obecnie zamieszkuję w Atenach, wyczekiwując zręczności do uregulowania finansowych interesów, ażeby przenieść się na stałe do Polski, gdzie posiadam w Bursztynie córkę Jadwigę Jabłonowską, wdowę po zmarłym Księciu Stanisławie Jabłonowskim, majorze Pułku Ułanów Księcia Józefa Poniatowsklego, ażeby tam zakupić w pobliżu małą własność, gdzie będę mógł ustalić mojego syna Kazimierza, obecnie zajmującym się negocjacją handlową w Atenach, jako przedstawiciel Targów Wschodnich Lwowa, a w ostatniej chwili mianowany wiceprezydentem Izby Handlowej Grecko-Polsklej w Atenach. Kazimierz Mineyko ukończył francuską Szkołę Handlową, jest on najmłodszym moim potomkiem. Utraciłem dwóch starszych Witolda i Stanisława. Ostatni był ofiarą ostatnich wojen i jednym z wielkich poetów w Grecji.
Jeżeli nie uda się mnie ustalić około Bursztyna, ulokuję się w Warszawie albo też około Wilna, gdzie chcieli mnie udzielić kawałek gruntu, jako posiadającemu order „Virtuti Militari”. Mam odwagę obliczać na długotrwały jeszcze żywot.
Proszę wybaczyć, że zacząwszy pisać czytelnie, zakończyłem bazgraniną. Pochodzi to ze zdenerwowania starego żołnierza. Ażeby zapoznać się dokładniej, załączam przy niniejszym moją fotografię w mundurze uszytym podczas mojego pobytu w Warszawie w szwalni wojskowej w 1923 roku. Nie udało się mnie podówczas dowiedzieć się, że znajdujecie się w Stolicy Polski, ażeby zapoznać się takoż z towarzyszącemi mnie żoną i córką Jabłonowską. Miejmy nadzieję, że to się uda powtórzyć, a tymczasem przesyłam serdeczne pozdrowienia tak Panu jako też całej Jego rodzinie Szanownej.
Pułkownik Zygmunt Gozdawa Mineyko
Dr Honoris Causa. Weteran 1865 r.

Rue Parnithos 23.
Athénes. Gréce.”

I w jeszcze jednym liście Zygmunta Mineyki (także ze zbiorów poznańskich), z tamtego okresu znajdujemy interesujące informacje o tej rodzinie:

„Athénes
Rue Parnithos 23. Gréce

Ateny, 28 sierpnia 1925 r.

Wielce Szanowny Panie,

Adresując list poprzedni do Pana sądziłem, że wejdę w stosunek z jednym z synów Gerarda Mineyki, osiedlonych w Archangielsku, nie przypuszczając, ażebyś Pan studiował z p. Andryczem w Uniwersytecie Rygi.
Omyłka ta dozwoliła mnie zbliżyć się do wielkiej rodziny Mineyków, zamieszkującej od wieków Środkową Litwę. Uważam zbliżenie moje za szczęśliwy wypadek, dozwalający przekonać się o należeniu do gałęzi tego samego rodu, o tyle od Pańskiej oddalonego, że nie zostajemy krewni, mogąc uprawiać przyjazne stosunki, jakie często zapewniają serdeczniejsze zbliżenie od bliskiego pokrewieństwa.
Dziękuję Panu, jako też Panu Władysławowi za udzielenie mnie prawa zawiązania stosunków, jakie nie omieszkam uprawiać, skoro znajdę zręczność odwiedzać Polskę, licząc, że nie zostanę pominięty, jeżeli weźmiecie udział w wyprawach odwiedzania Grecji.
Dziękuję też za udzielenie szczegółów genealogicznych całej gałęzi wielkiej rodziny Mineyków.
Wedle moich wiadomości gałąź, do której należę, rozpoczyna się od Jerzego, drugiego syna Łukasza.
Obecnie 7 pokoleń nas rozdziela. Od Pana dowiedziałem się, że od czasów Franciszka, Ojca Tomasza, gałąź do której Pan należysz, opuściła Żmudź, przenosząc się do Litwy Środkowej, podówczas kiedy dla gałęzi mojej fakt tego rodzaju dokonał się zaledwie przez mojego ojca Stanisława i stryja Józefa – co stanowi wielką różnicę, gdyż gałąź, do której należę, nie posiadała czasu ani środków do poczynienia zasług dokonanych przez gałąź rodziny Mineyków, posiadających Olbrzymów w osobach dwóch Tomaszów, z których pierwszy, Pański prapradziad, głosował za udzieleniem Konstytucji 3-go Maja (splendor, jakim nieliczne rodziny szczycić się mogą), a drugi Tomasz, Marszałek Szlachty Wileńskiej, uratował Litwę od obruszczenia, walcząc potężnie przeciwko zdradzie Ogińskiego i całej zgrai przekupionych, co też dokonał z powodzeniem, podnosząc hart uczuć patriotycznych u szlachty do nadzwyczajnego stopnia, ażeby zdolną była żądać od cara, odwiedzającego Wilno, powrotu skasowanego Uniwersytetu i praw autonomicznych. Car opuścił Wilno zdesperowany, widząc, że kraj uważany przez władze rządowe za wierno-poddańczy, znowu się odrodził.
Obydwu tym olbrzymom, jako też wszystkim członkom poprzedzającym i należącym do nowszego pokolenia tej rodziny, potężnej w uczucie patriotyczne i gotowość do poświęcenia krwi i mienia, Ojczyzna zawdzięcza jej ocalenie i ten rezultat szczęśliwy, że Litwa Środkowa została odrodzona.
Żadna inna rodzina na Wileńszczyźnie nie poniosła tyle strat i ofiar, pozostając zawsze skromną i gotową do ponoszenia nowych. To zaś, co ja podnoszę, ocenia już od dawna ludność miejscowa, a w przyszłości potwierdzi Historia.
Mnie zaś, posiadającemu prawie 100-letnią starość, wolno jest i dzisiaj wypowiadać prawdę.
Przedtem jeszcze, w pierwszym tomie moich pamiętników, gdzie wykazuję powody, jakie pobudziły młodzież – do której i ja należałem, do poczynienia wybuchu powstania, opisuję działalność szlachty, kierowanej przez Tomasza Mineykę, jako pobudkę do wystąpienia młodzieży do czynu.
Pamiętniki moje udzieliłem do opublikowania w drukami Warszawskiej Piotra Laskauera już od dawna, a przed kilku dniami zażądałem o pośpiech. Pamiętniki te składają się z 5-ciu tomików. Dalszy ich ciąg w 3-ch tomach znajduje się jeszcze w opracowaniu u mnie.
Obecnie obowiązany jestem oświadomić, że gałąź, do której należę, zachowywała się zawsze patriotycznie. Ojciec mój Stanisław brał udział w powstaniu 1831 roku i znajdował się w stosunku z Marszałkiem Tomaszem Mineyką i z Biskupem Wileńskim. Toż samo powiedzieć mogę o moim Stryju Józefie. Od nich obydwu odziedziczyłem dalszy ciąg pracy.
Co się tyczy działalności pozostałej dotąd na Żmudzi do dzisiaj licznie tam rozrośniętej mojej gałęzi w osadzie zowiącej się Sorwicie, jeżeli się nie mylę, czyli Minejkiszki i własnościach znajdujących się w pobliżu Połągi, wiem dobrze, że znajdowali się oni na czele wszelkich ruchów patriotycznych.
Mój dziad Józef brał udział, jako oficer, w wyprawach wielkiego Napoleona i powróciwszy silnie poraniony na Żmudź, imponował tamtejszemu społeczeństwu przez czas długi, przeżywszy sto lat wieku.
Poznałem, po dokonanej ucieczce z Syberii, w Paryżu księdza Zygmunta Mineykę, mojego rówieśnika, jednego z naczelników powstania na Żmudzi, który po odsiedzeniu rekolekcji za zamianę brewiarza na pałasz, otrzymał prawo kontynuowania funkcji kościelnych. Wkrótce on, z podrzędnej posady, został podniesiony do godności Proboszcza. Odszukał mnie, studiującego podówczas w Szkole Generalnego Sztabu, ażeby dopomóc w potrzebach nadzwyczajnych.
Niestety, ten zacny wojak i kapłan – przyjęty za Francuza – padł ofiarą niewinną komunistów, którzy pokaleczyli go okrutnie. Jako inwalida, mając połamane kości, został on wysłany do Salonik pod opiekę i pielęgnowanie Sióstr Miłosierdzia.
Za pośrednictwem jednej z nich, Polki, nie mogąc pisać, zawiadomił mnie o swoim nieszczęśliwym położeniu, prosząc, ażebym wysłał mu małą pomoc pieniężną dla zakupienia tytoniu, gdyż reszta potrzeb jest mu zabezpieczona.
Zamieszkiwałem podówczas w Epirze. Korespondencja z nami bardzo krótko się kontynuowała. Pożegnał się on przedwcześnie z tym Światem, ale pamięć o nim zachowa się na długo na Żmudzi, ażeby przyczynić się do jej odrodzenia i wydostania ze sztucznie tam uprawianej niewoli żydowsko-niemiecko-bolszewickiej.
Tego rodzaju działaczy z rodziny Mineyków była wielka liczba podczas powstania 1863 r., wedle udzielonych informacji przez księdza Zygmunta.
Matka moja z rodu Szukiewiczów, posiadała Stryja w osobie Dyrektora Obserwatorium Wileńskiego, autora globusu, jaki został przeniesiony do Ermitarza w Petersburgu.”
[Przypis Andrzeja Nowickiego:
W tym miejscu jestem zobowiązany wyjaśnić (mam na to niepodważalne dokumenty), że Autor popełnił tu aż dwa błędy. Po pierwsze: matka Cecylia pochodziła z rodu Chrzczonowiczów, a po drugie: Dyrektor Obserwatorium Wileńskiego, ksiądz Szukiewicz był wujkiem Cecylii. Najzwięźlej mówiąc, to matka Cecylii z Chrzczonowiczów Mineykowej (a babcia Zygmunta ze strony jego matki) pochodziła z rodu Szukiewiczów, której bratem, a dla Cecylii wujkiem, był Kazimierz Szukiewicz – dyrektor Obserwatorium Astronomicznego w Wilnie.
Tak więc ów list stał się powodem licznych nieporozumień co do nazwiska rodowego matki Zygmunta. Ofiarą tego padli wszyscy dotychczasowi biografowie Zygmunta Mineyki. Nawet ja w drzewie genealogicznym z 1988 roku podałem błędnie nazwisko rodowe Cecylii, sugerując się właśnie owym listem.
Poprawne nazwisko rodowe Cecylii Mineykowej podała jej córka (siostra Zygmunta) Rozalia z Mineyków Zasimowska, która na prośbę Jakóba Gieysztora, autora Pamiętników z lat 1857-1865, podała życiorys swego brata Zygmunta, opublikowany w tomie II na str. 269 i 270 tychże Pamiętników wydanych w Wilnie w 1913 roku. Ponadto na wileńskiej Rossie zachował się okazały pomnik grobu rodziców Zygmunta Mineyki, na którym jest podane właściwe nazwisko rodowe jego matki Cecylii. Pomnik ten odnalazłem, będąc w Wilnie we wrześniu 1989 roku.]

„Ksiądz Szukiewicz umarł z melancholii, a globusu artystycznie wykonanego nie potrafiono odebrać od moskali dotąd.
Ojciec mój posiadał majątek Bałwaniszki w powiecie Oszmiańskim, a matka dom przy kościele Świętej Katarzyny w Wilnie. Stryj zaś był właścicielem Jacunów w powiecie Wileńskim.
Posiadałem synów: Stanisława i Witolda. Utraciłem ich przedwcześnie, Witolda pokaleczonego gruzami walącego się domu, a Stanisława pochowałem przed 8 miesiącami zaledwie. Stanisław był pierworodnym synem, ślicznej urody, będąc studentem, został zwycięzcą poetycznego konkursu na Igrzyskach Olimpijskich w 1896 r. i pozostawił dwa tomiki swoich poezji w języku greckim, jako też liczne utwory publikowane w pismach periodycznych. Ukończył on studia lekarskie w Paryżu jako specjalista chorób dziecinnych. W czasie wielkich wojen był zaangażowany do wojska i kierując szpitalem w Salonikach, zaraził się na chorobę suchot, której padł ofiarą, mając 49 lat życia.
Pozostał mnie syn, najmłodszy z moich dzieci, Kazimierz, mający obecnie 32 lata życia. Ukończył on nauki w Szkole Handlowej francuskiej, poczem pracował przez lat 9 jako urzędnik w Banku Komercjalnym w Atenach, a od 1922 r. otworzył biuro handlowe. Jest on reprezentantem firmy lamp elektrycznych stowarzyszenia „Wertex” i wielu innych stowarzyszeń, zostających w stosunku do elektryczności, w Szwecji i Niemczech. We Francji przeprowadza negocjacje, jako też w Ameryce dla zakupu automobili. Wszystko zapewnia mu znakomitą pozycję, wielką wziętość i obszerny kredyt we wszystkich bankach Ateńskich.
W ostatnim czasie został on wybrany na Wiceprezydenta Izby Handlowej Polsko-Greckiej, która wkrótce gotuje się do rozpoczęcia pracy.
Jeszcze w 1922 roku Kazimierz został zaangażowany przez liczne fabryki i zakłady Polskie do rozpoczęcia pracy, otrzymując ich reprezentacje, ale wszystko to rozwiało się na niczem z powodu braku umowy handlowej. Syn mój zmuszony był zwracać wysyłane próbki, za które żądano opłacenia ceł w wartości 10 razy większej.
Kazimierz posiada biuro pomocnicze w Wiedniu i często tam dojeżdża. Jeżeliby się zdążyło, żeby odwiedził Warszawę, przedstawiam go Panu jako osobę posiadającą wszelkie zalety moralne i gotowość służby na pożytek Polski.
Dwie córki moje wydałem za Polaków: Potockiego i Jabłonowskiego. Wdowa po ś.p. Księciu Stanisławie Jabłonowskim, córka moja Jadwiga, wydawała starszą córkę Karolinę za mąż z p. baronem Adamem Heydlem, synem Franciszka Heydla i Melanii z hr. Dzieduszyckich, w dzień 11 Sierpnia, kiedy ja, świątkując powyższą uroczystość, otrzymałem list pożądany od Szanownego Pana, niecierpliwie oczekiwany, co podwoiło uciechę.
Jedną z moich córek, Cecylię, wydałem za mąż za p. Johna Williama Quinn’a, potomka królów Irlandskich, profesora Uniwersytetu w Waszyngtonie, który obecnie zamieszkuje w dobrach posiadanych w Schprigfildzie, pędząc życie prywatne, zajęty gospodarką. Syn ich, noszący imię Zygmunt Mineyko-Quinn, razem ze swemi rodzicami odwiedził mnie na wiosnę. Posiada on już 20 lat wieku i zupełnie jest podobny do mojego syna Kazimierza. To samo dzieje się z innym chłopcem zrodzonym ze związku mojej czwartej córki z Grekiem, który jest moim portretem we wszelkich detalach. Dowodzi to wielką przewagę mojej rasy ponad grecką i amerykańską.
Po ojcu moim, mającym większą ilość zrośniętych żeber w jedną całość i siłę łamania podkowy, odziedziczyłem wielką żywotność. W 1912 r. podczas wojen, na pieszo wdrapywałem się na wysokie góry, a w 1917 r. posiadałem siły młodzieńcze. Użycie niestosownego lekarstwa podówczas, pozbawiło mnie sił posiadanych nadal, pozbawiając możliwości wzięcia udziału w wojnie odrodzenia Ojczyzny, do czego posiadałem większe prawa od wielu innych jako oficer Generalnego Sztabu, który ukończył Uniwersytet Wojskowy w Paryżu, czyli „Ecole d’Application d’Etat Major” i miał okazję nabyć wprawę w licznych wojnach następnie z powodzeniem. Dzisiaj opłakuję, że zestarzałem przedwcześnie.
Żona moja, Prozerpina [Persefoni Manaris], greczynka, córka Manarysa – wielkiego matematyka i profesora Uniwersytetu, ukończyła swoje studia w Klasztorze sióstr de Compassion w Korfu. Związek ten, spowodowany wzajemną miłością, uszczęśliwił nas obojga, udzielając dzieciom naszym wzorowe wychowanie.
Przed dwoma laty świątkowaliśmy złote wesele, a obecnie pielęgnowany jestem przez ukochaną małżonkę, która posiada już 72 lata wieku, a zachowuje nadal rysy posiadanej piękności, jakie się przelały w sukcesji na niektóre z moich córek, a szczególniej na Jabłonowską i Saffo, zamężną za Grekiem.
Żona moja stała się prawdziwą Polką i marzy ciągle o prędszem przeniesieniu się naszym na stałe do Kraju.
To jest wszystko, co mogłem powiedzieć o moim potomstwie.
Posiadałem brata Eustachego, który ucierpiał po wypadkach 1863 roku, zostając na wygnaniu przez lat dziesięć. Pozostał po nim syn, noszący moje imię, o którym nie wspominam, jako poróżniony od dawna.
O tym, że ś.p. Ojciec Pański Bronisław brał udział w powstaniu, wiedziałem od p. Sulistrowskiego, zostającego na wygnaniu w Tomsku i od Wysłoucha w Paryżu, którego byłem instruktorem w 1860 r. w Szkole Wojskowej Polskiej w Genui, założonej przez Garibaldiego, a kierowanej podówczas przez Generała Mierosławskiego.
Proszę szanownego Pana o przesłanie obecnego listu do przeczytania Panu Władysławowi, co uwolni mnie od powtarzania tej samej treści listu. Ja zaś, korzystając z udzielonego mnie pozwolenia zawiązania stosunków, zobowiązuję się następny list zaadresować do Pana Władysława.
Przypominam sobie Aleksandra Oskierkę w Gimnazjum Wileńskim, imponującego nam młodszym swą dziarską postawą, wszyscy chcieliśmy go imitować. Wiem, że był on wysłany na Sybir. Nie wiem, kiedy powrócił i czy żyje?
Przesyłam powinszowanie Panu Władysławowi za powodzenie i awans najstarszego syna, co udowadnia, że Polska poczyni wielki postęp, mając zapewnioną waleczność przyszłego pokolenia, co też potwierdził Pan Aleksander.
Całując rączki Szanownej Mamie Państwa, jako też ich Małżonek, proszę przyjąć ode mnie, żony, syna Kazimierza i całej rodziny najserdeczniejsze pozdrowienia, jako też wyrazy najgłębszego szacunku.
Sługa
Zygmunt Gozdawa Mineyko
Rue Parnithos 23
Athénes

P.S.
O synach Gerarda Mineyki troszczyłem się, chcąc ich ocalić – jeżeli jest możliwem – od obrusienia.
Wszelkie stosunki rodzinne z Gerardem były zerwane z powodu, że się ożenił z Rosjanką.”

Warto jeszcze zaznaczyć, że w roku 1923 Z. Mineyko otrzymał rangę pułkownika Wojska Polskiego, Krzyż Walecznych oraz doktorat honoris causa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.
Na marginesie dodajmy, że Z. Mineyko był dziadkiem (poprzez córkę Zofię, żonę Georgiosa Papandreuo), wybitnego polityka greckiego, prezydenta tego kraju Andreasa Papandreauo (1919-1996).
Zmarł Zygmunt Mineyko 27 grudnia 1825 roku, w wieku lat osiemdziesięciu pięciu, tuż przed zamierzonym powrotem do Polski.
Wnuczka Zygmunta Mineyki Ludwika w liście z Aten do Andrzeja Nowickiego 30 grudnia 1989 roku wspominała: „Po świętach Bożego Narodzenia 27.XII.1925 roku po obiedzie Dziadzio pisał swoje pamiętniki, w pewnej chwili dostał atak serca, położyłyśmy Jego na łóżko. Lewą rękę dałam na plecy, a prawą położyłam na sercu i czułam bicie serca. Dziadzio mówił: „nie chcę umierać, chcę zwalczyć śmierć, Toni, żono moja ukochana, dzieci moje”... Twarz mu się skurczyła z bólu i serce przestało bić. Szlochałam. Mój ukochany Dziadzio nie żył. Ryngraf, który miał na łóżku, z Matką Boską Ostrobramską położyłam Mu na sercu na cmentarzu. Ryngraf dała matka Dziadzia mego, gdy szedł na Syberię. W pamiętniku pisze „kapliczka”, gdyż nie mógł sobie przypomnieć nazwy „ryngraf”...
Liczne periodyki polskie i greckie zamieściły nekrologii, w których streszczały życie tego znakomitego męża i bardzo pochlebnie oceniały jego dokonania na niwie nauki i techniki. Tak „Tygodnik Ilustrowany” pisał 27 lutego 1926 roku w tekście podpisanym „B.J.K.”:
„Przed kilku dniami sędziwy weteran zmarł nagle w Grecji, przypomnienie więc jego trudów poniesionych na ołtarzu Ojczyzny niech będzie hołdem, złożonym nad świeżą jeszcze mogiłą.
Ś.p. pułkownik Mineyko urodził się w 1840 roku w Wilnie. Po ukończeniu gimnazjum wstąpił do Wojennej Szkoły Inżynieryjnej w Petersburgu, gdzie spotkał się z całym szeregiem wybitnych patriotów polskich, przez których w 1861 roku został wciągnięty do tajnej organizacji, podlegającej Komitetowi Centralnemu w Warszawie.
Przez tę organizację Mineyko został wysłany do Wilna, gdzie brał czynny udział w organizowaniu społeczeństwa do przyszłych walk. Ścigany jednak przez policję rosyjską za udział w manifestacjach, przekradł się do zaboru austriackiego, a następnie udał się do Rumunii i Turcji.
Po licznych trudnościach przejechał z Konstantynopola do Włoch i tam w sierpniu 1861 roku wstąpił do polskiej szkoły wojskowej w Genui, założonej przez Garibaldi’ego.
Na wieść o wybuchu powstania grupa wychowańców tej szkoły ruszyła do kraju.
Mineyko z towarzyszami dotarł do obozu dyktatora Langiewicza i tam chrzest bojowy odebrał w bitwach pod Chrobrzem i Grochowiskami, gdzie na czele oddziału kosynierów kilkakrotnie atakował piechotę rosyjską, biorąc jeńców i zdobycz.
Mineyko po rozbrojeniu przez Austrjaków oddziałów Langiewicza udał się do Krakowa, skąd z rozkazu Rządu Narodowego przekradł się do Wileńszczyzny, aby wzniecić w powiecie Oszmiańskim ruch powstańczy.
W Wileńszczyźnie murawiewowska policja i wojsko rosyjskie ścigały, tropiły i rozbijały oddziały powstańców, znęcając się nad niemi w nieludzki sposób. Losowi temu uległ też zawiązek oddziału Mineyki, a sam on został ujęty podstępnie w leśniczówce w Reliszkach i wydany w ręce żołnierzy rosyjskich. Pobili i pokaleczyli go oni tak, że władze rosyjskie umieściły zmasakrowanego powstańca w więziennym szpitalu w Oszmianie. Nie dość jednak było moskalom znęcania się nad bezbronnym powstańcem, bo gdy przewieziono go do Wilna, pobito go znowu w tak straszny sposób, że z upływu krwi i krwotoku wewnętrznego stracił przytomność. Rzucono go wtedy z nieopatrzonemi ranami w podziemia arsenału w Wilnie, a następnie skazano na śmierć przez powieszenie. Egzekucja nie mogła się odbyć, bo Mineyko z ran i upływu krwi nie mógł utrzymać się na nogach. Odesłano go więc do szpitala więziennego.
Czas leczenia się Mineyki w szpitalu wykorzystała matka jego i, za olbrzymią na owe czasy łapówkę w sumie 9-ciu tysięcy rubli, uzyskała ułaskawienie syna. Zamiast kary śmierci skazano Mineykę na 12-cie lat ciężkich robót w kopalniach Nerczyńskich na Sybirze.
We wrześniu 1863 roku przewieziono ledwo wyleczonego powstańca koleją do Moskwy, skąd już resztę drogi na Sybir odbywał pieszo w gronie 400-tu skazanych, jak on, powstańców. Droga to była straszna i długa, wiodąca przez Kazań, Permę, Orenburg, Tobolsk i Tiumeń.
W marszu tym Mineyko był skuty jednym łańcuchem ze skazanym na osiedlenie w Tomsku Strumiłłą i gdy ten zmarł w drodze, Mineyko zamienił dokumenty osobiste. Nazwisko Mineyki wykreślono ze spisu jako zmarłego, on zaś, pod nazwiskiem Strumiłły osiadł w Tomsku, dokąd przybył wczesną wiosną 1864 roku.
W Tomsku zajmował się szyciem czapek, czego nauczył się w drodze, oraz wyrabiał kwiaty z wosku. Handlując swemi wyrobami, zdołał przez kilka miesięcy zebrać tak pokaźną sumę, że kupił wóz z parą koni i wraz z zesłanymi powstańcami Okińczycem i Waszkiewiczem rozpoczęli ucieczkę z Tomska. Lecz już w Tiumeniu ścigani przez władze rosyjskie porzucili wóz z końmi i piechotą, kryjąc się po lasach, wędrowali dalej nocami. Szczęśliwie dobrnąwszy do Petersburga, za fałszywym paszportem wyjechał do Paryża.
W gościnnej Francji rozpoczyna znowu życie jako wolny człowiek. Wstępuje do Akademii Sztabu Generalnego, którą ukończył w roku 1868, poczem został profesorem fortyfikacji w polskiej wojskowej szkole w Tuluzie oraz pełnił funkcje sekretarza Towarzystw Wojskowych Polskich.
Po roku 1870 w rozgromionej i zniszczonej Francji zabrakło miejsca dla licznych emigrantów polskich, rusza więc Mineyko do Turcji, gdzie jako inżynier wojskowy buduje koleje żelazne z Nikopolisu do Plewny i z Konstantynopola do Iszmitu. W dalszem poszukiwaniu pracy, która by mu zapewniła utrzymanie, przyjmuje posadę inżyniera w Epirze, Tessalji, Południowej Albanji.
Kim nie był i czego nie robił ten bohaterski weteran z pod Chrobrza i Grochowisk!
W 1888 r. wypracował plany i przeprowadził regulację koryta rzeki Hermesu, która zamulała port Smyrnę; był wysłany do Angory przez sułtana tureckiego, jako jego nadzwyczajny inspektor dla uregulowania komunikacji.
Od 1891 roku przeniósł się jednak na stałe do Grecji, gdzie objął w całym tym kraju kierownictwo nad robotami hydraulicznemi. W latach 1896, 1897 i 1912 brał czynny udział w wojnach wyzwoleńczych Greków, jako jeden z wybitnych organizatorów Sztabu Generalnego Greckiego.
W 1922 roku Wódz Naczelny odznaczył ś. p. pułkownika weterana Mineykę orderem „Virtuti Militari” V kl. i „Krzyżem Walecznych”, gdyż zgasły weteran był jedną z tych świetlanych postaci, które dobro Ojczyzny za cel swego życia stawiały.
Cześć Jego pamięci!”
B. J. K.”

Docent Uniwersytetu Grodzieńskiego, zasłużony historyk Borys Klejn m.in. pisał w 1985 roku w gazecie „Grodnienskaja Prawda” o Z. Mineyce: „Co wiemy o jego potomkach? Miał siedmioro dzieci. Córka Zofia wyszła za mąż za znanego działacza politycznego Georgiosa Papandreu. Z małżeństwa tego w 1919 roku urodził się syn Andreas, w którego życiu było niemało wydarzeń przypominających burzliwy, pełen niebezpieczeństw los dziada: represje sił reakcyjnych, wygnanie, więzienie po zamachu „czarnych pułkowników”, ale też wybitne osiągnięcia. Andreas Papandreu jest liderem rządzącej partii Ogólnogrecki Ruch Socjalistyczny (PASOK) i aktualnie premierem Grecji. Pod jego kierownictwem kraj wkracza na drogę głębokich przeobrażeń demokratycznych, prowadzi pokojową politykę zagraniczną”.

* * *

Nie wszystko, co napisał Z. Mineyko zostało na dzień dzisiejszy opublikowane. Około pięćdziesięciu tomów rękopisów, przeważnie dzieł historycznych, przechowuje się obecnie w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie.
Niniejszy szkic wypadałoby, być może, podsumować cytując słowa z pisma Polaków greckich „Kurier Ateński” (nr 119 z września 1998 roku): „Zygmunt Mineyko to jedna z tych postaci, które najmocniej wiążą nasze kraje... Zapisał się w historii jako wyjątkowo zdolny, zasłużony strateg i inżynier, archeolog, a przede wszystkim żołnierz – wierny do końca obu swoim ojczyznom, oraz... pogodny, skromny człowiek. W jakiś sposób dla nas – Polaków tu mieszkających – powinien być on szczególnym patronem. Był przecież niezwykłym przykładem na to, jak można zachować swoją polskość służąc gościnnemu państwu, a swoim zachowaniem osiągnąć powszechny szacunek dla naszego kraju za granicą. Liczni potomkowie Mineyki żyją współcześnie w Polsce i w Grecji”...

* * *

Oczywiście, Z. Mineyko nie był jedynym wybitnym przedstawicielem tego rodu. Do utalentowanych pod względem literackim osób należą tu m.in. Józef Mineyko, autor Wspomnień z dawnych lat, (wydanych w serii „Biblioteka Narodowa” przez Ossolineum w 1997 roku); jak też Stanisława z Mineyków Nowicka, autorka wydanej w Poznaniu (1999) bardzo wzruszającej książki pt. W Oszmiańskim Powiecie dawniej i dziś, poświęconej tragicznym losom tej rodziny, jak też szerzej polskiej ludności kresowej w XX wieku.

* * *

Dotychczas dzieje rodziny Mineyków zostały opisane częściowo – choć najpełniej – dzięki wysiłkom p. Andrzeja Nowickiego, wnuka Zygmunta, a syna Stanisławy z Mineyków Nowickiej, który w liście do autora tej książki z 29 maja 1999 roku pisał: „W latach 1989-1996 jeździłem dużo po Kresach Wschodnich (od Dźwiny aż po Dniestr na Podolu), zaś w latach 1996-1998 penetrowałem Grecję – szukając to tu, to tam śladów po moich przodkach Mineykach. Imponującym plonem tych wojaży są przede wszystkim zdjęcia i nawiązanie licznych kontaktów – nierzadko przyjacielskich. (...)
Chciałbym kiedyś dotrzeć do Archangielska, gdzie Mineykowie też zapuścili swoje korzenie. Gerard Adam, który po ukończeniu Uniwersytetu Moskiewskiego podjął w 1855 roku pracę pedagogiczną w powiatowej szkole w Lidzie – gdzie nauczał młodzież historii i geografii – dostał w dniu 31 maja 1856 roku nakaz opuszczenia Lidy i udania się do Archangielska, gdzie został mianowany na stanowisko starszego nauczyciela miejscowego gimnazjum. Tam 21 stycznia 1863 roku poślubił Aleksandrę, córkę inżyniera-pułkownika Piotra Iwanowa, z którą miał czterech synów: Aleksandra, Piotra, Józefa, Romana oraz córkę Marię – dając tym samym początek tzw. linii „archangielskiej” rodu Mineyków. Gerard Adam zmarł 19 sierpnia 1889 roku w Archangielsku. O potomkach jego nic nie wiem poza tym, że Piotr Gerardowicz miał córkę Ksenię, późniejszą Gemp. Podobno ojciec Kseni, Piotr Mineyko, budował port w Murmańsku, a Ksenia badała dno Morza Białego”.
Tyle p. Andrzej Nowiski z Poznania, wnuk Zygmunta Mineyki.
Tymi też słowy kończymy nasz tekst o jednym z wielkich synów naszej ziemi.




Pancerzyński



Na cmentarzu Rossa w Wilnie spoczywa kilku przedstawicieli szlachetnego rodu zacnych panów Pancerzyńskich. Rodzina ta, używająca herbu Trzaska, wywodziła się z Polski Środkowej, jej gniazdem była miejscowość Pancerzyn w powiecie ostrołęckim, gdzie występuje już w wieku XVI. Nieco później spotyka się jej odgałęzienia także na ziemiach wielonarodowościowego Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Władcy Rzeczypospolitej przez kilka stuleci skierowywali na ziemie wschodnie najlepszy element genetyczny spośród narodu polskiego. Wymagały tego zarówno potrzeby wewnętrznego rozwoju tej części Kraju, względnie mniej zaawansowanego w sferze cywilizacji i kultury niż Korona, jak i konieczność ciągłego gaszenia polską krwią nieustannie gorejącej granicy z Moskwą, Tatarami, Turcją.
Gdyby nie unia z Polską, W. Ks. Litewskie najprawdopodobniej przestałoby istnieć jeszcze w czasach Iwana IV Groźnego, a już z pewnością Aleksego Michajłowicza, w połowie XVII wieku, kiedy to po jedenastu latach moskiewskiej okupacji – zanim wojska polskie wyparły najeźdźców – ludność W. Ks. L. straciła 48% swego stanu... Co prawda, w końcu XVIII wieku Rzeczpospolita polsko-litewsko-ruska została zmiażdżona przez swych mocniejszych sąsiadów, to jednak narodowość litewska, białoruska i ukraińska zostały obronione i zachowane, a zniszczenie ich stało się sprawą nadzwyczaj trudną. (Stąd też owa mściwa i bezwzględna nienawiść caratu rosyjskiego do wszystkiego co polskie)...
Wśród potoku rycerstwa polskiego, ciągnącego na wschód, znaleźli się i Pancerzyńscy. W 1674 roku w powiecie oszmiańskim zapisy metryczne odnotowywują Jerzego Pancerzyńskiego, w kowieńskim – Jana.
4 października 1765 roku do pospolitego ruszenia obywateli powiatu grodzieńskiego m.in. stanął „wielmożny jegomość pan Karol Pancerzyński, sędzia grodzki Mozyrski z Wielkiey Zubrzycy na koniu karogniadym we wszelkim należytym porządku, jak do woyny”. (Akty izdawajemyje Wilenskoj Archeograficzeskoj Komissijej, t. VII, s. 401). Po kilkunastu latach tenże pan ma już tytuł miecznika mozyrskiego...
9 kwietnia 1693 roku szlachta brzeska zgromadzona na sejmiku lokalnym rozpatrzyła problem różnych form bandytyzmu, przy czym świadkowie rozbojów „ręce poucinane prezentowali” jako corpus delicti. Odpowiedzialnym za bezpieczeństwo ruchu na trakcie Kobryńskim mianowany został Stanisław Rusiecki, kasztelanic miński, a uchwałę podpisał m.in. Dominik Korzeniewski, Adam Hruszewski, Piotr Mikołaj Pancerzyński, Wojciech Kochański, Jerzy Grek...
Niekiedy mówi się o tym, iż rzekomo Polacy w czasach pierwszej Rzeczypospolitej polonizowali Litwę, Białoruś i Ukrainę. Jest to oczywiste nieporozumienie. Stanowili tu zauważalny odsetek ludności, który jednak w sferze aktywności kulturotwórczej przejawiał nieproporcjonalnie wysoką energię. Dlatego właśnie bardzo wiele pamiątek kultury na tych ziemiach (świątynie, edytorstwo, pisarstwo, szkolnictwo, malarstwo, muzyka itp.) zostało stworzonych przez Polaków i zachowało charakter polski. Lecz ludziom tym nigdy nie chodziło o domniemane polonizowanie kogokolwiek, oni po prostu ofiarnie pracowali i dzielnie walczyli tam, dokąd ich skierowywał król i wielki książę. Powiemy więcej, po zadomowieniu się na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego zawzięcie bronili oni odrębności jego od Korony, uważali się i uważani byli za „Litwinów” (Lithuani) w sensie przynależności państwowo-organizacyjnej.
W instrukcji deputatom udającym się na sejm do Warszawy szlachta brzeska (nazwiska: Krzysztof Dunin Rajecki, Michał Jan na Potoku Potocki, Wincenty Kościuszko Siechnowicki, Kazimierz Trembecki, Michał Jankowski, Andrzej Bronikowski, Jerzy Niepokojczycki, Jerzy Grek, Mikołaj Pancerzyński itp.) nakazywała, by posłowie strzegli ekonomicznej i wszelkiej innej niezależności W. Ks. Litwy od Korony Polskiej: „Cne narody korony Polskiey y w.x.Lit., jako per unionem przyszli in aequalitatem także huic aequalitati zda się derogare, gdy ekonomia w.x.Lit y inne stołowe dobra w różnych ichmciów panów koronnych administratii chodzili; domówić się mają ichmć panowie posłowie nasi, ażeby pactis conventis futuro principi obwarowano było, aby ekonomie w.x.Lit. przez samych tylko indigenas possesionatos administrowane zostawały; a contracty o te dobra ekonomiczne ażeby były stanowione przez podskarbiego w.x. Litewskiego”.
Polacy, mieszkający w Wielkim Księstwie byli głównym motorem sprzeciwu przeciwko napływowi z Polski na ziemie wschodnie mało wartościowego elementu „zarobkowego” – awanturniczego, parweniuszowskiego, niepoważnego, głupiego.
Na ziemiach kresowych zjawiają się niekiedy Pancerzyńscy i w kronikach sądowych; wiadomo, życie jest życiem, a żaden człek, jak dotychczas, aniołem nie został. 9 grudnia 1716 roku pan Marcjan Hurko, skarbnik i pisarz grodzki województwa witebskiego, zaskarżył w sądzie Leona Pancerzyńskiego, swego siostrzeńca, który przybywszy z papierami urzędowymi od prałata białoruskiego Aleksandra Pancerzyńskiego, upił się w majątku Hurków Falkowiczach i nabroił rzeczy zupełnie nieprzyzwoitych. Oto – jak głosi skarga – „śmiał y ważył się kryiomym trybem, na dyzgust y oppressyą tak wielkiego imienia wielmożnych małżąków, niewiasty profanować, kędy dzieci w osobliwym pokoiu swóy wczas miały, niewiast uczściwych, szlachcianek rodowitych gwałcić usiłował. Zkąd krzyk, hałas wszczoł się za przestraszeniem małych dzieci w pokoiu.”
Gospodyni, pani Zofia Hurkowa, przybiegła na hałas i „dopraszała się, aby precz od uczściwych niewiast jm pan Pancerzyński odstąpił y do wczasu na mieysce zwylkłe daney pościeli, jako gościowi, szedł. Tenże wyuzdanym będąc, niepohamowanym w przedsięwzięciu swoim, uszczypliwym językiem, zawziowszy się do złego uczynku, lżyć, sromocić panią domu, w stanie błogosławionym będącą, zaczął.” Wreszcie „po nieprzyjacielsku, kryminaliter postępuiąc, pięńścią w gembę dawszy, potym sromotnymi słowami... udespektował, że w tym momencie, od uderzenia, przestrachu y słów plugawych, uszczypliwych, nieuczściwych obumierać musiała y płód męzki ciężko, z utratą zdrowia przez takowy kryminał y swawolą, z okazyi jm. pana Pancerzyńskiego, poroniła. Przez co śmiertelnie obumierając z takiego ciężkiego paroxyzmu, osierocaiąc maluchne dwoie dziatek swoich, dotąd w ciężkiey słabości mdleiąca zostaie y Pan Bóg wie, ieżeli żywa być może.” Nie dość na tym, że zbił brzemienną niewiastę, to jeszcze i męża jej, gospodarza domu tak gościnnego, omal nie porąbał, ale „ze snu obudził i strachem nabawił”. Wątpliwe też, czy został należycie ukarany, bo stryja miał wpływowego, a i sam był – na trzeźwo – nie w ciemię bity. Rodzina Hurków jednak, chociaż polska, nabrała na zawsze wstrętu do „zamętu polskiego”. (Istoriko juridiczeskije matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig Witebskoj i Mogilewskoj gubernii, t. 23, s. 259-262).
Ale, oczywiście, nie tylko z powodu tego rodzaju czynów przeszli Pancerzyńscy do historii, wręcz odwrotnie, świadectw podobnej ich „działalności” jest o wiele mniej niż np. takich rodzin jak Kościuszkowie, Piekarscy, Przewalscy, czy inni bracia –szlachta. Z tego rodu pochodził m.in. Karol Piotr Pancerzyński, który w pierwszych dziesięcioleciach XVIII wieku był sufraganem wileńskim, kantorem Białej Rusi, potem biskupem smoleńskim (od 1710) i wreszcie biskupem wileńskim (od 1724 do zgonu w 1729 roku). To o nim odnotowali współcześni, iż „w interessach tak kościoła swego jako i ojczyzny dzielny, wszystkim miły” był.
Ludwik Pancerzyński (zm. po 1812) posłował na Sejm Czteroletni, był marszałkiem szlachty guberni grodzieńskiej. Po rozbiorach losy członków tej rodziny były, oczywiście, bardzo różne. Ktoś pozostawał na ziemi ojczystej, miał tu wszystkie ruchy skrępowane, a możliwości samorealizacji nader ograniczone.
(Lista urzędników wyznania katolickiego, zwolnionych ze służby ze względu na polityczną nieprawomyślność od roku 1863 i zamieszkałych w guberni grodzieńskiej z pojaśnieniem jaki ma każdy z nich środki do życia (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr 181) z listopada 1866 roku zawiera m.in. nazwisko: „Koleżski registrator Jan syn Aleksandra Pancerzyński. Utrzymuje się z opłat za swobodne wynajmowanie się do różnych posług”.)
Ktoś znów udawał się po nauki i do pracy w głąb Imperium Rosyjskiego i znajdował tam nieraz warunki bardziej sprzyjające niż na ziemi ojców.
Jednym z nich był Czesław Pancerzyński, znany w swoim czasie geolog, mineralog i finansista. Po ukończeniu studiów zamieszkał w Rosji. Był członkiem Towarzystwa Mineralogicznego w Petersburgu, należał do ścisłej czołówki rosyjskiej w tej dziedzinie i jako taki bawił nieraz w naukowych celach we Francji, Niemczech, Belgii. Przez kilka lat pełnił funkcje dyrektora laboratorium chemicznego przetapiania złota w Jekatierinburgu.
Brał czynny udział w życiu kulturalnym i organizacyjnym Polaków w Rosji. A życie to nie było łatwe. Tak np. w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku w Moskwie mieszkało około 20 tysięcy Polaków (nie licząc 30 tysięcy służących w wojsku). Mieli tu swój kościół, Dom Polski, Towarzystwo Dobroczynności, organizację „Sokołów”, związek kobiet, towarzystwo kulturalne „Lutnia”, szkółkę koedukacyjną. Na pozór sytuacja wyglądała nieźle. Chociaż problemów było niemało. „Świat” (nr 6, luty 1911) pisał: „Co prawda, nie wszyscy Polacy złączeni są i zorganizowani, nie wszyscy biorą udział w zbiorowym życiu polskim w Moskwie, jednak śmiało powiedzieć można, że większość Polonii zna się i utrzymuje stosunki. Gdyby nie koterie i koteryjki, które wszędzie i zawsze prześladują nasze zbiorowe życie i sączą jad rozkładu, życie kolonii polskiej w Moskwie można by uważać za dobrze i zdrowo zorganizowane, kolonia polska bowiem ma tu już swoje tradycje i historię oraz szereg instytucji, ujmujących jej zbiorowe życie w pewne karby i porządek.
Jak zwykle na obczyźnie, a szczególnie w głębi Rosji, głównym punktem oparcia dla polskiej mowy i kultury jest Kościół i parafia.
Tu najbardziej czynnym i otoczonym ogólnym uznaniem i miłością kolonii polskiej jest ksiądz-dziekan Antoni Wasilewski, już od dłuższego czasu gorliwie spełniający ciężkie obowiązki kapłana na obczyźnie. Ciężkie to, zaprawdę, obowiązki biorąc pod uwagę liczebność wiernych, a do tego jeszcze stałe jątrzenie parafian przez zwartą klikę Litwinów, którzy i tu w Moskwie prowadzą antypolską kampanię, przenosząc ją na grunt kościelny i uciekając się do pamfletów i paszkwilów, drukowanych w brukowych pisemkach moskiewskich i skierowanych przeciw dostojnej osobie Kapłana-Polaka. Należy z góry przypuszczać, iż wszelkie zakusy litewskie, wobec liczebnej proporcji Polaków i Litwinów (Katolików – Litwinów jest podobno około 2 tysiące) spełzną na niczym i polski kościół, wraz ze szmatem kościelnej ziemi i towarzystwem dobroczynnym, ufundowanym za polskie pieniądze, zostanie słusznie w polskich rękach”... Chodzi o to, że klerykałowie litewscy zażądali od władz moskiewskich i od społeczności polskiej, która za swe pieniądze kościół wzniosła, aby nabożeństwa w tej świątyni odbywały się w połowie po litewsku oraz by Litwini stali się – ni z tego, ni z owego – jej współwłaścicielami. A gdy Polacy tym roszczeniom się sprzeciwili, wodzireje Litwinów wszczęli gwałt, że oto Polacy „uciskają i prześladują” Litwinów, nawet w Moskwie pozbawiają ich praw obywatelskich...
(Przypomina mi się w tym miejscu pewna audycja Telewizji Litewskiej z grudnia 1988 roku, kiedy to pokazywano grupę złodziei i malwersantów z Kowna, pracujących w dużym sklepie spożywczym. Gdy organa milicyjne odkryły na zapleczu placówki handlowej potężne zapasy „deficytu”, najwidoczniej przeznaczonego do „realizacji” nielegalnymi kanałami, jeden z przywódców złodziejskiej szajki zaczął usprawiedliwiać swe postępowanie względami „patriotycznymi”: „Chowałem deficytowe wyroby przed Polakami, którzy tu przyjeżdżają i wszystko wykupują nie zostawiając nic dla Litwinów”... Byłby to bodaj kiepski żart antylitewski, gdyby nie fakt, że audycję oglądały setki tysięcy telewidzów... Ku zaszczytowi organów śledczych trzeba powiedzieć, że nie podchwyciły „patriotycznego wątku” i, widocznie, postąpiły ze złodziejami według litery prawa. Lecz sam ten „wątek”, jakże jest znamienny dla owej niezniszczalnej złodziejskiej psychologii).
Krzewicielami antypolonizmu wśród ludności litewskiej na przełomie XIX-XX wieku byli poszczególni księża-klerykałowie i nauczyciele (inteligenci w pierwszym pokoleniu), naiwni, „zaprogramowani” w Petersburskiej Akademii Duchownej przez tajniaków carskiej ochranki. To oni byli przede wszystkim nosicielami i krzewicielami „nacjonalistycznego syfilisu”... W miasteczku Szyrwinty, na zachód od Wilna, w 1910 roku mieszkało 2 tys. Litwinów i 8 tys. Polaków. A mimo to jeden z okolicznych księży „patriotów litewskich” otwarcie mówił: „Lepiej poświęcić mogiłę psa niż Polaka!” I nie poświęcał!...
Szczególnie ostre starcia między Litwinami a Polakami rozgorzały na przełomie XIX-XX wieku wokół problemu Wileńszczyzny. W pierwszych latach XX wieku sami księża-Litwini przeprowadzili w Wilnie spis ludności, z którego ku ich zgorszeniu wynikło, że na 95 tys. katolików Litwinów jest 2.227 osób. Przy tym byli oni uprzywilejowani. Jeden kościół przypadał na 2.227 Litwinów (Św. Mikołaja), a na 5.500 Polaków. Gdy i inne spisy, prowadzone m.in. przez A. Smetonę, dały podobne wyniki, podnieśli nacjonaliści litewscy, (którzy przedtem wołali o spis!) hałas: „Spis niczego nie dowodzi! Wielu Litwinów nie zapisało się z lenistwa, bierności, nieuświadomienia.”
Wówczas też nacjonaliści litewscy zwrócili się z prośbą do władz carskich, by zamknęły w Wilnie wszystkie kościoły polskie i przymusowo wprowadziły do nich język litewski. Donoszono na Polaków nagminnie, jako na rewolucjonistów, „mącicieli porządku” itp. (Według spisu ludności, przeprowadzonego w 1916 roku przez Niemców Wilno zamieszkiwało wówczas 54% Polaków, 41% Żydów, 2,1% Litwinów. Liczby te mogłyby być nieco inne, gdyby nie fakt, że w 1914 roku z Wilna, podobnie jak z całej Litwy i rosyjskiego zaboru Polski, w głąb Rosji wywieziono około 40% obiektów przemysłowych, częściowo razem z robotnikami, którzy byli prawie bez wyjątku Polakami i Żydami).
Mniejsza może o te liczby, najwięcej zastrzeżeń wywołuje przecież sam klimat moralny i kulturalny, który się wówczas wytworzył, nacechowany z obydwu stron wojującym nacjonalizmem i nietolerancją. Głosy rozsądku należały raczej do rzadkości. Tym większy jest wszelako ich wydźwięk etyczny i ciężar gatunkowy. Warto dziś przypomnieć niektóre z tych głosów. Tak np. anonimowy autor w artykule Litwa („Świat, nr 49, 5.12.1908) pisał: „Wspólne życie z Polską nie tylko nie oznacza śmierci kultury litewskiej, lecz przeciwnie – otwiera przed nią okres rozwoju. O zakazach pisania po litewsku nie słychać w Rzeczypospolitej, a nacisk polszczyzny nie musi być tak niszczącym, skoro prawie równocześnie z pierwszymi książkami polskimi ukazują się pierwsze książki litewskie, i ogniwa narodowej literatury litewskiej ciągną się przez cały czas trwania państwa polsko-litewskiego i dalej jeszcze, aż po rok 1864... Polska nie była nigdy groźną dla rozwoju narodowej kultury bratniego szczepu...
Życie polskie, które wydaje Śniadeckich i Mickiewicza, nie tłumi wcale litewskiego. Oba rozwijają się równolegle. Polski uniwersytet w Wilnie, jak zaznacza M. Römer, oddziałuje dobroczynnie na twórczość litewską. Zapisują się w niej trwałymi zgłoskami: Dowkont, Kurszaitis, Wołonczewski, Strazdelis, ks. Baranowski, Giedroyć i wielu innych. „Wszyscy oni pracują i tworzą, ożywieni gorącą miłością narodu, ściśle zespoleni z tradycją kulturalną ludu”...
Szkółki elementarne, które aż do r. 1864 są polskie, nie miały charakteru wynaradawiającego. Tam, gdzie rodzice chcieli, uczono dzieci też języka litewskiego. W istniejących równolegle szkołach rosyjskich tego nie czyniono. Tak więc to nauczyciele polskich szkół pod zaborami przechowali język litewski, uczyli w nim czytać i pisać dzieci litewskie, a również częściowo i polskie. Autor artykułu ciągnął dalej: „Polska nie tylko nie tępi życia litewskiego, ale współdziała w jego rozwoju. Wśród działaczy i pisarzy litewskich XIX w, roi się od nazwisk rdzennie polskich. Paszkiewicz, Baranowski, Iwiński, Wienożyński, Niezabitowski, Rymowicz, Zagórski i tylu jeszcze innych będą na wieki świadczyli o przewrotności tych, którzy szerzą kłamstwo, iż Polska uniemożliwiała rozwój narodowej kultury Litwinów. W badaniach naukowych, mających za przedmiot Litwę, Polacy nie są również nieobecnymi: nad filologią i słownictwem pracują: Karłowicz, Jabłoński; nad etnologią i mitologią Gizewiusz, Kraszewski, Mierzyński, Akielewicz; pieśni ludu zbierają: Szymon Staniewicz, Karol Brzozowski, Jan Juszkiewicz. Melodie ludowe litewskie, zebrane przez ks. Antoniego Juszkiewicza, opracowują Kolberg i Konopczyński, a wydaje je w ostatecznej redakcji Z. Noskowski i prof. J. Baudouin de Courtenay z krakowskiej Akademii Umiejętności...
Jest to już dość, aby ubić fałsz o wrogim nastroju w Polsce wobec idei samodzielności kulturalnej Litwy. Ileż jeszcze innych dowodów! Kraszewski, sam autor cennych prac naukowych, poświęconych Litwie, doradza w r. 1880 Litwinom, aby założyli dla skuteczniejszej propagandy narodowej pismo periodyczne i rozmowa jego z Litwinem Visztaliusem, prowadzona w Dreźnie, rzuca siew, z którego pośrednio wyrasta pierwsze narodowe pismo litewskie „Auszra”. Na rok przedtem Polak Tworowski zakłada „Gazete lietuwiszka” dla emigrantów litewskich w Ameryce.
Są to fakty przez działaczy litewskich zapomniane lub świadomie ignorowane. Nastrój szowinistyczny nie pozwala im widzieć rzeczy we właściwym świetle.
Lecz nastroje przemijają”...
Niestety, przemijają nie tak łatwo i szybko, jakby wymagał tego zdrowy rozsądek...
Nie sposób pominąć milczeniem trudnego losu Litwinów, zamieszkałych w Polsce w latach 1918-1939. (Spis ludności zaś przeprowadzony w 1931 roku w Wilnie dał następujące wyniki: „Stałej ludności – 193,3 tys., w tym 65,9% stanowili Polacy, 28,4% Żydzi, 3,7% Rosjanie, 2% Litwini, Białorusini i Niemcy”. Liczby te przemawiające nieco bardziej na korzyść Polaków zaistniały z tego powodu, że kilkuset Litwinów zmuszonych zostało do wyjazdu na Litwę Kowieńską, a do Wilna ściągnęło kilkanaście tysięcy Polaków z okolic miasta, jak też z innych dzielnic Polski). Nacjonaliści polscy „odegrali” się wówczas na Litwinach za wszystkie ich duże i małe, realne i urojone przewinienia, popełnione w czasie poprzednim. To nieustanne otwieranie i zamykanie szkół, zezwalanie i cofanie zezwoleń na wydawanie pism litewskich, tworzenie atmosfery wrogości wokół setek rodzin, które zmuszono do wyjazdu na Litwę Kowieńską, antylitewska nagonka w środkach masowego przekazu, tysiące małostkowych, nieznośnych docinków – wszystko to było przejawem karygodnej krótkowzroczności nie tylko władz, ale i szerszych kręgów społecznych II Rzeczypospolitej. Przy całym zrozumieniu dla patriotycznych uniesień, ogarniających umysły po odzyskaniu niepodległości, nie sposób zrozumieć dziś owego pasma szykan, szarpań, nękania, moralnego znęcania się nad przedstawicielami niedużego, okrutnie ongiś germanizowanego i rusyfikowanego, a przecież tak bliskiego Polakom pod względem kultury, narodu. Kto wie, jak poważny, ambitny, twardy i nieustępliwy, a często też prawy i rzetelny charakter mają Litwini, ten zrozumie, jak nieznośny był w ich odczuciu ów system drobnych złośliwości, którym otoczono w Polsce sanacyjnej względnie nieliczną, a więc bezbronną, społeczność litewską, szczególnie jej aktywistów. Być może, to ich zupełne osamotnienie i rozpacz, ta straszliwa pustka i wrogość ze strony wszystkich sąsiadów stanowiły jeden z czynników, który pchnął ponad sto tysięcy zdesperowanych swą tragiczną sytuacją Litwinów do organizowanych przez hitlerowców oddziałów karnych... Skoro świat zasługuje na to, by go zniszczyć, trzeba go niszczyć... Oczywiście, nie chcemy w ten sposób usprawiedliwiać czyichkolwiek zbrodni czy błędów, lecz tylko próbujemy zrozumieć zewnętrzne okoliczności, które do zbrodni i błędów zmuszają – przez ból, lęk i beznadziejność...
Nie wolno jednak w nieskończoność rozpamiętywać bolesnych doświadczeń przeszłości. Niech jaśniejsze jej strony stanowią dla przyszłych pokoleń przykład godny naśladowania.
Dziś z uznaniem wypada przypomnieć, że Czesław Pancerzyński należał ze strony polskiej do najgorliwszych orędowników polsko-litewskiego porozumienia i pojednania, wzajemnego poszanowania w wolności i odrębności. Walczył o to w swej działalności organizacyjnej i publicystycznej, przekonywał rodaków, że wrogość między Litwinami a Polakami jest zgubna dla obu stron. I odniósł niejeden sukces. Także ze strony Litwinów zyskał szacunek i sympatię. Z charakteru, usposobienia, wykształcenia, intencji nadawał się jak najbardziej do roli twórcy pokoju.
Pomosty między narodami najlepiej budują ludzie, którzy mają szczere intencje i czyste ręce. Nie dążą oni ani do narzucenia, ani do zabrania czegokolwiek sąsiedniemu narodowi: ani kultury, ani języka, ani obyczajów, ani ziemi, ani dóbr materialnych. Przeciwnie, przynoszą mu otwarcie i w dobrej wierze najbardziej wartościowe dobra duchowe i kulturalne oraz oddają zazwyczaj to, co najcenniejszego sami posiadają: siebie samych. Rzucają nasienie swej duszy, osobowości na nieznany grunt nowej ziemi, zraszają ją swym potem, by wykwitło z tego wszystkiego piękne dzieło wszechludzkiej solidarności i postępu.
Prasa polska doniosła w 1907 roku: „26 stycznia r.b. w Wilnie przeniósł się do wieczności ś.p. Czesław Pancerzyński, zasłużony górnictwu i przemysłowi żelaznemu na dalekim Uralu, tudzież wiedzy mineralogicznej z tegoż terenu działalności swej praktycznej i naukowej, inżynier polski, obywatel kraju, wdzięcznem sercem wspominany przez braci Litwinów, który za lat swych młodzieńczych wniósł do sprawy odrodzenia ich narodowego nieco pracy kulturalno-solidarnej. Przeżył zaledwo 53 lata wieku. Pancerzyński pochodził ze starożytnej szlachty polskiej, osiadłej w XVII wieku w Inflantach. Po ukończeniu gimnazjum w Libawie studiował niedługo w uniwersytecie dorpackim, po czym ukończył Instytut Górniczy w Petersburgu ze stopniem inżyniera górniczego.
Przed 32 laty zainicjował śród młodzieży studenckiej nad Newą stowarzyszenie litewskie nie tylko dla celów samopomocy materialnej, lecz i w pewnej mierze szerzenia kultury i działalności oświatowej. Spędziwszy 27 lat – połowę swego życia – na Uralu, na stanowisku dyrektora kopalń i fabryk żelaza w Kusie, Satce i Kamieńsku, zasłynął tam zaszczytnie, jako wzorowy inżynier-administrator, głęboki znawca fachu, dzielny, niezależnego zdania, wielkiej prawości i uczynności człowiek. Od r. 1887 w bliższych był Pancerzyński stosunkach z Wilnem niż ze swą miłowaną Żmudzią, gdyż w Wilnie ożenił się (z Marią Uziębło) i tu prowadził swą działalność gospodarczą.
Był Pancerzyński słynnym mineralogiem, członkiem Towarzystwa Mineralogicznego w Petersburgu. Jako czołowy rosyjski specjalista w tej dziedzinie bawił w naukowych celach we Francji, Belgii, Niemczech. W drugiej połowie 1907 roku przeniósł się do Jekatierinburga na posadę dyrektora laboratorium chemicznego przetapiania złota. Zmarł w Wilnie”. Tyle nekrolog w jednym z pism polskich.
Kończąc ten tekst postanowiłem sprawdzić, co pozostało w pamięci inteligencji obu narodów o człowieku, któremu szczególnie bliska była idea litewsko-polskiego dobrosąsiedztwa, i który, jak mało kto, dużo uczynił praktycznie, by idea ta stała się „ciałem”. Zajrzałem więc do tomu ósmego (hasła „Moreasas – Pinturikijas”) 13-tomowej Lietuviškoji Tarybine Enciklopedija z 1981 roku – hasła o Pancerzyńskim tam nie było, podobnie jak nie ma go w ósmym tomie (hasła „Nomografia – Polscy socjaliści”) 13-tomowej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN z 1966 roku. Nie ma też hasła „Pancerzyński” w najnowszych tego rodzaju polskich i litewskich wydawnictwach. Był człowiek, a nie ma go. Czyżby więc ani jednej, ani drugiej stronie nie zależało na realizacji idei polsko-litewskiego pojednania? Opatrzność uczyniła nas sąsiadami mimo naszej woli, ale od naszej woli i pracy zależy, czy będzie to dla obydwu stron sąsiedztwo dobre i pożądane. I właśnie pamięć o ludziach sprawiedliwych i mądrych – zarówno Litwinach, jak i Polakach – którzy (mimo obciążeń przeszłości) byli szermierzami przyjaźni między naszymi narodami może dziś być swego rodzaju przykładem dla teraźniejszości i przewodnikiem ku przyszłości.



WILKICKI



Autorowi niniejszego tekstu udało się odnaleźć w zbiorach archiwalnych dokumenty dotyczące dziejów tego rodu od XVIII wieku poczynając, ale nie ulega żadnej wątpliwości, że był on obecny na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego także co najmniej parę stuleci wstecz, gdyż w okresie udokumentowanym cieszył się ugruntowaną pozycją społeczną i dobrą sławą, a tych dorabia się z reguły nie z dnia na dzień, lecz żmudną pracą i mężnie przelewaną krwią szeregu kolejnych pokoleń. Jak się wydaje, istniały dwie główne gałęzie tej rodziny; jedna z nich, siedząca w Ziemi Oszmiańskiej, pieczętowała się rodowym godłem Nowina; druga, gnieżdżąca się na Żmudzi w powiecie szawelskim, używała herbu Pogonia.
Antoni, Marcin i Stefan Wilkiccy w 1764 roku podpisali akt konfederacji generalnej warszawskiej (Volumina Legum, t. 7, s. 61 i in).
W roku 1774 Jan Wilkicki sprzedał synowi swemu Marcinowi posiadłość Osowiny alias Szklańce w powiecie oszmiańskim.
Rodzina urodzonych Wilkickich w lutym 1808 roku potwierdzona została w rodowitości szlacheckiej przez dekret Mińskiej Deputacji Szlacheckiej. Z tegoż dokumentu wynika, że ci Wilkiccy posiadali dobra ziemskie także w powiecie oszmiańskim (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 510, s. 1-401). I chyba w tym mniej więcej czasie odgałęzili się też na Ziemię Mińską.
Według bowiem Regestru szlachty czynszowej i okolicznej powiatu borysowskiego z roku 1812 w okolicy Kapuścin mieszkał jw pan Maciej Wilkicki. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 37, s. 308).
7 września 1812 roku do prefektury polskiej policji w Borysowie wpłynęła skarga „od obywatela tegoż powiatu Felixa Tracewskiego, regenta”. Tekst ten daje wymowne świadectwo zarówno ludziom, jak i czasom, które ilustruje. A więc: „Jaśniewielmożny Pan Antoni Wilkicki, mieszkający w Dzierużkach, z innemi szlachtami, mając do mnie niechęć za spełnianie woli przeszłego rządu rossyjskiego, (...) mszcząc się tedy za to, za pierwszym wejściem komendy (francuskiego generała Kolberta) porucznika Rostowskiego, wnet JPan Wilkicki przybiegł do Dokszyc i w najwyższym sposobie mię udawał, że jakoby ja największym jestem przyjacielem Rossyi, że zasadzkę czyli pułk rossyjski w lesie chowam i furaż onym dostarczam (...) i różne inne dziwotwory przed pomienionym porucznikiem przedstawił.
Porucznik, będąc o mnie tak uprzedzony, zwokowawszy mię, czynił zapytanie, – azali ja istnie w Puszczy Bucławskiej przechowywam pułk rossyjski i jemu furaż dostarczam. Kiedym się ja zaparł i dowodził, że to jest płonna wieść, porucznik tenże dla przekonania większego wysłał szpiegów, a mnie tymczasem pod aresztem utrzymywał. J.Pan Wilkicki, jeżdżąc razem z żołnierzami, którzy byli komenderowani dla wyśledzenia o pułku rossyjskim, w tym czasie naprowadził z tych jednego żołnierza Krzypanowskiego na dom mój Witunicze, któren różne szturmy robił i konia strokatego mego zabrał. Kiedy już Wilkicki nie mógł okazać tym żołnierzom przeze mnie ukrytego pułku, rzucił się do innego sposobu. Zaczął zbierać podobnych w postępkach sobie różnych szlacht, którzy na pismie równie i sam na punktach wyż rzeczonych mnie udających dali świadectwo”...
Skoro nie udało się domniemanego moskalofila zniszczyć, to postanowił pan Wilkicki przynajmniej nie zwracać Tracewskiemu zabranego przez żołnierza konia. Gdy podkomisarz policji Wańkowicz udał się do Wilkickiego, by odebrać konia, „on nie odpowiadając niczego z domu uciekł”. Sprawa, oczywiście, na tym się jeszcze nie skończyła. „Powtórnie kiedy W. Wańkowicz do jego przybył i zapotrzebował albo zwrotu konia, albo dania objaśnienia, – on, chociaż umiał czytać i pisać, jednak tego zaparł się, a tylko tłumaczył się, że jakoby odprowadził jego do Bobru i oddał tym żołnierzom, od których miał danego”... Skarżył się więc F. Tracewski na A. Wilkickiego, prosząc sąd o rozstrzygnięcie sprawy. (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 417-418).
Nie wiemy, czy zdążyły polskie władze wnieść jasność w tę sytuację, ale z pewnością później ze strony władz rosyjskich spotkać musiały pana Wilkickiego nie lada nieprzyjemności. Przecież w miesiąc po spisaniu tego listu tereny te zajęły już oddziały Kutuzowa i pan Tracewski nie przegapił chyba okazji, by siebie wystawić w oczach nowych panów jako męczennika sprawy rosyjskiej, tyle ucierpiałego za swoją miłość do Rosji od sąsiada A. Wilkickiego...
Jan, syn Szymona, Wilkicki oraz jego dwuimienni synowie Hipolit Romuald oraz January Ignacy, wszyscy zamieszkali w powiecie oszmiańskim, odnotowani zostali przez heroldię wileńską w 1838 roku. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 86(1), s. 65).
W 1851 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką Anastazji z Derwojedów Wilkickiej, wdowy po Józefie Wilkickim, zamieszkałej w miejscowości Gudele powiatu wileńskiego z synami Bernardem (19 l.), Hipolitem (11 l.), Wilhelmem (9 l.) i Wacławem (7 l.) oraz córką Pauliną (11 l.). Utrzymywała ona rodzinę z dorywczych zarobków. Z zapisu tego dowiadujemy się też, że rodowitość Wilkickich była potwierdzona również w 1808 roku przez heroldię mińską. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3306).


 

Andrzej Wilkicki


Jak wynika z materiałów dokumentalnych przechowywanych w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Rosji w Petersburgu (f. 1343, z. 18, nr 2260, rok 1867, s. 122,147,156,177) generał marynarki wojskowej Cesarstwa Rosyjskiego Andrzej, syn Hipolita, Wilkicki urodził się w powiecie borysowskim Mińskiej Guberni 1 lipca 1858 roku w rodzinie szlacheckiej.
Ukończył Akademię Morską w Petersburgu oraz specjalny kurs astronomii i geodezji w Obserwatorium Pułkowskim. Był więc człowiekiem wszechstronnie i solidnie wykształconym, co mu umożliwiło rozpoczęcie pracy naukowej w Głównym Zarządzie Hydrograficznym Rosji w stolicy państwa, jak też prowadzenie wykładów w tutejszej Akademii Morskiej. Badania naukowe młody uczony rozpoczął na Morzu Bałtyckim i nad Jeziorem Oneżskim, a dotyczyły one przyśpieszenia grawitacji. Odkryte przezeń szczegółowe ustalenia nie były dotychczas znane nauce światowej, co spowodowało, że Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne wyróżniło go małym złotym medalem oraz medalem imienia Littke’go. W ten sposób, od pozornie małych, lecz przecież liczących się kroków rozpoczęta została wielka kariera znakomitego podróżnika i geografa.
W 1887 roku A. Wilkicki stanął na czele ekspedycji statku „Bakan” na archipelag Nowa Ziemia. Po pomyślnym jej sfinalizowaniu został mianowany kierownikiem kolejnej wyprawy hydrograficznej, tym razem w okolice południowej granicy Norwegii, a zaraz potem rozpoczął wszechstronne i szczegółowe badania rzek Jeniseju i Obu pod względem ich przydatności do żeglugi i in.
W archiwach Petersburga są przechowywane luźne kartki z notatkami podpułkownika Andrzeja Wilkickiego, dokonywanymi w trakcie tej wyprawy. A więc po 9 lipca 1894 roku, gdy ekspedycja wyruszyła z miasta Jenisejska, jej dowódca odnotowywał: „Ludność staje się coraz to rzadsza, przerzedza się też las. Powoli zanikają oznaki uprawy roli, hodowli, ogrodnictwa i innych kulturalnych zajęć człowieka; coraz to bezwzględniej egzekwuje swe dzikie prawa posępna tundra”... Pustka goniła pustkę. Wieś licząca około stu mieszkańców uchodziła tu za duże miasteczko, a nawet swego rodzaju „ośrodek” życia społecznego. Najczęściej osady liczyły tu sobie 3-4 rodziny. Z rozmów z tą ludnością wynikało, że, po pierwsze, jest ona absolutnie obojętna na to, co się dzieje w tak zwanym „szerokim świecie”, po drugie, że jest emocjonalnie bardzo przywiązana do miejsca swego zamieszkania, i, po trzecie, że ma nadzwyczaj skromne aspiracje życiowe, w tym majątkowe czy prestiżowe. Nadużywając tego łagodnego usposobienia – pisze A. Wilkicki w swych notatkach – władze oficjalne są nad wyraz nieludzkie i bezczelne w traktowaniu tutejszej ludności, a to zarówno tubylczej, jak i napływowej rosyjskiej.
A. Wilkicki nie tylko kierował obserwacjami, ale i prowadził dziennik podróży, zawierający moc informacji nie tylko przyrodniczo-geologicznych, ale też etnograficznych i innych. Tak np. rzuciło się oficerowi w oczy, że na ogromnych przestrzeniach nad brzegiem Jeniseju spotyka się dużo porzuconych i zrujnowanych domostw chłopskich. Gdy wreszcie spotkano miejscowego mieszkańca, ów opowiedział, że chodziła tu ongiś straszna choroba i nadszedł ze stolicy papier, iż naczalstwo lokalne musi pilnie uważać na umieralność ludności i obserwować ją. Aby ułatwić sobie to zadanie kazano wysiedlić wszystkich rybaków z ich porozrzucanych nad brzegami domostw i osadzić na zimę pod bokiem władz, w jednym miejscu. A ponieważ rybołówstwo stanowiło podstawę istnienia tych biedaków, to, oderwani od niego, wymarli w ciągu jednej zimy prawie wszyscy, o czym też naczalstwo wysłało do Petersburga dokładne doniesienie, pomijając tylko istotną przyczynę tej tragedii aborygenów...
Źródłem utrzymania tubylców było przede wszystkim rybołówstwo, które dostarczało zarówno mięsa na żywienie, jak i tranu do lamp oświetlających skromne domostwa. W sumie rzecz biorąc sytuacja materialna tych ludzi plasowała ich ciągle i niezmiennie na skraju nędzy. O życiu duchowym tubylców A. Wilkicki pisał: „”Znają wiele duchów: jedne, ich zdaniem, mają władzę nad powietrzem, chorobami i śmiercią; inne chronią renifery przed padnięciem; jeszcze inne posiadają dar przewidywania przyszłości itd. Wywoływaniem duchów zajmują się tak zwani szamani, którzy osiągają swe wizje po dłuższym śpiewie i uderzaniu w bębny, któremu towarzyszą konwulsyjne ruchy ciała”... Jednocześnie A. Wilkicki zauważył, że tubylcze zwyczaje handlowe były dalekie od uczciwości, oszustwo, fałszywe wagi i miary stanowiły atrybuty powszednie, a nawet w pewnym sensie – jeśli się uda – powszechnie akceptowane.
Jeśli zaś chodzi o stosunki rodzinne, to są one raczej czyste i szlachetne, nacechowane wzajemną miłością, szacunkiem i czułością, a to zarówno jeśli chodzi o stosunek mężczyzn do swych żon, jak i rodziców do dzieci. Jednak obserwacje nad bytem Chantów, Ewenków i Nienców nie stanowiły celu wyprawy A. Wilkickiego, zostały one poczynione na marginesie realizacji celów zasadniczych, choć przecież też posiadają swą wartość naukową jako luźny przyczynek do zagadnień etnografii.
W trakcie pierwszego roku podróży wyprawa A. Wilkickiego ustaliła, że duże okręty wodne mogą wchodzić do akwatorii Jeniseju na odległość 350 kilometrów; że pokłady węgla w okolicy Norylska mają charakter przemysłowy i mogą być źródłem nieograniczonej ilości tego paliwa dla regionu podbiegunowego Rosji, co też później rzeczywiście zostało zrealizowane. Firma „Norylsk-Ugol” jest dziś jedną z najpotężniejszych w skali światowej.
Wyprawa A. Wilkickiego sprecyzowała położenie szeregu wysp i innych obiektów geograficznych na terenach wokół Wyspy Dixona, miast Turuchańska i Jenisejska; szczególnie zaś skrupulatnie dokonała tego w dorzeczu Obu. Jak twierdzą późniejsi badacze tej wyprawy (w tym profesor Walenty Hryckiewicz), ustalenia wyprawy A. Wilkickiego były w okresie późniejszym uważnie studiowane przez władze ZSRR, gdy zakładano i rozbudowywano takie słynne ośrodki handlowe i przemysłowe jak Igarka, Nachodka, Norylsk.
W 1896 roku ta, trwająca trzy lata, wyprawa została pomyślnie skończona. Po krótkiej przerwie A. Wilkicki poprowadził jednak kolejne ekspedycje najbardziej północnym szlakiem morskim, a skutkiem tych wypraw było sporządzenie dużej ilości bardzo dokładnych map, dotyczących terenów lądowych i morskich, które potem umożliwiły planowe zagospodarowanie i rozwój cywilizacyjny tej części kuli ziemskiej.
W 1901 roku A. Wilkicki stanął na czele karawany morskiej, złożonej z 22 parowców, która pomyślnie dopłynęła z europejskiej części Rosji, przez Morze Karskie, do Jeniseju. O tej wyprawie historycy nauki później pisali:
„Po epizodycznych pracach hydrograficznych w 1898 r. Komitet Hydrograficzny Ministerstwa Żeglugi rozpoczął systematyczne badania wybrzeży Syberii. Ekspedycją hydrograficzną na Morzu Arktycznym na statku „Pachtusow" kierował utalentowany żeglarz rosyjski – A. I. Wilkicki. W ciągu siedmiu lat w trudnych warunkach klimatycznych hydrografowie dokonali opisu wybrzeża od granicy rosyjsko-norweskiej do ujścia Jeniseju i zgromadzili bogaty materiał dotyczący locji i danych nawigacyjnych, na podstawie których sporządzono mapy, z których następnie korzystali kapitanowie statków, płynących do ujść rzek zachodniosyberyjskich. Na wyspach Kołgujew, Gulajewskie Koszki, przy wejściu do Jugorskiego Szaru ustawiono stałe znaki morskie. Na wypadek awarii statków w Zatoce Warneka (Jugorski Szar) i w Zatoce Pomorskiej (Matoczkin Szar) wyprawa zbudowała domy-schroniska. W roku 1910 na podstawie opisu ekspedycji Wilkickiego Komitet Hydrograficzny wydał mapę rejonu obsko-jenisejskiego, która dokładnością przewyższała wszystkie znane dotychczas mapy, w tym także mapy sporządzone przez Wielką Ekspedycję Północną”.
Od 1907 roku generał Andrzej Wilkicki objął posadę kierownika Głównego Zarządu Hydrograficznego Cesarstwa Rosyjskiego, a piastując to eksponowane stanowisko wspierał wszelkie ryzykowne inicjatywy, które kończyły się istotnymi osiągnięciami naukowymi i sprzyjały dalszemu rozwojowi cywilizacyjnemu ziem północnych Rosji.
Liczne teksty naukowe A. Wilkickiego poświęcone zagadnieniom bezpieczeństwa żeglugi, metodologii tworzenia map geograficznych, budowy latarń morskich itp. były publikowane w periodykach „Zapiski Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”, „Morskoj Sbornik”, „Zapiski po Gidrografii”.
W 1912 roku A. Wilkicki sprzyjał m.in. organizacji słynnej wyprawy na morza podbiegunowe G. Siedowa. Zawsze też był zwolennikiem wykorzystywania Północnego Szlaku Morskiego jako ważnej linii transportowo-zaopatrzeniowej, pozwalającej uniknąć zagrożenia ze strony Japonii. Słuszność jego pozycji, z rosyjskiego punktu widzenia, potwierdziły tragiczne wydarzenia 1904-1905 roku, gdy flota rosyjska doznała szeregu bolesnych porażek spowodowanych przez japońską marynarkę wojenną pod dowództwem admirała Togo.
W sierpniu 1910 roku rząd rosyjski postanowił zorganizować ekspedycję hydrograficzną w celu zbadania Oceanu Północnego od Zatoki Beringa do ujścia rzeki Leny. Specjalnie dla tej wyprawy zostały zbudowane w Stoczni Newskiej Petersburga potężne lodołamacze, którym nadano miana: „Tajmyr” i „Wajgacz”. Początkowo dowódcą flotylli mianowano generała-majora N. Siergiejewa, gdy zaś ten poważnie zachorował, chciano mianować kapitana drugiej rangi Borysa, syna Andrzeja, Wilkickiego. Jednak ze względów etycznych ojciec sprzeciwił się tak gwałtownemu i wysokiemu awansowi syna i sprawa utkwiła na pewien czas w martwym punkcie. Dopiero zgon generała Andrzeja Wilkickiego 26 lutego 1913 roku umożliwił przejęcie wielkiej morskiej sztafety przez jego syna. Zaznaczmy jeszcze, że A. Wilkicki został pochowany na Cmentarzu Smoleńskim w Petersburgu, w skromnej rodzinnej kwaterze, obok jednego ze swych młodo umarłych synów.
Ciekawe, że osiem wysp w składzie wysp Wilkickiego na północy Rosji nazwano Bussol, Howgard, Pet, Jackman, Groznyj, Korsar, Tugut i Czabak – na cześć psów pociągowych, służących ekspedycji.



Borys Wilkicki


Był synem Andrzeja Wilkickiego, urodzonym 22 marca 1885 roku w Pułkowie, (według innych danych: w Petersburgu), wówczas gdy jego ojciec, będący dopiero młodym porucznikiem, prowadził wykłady dla słuchaczy Akademii Sztabu Generalnego w zakresie hydrografii. Jak pisze W. K. Rykow: „syn, jak to się często zdarzało w środowisku rosyjskich Polaków, poszedł w ślady ojca”, a więc obrał los oficera morskiego.
Borys Wilkicki był wychowankiem Akademii Marynarki Wojennej w Petersburgu, w 1905 roku jako młody miczman walczył w obronie przed Japończykami Portu Artura, został tam ranny i nagrodzony wojskowymi orderami za wykazane bohaterstwo. Następnie – dzięki niepospolitej inteligencji, pracowitości i konsekwencji – zrobił błyskotliwą karierę sztabową w Rosyjskiej Marynarce Wojennej.
Nie to jednak było jego żywiołem i młody oficer chętnie przystał na propozycję zwierzchnictwa, by wziąć udział w obliczonej na kilka lat wyprawie morskiej, o której z góry było wiadomo, że nie będzie łatwa i że nie koniecznie skończy się pomyślnie.
A więc w 1909 roku lodołamacze „Tajmyr” i „Wajgacz” wypłynęły z Kronsztadu w kierunku zachodnim. Były to potężne i nowoczesne statki oceaniczne, zaopatrzone, jak słynny „Fram”, w tak zwane „obwody”, które powodowały, że masy lodu jakby wypierały w górę przednią zaokrągloną część okrętu, która następnie własnym ciężarem łamała lód, nie odnosząc żadnych z jego strony uszkodzeń. Ruch odbywał się w ten sposób dość powoli, ale spokojnie, pewnie i miarowo. Moc silnika równała się 1200 koni mechanicznych, pojemność 1500 ton. Zapas węgla wynoszący 500 ton gwarantował pokonanie 12 tysięcy mil morskich w szybkością ośmiu węzłów w ciągu dwóch miesięcy bez zawijania do portów. Wymiary lodołamaczy były jednakowe: 54 x 11 x 4 metry). Każdy parowiec mógł w razie potrzeby zabrać zapasy żywności, wystarczające na 16 miesięcy dla całej załogi, jak też konieczną ilość sań, instrumentów, namiotów, koców itp. Załoga każdego statku składała się z pięciu oficerów marynarki wojennej, jednego inżyniera-mechanika, 39 szeregowych marynarzy, jednego kucharza i jednego lekarza pokładowego.
Jako swego rodzaju ciekawostkę można podać, że obydwa statki zostały wyposażone w sensacyjną nowinkę swego czasu: telegraf bezprzewodowy (czyli radio) umożliwiający kontakt na odległość 150 mil morskich. Co więcej, na pokładzie jednego z okrętów stał francuski aeroplan „Farman”, który miał w razie potrzeby startować z lotniska lodowego w celach zwiadu meteorologicznego itp.
Trasa biegła tym razem dookoła Europy, przez Kanał Suezu i Ocean Indyjski do Władywostoku, w którym oba okręty zacumowały 3 lipca 1910 roku. Następnie w ciągu 1910-1912 r. ekspedycja prowadziła prace badawcze wokół północnego wybrzeża Jakucji i Syberii Wschodniej. Opływając od północy Wyspy Nowosyberyjskie załoga „Tajmyru” odkryła nową wyspę, której uroczyście nadano, na wniosek jednego z oficerów, imię Andrzeja Wilkickiego, nieodżałowanego patrona całej wyprawy. Wyspa została dokładnie zbadana, opisana i wniesiona na mapę geograficzną. Nie była ona ani zamieszkana, ani rozległa, liczyła w poprzecznicy tylko półtora kilometra.
W czasie trwania wyprawy na samym początku jesieni 1913 roku odkryto duży archipelag, któremu nadano miano Ziemi Mikołaja II, na cześć cesarza Wszechrosji, od 1926 zwano ją oficjalnie: Siewiernaja Ziemla czyli Ziemia Północna, gdyż władze komunistyczne ZSRR nie uznawały cesarzy czy królów.
Jeśli chodzi o samą nazwę archipelagu, to B. Wilkicki proponował nazwać go: „Ziemia Tajwaj”, na cześć statków „Tajmyr” i „Wajgacz”, jednak lokajscy dziennikarze z Moskwy i Petersburga usłużnie zaczęli ją mianować „Ziemią Mikołaja II”, zanim jeszcze nadano tę nazwę oficjalnie. Jasne, że polemika na ten temat z zapitą hołotą gazeciarską była w ówczesnych warunkach nie do pomyślenia. B. Wilkicki nie smakował ani w publicznych dyskusjach, ani w dworskich intrygach, był to twardy „morski wilk”, który lubił robić tylko to, co potrafił, a potrafił być właśnie znakomitym oficerem, dowódcą, podróżnikiem i uczonym...
Zaznaczmy na marginesie, że archipelag Ziemia Północna jest dwukrotnie większy niż słynna Ziemia Franciszka Józefa, i liczy 91,8 tys. km2.
W 1914 roku ekspedycja ponownie dotarła do archipelagu Mikołaja II i dokładnie ustaliła jego zarys; cieśninę zaś między nim a półwyspem Tajmyr nazwano później imieniem Borysa Wilkickiego. Ta cieśnina, rozdzielająca półwysep Tajmyr i Ziemię Północną, łączy Morze Karskie z Morzem Łaptiewów i ma długość 130 km, szerokość w najwęższym miejscu 56 km, głębokość do 210 metrów.
Uczestnicy wyprawy byli świadomi swej misji i swych dokonań, toteż nieraz, po ustanowieniu flagi państwowej na kolejnej dotąd „ziemi nieznanej”, zatrzymywano się i cała załoga wznosiła kielich szampana na cześć kolejnego zwycięstwa, pokonania ogromnych przestrzeni i potwornych sił przyrody, jak też zresztą i własnej słabości.
Latem 1915 roku parowce wyruszyły w kierunku zachodnim i 25 sierpnia dobiły do brzegu w porcie Archangielsku, uroczyście witani przez ludność i gubernatora.
O tych wyprawach w zbiorowym tomie pt. Historia poznania radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 572-575) czytamy co następuje:
„W rejsie 1911 r. wraz ze statkami hydrograficznymi odbył pierwszą żeglugę z Władywostoku na Kołymę statek „Kołyma” pod dowództwem P. A. Trojana. Rejs ten zapoczątkował ekspedycje kołymskie, odbywające się następnie prawie co roku aż do 1914 r. W rejsach kołymskich, które odegrały znaczną rolę w wyparciu zagranicznego handlu przemytniczego, szczególnie wsławił się kapitan P. G. Miłowzorow.
Prace opisowe w 1912 r. objęły wybrzeże aż do ujścia rzeki Leny. Oprócz tego „Tajmyr” i „Wajgacz” dokonały opisu wysp Niedźwiedzich i Nowosyberyjskich. Nie powiodły się jedynie próby przepłynięcia za przylądek Czeluskin. Na drodze statków pojawiły się pola lodowe, których pokonanie nie było możliwe. W rezultacie żeglugi w 1912 r. zostały sporządzone mapy wybrzeża od Kołymy do Leny i części wschodniego Tajmyru.
Najbardziej efektywne były rejsy „Tajmyra” i „Wajgacza” w czasie żeglugi 1913 r., chociaż początkowo nic nie zapowiadało sukcesów. U ujścia Kołymy statki napotkały szeroki pas zwartego lodu i zmuszone były opływać go od północy. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, ponieważ wcześniej nikt nie pływał w tym rejonie. Na czele ekspedycji stanął energiczny hydrograf B. A. Wilkicki, który zastąpił chorego I. S. Siergiejewa. Poprowadził on pierwszą w historii arktycznej żeglugi morskiej wyprawę wokół Wysp Nowosyberyjskich. Ryzykowne przedsięwzięcie przyniosło niespodziewane wyniki. 7 sierpnia główny statek „Tajmyr” odkrył na północ od wyspy Nowa Syberia niedużą wyspę, nazwaną na cześć znanego rosyjskiego hydrografa A. I. Wilkickiego (ojca kierownika ekspedycji) Wyspą Wilkickiego. Drugi statek „Wajgacz” popłynął na wybrzeże Tajmyru przez Cieśninę Dmitrija Łaptiewa. 19 sierpnia „Tajmyr” i „Wajgacz” dotarły do przylądka Czeluskin. Jednakże i tym razem przejście na zachód zagradzały zwarte pola lodowe, które postanowiono wówczas obejść od północy. Również i ta droga nie była nigdy eksploatowana.
Przed podjęciem Ekspedycji Hydrograficznej na Morze Arktyczne na łamach prasy formułowano opinie na temat tego, co znajduje się na północ od przylądka Czeluskin: morze czy ziemia. Już E. W. Toll w czasie zimowania na półwyspie Tajmyr, badając jego geologiczną strukturę, doszedł do zaskakującego wniosku. „W tym kierunku – pisał on – należy szukać jeszcze wysp, może już nie tak licznych, jak w tajmyrskich szkierach”. Analogiczne przypuszczenia wysuwali także inni badacze, jednakże zostały one stłumione przez przeciwników tego punktu widzenia.
Pierwsze dni żeglugi „Tajmyru” i „Wajgacza” całkowicie obaliły poglądy sceptyków. Podążając na północ, 20 sierpnia 1913 r. statki zbliżyły się do niedużej wyspy, którą nazwano Mały Tajmyr, zaś drugiego dnia na horyzoncie ukazała się nowa górzysta wyspa. W ten sposób odkryto nowe i największe (chodzi o ówczesny okres) terytorium w Arktyce – archipelag Ziemia Północna. Na nowym lądzie przeprowadzono obserwacje astronomiczne i magnetyczne, następnie statki ruszyły dalej. 22 dnia na Przylądku Berga załogi ponownie wysiadły na ląd, gdzie podniesiono flagę rosyjską. W czasie następnych dni, korzystając z nie zamarzniętej toni wodnej, „Tajmyr” i „Wajgacz” osiągnęły największą szerokość w swej podróży – 81°07´ szer. geogr. pn.; dalej nie można było płynąć, ponieważ drogę zagradzały zwarte pola lodowe. Uradowani dotychczasowymi sukcesami żeglarze byli przekonani, że dotrą przez odkrytą cieśninę na Morze Karskie, jednakże nadzieje szybko upadły, gdy załogi znalazły się wśród lodów. W ciągu doby 24 i 25 sierpnia lodołamacze posunęły się naprzód zaledwie o pięć mil. Nie osiągnąwszy zamierzonych celów, 31 sierpnia Wilkicki nakazał odwrót.
Trasa powrotna przebiegała bardziej na północ, aniżeli zwykle, omijając Wyspy Nowosyberyjskie.
W czasie pobytu na Wyspie Bennetta hydrografowie odnaleźli geologiczną kolekcję E. W. Tolla i umieścili tablicę pamiątkową na cześć badaczy zmarłych w 1902 r.
W roku 1914 Komitet Hydrografii Wojennej rozkazał Wilkickiemu zakończyć za wszelką cenę prace badawcze i dotrzeć do Archangielska. W tym czasie, gdy statki wyprawy przebywały w mieście Nome (Alaska) dowiedziano się o wybuchu wojny światowej. Jednak Ministerstwo Żeglugi wyjaśniło Wilkickiemu, że jego prace powinny być kontynuowane aż do pełnego zrealizowania programu. Podążając na zachód, w kierunku Tajmyru, 14 sierpnia ekspedycja odkryła wcześniej nie zauważoną wyspę, leżącą na północ od Wysp Nowosyberyjskich i nazwała ją nazwiskiem lejtnanta Żochowa, który w tym dniu pełnił wachtę. Warunki lodowe pogorszyły się. Statki dostały się w lodową niewolę i dopiero w drugiej połowie października z wielkim trudem udało się wyprowadzić je na zachodni brzeg Półwyspu Tajmyrskiego. Zatoka Tolla stała się miejscem przymusowego zimowiska – pierwszego zimowiska lodołamacza w Arktyce. Okres zimy wykorzystano na realizację zdjęć i opisów wybrzeża, które dołączono do opisów wykonanych przez ekspedycję na „Zari”. Pewnym urozmaiceniem na zimowisku było nawiązanie radiotelegraficznej łączności ze stolicą. Łączność utrzymywano za pomocą zimującego na wybrzeżu Tajmyru statku „Eklips”, wysłanego przez Ministerstwo Żeglugi, w celu wzmocnienia ekspedycji hydrograficznej. W ten sposób telegrafiści rosyjscy wykorzystali w celach naukowych wielki wynalazek A. S. Popowa do utrzymania łączności z Arktyką.
Wraz z nastaniem sezonu nawigacyjnego „Tajmyr” i „Wajgacz” opuściły zimowisko i we wrześniu szczęśliwie dotarły do Archangielska, po odbyciu pierwszego rejsu (z jednym zimowiskiem) po całej Północnej Drodze Morskiej ze wschodu na zachód.
W ciągu sześciu krótkich arktycznych sezonów nawigacyjnych rosyjscy hydrografowie wykonali prace, które można porównać tylko z pracami Wielkiej Ekspedycji Północnej. Ich głównym wynikiem był opis wybrzeży od Cieśniny Beringa do przylądka Czeluskin i dalej do Tajmyru oraz połączenie tegoż opisu z relacjami innych ekspedycji. Opis ten umożliwił sporządzenie dokładniejszych map nawigacyjnych dla wszystkich dostępnych do żeglugi mórz i odcinków wybrzeża. Wykonano go na podstawie licznych punktów pomierzonych za pomocą metod astronomicznych.”
Warto jednak pamiętać, że tylko na papierze tego rodzaju wyprawy przebiegają względnie gładko i bez przeszkód, faktycznie zaś każda godzina spędzona w ekstremalnych warunkach podbiegunowych wymaga ogromnej mobilizacji ducha, inteligencji, siły woli, zdecydowania, a nawet bezwzględności. Dochodzi tu bowiem nagminnie nie tylko do ugrzęźnięcia w zwałach lodu, huśtawek i groźnych przechyłów okrętów, ale też do kryzysów i konfliktów psychologicznych, nad którymi nie wolno dywagować, a które trzeba natychmiast w najostrzejszy sposób – jak wrzód – przecinać. Tylko bowiem pod tym warunkiem udaje się dokonać tego, co niemożliwe, czyli tego, czego nikt przed tobą nie dopiął. „Tajmyr” i „Wajgacz” ulegały podczas podróży licznym uszkodzeniom, które trzeba było natychmiast likwidować, a zdrowie i życie składu osobowego było wielokrotnie wystawiane na szwank. Zdarzało się przecież i wpaść na górę lodową, na mieliznę, na skały w nocy. Tego rodzaju „przygody” wytrzymują tylko najmocniejsi i najlepsi.
Plonem wyprawy było zgromadzenie obfitego materiału naukowego z dziedziny hydrologii i geografii, klimatologii i astronomii, geodezji i ichtiologii, geologii i zoologii. Przebogate zbiory mineralogiczne i inne zostały po powrocie przekazane do zbiorów Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu.
Wyprawa B. Wilkickiego była drugim w dziejach ludzkości (po Szwedzie Adolfie Eriku Nordenskioldzie) pokonaniem w całości tzw. Wielkiego Szlaku Północnego, a różnorakie osiągnięcia naukowe podczas niej dokonane, okazały się bardzo istotne. Wszyscy podoficerowie biorący udział w wyprawie zostali nagrodzeni medalami, a oficerowie – orderami. Borys Wilkicki zaś otrzymał prócz tego złoty medal Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, złoty medal Francuskiego Towarzystwa Geograficznego oraz złoty medal Szwedzkiego Towarzystwa Antropologii i Etnografii. Prócz tego cesarz Mikołaj II nadał mu rangę fligel-adiutanta z należną wstążką i orderem.
Był to jednak czas wojny. Czasu na fetowanie nie było. Po kilku dniach wszyscy oficerowie (w tym dowódca B. Wilkicki) i marynarze „Tajmyru” i „Wajgacza” zostali odkomenderowani na okręty bojowe walczące z niemiecką Krigsmarine, a wielu z nich w tych walkach zginęło.
20 września 1916 roku rząd Rosji skierował do rządów kilkudziesięciu państw świata pismo, w którym znalazły się następujące zdania: „Znaczna ilość odkryć i badań geograficznych na terenie krajów polarnych, rozpościerających się na północ od azjatyckiego wybrzeża Cesarstwa Rosyjskiego, dokonana w ciągu stuleci dzięki wysiłkowi rosyjskich żeglarzy i kupców, została niedawno uzupełniona przez najświeższe sukcesy, które ukoronowały działalność fligel-adiutanta Jego Cesarskiej Mości, kapitana 2-giej rangi Wilkickiego, kierownika Ekspedycji Hydrograficznej, której zostało zlecone w latach 1913-1914 zbadanie Oceanu Północnego.
Ten oficer Rosyjskiej Floty Cesarskiej dokonał w 1913 roku opisu kilku rozległych obszarów, leżących obok północnego wybrzeża Syberii, a potem, podążając ku północy, odkrył obszerne ziemie, rozpościerające się na północ od półwyspu Tajmyr, którym zostały nadane nazwy Ziemi Mikołaja II, wyspy Cesarzewicza Aleksego i wyspy Starokadomskiego.
W ciągu 1914 roku kapitan Wilkicki, po dokonaniu nowych i ważnych badań, odkrył drugą wyspę leżącą niedaleko wyspy Bennetta. Tej wyspie zostało nadane miano „ostrow Nowopaszennyj”.
Cesarski Rząd Rosji ma zaszczyt notyfikować w ten sposób rządom państw sojuszniczych i zaprzyjaźnionych włączenie tych ziem w skład terytorium Imperium Rosyjskiego”.
Oczywiście, ten komunikat musiał być ogłoszony kilka lat wcześniej, lecz stanął temu na przeszkodzie wybuch pierwszej wojny światowej i niesłychanie gorszące rzeczy, dziejące się na dworze cesarskim za sprawą hochsztaplera i agenta masonerii Rasputina.
W 1918 roku Borys Wilkicki został mianowany dowódcą tzw. Pierwszej Radzieckiej Ekspedycji Hydrograficznej, która jednak ze względu na wydarzenia wojny domowej nie została uskuteczniona w pełnym zakresie. O kontekście naukowym i gospodarczym tej wyprawy w tomie Historia poznania radzieckiej Azji (s. 584-586) czytamy: „Swój zasadniczy stosunek do problemów Północy, a przede wszystkim do organizacji żeglugi morskiej, wysuwającej się na pierwszy plan na skutek specyficznych warunków naturalnych Północy (bezdroża, olbrzymie odległości, słaba łączność z centrum kraju) władza radziecka określiła w pierwszych miesiącach swojej działalności. Już w lutym 1918 r. Archangielski Komitet Gubernialny rozpatrywał projekt ekspedycji morskiej na rzekę Lenę, przedstawiony przez K. K. Nieupokojewa, byłego uczestnika wyprawy hydrologicznej na Morzu Arktycznym. Plan, przewidujący szerokie badania na trasach przepływu statków, uruchomienie żeglugi handlowej, został zaaprobowany przez marynarzy archangielskich. W marcu i kwietniu oceniali go hydrologowie w Piotrogrodzie, gdzie również został zatwierdzony. Zaproponowano wysłanie na Morze Arktyczne dużej ekspedycji na statkach „Tajmyr”, „Wajgacz”, „Dieżniew”, „Rusanow”, „Sibiriakow”, „Siedow” i „Małygin”. Obszar badań podzielono na dwie części – zachodnią i wschodnią, przy czym za granicę między tymi terenami przyjęto przylądek Czeluskin. Cel ekspedycji, według jej kierownika B. A. Wilkickiego polegał na tym, aby „... w miarę możliwości od razu całkowicie zmienić pogląd o warunkach żeglugi tą drogą, otwierając ją w najbliższej przyszłości”.
2 lipca 1918 r. W. I. Lenin podpisał decyzję Radzieckiego Komitetu Naukowego o wyasygnowaniu na potrzeby ekspedycji hydrologicznej 1 mln rubli. Ponieważ ekspedycja została uznana za niezwykle ważną i pilną, wyasygnowane środki już następnego dnia zostały przekazane telegraficznie do Archangielska, gdzie przygotowywały się także do dalekiej drogi na Ob i Jenisej statki handlowe po zboże.
Jednak ani ta, ani następne ekspedycje nie odbyły się z powodu interwencji obcych państw. Białogwardziści po zdobyciu władzy na Północy, zgodnie ze wskazówkami okupantów niezwłocznie odwołali ekspedycję. Po wypędzeniu interwentów i rozgromieniu białogwardzistów realizacja wyznaczonego w 1918 r. programu odbywała się w nieco zmienionym i uszczuplonym zakresie, ponieważ interwenci zatopili i uprowadzili za granicę prawie całą flotę lodołamaczy, a wielu marynarzy zginęło na frontach wojny domowej.
Podczas zajmowania Archangielska dowództwo Armii Czerwonej dowiedziało się, że białogwardziści porzucili znajdujący się w tarapatach lodołamacz „Sołowiej Budimirowicz”, wysłany przez sztab białogwardzistów do Zatoki Czoskiej po mięso reniferów. Od lutego „Sołowiej”, na pokładzie którego znajdowało się 85 ludzi, wśród nich kobiety, dzieci i grupa oficerów, znajdował się w okowach lodu i dryfował przez Karskie Wrota w kierunku południowo-zachodniej części Morza Karskiego. Telegramy, które napływały ze statku do Archangielska potwierdzały, że „Sołowieja” nieuchronnie znosiło na północ. Powstało realne niebezpieczeństwo powtórzenia dryfu „Św. Anny” ze wszystkimi wynikającymi z niego konsekwencjami. Kierując się względami humanitarnymi rząd radziecki, osobiście W. I. Lenin, polecili wysłać z Archangielska ekspedycję ratunkową na lodołamaczu „Kanada” (później „F. Litke”). Z Obdorska na zachodnie wybrzeże półwyspu Jamał wyruszyła saniami ekspedycja. Jednocześnie Narodowy Komitet do Spraw Zagranicznych zwrócił się do Norwegii z prośbą o wysłanie na Morze Karskie jednego z uprowadzonych do Anglii lodołamaczy. Norweska ekspedycja, którą kierował O. Sverdrup, na lodołamaczu „Swiatogor” (później „Krasin”) na początku lipca opuściła Ward, a 18 lipca spotkała się z radzieckim lodołamaczem „Kanada”. Po upływie doby wspólnymi siłami oswobodzono „Sołowiej” z lodowej niewoli i odholowano do Archangielska.
Tysiącmilowy dryf „Sołowieja” i działalność ekspedycji ratunkowych miały duże znaczenie dla badania Morza Karskiego. Po raz pierwszy zostały tu przeprowadzone obserwacje nad rozmieszczeniem temperatury w głębi i na powierzchni wody. Porównanie dryfu „Sołowieja” z dryfem „Św. Anny” pozwoliło ustalić kierunek głównych prądów w południowo-zachodniej części Morza Karskiego”...
W 1920 roku Borys Wilkicki wyemigrował do Wielkiej Brytanii. (Został w Archangielsku aresztowany razem z całą flotyllą przez interwentów angielskich i na ich twarde żądanie zgodził się wyjechać do Londynu).
W latach 1923-1924 na prośbę radzieckich firm handlowych prowadził statki państw europejskich do ujść Obu i Jeniseju. Ale o tym nikt w ZSRR nie ważył się nawet napomknąć, bo przecież B. Wilkicki był monarchistą i „białym oficerem”.
Przez wiele lat ogromna wiedza i najwyższe kwalifikacje zawodowe Borysa Wilkickiego służyły obcym. Był on mianowicie naczelnym hydrografem Konga Belgijskiego (po uzyskaniu niepodległości – Republika Zair). Podobno bardzo tęsknił za ziemią ojczystą. Bardzo wysokie wynagrodzenie wcale nie wszystkim starcza za powód do zadowolenia, nie mówiąc o szczęściu.
Borys Wilkicki zmarł 6 marca 1961 roku i pochowany został w Brukseli, na cmentarzu katolickim. Zmarł jako osoba prywatna, cicho i niezauważalnie, choć przecież był jednym z najwybitniejszych uczonych i podróżników XX wieku, którego imię w annałach nauki światowej jest wypisane obok nazwisk – Nansen, Nordenskjold.
Chciał wrócić do Rosji, zwracał się z odnośną prośbą do władz w Moskwie, lecz rządzący nią tępi czerwoni feudałowie nawet nie raczyli odpowiedzieć na listy wybitnego uczonego.
Zastanawiające, że tylko drobny ułamek obszernych notatek naukowych Borysa Wilkickiego został opublikowany w książce N. Jewgienowa i N. Kupieckiego Naucznyje riezultaty polarnoj ekspiedicii na ledokołach „Tajmyr” i „Wajgacz” w 1910-1915 godach (Leningrad 1985). Są one znane tylko historykom nauki z rękopisów przechowywanych w Petersburgu, gdyby jednak zostały chociażby teraz – ze stuletnim opóźnieniem – opublikowane, dałyby świadectwo wybitnemu geniuszowi morskiemu, wiedzy, osiągnięciom naukowym i kulturze intelektualnej B. Wilkickiego.


WITkowski



Od początku byli znani w Ziemi Grodzieńskiej, w Małopolsce, Mazowszu, Śląsku, na Kresach Wschodnich. Pieczętowali się godłami Korzbok, Nowina, Oręż, Poraj, Sas, Sternberg, Złotogoleńczyk i in.
Witkowscy herbu Nowina pochodzili z w-wa Krakowskiego ze wsi Witkowice. Była to rodzina zasłużona i zamożna, spowinowacona z Dembińskimi, Ujejskimi, Gawrońskimi, Boratyńskimi i innymi słynnymi rodami polskimi. Już w XVII wieku znaleźli się także na Wileńszczyźnie, Smoleńszczyźnie i Mińszczyźnie. Często gęsto stwierdzają działalność członków tego rodu polskie kroniki wojenne. Była też inna, nie tak dobrze znana, rodzina o tym nazwisku używająca herbu Poraj, zasłużona dla Lwowszczyzny i szerzej Rusi Czerwonej. Ci właśnie Witkowscy herbu Poray (róża biała o pięciu listkach zielonych w czerwonym polu, u góry hełm, korona i takaż róża) najdawniejsze swe gniazdo mieli w w-wie łęczyckim. Aleksander Witkowski zostawił po sobie trzech synów: Łukasza, dziekana katedry lwowskiej (1665) oraz Macieja i Stefana, rycerzy, z których pierwszy walczył przeciwko Prusakom niemieckim i Szwedom, drugi – przeciwko Moskwie i Kozakom. On też osiadł na Rusi, otrzymawszy tu skrawek ziemi za przelaną dla dobra Rzeczypospolitej krew. W 1720 roku wymieniani są Witkowscy jako właściciele wsi Makszyna; zachowały się metryki chrztu latorośli tego rodu w plebani witebskiej z lat 1767, 1770, 1772.
Piszący się z Cwilla oraz z Dołęga Witkowscy wywodzili się z Korony Polskiej, ale już dość wcześnie osiedli w Księstwie Kurlandzkim, skąd się odgałęzili na Litwę, Żmudź i Białą Ruś; posiadali m.in. własności ziemskie w powiatach: oszmiańskim, wileńskim, kroskim, szawelskim, kowieńskim, birżańskim, lidzkim, trockim. Zawsze uchodzili za starożytną szlachtę polską i jako tacy potwierdzani byli wielokrotnie przez heroldię wileńską. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3328, s. 1-106).
Tomasz Święcki (Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski, t. 2, s. 304) odnotował: „Witkowski herbu Nowina z krakowskiego województwa. Seweryn z Rudułtowic, chorąży księstwa zatorskiego, odbywał liczne posługi na walne sejmy i trybunały koronne. – Marcjan poległ w bitwie ze Szwedami pod Kaliszem. – Jan, jezuita, rektor poznański, podróżował do Francji i tam życie zakończył. – Jarosz Witkowski, ten miał synów dziesięciu, którzy wszyscy prawie w potrzebach wojennych, broniąc kraju i swobód polegli. – Maciej i Stefan Witkowscy herbu Poraj z łęczyckiego województwa, mężowie sławni odwagą w potrzebach przeciw kozakom i Szwedom w Prusiech. – Stanisław przydomku Targo, uczony i w języku greckim biegły, młodsze lata przepędził w Krakowie na naukach, mianowany poborcą komory celnej mazowieckiej w Łomży mieszkał. Zaleca go prawość i nieinteresowność; nie spanoszył się jak inni, owszem nienawidził zdzierstwa celników, pisał przeciw nim, zowiąc szarańczą, co wszystko pożera, drapieżną gawiedzią, która się krwią z ludu ubogiego wyssaną, tuczy. Wolny czas od urzędowania poświęcał ulubionym naukom i muzom. Wydał pism kilka za panowania Zygmunta III, najwięcej w rymach, które jeżeli nie są gładkim wierszem pisane, oznaczają jednak rozsądek w uwagach głęboki i cechują Witkowskiego, że był kochającym kraj i ojczyznę obywatelem...” etc.
Na Żmudzi Witkowscy posiadali m.in. w powiecie telszewskim dobra Bordza. Byli oni potwierdzani w rodowitości przez heroldię wileńską w latach 1795, 1816, 1830 (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1019).
Jeśli chodzi o polskie źródła heraldyczne, to np. W. Wittyg pisze o Witkowskich herbu Nowina z powiatu śląskiego woj. krakowskiego.
K. Niesiecki (Herbarz polski, t. 9, s. 364-366) pisze o Witkowskich herbu Nowina, wywodzących się z Ziemi Krakowskiej, oraz o Witkowskich herbu Poraj „w Łęczyckiem województwie, od Jaroskowskich swoję linię prowadzą, gdy bowiem Aleksander Jaroskowski syn Jakuba i Oszkowskiej herbu Lubicz wziął działem Witkowice, od nich przezwany Witkowskim...”. Tenże autor w dziele Korona Polska (t. 4, s. 555-556) pisze o Witkowskich z województwa krakowskiego, spokrewnionych przez małżeństwa z takimi domami, jak Rusoccy, Dembińscy, Ostrogorscy, Kuczkowscy, Bolestraszyccy, Jezierniccy, Gawrońscy, Ujejscy, Lubomirscy, Drozdowscy; oraz herbu Poraj z w-wa łęczyckiego, połączonych z domami Koszkowskich, Kalińskich i in.
Kolejne dzieło genealogiczno-heraldyczne donosi: „Witkowscy. Ród urodzonych Witkowskich herbu Poraj, zdawna osiadłych w województwie Łęczyckim, wymieniany jest w dziele Niesieckiego. Aleksander Witkowski miał trzech synów: Łukasza, dziekana Katedry Lwowskiej 1665 r., Macieja i Stefana służących w wojsku. Maciej przy Janie Kazimierzu uczestniczył w wojnach z Niemcami i Szwedami, Stefan przeciw Kozakom”. (N. Szaposznikow, Heraldica, t. 1, s. 144-145, Petersburg 1900).
Na Podolu gnieździło się pięć różnych polskich rodzin szlacheckich o nazwisku Witkowski, wpisywanych do części pierwszej, trzeciej i szóstej ksiąg szlacheckich Guberni Podolskiej (Spisok dworian wniesionnych w dworianskuju rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii, Kamieniec – Podolsk 1897, s. 14, 146, 195).
Jan Bohdanowicz-Dworzecki odnajduje Witkowskich herbu własnego w 1526 r. na Żmudzi i Wileńszczyźnie, o czym donosi w swym rękopiśmiennym Herbarzu szlachty litewskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 2782. s. 113).
Jak podaje Spis ziemian Mińskiej Guberni (Mińsk 1899, s. 10) Witkowscy posiadali w mińskim powiecie dobra Białorucze, Prudyszcze, Zbarewicze, Dubno, Wałowszczyzna.

* * *

W dawnych zapisach sądowych i kronikarskich dość często spotyka się wzmianki o reprezentantach tego wielkiego domu. Tak dla przykładu, Petrus Witkowski (Vithkowski) figuruje w jednym z zapisów archiwalnych, pochodzącym z 28 listopada 1500 roku, a wystawionym w Krakowie (Archiwum Sanguszków, t. 2, s. 282).
Źródła z 1520 r. powiadają, że już wówczas w okolicy Kiejdan, posiadłości książąt Radziwiłłów, mieszkały dwie rodziny szlacheckie Witkowskich (Archeograficzeskij sbornik dokumientow, t. 7, s. 11).
Nobiles Johannes, Mathias et Stanslaus Vitkowsczi w roku 1521, a Petrus Wythkowsky w 1558 r., figurują w aktach kapituły we Włocławku (Akta kapituł z wieku XVI, s. 254, 337, Kraków 1908).
Jan Witkowski, bojar włości wilkijskiej, wzmiankowany jest w zapisie Metryki Litewskiej z dnia 9 marca 1529 r. (Por. Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 1819, 1821).
„Szlachetny pan Stanisław Witkowski, podstarosczi Ratenski” figuruje w 1559 r. w księgach ziemskich chełmskich jako poręczyciel w jednej ze spraw finansowych (Akty izdawajemyje Wilenskoj Archeograficzeskoj Komissijej, t 19, s. 115).
Piotr Witkowski około 1579 r. był miecznikiem dobrzyńskim (Por. Urzędnicy kujawscy i dobrzyńscy XVI-XVIII wieku, s. 276, Kórnik 1990).
Pan Jan Witkowski, ziemianin hospodarski powiatu mińskiego, był świadkiem na sądzie w maju 1582 roku (Akty izdawajemyje.... t. 36, s. 58).
Rosina Withkowska i Nicolai Withkowski wymienieni zostali w liście hetmana Jana Zamoyskiego z 21.X. 1582 r. (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj Rossii, t. 3, s. 473).
W 1584 roku znany jest Mikołaj Witkowski (herbu Nowina), instygator wielki koronny (Patrz: T. Żychliński, Złota księga szlachty polskiej, t. 24, s. 131, Poznań 1902).
Nobilis Nicolaus Witkowski, konsul miasta Krakowa, figuruje w dekrecie króla Zygmunta III z 18.VI.1591 r. (Prawa, przywileje i statuta miasta Krakowa, t. 2, s. 28, 66, 88, Kraków 1890).
13 kwietnia 1600 roku „do urzędu y do xiąg teraźnieyszych grodzkich mielnickich oblicznie przyszedszy uczciwy Łukasz Markowicz, burmistrz miasta jego królewskiey mości Mielnika, mając przy sobie woźnego szlachetnego Macieja Sikorskiego z pewnymi szlachcicami Jakubem Maliszewskim a Marcinem Wysokińskim, przed urzędem ninieyszym opowiadali, iż gdyśmy chodzili umyślnie do jego mości xiędza Jana Witkowskiego, plebana mielnickiego, mówiąc w te słowa do onego, iżeś wielmożny xięże plebanie nas do dworu króla jegomości niewinnie zapozwał. To jest mianowicie strony siedlisk, które waszmość mienisz gruntem kościelnym, zjednaj waszmość sobie miernika, który by to wymierzył wedle regestru rewizorskiego, z których jeśli się co najdzie gruntu kościelnego, gotowiśmy zarazem z tych sprawiedliwość uczynić y zarazem ex nunc ustąpić.
Na którą przemowę jego mość xiądz Jan Witkowski nic nie odpowiedział, y owszem się zmilczał. Tamże przy tem tenże jegomość xiądz Jan Witkowski, pleban mielnicki, (...) gdy był napominany, aby sobie queres czynił, jeśli tu na którym mieszczaninie co zaległo, gotowiśmy sami z siebie y z inszych sprawiedliwość uczynić. A co się tknie strony dziesięciny, o którąś wielmożny xięże Janie Witkowski, plebanie mielnicki, nas zapozwał, tey nigdy jako przodkowie naszy ani my sami nie dawali y teraz dawać nie powinni, co się prawnie być pokaże z czasem swym. Dla czego tedy nie skwapiając się z tych na żadną rzecz, prosimy y napominamy, abyś waszmość tego przedsięwzięcia swego z nami poprzestał...”
Nie takie to było jednak łatwe, dać radę z krnąbrnym kapłanem, który przez dłuższy czas prowadził sądowe wojny podjazdowe z częścią prawosławnych mieszczan miasta Mielnika (Akty izdawajemyje..., t. 33, s. 150, 156, 157, 191-192).
Seweryn z Witkowic Witkowski w 1606 r. był krakowskim posłem na sejm.
1 marca 1610 roku ksiądz Witkowski złożył w magistracie Mielnika skargę na prawosławną ludność tegoż miasta o to, iż urządziła przed świątynią katolicką pijacką farsę i burdę, uwłaczając majestatowi kościoła. „Ad officium capitaneale actaque praesentia castrensia mielnicensia personaliter venies venerabilis Joannes Witkowski, plebanus Mielnicensis, coram eodem officio praesenti solenniter et summa cum dolore questus et protestatus est contra et adversus (...) Qui quidem Ruteni tam masculini, quam feminini sexus die dominico proximo in festo Sanctissimae et Individuae Trinitatis atque die hesterna et die hodierna, a mane ad vesperas usque circumcirca circulum, plateas, vicos, campos, agros, silvas et circa plebaniam residentiae protestantis sub ipsa ecclesia in oppido Mielnik prope circulum erecta cum cornicenibus alias „z dudami”, tympanis et aliis multis instrumentis rusticis ad saltum praeparatis, saltum varios more gentiii ad instar locustarum sursum et infra salantes clamantesque et vociferantes „Baal, Baal!”, ebrii existentes perficiunt et id exequi sine intermissione non cessant atque aliquoties in diem sub ecclesiam venientes et sese refinentes damores et tumultus magnos exicitant, scandala et crimina sceleratissima profana et auditu indigna faciunt et perficiunt, nonnullique ebrii sibi met ipsis ultro se concutiendo in honorem Baal mortem violenter inferunt, cum maximo dedecore christianitatis, contra jus divinum et humanum, in magnum scandalum eclesiae mielnicensis et ipsius plebani protestantis, in contrarium quodque decreti sacrae regiae majestatis...” (Akty izdawajemyje..., t. 33, s. 185).
Lubasz Witkowski, podczaszy kijowski w latach 1622-1629, był właścicielem wsi Owrupiec i Szałomki w Województwie Bracławskim (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii, cz. 7, t. 2, s. 421, Kijew 1890).
Paweł Witkowski 23 października 1629 roku podpisał uchwałę sejmiku proszowskiego (Akta sejmikowe woj. krakowskiego, t. 2, s. 113).
Maciej Skarbek Witkowski podpisał 4. VI. 1648 laudum ziemian województwa ruskiego utrzymane w patriotycznej tonacji polskiej. Natomiast Seweryn Witkowski figuruje w regestrze szlachty przemyskiej na okazowaniu pod Medyką 28.IX.1648.
W 1651 r. do Moskwy przybyli na pertraktacje posłowie króla polskiego Stanisław Witkowski i Filip Obuchowicz (Por. L. Abecedarski, Biełorussija i Rossija, Mińsk 1978, s. 127).
Wielu Witkowskich rzekomo „ludzi prostych” usiłuje oczernić Walerian Nekanda Trepka w Liber generationis plebeanorum (s. 446-447): „Witkowski nazwał się... od wytkania, że wytykał będąc u tkacza ojca w Wągrowcu, miasteczku opacim w Wielkiej Polszcze. Służył niedalekoż u pana Palęckiego, potem panu Radolińskiemu w Wielkiej Polszcze. Pojechał był od tego pana, a potkawszy tego pana jadącego w drodze anno 1627, będąc z kilką kompaników hultajów, rzekł panu: „czemuś mi nie zapłacił?” i wziął mu parę koni z wozu, zjechał z nimi do Poznania. Dostawszy innych koni, pan Radoliński puścił się po nim. Zastał go w Poznaniu na Wałszewie. Wtem prosił pana starosty o hajduki, z któremi pojmał go i dał do wieże wsadzić, i ściąć go miano, ale pan Jan Zebrzydowski, co tam blisko mieszkał, wyprosił go i odkupił. Służył potem temu panu Zebrzydowskiemu kilka lat, jeszcze do tego i z panią jego pana sypiał, aby się wysłużył za to tem prędzej panu, co go odkupił, acz miał od pani dobre obrywki niemałe. Był tamże w tej służbie i anno 1632.
Witkowski nazwał się syn stelmacha Wojciecha z Wągrowca (...) Wzięła go służyć sobie pani Palęcka wdowa, co była otruła męża w Wielkiej Polszcze... Potem z temże służką Witkowskim do Krakowa jechała. Mieszkała najmem (...) na Psim Rynku anno 1638 i 1639. Dawała temu to siła. Miał od niej konia, rządzik oprawny, szablę litą, bałtę oprawną, ładownicę z brajcary, ostrogi srebrne. W bławacikach chodził, szlamami ferezyjka podszyta, czapka wydrowa z sobolczykiem, wąs białokurowaty.
Witkowski zową się w oświęcimskiej i krakowskiej ziemi anno 1634. Tych dziad był chłopski syn Barutów ze Śląska z Rudułtowic wsi. Syn tego Baruta dał był kilka tysięcy panu Mikołajowi Komorowskiemu na Ludwigowice, potem na kilka wiosek. Tenże uwiódł mu mniszkę profeskę Gierałtowską z klasztora zwierzynieckiego i brał z nią ślub, z którą miał syna Seweryna; Witkowskim nazwał się. Tego zdziałano było chorążym zatorskim. Miał synów kilku...” etc.
Jak zawsze jednak Trepka nie przytacza żadnych dowodów na potwierdzenie podawanych przez siebie pogłosek, nie mogą więc jego powiastki być traktowane poważnie.
W 1662 r. w księgach buhalteryjnych rządu moskiewskiego figuruje imię Kazimierza Witkowskiego, chorążego Wojska Zaporoskiego, na którego utrzymanie w ciągu roku wydano ponad 130 rubli (AJuZR, t. 5, s. 98). Trudno powiedzieć, co robił w Moskwie ten szlachcic polski, jasne jednak jest, że był na żołdzie Rosji, co nie stanowiło zresztą specjalnego ewenementu.
Niekiedy przybywali do Moskwy, szukając tu zajęcia, byli oficerowie i urzędnicy polscy, jak np. ów Obram Dubowskij (najprawdopodobniej Abraham Dębowski), „krakowskiego powiatu szlachcic”, który zbiegł przez Ukrainę, Litwę i Rygę do Pskowa i w maju-czerwcu 1648 r. – jako zawodowy wojskowy – przyjęty został na służbę, całując uprzednio krzyż na wierność carowi i przechodząc na prawosławie (AJuZR, t. 3, suplement, s. 9-10). Zdarzało się, że uciekali za wschodnią miedzę pospolici zbrodniarze, uchodzący przed sprawiedliwością. Z reguły znajdowali w Moskwie zrozumienie, chleb i możliwość „samorealizacji” na niwie walki z Polską...
Zachował się list z roku 1669 Tomasza z Witta Witkowskiego, chorążego mielnickiego, z którego wynika, że autor jego dbał – mimo własnego katolickiego wyznania – także o duchowne potrzeby swych prawosławnych (a raczej już grecko-katolickich) poddanych. Oto ten list do Wincesława Benedykta Glińskiego, unickiego biskupa włodzimierskiego i brzeskiego, pisany w ślicznej polszczyźnie ówczesnej: „Jaśnie wielmożny mości xięże episkopie Włodzimierski! Donoszę do wiadomości wacpana, iż cerkiew w maiętności moiey dziedziczney Żwadzkiey bez swieszczenika wakuie od lat kilku, za czym upatrzywszy człowieka zgodnego, za zaleceniem teyże unii świętey oyców duchownych, którzy się za nim przyczyniali do mnie, na imię Jana Wasilewicza, w województwie brzeskim urodzonego, za którym upraszam, bo tego iest godny do szafowania sakramentów świętych, onego zrozumiawszy, poświęcić raczył y onemu tę cerkiew w moc podał y te dobra iako za antecessorów moich nadane, iako zażywali przeszłe swieszczenicy, y ia onemu toż mocą podaię, to iest, włókę iedną we trzech polach y sianożęci, aby się chwała Boża odprawowała, o co iterate upraszając, łasce mię wacpana oddaię. Z Wahanowa, 29 Nowembra, anno 1669.
Tomasz z Witta Witkowski, chorąży Mielnicki.” (Akty izdawajemyje..., t. 3, s. 65-66, Wilno 1870).
Było to postępowanie szeroko rozpowszechnione, o czym np. świadczy nadanie w roku 1686 przez Adama Skaszewskiego, stolnika zakroczymskiego, gruntów i przywilejów cerkwi i kapłanowi unickim w majątku Neple (tamże, s. 110-112).
W XVII stuleciu Witkowscy posiadali majątki Romejki i Mikiszkajcie w powiecie wiłkomierskim. W 1669 roku czterej bracia: Maciej, Ignacy, Stanisław i Antoni Witkowscy, prawnukowie uznawanego za protoplastę rodu Jana Kazimierza, musieli wszystkie dziedziczne majętności wysprzedać i odtąd najwidoczniej rozproszyli się na różne strony w poszukiwaniu pracy i chleba (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 10, nr 70).
W 1711 roku w aktach grodzkich chełmskich figuruje „generosus” – „szlachetnie urodzony” Jan Witkowski, właściciel folwarku (villa) Serebryszcze (Akty izdawajemyje..., t. 27, s. 45).
W latach 1720/21 Jan i Andrzej Witkowscy sądzili się z chełmskim klasztorem Bazylianów o miedzę; w tymże roku małżeństwo Jana i Anny Witkowskich miało podobnąż sprawę z chełmskim klasztorem Pijarów.
W kwietniu 1721 roku w księgach grodzkich witebskich odnotowano, że woźny Krzysztof Ziemacki na wniosek sędzi ziemskiego połockiego Samuela Przysieckiego przybył do majątku „Lubawicze, alias Krzywokoniec, w powiecie orszańskim leżącego” i przekazał go na własność panu Ludwikowi Witkowskiemu i żonie jego Krystynie (urodzonej Reut) „ze wszystkiemi służbami, w prawie zastawnym wyrażonemi, z budynkami dwornemi y gumiennemi, z gruntami, z lasami, galami, borami, puszczą, sianożęciami, łąkami, sadzawkami, stawami, z rzekami, rzeczkami, w dawnym, pewnym ograniczeniu będącemi, z poddanemi etc.” (Istoriko-juridiczeskije matieriały... t. 26, s. 410-411. Witebsk 1895).
Stanisław Witkowski figuruje w księgach grodzkich chełmskich w zapisie z dnia 31 grudnia 1738 r. Onże 11 września 1742 roku podpisał uchwałę sejmiku szlachty Ziemi Chełmskiej (Akty izdawajemyje..., t. 27, s. 310).
W księgach grodzkich chełmskich pod datą 11 maja 1739 figuruje następujący zapis: „My niżey podpisani burmistrze, raycy, ławnicy y pospólstwo jego królewskiey mości miasta Chełma, imieniem jeden za drugiego podpisujemy się, że za grunt kupiony sławetnego pana Józefa Łabędzia przez wielmożną jeymość panią Annę Katarzynę Witkowską, bierzemy na ewikcyą złotych polskich sto, a to na wypłacenie z tychże gruntów hiberny wiecznemi czasy od przewielebnych ichmościów xięży Scholarum Piarum, wolnych ich czyniąc na potomne czasy od wszelkich ciężarów mieyskich z pomienionych gruntów do miasta y Rzeczy pospolitey należących...” (Akty izdawajemyje..., t. 27, s. 278).
22 grudnia 1742 r. do ksiąg grodzkich Chełma wpisano następujące zobowiązanie „wewnątrzrodzinne” Witkowskich: „Niżey na podpisie wyrażony znam tym skryptem moim, iż z porachowania zostaję winien jegomości xiędzu Raymundowi Witkowskiemu, profesorowi konwentu pokrzywnickiego zakonu oyców Cystersów, złotych polskich 1074, którą tą summę na każdą rekwizycję jego do rąk, lub komu dyspozycya będzie, gotów będę oddać. Datum w Lublinie, anno millesimo septingentesimo trigesimo sexto, die sexta Maij. Piotr Witkowski manu propria.” (Akty izdawajemyje...,t. 27. s. 313).
W 1743 roku księgi grodzkie witebskie wymienią imię Tomasza Witkowskiego, rajcy mścisławskiego.
A oto świadectwo o posmaku kryminalnym: „Roku 1752 msca Marca 20 dnia. Na urzędzie iego kr. mści mieyskim mohylowskim, comparendo personaliter uczciwy Kużma Paciomka, mieszczanin mohylowski, wydał relacyą w tey kathegoryi, że będąc w Buyniczach dnia 19 eiusdem mensis anni praesentis, w karczmie tychże Buynicz, w posessyi czernców będącey y zostaiącey, pod którą porą przybył do tey że karczmy Symon Witkowski; post modum przybył czerniec, nomine Onika, monastyra Buynickiego. Który czernieć, przybywszy, siadł z szynkarką, a potym się z tąż szynkarką położył na łóżko. Widząc to, pan Symon Witkowski rzekł do czernca, że to się czerńcowi nie godzi czynić, z szynkarkami na łóżku leżeć; dla nas nam czynisz zgorszenie. Na te tedy słowa rzekł uczciwy Kuzma Paciomka, przez żart, że to żona moia; w tym punktcie czerniec poszedł do klasztoru. Po odeyściu iego począł Pauluk Krzyżapusk tę szynkarkę napominać tymi słowy: ponieważ ty duchownych zwodzisz, to bardziey świeckich możesz zwieść. W tym razie szynkarka pobiegła do monastyra y sprowadziła tak czemców, iako y innych ludzi, parobków, różney czeladzi. Jak prędko przybyli, zaraz czerniec, nomine Hawrył, począł Symona Witkowskiego bić, mordować, pod którą porą poboiu tego wzięto u tegoż Symona Witkowskiego talarów czternaście y tynf...” (Istoriko-juridiczeskije matieriaty, t. 15, s. 368-369).
Sprawa wylądowała w sądzie, gdyż chodziło zarówno o czynną obrazę godności szlachetnego pana Witkowskiego, jak i o ograbienie tegoż. Nie wiemy, jaki wyrok zapadł w tej sprawie, najprawdopodobniej jednak niekorzystny dla biednego szlachcica, gdyż ustawodawstwo staropolskie zabraniało szlachcie przebywania w karczmach z chłopami.
Jedna z ustaw staropolskich głosiła: „Szlacheccy w karczmie nie mają bywać, ... ani z kmiotkami w rząd siedzieć i piwa pić przystoi. A jeśliby szlachcicowi, tak w karczmie umyślnie w rządzie z chłopy siedzącemu, będącemu i pijącemu przydało się, żeby przez kmiotka, abo kmiotki ubit, abo ranion był, tedy o jakążkolwiek ranę, abo o wszelakie ubicie, nie ma bydź słuchan, ani sądzon przez żaden sąd, wyjąwszy to, żeby szlachcicy byli w mieście dnia targowego, a czasu roków, albo dla jakiey inney potrzeby pilney...”.
W jednym z dokumentów magistratu połockiego, spisanym 24 czerwca 1754 roku, znajduje się konstatacja, iż „we włości Siebeźskiey w pohoście Sinim imc pan gubernator jegomość pan Witkowski y iegomość xiądz pleban tameczny budować tę cerkiew zabronili, co pospólstwo z wielko krzywdo y molestyo zostaie...”.
Antoni Witkowski podpisał 23 czerwca 1764 roku uchwałę konfederacji generalnej koronnej w Warszawie (Publiczna Biblioteka Miejska i Wojewódzka w Rzeszowie, Rk-3, k. 177).
„Mikołaj Witkowski swym i Jana, brata młodszego imieniem” podpisał 5. VI. 1767 akt konfederacji ziemian halickich w obronie wiary katolickiej i integralności terytorium Polski (Akta grodzkie i ziemskie z archiwum państwowego we Lwowie, t. 25, s. 645. Lwów 1935).
Maciej Witkowski, Bartłomiej Sawicki, Jan Boreyko, wespół z kilkudziesięcioma innymi szlachcicami powiatu wileńskiego zmuszeni zostali w 1770 roku do złożenia przysięgi, że oni nie będą nadal buntować się i łamać praw Rzeczypospolitej (Akty izdawajemyje..., t. 8, s. 537-538).
Józef i Regina z Witkowskich Gaydamowiczowie, mieszczanie wileńscy, figurują w aktach archiwalnych z 1787 r. (Akty izdawajemyje..., t. 9, s. 104).
Józef Witkowski około roku 1780 pełnił funkcje superintendenta jurborskiego (S. Kościałkowski, Antoni Tyzenhauz, t. 2, s. 199, 208, Londyn 1971).
Anioł Witkowski był chorążym w 21 chorągwi wielmożnego Rokossowskiego, starościca bachtyńskiego, w Brygadzie Drugiej tzw. Ukraińskiej (a szóstej w numeracji ogólnej) Kawalerii Narodowej Wojska Koronnego w 1790 r. stacjonującej w Tulczynie (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 1, s. 28, Buenos Aires – Paryż 1963).
Dominik Witkowski, szlachcic parafii wilkiskiej w Księstwie Żmudzkim, 27 sierpnia 1793 roku uwierzytelnił swym podpisem testament swego sąsiada i przyjaciela Franciszka Siemaszki (Dział rękopisów Biblioteki Akademii Nauk Litwy, F. 12-943).
Spis szlachty powiatu wiłkomierskiego z 1795 r. zawiera „Listę szlachetney rodowitości imienia z Cwilla Witkowskich w powiecie wiłkomierskim znaydującego się”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690, s. 373). Czytamy w tym dokumencie: „Imię z Cwilla Witkowskich w szlachetney prerogatywie, że zawsze znaydowało się i praw wszelkich dobrego urodzenia swojego używało, przynosi wywodzący się na w sprawie tey pewności Testymonium obywateli Xięstwa Żmudzkiego Janowi z Cwilla Witkowskiemu, dziadowi swojemu w roku 1721 wydane...
Tenże Jan Witkowski miał synów Jakuba y Karola, oyca wywodzącego się...”.
Karol Witkowski, a następnie jego syn Jan, w 1795 r. mający 29 lat, gospodarowali na folwarku Moryszkach, parafii birżańskiej.
Podpis pod godłem brzmi: „Herb z Cwilla Witkowskich: Panna na Niedźwiedziu z rozpostrzonionemi rękoma trzymająca w prawey ręce kielich. Którego Herbu przodkowie dziś wywodzącego się Jana z Cwilla Witkowskiego od Naydawnieyszych czasów używali, i teraz Dom ten z Cwilla Witkowskich takowego Herbu wyobrażeniem pieczętuje się...”.
Adam i Karniey Witkowswcy służyli parobkami w 1794 r. w majątku Krzczeniszki na Wileńszczyźnie, nie byli więc szlachtą (Akty izdawajemyje..., t. 38, s. 192). Nazwisko swe wzięli najprawdopodobniej od imienia poprzedniego pana.
Najbardziej znani w początkach XIX wieku byli Witkowscy, mieszkający tuż w sąsiedztwie Rosji (to oni byli najbardziej narażeni na ciosy i pokusy rusyfikacji), w okolicach Połocka, Witebska, Mińska, Orszy.
W. Witkowski w październiku 1812 r. pełnił funkcje kwatermistrza borysowskiego sądu ziemskiego (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 461).
Na sesji Deputacji Wywodowej Wileńskiej 13 kwietnia 1804 r. roztrząsano wywód urodzonych Witkowskich z powiatu kowieńskiego, których wpisano do pierwszej klasy Księgi Szlachty Guberni Litewsko – Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 985,s.21).
3 sierpnia 1812 r. szlachcic powiatu borysowskiego Stanisław Witkowski zwrócił się do ustanowionych przez Napoleona władz polskich ze skargą na swego sąsiada:
„Do Kommissyi powiatowey Borysowskiey.
Ode mnie niżey podpisanego prośba.
Od wstąpienia woysk wielkich Francuskich y od ogłoszenia nam przywrócenia przez wielkiego Cesarza y Króla Napoleona exystencyi polskiey, zawsze z chęcią y ochoczo odbywam wszelką przyporuczoną mi w obywatelstwie posługę y w każdym względzie przychilnego oyczyźnie okazuję, co wiadomo jest Kommissyi.
Żyd Abraham Zamojski, kwatermistrz jeszcze za rządu Rossyi, mając nienawiść do mnie, kwaterunkowemi postojami dokuczał mnie, również y teraz pod niebytność moją w domu raz czterech officyerów postawił, y tych z ludźmi do ich przybyłemi karmić więcey tygodnia musiałem. Teraz zaś, kiedy żaden dom nie jest zajęty, powtórnie ochroniwszy wszystkich żydów y domy nie zajęte żadnym postojem u mnie postawił dwóch officyerów z ludźmi y kilku żołnierzami. Gdym go o to napominał, z nieprzyzwoitemi słowami do mnie odezwał się, y że tak zawsze czynić mnie przykrości będzie, oświadczył.
Domiar ten krzywdy nie może być, aby nie był ukarany, osobiste moje pokrzywdzenie każe mi prosić Kommissyi o ukaranie oraz z mieysca tego kwatermistrza zrzucenie, gdyż jeżeli sprawiedliwego wyroku nie otrzymam, jako nie cierpiący uległości żydom, y to tak podłey konduyty, jakim jest kwatermistrz, szukać będę śrzodka na uczynienie z jego satysfakcyi; lecz nie pierwey, chiba bym mniey pomyślną uzyskał rezolucyą.
Prosi o domiar sprawiedliwości Stanisław Witkowski. Dnia 3 augusta 1812 Roku, Borysów”. (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 258).
Męskie postawienie sprawy – nie może być co do tego dwóch zdań. Nic dziwnego, sam Witkowski był komisarzem rządu polskiego na powiat borysowski, dość wysokiej rangi urzędnikiem w strukturach nowych władz polskich, tworzonych przez Napoleona na byłych wschodnich terenach Rzeczypospolitej po ich uwolnieniu od Rosjan (tamże, s. 275).
Liber continens Nomina et Cognomina Studentium in Imperatoria Academia Polocensis Societatis Jesu podaje, że w latach 1815/16 studiował tu logikę (od 1817 r. – prawo) „Henricus Witkowski, annorum 17, Filius Jozephi ex districtu Orsensi”, zaś w latach 1816/17 uczył się tu „pro lectionibus Juris Civilis et Eloquentia” Julianus (filius Jozephi) Witkowski, który później przeszedł na wydział fizyki, a jeszcze później – matematyki (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 1083).
19 kwietnia 1819 r. heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Andrzeja, Adama, Jana, Patrycjusza, Józefa, Tadeusza, Tomasza, Andrzeja, Wincentego i innych Witkowskich herbu Poraj, szlachciców powiatu wiłkomierskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 919, s. 7).
23 września tegoż roku potwierdzenie uzyskali Jakub, Józef oraz Wincenty Witkowski herbu Nowina z powiatu trockiego (tamże, s. 47).
W grudniu 1819 r. heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Leonarda, Arnulfa, Jana, Andrzeja Macieja, Stanisława i Franciszka Witkowskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1017, s. 45-46).
Ks. Grzegorz Witkowski w roku szkolnym 1822/23 pełnił funkcje kapelana Szkoły Powiatowej Mozyrskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 17).
Niemało zachowało się z XIX wieku wzmianek i o rodzinie, zamieszkałej na Żmudzi, a używającej herbu Nowina.
Spis szlachty na pustoszach w majątku Jodziszkach w powiecie wileńskim parafii giedroyćskiey sytuowanym, mieszkających z roku 1829 donosi m.in.: „Andrzey syn Tomasza Witkowski ma wymóch rodowitości swoiey pod rokiem 1820, augusta 23 dnia, w Deputacyi wywodowey szlacheckiey Guberni Litewsko-Wileńskiey nastały (...)” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 3802).
Alojzy Witkowski od października 1832 r. znajdował się pod tajnym nadzorem policji za udział w powstaniu listopadowym. Mieszkał w majątku Szylany powiatu kowieńskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, op. 1840, nr 174, s. 56).
W 1836 roku Mińska Deputacja Szlachecka uznała rodowitość Wawrzyńca Witkowskiego i jego synów Bazylego (Wasilija), Fomy (Tomasza), Mikołaja. Na liście szlachty Guberni Wileńskiej z 1839 r. figurują Andrzej, Leonard, Arnold, Konstanty Witalis Piotr i Patrycjusz Witkowscy (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 83, s. 4).
Na liście zaś szlachty powiatu trockiego z 1844 r. znajdują się Walerian, Alfons, Julian i Wincenty Witkowscy (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 85, s. 12).
Niejaki pan Wincenty Witkowski, opiekun nieletnich Marianny Zaleskiej i Anieli Łukaszewiczówny, zaskarżony został w maju 1840 roku w urzędzie generał-gubernatora z powodu niewłaściwego traktowania swych podopiecznych (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 100).
22 maja 1841 r. heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką Wincentego, Jakuba, Józefa, Tomasza, Stefana, Bartłomieja Filipa, Jana Dementego i Kazimierza Witkowskich, mieszkańców powiatu trockiego, szlachciców polskich używających herbu Nowina. Za protoplastę rodu uznano wówczas Michała Piotrowicza Witkowskiego, który w 1673 r. przekazał w spadku swemu synowi Piotrowi majątek Nacewicze – Poszwile – Witkuny. Około roku 1740 Michał, syn Piotra, Witkowski był też właścicielem majątku Korkozyszki w tymże powiecie trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 744).
W latach 40-tych XIX wieku heroldia odnotowywała w powiecie wileńskim obecność kilku gniazd Witkowskich spokrewnionych m.in. z Grzybowskimi, llgiewiczami, Iwanowskimi, Kadarowskimi, Borewiczami, Jakubowskimi, Rygmuntami.
Lista członków patriotycznego Towarzystwa Demokratycznego Polskiego z lat 1832-1851 podaje m.in. informację o jednym z członków interesującej nas rodziny: „Witkowski Ludwik, u r. Roś, powiat wiłkowyski, gub. Grodno, 1817. Uczeń gimnazjum we Świsłoczy, powstaniec w Puszczy Białowieskiej, więziony w Gdańsku, na emigracji buchalter w Paryżu. (...) Umarł w Paryżu 1873" (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 1, s. 65, Buenos Aires – Paryż 1963).
Szlachcic Aleksander syn Cypriana Witkowski, pochodzący z Guberni Kowieńskiej, w latach 1863/68 przebywając w powiecie połockim znajdował się pod ścisłym nadzorem policji, gdyż w sierpniu 1863 ukrywał powstańców w lasach Pokrupowskich i Korewskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 25).
Antoni Witkowski, mieszkający w powiecie dyneburskim, znajdował się w okresie po 1863 roku przez długie lata pod nadzorem policji „za przechowywanie broni i podburzających książek, przekazanych mu przez Popowa” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 35).
Po 1863 r. za polityczną nieprawomyślność w guberni kowieńskiej zwolniony ze służby został m.in. kancelarzysta Mikołaj Witkowski (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, o. 1866, nr 181,s. 25).
15 sierpnia 1863 roku w kościele rzymsko-katolickim w Worniach na Żmudzi ochrzczono chłopaka o imieniu Jan Arnolf Witkowski, syna Mikołaja i Zofii (CPAH Litwy w Wilnie, f. 1481. z. 1, nr 2. zapis 112).
Znani byli Witkowscy również w Wilnie i Ziemi Wileńskiej w wieku XIX i XX. Tak np. Jakub Witkowski, szlachcic wileński, właściciel kamienicy na przedmieściu Śnipiszki, zwrócił się do władz miejskich w 1840 roku w imieniu mieszkańców tej dzielnicy z prośbą, by zwolnić ich od opłat za prawo przejazdu przez Zielony Most, łączący Śnipiszki ze Śródmieściem, które to opłaty nie tylko są nader uciążliwe, ale i hamują rozwój rzemiosła i handlu. Urząd generał – gubernatora nakazał im wszelako i nadal płacić po 2 kopiejki cła od wożą, powołując się na... przywilej króla polskiego Zygmunta z 1536 roku (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 102).
Wincenty Witkowski (ur. 1841), wilnianin, był założycielem i przywódcą kół młodzieży szkolnej i rzemieślniczej Wilna. Aresztowany w 1860 roku, zesłany został do rot aresztanckich do Orenburga i ślad po nim odtąd zaginął.
Michał Witkowski po powrocie z zagranicy w 1867 roku znajdował się pod nadzorem policji i gospodarzył we własnym folwarku Kiewleniki. Jak chce zapis policyjny, miał wówczas żonę Matyldę, syna Gustawa oraz córki Franciszkę i Ludwikę, znajdujących się za granicą. Uważano, że nadal trzeba go obserwować. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1868, nr 228, s. 4).
We wspomnieniach Chłopaka ze Sławuty Wacława Olaskowicza (Warszawa 1987, s. 26-39, 52) występuje niejaki pan Witkowski, patriota z wilczym biletem, z pewnością osoba realna. Autor tak go charakteryzuje: „W tym czasie (początek XX W. – przyp. J. C.) w domu Igora zamieszkał niejaki pan Witkowski pochodzący z Warszawy, przestępca polityczny z tak zwanym „wilczym biletem", zmuszającym do ciągłego włóczenia się po bezkresnych obszarach carskiej Rosji, z prawem krótkiego jeno pobytu w dowolnie przezeń wybranej miejscowości... Teraz dopiero Igor zaczął pobierać lekcje głębokiego patriotyzmu. Teraz dowiedział się o warszawskiej cytadeli, o Traugucie, o powstaniu styczniowym i jego bohaterach. Teraz dowiedział się o kibitkach, Sybirze, zesłaniach i katordze. Teraz, przesiadując godzinami z panem Witkowskim, nauczył się śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła...”.

* * *

Na zakończenie naszego przeglądu archiwaliów warto przytoczyć fragmenty zapisów, przechowywanych w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie.
Oto Wywód Familii Urodzonych Witkowskich herbu Nowina z 1819 roku (f. 391, z. 1, nr 1010, s. 22-23) głosi: „Przed Nami Michałem Römerem, radcą stanu, Litewsko-Wileńskim guberńskim marszałkiem, orderu Św. Anny 2-giej klasy kawalerem, prezydującym, i deputatami z powiatów guberni Litewsko – Wileńskiej, do przyjmowania i roztrząsania wywodów szlacheckich obranymi, złożony został wywód rodowitości szlacheckiej familii urodzonych Witkowskich (herbu Nowina), z którego się okazało, że Michał Piotrowicz Witkowski (...) dziedziczył dobra ziemskie w Xięstwie Żmudzkim w powiecie dawniey ryragolskim, teraz głównym rosieńskim, położone Nacewicze – Poszyło – Witkuny zwane, których czwartą część synowi swemu Piotrowi Michałowiczowi Witkowskiemu na wieczność darem odstąpił. Udowodnił tę pewność zapis wieczysty darowny roku 1673”.
W 1719 r. Piotrowi Witkowskiemu urodził się syn Michał, z którego poszli dalsi: Maciej (1739). Bartłomiej (1744) i Jan (1754).
Maciej miał syna Wincentego, ochrzczonego w kościele mereckim w październiku 1789 r., później ożenił się z Marcjanną Kadorowską.
Bartłomiej Witkowski i jego żona Marcjanna z Olechnowiczów, posiadali majątek Włochowicze. Jan miał posiadłości w powiecie trockim... Komisja wywodowa stwierdziła, że „(...) Witkowskich za rodowitą i starożytną szlachtę polską uznajemy, ogłaszamy i onych do xięgi Szlachty guberni Litewsko – Wileńskiej klassy pierwszej zapisujemy...”.
Inny Wywód Familii Urodzonych Witkowskich herbu Poray z tegoż 1819 r. (f. 391, z. 1, nr 1010, s. 39-40) podaje, „że familia urodzonych Witkowskich od dawna zaszczycona prerogatywą szlachecką, z którey pochodzi urodzony Maciey Witkowski, protoplasta dziś wywodzących się, miał synów dwóch Józefa y Stanisława; o tym zapewnił testament Jerzego, rodzonego brata Macieja Witkowskiego, czyniony w roku 1762 (...) w kancelaryi grodzkiej kowieńskiej”. Mieli oni majątek Roszczuny. Stanisław Witkowski nabył później też folwark Jeziory w powiecie kowieńskim... Tak więc „wywodzący się" Walerian, Alfons i Julian Witkowscy uznani zostali „za rodowitą y starożytną szlachtę polską".
Jeszcze inny wywód szlachecki podaje (tamże, s. 160-163), że Witkowscy herbu Poraj posiadali również dobra Romejki, Wabaliszki, Koumpoliszki, Szymkuny, Smoliszki, Uroczyszcza i in. w Księstwie Żmudzkim.
Kojarzyli małżeństwa z pannami ze szlacheckich rodzin Blinstrubów, Grzybowskich, Szarkowskich, Mikuckich, Downarowiczów (CPAHL f. 391, z. 1, nr 1051, s. 137-139).
Szlacheckość Witkowskich potwierdzona została przez deputację wywodową w-wa wileńskiego ponownie w 1820 r. (CPAHL f. 391, z. 1, nr 1011, s. 27).
Wywód familii urodzonych Witkowskich herbu Poraj z 28 sierpnia 1820 r. podaje, „że Dom ten starożytny od bardzo dawnych czasów klejnotem szlacheckim zaszczycony w biegu swoim używał prerogatyw stanowi swemu przyzwoitych, a mianowicie Stefan i syn jego Jan Kazimierz Stefanowicz Witkowski, w zaszczytach starożytnej rodowitości szlacheckiej prócz ojczystych majątków ziemskich possydował i dziedziczył wspólnie z żoną swoją Heleną z domu Łaszewiczówną primi voti Samuelową Szczęsnowiczową Eytwidową, ad praesens Kazimierzową Witkowską dobra ziemskie Romejki, Wabaliszki, Koumpoliszki, Szymkuny i uroczyszcza do nich przynależące w Xięstwie Żmudzkim w powiecie wiłkomierskim leżące” (od około 1670 r.).
Na kresach mieszkający Witkowscy znani byli w Kurlandii, w powiecie rosieńskim, wiłkomierskim, oszmiańskim, wileńskim. W 1820 r. heroldia wileńska uznała ponad dwudziestu Witkowskich herbu Poraj „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”. (CPAHL f. 391, z. 8, nr 2597, s. 285-288).
Wywód familii urodzonych Witkowskich herbu Nowina (Wilno, 17 sierpnia 1832 r.) podaje, że Stanisław Franciszek Witkowski za Augusta III (1738) był jenerałem czyli woźnym Księstwa Żmudzkiego, miał żonę Apolonię Butkiewiczównę i z nią syna Józefa (CPAHL f. 391. z. 1, nr 1029. s. 10-12).
Według jeszcze jednego zapisu urzędowego ród Witkowskich herbu Nowina (CPAHL f. 391, z. 5,nr 744) od połowy XVII wieku rejestrowany jest na Litwie w powiecie ejragolskim, gdzie posiadał wsie Nacewicze, Poszwile i Witkuny. Michał (syn Piotra) Witkowski, pierwszy dokumentalne „dowiedziony” przedstawiciel tej rodziny w 1673 roku opisał swój majątek jedynemu synowi Piotrowi. Później dobra te przewędrowały do rąk kolejnego Michała Witkowskiego, który miał trzech synów: Macieja, Jana i Bartłomieja. O ile ten ostatni został księdzem, to pierwszy miał syna Wincentego i po nim wnuków Tomasza Stefana i Bartłomieja Filipa, a drugi odpowiednio Józefa, Wincentego (obaj bezdzietni) oraz Jakuba (z niego wnuków Jana Dementego oraz Kazimierza). W XVIII wieku posiadali też Witkowscy dobra ziemskie na Wileńszczyźnie, w okolicach Merecza.
Także inne linie tego rodu nieraz potwierdzane były w rodowitości. Na przykład słonimska gałąź Witkowskich została potwierdzona w rodowitości przez Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu w roku 1848 (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 3, nr 1, s. 206-207).
Wywód genealogiczny rodu Witkowskich herbu Nowina zatwierdzony w heroldii wileńskiej w roku 1909 przedstawia dzieje ośmiu pokoleń tego rodu (126 osób). Za protoplastę tej gałęzi uznany został Mikołaj syn Bartłomieja Witkowski, właściciel majątku Nacewicze-Poszyle w Królestwie Żmudzkim, który zostawił po sobie syna Stanisława Franciszka (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4126, s. 8).
Z tej rodziny: Georges – Martin Witkowski (ur. 6 stycznia 1867 r. w Mostaganem w Algierii, zm. 13 sierpnia 1943 w Lionie), znakomity francuski kompozytor, dyrygent Konserwatorium Liońskiego w latach 1924-1941; skomponował Le Maitre de Chanter, Le Poeme de la Maison, Mon Lać, La Princesse Lointaine, Le Docteur Ox, szereg innych sławnych dzieł. Jego synem był Jean Witkowski (23 maja 1895 w Youziers – 24 maja 1953 w Lionie), wybitny skrzypek, kierownik Liońskiej Orkiestry Symfonicznej i profesor tamtejszego konserwatorium.



Mikołaj Witkowski


Pochodził z białoruskiej gałęzi tego wielkiego rodu szlacheckiego. Przyszedł na świat w 1843 roku w Mosarzu, znanym ośrodku polskości na białoruskiej Witebszczyźnie. Był synem tutejszego organisty.
Ponieważ wziął udział w powstaniu 1863 roku, trafił pod sąd polowy, a następnie został wysłany na ciężkie roboty katorżnicze w guberni ołonieckiej. Po dziesięciu latach katorgi zdrowie jego uległo znacznemu pogorszeniu, władze więc poszły na pewne ustępstwa i złagodziły reżim odbywania kary. Od 1873 roku trzydziestoletni wówczas pan Mikołaj znalazł się w Irkucku, gdzie też żył w bardzo ciężkich warunkach, pracując zarobkowo jako woziwoda i nauczyciel domowy, ale na otarcie łez mógł dokształcać się w zakresie archeologii, botaniki, zoologii, mineralogii, korzystając ze zbiorów zgromadzonych w irkuckim muzeum Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Ulgę przynosiło też obcowanie na co dzień z licznymi rodakami, przebywającymi ówcześnie w Irkucku, wśród których byli tacy giganci myśli naukowej jak Benedykt Dybowski i Jan Czerski.
Mikołaj Witkowski należy do grona pionierów w dziedzinie archeologii Sybiru. Od 1880 roku prowadził wykopaliska, które odsłoniły liczne zabytki kultury materialnej prehistorycznych ludów Syberii.
Nad rzeką Kitą udało mu się rozkopać neolityczne kurhany, zawierające liczne ludzkie szkielety i narzędzia, dowodząc tym samym, że Syberia była zamieszkana już w epoce kamiennej. Mikołaj Witkowski opisał swe znaleziska w szeregu publikacji w periodyku „Izwiestija Wostoczno-Sibirskogo Otdielenija Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”: Kratkij otcziet o raskopkie mogiły kamiennogo pierioda w Irkutskoj gubiernii (t. 11, 1880); Otcziet o raskopkie mogiły kamiennogo wieka w Irkutskoj gubiernii na lewom bieriegu r. Angary (t. 13, 1992); Sledy kamiennogo wieka w dolinie r. Angary (t. 20, 1889); Proswierlennyje kamni (t. 21, 1890) i in.
Ze względu na doniosłe znaczenie naukowe tych odkryć i publikacji Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne nagrodziło ich autora złotym medalem oraz powierzyło mu pełnienie obowiązków kustosza muzeum tegoż towarzystwa w Irkucku.
Wybitny uczony rosyjski P. Siemionow Tian-Szanskij nieraz dawał wyraz przekonaniu, że wykopaliska M. Witkowskiego dały niezwykle interesujący materiał dla etnograficznej archeologii Syberii, a ich wykonawca „pomyślnymi wykopaliskami mogił z okresu kamiennego niedaleko od ujścia rzeki Kiki do Angary przyniósł niewątpliwy pożytek Syberyjskiemu Oddziałowi i nauce.”
W ten sposób życie naszego rodaka na Syberii zaczęło się normalizować. Przez pewien okres sprawy biegły nawet bardzo pomyślnie. M. Witkowski założył drukarnię, w której odbijano liczące się dzieła naukowe. Byt materialny się poprawił i mógł być uważany za wcale przyzwoity.
Zainteresowania naukowe Mikołaja Witkowskiego były bardzo rozległe i wcale się nie ograniczały do dziedziny archeologii wieku kamiennego. W 1881 roku wziął on udział razem z Janem Czerskim w wyprawie do Zabajkala, w region dorzecza Selengi. Zbierał tam i preparował okazy flory i fauny z przeznaczeniem do muzeum w Irkucku. Jednocześnie opisywał i katalogował nieznane dotychczas gatunki. W 1890 roku w numerze 21 „Izwiestij Wostoczno-Sibirskogo Otdielenija RGO” opublikował szkic z zoologii o fokach pt. Zamietka k woprosu o bajkalskoj nierpie. Jedną z jego zasług było uzupełnienie i opisanie zielnika roślin nadbajkalskich ze zbiorów muzeum irkuckiego.
Mikołaj Witkowski odebrał sobie życie w Irkucku 24 października 1892 roku, mając zaledwie 49 lat, czyli dopiero dochodząc do apogeum sił intelektualnych i twórczych. Motywy tego desperackiego kroku nigdy bodaj nie zostaną wyjaśnione do końca. A bywają one przecież bardzo różnorakie, zarówno związane z zagadnieniami metafizycznymi, jak i np. czymś tak banalnym, jak proces starzenia się organizmu i pojawianie się na skutek tego uczuć pesymistycznych.
Bywa tak, że długotrwałe rozmyślania w połączeniu z określonymi doświadczeniami życiowymi prowadzą do stwierdzenia, że jak to powiedział Epikur – „W istocie nie ma nic strasznego w życiu dla tego, kto sobie uświadomił, że przestać żyć nie jest niczym strasznym... Śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie dotyczy, skoro bowiem my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a skoro tylko śmierć się pojawi, nas wtedy już nie ma... Mędrzec (...) nieistnienia zgoła nie uważa za zło”... Nieraz zaś dochodzi do wniosku, że w określonych okolicznościach może być lepsze niż życie...
Najnowsze badania wykazały, że depresje psychiczne u mężczyzn są wyjątkowo niebezpieczne dla ich zdrowia, a często i życia. Z badań japońskich wynika, że panowie po 60, znajdujący się w złym stanie emocjonalnym, częściej niż ich optymistycznie nastawieni do świata i bliźnich rówieśnicy, umierają na rozmaite choroby – od zwykłej grypy po groźne nowotwory. Dotyczy to też mężczyzn w wieku średnim.
Japoński psycholog, dr Motoi Nishi z Centrum Medycznego Hokkaido Tomakomai opublikował na łamach pisma „Journal of Epidemiology” w 1998 roku opis badań, które przeprowadził wśród mieszkańców dystryktu Hidaka na wyspie Hokkaido. Łącznie uczestniczyło w nich 2166 mężczyzn.
Uczestnicy badań poddani zostali testom psychologicznym. Na podstawie otrzymanych wyników zespół dr. Nishi podzielił całą grupę na trzy kategorie, w zależności od stwierdzonego – na podstawie odpowiedzi w formularzach – stanu psychicznego testowanych. Przez następne cztery lata naukowcy rejestrowali wszystkie przypadki chorób i zgonów wśród tych osób. Okazało się, że śmiertelność była najwyższa u mężczyzn zaliczonych do I kategorii, czyli cierpiących na głębokie i przewlekłe stany depresyjne. Głównymi przyczynami zgonów były nowotwory oraz choroby układu oddechowego, głównie zapalenia płuc, częściej niż w innych grupach zdarzały się też samobójstwa.
„Szczegółowo analizowaliśmy każdy przypadek śmierci, braliśmy pod uwagę inne czynniki, takie jak wiek czy dotychczasowe kłopoty ze zdrowiem zmarłego. Jednak jedyne, co różniło ludzi zakwalifikowanych do poszczególnych kategorii, to ich stan psychiczny. Dlatego uznaliśmy, że tak wysoką liczbę zgonów w pierwszej grupie należy wiązać z depresją. Wniosek z naszych badań może być więc tylko jeden: zła kondycja psychiczna mężczyzny znajdującego się w wieku podeszłym zwiększa prawdopodobieństwo przedwczesnej śmierci” – uważa dr Nishi.
Japoński psycholog przyznaje, że nie potrafi powiedzieć, dlaczego depresje podwyższają ryzyko śmierci, jaki dokładnie mechanizm samozniszczenia włącza się we wnętrzu męskiego organizmu. Nishi przypuszcza, że zły stan psychiczny może osłabiać układ odpornościowy takiej osoby. Swoje badania zamierza kontynuować do 2010 roku. „W Japonii mówi się, że starszy mężczyzna po utracie żony przeżywa średnio 3 lata. Tymczasem kobiety po zgonie męża stają się często znacznie bardziej aktywne i mogą żyć samotnie jeszcze bardzo długo. Do tej pory nie wiadomo dokładnie, skąd bierze się ta różnica między płciami” – przyznaje naukowiec.
Nie ulega wątpliwości, że Mikołaj Witkowski mógł przebywać w stanie przewlekłej depresji, gdyż życie jego było w poprzednim okresie wyjątkowo trudne, a stan zdrowotny organizmu nadwerężony przez wieloletnią katorgę. Życie zaś na Syberii, choć sensowne i owocne jako służba nauce, mogło się jednak z biegiem lat wydawać zesłańcowi coraz to bardziej uciążliwe i nieznośne. Stany zmęczenia życiem z pewnością nawiedzały go coraz częściej. A przecież: „Z biegiem lat w zdumiewającym stopniu mnożą się myśli o śmierci. Człowiek starzejący się nolens volens przygotowuje się do śmierci... Już sama natura troszczy się o przygotowanie człowieka do jego kresu. Przy tym obiektywnie jest rzeczą obojętną, co myśli o tym indywidualna świadomość. Wszakże subiektywnie jest to ogromna różnica, czy świadomość dotrzymuje kroku duszy czy też upiera się przy poglądach, których serce nie zna. Albowiem nienastawienie się na śmierć jako cel jest równie neurotyczne, co tłumienie w młodości fantazji, które dotyczą przyszłości”. (C. G. Jung, Rebis czyli kamień filozofów)...
Ale nie można w tym przypadku wykluczyć i motywacji jeszcze bardziej metafizycznej, tym bardziej, że M. Witkowski był człowiekiem o głębokiej i złożonej osobowości, skłonnym do filozoficznych rozmyślań, które nieraz też mogą pośrednio lub bezpośrednio prowadzić do decyzji o dobrowolnym odejściu z życia. Wystarczy rzucić okiem na twórczość chociażby niektórych znakomitych filozofów, by o tym się przekonać. Wielu bowiem pisarzy o niewątpliwie wielkim umyśle nie tylko nie odrzucało tego sposobu radykalnego rozwiązania wszelkich rachunków z życiem, ale wręcz pochwalało go, ukazując śmierć nie jako zło, lecz jako prawdziwe błogosławieństwo. Oto np. w czwartym liście Lucjusza Anneusza Seneki (4 p.n.e. –65 n.e.) do Lucyliusza znajdujemy słowa: „Trwaj dalej przy tym, coś rozpoczął, a w miarę możliwości spiesz się, byś tym dłużej mógł cieszyć się z udoskonalonego już i zrównoważonego umysłu. (...) Żadne nieszczęście nie jest ciężkie, jeśli spotyka nas jako ostatnie. Oto zbliża się do ciebie śmierć: gdyby mogła pozostać z tobą, należałoby się jej lękać; lecz ona nieuchronnie albo nie dojdzie do ciebie, albo też cię opuści. «Trudno jest – mówisz – skłonić umysł do lekceważenia życia». Czy nie wiesz, z jak błahych powodów rodzi się to lekceważenie? Oto jeden powiesił się na sznurze przed drzwiami ukochanej; drugi rzucił się z dachu, by nie słyszeć więcej złorzeczeń swego pana; trzeci rozpruł sobie brzuch nożem, aby nie zawrócono go z ucieczki. Czy nie myślisz, że i męstwo potrafi dokonać tego, czego dokonywa nazbyt wielki strach? Spokojne życie nie może przypaść w udziale nikomu, kto zanadto troszczy się o jego przedłużenie, kto długowieczność swą liczy pomiędzy wielkie dobra. Rozmyślaj o tym każdego dnia, iżbyś z całym spokojem ducha mógł porzucić życie, którego wielu czepia się i trzyma tak samo, jak chwytają się cierni i kolców ci, co zostali porwani przez bystrą rzekę. Bardzo wielu nieszczęśliwców waha się pomiędzy lękiem przed śmiercią i udrękami życia: i żyć nie chcą, i umrzeć nie umieją. Uprzyjemniaj więc sobie życie przez wyzbycie się wszelkiej troski o nie. Żadna rzecz pożyteczna nie cieszy swego właściciela, jeśli nie jest on duchowo przygotowany do jej utraty. Z drugiej strony utrata żadnej rzeczy nie jest mniej odczuwalna, jak postradanie tej, której zdobycia pragnąć już nie można. Dlatego też dodawaj sobie odwagi i hartuj się na wypadek tego, co zdarzyć się może nawet najpotężniejszym. Wyrok śmierci na Pompejusza wydany został przez sierotę i rzezańca, na Krassusa przez okrutnego i zuchwałego Parta. Gajus Cezar kazał Lepidusowi, aby nadstawił kark pod miecz trybuna Dekstrusa, a sam dał swój kark Cherei. Nikogo jeszcze los nie wzniósł tak wysoko, by nie zapowiadać mu tyle rzeczy groźnych, ile mu przepuścił. Nie dowierzaj więc spokojności: w jednej chwili morze potrafi się wzburzyć. Statki bywają wchłaniane przez wodę tegoż samego dnia, którego pyszniły się na niej. Uświadom sobie, że i rozbójnik i wróg mogą przyłożyć miecz do twego gardła. Choćby nawet nie było nikogo potężniejszego od ciebie, każdy niewolnik może swobodnie rozstrzygać o twoim życiu lub śmierci. Powiadam tak: każdy, kto mało ceni życie własne, jest panem życia twojego. Przypomnij sobie przykłady tych, którzy zginęli wskutek zdrady domowników, ulegając bądź jawnemu gwałtowi, bądź podstępowi, a zrozumiesz, iż od gniewu niewolników padło wcale nie mniej ludzi aniżeli od gniewu władców. Co cię obchodzi więc, jak potężny jest ten, kogo się lękasz, skoro rzecz, o którą się lękasz, znajduje się w mocy każdego? Jeśli przypadkiem wpadniesz w ręce nieprzyjaciół, zwycięzca każe cię prowadzić na śmierć, to znaczy tam, dokąd przecież i tak dojdziesz. Dlaczegoż tedy zwodzisz sam siebie i teraz dopiero widzisz to, czemu podlegałeś od dawna? Mówię ci: wiodą cię na śmierć już od chwili, gdyś się narodził. Takie oto i inne podobne rzeczy powinniśmy rozważać w myśli, jeśli chcemy spokojnie czekać owej ostatniej godziny, lęk przed którą wprowadza niepokój do wszystkich innych naszych godzin.”
Seneka, jak wiemy, nie tylko teoretycznie głosił swe nauki, ale też – gdy się znalazł w sytuacji bez wyjścia – popełnił samobójstwo.
Owa tendencja pozytywnego stosunku do własnej śmierci nie tylko była żywa, ale i doznała teoretycznego ugruntowania w późniejszym okresie rozwoju filozofii europejskiej. Tak na przykład znakomity francuski moralista i pisarz Francois La Rochefoucauld (1613-1680), choć twierdził, że wszelka pogarda śmierci jest tylko fałszywą pozą, pomijając tych, którzy wierzą w życie po śmierci i w ten sposób omijają problem, to jednak nie odrzucał jej możliwości, gdy pisał: „Jest różnica między mężnym znoszeniem śmierci a jej wzgardą: pierwsze jest dość pospolite, co do drugiej zaś sądzę, że nigdy nie jest szczera. Zebrano, to prawda, wszystkie przekonywające argumenty, że śmierć nie jest złem; ludzie najsłabsi, zarówno jak bohaterowie przywiedli tysiąc sławnych przykładów dla ugruntowania tego poglądu; wątpię wszakże, aby ktoś rozsądny w to wierzył. Trud, jaki ludzie sobie zadają, aby przekonać o tym siebie i drugich, dosyć świadczy, że zadanie nie jest łatwe. Można mieć rozmaite przyczyny odrazy do życia, ale nie mamy nigdy przyczyn gardzić śmiercią; ci nawet, którzy zadają ją sobie dobrowolnie, nie ważą jej tak lekce i wzdrygają się przed nią, i odtrącają ją jak inni, kiedy przychodzi do nich inną drogą niż ta, którą obrali. Wahanie, jakie widzimy w męstwie tylu dzielnych ludzi, pochodzi stąd, że śmierć rozmaicie objawia się ich wyobraźni, raz bardziej, raz mniej namacalnie. Stąd zdarza się, że wzgardziwszy tym, czego nie znali, ulękną się wreszcie tego, co znają. Trzeba unikać oglądania jej wprost, ze wszystkimi jej okolicznościami, jeżeli nie chcemy dojść do przeświadczenia, że jest największym z nieszczęść. Najmądrzejsi i najdzielniejsi to ci, którzy chwytają się najgodniejszych pozorów, aby sobie oszczędzić jej rozważania; ale każdy, kto umie ją widzieć taką, jaka jest, wie, że to rzecz straszna. Mus śmierci stworzył cały hart filozofów: sądzili, że trzeba w hardości ducha iść tam, gdzie nie da się nie iść. Nie mogąc uwiecznić życia, czynili, co mogli, aby uwiecznić swą reputację i ocalić z rozbicia to, co się da. Niech nam starczy, dla ocalenia pozorów, nie mówić samym sobie wszystkiego, co o tym myślimy; liczymy w tym więcej na naturę niż na te wątłe rozumowania, które wmawiają w nas, że możemy zbliżyć się do śmierci obojętnie. Chwała umierania bez lęku, nadzieja budzenia żalu, chęć zostawienia dobrej pamięci o sobie, pewność wyzwolenia od niedoli życia i kaprysów losu, to lekarstwa, których nie należy odrzucać, ale nie należy i mniemać, że są niezawodne. Są one dla naszego bezpieczeństwa tym, czym bywa na wojnie prosty płot dla bezpieczeństwa tych, którzy mają się zbliżyć do miejsca strzelaniny; kiedyśmy daleko, wyobrażamy sobie, że on może dać ochronę, ale skoro się zbliżymy, widzimy, że to słaba pomoc. Łudzimy się, jeśli mniemamy, iż śmierć wyda się nam z bliska tym, za co braliśmy ją z daleka, i że nasze uczucia, będące jeno słabością, okażą się dość hartowne, aby nie ucierpieć od tej najgwałtowniejszej próby. Źle też ocenia naturę miłości własnej, kto mniema, że ona zdoła nam co pomóc i może liczyć za nic coś, co nieodzownie musi ją zniweczyć; a rozum, w którym spodziewamy się znaleźć tyle pomocy, zbyt słaby jest w tej potrzebie, aby nas przekonać o tym, czego chcemy. On to, przeciwnie, zdradza nas najczęściej i miast tchnąć w nas pogardę śmierci odsłania nam jej grozę i okropność. Wszystko, co może uczynić, to kazać odwrócić od niej oczy, aby je zatrzymać na innych przedmiotach. Katon i Brutus obrali w tej potrzebie przedmioty pełne blasku, pachoł pewien niedawno zadowolił się tym, że zaczął tańczyć na rusztowaniu, gdzie go miano kołem łamać. Tak więc, mimo że pobudki są różne, wydają te same owoce! Mimo całej dysproporcji między wielkimi ludźmi a pospólstwem, widziano tysiąc razy jednych i drugich przyjmujących śmierć z jednakim obliczem, ale zawsze z tą różnicą, iż we wzgardzie, jaką okazują śmierci wielcy ludzie, miłość sławy przesłania im jej widok, u pospólstwa zaś jedynie ciemnota nie pozwala im znać rozmiarów nieszczęścia i pozwala myśleć o czym innym”. (La Rochefoucauld, Maksymy, s. 107-108).
Szereg niebanalnych spostrzeżeń na interesujący nas tutaj aspekt życia ludzkiego można znaleźć także w utworach Giaccoma Leopardi’ego (1798-1837), znakomitego włoskiego pisarza, uchodzącego za jednego ze współtwórców nurtu pesymistycznego w literaturze europejskiej.
„Czymże jest śmierć?”... – zapytuje Leopardi w Rozmowie Fryderyka Ruyscha z jego mumiami i odpowiada – „Jest raczej rozkoszą niż czymkolwiek innym. Wiedz, że umieranie jak i zasypianie nie następują w jednej jedynej chwili, ale stopniowo. Co prawda stopnie te są nierówne; są znaczniejsze albo mniejsze, zależnie od rozmaitych przyczyn i rodzajów śmierci. Ale na ostatnim z nich śmierć nie przynosi już ani cierpienia, ani rozkoszy, podobnie jak nie czyni tego również sen. Na stopniach wcześniejszych śmierć także nie jest zdolna wywołać cierpienia, gdyż cierpienie jest czymś żywym, a zmysły człowieka wówczas – to znaczy wtedy, gdy rozpoczyna się konanie – są zamierające, a więc, rzec można, skrajnie już bezsilne w swych władzach. To zaś może stanowić równie dobrze przyczynę rozkoszy, jako że rozkosz nie zawsze jest czymś żywym; co więcej, chyba większość ludzkich uciech polega na zaznaniu pewnego rodzaju niemocy. Zatem zmysły ludzkie zdolne są odczuwać rozkosz nawet wówczas, gdy zbliża się konanie, przyjmując, że niejednokrotnie sama niemoc stanowi rozkosz, zwłaszcza jeśli uwalnia od udręki (...), ustanie bólu bądź nieszczęścia jest już samo w sobie rozkoszą. Dlatego niemoc w obliczu śmierci powinna być jak najprzyjemniejsza, jako że uwalnia człowieka od cierpień większych”. (Giacomo Leopardi, Dziełka moralne, s. 130-131).
Tenże autor w innym miejscu w podobny sposób rozprawia także o odebraniu sobie życia jako o godziwym i naturalnym zamknięciu rachunków z otaczającym światem.
„Pierwotnie – pisze Leopardi – nie było dla człowieka czymś naturalnym zadać sobie śmierci dobrowolnie ani nawet nie było czymś naturalnym pragnąć jej. Dzisiaj jedno i drugie jest naturalne, to znaczy zgodne z naszą nową naturą; kieruje nas ona wciąż jeszcze i popycha, jak natura dawna, w stronę tego, co wydaje się być naszym dobrem, oraz sprawia, że wiele razy pragniemy i poszukujemy tego, co istotnie jest największym dobrem człowieka – to znaczy śmierci. A rozum uważa za rzecz pewną, że śmierć nie tylko nie jest naprawdę złem, jak to odczuwały instynkty pierwotne, ale że jest nawet jedynym skutecznym środkiem na nasze zło oraz rzeczą najbardziej przez ludzi upragnioną i dla nich najlepszą. (...) Zabić siebie jest czynem dozwolonym (...) Wydaje mi się, że sama nuda i brak wszelkiej nadziei na jakiś stan i los lepszy byłby już racją wystarczająco silną, aby wzbudzić pragnienie zakończenia życia nawet w kimś, czyje położenie i powodzenie nie tylko nie jest złe, ale wręcz pomyślne; dlatego wiele razy zdumiewałem się, że nigdy nie natrafia się na wzmianki o książętach, którzy chcieli umrzeć wyłącznie ze znużenia swoim stanem, jak to czyta się codziennie i słyszy o ludziach ubogich (...). Wydawałoby się mi wiarygodne, że książęta o wiele łatwiej niż inni ludzie odczuwają znużenie i obrzydzenie do swego stanu i wszelkich swoich spraw, i że pragną umrzeć. Skoro bowiem znajdują się na szczycie tego, co nazywa się szczęściem ludzkim i niewiele już więcej mogą się spodziewać, czy może nawet nie mogą się już spodziewać niczego z tego, co nazywa się dobrami życia (gdyż wszystkie już posiadają); tym samym nie mogą sobie obiecywać poprawy ani jutro, ani dzisiaj. A teraźniejszość nawet najpomyślniejsza, jest zawsze smutna i niemiła, gdyż jedynie przyszłość można lubić. (Giacomo Leopardi, Rozmowa Plotyna z Porfiriuszem, w: Dziełka moralne, s. 222-223).
Najgłębszego i najbardziej rozległego opracowania problematyka śmierci i samobójstwa doznała jednak w twórczości wielkiego niemieckiego filozofa Arthura Schopenhauera (1788-1860), autora Aforyzmów o mądrości życiowej czy Świata jako woli i przedstawienia. Według tego myśliciela „śmierć – to wielkie skarcenie woli życia, a ściślej: cechującego ją egoizmu, przez proces przyrodniczy i można ją ująć jako karę za nasze istnienie. Śmierć powiada: jesteś produktem aktu, którego nie powinno było być; aby go więc wymazać, musisz umrzeć. Jest to bolesne rozcięcie węzła zawiązanego przez rozkosz płodzenia oraz wdzierające się z zewnątrz zniszczenie przemocą podstawowego błędu naszej istoty: wielkie rozczarowanie. W gruncie rzeczy jesteśmy czymś, czego być nie powinno; dlatego przestajemy być...
Ponadto jednak śmierć jest wielką okazją, aby już nie być Ja; szczęśliwy ten, kto ją wykorzysta. W życiu wola człowieka nie posiada wolności; jego działania następują w sposób konieczny, bazują na niezmiennym charakterze, kieruje nimi łańcuch motywów. Każdy wspomina jednak niejeden uczynek, z którego jest niezadowolony. Gdyby żył wiecznie, to mając charakter niezmienny działałby też zawsze w taki sam sposób. Musi więc przestać być czym jest, aby z zalążka swego bytu mógł się wyłonić jako istota nowa i inna. Dlatego śmierć zrywa tamte więzy: wola znów staje się wolna; albowiem wolność polega na „esse”, nie na „operari”. „Rozcięty jest węzeł serca, nikną wszystkie wątpliwości, a dzieła jego obracają się w niwecz” – oto jedno z najsłynniejszych zdań „Wed”, często powtarzane przez wszystkich ich wyznawców. Umieranie jest wyzwoleniem od jednostronnej indywidualności, która nie jest naszym najgłębszym jądrem, lecz można ją sobie raczej wyobrazić jako swego rodzaju zbłądzenie; wolność prawdziwa, pierwotna pojawia się znów w owej chwili, którą uznać należy za przywrócenie stanu pierwotnego [restitutio in integrum]. Wyraz spokoju i ukojenia, widoczny na twarzach większości zmarłych, stąd zapewne się bierze. Śmierć każdego dobrego człowieka następuje z reguły spokojnie i łagodnie; ale umierać chętnie, szczęśliwie, radośnie jest to przywilej człowieka pogrążonego w rezygnacji – tego, kto wyrzeka się życia i je neguje. Tylko on bowiem naprawdę, a nie zaś na pozór tylko, chce umrzeć, a więc nie potrzebuje i nie wymaga, by nadal trwała jego osoba”. (A. Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 2, s. 726-727; 724-725).
I dalej filozof gdański zauważa: „Gdyby życie było samo przez się cennym dobrem i należało zdecydowanie przedłożyć je nad niebyt, to bramy wyjściowej nie musieliby pilnować tak straszni strażnicy jak śmierć i jej okropność. Lecz któż wytrwałby w takim życiu, jakie jest, gdyby śmierć była mniej straszna? – I kto udźwignąłby nawet myśl o śmierci, gdyby życie było radością?!. Ale w ten sposób tamta wciąż jeszcze o tyle jest dobra, że jest końcem życia i śmierć jest nam pociechą za cierpienia w życiu, a cierpienia w życiu pociechą za śmierć”. (Tamże, s. 828).
Są to oczywiście słowa niesłychanie mądre i głębokie. Trudności życiowe bywają nieraz tak liczne, niezasłużone, spiętrzone przed człowiekiem wędrującym po ziemi, iż dosłownie przyprawiają go one o obłęd, a ten z kolei podsuwa w sposób naturalny bardzo przecież nienaturalną myśl o samobójstwie. Arthur Schopenhauer zresztą także zwraca uwagę na tę okoliczność, gdy w cytowanym powyżej dziele Świat jako wola i przedstawienie (t. 2, s. 574-577) notuje: „Niechętnie pamiętamy o sprawach, które mocno godzą w nasze interesy, nasze życzenia lub ranią naszą dumę, z jakim trudem decydujemy się przedłożyć naszemu umysłowi do dokładniejszego i poważnego zbadania, jak łatwo zaś porzucamy je lub pomijamy nieświadomie, a natomiast przyjemne okoliczności przychodzą nam na myśl zupełnie same przez się, a gdy je odpędzimy, stale krążą koło nas i dlatego godzinami się nimi bawimy. W tym miejscu, gdzie wola opiera się przed rzuceniem przez umysł światła na coś, co jej niemiłe, może wtargnąć do ducha obłęd (...). Ale powstały tak obłęd staje się teraz letejską rzeką w obronie przed nieznośnymi cierpieniami; dla przerażonej natury, czyli dla woli, była to ostatnia deska ratunku”.
Wszelako straszliwe cierpienia moralne nie stanowią jedynej przyczyny popadnięcia duszy w obłęd. Arthur Schopenhauer kontynuuje: „Ma on jednak częściej przyczyny czysto somatyczne [w postaci] zniekształcenia lub częściowej dezorganizacji mózgu lub jego opon, a także wpływu, jaki mają na mózg inne części ciała dotknięte chorobą. Zwłaszcza przy obłędzie ostatniego rodzaju może występować błędny ogląd zmysłowy, halucynacja. Przeważnie jednak oba źródła obłędu nawzajem z siebie czerpią, przede wszystkim źródło psychiczne z somatycznego. To tak, jak z samobójstwem: rzadko tylko sprowadza je jedynie powód zewnętrzny, natomiast u jego podstaw leży jakiś mankament cielesny i w zależności od jego stopnia potrzebny jest silniejszy lub słabszy bodziec z zewnątrz, a tylko przy stopniu najwyższym nie potrzeba żadnego. Dlatego nie ma nieszczęścia tak wielkiego, by każdego skłoniło do samobójstwa, ani tak małego, by podobne kiedyś do niego nie doprowadziło. Pokazałem, jak wielkie nieszczęście doprowadza do obłędu kogoś przynajmniej na pozór całkiem zdrowego. Przy silnej dyspozycji somatycznej wystarczy w tym celu już bardzo niewielka przykrość (...).
Kiedy istnieją po temu wyraźne zadatki cielesne, nie trzeba żadnego powodu, o ile dojrzeją. Obłęd wynikły wyłącznie z powodów psychicznych, powodując gwałtowną zmianę toku myśli, może zapewne doprowadzić do swego rodzaju paraliżu lub do innego zwyrodnienia jakichś części mózgu i jeśli się go szybko nie usunie, pozostaje na stałe, dlatego też obłęd można uleczyć tylko na początku, lecz nie po dłuższym czasie...”
A skoro tak, to, gdy człowiek uświadamia sobie całą rozpacz swego istnienia, może w chwili, gdy obłęd nieco popuści swe okowy, podjąć decyzję o odejściu z życia, które stało się już nie tylko pasmem udręki fizycznej, ale też – jako takie właśnie życie – czymś niegodnym z punktu widzenia moralnego.
A. Schopenhauer w cytowanym dziele (t. 2, s. 664-665, 670) powiada: „Potężne przywiązanie do życia jest więc nierozsądne i ślepe; wyjaśnić można je tylko tym, że cała nasza istota jest wolą życia, dla której wobec tego życie musi być najwyższym dobrem, niezależnie od tego, że jest tak gorzkie, krótkie i niepewne, oraz że ta wola jest sama w sobie i pierwotnie wyzbyta poznania i ślepa. Natomiast poznanie, które bynajmniej nie jest źródłem owego przywiązania do życia, działa nawet przeciwnie, odkrywa bowiem bezwartościowość życia i przezwycięża przez to lęk przed śmiercią. – Jeśli ono zwycięży, jeśli więc człowiek wyjdzie śmiało i spokojnie naprzeciw śmierci, oddajemy temu cześć uznając w tym wielkość i szlachetność; świętujemy wtedy zwycięstwo poznania nad ślepą wolą życia, która jest przecież jądrem nas samych (...)
Tutaj miejsce jeszcze na uwagę, że chociaż podtrzymywanie procesu życia ma podstawę metafizyczną, nie odbywa się bez oporów, a więc bez wysiłku. Organizm ulega mu co wieczór i dlatego mózg przerywa działalność, a niektóre sekrecje, oddychanie, puls i przemiana materii następują wolniej. Należy stąd wnioskować, że całkowite ustanie procesu życia musi być dla jego siły napędowej cudowną ulgą; może to nadaje twarzy większości zmarłych wyraz słodkiego zadowolenia. W ogóle chwila umierania przypomina zapewne przebudzenie z ciężkiego, koszmarnego snu.
Dotąd okazywało się, że chociaż śmierć budzi taki lęk, właściwie nie może być złem. Często zaś pojawia się nawet jako dobro, coś pożądanego, śmierć-przyjaciel. Wszystko, co w istnieniu lub w swych dążeniach napotyka nieprzezwyciężone przeszkody, co cierpi na nieuleczalną chorobę lub ma zmartwienie bez możliwości pociechy, ma jako ostatnią ucieczkę, która najczęściej otwiera się sama, powrót na łono przyrody, z którego wyłoniło się na krótki czas, tak jak wszystko inne, które zbudziła nadzieja warunków życia pomyślniejszych od tych, jakie przypadły mu w udziale, i przed którym teraz ta sama droga stoi otworem. (...) Lecz i tu wkracza się na tę drogę dopiero po fizycznej lub moralnej walce; tak silny opór stawia bowiem wszystko przed powrotem tam, skąd tak łatwo i ochoczo weszło w życie, które do zaofiarowania ma tyle cierpień i tak mało radości”...
Wydaje się, że to wszystko musiał też odczuć i przemyśleć Mikołaj Witkowski, zanim podjął swą ostatnią i ostateczną decyzję...

Bazyli Witkowski


Późnym latem 1892 roku w wagonie pociągu pasażerskiego, zdążającego z Berlina do miejscowości Eidkunen nad wschodnią granicą Prus siedział zamyślony mężczyzna w średnim wieku, o szlachetnych rysach twarzy i marsowej postawie, nasuwającej przypuszczenie, iż jest to wojskowy w cywilu. Dziwiła okoliczność, że, podczas gdy we wszystkich wagonach panował straszny tłok i „żabie powietrze”, (ta szczególna smrodliwa mieszanina wilgoci, potu, oparów, dobrze znana każdemu, kto kiedykolwiek jechał pociągiem, nie pozwalająca nawet w nocy zdrzemnąć się człowiekowi nawykłemu do życia w czystości), – otóż w przedziale tym zupełnie swobodnie, w pełnym osamotnieniu jechał tylko ten jeden jedyny podróżny. Gdy kolejny Niemiec otwierał drzwi, zamierzając wejść, mężczyzna się jakby otrząsał z zamyślenia i z naciskiem wymawiał: „Ich bin Russe, krank an Cholera!” – „Jestem Rosjaninem, choruję na cholerę”. I z tym samym okrzykiem „O, Herr!” coraz to kolejny Niemiec uciekał panicznie od „zapowietrzonego” przedziału, bo wszyscy wiedzieli, że wówczas w Rosji grasowała epidemia cholery. Nawet konduktor nie odważył się sprawdzić biletu, co złożyło się w sumie na okoliczność, iż nasz pasażer spokojnie, bez dokuczliwego przypadkowego towarzystwa dotarł do granicy rosyjskiej. W pogranicznym Wierzbołowie sprężystym i silnym krokiem, świadczącym o tym, że nie ruszał go nawet bakcyl kataru, nie mówiąc o cholerze, przechadzał się po peronie zanim trwała odprawa celna. Później Bazyli Witkowski – bo o nim właśnie mowa – nie bez przyjemności opisywał tę podróż w listach do przyjaciół, którzy serdecznie śmiali się z inwencji generała... Poczucie humoru jest niezawodnym wskaźnikiem inteligencji. lecz nie jedynym. Wskazują na nią też pracowitość, uczciwość, godność... – Cechy tak charakterystyczne dla bohatera naszego opowiadania...
W swej pisanej u kresu życia autobiografii Wasilij (bo tak z rosyjska był zwany w tym kraju) Witkowski notował parafrazując Marka Twaina: ... „Pewien mędrzec jakoś powiedział: „Urodzenie się dziecka stanowi dla niego samego coś nieprzewidzianego i nowego, co sprawia – niechby nawet miał sto razy więcej siły ducha, niż się ma zazwyczaj w takich niełatwych okolicznościach, – że raczej zachowuje o swym wejściu w życie nadzwyczaj mgliste wspomnienia”. Miałem możność na własnym doświadczeniu się przekonać co do zasadności tych słów: o mym nieoczekiwanym się urodzeniu (1 września 1856 roku) mimo wszelkich starań, przypomnieć zdecydowanie nic nie mogę”... Istotnie, lecz mogą to i owo przypomnieć biografowie słynnego uczonego.
Urodził się on w mieście Modlin (z rosyjska zwanym wówczas Nowogieorgijewsk), oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Ojciec jego był wysokiej rangi inżynierem wojskowym (karierę kończył jako generał lejtnant, członek Komitetu Głównego Zarządu Inżynieryjnego w Petersburgu). Był to człowiek o wysokiej kulturze, choć nie pozbawiony pewnych chropowatości usposobienia. Dzieciom, trzem synom (Bazyli, Konstanty, Mikołaj) i dwóm córkom (Barbara, Zofia) zapewnił staranne wychowanie domowe.
Wszystkie dzieci Witkowskich otrzymały w domu świetne wykształcenie podstawowe. Prócz wiedzy naukowej ojciec przywiązywał wielką wagę do ich wychowania estetycznego, muzycznego, w czym, oczywiście, widzieć można tylko chwalebne dążenie do zapewnienia wszechstronnego rozwoju kulturalnego potomstwu. Każdy czwartek w petersburskim mieszkaniu Witkowskich urządzano wieczorki muzyczne, na których stałymi gośćmi bywali m.in. pianista Antoni Rubinsztajn, kompozytor Henryk Wieniawski, wiolonczelista Aleksander Wierzbiłowicz, czyli najwybitniejsi muzycy, związani ściśle z rosyjskim, jak i z polskim życiem kulturalnym. A i nauczycielami muzyki u dzieci generała Witkowskiego byli specjaliści tej miary co skrzypek Lehmann czy wiolonczelista Porten, słynne na całą Europę znakomitości. Ojciec nie żałował pieniędzy na to. Jego wielkim marzeniem – z którym się wcale nie krył – było zrobienie ze swych synów wybitnych muzyków. W 1868 roku dopiął tego, że powstał rodzinny kwartet Witkowskich, w którym ojciec grał pierwsze skrzypce, 12-letni Bazyli – drugie, Mikołaj grał na altówce, a Konstanty na wiolonczeli.
Może się wydać, iż taka atmosfera w domu nieuchronnie prowadzić powinna była do zawodowej kariery muzycznej wszystkich dzieci. I tak by się widocznie stało, gdyby nie pewne „ale”: wszystko, co jest nadmierne, przekształca się w swe przeciwieństwo. Krańcowości się łączą. Despotyczne codzienne umuzykalnianie synów przez ojca, któremu to „nauczaniu” towarzyszyły ciosy pięścią w grzbiet i łamanie smyczków skrzypcowych o głowy dzieci, osiągnęły swój logiczny wynik: organiczny wstręt do czynnego uprawiania muzyki. A to przy znakomitych wrodzonych w tym kierunku uzdolnieniach i doprawdy wirtuozowych umiejętnościach technicznych wszystkich trzech braci! Zaiste jest umiarkowanie cnotą kardynalną, a jego brak źródłem wielkiego zła... Ponieważ ojciec zmuszał swych synów koniecznie uczęszczać z nim na koncerty i przedstawienia teatralne, gdy chłopcy wyrośli i się usamodzielnili, cechował ich bardziej niż chłodny stosunek do tego rodzaju rozrywek.
W Pierieżitoje (t. 1-2, Leningrad 1927/28) wspominał Witkowski: „Co do mnie, to w dzieciństwie nie znosiłem muzyki i mało która lekcja obchodziła się bez szturchańców i łez. Szczególnie serdecznie nienawidziłem skrzypce i mój ojciec, codziennie ze mną repetujący lekcje, pewnego razu nawet złamał na mojej głowie bardzo drogi smyczek...
Dbając o nasze wykształcenie muzyczne, ojciec domagał się, abyśmy towarzyszyli mu i na koncertach, i w teatrach, z której to przyczyny, prawdopodobnie, znienawidziłem je z dzieciństwa. Podczas dwu ostatnich zim gimnazjalnych ojciec ze względu na chorobę mieszkał w Jałcie i w naszych listach do niego powinniśmy byli czynić szczegółowe sprawozdania o odwiedzanych koncertach. Ja często opuszczałem te koncerty i w listach do ojca blagowałem raporty korzystając z opowiadań brata lub recenzji prasowych. Takimi wieczorami czułem się zawsze wyśmienicie, ponieważ pozostając sam, bez brata, mogłem spokojniej czytać lub rozwiązywać zadania matematyczne”...
Ogólna atmosfera w domu państwa Witkowskich była nader surowa, iście wojskowa.
„Czas nasz rozłożony był w sposób następujący: wstawaliśmy o 6 rano i pobieżnie powtarzaliśmy lekcje, następnie zaś od 7 do 8 w dwóch różnych pokojach graliśmy: ja na skrzypcach, a brat na wiolonczeli, przy czym ojciec chadzał od jednego do drugiego, poprawiał błędy i szczodrobliwie nagradzał nas wyzwiskami. O 8 piliśmy herbatę, po czym na dziewiątą zjawialiśmy się w gimnazjum... Na godzinę 4 wracaliśmy do domu i po południu razem z ojcem grywaliśmy trio... O ósmej piliśmy herbatę, a o 9 kładliśmy się do snu, za wyjątkiem czwartków, kiedy to odbywały się wieczory muzyczne, na których – chociaż początkowo nie uczestniczyliśmy – to jednak obowiązkowo byliśmy obecni. Ja przeważnie musiałem siedzieć obok ojca i przewracać nuty; wszelako często przy tym zajęciu zasypiałem, czym wzbudzałem śmiech artystów i gniew ojca”...
Nawet po wstąpieniu Bazylego i Konstantego do prywatnego gimnazjum ojciec dbał przede wszystkim o to, by nadal uprawiali muzykę i zupełnie ignorował postępy w naukach ścisłych i humanistycznych. A jednak zainteresowania młodzieńców coraz to bardziej odchylały się od kierunku, który próbował im narzucić głowa rodziny. Spośród wykładowców gimnazjum wpływ szczególnie dobitny wywarł na Bazylego Lucjan Matkiewicz, nauczyciel algebry, fizyki i kosmografii. Pod jego okiem zaczął młodzian gromadzić własną bibliotekę naukową, studiować pozaprogramowe dzieła z historii nauki, matematyki, fizyki, geografii, meteorologii.
O Lucjanie Julianie Matkiewiczu wspominał Witkowski bardzo ciepło: „Z tym wspaniałym człowiekiem zachowałem i później stosunki najbardziej przyjacielskie, on prawie co tydzień bywał na moich wieczorach muzycznych aż do swego zgonu jesienią 1909 roku. To idąc za jego wskazówkami zacząłem gromadzić księgozbiór naukowy i nabyłem rosyjskie tłumaczenie dzieła Arago – życiorysy słynnych astronomów, fizyków i geometrów – księgę, która dała mi kierunek na całe następne życie.”
Najwięcej jednak pociągała go astronomia. W wieku 15 lat postanawia wstąpić na uniwersytet. Lecz, by stało się to możliwe, trzeba było dobrze znać łacinę. Witkowski-senior zaś kategorycznie się sprzeciwił zarówno wynajęciu korepetytora z tego przedmiotu, jak i samej idei wstąpienia syna na uniwersytet, który to krok poczytywałby za hańbę dla siebie. Skoro już nie chcą być muzykami (lekcje umuzykalniania trwały nadal!), to niech pójdą w ślady ojca i zostaną wojskowymi – rozumował. W 1872 roku Bazyli wstępuje do wojskowej Wyższej Szkoły Inżynierów, ciesząc się niezmiernie z uwolnienia się wreszcie od ojcowskiego „jarzma muzycznego”... Tak się kończyło to na pozór wspaniałe, lecz w istocie rzeczy dość trudne dzieciństwo.
Warto w tym miejscu poczynić dygresję o nieco ogólniejszym charakterze, by trafniej zrozumieć sytuację w rodzinie Witkowskich.
Rodzina jest, jak wiadomo, pierwszą grupą społeczną, którą dziecko poznaje i w której się rozwija. W niej zdobywa pierwsze doświadczenia życiowe, w niej przygotowuje się do życia dorosłego. Najczęściej też postawy ukształtowane w tym wczesnym okresie określają charakter i los człowieka.
Pierwszym człowiekiem, z którym styka się dziecko w życiu, jest jego matka. Rola jej w wychowaniu, chociażby już z tego względu, jest najdonioślejsza. Matka, zarówno jeśli chodzi o kontakt biologiczny, jak i o społeczny, jest dla dziecka czymś pierwotnym, alfą i omegą jego życia. Początkowo dziecko tylko korzysta z opieki matki, po kilku jednak miesiącach uczy się już sprawiać jej przyjemność swoim zachowaniem. I to jest początkiem uspołecznienia dziecka, znamionującym rodzenie się w nim zachowań prospołecznych, altruistycznych. Jest to niezwykle doniosły moment w życiu. Matka powinna otoczyć dziecko przytulną atmosferą miłości i ciepła, tak, aby reakcją na to było silne wzajemne uczucie dziecka do niej, aby świat się jawił mu u progu życia jako przyjazny.
Największym nieszczęściem dziecka jest brak kontaktu z matką po urodzeniu na skutek jej zgonu lub porzucenia go przez matkę. Start życiowy bez matki, bez jej opieki i miłości natychmiast stawia dziecko w pozycji przegranej wobec rówieśników w normalnych, pełnych, spokojnych rodzinach. Z pierwszych przeżyć urabia ono sobie obraz świata wrogiego, obcego, chłodnego. Rozwój uczuć społecznych zostaje drastycznie zahamowany. Ludzie jawią się jako wrogowie. Sieroty, dzieci nieślubne, niechciane, należące do matek surowych i despotycznych z trudem dają sobie radę w późniejszym życiu, skłonne są do dewiacji i zachowań niealtruistycznych.
Pod tym względem jednak Bazyli Witkowski kłopotów nie miał. Matka była dobra i łagodna, ojciec jednak nader surowy, nawet despotyczny. I choć się mówi, że taka sytuacja najbardziej sprzyja rozwojowi dziecka, to jednak sprawa mu też wiele przykrości. „Rodzice urabiają mimowolnie dzieci na swe podobieństwo – zwą to „wychowaniem”, – żadna matka nie wątpi w głębi duszy, iż, rodząc dziecię, nabywa je na własność, każdy ojciec ma w swym mniemaniu prawo naginać je do swych pojęć oraz sposobu osądzania wartości” – konstatował nie bez racji i nie bez zgorszenia Fr. Nietzsche.
Ojcom często bywa trudno zachować umiar w wychowaniu swych synów, choć przecież król Salomon zalecał: „Ćwicz syna, dopóki jest nadzieja, nie unoś się aż do skrzywdzenia go”. Z reguły ojcowie chcą, by synowie przewyższyli ich pod tym czy innym względem, a naciskając w tym kierunku, jakby zapominają o umiarze i rozsądku, wpadają w gniew i rozdrażnienie, posuwają się nawet do rękoczynów, gdy dziecko nie wydaje się wykazywać dość gorliwości. „Istnieje wciąż wiele pedagogów, którzy nie mają najmniejszego pojęcia, jak niesłychanie ważną jest opieka nad uczuciowością i wolą dzieci dla całej ich pracy intelektualnej i całego duchowego postępu. Każda niebaczna nagana, wszelka nieuzasadniona nieufność, wszelkie ironiczne i szydercze odnoszenie się do dzieci,... nawet jedno słowo wypowiedziane przez wychowawcę, może w zakresie uczuć i woli dziecka wywołać hamowanie lub depresję, wskutek czego odniesie trwałą wewnętrzną szkodę”. (Fr. W. Foerster, Szkoła i charakter, s. 5).
Z tego nie wynika, oczywiście, że wychowanie powinno być sentymentalne i rozmiękczone, ustępujące na każdym kroku słabościom, kaprysom i wybrykom wychowanków. Ale nie powinno też ono być zbyt twarde, surowe i despotyczne.
W siódmej księdze Praw słusznie powiada Platon: „Rozpieszczanie małych dzieci wpływa na ich usposobienie w ten sposób, że są wciąż niezadowolone, złoszczą się łatwo i popadają w rozdrażnienie z najmniejszego powodu, a ostre znowu postępowanie i surowe trzymanie ich w karbach sprawia, że kurczą się jakby w sobie, niezdolne stają się potem do szlachetniejszych porywów, nie żywią życzliwości do ludzi i nie nadają się przez to do obcowania z nimi i dobrego współżycia”.
Ojciec Bazylego należał niewątpliwie do typu ludzi, których współczesna socjologia nazywa „wewnątrzsterowanymi”, a których cechują określone stereotypy zachowań w rodzinie i społeczeństwie. „Bardziej energiczni i surowi spośród wewnątrzsterownych rodziców zmuszają swe dzieci do pracy, oszczędności, sprzątania, czasami do nauki i do modlitwy (...) Duży dom wchłonąć może nieograniczoną niemal ilość pracy; nawet dzisiaj mieszkańcy małego domku z małym ogródkiem nieustannie mają coś do roboty. Niejednokrotnie sami rodzice świecą przykładem w pracy i w nauce, a dodatkowego wsparcia udziela im szkoła; praca i nauka uchodzą bowiem za drogi ku wyższym przeznaczeniom – zarówno w tym życiu, jak i w przyszłym”. (David Riesman, Samotny tłum, s. 88).
Lata mijają i dzieci powoli dorastając wstępują w samodzielne życie.
„W miarę jak dorastające dziecko przejmuje od swych rodziców obowiązki samoobserwacji i kształcenia charakteru, staje się coraz bardziej zdolne sprostać nie znanym dotąd sytuacjom. Jeśli wznosi się w hierarchii zawodowej, coraz bardziej rozbudowanej (...),lub wyrusza na podbój nowych granic, stwierdza, że może bez trudu przystosować się do nowych wymagań właśnie dlatego, że nie musi zmieniać charakteru. Zachowanie i charakter nie muszą przylegać do siebie, gdyż mamy do czynienia z indywidualnością wyposażoną w nie znany dotąd poziom samoświadomości.
Ta samoświadomość jest przyczyną i wynikiem faktu, że wybór nie jest już automatycznie przesądzany – lub raczej wykluczany – przez społeczny system grup pierwotnych. W nowych warunkach o tym, co robić, rozstrzyga jednostka, decydując jednocześnie, co robić ze sobą. Poczucie osobistej odpowiedzialności, poczucie, że się znaczy coś jako jednostka niezależnie od rodziny czy klanu, sprawia, iż śledzi ona czujnie nakazy przyswojonych ideałów. Jak spełnić ów nakaz, jeżeli ideał nakazuje być „dobrym”, jak w przypadku purytanina, lub „wielkim”, jak dzieciom Renesansu? I jak przekonać się o tym, że się go spełniło? (...) Ten, kto stawia sobie takie pytania, nie zazna w życiu spokoju.
Względny chłód stosunków rodzinnych w domach prawdziwie wewnątrzsterowanych – brak wyrozumiałości i bezpośredniości w stosunkach z dziećmi – przygotowuje dziecko do samotności i psychicznych napięć, powodowanych zarówno przez sytuacje, w których może się znaleźć, jak i przez powagę pytań, stawianych samemu sobie. Mówiąc ściślej – chodzi o charakter, który będzie czuł się dobrze tylko w środowisku stawiającym wymagania, podobnie jak stawiano je w domu, i który będzie starał się im sprostać.
Możemy więc powiedzieć, że wewnątrzsterowni rodzice instalują i uruchamiają w swym dziecku psychiczny żyroskop; mechanizm ten zbudowany zostaje według wskazówek ich własnych oraz innych autorytetów; jeśli dziecko ma szczęście, przyrząd będzie pracował równomiernie, chroniąc je zarówno przed histerią, jak przed społecznym bankructwem. (...) Jednostka wewnątrzsterowna dostrzega możliwości osiągania celów (...), i potrafi pracować z zapałem i bezwzględnością wymaganymi przez nowe zadania”. (David Riesman, Samotny tłum, s. 76-77).

* * *

W pewnym sensie wybór kierunku studiów przez Bazylego Witkowskiego był sprawą przypadku. Wybrał to, co wybrał, byle uwolnić się spod kurateli ojca. („Najważniejsza rzecz w życiu to wybór zawodu” – pisał Blaise Pascal i ubolewał, że rozstrzyga o tym przeważnie przypadek).
Egzaminy wstępne do Wyższej Szkoły Inżynierów zostały złożone błyskotliwie i 16-letni B. Witkowski od 31 sierpnia 1872 roku został jej junkrem. Pierwsze lata nauki przyniosły wszelako rozczarowanie. Zakodowane gdzieś tam w genach indywidualizm i niecierpliwość potomka polskich szlachciców kolidowały rażąco z intelektualnym drylem, szarą rutyną i bezbarwnością, panującymi niepodzielnie w wojskowych uczelniach Rosji. Na domiar złego Witkowski wyprzedzał swą wiedzą z matematyki program nauczania pierwszych dwóch lat studiów, zajęcia więc stawały się dla niego podwójnie nudne. Dopiero na trzecim roku sytuacja się zmieniła, a to dzięki temu, iż trafił Witkowski do rąk bardzo dobrych profesorów Budanowa (geometria analityczna) i Krajewicza (fizyka).
Później generał Witkowski wspominał: „W Szkole Inżynieryjnej dobrze wykładana była tylko fizyka – przez Krajewicza... Sam Krajewicz wprawiał mnie w zachwyt swą umiejętnością analizy materiału i eleganckim przeprowadzaniem doświadczeń, czemu to sprzyjał bogaty gabinet fizyczny, który wręcz zdumiał mnie po budzącym politowanie zbiorze narzędzi fizykalnych w gimnazjum prywatnym. Krajewicz uważany był u nas za najbardziej surowego i wymagającego wykładowcę, toteż byłem dumny, że od samego wstąpienia do Szkoły na wszystkich repetycjach i egzaminach z fizyki otrzymywałem u niego niezmiennie „12”...
Nie ma zresztą tego złego, co by na dobre nie wyszło: wolny czas wykorzystywał Witkowski na samodzielne studiowanie tych gałęzi matematyki, które na uczelni wykładane nie były, a także topografii. Ze wszystkich przedmiotów teoretycznych miał stopnie dobre, natomiast w umiejętnościach czysto wojskowych (wyszkolenie liniowe itp.) był do niczego, tak iż kończąc uczelnię w 1875 roku nie otrzymał nawet rangi feldfebla.
Ojciec bardzo chciał, by jego syn, którego po kilku miesiącach służby w I batalionie saperów awansowano na podporucznika, został na stałe w Petersburgu. Młody oficer wszelako, węsząc – chyba nie bez racji – w tej chęci papy zapowiedź ponownego „jarzma muzycznego”, kategorycznie się sprzeciwił i razem ze swymi kolegami Wieliczką i Pomorskim (również polskiego pochodzenia) złożył podanie o wyjazd na stałą służbę do Góry Kalwarii pod Warszawą. W połowie września tegoż roku jechał już pociągiem w kierunku zachodnim. Wśród bagażu jego, na żądanie ojca, znalazły się: skrzypce, altówka, wór z nutami, a w portmonetce pieniądze na zakup pianina...
Jadąc do Góry Kalwarii czterej młodzi podporucznicy (dołączył do nich jeszcze Gedeonow) pełni byli najlepszych zamiarów, marzyło im się poświęcenie całego wolnego czasu naukom. Lecz daleka jest droga od pomysłu do przemysłu. Przyjaciele rozlokowali się w czterech sąsiadujących ze sobą pokojach, największy z nich czyniąc „salonem”, w którym ustawiono nowiutkie, nabyte w Warszawie pianino. Co prawda, w jednym z pokoi założono pracownię fizyczno-chemiczno-astronomiczną, nie sądzone jej było wszelako zostać terenem dociekań naukowych. A zaczęło się wszystko... od muzyki, od kilku niewymuszonych improwizowanych wieczorków w szerszym gronie oficerskim.
Góra Kalwaria – wspominał Witkowski – „to nędzne miasteczko z prawie wyłącznie żydowską ludnością”.
Służba tu nie sprawiała większych trudności, Witkowski był życzliwie traktowany przez dowódcę kompanii, kapitana Boncz-Osmołowskiego (czyli Osmołowskiego herbu Bończa, jeśli użyć form staropolskich).
Zdarzały się, co prawda, i nieporozumienia między rodakami, bo jednak duma i zaczepność, składająca się na przysłowiowy „honor” polski, nie zawsze są najlepszymi doradcami. Witkowski z humorem, ale i ze smutkiem wspomina m.in. o drobnym zatargu, zupełnie niezamierzonym zresztą z jego strony, z porucznikiem Snarskim. „Między starszymi towarzyszami był wśród nas porucznik Snarski – posępny odludek, samotnie przemieszkujący w domku żydowskim na krańcach miasta, któregośmy widywali tylko na ogólnych ćwiczeniach liniowych. Pewnego razu nasze towarzystwo (Gedeonow, Wieliczko, Pomorski i Witkowski – przyp. J.C.) spotkało go poza miastem ze szpicrutą w ręku. Bez żadnej złej myśli zwróciłem się do niego: „Co pan tu, psy pędzi?” On minął nas milcząco i za chwilę zapomnieliśmy o tym spotkaniu”... Ale Snarski nie zapomniał. Na trzeci dzień młody Witkowski musiał publicznie przeprosić starszego kolegę jakoby za obrazę jego honoru. Incydent drobny, ale nieprzyjemny, był bodaj ostatnim bodźcem, który pchnął młodego człowieka do podjęcia decyzji wyjazdu z Góry Kalwarii, chociaż oczywiście najważniejszą przyczyną tego kroku był fakt, iż – jak wspominał Witkowski – „żadnych nauk ja tu nie uprawiałem”. Mówić o sukcesach na służbie też byłoby trudno, gdyż jeszcze wcześniej oddział szeregowców podkomendnych Witkowskiego wykazał się na defiladzie tak haniebnym brakiem wyszkolenia, że ich bezpośredni dowódca trafił na kilka dni do aresztu za zaniedbanie obowiązków służbowych.
Po pewnym czasie stało się tradycją, że co czwartek w mieszkaniu Witkowskiego gromadziło się kilkunastu młodych ludzi, wśród których niektórzy nieźle grywali na instrumentach muzycznych. Zapraszano na te spotkania piękne Polki (także z Warszawy), które – mimo ucisku w kraju – potrafiły się wesoło bawić z rosyjskimi oficerami. Dla tych zaś ostatnich, zabijających przedtem czas przy kartach i kieliszku, muzyczne wieczorki, połączone z tańcem i śpiewem, stanowiły świetne urozmaicenie nudnego życia garnizonowego. Bale cotygodniowe, podczas których Witkowski wirtuozeryjnie grywał na pianinie i skrzypcach, trwały do białego rana i kończyły się wyjazdem końmi poza miasto. Młodzież szumiała, ku wielkiemu zgorszeniu sąsiadów, którzy chcąc nie chcąc musieli czuwać podczas hałaśliwych libacji... Był to okres zupełnej jałowości w życiu Witkowskiego, nie przeczytał wówczas żadnej książki, – o czym z żalem wspominał – nie zrobił niczego pożytecznego. A ponieważ z natury był człowiekiem wartościowym, zdolnym i poważnym, miał już wkrótce dość takiego kawalerskiego życia. Już w początku 1876 roku zaczyna się starać o przeniesienie w inne miejsce, ojciec popiera go w tym, i w maju tegoż roku wraca podporucznik Witkowski do Petersburga.
Wykładał tu podstawy fizyki i elektryczności w wojskowej szkole telegraficznej. Już wtenczas, gdy miał zaledwie 20 lat, przejawił zamiłowanie i talent do zawodu nauczycielskiego. Z dużą odpowiedzialnością szykował się do każdego zajęcia, układał pełny tekst każdej prelekcji. Systematyzował w ten sposób także własną wiedzę. Materiał potrafił podać w sposób prosty, wyczerpujący i absorbujący uwagę słuchaczy. Lubił przerywać wywody techniczne krótkimi dygresjami i opowiadaniami z historii nauki, z życia wybitnych badaczy i wynalazców. Praca ta sprawiała mu dużą satysfakcję. Chciał osiągać w niej coraz to nowe szczeble doskonałości, postanowił podjąć przygotowania do wstąpienia na wydział geodezji Akademii Sztabu Generalnego.
Bieg wydarzeń jednak pokrzyżował na razie te zamiary. 12 kwietnia 1877 roku Rosja zaatakowała Turcję, ogłoszono mobilizację i Witkowski oddelegowany został na pół roku do miasta Poszechonie. Zetknął się tam twarzą w twarz z okropną demoralizacją, złodziejstwem, przekupstwem, bezhołowiem panującym w wojskowo-biurokratycznym aparacie Rosji. Wspominał później o tym okresie z oburzeniem i goryczą.
Późną jesienią, w składzie wojskowej jednostki telegraficznej znalazł się Witkowski na zniszczonych wojną terenach Rumunii i Bułgarii. Ze smutkiem pisał o zwałach zwłok żołnierskich i końskich, o górach, przeoranych ogniem artyleryjskim. W roku 1878 zwierzchnictwo oddziału nie pozwoliło Witkowskiemu udać się na należny mu urlop do Petersburga w celu wstąpienia do Akademii Sztabu Generalnego. Zetknął się w ten sposób młody oficer z tym, z czym wielokrotnie później musiał się borykać: ze złośliwością maskowaną „słusznymi argumentami”. W końcu lata 1878 roku jednostka, w której służył, wróciła do Petersburga. Plon tej wycieczki był żaden. „Nie przyniósłszy sprawie żadnego pożytku myśmy swą obecnością na drogach Rumunii i Bułgarii tylko przeszkadzaliśmy ruchom oddziałów bojowych i tylko doprowadziliśmy tabor obozowy do stanu opłakanego” – wspominał Witkowski.
Jesienią 1879 roku zapisał się podporucznik w charakterze wolnego słuchacza na wydział fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego. Słuchał tu wykładów znakomitego D. Mendelejewa, a także A. Sawicza, P. Czebyszewa, F. Pietruszewskiego, P. Flita. Jednocześnie opracowywał podręcznik Telegrafia wojskowa dla niższych szkół technicznych. Książka ta ukazała się w dwóch wydaniach (1880 i 1883) i zyskała uznanie fachowców. Popularne, przeznaczone dla osób mających zaledwie początkowe wykształcenie opracowanie, napisane językiem precyzyjnym i jasnym, zachowywało jednocześnie od pierwszej do ostatniej strony ściśle naukowy charakter.
W sierpniu 1880 roku wstąpił W. Witkowski na wydział geodezji Akademii Sztabu Generalnego w Petersburgu (na siedem miejsc pretendowało 22 kandydatów). Poziom wykładania i wymagania były tu wyjątkowo wysokie. Wystarczy nadmienić, że, gdy składano w końcu pierwszego roku studiów egzamin na przeniesienie na kolejny rok, wszystkich sześciu kolegów Witkowskiego „obcięło” się i musiało się z uczelnią pożegnać. Pozostał on więc jedynym studentem drugiego roku na wydziale geodezji. Profesor L. Schrenk sumiennie wygłaszał przed nim prelekcje z meteorologii, a akademik A. Sawicz, (będący już w ostatnim roku życia) zapraszał studenta do swego mieszkania i uczył astronomii, przy czym przez starcze roztargnienie i wylewność robił to nie w ciągu jednej, lecz 4-5 godzin, uniemożliwiając w ten sposób Witkowskiemu obecność na wykładach z innych przedmiotów. W ciągu jednej zimy wyłuszczył jednak sędziwy profesor cały kurs astronomii teoretycznej i mechaniki nieba. W tym okresie Witkowski, będący, jak się miało okazać, ostatnim uczniem A. Sawicza, pomógł nauczycielowi w przygotowaniu do druku drugiego tomu fundamentalnego Kursu astronomii...
W Akademii Sztabu Generalnego, jak i w innych wyższych uczelniach ówczesnej Rosji, większość wykładowców stanowili nie-Rosjanie. Bardzo dużo było Niemców, Polaków, Francuzów, Żydów (ci ostatni, aby uniknąć szykan, a i w ogóle, by móc tu żyć i pracować, przyjmowali dla pozoru prawosławie i deklarowali się jako Rosjanie) Widzimy więc wśród nauczycieli Witkowskiego takie nazwiska, jak W. Dellen, W. Herbst, J. Kortacci, O. Stubendorf, K. Scharnhorst, O. Baklund, O. Struwe. Po trzech latach nauki skończył się kurs teoretyczny. Witkowski ujawnił na egzaminie końcowym wiedzę tak dobrą, iż komisja oceniła ją na 12 (najwyżej z możliwych) stopni. Za sukcesy w nauce wyróżniono go specjalnym medalem (rzecz niezwykle rzadka w akademii wojskowej), a imię jego zostało wyryte na specjalnej murowanej tablicy w sali konferencyjnej.
Jesienią 1882 roku Witkowski przesiedlił się do Pułkowa, w którym miał przez dwa lata odbywać kurs praktycznej nauki przy tamtejszym obserwatorium i pisać pracę dyplomową. Także tutaj zetknął się z całym szeregiem znakomitych fachowców i wspaniałych ludzi. Serdeczna przyjaźń połączyła go z Andrzejem Wilkickim, lejtnantem Marynarki Wojennej, który przybył do Pułkowa po ukończeniu kursu teoretycznego w Petersburskiej Akademii Morskiej. Kierunek studiów miał Wilkicki zbieżny z takowym Witkowskiego: hydrografia i geodezja. Młodzi ludzie wspólnie prowadzili obserwacje astronomiczne, oddawali temu zajęciu masę czasu osobistego i do mieszkania wracali często daleko po północy. Mieli zresztą tego samego kierownika, profesora N. Cingera.
O Andrzeju Wilkickim pisał Witkowski, że był to „bardzo miły i wesoły człowiek, piastujący później szereg najwyższych urzędów w resorcie morskim”: „Przeżyłem z nim w Pułkowie dwa lata bardzo zgodnie, a i później stosunki nasze nigdy w niczym nie ulegały pogorszeniu. Przy zawarciu znajomości wspomnieliśmy naszego wspólnego nauczyciela Sawicza, ale pan Andrzej lubił niekiedy pokpić sobie ze słabostek staruszka, opowiadając mi, wśród innych, także o następującym przypadku. Sawicz w jasne wieczory chadzał do obserwatorium, które się znajdowało nad gmachem Biblioteki Akademii Nauk, i – dla wytchnienia w przerwach między obserwacjami – brał ze sobą poduszkę. Ubierał się zaś zawsze niedbale i oto pewnego razu, wracając z obserwatorium do domu, Sawicz obudził nieufność stójkowego, który wziął go o tak późnej godzinie nocnej za złodzieja, który skradł poduszkę. Policjant przyprowadził go na posterunek i dopiero tam wyszło na jaw, że podejrzany był członkiem Akademii i tajnym radcą stanu”...
Obserwatorium w Pułkowie często zwiedzane było przez różne znakomitości naukowe, polityczne, artystyczne. Witkowski opowiada z właściwym sobie poczuciem humoru o kilku z nich. Tak np. w roku 1883 przybył tu słynny amerykański astronom Newcomb. Kolega Witkowskiego pracujący w Pułkowie, pan Romberg, Niemiec z pochodzenia, człowiek jeszcze dość młody, postanowił, że nie może przegapić pięknej okazji i nie porozmawiać ze sławnym Amerykaninem. Zbliżył się więc do Newcomba, gdy ów przechadzał się w parku i zwrócił się do niego po angielsku, opowiadając o swym pobycie wcześniejszym w Wielkiej Brytanii i o obserwacjach astronomicznych. Newcomb długo, milcząco go słuchał, aż wreszcie zwrócił się doń w języku niemieckim: „Seien Sie so gut und sprechem sie deutsch, denn ich verstehe überhaupt nicht Russisch”. Okazuje się, że Amerykanin wziął angielszczyznę Romberga za język rosyjski!...
Innym znów razem nadetatowy astronom Wołyncewicz, Polak i przyjaciel Witkowskiego, pokazywał obserwatorium pewnemu dygnitarzowi, a ponieważ – mimo pochmurnej pogody – ważna osobistość życzyła sobie spojrzeć przez teleskop chociażby na jakiś gmach Petersburga, to Wołyncewicz skierował nieduży refraktor na łuk triumfalny, stojący na Szosie Moskiewskiej u wylotu Alei Zabałkańskiej. „Wiadomo – wspomina Witkowski, – że na tej bramie od strony pola znajdował się w języku rosyjskim napis: „Zwycięskim wojskom Rosyjskim na pamiątkę czynów bohaterskich w Persji, Turcji i przy uśmierzeniu Polski w latach 1826, 1827, 1828, 1829, 1830 i 1831”, a od strony miasta jego wersja łacińska. Litery napisu nie były tak duże, aby można było je odczytać z Pułkowa przez dalekowidz, lecz Wołyncewicz, były wychowanek Liceum Krzemienieckiego, znał łaciński tekst na pamięć. Dygnitarz, nasyciwszy oko widokiem bramy, z niezadowoleniem burknął: „wszelako, luneta wasza nic nie jest warta, napis widać, ale słów przeczytać nie sposób”. Wówczas Wołyncewicz, zaglądając do ocznika, odezwał się: „Bynajmniej, Wasza Ekscelencji, można przeczytać”, i wyartykułował łaciński tekst: „Victricibus copiis Ruthenicis in memoriam rerum Persis et Turcis debellandis ac Polanis pacandis gestarum annis MDCCCXXVI–MDCCCXXXI”. Dostojnik, który widocznie widział ongiś ten tekst z bliska, zaprzeczył: „Przepraszam, tekst łaciński znajduje się od strony miasta, a stąd musi być widoczny rosyjski”. – „Tak jest – odparł na to z flegmą Wołyncewicz – ale to dla gołego oka, podczas gdy luneta daje wizerunek odwrócony”. – „A, tak, rozumiem”, uspokoił się dygnitarz.
Ten przypadek nie był czymś odosobnionym. Witkowski przypomina też inny, nie mniej zabawny: „Pewnego razu pozwoliłem przechodzącym obok chłopskim dziewczynom pozachwycać się „przewróconym” widokiem krajobrazu w lunecie. Później, gdy mi się zdarzało skierować dalekowidz w kierunku, gdzie znajdowały się na polu te dziewczęta, one przysiadały i przytrzymywały swe sukienki rękami, widocznie obawiając się, że widząc je przewrócone, zobaczę też odsłonięte ich wdzięki”...
Podczas pobytu w Pułkowie Witkowski cieszył się wielką sympatią i szacunkiem kolegów i nauczycieli; także z tego powodu, że na ich prośbę po mistrzowsku grywał im sonaty Beethovena i dzieła Chopina.
W okresie przebywania w Obserwatorium Pulkowskim W. Witkowskiego i A. Wilkickiego praktykowano tam piękny obyczaj: dwa razy miesięcznie astronomowie zbierali się razem i dzielili się z resztą kolegów zarówno własnymi nowymi ustaleniami, jak i impresjami z przeczytanej ostatnio lektury. Zebrania odbywały się kolejno u coraz to innego uczestnika spotkań, nikt więc nie był szczególnie sprawami organizacyjnymi obciążony, pożytek zaś ze zgromadzeń tego rodzaju był duży; a to zarówno pod względem naukowym, jak i w sensie tworzenia spokojnego, serdecznego klimatu pracy w zespole. Podczas takiego „wieczorku astronomicznego” robiono dwa czy trzy interesujące, lapidarne referaty, po czym następowała nieskrępowana bezpośrednia wymiana zdań. Witkowski i Wilkicki byli stałymi uczestnikami tych spotkań i – jak wyznawali później – zaczerpnęli z nich sobie wiele rzeczy pożytecznych i umiejętności potrzebnych w życiu i pracy uczonego.
Podczas praktyki prowadzili młodzi przyjaciele nie tylko samodzielne obserwacje astronomiczne i opracowywali uzyskany materiał, lecz też zrealizowali wspólnie latem 1883 roku pomiary geodezyjne, magnetyczne i hydrograficzne Newy, jezior Ładoga, Onega, Swir. Był to dobry „chrzest bojowy” dla obu studentów, którzy zasłynęli później jako znakomici dowódcy wielkich ekspedycji naukowych. Umiejętności wcześniej nabyte przydały się w dalszych badaniach.
Na drugim roku praktyki młodymi ludźmi kierował profesor W. Dellen, również znakomity specjalista, z przysłowiową „iskrą Bożą”, od której nie zapalały się tylko dusze wyjątkowo puste i bezwładne, będące przeciwieństwem naszych adeptów nauki. Jest rzeczą znaną, że cechą szczególną wychowanków Obserwatorium Pułkowskiego zawsze był szeroki wachlarz zainteresowań naukowych, głęboka wiedza przedmiotu, umiejętność powiązania teorii z praktyką, nawyki i skłonność do samodzielnego myślenia, rozległe horyzonty myślowe. Właściwości te umożliwiały opracowywanie nowych metod, wynalazków, torowanie nowych dróg także w skali światowej.
W 1884 roku odbył Witkowski podróż do Szwecji, gdzie poznał osobiście m.in. słynnego astronoma Gyldena oraz prezydenta Szwedzkiej Akademii Nauk Lindhagena. Moment szczególny tej podróży stanowiła znajomość z Zofią Kowalewską, znakomitym matematykiem, pierwszą w świecie kobietą – profesorem. Zaprosiła ona Witkowskiego na jeden ze swoich wykładów (prowadzonych w języku niemieckim) na Uniwersytecie Sztokholmskim, z którego to zaproszenia gość skwapliwie skorzystał, o czym się później przez przyjaciółmi z przyjemnością przechwalał.
We wspomnieniach swych zaś napisał: „Żyła ona nader skromnie ze swą dziesięcioletnią córeczką. Przyjęła mnie nadzwyczaj mile, poczęstowała herbatą po rosyjsku i zaprosiła na następny dzień do uniwersytetu, wysłuchać jej prelekcji”.
Podczas pobytu w Sztokholmie wziął Witkowski udział także w posiedzeniu Szwedzkiego Towarzystwa Geograficznego, podczas którego główna nagroda – złoty medal – nadana została słynnemu badaczowi Azji Środkowej Mikołajowi Przewalskiemu. Po tym posiedzeniu młody naukowiec odbył spotkanie z nie mniej znanym badaczem Arktyki N. A. Nordenskioldem.
Trasa podróży biegła też przez stary gród uniwersytecki Uppsalę, inne ośrodki kultury, nauki i przemysłu Szwecji. W sumie była to podróż nad wyraz dla młodego człowieka pożyteczna; zetknął się podczas jej z wielką nauką europejską w całej jej okazałości. Lato i jesień 1884 roku poświęcił Witkowski rozprawie dyplomowej Horyzontalny krąg Pułkowa. Praca zyskała wysoką ocenę, szereg jej fragmentów w postaci osobnych artykułów opublikowało czasopismo „Astronomische Nachrichten”, a w całości została wydana w tomie czterdziestym Zapisków Wydziału Wojskowo-Topograficznego. Do nauki rosyjskiej i europejskiej wkraczała nowa postać.
Po studiach Witkowski wziął dwumiesięczny urlop, podczas którego odwiedził obiekty astronomiczne Moskwy, Nikołajewa, Kaługi, Kijowa i Odessy. W Moskwie został dosłownie oczarowany spotkaniem z profesorem Ceraskim, z wielkim uznaniem pisał o jego ogromnej kulturze i bezgranicznym oddaniu nauce, jak również o tym, że jest znakomity uczony także... mistrzem w stolarce, co umożliwia mu samodzielne „produkowanie” doskonałych narzędzi astronomicznych. Po przyjeździe do Odessy zwiedził Witkowski nowe obserwatorium Uniwersytetu Noworosyjskiego, wzniesione pod kierownictwem profesora Berkiewicza, zapoznał się też z profesorem Kononowiczem, o którym z szacunkiem pisał we wspomnieniach.
O pobycie w Kijowie Witkowski wspominał: „O wiele lepsze wrażenie zrobiły na mnie oględziny Uniwersytetu św. Włodzimierza. Ogromny gmach główny wybudowany został w 1842 roku na pięknym placu, w centrum miasta. Biblioteka jedna z najbogatszych w Rosji, ponieważ do niej w pełnym komplecie trafiły starodawne, wartościowe księgozbiory Akademii Wileńskiej, Liceum Krzemienieckiego Czackiego oraz kilku katolickich klasztorów, skasowanych po 1831 roku”... W Kijowie Witkowski spotkał się m.in. z dawnym kolegą z batalionu saperów Stanisławem Dłuskim.
W Kałudze odnowił przyjazne stosunki z dawnym swym gimnazjalnym kolegą Stanisławem Żukowskim, który służył w tamtejszym zarządzie kolei i „spotkał mnie nad wyraz gościnnie” wraz ze swą młodziutką żoną. „Bolało tylko to, – wspominał Witkowski – że mój towarzysz, ongiś zapalony miłośnik matematyki, obecnie zarzucił to czarowne narzędzie umysłu ludzkiego i wyznał, że nie mógłby rozwiązać najprostszego nawet równania”... Ciepło wspominał Witkowski także innego kałuskiego Polaka, technologa Horbatowicza, autora wielu nowatorskich rozstrzygnięć w obsłudze technicznej kolei żelaznych.
W tymże czasie młody uczony na krótko wyjechał w góry Kaukazu. W Tbilisi odwiedził m.in. grób A. Grybojedowa, znakomitego poety rosyjskiego. Przy tej okazji zanotował: „Wiadomo, że Nina Aleksandrowna Grybojedowa, urodzona księżna Czawczawadze, wyszła za mąż w wieku 16 lat i wesele odbyło się w Tyflisie 22 sierpnia 1828 roku przed samym wyjazdem młodych ludzi do Teheranu, gdzie 30 stycznia 1829 roku nasz wysłannik został zamordowany przez Persów. Szczęśliwe małżeństwo trwało więc nieco ponad pięć miesięcy, a później, aż do swej śmierci w 1856 roku, nieszczęsna wdowa zostawała wierna pamięci swego sławnego męża”...
We wspomnieniach Witkowskiego znajdujemy też pewną anegdotę, opowiadaną ówcześnie w środowisku inteligencji rosyjskiej.
„W 1859 roku Dumas-ojciec, który odbywał wówczas podróż po Rosji, przyjechał do Tyflisu; chytry Ormianin, właściciel miejscowej księgarni, chcąc zadziwić pisarza i zademonstrować, że i tu jego dzieła cieszą się wielkim wzięciem, wszystkie najbliższe do wejścia regały wypchał wyłącznie małymi tomikami powieści Dumasa. Ów rzeczywiście odwiedził tę księgarnię i, widocznie, czuł się pochlebiony widokiem swych utworów, lecz na pytanie „A gdzież są książki innych autorów?” otrzymał od księgarza zabójczą dla ambicji odpowiedź: „One wszystkie zostały sprzedane”...
W latach 1884-1889 W. Witkowski prowadził w bardzo trudnych warunkach prace triangulacyjne na terenie Finlandii, znajdującej się wówczas w składzie Cesarstwa Rosyjskiego. Prace te miały doniosłe znaczenie wojskowe i gospodarcze, ale nie dawały dostatecznej pożywki intelektualnej dla tak chłonnej umysłowości jak Witkowski. Aby więc nie marnować czasu, zajął się młody oficer samodzielną nauką języka angielskiego. Wychodząc ze słusznego założenia, że język obcy da się opanować tylko wykorzystując go praktycznie, postanowił przetłumaczyć na język rosyjski Geodezję Anglika A. R. Clarka. Ukończył tę pracę w 1887 roku. W 1890 zaś książka z uzupełnieniami Witkowskiego została wydana po rosyjsku; specjaliści twierdzili, że tłumaczenie pod względem treści było lepsze niż oryginał...
W roku 1887 przybyła do Rosji amerykańska ekspedycja astronomiczna. Na mocy rozkazu generała Hieronima Stebnickiego (szefa wydziału topograficznego) Witkowski, jako znawca języka angielskiego, oddelegowany został na kilka miesięcy ku pomocy amerykańskim gościom. Wywiązał się, oczywiście, ze swych obowiązków doskonale. (W jednym z numerów „Scribner’s Magazine” z roku 1888 uczestnik wyprawy, znany uczony Ch. Jung pisał, że w jednej z miejscowości chłopi tamtejsi rzucili się z siekierami na astronomów, którzy „przyjechali z Ameryki by ukraść rosyjskie Słońce”, i tylko zdecydowana interwencja Witkowskiego uratowała ich od dużych nieprzyjemności). Amerykanie serdecznie dziękowali Witkowskiemu za opiekę i zaprosili go do zwiedzenia Stanów Zjednoczonych. Po kilku latach zostało to zrealizowane, lecz na razie trzeba było wracać do Finlandii.
Kolejne parę lat to wytężone prace pomiarowe i ich teoretyczne uogólnienie. Ukazuje się kilka artykułów Witkowskiego w językach rosyjskim i francuskim, a także fińskim w organie towarzystwa naukowego „Fennia”, którego członkiem autor tych publikacji zostaje. Latem 1889 roku Witkowski po raz ostatni udaje się z kapitanem M. Borszczańskim na geodezyjne i astronomiczne pomiary polowe. Od jesieni czekała na niego inna praca, o odmiennym charakterze, bardziej odpowiadająca jego usposobieniu i uzdolnieniom.
W pierwszych dniach października roku 1889 Witkowski wygłosił inauguracyjną prelekcję w Wojskowej Wyższej Szkole Topograficznej, z siedzibą w Petersburgu. Zachęcał uczniów do doskonalenia się poprzez samodzielną pracę naukową. „W przyrodzie nie ma rzeczy niegodnych uwagi. Nieznane zwierzę, roślina, minerał, gęsty tuman, niezwykły świt, spadające gwiazdy, zorza polarna, zwyczaje i obyczaje ludzi – wszystko to, gdy zostanie opisane, może okazać się bardzo ważnym wkładem do powszechnej skarbnicy wiedzy. Księga przyrody otwarta jest dla każdego, umiejcie czytać tę księgę... A czas wolny poświęcajcie nie jałowym rozrywkom, lecz pożytkowi ziemi, która was wykarmiła”...
Kierownik biblioteki Szkoły Topograficznej Kotowski już wkrótce zauważył, że słuchacze, którzy przedtem wypożyczali tylko łzawe romansidła, coraz częściej sięgać zaczęli po poważne dzieła naukowe. Generał N. Artamonow, dyrektor uczelni, był z takiego biegu spraw zadowolony, często bywał na prelekcjach Witkowskiego i słuchał ich z nieukrywaną przyjemnością. Zauważalnie wzrósł już po kilku miesiącach poziom przygotowania słuchaczy. W. Witkowski do każdego odczytu szykował się starannie, zapisywał cały jego tekst, chociaż już na lekcji materiał referował swobodnie, od czasu do czasu tylko spoglądając na to, co uprzednio zanotował. Sam wykładowca sformułował tę zasadę w następujący sposób: „treść prelekcji powinna być przemyślana zawczasu, sposób wykładu jednak zjawia się już podczas zajęcia”...
W ciągu dwóch lat wykładał Witkowski geodezję w Szkole Topograficznej, będąc jednocześnie na etacie pomocnika kierownika wydziału w Sztabie Głównym, która to posada (nazwał ją później „jarzmem”) absolutnie nie odpowiadała jego twórczemu, niezależnemu, żywemu usposobieniu. Zostać etatowym wykładowcą uczelni nie mógł z tej prostej przyczyny, że etatu takiego nie było, wszyscy profesorowie byli „najemnymi” i piastowali posady w rozmaitych urzędach wojskowych. Jesienią 1891 roku udało się generałowi Artamonowowi sforsować zasieki z biurokratycznych „kruczków” i rozkaz o mianowaniu Witkowskiego na etat wykładowcy topografii i geodezji został podpisany. Praktycznie nic to jednak nie zmieniło. Dopiero po kolejnym roku szamotaniny z władzami, po całym szeregu skarg i raportów udało się Witkowskiemu uwolnić od służby w aparacie wojskowo-biurokratycznym i w całości poświęcić się pracy naukowo-dydaktycznej...
Zanim to nastąpiło, wiosną i latem 1892 roku Witkowski odbył dłuższą, 4-miesięczną podróż zagraniczną, w trakcie której zwiedził Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię, Niemcy, Holandię, Belgię, Francję. Celem podróży było zapoznanie się bezpośrednio z osiągnięciami astronomii i geodezji w wymienionych krajach i nawiązanie kontaktów z przedstawicielami tychże nauk na Zachodzie.
Podróż zaowocowała interesującą książką Za ocean. Opracowywanie luźnych zapisów i impresji z podróży trwało długo, dwa lata. Cóż, prawdą jest, że tylko to, co się pisze z trudem, czyta się z łatwością. Były też znaczne kłopoty z tym, by wydawca podjął się wydrukowania tej książki, i dopiero, gdy Witkowski opublikował ją własnym nakładem, który został szybko i w całości wykupiony, podjęto się i drugiego wydania (1901). Rozpoczynał Witkowski tę książkę zdaniem: „Gdy się jedzie koleją z Petersburga za granicę nie można pominąć Wilna”... I kreśli dalej taki obraz miasta, duszonego przez biurokrację carską, który – zwodząc cenzora – przenikliwemu czytelnikowi daje wiele do myślenia. „Niż przesiadywać w obszernej, lecz nieprzytulnej poczekalni, lepiej jest przejść się wileńskimi ulicami, na których można ostatnio zauważyć wiele zmian. Wszystkie polskie i żydowskie napisy zamieniono na rosyjskie, lecz przed niektórymi z nich człowiek rosyjski musi się zamyślić. Na przykład, na ulicy Św. Stefana przeczytałem: „Bogomolszczyk Gellen”. Co to właściwie jest „bogomolszczyk”? Okazuje się, że to Żyd, produkujący szyszki z cytatami z Talmudu przywiązywane do czoła podczas mszy żydowskiej. W sumie Wilno jest miastem nader przystojnym i malowniczym, a wąskie drewniane chodniki są wygodniejsze od kamiennych. Szczególnie piękny jest wielki sobór katedralny, przerobiony z kościoła Św. Kazimierza; znajduje się w nim cudny ikones z wysokimi różowymi kolumnami marmurowymi i wspaniałymi obrazami”. Mało kto chyba odczyta to zdanie jako wyraz uznania dla imperialnej polityki caratu... Przeważnie jednak książka ma charakter spokojny, opisowy: „Od Wilna krajobraz staje się bardziej urozmaicony, a przed Kownem przebiega długi tunel, znany z różnych osobliwych przypadków, teraz przy wjeździe do tunelu zapala się świece. Przed Kownem można z okien wagonu cieszyć wzrok widokami Góry Napoleona, Doliny Mickiewicza, innymi miejscami historycznymi. Wieczorem przybyłem na ostatnią stację rosyjską Wierzbołowo”...
Nawet krótki pobyt w tej czy innej miejscowości dawał Witkowskiemu, obdarzonemu zdolnością bystrej obserwacji, znaczący impuls do rozmyślań, którymi się dzielił z czytelnikami na łamach obszernej (ponad 550 stron) i nader interesującej książki.
W Paryżu zaskoczyło go i – jak pisał – wzbudziło wstręt nie tylko widoczne szczucie sług przez właścicieli hoteli i restauracji, lecz i w ogóle poniewieranie ludzi „prostych” przez „nieprostych” – i to w kraju, który na sztandarach swych nakreślił: „egalite, fraternite, liberte”... Współczuciem napełnił serce podróżnika widok zmęczonych, zalanych potem twarzy ulicznych tragarzy, dźwigających w drewnianych skrzyniach duże ciężary. „Jakaż różnica w porównaniu z Ameryką, gdzie nawet ulice podmiatane są przez maszyny! W ogóle podobnej uniżoności i służalczości w stosunku tak zwanej „czerni” do „panów” nigdzie jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać. Nie obznajomionemu z Francją może się wydać, że niewolnictwo jest tu jeszcze w pełni sił”. Oczywiście, fragmenty te były też ukrytą krytyką stosunków klasowych w Rosji, które, jeśli się i różniły od takowych we Francji, to jeszcze większym okrucieństwem i zacofaniem.
Potrafił Witkowski odszukać i wydobyć z faktów empirycznych ich głębszą warstwę psychologiczną i moralną, która to umiejętność – dość rzadka – cechuje zazwyczaj ludzi wysoce kulturalnych i przenikliwych. i tak np. o tymże Paryżu wspominał: „Spotkani przeze mnie małorośli i źle zbudowani żołnierze francuscy w swoich kepi i czerwonych spodniach robili na mnie niewesołe wrażenie. Umundurowanie uszyte jest z nadzwyczaj grubego materiału i szczególna uwaga zwracana jest na jakieś strzępy białego płótna, sterczące spod spodni i przykrywające dziurawe kamasze. Na moje pytania, dotyczące tych „guetres”, żołnierze nie mogli nawet odpowiedzieć, po co one są, lecz dodawali, że zwierzchnictwo zwraca szczególną uwagę na ich czystość i biada temu, kto ma je nie wyprane i nie nakrochmalone... O czerwonych spodniach, będących dobrym celem dla strzelców przeciwnika, podnoszono kwestię nawet w izbie Deputowanych, lecz mówią, że francuscy generałowie gorąco ich bronili, zapewniając, że piechota razem ze zmianą koloru spodni zapomni o wiekowych tradycjach i utraci odwagę!”. (Dopiero ogromne straty żywej siły w pierwszych miesiącach I wojny światowej zmusiły generalicję francuską do zmiany umundurowania żołnierzy. Zanim się to jednak zrealizowało, kilkaset tysięcy młodych Francuzów stało się ofiarami niemieckich strzelców wyborowych – przyp. J. C.), „Oficerów na ulicach się nie spotyka – pisał Witkowski. – Tutaj chodzą oni ubrani po cywilnemu, podobnie, dlatego, że widok oficera drażni tłum. Zresztą, chodzić po peryferyjnych uliczkach paryskich w ogóle nie jest bezpiecznie człowiekowi czysto ubranemu. Poniżeni i stale podpici rzemieślnicy i robotnicy nie powstrzymują się od tego, by pchnąć porządnie ubranego osobnika, zostawić na jego ubiorze plamy tłuszczu i węgla ze swych bluz. Przy tym można jeszcze usłyszeć uwagę w rodzaju: canaille, rentier... Podobnie nawet porządnie ubrane damy nie są zagwarantowane przed tak obrażającym traktowaniem”....
Rzeczywiście, ludzie poniżani i poniewierani stają się agresywni, zaczepni. Czyja godność ludzka nie jest szanowana, sam nie jest skłonny jej szanować. A to zarówno w sobie, jak i w innych. Witkowski zauważa, że podczas rozruchów politycznych „rozbestwiona i nieodpowiedzialna czerń paryska nieraz przekształca się we wściekłe zwierzę”, co zmusiło władze do zamiany brukowego pokrycia ulic (kocie łby służyły zarówno jako pociski podczas starć, jak i materiał do budowy barykad) na rodzaj asfaltu. Chociaż zmieniać trzeba było raczej nie nawierzchnię ulic, lecz stosunki społeczne.
W sądach był Witkowski niezależny, kierował się nie konformizmem, nie ogólnie przyjętymi stereotypami, lecz własnym rozumem i sumieniem. I tak na przykład o mormonach, sekcie chrześcijańskiej, zamieszkałej w założonym przez nich w 1847 roku mieście Salt Lake City (nad Wielkim Jeziorem Słonym, USA) mającej wówczas przysłowiową „złą prasę” w Ameryce i na świecie ze względu na praktykowane legalnie wielożeństwo, pisze Witkowski z szacunkiem. „Pracowitość i nienaruszalność ogniska rodzinnego pozostają kamieniem węgielnym życia mormonów. Obecność kilku żon w niczym nie osłabia więzi rodzinnych, wręcz odwrotnie, stała szlachetna rywalizacja i chęć dogodzenia wspólnemu mężowi sprzyjają płci pięknej, jak wszelka konkurencja”... Żona nigdy tu nie zdradza swego męża, wszystkie rodziny mają wiele dzieci, wszyscy wspólnie pracują na roli, osiągając wspaniałe wyniki. „Salt Lake City niepodobne jest do innych miast amerykańskich. Rozrzucone jest ono na ogromnej przestrzeni i stanowi gigantyczny sad, przez który ciągną wspaniałe ulice, obsadzone cienistymi drzewami... Domy w większości nieduże, parterowe, doskonale zbudowane i otoczone ogrodami, tak że przypominają nie ciasne miejskie budynki, lecz wspaniałe wille podmiejskie. Powozów żadnych nie widać, mieszkańcy korzystają tylko z zelektryfikowanych kolejek żelaznych. Większość mieszkańców oddaje się nie przemysłowi i handlowi, lecz bez wyjątku pracy rolnej na okalających miasto obszernych i doskonale utrzymanych polach”
Kończy Witkowski swą księgę podróży wymownym akapitem: „Dzięki Bogu! Oto jestem znów w domu. Jak sobie chcecie, ale u nas jest lepiej. Mi się wydaje, że dłuższe podróże za granicę, prócz różnych innych dobrych stron, mają i tę korzyść, że po nich zaczynasz bardziej świadomie cenić swą ojczyznę”... – Z mieszanymi uczuciami musieli czytać te słowa carscy biurokraci, drastycznie ograniczający wyjazdy obywateli Rosji za granicę z obawy, by się Rosjanie nie „zarazili” tam szkodliwymi wpływami, i nie porównywali życia na „zgniłym” Zachodzie z życiem w „kwitnącej” Rosji. Rozkręca więc Witkowski dialektyczny łańcuch argumentacyjny, który można różnie interpretować. – „Tak, Rosję zaczynasz lubić więcej, gdy porównasz ją z innymi krajami i możliwie spokojnie rozważysz zalety i wady cywilizacji Zachodu. Wyprzedzając nas we wszystkim Zachód obecnie przedstawia z siebie dla nas coś w rodzaju gwiazdy przewodniej, jednakowo jaskrawie oświecającej zarówno drogę ku dalszemu wzlotowi rodzaju ludzkiego, jak i mroczne przepaście, nad którymi się wije ten wąski, niebezpieczny szlak... Czyż powinno dziwić, że przy świetle tej pochodni „świat oświecającej”, czuje się człowiek rosyjski niezbyt dobrze? Po powrocie do domu przestajesz oglądać straszne kontrasty jaskrawego światła i złowrogiego mroku, przerażających myśl i wyobraźnię, zadowalasz się bardziej słabym oświeceniem i mimo woli zaczynasz wierzyć, że Opatrzność, która osamotniła nas w pewnym stopniu od innych narodów i powstrzymała ruch nasz do przodu, daje nam teraz możliwość spokojnie się obejrzeć za siebie, rozważyć swe położenie i, być może, znaleźć bardziej szeroki i wygodny trakt ku urzeczywistnieniu promienistych ideałów ludzkości. Serce podpowiada, że potrzebne na to siły i zdolności spoczywają gdzieś w głębi naszego ducha. Ten głos wewnętrzny najjaśniej się słyszy, gdy się powraca zza granicy, i oto dlaczego zaczynasz od tego czasu jeszcze bardziej kochać swą wielką ojczyznę”. Z całą pewnością, tekst ten, napisany typowym „językiem Ezopa”, daje wyraz demokratycznym przekonaniom generała Witkowskiego i chyba przez wytrawnych rosyjskich odbiorców, doskonale potrafiących czytać między wierszami, odebrany mógł być jako potępienie caratu i stwierdzenie konieczności radykalnego przeobrażenia kraju.
Jeden z recenzentów, reprezentujących koła zbliżone do dworu, opublikował ostro wrogą recenzję w czasopiśmie „Mir Bożij” (1895). Miała to być przysłowiowa łyżka dziegciu, psująca beczkę miodu (gdyż ukazało się przedtem kilkanaście recenzji pozytywnych), lecz zamiar chybił. Witkowski wspominał: „To jest zabawne, ale właśnie po ukazaniu się tego „echa” popyt na moją książkę znacznie się zwiększył”...
Nie miał zresztą znakomity intelektualista ani czasu, ani chęci polemizowania z głupimi myślami, pozostawiając to zajęcie takimże ludziom... Praca naukowa i pedagogiczna pochłonęła całą jego uwagę.
Przez piętnaście lat był Witkowski wykładowcą Wojskowej Szkoły Topograficznej, z której uczynił jedną z najlepszych tego typu uczelni w kraju. Bezgraniczna wiedza, ogromna kultura, zupełne oddanie się pracy, niepodważalna prawość i uczciwość – oto cechy tego profesora według wspomnień licznych jego wdzięcznych uczniów. O ile przed przyjściem Witkowskiego do uczelni liczba chętnych wstąpić na nią była mizerna, to po kilku latach jego pracy do konkursu na egzaminach wstępnych stawało po dziesięć osób na miejsce. I tak było co roku. Starał się Witkowski uczyć młodych oficerów nie tylko geodezji i kartografii, lecz też mądrości życiowej, układania właściwych stosunków międzyludzkich z otoczeniem.
„Starajcie się utrzymać dobre stosunki z miejscową ludnością – radził – ze swoimi pomocnikami i służbą; szczególnie trzeba umieć oszczędzać ich miłość własną, ponieważ właśnie maluczcy kochają siebie najbardziej. Złe stosunki zatruwają każdą czystą radość, dobre zaś nagradzane bywają przyjemnym stanem duszy” etc. I najważniejsze – bezwzględnie pełnić obowiązki. „Nakaz sumiennego wykonywania swej roboty wynika po prostu z cechujących każdego człowieka godności i poczucia honoru”.
Od 1897 pracował Witkowski w charakterze profesora wydziału geodezji Akademii Sztabu Generalnego. Spędził tu ponad 26 lat prowadząc wykłady z kartografii, geodezji i astronomii. Także i tu położył ogromne zasługi jako nauczyciel akademicki i zyskał niezachwiany autorytet.
W 1906 roku spotkało W. Witkowskiego duże nieszczęście natury osobistej. Chodzi o to, że jego młodsza córka Zofia była oczkiem w głowie całej rodziny. Znakomicie uzdolniona literacko, wrażliwa i delikatna, rokowała wielkie nadzieje na przyszłość. W wieku dwudziestu paru lat napisała czarującą książkę Wokół Ziemi (wydanie, z przedmową brata, 1914 r.), w której przekazała swe wrażenia z podróży dookoła świata z bratem Konstantym. Jednak nieudane małżeństwo z rozpijaczonym i nikczemnym oficerem carskim spowodowało załamanie się psychiczne i śmierć samobójczą Zofii Witkowskiej. Ojciec bardzo ciężko przeżył tę tragedię... Szukał ukojenia w muzyce. W tym okresie uwielbiał utwory F. Szopena i F. Mendelsohna, które grywał codziennie na fortepianie.
Lata I wojny światowej spędził Witkowski na urzędzie w Sztabie Głównym, gdzie męczył się na pełnieniu tak wstrętnych mu funkcji kancelaryjnych. We wspomnieniach napomknie o tym okresie: „Nigdzie nie spotkałem tylu nierobów, skner, złodziei, zawistników, ludzi złośliwych i zjadliwych, zajętych tylko tym, by podstawić jeden drugiemu nogę”...
Rewolucja Październikowa niby to przerwała to „pasmo mroku”. Witkowski, rodowity szlachcic, generał-lejtnant armii carskiej, daleki od ideałów komunistycznych, opowiada się zdecydowanie za włączeniem się do nowego życia i osobiście czyni to bez wahań. Odrzuca ewentualność emigracji, a jednocześnie oficjalnie protestuje wobec władz rewolucyjnych przeciw aktom przemocy i terroru, niestety, nieuchronnym w czasach przełomu społecznego. Już od stycznia 1918 roku organizuje razem z G. Strachowem wyższe kursy topograficzne, szykujące w Piotrogrodzie oficerską kadrę geodezyjną dla Armii Czerwonej. 62-letni profesor skupia wokół siebie doskonałych „starych” specjalistów: Glazenapa, Idelsona, Gorszkowa, Giżyckiego, Sawkiewicza. Praca rozkręca się na całego, chociaż odbywa w warunkach nad wyraz trudnych.
Jeden z wychowanków profesora, wojskowy geodeta A. Pietrow wspomina: „Ten, kto miał szczęście być uczniem W. Witkowskiego, nigdy nie zapomni jego wspaniałych wykładów z astronomii, geodezji, topografii i kartografii, które były tak interesujące, że ściągały słuchaczy nawet z innych wydziałów akademii. Zima 1920 roku była szczególnie ciężka. Akademii nie ogrzewano, w mieszkaniu też było zimno, pracować trzeba było przy słabym migotaniu knotu. W. Witkowski w tym trudnym czasie potrafił swym żartem i wyjątkowo ciepłym stosunkiem podnieść nasz nastrój i zapominaliśmy o głodzie i chłodzie.
Wykłady W. Witkowskiego pod względem formy i treści były nader oryginalne... Pewnego razu, wywodząc na tablicy złożone równanie astronomiczne i widząc, że my ze zmęczenia poddajemy się roztargnieniu, przerwał prelekcję i zapytał: „Zrozumiałe?”. Myśmy, oczywiście, chóralnie potwierdzili: „Zrozumiałe!”. A on chytrze się uśmiechnął, spojrzał na nas i rzekł: „To dziwne, jak to panowie tak szybko się na wszystkim połapali, a ja coś tu nie mogę sobie poradzić”. Ta delikatna aluzja wprawiła nas w zakłopotanie i po tym już uważnie śledziliśmy rozstrzyganie równania. Kończąc wykłady Witkowski ironicznie dorzucił: „Nieprawdaż, jak łatwo zapamiętać i jak trudno zapomnieć tę prostą formułkę?”...
Odprowadzając swych wychowanków na praktykę, Witkowski mówił na pożegnanie: „Pamiętajcie twardo, że Akademia daje tylko podstawową wiedzę dla dalszej samodzielnej pracy i tylko po wieloletnich wysiłkach zostaniecie geodetami z prawdziwego zdarzenia.
Nie dążcie ku temu, by szybciej zostać naczelnikami, ponieważ im dłużej będziecie na bezpośredniej pracy, tym większy zgromadzicie kapitał, który w starości będziecie nie tylko wydawać, ale i zwiększać. Jeśli nie będziecie doskonalić swej wiedzy, otrzymanej w Akademii, to po dziesięciu latach ona się w ogóle ulotni...” Wszyscy się uczymy i uczymy do samej śmierci. Biada temu, kto wyobraził, że niczego już nie potrzebuje się dowiadywać...
„Patrzcie wyrozumiale na potknięcia waszych podwładnych – ciągnął – pomagajcie im naprawiać je, częściej oglądajcie się na siebie, ponieważ przełożeni rychle przyuczają się nie zauważać własnych błędów. Tak ukierunkowujcie całą swą działalność, by Akademia mogła się szczycić swymi uczniami”...
Słowa sędziwego Nauczyciela głęboko zapadały w serca studiującej młodzieży.
Uczeń Witkowskiego, profesor W. Barinow wspominał o nim: „Dla tych, którzy mieli szczęście znać Witkowskiego, stykać się z nim, a tym bardziej być jego uczniami, on na zawsze zostaje niepowtarzalnie interesującym, utalentowanym i, co najważniejsze, najautentyczniejszym nauczycielem, a nie pedagogiem-pedantem i formalistą, nie znającym życia poza obrębem swego bezpośredniego zawodu”. I rzeczywiście, w jednym z listów Witkowski pisał, że – jego zdaniem – „nie ma powołania wyższego i bardziej godnego szacunku jak święta sprawa Nauczyciela”. Z całą odpowiedzialnością pełnił więc swą misję.
W roku 1920 kursy geodezyjne zostają przekształcone w Szkołę Wojskowo-Topograficzną i tylko ostre pogorszenie się stanu zdrowotnego zmusza Witkowskiego w 1923 roku do przerwania aktywności pedagogicznej. Nienadługo przedtem uczony poważnie zachorował.
Zmarł 20 marca 1924 roku.
W 1940 roku wydano po raz czwarty jedno z jego fundamentalnych dzieł Topografia.



Wołłosowicz (Wołosewicz)



Urodził się w miejscowości Jodczyce powiatu słuckiego guberni mińskiej w 1869 roku. (Niektórzy biografowie nazywają miejsce urodzin Konstantego Wołłosowicza miasteczko Starczyce koło Starobina w tymże powiecie słuckim).
W tym okresie rodzina była już prawosławna, co więcej, Adam Wołłosowicz, ojciec Konstantego, pełnił funkcje kapłana prawosławnego (przedtem unickiego). Ale w domu była żywa pamięć o tym, że pierwotna wiersja nazwiska brzmiała „Wołosewicz”, i że była to ongiś szlachta króla polskiego, pieczętująca się herbem rodowym Lis. Przodkowie ich znani byli jeszcze w XIV wieku. W jednej ze swych polskojęzycznych hramot, czyli przywilejów, z 20 lutego 1383 roku książę Witold pisał: „My, Wieliki Kniasz Vitowd, dali jesmi sludze swemu Wołoszowi seliszcze na imie Woloska, a dworziscza na rzecze Kalusze, Pesecz y Kamienna Kucza w ziemie Podolskiey, w wolosczi Bakotskiei. A zapissaliszmi jemu na thoi seliscza sto kop poluchrosskow ruskiej liczbi. A koli bichom libo sami hotili teij seliscza w Wolosza odniathi, ili komu prziswolili bichom wikupiti, thedi imajem libo sami zaplatiti jemu za ti seliscza, a libo toth, komu przizwoliliesmo, perweij sto kop dati poluhroskow ruskiei liczbi toz odniati”... (Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 6, SPb. 1895).
Od XV stulecia nagminnie spotyka się w źródłach archiwalnych wzmianki o przedstawicielach tego rodu.
Bojarzyn piński Michno Wołosewicz figuruje w 1524 roku w jednym z przywilejów, podpisanych przez królową Bonę. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 24, s. 30).
W listopadzie 1529 roku księgi magistratu m. Wilna wymieniają imię Jana Wołosewicza, księdza w Kraśnym Siole. (Akty izdawajemyje..., t. 9, s. 136).
Joniecz Wołosowycz, mieszkaniec sioła Torokańskiego, włości horodyskiej, będącej własnością biskupa wileńskiego Waleriana Protasewicza figuruje w aktach archiwalnych w 1558 roku. (Akty izdawajemyje..., t. 25, s. 7).
W 1589 roku księgi grodzkie brzeskie wymieniają imię rolnika, mieszkańca wsi Hanki Harasyma Wołosowicza. (Akty izdawajemyje..., t. 6, s. 36).
Marcjan Wołosewicz, przełożony klasztoru krońskiego (przed rokiem 1695). (Akty izdawajemyje..., t. 11, s. 265).
Eliasz Włosowicz, kapłan unicki we wsi Bezka na Chełmszczyźnie 1737. (Akty izdawajemyje..., t. t. 27, s. 236).
Od 1764 roku do co najmniej 1798 parochem kościoła unickiego we wsi Łysica był ks. Ignacy Wołosewicz.
Ksiądz unicki Łukasz Wołosewicz około lat 1775/80 był proboszczem miasteczka Mikołajew w Ziemi Nowogródzkiej.
Ignacy Włosiewicz był regentem Ziemi Wołkowyskiej, około 1795 roku, a Jerzy Wołąsewicz majstrem „strony polskiej” cechu szewców wileńskich w 1797.
Wywód Familii Urodzonego Wołosewicza herbu Lis z 1819 roku stwierdza, że „familia urodzonych Wołosewiczów jest dawna y starożytna w Królestwie Polskim i prerogatywami szlacheckiemi zaszczycona, oraz dobrze krajowi oyczystemu i tronom panujących Monarchów wiernością dla nich zasłużona, tudzież męstwem dzieł rycerskich na wielu woynach wsławiona”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1061, s. 150).
Inny Wywód Familii Urodzonych Wołosewiczów herbu Lis z 1832 roku podaje, że „familia urodzonych Wołosewiczów od najdawniejszych czasów w Xięstwie Litewskim zamieszkała, szczyciła się zawsze prerogatywami stanowi szlacheckiemu właściwemi i używała herbu Lis. Z tey familii pochodzący Dawid Salomonowicz Wołosewicz, protoplasta niniejszego wywodu, w nagrodę znakomitych zasług, a mianowicie męstwa okazanego w czasie Wojny Inflanckiej, miał sobie nadane od Zygmunta III, króla polskiego, dobra ziemne Rekoszajcie zwane, w ziemi żmudzkiej sytuowane”. Sukcesorem tych dóbr około 1631 roku został Bohdan Benedykt Wołosewicz, a później tego syn Faustyn i (po nim) wnukowie Stanisław i Jan. Syn tego ostatniego Jerzy, miał dwóch potomków, Józefa i Antoniego. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1029, s. 7-9).
Julian Wołosewicz ukończył w 1817 roku jezuicką Akademię Połocką, składając liczne egzaminy z dziedziny filozofii katolickiej i nauk ścisłych. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 1082, s. 29).
27 listopada 1819 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Dominika Teodora Wołłosewicza, herbu Lis, szlachcica powiatu wileńskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 919, s. 83).
Antoni syn Wincentego Wołosewicz po ukończeniu nauk w Gimnazjum Wileńskim w 1823 roku wstąpił na uniwersytet, gdzie się uczył rysunków, malarstwa, rzeźby i muzyki. W 1827 roku otrzymał dyplom o ukończeniu studiów. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 834, s. 44).
Po 1863 roku za polityczną nieprawomyślność w guberni kowieńskiej zwolniony ze służby został m.in. w powiecie rosieńskim „sekretarz koleżski Wiktoryn syn Antoniego Wołosewicz. Ma majątek Rakotajcie.” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr 181, s. 25).
Warto też dodać, że matka Konstantego Wołłosowicza pochodziła z równie starożytnego rodu panów Lisowskich, używających na Kresach herbów Nałęcz i Ślepowron.
Jak podaje zresztą, Adam Boniecki (Herbarz polski, t. 14, s. 366 i in) Lisowscy używali herbów Bończa, Doliwa, Jastrzębiec, Jeż, Leliwa, Lis, Lubicz, Mądrostki, Nałęcz, Nowina, Odrowąż (ci wcześnie odgałęzili się na wschód), Pomian, Poraj, Przeginia, Ślepowron. Wszyscy wywodzili się z ziem rdzennie polskich, ale znani później byli też w Prusiech, na Rusi i Litwie.
W latach 1633-1637 Jan Lisowski był początkowo landwojtem, następnie podwojewodzym połockim.
Latem 1665 r. do ksiąg wileńskiego sądu grodzkiego wpisano następującą skargę: „Jegomość pan Jan Lisowski, ziemianin Jego królewskiey mości powiatu lidzkiego, zanosi manifestatią y solennie protestuje na moskala Lwa Sytina o to y takowym sposobem, iż podczas plagi Boskiey, mając obżałowany wyuzdaną wolność nieprzyjacielską a niesłuszney ambitij w sobie postanowienie, uprzątnąwszy gwałtownie zawojowaną pannę Katarzynę Witoldowiczównę, a teraźnieyszą pana Lisowskiego małżonkę, pierwiey antycypując zginieniem y zamordowaniem strasznym, sprowadzeniem w ssyłkę, w przegróżkach codziennych sam z ust swoich przytomnie odpowiadając ponawiał, (...) Wziąwszy ją raptem y violento modo, zaraz wyrok dał: „Dziś tobie żyć ze mną, a szlub brać, a inaczey knutem bić, wisieć albo zginąć ode mnie”. A tak ni żywą, ni martwą w strachu do popa przyprowadziwszy innite poszlubił, hostiii progressu y żył niedziel dwanaście...”
Wierna wilnianka wzbraniała się przed zbliżeniem z barbarzyńską bestią. Wówczas Sytin postanowił ją „jako niewolnicę obwiesić, co miał tyran Myszecki wojewoda za codzienną pociechę na hakach ludzi wywieszać y inne morderstwa y tyranie tym podobne czynić...”. Nadszedł też w tych dniach rozkaz cara, by w powiatach wileńskim, trockim, oszmiańskim i lidzkim, zasiedlonych elementem polskim, „powyścinać ludzi y wniwecz ogniem zrujnować...”. Tylko błyskotliwe zwycięstwa wojsk królewskich pod Połońskiem i Kraśnem, które zmusiły najeźdźcę moskiewskiego do ucieczki, uratowały życie pani Lisowskiej i tysiącom innych mieszkańców tych ziem. Po wygnaniu wroga zapisano więc i powyżej zacytowaną skargę do ksiąg sądowych (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 34, s. 387-389).
Antoni Lisowski w 1818 r. był członkiem Grodzieńskiego Zgromadzenia Szlacheckiego od powiatu nowogródzkiego (Dział rękopisów Biblioteki AN Litwy, F. 150-95).
Wywód Familii Urodzonych Lisowskich herbu Nałęcz z 1819 roku stwierdza m.in., że „ta familia w kronikach i historyi narodowey Polskiey z znakomitych dzieł rycerskich y posiadania wysokich cywilnych urzędów, a mianowicie z wierności ku Monarchom i przywiązania do oyczyzny głośna, dla różnych klęsk i rewolucyi narodowey, a stąd dla zatracenia odległych wieków dokumentów, nie będąc w stanie wysokiey pochodzenia okazać epoki, zaczyna od urodzonego Józefa Lisowskiego z Korony do Litwy przybyłego”, do województwa nowogrodzkiego, co miało miejsce w roku 1713.
„Józef Lisowski, stolnik sanocki, przeniósłszy się z Korony Polskiey do Litwy i pojąwszy w małżeństwo Maryannę Wolską, używając zaszczytów szlacheckich, dziedziczył majętności Morozowicz część trzecią (...) Spłodził trzech synów, Stanisława, Benedykta i Wincentego...” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 995, s. 192-193).
l jeszcze jeden dokument, poświęcony dziejom tej rodziny, mianowicie Wywód Familii Urodzonych Lisowskich herbu Ślepowron z 1835 roku podaje, że „familia Lisowskich szczycąca się od dawnych czasów prerogatywami szlacheckimi używała i dziś używa herbu Ślepowron (...); zaczyna wywód swój od Karola Lisowskiego, który dziedziczył dobra ziemne Bolin, Turzyca, Hrehorowicze, Toronkiewicze i Zahlinniki macierzyste w powiecie połockim leżące, miał synów sześciu Dadźboga, Aleksandra, Michała, Dominika, Teofila i Stanisława” (około roku 1690) (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1045, s. 10-14).

* * *

Początkowo Konstanty Wołłosowicz uczył się w Mińskim Seminarium Duchownym, jednak kursu nauk nie ukończył. Złożył natomiast w trybie eksternalnym egzaminy maturalne i wstąpił na wydział przyrodniczy rosyjskiego uniwersytetu w Warszawie, który ukończył w 1892 roku z tytułem kandydata przyrodoznawstwa w dziedzinie chemii.
Natychmiast po tym wyjechał do Petersburga, gdzie przez pewien czas pracował w laboratorium chemicznym Akademii Nauk, a później w Instytucie Leśnym.
Zarobki były jednak tak skromne, że po prostu nie wystarczały na mniej więcej przyzwoite życie, dlatego K. Wołłosowicz wynajął się jako prywatny nauczyciel dorastającego hrabiego A. Stenbock-Fermora, wywierając bardzo korzystny wpływ na charakter młodego arystokraty, wykazującego nad wyraz ekscentryczne i rozrzutne usposobienie. Hrabia był sierotą, lecz odziedziczył po ojcu gigantyczny majątek, był właścicielem prawie połowy Uralu, z jego bezgranicznymi bogactwami naturalnymi i cywilizacyjnymi. Choć A. Stenbock-Fermor uczył się u Wołłosowicza zaledwie parę lat, przejął się jednak jego kulturą i naukami, a jego wdzięczność (choć zmienna) trwała przez wiele następnych lat i znajdowała wyraz m.in. w tym, że magnat, zamieszkały na emigracji w Paryżu, niekiedy dość hojnie wspierał finansami naukowe przedsięwzięcia swego byłego wychowawcy.
Prace naukowo-badawcze K. Wołłosowicz rozpoczął około roku 1896 w dolnym biegu rzek Dźwiny Północnej i Pinegi na terenie Rosji, a ich wyniki opublikował w artykule pod tytułem Gieołogiczeskije nabludienija w niżniem tieczienii Siewiernoj Dwiny w „Trudach Warszawskogo Obszcziestwa Jestiestwoispytatielej” w 1897 roku.
W latach 1900-1912 K. Wołłosowicz mieszkał na stałe w Petersburgu, pracował w strukturach Ministerstwa Oświecenia Publicznego. Jednak zajęcia biurowe zupełnie go nie pociągały i gdy tylko nadarzyła się okazja, udawał się w składzie wypraw naukowych na badania terenowe do Arktyki, Jakucji i gdzie indziej, by prowadzić prace w zakresie geologii i paleontologii.
Wydaje się, że pierwszą tego rodzaju wyprawą, w której wziął udział jako geolog, była ekspedycja pod kierownictwem Edwarda Tolla do regionu północnych Wysp Nowosyberykskich i Ziemi Sannikowa, która wyruszyła z Kronsztadu w połowie lata 1900 na pokładzie statku „Zaria” („Zorza”). Wyprawa, jak wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia, przebiegała w ekstremalnych warunkach przyrodniczych, i wymagała od uczestników nie lada wytrwałości, męstwa i siły woli. Zimę 1900-1901 spędzono na półwyspie Tajmyr, a latem 1901 wylądowano na odległych Wyspach Nowosyberyjskich, skąd podjęto próby penetracji rozległych obszarów Oceanu Północnego, mając na celu ponowne odnalezienie legendarnej Ziemi Sannikowa.
W wyprawie pod kierunkiem Edwarda Tolla pełnił K. Wołłosowicz funkcje dowódcy tzw. „grupy lądowej”, która dotarła do Wysp Nowosyberyjskich saniami przez Wierchojańsk i prowadziła następnie badania meteorologiczne oraz geologiczne przede wszystkim na wyspie Kotielny. Baron E. Toll w raportach do Petersburga bardzo wysoko oceniał wyniki badań K. Wołłosowicza i jego postawę życiową, zaprzyjaźnił się zresztą z Polakiem i bardzo go lubił.
Nowy rok 1902 członkowie wyprawy powitali na Wyspach Nowosyberyjskich, skąd niebawem K. Wołłosowicz z grupą naukowców odłączył się i udał – na rozkaz kierownika ekspedycji – na kontynent, by wyjednać wsparcie dla ekspedycji. Edward Toll ze swymi towarzyszami pozostał, jednak latem 1902 roku zatory lodowe uniemożliwiły mu poszukiwanie Ziemi Sannikowa, a odważni naukowcy zginęli od mrozu i głodu na dryfujących lodach. (Dopiero po trzydziestu latach ekspedycja R. Samojłowicza odnalazła ślady ich obozowiska i dziennik E. Tolla, który został w 1940 roku opublikowany jako cenny materiał naukowy).
K. Wołłosowicz po pewnym czasie przybył do Petersburga, zabiegał tu o wysłanie pomocy E. Tollowi, spisał szereg raportów, które przedstawił odnośnym władzom. Następnie zaś opracował ściśle naukowy tekst pt. O gieołogiczeskom strojenii Nowosibirskich Ostrowow Ziemli Bennetta, który został opublikowany w 1905 roku w periodyku „Zapiski Impieratorskogo Minierałogiczeskogo Obszczestwa”. Później, gdy dowiedziano się o zaginięciu E. Tolla, K. Wołłosowicz przygotował do druku w języku niemieckim książkę pt. Die russische Polarfahrt der „Zarja” 1900-1902, w której zamieścił również własny rozdział O pracach naukowych barona Tolla i ogólnych wynikach geologicznych jego ostatniej ekspedycji. Książkę wydano w Berlinie w 1909 roku i wzbudziła ona duże zainteresowanie w europejskich kołach naukowych. (Baron Edward Toll był Niemcem z pochodzenia, człowiekiem o wybitnych zaletach umysłu i charakteru).
W tymże czasie K. Wołłosowicz sporządził pierwszą w historii nauki rosyjskiej mapę geologiczną Wysp Nowosyberyjskich oraz przekazał Cesarskiej Akademii Nauk dużą kolekcję kości ssaków czwartorzędowych, którą zgromadził w czasie wyprawy na te wyspy.
W 1903 roku K. Wołłosowicz ożenił się z panną Aleksandrą Ławrową i na krótko wyjechał z nią do Szwajcarii; traf chciał, że znajomi zaprosili go na spotkanie W. Lenina z rosyjskimi emigrantami w Zurychu. Obecni na spotkaniu tajni agenci policji rosyjskiej zakomunikowali o tym do Petersburga i powracający do Rosji z podróży poślubnej K. Wołłosowicz został aresztowany i osadzony na okres kilku miesięcy w więzieniu. Po zwolnieniu kontynuował opracowywanie materiałów przywiezionych przez siebie z polarnej wyprawy.
Wracając nieco wstecz zauważmy, że ekspedycja Edwarda Tolla, w której uczestniczył i K. Wołłosowicz, stanowiła ważny moment w dziejach nauki rosyjskiej i światowej. W książce Historia poznania radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 564-566) czytamy o niej: „Pod koniec XIX i na początku XX w. w kołach geograficznych odżyła dyskusja na temat zagadkowych ziem widzianych na północ od przybrzeżnych archipelagów. Szczególne zainteresowanie wzbudzał problem „Ziemi Sannikowa”, co pozostawało w związku z informacjami dostarczonymi przez E. W. Tolla. Udało się przekonać rząd carski o konieczności wysłania dużej ekspedycji, której celem byłoby poszukiwanie tajemniczej „Ziemi Sannikowa”. Zdaniem Ministerstwa Żeglugi ekspedycja Tolla na Wyspy Nowosyberyjskie miała umocnić pozycje Rosji i zapobiec „... niekontrolowanemu wykorzystaniu bogactw naturalnych przez przedsiębiorczych obcokrajowców”. Wyprawę Tolla oficjalnie nazywano Rosyjską Ekspedycją Polarną. Toll wypłynął z Kronsztadtu 10 lipca 1900 r. na nabytym w Norwegii statku „Zaria”. W ekspedycji udział wzięli znakomici żeglarze i uczeni tego okresu, między innymi geodeta i meteorolog F. A. Matisen, zoolog A. A. Białynicki-Birula, kierownik grupy technicznej budującej magazyny żywnościowe na wyspach – geolog K. A. Wołłosowicz, kapitan N. N. Kołomiejcew, bosman N. A. Biegiczew i inni.
Pierwsze zimowisko „Zari” miało miejsce na Tajmyrze (76°08´ szer. geogr. pn., 95°06´ dł. geogr. wsch.) w zatoce Kolin Arczer (zalew Zari). Okres zimy poświęcono badaniom wybrzeża, jego zatok i zalewów. Żeglarze odkryli dziesiątki nowych obiektów geograficznych. Na mapach ekspedycji pojawiło się 250 nowych, głównie rosyjskich nazw geograficznych. Szczególnie dokładnie opisano archipelag Nordenskjölda. Prowadzący prace opisowe F. Matisen wydzielił w tym archipelagu cztery grupy wyspowe – Litk’ego, Cywolki, Pachtusowa i Wilkickiego; ogółem opisano 40 wysp. W kwietniu i maju 1901 r. Toll, niezadowolony z kapitana Kołomiejcewa, odesłał go wraz z Rastorgujewem na Wyspę Kotielną pod pretekstem zbudowania tam nowych magazynów. W czasie podróży saniami dwóch odważnych żeglarzy wykonało marszrutowe zdjęcie Zatoki Tajmyrskiej i ujścia rzeki Tajmyry, wnosząc wiele istotnych poprawek do ich zarysów na mapie.
Z nastaniem okresu nawigacyjnego „Zaria” bez przeszkód przepłynęła na Wyspy Nowosyberyjskie, a stąd wyprawiła się na północ, aby odszukać „Ziemię Sannikowa”. Jednak próba dopłynięcia do Wyspy Bennetta, otoczonej zwartym pierścieniem lodów, zakończyła się niepowodzeniem. „Zaria” zmuszona była powrócić do Zatoki Nierpicznej, gdzie miało miejsce jej drugie zimowisko. Po pewnym czasie przybyła tutaj z Leny grupa Wołłosowicza w składzie: inżynier M. J. Brusniew, student O. F. Fiongliński i inni.
W maju 1902 r. Toll postanowił nie czekać na początek sezonu nawigacyjnego i przedsięwziął wyprawę na saniach na Wyspę Bennetta. Kierownictwo ekspedycji Toll przekazał kapitanowi „Zari” F. Matisenowi, uzgodniwszy z nim, że statek dopłynie do wyspy 21 sierpnia 1902 r.
Podróż na Wyspę Bennetta miała pomyślny przebieg. Z wyspy Kotielnyj grupa Tolla przeniosła się z badaniami na Wyspę Faddiejewską oraz Nową Syberię i dopiero stąd na Wyspę Bennetta. Badacze spędzili tutaj całe lato, ale „Zaria” nie pojawiła się (wszystkie próby kapitana F. Matisena podpłynięcia do wyspy kończyły się niepowodzeniem). W listopadzie 1902 r. czterech członków wyprawy postanowiło przejść cieśninę po dryfującym i stałym lodzie, ale w drodze wszyscy zginęli. Przyczyn ich śmierci nie udało się ustalić. W roku 1903 Akademia Nauk zorganizowała dwie ekspedycje ratunkowe: na saniach – w celu penetracji Wysp Nowosyberyjskich na czele z M. I. Brusniewem i na statku wielorybniczym, którym dowodził N. A. Biegiczew. Na Wyspie Bennetta załoga statku odnalazła dokumenty Tolla i jego notatkę pozostawioną dla tych, którzy będą go poszukiwać, zbiory geologiczne i mapy Wyspy Bennetta.
Już w okresie przygotowywania planu Rosyjskiej Ekspedycji Polarnej E. W. Toll pisał: „Jaki by nie był koniec zamierzonego przeze mnie przedsięwzięcia, nasza ekspedycja niewątpliwie zostawi pewien ślad w nauce”. Nie pomylił się. Naukowe rezultaty ekspedycji są poważnym przyczynkiem do badań Tajmyru i Wysp Nowosyberyjskich. Jej obserwacje i badania zajęły wiele miejsca w 42 wydaniach „Zapisok Akademii nauk” (wydziału fizyczno-matematycznego). Tołmaczew przeprowadził zwiad geologiczny basenów chatangsko-anabarskiego i piasińskiego, uściślił wiadomości o przyrodzie i rzeźbie tego ogromnego terytorium. Ekspedycja zbadała częściowo solny pagór na półwyspie Jurung-Tumus, odkryła w dolnym biegu rzeki Chatangi pokłady węgla kamiennego i wskazała na możliwość występowania złóż ropy naftowej w okolicy zatoki Nordwik, co później potwierdzili geolodzy radzieccy.
W roku 1908 odkryto po raz drugi wyspę leżącą na wschód od wejścia do Zatoki Chatańskiej. Odkrył ją i naniósł na mapę jenisejski przemysłowiec, uczestnik ekspedycji Tolla – N. A. Biegiczew. Na wniosek I. P. Tołmaczewa Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne nadało wyspie imię Biegiczewa.
Najważniejsze jednak wydarzenia miały miejsce na wschód od rzeki Leny, od ujścia której proponowano rozpoczynanie rejsów statków.
W roku 1909 przybyła tu ekspedycja leńsko-kołymska K. A. Wołłosowicza, aby wybrać miejsce pod budowę bazy i stacji. Wołłosowicz miał przeprowadzić marszrutowe zdjęcie wybrzeża morskiego i przy okazji poczynić obserwacje geologiczne i meteorologiczne.
Podzieliwszy się na dwie grupy: zachodnią i wschodnią (zachodnią kierował K. A. Wołłosowicz, wschodnią – I. P. Tołmaczew), ekspedycja objęła badaniami obszar nadbrzeżny od ujścia Leny do Cieśniny Beringa. Określono dziesiątki punktów astronomicznych i przeprowadzono niwelację barometryczną.”
Jeśli chodzi o tę drugą wyprawę, już pod kierownictwem Konstantego Wołłosowicza, to Cesarska Akademia Nauk zleciła jej zorganizowanie jeszcze w roku 1908, a celem miało być kontynuowanie badań Jana Czerskiego, tragicznie przerwanych przez jego przedwczesną śmierć. (Porównaj: Jan Ciechanowicz, W bezkresach Eurazji, Rzeszów 1997, s. 58-73).
Jako instytucja finansująca tę ekspedycję figurowało rosyjskie Ministerium Przemysłu i Handlu. Wyprawa dotarła do Gór Charaułaskich, przecięła rozległe tereny od zatoki Buor-Chaja do ujścia Leny, odkrywając i nanosząc na mapy szereg lodowców i pomniejszych jezior. Prócz tego K. Wołłosowicz prowadził badania paleontologiczne i geologiczne nad jeziorem Tastach, na Wyspach Faddiejewskiej i Lachowskich. Koło rzeki Sanga-Jurach udało mu się odnaleźć kompletne szczątki mamuta, jak też dokonać innych interesujących odkryć i obserwacji naukowych. Jednocześnie pod kierownictwem K. Wołłosowicza kształciło się, nabierało doświadczeń i umiejętności kilku nieco młodszych rosyjskich badaczy, którzy wyrośli niebawem na słynnych uczonych, a jednym z nich był Iwan Tołmaczew.
W cytowanej powyżej zbiorowej monografii Historia poznania radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 449-450, 564-565, 568-569) znajdujemy bardzo wysoką ocenę działalności Wołłosowicza. I tak w podrozdziale pt. Ekspedycja Tołmaczewa i Wołłosowicza czytamy: „Ekspedycja leńsko-kołymska pod przewodnictwem K. A. Wołłosowicza została zorganizowana i wysłana w 1909 r. przez ministerstwo handlu i przemysłu. W ekspedycji tej wziął udział G. J. Siedow, przyszły naczelnik pierwszej rosyjskiej ekspedycji na biegun północny, a także i I. P. Tołmaczew kierujący w ekspedycji Wołłosowicza grupą pracującą na wschód od Kołymy. Celem tej ekspedycji było sprawdzenie możliwości żeglugi kabotażowej wzdłuż wybrzeży Syberii na wschód od ujścia Leny oraz możliwości wpływania w ujścia rzek, a także do zasłoniętych zatok i zalewów. Zebrano również materiały dotyczące budowy geologicznej wybrzeży Morza Arktycznego i niektórych większych rzek. Niestety większa część materiałów nie została opublikowana, a zbiory zaginęły. Jedynie rozprawy astronoma ekspedycji E. F. Skworcowa i geologa I. P. Tołmaczewa dają pewien pogląd o obserwacjach prowadzonych podczas ekspedycji nad warunkami przyrodniczymi i życiem miejscowej ludności. E. F. Skworcow w swojej pracy zaznaczył, iż nad Janą i Kołymą lasy stopniowo rzedną, ale pojedyncze duże drzewa spotyka się jeszcze na znacznej przestrzeni. Dalej w kierunku północy rozciąga się już tylko tundra krzewiasta, a drzewa spotyka się tylko w osłoniętych od wiatru dolinach i to tylko na południowych zboczach dobrze nagrzewanych przez słońce.
Ekspedycja I. P. Tołmaczewa, działająca w środkowej części zachodniej Jakucji, nad górną Chatangą i Wilujem, ustaliła, że trapy na wysokich równinach Wyżyny Środkowosyberyjskiej rozciągają się daleko na zachód, wschód i północ. Jednym z ciekawszych i w znaczeniu naukowym najpoważniejszych osiągnięć tej ekspedycji było odkrycie anabarskiego masywu krystalicznego i wydzielenie go jako odrębnej jednostki strukturalno-tektonicznej, jednej z najstarszych na kontynencie Azji. I. P. Tołmaczew rozpatrywał ten masyw jako ogromne plateau, wyniesione w centrum i stopniowo obniżające się ku peryferiom. Największą wysokość plateau określił w przybliżeniu na 1000 m (według dzisiejszych pomiarów najwyższy jego szczyt Lucza-Ongoton osiąga 1044 m n.p.m.). Ciekawe są też obserwacje roślinności prowadzone na północnych zboczach Płaskowyżu Anabarskiego w pasie przechodzenia od tajgi do tundry. W ten sposób została ujawniona jeszcze jedna tajemnica wewnętrznych słabo zaludnionych rejonów Syberii.” (...)
Jeszcze w trakcie trwania leńsko-kołymskiej wyprawy Wołłosowicz opublikował w 1909 roku w „Izwiestijach Impieratorskoj Akadiemii Nauk” dwa teksty: Raskopki Sanga-jurachskogo mamonta w 1908 godu oraz Soobszczienije o pojezdkie mieżdu Lenoj i ozierom Tastach letom 1908 goda. W 1915 roku ukazała się poświęcona tymże zagadnieniom rozprawa Mamont ostrowa Bolszogo Lachowskogo. Kilka książek opracowanych na podstawie ekspedycji leńsko-kołymskiej zaginęło w ogóle, niektóre pozostały w rękopisie i były znane tylko wąskiemu gronu specjalistów z Cesarskiej Akademii Nauk. Uwzględniono je jednak w trakcie realizowania dalszych planów badania i zagospodarowywania terenów Jakucji. Liczne rękopisy wybitnego uczonego są przechowywane w petersburskim i moskiewskim oddziałach Rosyjskiej Akademii Nauk, stanowiąc obecnie przedmiot zainteresowania historyków nauki.
K. Wołłosowicz pisał nie tylko o zagadnieniach geologii i paleontologii, zahaczał też o tematykę meteorologiczną, botaniczną, zoologiczną, klimatologiczną, topograficzną, a także związaną z kwestiami żeglugi rzecznej i morskiej, wojskowości, budownictwa na terenach tundry i in.
Jego dorobek teoretyczny był bardzo wysoko oceniany przez takie autorytety nauki międzynarodowej, jak np. profesor W. Obruczew, R. Samojłowicz, A. Mielnikow.
Późniejsi rosyjscy badacze terenów polarnych w uznaniu ogromnych zasług naszego rodaka dla nauki nadali jego imię nie tylko szeregowi kopalnych organizmów roślinnych i zwierzęcych (np. Piscea wollosowiczi), ale też przylądkowi i wyspie u wybrzeży archipelagu Ziemia Północna.
Życie Konstantego Wołłosowicza zakończyło się tragicznie. W 1917 roku wraz z rodziną przeniósł się ze zbolszewizowanego Piotrogrodu do miasta Essentuki, gdzie jego żona pracowała w charakterze lekarki, on zaś przez parę lat wojny domowej pozostawał, praktycznie rzecz biorąc, bez zatrudnienia i bez zarobku. Były to niesłychanie dramatyczne i trudne lata. Jak ustalił historyk białoruski Walenty Hryckiewicz w swej książce Ot Niemana k bieriegam Tichogo Okieana (Mińsk 1986, s. 282), Konstanty Wołłosowicz zginął tragicznie w katastrofie kolejowej pod stacją Bespałowka koło Charkowa na Ukrainie 25 września 1919 roku. Być może to wydarzenie było powiązane w jakiś sposób z walkami, które wówczas wrzały na tamtych terenach między Białą Gwardią, Czerwoną Armią i oddziałami ukraińskimi...
Syn Konstantego Wołłosowicza, także Konstanty (1909-1973) również był geologiem i przez kilka dziesięcioleci pracował na północy ZSRR; jego zaś żona Erna Arturowna Kalberg posiadała nawet honorowy tytuł Zasłużonego Geologa Federacji Rosyjskiej. Dalsi potomkowie K. Wołłosowicza są obecnie obywatelami Rosji.

* * *

Wydaje się, że z tejże rodziny polsko-litewskich Wołosewiczów pochodzi znany rosyjski pisarz, dysydent w okresie ZSRR i obrońca praw człowieka, piszący pod pseudonimem Gieorgij Władimow. Józef Smaga pisze o nim w Leksykonie Kto jest kim w Rosji po 1917 roku (Kraków 2000, s. 314-315):
„Urodził się 19 II w Charkowie. Absolwent prawa Uniwersytetu Leningradzkiego (1953). W 1946 udał się do Zoszczenki, by wyrazić mu szacunek po skrytykowaniu go przez Żdanowa. Sławę przyniosła mu opowieść Katastrofa (1961), łamiąca konwencje tzw. literatury młodzieżowej. Utwór przeczytał papież Jan XXIII. Na jednej z audiencji usłyszał on od dziennikarzy, iż daremnie usiłuje nawiązać stosunki z krajami bloku wschodniego, „twierdzą bezbożnictwa, która może szkodliwie oddziałać na wierzących w naszych krajach”, na co odpowiedział: „Nie byłbym takim pesymistą. Niedawno przeczytałem powieść młodego pisarza radzieckiego o zwykłym kierowcy, zajętym ustawiczną pogonią za chlebem powszednim. Ale ja i tam dostrzegłem krach ateizmu, bo z książki niezbicie wynika, że zanik duchowości może stać się przyczyną zguby człowieka. Autor nie pisał książki na zamówienie kościoła, to typowo świecka literatura. Ale pisał ją chrześcijanin, pewnie nie podejrzewający, że nim jest”. W 1967 wystąpił w obronie zniesławianego Sołżenicyna. W liście do IV Zjazdu Związku Pisarzy Radzieckich apelował: „Niechże się Zjazd nie obrazi, ale imiona 9/10 jego delegatów nie przejdą do następnego stulecia. Tymczasem Aleksander Sołżenicyn, duma literatury rosyjskiej, będzie sławny znacznie dłużej”. W 1977 wykluczony ze Związku Pisarzy, wkrótce potem stał na czele moskiewskiej sekcji Amnesty International. W V 1983 poczuł się zmuszony do opuszczenia ZSRR. Mieszkając w RFN, w 1984-86 stał na czele czasopisma „Grani”. Za arcydzieło w powszechnej opinii czytelników i krytyki uznano jego Wiernego Rusłana (publ. w 1975), utwór dłuższy czas krążący w „samizdacie”, szczególnie popularny w Polsce okresu stanu wojennego. Historia psa obozowego, który po skończonej służbie nie jest już w stanie nie być oddanym strażnikiem świata za drutami kolczastymi, ukazuje głębię zniewolenia ofiar totalitaryzmu oraz wymienność ról ofiary i kata. Ten opis cywilizacji łagrowej jest jedną z najgłębszych analiz totalitaryzmu w literaturze pięknej. W Niech się Pan nie przejmuje, Maestro (1982) Władimow sugestywnie opisał okres szykan, jakim został poddany przez władze i współdziałający z nimi „prosty lud”. Twórczość Władimowa wyrasta z tradycji prozy rosyjskiej, łącząc mistrzostwo artystyczne z dążeniem do autentyzmu i obrony ludzkiej podmiotowości. Po raz pierwszy Polskę odwiedził w 1964, po raz drugi w II 1999, z okazji tłumaczenia jego powieści Generał i jego armia (1994), będącej ambitną próbą odkłamania tematyki II wojny światowej w duchu tradycji batalistycznej Lwa Tołstoja. W publicystyce nie przestaje ostrzegać przed narastającą w Rosji groźbą faszyzmu, bronić zasad demokracji i pluralizmu. Zarówno w swej postawie życiowej, jak i twórczości jest jednym z symboli pisarskiej godności, niezależności i obrony wartości humanistycznych podeptanych przez system totalitarny.”

* * *

I wreszcie jeszcze jednym znakomitym reprezentantem rodu jest poeta polski Michał Wołosewicz, urodzony 8 września 1926 roku w miejscowości Stare Rakliszki (gmina Bieniakonie, powiat lidzki, województwo nowogródzkie), jeden z najbardziej utalentowanych twórców literatury na polskich ziemiach, okupowanych przez ZSRR w 1939 roku. Jego utwory cechuje głęboki patriotyzm, szczerość, łatwo rozpoznawalny, indywidualny styl myśli i wyrazu.
W jednym z wierszy z roku 1994 Michał Wołosewicz pisał:

Zważcie kochani moi
harmonia tych słów miła, bliska, swojska,
a była tu wówczas ma Ojczyzna Polska.
Piękne było niebo, łąki, pola, lasy –
chodziłem do szkoły – już do szóstej klasy –
gdy wybuchła wojna – O! Wspomnieć serce boli –
rzucano mnie jak piłkę – z niewoli do niewoli.
Były nawet chwile, że mój Kraj rodzinny
miewał nazwy obce i był jakby „inny”.
No i dzisiaj są także zniekształcone słowa,
co głosi swym szyldem „granica państwowa”.
Mieszkam w Białorusi – a Litwa za rzeką –
lecz granica Polski daleko, daleko...
Bywa ktoś mi takie pytanie zadaje:
„Kim jestem w tej chwili? Komu honor daję?”
Odpowiadam szybko: „Jestem z Wileńszczyzny –
ja synem tej ziemi – Polak bez Ojczyzny,
bo tu moce piekieł ziściły swe plany –
ja przez „sojuszników” w Jałcie zaprzedany.”
Dziś o tem historia „wstydliwie” wspomina –
nie znano, nie chciano znać planów Stalina,
ćmiąc grube cygara anglosaskim stylem
jeden był Rooseveltem, a drugi Churchillem.
Przecież to oni depcząc prawdę, prawo, honor, cnotę,
wypełnili iście szatańską robotę.
Dali mi „rozkosze” sowieckiego „raju”
a dziś – nazwę obcego – w swym rodzinnym Kraju.

Zienkiewicz



Jest to dawny ród, od dawna znany w różnych dzielnicach Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jedni z Zienkiewiczów czują się Polakami, inni Litwinami, Białorusinami czy Rosjanami, choć w ich żyłach płynie najczęściej ta sama krew. Ale przecież narodowość jest kategorią kulturową, psychologiczną, duchową, nie zaś biologiczną...
Zienkiewiczowie używali herbu Siestrzeniec i od wieków byli znani na Wileńszczyźnie, Witebszczyźnie i Grodzieńszczyźnie. Na Nowogródczyźnie pieczętowali się godłem Siekierz, a w powiecie poniewieskim na Żmudzi – Pobóg. Szczególnie gęsto rozsiedleni w powiatach: trockim, wileńskim, dziśnieńskim, rosieńskim, wołkowyskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 703; f. 391, z. 7, nr 1444, 4117; f. 391, z. 4, nr 3471, f. 708, z. 2, nr 1752).
Bazyli Zienkiewicz w 1610 roku był sędzią ziemskim słonimskim.
Jan Zienkiewicz w 1654 roku był jednym z obrońców Smoleńska przed agresją Moskwy.
W połowie XIX wieku Jan Zienkiewicz, absolwent gimnazjum w Krożach i Uniwersytetu Wileńskiego, pracował w pierwszym gimnazjum wileńskim w charakterze nauczyciela rysunku, choć był – jak świadczą współcześni – „głuchy jak pień”. (Por.: Zygmunt Mineyko, Z tajgi pod Akropol, s. 64).
Zatwierdzony przez urząd heraldyczny w Mińsku Litewskim 11 lutego 1819 roku Wywód familii urodzonych Zieńkiewiczów herbu Siestrzeniec brzmi jak następuje: „Przed Nami, Michałem Deszpott z Bratoszyna Zenowiczem, mińskim guberńskim szlachty marszałkiem, radcą stanu, kawalerem Orderu ś-go Stanisława pierwszej klassy, prezydującym, oraz deputatami z powiatów tejże gubernii do przyjmowania i rozstrząsania dowodów szlacheckich obranemi, – złożony został „Wywód familii urodzonych Zieńkiewiczów herbu Siestrzeniec czyli Leliwa”, na linii do wywodu podanej i przez nas, Deputację, w pokoleniach dziewięciu, imionach sześćdziesiąt pięciu konotowanej, od urodzonego Wincentego, syna Nikodema, Zieńkiewicza podpisany. – Którego starożytne nadanie, dystynkcja, szlachetność, używanie prerogatyw tego stanu z prezentacji mnogich dokumentów, a najbardziej z dekretów wywodowych jednego roku 1773, januarii szesnastego dnia w sądzie ziemskim Prowincji Połockiej, drugiego roku 1792 februarii trzeciego dnia w Deputacji Namiestnictwa Połłockiego uzyskanych. – Też dowodów possessyi ziemskiej, metryk chrzestnych i spisków szlacheckich od wskazanego protoplasty urodzonego Helima Zieńkiewicza, następnie wykładaną była: – Że urodzeni na Jelni Zieńkiewiczowie (...) posiadali (...) grunta, także z processem w Zamku Newelskim, roku 1648”...
W dalszym ciągu następuje lista pokoleń i osób panów Zieńkiewiczów, siedzących w okolicy Newla na Białej Rusi.
Paru szczegółów o tej rodzinie dostarczył autorowi niniejszego opracowania p. Adam A. Pszczółkowski z Warszawy, który we wrześniu 1999 roku pisał w liście: „Jeżeli idzie o Zienkiewiczów, to wiem tyle, że mój praprapradziad Michał, zamieszkały gdzieś w okolicy Wilna z Martyjanny Perepiecza miał syna Władysława, uczestnika powstania styczniowego. W 1864 roku wraz z żoną Antoniną Jasieńczyk-Michałowską (1842-1897), w obawie przed represjami, przeprowadził się do Carskiego Sioła i tam mieszkał do końca życia. Z sześciorga ich dzieci trzech synów ukończyło elitarne uczelnie. Jeden z nich, Michał (absolwent Korpusu Kadetów w St. Petersburgu, szkoły junkrów w Wilnie i Akademii Wojskowej w Oranienburgu) doszedł nawet do stopnia pułkownika w armii carskiej, a w II Rzeczypospolitej wyniesiono go do rangi generała brygady.”



Michał Zienkiewicz


Michał Aleksandrowicz Zienkiewicz urodził się 21 maja 1891 roku w miejscowości Nikołajewskij Gorodok w guberni saratowskiej, zmarł 16 września 1973 roku w Moskwie. Jego ojciec, Polak, z zawodu nauczyciel, należał do rodziny od dawna znanej w Wielkim Księstwie Litewskim.
Wiersze M. Zienkiewicza cechuje rzadko spotykana głębia metafizyczna i niekłamane religijne ukierunkowanie, porównywalne w jakiś sposób z klimatem poezji ks. Jana Twardowskiego, wielkiego poety polskiego XX wieku. Duch katolicyzmu niewątpliwie jest obecny w szeregu utworów Zienkiewicza, mimo iż pisane one były w języku rosyjskim, który się kształtował i rozwijał na glebie mentalnej chrześcijaństwa wschodniego. Nie dotyczy to oczywiście wierszy wymuszonych na poecie przez system sowiecki, które nie były niczym innym, jak tylko oddaniem cesarzowi tego, co cesarskie, i z których sam autor nieraz drwił.

Nastrój uroczystej zgrozy panuje w wierszu: Nawodnienje w Leningradie (1924):

S usypalnic sobornych wychodiec miertwyj,
Ottuda, gdie prizraki proszłogo spiat,
God nawodnienja dwadcat’ czietwiertyj
Jubilejem stoletnim jawiłsia wspiat’.
(...)

I wołny gulajut po letniemu sadu
Razgulnoj watagoju wdol allej,
I statui walat, i s nimi niet sładu,
Rwut lipy s korniami, burlat wsio naglej.
(...)
W soborie molaszczijesia, wy zapierty!
Wam nie pomożiet ziemnoj pokłon,
Wołny ubijcy was żdut na papierti,
Powalat, udawiat w korniach kołonn.
(...)

A na płoszczadi, tam, gdie wołny, głodaja,
U Miednogo Wsadnika liżut granit,
Miertwiec, ot ostrowa Gołodaja
Priniesiennyj, na mramornom zwierie sidit.

Sumasszedszij w płaszczie, kogo on duraczit?
Utoplennik blednyj, kak on znakom!
Issochszije palcy klesznieju raczjej
Sżimaja, komu on grozit kułakom?

Dawno ogłochszij w czugunnom szumie,
Tiepier’ biesstraszno skwoź grochot i woj,
Gigantu kriczit so złoradstwom biezumiec:
„Zdieś gorod Lenina, a nie twoj!

Literaturoznawca niemiecki Wolfgang Kasack w następujący sposób pisze o twórczości Michała Zienkiewicza:
„Pierwszy zbiorek jego wierszy pt. Dikaja porfira 1912 (Dzika porfira) ukazał się w petersburskim wydawnictwie Cechu Poetów. W 1915 ukończył studia prawnicze na uniwersytecie w Petersburgu, następnie przez dwa lata studiował filozofię w Jenie i Berlinie. W 1923 przeniósł się do Moskwy, gdzie został współpracownikiem wydawnictwa „Ziemla i Fabrika”. Dostosowywał tematykę swoich utworów do oczekiwań partii. Do 1937 opublikował 8 tomików poezji. Główne miejsce w jego działalności literackiej zajmowały przekłady poezji. W 1947 wstąpił do partii, a w 1954 tylko raz został wydelegowany na zjazd pisarzy. Wybór wierszy pt. Skwoź grozy let (Przez burze lat) wydał w 1962. Mieszkał w Moskwie. We wczesnym okresie twórczości Zienkiewicza, upływającym pod znakiem akmeizmu, przeważały wiersze ciężkie, do których tematów i obrazów szukał w czasach prehistorycznych. Ukazanie nicości człowieka w owych utworach wywołało krytyczne uwagi o pesymizmie autora. Zienkiewicz tworzył również wiersze o wojnie, w których ukazywał jej okrucieństwo i wyrażał wiarę w przyszłe życie. Opisy zebrań partyjnych, zachwyt nad techniką, stosowaną w rolnictwie, wychwalanie sowieckich lotników i wielkości Stalina (m.in. w wierszach publikowanych przed 1939 na łamach miesięcznika „Nowyj Mir”) cechuje powierzchowność, właściwa utworom napisanym w duchu realizmu socjalistycznego. Natomiast przekłady Zienkiewicza cieszyły się zasłużonym uznaniem.”
W 1944 roku powstał melodyjny i śpiewny wiersz M. Zienkiewicza pt. Dalniaja doroga:

Na duszie triewoga
I kopytnyj stuk,
Dalniaja doroga,
Chołodok razłuk.

Słowno na rasswietie
Dan k otjezdu znak.
Stielet zimnij wietier
Po nogam skwozniak

Kto-to w dwier wynosit
Cziernyj cziemodan
Kto-to mnie podnosit
Ogniennyj stakan.

Pju ja, nie pjanieja,
I cziemu-to rad.
Czji żie mnie na szieju
Ruki wdrug wzletiat?

Mnie wied’ nie żienitsia,
Pust’ w poslednij raz
Połychnut zarnicy
Nieprogladnych głaz.

Po wietru biez boli
Grust’ tosku raskiń...
Kołokolczik w pole:
Diń-diń-diń... Diń-diń...

Atmosferą czułości, tolerancji i dobroci promieniuje szereg utworów M. Zienkiewicza na tematy zwykłej ludzkiej codzienności, jej małych i większych dramatów.
W 1955 roku poeta napisał śliczny wiersz pt. Najdienysz:

Priszieł sołdat domoj s wojny,
Gladit: w pieczi ogoń gorit,
Stoł czistoj skatiertju nakryt,
Czrez kraj kwaszni tiekut bliny,
Da niet choziajki, niet żieny!

On skinuł wieszcziewoj mieszok,
Wział dla prikurki ugolok.
Pod pieczkoj, tam, gdie tiemnota,
Głaza blesnuli... Czji? Kota?
Myszinyj szoroch, tichij wzdoch...
Nagnułsia: diewoczka let trioch.

– Ty czto sidisz tut? Wylezaj! –
Mołczit, gladit wo wsie głaza
Pugliwieje zwierienyszka.
Swietlej kudieli wołosa,
Na wasilkach – rosa – sleza.
– Kak zwat’ tiebia? – Alenuszka.

– A docz’ ty czja? – Mołczit... – Niczja.
Naszła mamańka u ruczja
Za dalnieju połosońkoj,
Pod biełoju bieriozońkoj.
– A mamka gdie? – Ukryłaś w roż’.
Boitsia, czto ty nas ubjosz’... –

Sołdat wotknuł w chleb ostryj noż,
Opiersia kułakom o stoł,
Kułak swincom nalit, tiażioł.
Mołczit sołdat, w okno gladit,
Tuda, gdie tropka wjotsia wdal.
Najdienysz riadom s nim sidit,
Nad sierdciem tieriebit miedal.

Kak byt’? W tumanie gołowa.
Prochodit czas, a możiet, dwa.
Sołdat gladit w okno i żdiot:
Pridiot żiena il nie pridiot?
Kak tut poładisz, żdi nie żdi...
A diewoczka k jego grudi
Priżałaś blednym liczikom,
Diesziowym blekłym sitczikom...

Wzglanuł: u pritołki żiena
Stoit, potupiwsziś, bledna...
– Wchodi, żiena! Pieki bliny.
Wiernułsia ciełym muż s wojny.
Byłoje porostiet byljom,
Kak dalniaja storonuszka.
Po-nowomu my zażiwiom,
Wot nasza docz’ – Alenuszka!

W tym właśnie duchu współczucia z ludźmi i ze światem utrzymana jest większość utworów poetyckich Michała Zienkiewicza, znakomitego poety, któremu przyszło żyć i tworzyć w bardzo trudnych czasach totalitaryzmu.



Leon Zienkiewicz


Profesor Leon Zienkiewicz, jeden z koryfeuszy oceanologii, hydrobiologii i zoologii światowej XX wieku przez czterdzieści lat (1930-1970) kierował Katedrą Zoologii Bezkręgowców Uniwersytetu Moskiewskiego, wychował plejadę znakomitych specjalistów, pracujących później nie tylko w Rosji, ale też na Ukrainie, Litwie, Estonii, Azerbejdżanie.
L. Zienkiewicz wydał szereg fundamentalnych prac: Oczierki po ewolucji dwigatielnogo apparata żiwotnych (1944), Biołogija moriej SSSR (Moskwa 1963); Kratkij kurs zoołogii (Moskwa 1955); Moria SSSR i ich fauna (Moskwa 1948); Moria SSSR, ich fauna i fłora (Moskwa 1956); Fauna i biołogiczeskaja produktiwnost’ moria (Moskwa 1951); Izbrannyje trudy w 2 tomach (Moskwa 1977).
Pod jego redakcją naukową wydano również sześciotomową edycję Żizń żiwotnych (Moskwa 1968-1971) oraz szereg tomów zbiorowych z dziedziny nauk biologicznych i przede wszystkim oceanografii. Ogólna liczba jego własnych opublikowanych tekstów przekracza granicę 250 jednostek. Szereg jego artykułów i książek, jak np. Biologia mórz ZSRR, stało się klasycznymi dziełami w zakresie hydrobiologii światowej i zostało przetłumaczone w Wielkiej Brytanii, USA, Japonii, Chinach, innych krajach.
L. Zienkiewicz został laureatem Nagrody Państwowej ZSRR oraz Nagrody im. W. Lenina w dziedzinie biologii, Nagrody im. M. Łomonosowa Uniwersytetu Moskiewskiego, złotego medalu im. F. Littkego Towarzystwa Geograficznego ZSRR, francuskiego medalu imienia Alberta I, radzieckich orderów Lenina i Czerwonego Sztandaru Pracy. Jego imię nadano górze podwodnej oddzielającej Ocean Spokojny od przetoki Kuryło-Kamczackiej, jak też kilku dziesiątkom gatunków podwodnej flory i fauny. Profesor, członek akademii nauk i towarzystw naukowych Indii, Danii, Serbii, Anglii; miał tytuł doktora honoris causa uniwersytetu w Marsylii. Był, krótko mówiąc, jednym z najwybitniejszych uczonych XX wieku.

* * *

Leon (Lew) Zienkiewicz urodził się 17 czerwca 1889 roku w mieście Carewie guberni astrachańskiej. Jego ojciec był lekarzem weterynarii. Ukończył gimnazjum w Orenburgu, gdzie się po raz pierwszy zainteresował biologią, gdy znany zoolog K. Jagodziński, który w tym czasie bawił w Orenburgu z cyklem wykładów publicznych, podarował gimnazjaliście książkę K. Timiriaziewa Karol Darwin i jego nauka. Na razie jednak zainteresowania młodego człowieka nie były dość wykrystalizowane i Zienkiewicz w 1908 roku wstąpił na studia wyższe do Uniwersytetu Moskiewskiego na wydział prawa, który też ukończył w 1912 roku, a potem wstąpił na wydział przyrodniczy tejże uczelni, który pomyślnie ukończył w 1916 roku.
Trzeba bowiem przyznać, że głębsze zainteresowanie naukami biologicznymi powstało w umyśle młodego człowieka jeszcze w 1911 roku, kiedy to został on zawieszony czasowo w prawach studenckich (za udział w ruchu rewolucyjnym) i wysłany do Tuły, gdzie się zapoznał i trafił pod wpływ A. Syrokomli-Sopoćki, wybitnego entomologa polskiego pochodzenia, także wywodzącego się z ziem W. Ks. Litewskiego. Renomowany uczony zaproponował młodemu człowiekowi zajęcie się zbieraniem szkodliwych owadów oraz opisaniem szkód przez nie wyrządzanych roślinom i Zienkiewicz entuzjastycznie podjął się tego zadania, marząc o tym, że napisze kiedyś i opublikuje na ten temat artykuł naukowy. Jednak już na początku zboczył z drogi i zajął się ilościową statystyką insektów naziemnych, zbierając je na placyku badanym (0,5 m2) oraz licząc reprezentantów każdego gatunku. Był więc, obok Duńczyków S. Eckmana i K. Petersena jednym z pionierów ilościowego badania fauny tego rodzaju, ale A. Syrokomla-Sopoćko uznał tę pracę za mało sensowną i ten pierwszy artykuł naukowy L. Zienkiewicza opublikowany nie został i gdzieś się z biegiem czasu zawieruszył.
Latem 1914 roku Leon Zienkiewicz przez dwa miesiące, jako student, prowadził pod kierunkiem profesora I. Miesiacewa badania naukowe nad wybrzeżem Morza Barentsa, w okolicy miast Archangielska i Murmańska. Nieprzebrane bogactwo, urozmaicenie i piękno morskiej fauny na zawsze podbiły serce młodego człowieka i zafascynowały jego umysł zadziwiającą wielorakością form życia. Z czcią i zachwytem stanął początkujący naukowiec przed wielką księgą przyrody i odtąd postanowił poświęcić swe życie poznaniu Stwórcy przez badanie jego Dzieła.
Najprostszy nawet na pozór organizm biologiczny okazywał się przy bliższym przyjrzeniu mu się „mechanizmem” niesłychanie złożonym i pod wieloma względami doskonałym. To fascynowało i pociągało ku sobie umysł.
W 1916 roku Zienkiewicz pomyślnie ukończył uniwersytet i został w nim pozostawiony w celu przygotowania do pełnienia funkcji profesorskich. Odtąd i do końca życia był z tą uczelnią związany, w okresie 1917-1925 jako asystent, 1925-1930 jako docent, 1930-1970 jako kierownik katedry zoologii bezkręgowców.
Pierwsza publikacja naukowa L. Zienkiewicza pt. Niefridij Sipunculidae ukazała się w 1916 roku, gdy młody człowiek był jeszcze studentem. W 1922 roku ukazało się jego sześć niedużych tekstów w języku łacińskim, rosyjskim i niemieckim, m.in. Ein Fall von Flügelverkrüppelung bei Anas boschas oraz Nowyje dannyje k zoogieografii oziera Bajkał. W 1923 roku opublikowano artykuł Niefridialnaja sistiema Polycirrus albicans.
W 1917 roku L. Zienkiewicz uczestniczył w wyprawie naukowej Uniwersytetu Moskiewskiego, mającej na celu badanie fauny jeziora Bajkał. Zebrany wówczas materiał, pod wieloma względami odkrywczy, został wydany w postaci osobnej monografii w 1925 roku. Przedtem jednak (1922) część obserwacji została opublikowana w obszernym artykule Nowe dane o zoogeografii jeziora Bajkał.
W okresie późniejszym liczba publikacji wzrastała odpowiednio do poszerzania sfery badawczej przez uczonego i do intensyfikacji jego działalności poznawczej.
Od 1920 roku L. Zienkiewicz ponownie rozpoczął badania nad florą i fauną morską w Morzu Barentsa, później też na innych morzach Północy. W ciągu osiemnastu lat wielokrotnie stawał na czele wypraw naukowych (1924, 1926, 1929 i in.) na słynnym statku „Piersiej” („Perseusz”), których wynikiem były liczne odkrycia naukowe oraz kompleksowe opracowanie wielu fundamentalnych zagadnień oceanografii, hydrobiologii, ichtiologii, hydrologii, geologii, hydrochemii, zoogeografii, ekologii, parazytologii.
Warto zaznaczyć, że te wyprawy na drewnianym statku były nie tylko uciążliwe, ale też stanowiły nieraz zagrożenie dla życia. Choć wypływano na otwarte morze tylko w okresach z reguły względnie spokojnych, to przecież i tak wszystkiego przewidzieć się nie dawało. Drewniany statek skrzypiał, trzeszczał i wydawał się pękać w szwach pod uderzeniami potężnych fal, raz unoszących go na swym grzbiecie, by za chwilę rzucić, jak się wydawało, na dno otchłani. Był to obraz, jakby żywcem nieraz wyjęty z pierwszej księgi Eneidy Wergiliusza:

(.............................................) Wichry,
Jakby w ordynku, przez dany im wylot
Pędzą, zamętem przewiewają ziemię.
............................................................
Bucha krzyk ludzi, zgrzyt osprzętu. Niebios
Blask dzienny chmury porywają
Sprzed oczu. Morze noc zalega czarna...
....................................... Z każdej strony
Śmierć patrzy w ludzi bliska...
.................................... Nawała z północy
Wichrem świszcząca bije prosto w żagiel,
Podrzuca fale do gwiazd, łamie wiosła.
Dziób się odwraca nawy, bok się wałom
Poddaje. Stroma góra wody spada.
Ci na jej grzbiecie wiszą, innym topiel
Rozdarta ziemię spod toni odsłania,
Piach kotłujący się na dnie. (...)
Aż wreszcie morze w rozległym łoskocie
Rozkołysane, rozpętane wichry
I rozburzony u dna spokój wody
Odczuł boleśnie Neptun”.

Po burzy jednak zawsze następowało uspokojenie i okres prowadzenia bardzo intensywnych, wszechstronnych badań naukowych. W latach trzydziestych wieku XX L. Zienkiewicz prowadzi badania nad fauną Morza Kaspijskiego, Czarnego i Azowskiego. Pod jego kierunkiem dokonuje się przesiedlenie licznych gatunków fauny z Morza Azowskiego do Kaspijskiego, co pozwoliło w istotny sposób zwiększyć rozród ryb w tym akwenie. W latach 1947-1951 ukazała się fundamentalna dwutomowa monografia profesora Fauna i biołogiczeskaja produktiwnost’ moria (tom pierwszy Mirowoj okiean, tom drugi Moria SSSR). W tych książkach znajduje się wiele bardzo ciekawych opisów, dotyczących m.in. także poszczególnych gatunków fauny morskiej, które przecież mają dla ludzkości duże znaczenie jako jedno ze źródeł pozyskiwania żywności. Ciekawym pod wieloma względami reprezentantem fauny morskiej jest np. kalmar, rozpowszechniony w wielu morzach Oceanu Światowego.
Przedstawiciele tego gatunku mogą rozwinąć w wodzie szybkość do 70 km/godz., a gdy się dobrze rozpędzą, wyskakują w powietrze i szybują nad powierzchnią morza kilkanaście do kilkudziesięciu metrów. Z reguły lot odbywa się na wysokości około dwóch do siedmiu metrów. Dla porównania przypomnijmy, że potężnie umięśniony wieloryb rozwija w wodzie szybkość nie wyższą od 36-40 km/godz., ale on przecież nie ma „silnika odrzutowego”.
Jednym z ciekawych okazów podwodnego królestwa jest ryba-księżyc, osiągająca niekiedy wagę do 1.500 kilogramów, która żywi się jednak wyłącznie planktonem i drobnymi raczkami morskimi; jest ona pod pewnym względem rekordzistką, w czasie jednego tarła składa do 300 milionów ikierek. L. Zienkiewicz wiele uwagi poświęca m.in. ustaleniu optymalnych warunków życia i rozmnażania się ryb słonowodnych i słodkowodnych.
Innym niezwykłym gatunkiem fauny morskiej są rekiny młoty. Żyją w ciepłych, prześwietlonych słońcem wodach oceanów. Samce mają parę przekształconych płetw, które służą do zapłodnienia samicy. Plemniki nie rozpływają się w wodzie – jak to zwykle u ryb bywa – tylko trafiają dokładnie tam, gdzie należy. Zapładniają jaja wewnątrz organizmu matki, ale zarodki ani myślą go opuszczać. Zagnieżdżają się w ciele rekinicy – i podobnie jak to się dzieje u ssaków – czerpią wszystkie potrzebne do rozwoju składniki z matczynej krwi. Rekinki zaś rodzą się w pełni ukształtowane.
Hawajska zatoka Kaneohe służy jako porodówka dla jednego z kilkunastu gatunków rekinów młotów. Każda z rekinich mam wydaje na świat do 20 maluchów, których skóra ma kolor jasnego piaskowca. Tuż po urodzeniu maleństwa są samodzielne: umieją polować, uczą się unikać drapieżników. Nie wypływają jednak na otwarte wody w ślad za matkami. Przez kilka tygodni ukrywają się przy dnie zatoki, a kiedy wyruszają na podbój oceanów, ich skóra na grzbiecie ma kolor ciemnobrązowy.
Barwnikiem odpowiedzialnym za pociemnienie skóry zwierząt, a także ludzi i młotów, jest melanina. Kiedy ludzka skóra wystawiona jest na działanie słońca, wówczas ilość melaniny w skórze rośnie, co nazywa się opalaniem. I choć opalone ciało wygląda ładniej niż blade, nie o urodę chodzi, ale o zdrowie. Melanina pochłania szkodliwe promieniowanie ultrafioletowe i zapobiega uszkodzeniom wewnętrznych warstw skóry. Ludzie, którzy się łatwo opalają lub z natury mają ciemniejszą karnację, są mniej narażeni na raka skóry.
Taka jest także przyczyna ciemnienia skóry rekinów. Młoty noszące filtry blokujące promienie ultrafioletowe oraz te nie przepuszczające żadnego światła, pozostają jasnoszare. Natomiast rekiny wystawione na działanie słońca ciemnieją. Dopiero opalone maluchy mogą wypłynąć tropem swych matek – na przejrzyste, prześwietlone słońcem wody oceanu. Przed słońcem chroni je melanina.
Są jednak w świecie ryb zjawiska jeszcze bardziej zaskakujące. Choć niektórych może to szokować, samice pewnego gatunku ryb połykają spermę samców, żeby trafiła ona we właściwe miejsce. Dzieje się tak u południowoamerykańskiej ryby, znanej jako kiryska z gatunku Corydoras aeneus.
W czasie miłosnego zbliżenia samica przytula pyszczek do tylnej części ciała samca i pobudza u niego wydzielanie spermy. Skoro tylko się jej powiedzie, szybko łyka to, co wypływa. Ale nie ma w tym nic perwersyjnego.
Manasori Kohada i jego koledzy z Uniwersytetu w Osace dolali do spermy niebieskiego atramentu. Samica połknęła nasienie i atrament, a pięć sekund później z jej odbytnicy wytrysnął niebieski strumień. Dobrze nakierowany popłynął wprost do jaj. Samica złożyła je dwie sekundy po połknięciu nasienia i umieściła w „kieszonce” ze złączonych płetw odbytowych.

* * *

Ryby, podobnie jak inne zwierzęta, posiadają dość rozwinięty system reakcji dźwiękowych na charakterystyczne sytuacje życiowe, takie jak gody, radość, pobieranie żywności, zagrożenie, walka, ucieczka, niezadowolenie. Podobnie jak np. świerszcze, koniki polne, ptaki oraz ssaki ryby reagują dźwiękowymi „pogróżkami” w sytuacji, gdy jakiś niemile widziany intruz zbliża się na odległość wytwarzającą życiowy dyskomfort. Sygnałom dźwiękowym towarzyszą złożone, ale bardzo dla danej właśnie sytuacji charakterystyczne zachowania rytualne: typowe ruchy, pozy, pozycje. A wszystko odbywa się w dokładnym i niezmiennym układzie „choreograficznym”. Gdy dochodzi czasami do starć i „walki wręcz” między osobnikami należącymi do tego samego gatunku, z reguły bywa ona bezkrwawa i ogranicza się do mało szkodliwych uderzeń pyszczkiem w bok przeciwnika, choć też się może zdarzyć, iż osobnik większy po prostu skonsumuje mniejszego. Z reguły – a prawidłowość ta dotyczy prawie wszystkich zwierząt – wyjaśnienie stosunków następuje już po pierwszym starciu: ten, kto poczuł się słabszy, salwuje się ucieczką, a zwycięzca zaniecha pogoni. Ciekawe, że wśród ptaków i ssaków daje się zauważyć interesującą prawidłowość: wycofuje się najczęściej intruz, a zwycięzcą zostaje „gospodarz” czyli osobnik, który już wcześniej wszedł w posiadanie danego rewiru. Nieproszony gość czuje się psychicznie niepewny, choć może przewyższać gospodarza pod względem siły fizycznej, ale jest jakby zakompleksiony moralnie i na skutek tego przegrywa. U ryb także są nierzadkie tego rodzaju sytuacje, gdy np. drobniutki ciernik, wściekle rzucając się nie tylko na opasłego karasia, który zbliżył się na nietaktownie bliską odległość do jego domku, ale i na żarłocznego okonia – odważnie ich odpędza i tryumfuje. Wiadomo: szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie... I jeszcze jeden wymowny szczegół: „gospodarze” sąsiadujących ze sobą rewirów często solidarnie łączą swe wysiłki broniąc się przed intruzem i wspólnie wypędzają go ze swego terenu. – Dotyczy to zarówno ptaków, ryb, jak też ssaków. Przy czym na sygnał alarmu łączą się nawet sąsiedzi, którzy przedtem niezbyt się ze sobą godzili, przerywają sąsiedzkie niesnaski i wspólnie rzucają się na wroga.
Wydaje się, że złowione przez wędkarzy ryby, które zostają umieszczone w rybiarni w tymże zbiorniku wodnym, wydają dźwięki, ostrzegające będących na wolności rodaków, którzy też odpływają dalej i branie się kończy. Świat ryb pełen jest zjawisk zagadkowych i tajemniczych, ale zawsze świadczących o tegoż świata mądrym urządzeniu.

* * *

Wyjątkowym okazem morskiego świata zwierzęcego jest bliska krewna słodkowodnego minoga zwana miksyną (śluzica, należąca do gromady Cyclostomata czyli smoczkoustych), istota wałkowato-kauczukowata, śliska, sprytna i... odpychająca zarówno z wyglądu, jak i z zachowania – choć przecież też twór Boży. Miksyna jest kręgowcem, ale jej kręgosłup nie jest z kości tylko z elastycznego włókna. Okrągły otwór gębowy jest obramowany trzema wąsikami, a do oddechu zarówno w wodzie, jak i w powietrzu służy jedno szeroko otwarte nozdrze, wrażliwe m.in. także na zapachy. Mieszka tylko w wodach słonych i chłodnych Atlantyku oraz Pacyfiku; bardzo rzadko trafia przez przypadek do Morza Śródziemnego. Miksyna zawsze jest pokryta dużą ilością śluzu, co czyni z niej istotę odpychającą i prawie niemożliwą do schwytania przez drapieżników. W razie zagrożenia chroni się do piasku lub mułu, pozostawiając z góry tylko otwór gębowy. Żywi się miksyna jako krwiopijca, przymocowując się do brzucha chorej lub nawet martwej ryby, przecina jej skórę ostro uzębionym językiem i potem powoli przez dłuższy czas wysysa i pożera zawartość całego organizmu swej ofiary, znajdując się w jej wnętrzu. Niekiedy atak następuje przez skrzela, a stawiająca opór ryba bywa uduszona przez dużą ilość śluzu wydzielonego w tym celu przez miksynę. Po takiej uczcie z ryby pozostają tylko skóra i kości, a nażarty potwór wpada w apatię i zarywszy się w muł oddaje się powolnemu trawieniu.
Śluzica nie lubi światła, które sprawia przykrość dwóm czułym na światło zonom, z których jedna znajduje się na skórze głowy, a druga przy otworze analnym na ogonie. Dlatego też mieszka ona w ciemnych otchłaniach mórz między 50 a 1800 metrów głębokości. Miksyna nie ma oczu, ale potrafi „widzieć” koniuszkiem swego ogona, jej zęby są ulokowane na języku, ale szczęk ta istota niema; żołądka nie posiada, lecz ma aż cztery serca, z których każde, jeśli je wyciąć i umieścić w wodzie poza organizmem, będzie samodzielnie i normalnie pulsowało jeszcze kilka dni; w organizmie jedno z nich odgrywa rolę główną, a trzy pozostałe – pomocniczą, przy czym każde z nich bije własnym, niezsynchronizowanym z innymi, rytmem. Miksyna bowiem nie posiada sympatycznego układu nerwowego, któryby wniósł ład i porządek do tej „orkiestry bez dyrygenta”. Podstawowe serce jednej miksyny przeszczepione pod skórę drugiej funkcjonuje normalnie przez wiele tygodni. Nawet pokrojone na kawałki przez dłuższy czas nie zaprzestaje rytmicznej pulsacji – tak ogromna jest jego siła witalna. Żywotność miksyny jest zaskakująca, rany na jej ciele natychmiast się goją, choć jej układ endokrynowy prawie nie wytwarza przeciwciałek, infekcje jej się nie imają. Miksyna potrafi przez siedem miesięcy żyć bez jedzenia i wiele godzin spędzić poza środowiskiem wodnym. Komórki mózgowe długo po uśmierceniu reszty organizmu zachowują swe życie i nie ulegają rozkładowi. Jeśli temu potworowi odciąć głowę i po 5-6 godzinach rzucić do wody, jak nigdy nic odpływa i znika w głębinach.
Życie intymne śluzicy nie zostało dotychczas zbadane, ponieważ jednak samiczki są znacznie większe od samców, uważa się, iż może z latami tu zachodzić zjawisko metamorfozy samca w samiczkę. Te ostatnie raz na rok składają około 20 ikier, z których prawie żadna nie ginie. Po pewnym czasie z tych rogowatych jajeczek sczepionych ze sobą wykluwają się nie larwy, lecz zupełnie ukształtowane osobniki z czterema sercami, zębatym językiem i „okiem” na końcu ogona.
Szereg szczegółowych danych o śluzicach ustalił i opisał w swych publikacjach profesor Leon Zienkiewicz.

* * *

Od 1948 roku działalność uczonego ściśle się wiąże z Instytutem Oceanografii Akademii Nauk ZSRR; uczony staje na czele kilku wypraw na przestworza Pacyfiku na pokładzie statku „Witiaź”, podczas których ustalono m.in. po raz pierwszy w nauce światowej, że dość urozmaicone formy życia są w Oceanie Światowym obecne także na głębokości większej niż 6,5 km. Ustalono również, że świat ożywiony różnych mórz istotnie różni się od siebie nawzajem, np. w Morzu Japońskim żyją 82 gatunki planktonu, w Ochockim – 64, Beringa – 66. Jeśli zaś chodzi o wodorosty denne, to w Morzu Japońskim sklasyfikowano 379 gatunków, w Ochockim – 299, Beringa – 171. Liczba gatunków bezkręgowców dennych w Morzu Japońskim i Ochockim jest mniej więcej równa 2000, natomiast w Morzu Beringa – około 1500. L. Zienkiewicz szczegółowo opisał też 615 gatunków ryb Morza Japońskiego, 300 – Ochockiego, 315 – Beringa.
Kierowanie wyprawami naukowymi wymaga nie lada inteligencji, energii i talentu.
Współpracownicy i przyjaciele uczonego w swych późniejszych o nim wspomnieniach uwypuklają takie cechy jego usposobienia, jak ogromna pracowitość, odwaga intelektualna, skłonność do szukania nowych rozwiązań i formułowania nowych hipotez, erudycja, twórcze myślenie i umiejętność nawiązywania współpracy oraz talent organizatorski.
W ciągu dwunastu lat (1957-1969) pod kierownictwem Leona Zienkiewicza zbadano ponad 50 regionów w akwenie między Koreą, Rosją i Japonią aż do wybrzeży Alaski. Zidentyfikowano około 200 nowych gatunków flory oraz ponad 800 fauny morskiej, wśród których kilkadziesiąt stanowiły odmiany dotychczas zupełnie nauce nie znane. Profesor Zienkiewicz uważał, że w przyszłości wody i dno Oceanu Światowego staną się dla ludzkości podstawowym źródłem pozyskiwania nie tylko żywności, ale też surowców, materiałów budowlanych itp. Ocean Światowy, który zajmuje 71 proc. powierzchni kuli ziemskiej jest miejscem zamieszkania ponad 180 tysięcy gatunków fauny, ponad 20 tysięcy gatunków roślin. Ponad 90 proc. życia kryje się właśnie w toniach wód, a ogólna masa zamieszkałych w nich organizmów ożywionych jest obecnie obliczana na około 35 miliardów ton.
W jednym ze swych ostatnich artykułów popularnonaukowych, opublikowanych na łamach pisma polskiego „Widnokręgi” profesor pisał o oceanach jako o przysłowiowym „magazynie ludzkości”:
„Ocean kryje w sobie ogromne zasoby surowców roślinnych i zwierzęcych, niezbadane bogactwa mineralne oraz olbrzymie zasoby energetyczne. Powierzchnia oceanu, jego głębie i przestwory powietrzne ponad nim stanowią tanie i najkrótsze szlaki komunikacyjne. Pomiędzy oceanem a atmosferą zachodzi wymiana wilgoci, ciepła i dwutlenku węgla. Wszystko to już od dawna przyciąga pilną uwagę człowieka. Zainteresowanie morzami i oceanami rozwija się burzliwie, w coraz szybszym tempie.
Badaczy przyciąga dno oceaniczne i tajemnice kryjące się pod nim i ponad nim. Oto wspaniały przykład ludzkiej żądzy wiedzy i ludzkiej odwagi: J. Piccard opuścił się niedawno w największą głębię, prawie 11 kilometrów pod poziom morza – do Rowu Mariańskiego. Być może, niedaleki jest już czas, gdy człowiek stanie się tam powszednim gościem.
W tym szturmowaniu głębin oceanu zainteresowane są liczne dziedziny nauki: geologia, geofizyka, geografia, biologia i geochemia.
Dno oceanu zalegają grube na całe kilometry warstwy osadów, nagromadzonych w ciągu całej jego historii. Wszystkie wydarzenia tej historii są zapisane w osadach dennych, jak w olbrzymiej kronice, jeszcze nie odczytanej, a obiecującej rozwiązanie wielu ważnych problemów.
Czy w czasie miliardów lat istnienia Ziemi zmieniał się jej klimat, a jeżeli zmieniał się, to jak? Czy były na Ziemi okresy równomiernego klimatu ciepłego, czy też zawsze istniała strefowość klimatyczna? Czy ocean był zawsze, czy też powstał dopiero w ostatnich okresach życia naszej planety?
Czy zmieniało się położenie biegunów i samej osi ziemskiej, czy też zawsze pozostawały one mniej więcej tam, gdzie znajdują się obecnie? Czy w głębinach oceanu kryją się zatopione kontynenty – Atlantyda, Gondwana i Pacyfida? Czy lądy przesuwały się w kierunku poziomym tysiące kilometrów, czy też zawsze pozostawały na tym samym miejscu? Jaka jest budowa kory ziemskiej i warstwy stanowiącej jej podłoże – ciekłej magmy?
Istnieją poważne podstawy, by przypuszczać, że dno oceanu może dać odpowiedź na wszystkie te pytania.
Niektóre dane wyjściowe są już znane. Stosując metody systematycznego sondowania i grawimetrii wykazano, że kora ziemska pod oceanami jest bardzo cienka. W lądach jej grubość wynosi 30 do 40 kilometrów, a pod oceanami – 5 do 8 km.
Już od kilku lat inżynierowie amerykańscy opracowują projekt przewiercenia dna oceanu i dotarcia poprzez warstwę osadów i całą korę ziemską, aż do tajemniczej ciekłej magmy. Zgodnie z tym projektem, który ma być urzeczywistniony w ciągu najbliższych lat, wiercenie będzie dokonywane z dużego statku. Ma on zostać zaopatrzony w specjalną wieżę wiertniczą i umocowany grubymi linami na kilku kotwicach, zarzuconych na głębokość 4 do 5 kilometrów.
Jednak wiercenie ze statku poprzez 4-5-kilometrową warstwę osadów nie stanie się chyba roboczym sposobem przenikania do kory ziemskiej. Ten projekt techniczny jest zbyt skomplikowany. Jeśli nawet raz jeden uda się osiągnąć pozytywne wyniki, to należy wątpić, by burze i sztormy pozwoliły korzystać z niego i nadal.
Myśl techniczna w dziedzinie opanowania dna oceanu pójdzie najprawdopodobniej w kierunku konstruowania autonomicznych urządzeń wiertniczych, opuszczanych na dno i sterowanych z autonomicznych samobieżnych batyskafów.
Jedno jest oczywiste, a mianowicie, że człowiek bardzo szybko stanie się gospodarzem dna oceanu, panem jego tajemnic i zasobów.
Oceany pokrywają trzy czwarte powierzchni Ziemi. Do czasów obecnych człowiek otrzymywał wszystkie potrzebne mu surowce mineralne z jednej czwartej powierzchni kory ziemskiej. Czy wolno sądzić, że trzy czwarte jej części, ukryte pod wodą, są pozbawione bogactw mineralnych? Rzecz jasna, że nie. Kiedy człowiek opanuje dno oceanu, poszukiwanie i wydobywanie ich będzie tam, być może, łatwiejsze niż na lądzie.
Rzecz w tym, że podstawowe zasoby mineralne zalegają w strefie przejściowej między twardą korą a podkorowym płaszczem, w tak zwanej „linii Mohorowičiča”, nazwanej tak od imienia jugosłowiańskiego geofizyka, który ustalił to metodami sejsmicznymi: szybkość dźwięku przechodzącego z kory do głębiej położonej płynnej magmy (płaszcza) raptownie zmienia się. Jednakże pod wieloma względami budowa kory ziemskiej i warstwy podkorowej pozostaje jeszcze zupełnie niewyjaśniona.
Mineralnych bogactw oceanu należy poszukiwać również na samej powierzchni dna. Już od dawna wiadomo, że napotyka się tam tak zwane „konkrecje żelazomanganowe”. W dużej ilości pokrywają one dno mórz: Białego, Bałtyckiego i Kaspijskiego. Jak wykazało fotografowanie dna Oceanu Atlantyckiego i Spokojnego, i tutaj konkrecje te pokrywają duże przestrzenie.
Na jeden metr kwadratowy przypada ich wiele dziesiątków kilogramów.
W samym tylko Oceanie Spokojnym zajęta przez konkrecje powierzchnia osiąga kilkadziesiąt milionów kilometrów kwadratowych, a łączna ich waga wynosi – kilka miliardów ton!
Powstanie swe konkrecje zawdzięczają działalności życiowej szczególnych form bakterii, które zdolne są do koncentrowania minerałów, rozpuszczonych w wodzie morskiej w znikomo małych ilościach. Prócz żelaza i manganu konkrecje zawierają również nikiel, kobalt i miedź.
Czy ludzkość ma prawo pozostawić odłogiem te zaiste olbrzymie złoża najbardziej wartościowej rudy, wyścielającej dno oceanów i mórz? Oczywiście, że nie! Można z całą pewnością powiedzieć, iż nadchodzący wiek – to wiek zdobycia i opanowania nie tylko kosmosu, lecz również kory ziemskiej pod oceanami”.
W 1968 roku na pokładzie statku „Akademik Kurczatow” Leon Zienkiewicz, mając już 79 lat, zorganizował i przeprowadził swą ostatnią wyprawę naukową na terenie mało zbadanych wód południowo-wschodniego Pacyfiku, niedaleko wybrzeży Peru i Chile. W grudniu 1969 wielki uczony wygłosił swój ostatni referat naukowy na konferencji naukowej „Dzieje Oceanu Światowego”, odbywającej się w Moskwie. Temat referatu brzmiał: Przyczynek do zagadnienia o starożytności oceanu i jego fauny. Został on opublikowany w dwa lata później, już po zgonie uczonego.
Profesor Leon Zienkiewicz zmarł 20 czerwca 1970 roku, w Moskwie, i pochowany został na cmentarzu Nowodiewiczym.




Żagiell



W fundamentalnej edycji z 1976 roku (Wkład Polaków do kultury świata, s. 303) czytamy o nim: „Lekarz nadworny księcia egipskiego Halima Żagiell napisał kilka prac z dziejów Egiptu. Najważniejsza z nich była Historia Egiptu w 2 tomach (1879-1880).”
Stanisław Kośmiński w Słowniku lekarzów polskich (Warszawa 1888, s. 580-581) podaje: „Żagiell Ignacy, książę, urodzony 1 lutego 1826 roku we wsi Kierpszyszkach w powiecie i guberni wileńskiej, nauki szkolne pobierał do roku 1843 w Wiłkomierzu u księży Pijarów. W roku 1845 wstąpił na uniwersytet kijowski, ukończywszy go w roku 1850 ze stopniem lekarza (cum eximia laude) przez rok 1851 oddawał się praktyce lekarskiej w Odesie. W roku 1852 udał się w podróż naukową po Europie, był w Berlinie, Dreźnie, Pradze, Wiedniu, w r. 1856 doktoryzował się w Paryżu, w roku 1859 w Londynie, skąd wyjechał do Indyj, gdzie przez lat 4 był lekarzem armii angielskiej w Madras. Następnie pełnił przez lat kilka obowiązki lekarza przy vice-królu egipskim; przez lat 6 przy sułtanie Abdul-Azisie. Zwiedził całą niemal Europę, Azyę, Afrykę i Amerykę, i przepędziwszy lat kilkadziesiąt poza granicami kraju, powrócił w roku 1876 i osiedlił się w Wilnie, i tam przez lat cztery (1876-1881) piastował godność prezesa komisji sanitarnej przy radzie miejskiej. Jest członkiem wielu zagranicznych uczonych towarzystw i ozdobiony licznymi orderami”. Historyk medycyny przytacza też listę ponad dwudziestu publikacji naukowych I. Żagla w językach: włoskim, francuskim, angielskim, niemieckim, polskim.

* * *

Ignacy Tadeusz Żagiell urodził się 1 lutego 1826 roku w miejscowości Kierpszyszkach powiatu wileńskiego, zmarł 21 czerwca 1891 roku w Warszawie. Miał być w linii prostej w dziesiątym pokoleniu potomkiem protoplasty rodu Stanisława. Drzewo genealogiczne tego rodu, sporządzone w heroldii wileńskiej 12 sierpnia 1840 roku obrazuje 10 pokoleń, liczących 45 osób płci męskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3531, s. 11-12).
Żagiellowie, rodzina szlachecka pieczętująca się herbem Trąby, wywodzili siebie – choć bezdowodnie, tylko na podstawie legendy rodzinnej – z wielkich książąt litewskich.
Adam Am. Kosiński (Przewodnik heraldyczny, Kraków 1877, s. 152-153) podaje: „Żagiel herbu Trąby, wywodzą się od Stanisława syna Michała, a wnuka Zygmunta, wielkiego księcia litewskiego, zabitego w 1444 roku, to jednak ich pochodzenie bardzo jest wątpliwe”.
Inne znów dzieło genealogiczne pisze: „Żagiel herbu Trąby. Od 1590 w Wilkomierzu. W 1798 uznanie tytułu książęcego w Rosji. Rodzina jest pochodzenia litewskiego i ród swój wiedzie od wielkiego księcia Gedymina”. (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus R. von Pastinszky, Der polnische und litauische Hochadel, Budapeszt 1944, s. 103).
Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 1, Warszawa 1935, s. 249) informuje: „Żagielowie herbu Trąby. Rodzina książęca litewska, pochodząca rzekomo od w.ks.lit. Gedymina”.
Jeden z bohaterów naszej największej epopei narodowej, Żagiel właśnie, mówi w Panie Tadeuszu, że na Litwie „znajdziesz pono mitry i w niejednym domu”, mając na myśli tytuł książęcy, używany tu przez wiele rodzin.
Obszerne materiały do dziejów rycerskiego domu Żagielów znajdują się w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie (f. 391, z. 1, nr 1203, s. 10-16 oraz f. 391, z. 1, nr 1235, s. 1-49).
W dawnych źródłach pisanych wzmianki o reprezentantach tego rodu są spotykane od początku XVII wieku. Najsłynniejszym był wówczas bodaj Marcin Żagiel, „canonik y deputat Wileński”, który 23 czerwca 1609 roku podpisał jeden z dekretów Głównego Trybunału Litewskiego. (Akty izdawajemyje..., t. 20, s. 212). Onże w 1631 roku był dziekanem Katedry Wileńskiej (tamże, s. 302): W 1636 zaś roku figuruje już jako „proboszcz Wileński, Oszmiańsky deputat duchowny” (tamże, s. 317).
O Marcinie Żaglu tekst z 1626 roku zezna, iż był to „mąż poważny i doświadczony, oddany studiom filozoficznym i teologicznym, niezrównany w gorliwości nad szerzeniem dobra w Kościele”.
W 1643 roku, tuż przed śmiercią, tenże prałat Marcin Żagiel ofiarował na utrzymanie bursy uniwersyteckiej 2.150 złotych polskich. L. Piechnik (Dzieje Akademii Wileńskiej, t. 2, Rzym 1983, s. 191) pisze o nim: „Marcin Żagiel, promowany na magistra filozofii prawdopodobnie w pierwszych latach XVII w., odznaczał się wielką gorliwością o sprawy Kościoła. Wydał kilka rozpraw przeciw innowiercom, ufundował w kolegium akademickim misję, tzn. ofiarował fundusz na utrzymanie dwóch księży, którzy mogliby podejmować wyprawy do tych szczególnie okolic, gdzie z powodu braku kapłanów panuje nieznajomość prawd wiary.”
T. Święcki (Historyczne pamiątki, t. 2, s. 338) podaje krótko: „Żagiel Marcin herbu tejże nazwy, z powiatu wilkomierskiego, proboszcz katedralny wileński i oszmiański, mąż uczony wielkiej powagi, pożegnał ten świat 1643 roku; zostawił niektóre pisma w materjach ascetycznych. – Grzegorz, władyka piński”... Ten był zwany po ojcu Michale Michajłowiczem lub Michajłowskim...
W roku 1707 jednym z ławników sądu m. Mohylewa był Samuel Żagiel, występujący w różnych dokumentach także jako Żaglewicz lub Żaglewski.
W roku 1730 Jan Antoni kniaź Żagiell, sędzic grodzki i koniuszyc powiatu wiłkomierskiego, towarzysz chorągwi znaku petyhorskiego wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego, po teściu swym zmarłym i żonie Klarze Zarankównie, starościance żmudzkiej, stał się właścicielem cudownego obrazu przenajświętszej Maryi Panny Łaskawej. W druczku, który się ukazał w 1819 roku czytamy: „Po śmierci którey (tj. Klary Zarankówny – przyp. J. C.), 1737 roku Julij 15 dnia, takowy obraz został kosztem i staraniem pomienionego Żagiella w ramy pozłociste oprawiony. – A nazajutrz jako to: dnia 16 czasu obchodu festu Przenayświętszey Maryi Panny Szkaplerney w Kościele OO. Dominikanów Wileńskich, pod tytułem św. Ducha wystawionym; przy odprawowaniu mszy świętey solenney, obrządkiem religiyney konsekracyi przez xiędza Michała Jana Zienkowicza, biskupa dyecezjalnego wileńskiego, poświęcony i ocierany. – Odtąd takowy obraz pozostaje w domie Żagiellów ze czcią i należytem utrzymywany poszanowaniem. – Któremu od roku 1640 aż do roku ninieyszego 1819, policza się spełna lat 179.
Niech za tym wyrażony obraz, okryty nieskończoną pobożnych chrześcijan chwałą, utrzymuje się na tem mieyscu, gdzie się teraz znayduje; w swey nieskażoney mocy i trwałości, po wiek wieków. – Amen.
Wyszło spod prasy drukarni kosztem Adama i Antoniny z Kordziuków kniaziów Żagiellów, marszałków powiatu wiłkomierskiego”. (Dział rękopisów Biblioteki AN Litwy, F. 273-3631). Że ten druczek został wydany, świadczy nie tylko o pobożności państwa Żagiellów, ale i o ich pragnieniu sławy, którą tym razem osiągali opisując losy obrazu, namalowanego przez jednego z włoskich malarzy XVII wieku i znajdującego się wówczas w ich dworze w Radziunach.
Spis szlachty powiatu wiłkomierskiego z 1795 roku zawiera m.in. Listę familij szlachty Adama, pisarza ziemskiego powiatu oniksztyńskiego, Marcina, dworzanina skarbowego Wielkiego Xięstwa Litewskiego, y Antoniego, cześnikowicza wiłkomierskiego, kniaziów Michayłowiczów Żagiellów, żyjących w powiecie wiłkomierskim w majątku Powirynciu. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690, s. 389).
Dowiadujemy się z tego dokumentu, że używała ta rodzina herbu Trąby, a wywód jej brzmi jak następuje: „Pra, pra, pra, pra, pra Dziad wywodzących się Michayło syn Bohdana oprócz dalszych swych braci y potomków po stryju swemu inaczey Szczepanem zwanym, był z głowy swych przodków dziedzicem dóbr Kurkl czyli Powiryncia, niegdyś przed Unią w powiecie trockim kurklewskim, a teraz wiłkomierskim leżących. Ten w dacie indykta 2, a to jest w roku 1390 pospół z swą żoną Anną Woyciechówną w sądach trockich za namiestnictwa brata swojego Mikołaja Bohdanowicza uzyskał dekret z Januszką Mistyszkowiczem y dalszemi. A indykta 4, to jest w roku 1420 od brata rodzonego Serafina Bohdanowicza nabył siedlisko gruntów, wyrażając w prawie, iż to w potomności dziedziczyli. Około tegoż czasu, jak świadczy regestr popisowy rycerstwa szlachty wojującey z Krzyżakami za Króla Władysława Jagiełły, po skończoney woynie spisany, tenże Michayło, czyli też któryś z braci lub synów jego, jeden pod rotmistrzostwem Perchura Perchurewicza Kopcia, drugi pod chorągwią rotmistrzostwa Alexieja Joszkiewicza 1420... na tey znaydowali się kampanii.” Jeden z synów Michayła Bałtromiej ożenił się z Nastazyą Frąckówną, i miał z nią synów Mikołaja, Jana i Jerzego... W roku 1631 Marcin kniaź Żagiell „będąc dziekanem katedralnym wileńskim, proboszczem oszmiańskim y altarystą wiłkomierskim (...) uczynił dział wieczysty w gruntach” między krewnymi. Posiadali wówczas Żagiellowie Towiany i inne wsie. Marcin Żagiell był w swoim czasie znanym polemistą, z szacunkiem piszą o nim kronikarze: „Martinus Żagiell praepositus cathedralis Vilnensis eruditione, polemicae Theologiae lucubrationibus haereser proligavit. Animarum lucris intentis missionem ad agrestes Lithvaniae incolus in Collegio Vilnensi S. J. fundavit, ut animarum proventum caelo post fatadue provideret... Był wielkiego za czasów swych znaczenia”...
„Adam z Kniazia Michayłowicza Żagiell, pisarz ziemski powiatu wiłkomirskiego” podpisał 23 października 1796 inwentarz dóbr Czadosy i Kołpaciszki w powiecie wiłkomierskim leżących. (Akty izdawajemyje..., t. 38, s. 309).
Anioł kniaź Żagiell był pisarzem powiatu wiłkomierskiego około 1818 roku. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 588, s. 40).
W grudniu 1819 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Jana, Jakuba i Ignacego Żagiellów, szlachciców powiatu wileńskiego. (Tamże, f. 391, z. 1, nr 1006, s. 65).
Według ustaleń heroldii wileńskiej z 1847 roku dwaj bracia Żaglowie wspólnie posiadali majątki Szczurkiszki i Kiełpszyszki w powiecie wileńskim. Starszy z nich, opiekun wiejskich magazynów zapasowych powiatu wileńskiego, koleżski sekretarz Adam Edward Maksymilian lat 36, był żonaty z Pelagią z Soroków i miał w tym czasie 4-letnią córeczkę Marię. Młodszy, lekarz 1 oddziału Kijowskiego Cesarskiego Uniwersytetu Medyko-Chirurgicznego, 32-letni Ignacy Tadeusz Marcin żonaty był z wdową po Abramowiczu, Feliksie z domu Mazaraki, lat 35. (Tamże, f. 391, z. 10, nr 131).
Genealogia rodu Żagielów z 1847 roku przyjmuje za protoplastę rodziny Piotra Żagiela (około 1665), który posiadał majątek Powirynty w powiecie wiłkomierskim i miał czterech synów: Mikołaja, Jana, Aleksandra i Gabryela, z których ten ostatni również spłodził czterech potomków: Rafała, Samuela, Jerzego i Michała. Z tych Rafał miał syna Tadeusza, ten zaś znów czterech potomków: Antoniego, Adama, Marcina i Józefa. Spośród nich Antoni miał trzech synów: obok Ignacego Tadeusza Marcina, także Adama Edwarda Maksymiliana, oraz czterech imion Adolfa Napoleona Antoniego Filipa. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1203, s. 1-106). Matką chłopców była Anna z domu Gorska.
Przed 1833 rokiem Żagiellowie mianowali się kniaziami, ale ponieważ nie przedstawili do heroldii papierów potwierdzających ten ich rodowód, rozkazem generała-gubernatora Wilna zostali pozbawieni prawa używania tytułu książęcego. Ale w 1864 roku znów w dokumentach oficjalnych figurują Żagielowie jako „kniaziowie”. Spokrewnieni byli ze szlacheckimi rodzinami Wersockich, Lipskich, Tomkiewiczów, Łojbów.
W 1852 roku zgromadzenie szlacheckie guberni wileńskiej potwierdziło przynależność do stanu szlacheckiego opiekuna rolniczych magazynów powiatu wileńskiego Adama Edwarda Maksymiliana (syna Antoniego) Żagiela, zamieszkałego razem z żoną Pelagią z Soroków i córką Marią, w majątku własnym Szczurkiszki. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 58, s. 4-5).
W 1868 roku ziemianin Edward Żagiel, pochodzący z guberni kowieńskiej, a gospodarujący we własnym majątku Powieryńce powiatu wiłkomierskiego, znajdował się pod tajnym nadzorem policji jako „politycznie podejrzany”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, op. 1868, nr 228, s. 82).
Ukazem z 31 października 1880 roku cesarz Rosji Aleksander II i senat rządzący ponownie odmówili Żagiellom prawa na używanie tytułu książęcego, mimo iż w załączonej przez prosicieli genealogii z 1794 roku znajdowała się informacja, że bracia Żagiellowie są „w czternastym pokoleniu potomkami wielkiego księcia litewskiego Giedymina, syna jego Kiejstuta, wnuka Zygmunta Kiejstutowicza i prawnuka Michajła Zygmuntowicza, od syna którego Stanisława jakoby pochodzą kniaziowie Michajłowiczowie, przezwani później Sagiellami lub Żagiellami”. Mieli Żagiellowie jakoby, zaczynając od Stanisława Michajłowicza władać księstwami Starodubowskim, Nowogrodzkim, Trockim, Druckim oraz majątkami: Witoldowskie, Kurkle czyli Powiryńce, Onikszty, Pieniany, Trąby, Bogdanowo i in.
Lecz heroldie Cesarstwa Rosyjskiego bardzo wnikliwie badały przeszłość rodów szlacheckich i przy najmniejszej wątpliwości prośby o nadanie tytułów honorowych odrzucały. I tym razem po dokładnym sprawdzeniu Metryki Litewskiej okazało się, że Żagiellowie nigdy nie byli właścicielami nie tylko księstw, ale nawet majątków, które w wywodzie (sfabrykowanym, razem z fikcyjnym podpisem hrabiego Kazimierza Konstantego Platera) podali jako swe rzekome ongisiejsze posiadłości.
Dwa autentyczne przywileje nadane Adamowi Żagiellowi przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego 18 lutego 1791 i 17 marca 1794 roku, nie nazywają Żagiellów ani „książętami”, ani „Michajłowiczami”, lecz po prostu „urodzonymi”, czyli zwykłymi bracią-szlachtą. W ten sposób decyzja Heroldii Wileńskiej z 25 lutego 1866 roku o prawie Żagiellów do tytułu książęcego okazała się bezpodstawna. Lecz cała wieloletnia walka tej rodziny o urojone prawa świadczy o niewątpliwej skłonności jej członków do mistyfikacji. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1235).
Skłonność ta była tak silna, że nie potrafił jej zneutralizować ukaz carski, gdyż Żagiellowie nadal „walczyli” o tytuł książęcy, zarzucając urzędy podaniami aż do roku 1897 włącznie, kiedy to domagał się „sprawiedliwości” syn Ignacego Żagiella Witold Kazimierz i jego żona Maria z hrabiów Platerów.

* * *

Ignacy Tadeusz Żagiell pochodził więc z kresowo-szlacheckiego środowiska polskiego pod względem kultury, a germańskiego – jak twierdzą niektórzy – pod względem dawnego pochodzenia, które wydało wielu utalentowanych i ruchliwych działaczy w różnych sferach życia społecznego. Edward Żagiell w Gawędach o Polakach na Kowieńszczyźnie („Zeszyty Historyczne, Paryż 1988, s. 85, 139-180) pisał o tym środowisku jak następuje:
„W odróżnieniu od południowo-wschodniej części Kowieńszczyzny, gdzie prócz zaścianków były liczne polskie wsie i gdzie większość mieszczan z proletariatem włącznie, mówiła po polsku, na Żmudzi polskie było tylko ziemiaństwo oraz trzy warstwy, pragnące uchodzić za panów: zamożniejsze mieszczaństwo, administracja dworska i szlachta zaściankowa. Chłop, robotnik, część kleru i pierwsi pojawiający się studenci byli Litwinami”. (...) Ziemiaństwo sprowadzało ogrodników z Królestwa i Poznania. „Ciekawe, że byli mniej odporni na wynarodowienie od Polaków litewskich. Synowie i wnuki wielkopolskich ogrodników wsiąkali w masę litewską, podczas gdy właściciel wielkiego zakładu ogrodniczego w Szawlach, będącego dumą miasta, stał się powodem wielkiej konfuzji. Program wizyty, jaką miastu składał prezydent Smetona, przewidywał odwiedzenie zakładu Sielskiego. Okazało się, że jego sędziwy właściciel nie mówi po litewsku. Natomiast syn ogrodnika Rogalińskiego zwał się Rogalisem. Inaczej układały się stosunki wśród ziemian. Tu D’Erceville, Hiksa, Landsberg, Saari, Knoch, Butler, baronowie Raden i Ropp, hrabiowie Choiseul, Zubow i O’Rourke, niezależnie od kraju pochodzenia przodków, mówili po polsku i w większości byli Polakami. (...)
Brzozowscy stosunkowo niedawno nabyli Wodokty. Przez parę stuleci była to posiadłość Kopańskich, którzy tu niegdyś przywędrowali z Kopan na Mazowszu. (...)
Z powiatu szawelskiego wielu wyjechało do Rosji po złote runo. Wiktor Nagurski był rejentem w Petersburgu. Tamże wziętym lekarzem był Korabiewicz, dziedzic na Gierżdelach, które później tym się wsławiły, że miały furmana, który się zwał Juozas Piłsudskis. (...)
Lekarz carskiej marynarki, wielkolud Nagiewicz skończył jako litewski generał i kustosz Litewskiego Muzeum Wojskowego, pełnego tylu antypolskich eksponatów, że Zygmunt Nowakowski w 1938 roku ze skandalem przerwał zwiedzanie tego przybytku. Skoro doszliśmy już do generałów, to nie wdawając się w szczegóły metryk urodzenia, można stwierdzić, że na terytorium międzywojennej republiki litewskiej można było objechać rzemiennym dyszlem krewnych marszałka Piłsudskiego, krewnych generałów Dowbór-Muśnickiego, Bortnowskiego, Kopańskiego, Rymszy, Szylinga, a podejrzewano również generałów Sulika, Januszajtisa, któregoś z admirałów i Żeligowskiego. Ale do pokrewieństwa z tym ostatnim każdy by się w czasach tej republiki bał przyznać. Był dla Litwinów wrogiem numer jeden. Zresztą dotyczyło to nie tylko Żeligowskiego. Pewna Litwinka, wnuczka Billewiczówny, wsławiła się powiedzeniem: „Jestem kuzynką Piłsudskiego. Nie uważam tego za zaszczyt, lecz za hańbę”. Ale to było w czasach międzywojennych. Jeszcze w roku 1915 stary Chodakowski ostrzegał i prawie przepraszał swych gości, że ma za zięcia wielkiego litwomana, Antoniego Smetonę.
Przed pierwszą wojną światową miejscowi Polacy uważali się za Litwinów w sensie dzielnicowym. Kto jest Litwinem – mówili – ten samo przez się jest też Polakiem. Przeciwników tego stanowiska, separatystów litewskich, zwano litwomanami. W pierwszych latach odrodzonej republiki litewskiej, w nowej sztuce litewskiej, na scenie teatru kowieńskiego, młoda Litwinka symbolicznie zdruzgotała statuetkę Adama Mickiewicza. Ten gest miał oznaczać zerwanie ze wspólną przeszłością polsko-litewską. Dawni litwomani stali się Litwinami, a Litwini w sensie historycznym, wierni związkom kulturalnym, politycznym i językowym z Polską, otrzymali dźwięczny przydomek „wyrodków”. Dla udokumentowania tej tezy uchwycono się wyników badań prof. Jana Jakubowskiego. W jednej ze swych prac historycznych o Wielkim Xięstwie Litewskim sformułował wniosek, że Polacy na Litwie są w przygniatającej większości spolonizowanymi Litwinami. Pewna domieszka krwi polskiej (głównie mazurskiej) płynie w żyłach ludności Litwy, ale prawie w równej mierze wśród mówiących po polsku i po litewsku. A że Litwini z pochodzenia sprzymierzają się z obcą i wrogą potencją, jaką była Polska, są więc wyrodkami. Słowo iszgama było w częstym użyciu i dotyczyło również marszałka Piłsudskiego.
Brzmienie nazwiska nie było miarodajnym kryterium do stwierdzenia pochodzenia. Czysto polskie nazwisko Kalina nosili potomkowie Tatarów, zachowujący nawet wyznanie mahometańskie. Litewskie rodziny chłopskie z dóbr polskich magnatów nosiły nazwiska Lanckorońskich lub Potockich, a każdy Gryszus lub Wojtkus, gdy nieco awansował na drabinie społecznej był zapisywany w księgach metrykalnych przez polskich księży jako Gryszewicz lub Wojtkiewicz.
Niejaki Franciszek Karp, Polak, w trzech czwartych niemieckiego pochodzenia i autor niefortunnej książki o niemieckich prawach do kolonii (wydanej przed wojną w Grodnie) zainteresował się rodowodami starolitewskich bojarskich nazwisk jak: Gimbut, Butrym, Sągaiłło, Dowgiałło, Kibort, Korsak, Dowmunt, Dowgird, Orwid itd. W swej kilkudziesięciostronicowej pracy doszedł do nieoczekiwanych wyników. Bardzo mało spośród tych nazwisk – dowodził – świadczy o litewskim pochodzeniu. Bułhak i Korsak – to pochodzenie tatarskie. Nazwiska kończące się na: rym, but, ort, ird, to stare nazwiska bojarów litewskich, pochodzących od Wikingów. Dla porównania cytował książkę telefoniczną Kopenhagi. Twierdził, że czyta się ją jak starą heraldykę litewską, tyle tam nazwisk zbliżonych do litewskich nazwisk arystokratycznych a żadnego podobieństwa do typowo ludowych. Natomiast nazwiska kończące się na „ajłło” były bezspornie litewskie, w odróżnieniu od najpospolitszych na „wicz” które były naleciałością ruską, świadczącą nie o pochodzeniu, a o modzie dodawania tej końcówki. Pracę Karpia drukował „Dzień Polski” w Kownie w odcinkach, póki autor nie doszedł do wikingowskich konkluzji. Wówczas cenzura wstrzymała druk. (...)
Domniemani potomkowie Wikingów, kolejno zlitwinizowanych, przeważnie zruszczonych za czasów Witolda, a następnie całkowicie spolonizowanych, czuli się dobrze w szlacheckiej polsko-rusko-litewskiej dawnej Rzeczypospolitej. Złoty wiek kultury na kresach, w wyniku rozkwitu Uniwersytetu Wileńskiego jeszcze wzmógł litewski wkład do ogólnopolskiej kultury. Dlatego była tak niebezpieczna dla separatystów litewskich. Była ona również ich kulturą, kulturą Adama Mickiewicza, Krasińskiego syna Radziwiłłówny, Słowackiego, syna profesora Uniwersytetu Wileńskiego, by zacząć od trzech wieszczów. Poza tym Norwida, Syrokomli i wielu innych, którzy spowodowali, że niejako narodowymi imionami polskimi stały się litewskie: Grażyna, Witold, Olgierd czy Aldona. Ale gdy w końcu XIX wieku wszędzie zaczęły wchodzić w obręb życia kulturalnego warstwy ludowe, liczne w Polsce etnograficznej, kultura Kasprowicza, Morcinka, Jalu Kurka, Orkana, Stryjeńskiej, Skoczylasa (Trojaka, Kujawiaka i Zbójnickiego) stawała się coraz bardziej obca „spolonizowanym Litwinom”. Stąd może ta olimpijska obiektywność w stosunku do Polaków w twórczości Miłosza i Józefa Mackiewicza, a cieplejsze struny na wzmiankę o ludziach i ziemi Litwy historycznej. Tu mała, nieco kąśliwa dygresja – obaj napomniani, oraz Gombrowicz, mówiący o sobie, że jest potomkiem szlagonów litewskich, stali się pisarzami o światowej sławie, tłumaczonymi na liczne obce języki. Wszystkim zarzucano takie czy inne kolaboracje, lub brak aktywnej kolaboracji w czasie wojny.
Odrębność kulturalna Polaków litewskich zatarła się mocno na terenach, które weszły w skład Rzeczypospolitej międzywojnia. Natomiast na Litwie kowieńskiej, odciętej granicą, do której nie docierały nawet czasopisma polskie, gdzie kontakty osobiste ograniczały się do nielicznych jednostek, a jedynym prawie łącznikiem, prócz trudno osiągalnych książek, było radio, kultura polska zachowała się w swej formie przedwojennej, jagiellońsko-polsko-litewskiej”...

* * *

Biografowie z reguły podają, że Ignacy Tadeusz Żagiell ukończył uniwersytet w Kijowie, studiował też w Paryżu i Oksfordzie. Jednak informacje dotyczące jego życia są pogmatwane, do czego on sam wybitnie się przyczynił, i dziś jest prawie niemożliwe odróżnić w tej materii prawdę od mistyfikacji. Nawet źródła archiwalne podają nieraz dane sprzeczne ze sobą.
10 maja 1852 roku heroldia wileńska potwierdziła przynależność do stanu szlacheckiego lekarza 1-go oddziału Kijowskiego Cesarskiego Medyko-Chirurgicznego Uniwersytetu Ignacego Tadeusza Marcina (syna Antoniego) Żagiella, lat 32, mieszkającego w Kijowie razem z 35-letnią żoną Feliksą z domu Mazaraki (primo voto Abramowiczową). Jak wynika z zapisu, był on współwłaścicielem z bratem majątków Kiełpiszki i Szczurkiszki w powiecie wileńskim (115 chłopów płci męskiej). (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 58).
12 maja 1840 roku Ignacy Żagiell został w karczmie Radziszewskiej, znajdującej się w okolicach Wiłkomierza, zatrzymany przez policjantów Gilewicza i Popławskiego, ponieważ miał przy sobie pistolet. Szef posterunku policyjnego w Widziszkach Norwiłł po odebraniu od zatrzymanego wyjaśnień, iż jakoby znalazł w przededniu tę broń na szosie, gdy pędził do domu konie z noclegu, zwolnił go do zaścianka Nowosady, w którym mieszkał. Sprawa ta narobiła wiele hałasu, zajął się nią osobiście szef żandarmów Guberni Wileńskiej, hrabia Fiodor Dołgorukow, ponieważ incydent z bronią nastąpił wkrótce po przejeździe w tych miejscach cesarza Mikołaja I. Według niektórych danych, podchmielony Ignacy Żagiel odgrażał się w karczmie, że zabije z niej cara. Ostatecznie potwierdzono wersję zdarzeń podaną przez delikwenta i sprawa została zamknięta.
Ale 6 lipca 1840 roku w urzędzie wileńskiego generał-gubernatora rozpoczęto pod gryfem „Tajne” Sprawę o szlachcicu Guberni Wileńskiej Ignacym Żagiellu, zatrzymanym w karczmie Radziszewka powiatu wiłkomierskiego z naładowanymi pistoletami wkrótce po przejechaniu Gosudar-Imperatora. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, t. 1840, nr 1578). Liczący piętnaście stron plik dokumentów rozpoczyna list (z 24 czerwca 1840 r.) szefa żandarmów, dowodzącego główną kwaterą cesarską, hrabiego Benckendorfa do wojskowego generała-gubernatora wileńskiego, grodzieńskiego, białostockiego i mińskiego, generał-lejtnanta Fiodora Jakowlewicza Mirkowicza. List ten brzmi jak następuje: „Miłościwy Panie Fiodor Jakowlewicz! Po otrzymaniu zawiadomienia, iż wkrótce po przejeździe Gosudara Imperatora zatrzymany został w niedalekiej odległości od Wiłkomierza w karczmie Raduszewce szlachcic Żagiell, mający przy sobie załadowany pistolet i wkrótce uwolniony na rozkaz stanowego przystawa Norwiłła, mam zaszczyt zapytać Waszą Ekscelencję, czy w tym tak ważnym przypadku przeprowadzono formalne śledztwo i co ono wykazało. Do tego uważam za obowiązek dodać, że chociaż Żagiel i twierdził, że znaleziony przy nim pistolet on znalazł na drodze, to świadectwo to nie jest prawdziwe, gdyż wiadomo mi dokładnie, że jego z tą bronią widziano i w innych karczmach.
Z zupełnym uszanowaniem i oddaniem mam zaszczyt pozostać – Waszej Ekscelencji pokorny sługa – hrabia Benckendorf.”
Wkrótce na imię Mirkowicza nadeszło z Włodzimierza wyjaśnienie od pułkownika Komajewskiego z twierdzeniem, że Żagiell rzeczywiście, według jego słów, znalazł pistolet na drodze i szedł właśnie do urzędu policji, by broń tam złożyć, ale nie zdążył tego uczynić, ponieważ został w karczmie zatrzymany (w okolicznościach opisanych powyżej).
Wydawać by się mogło, że sprawę można byłoby uważać za zakończoną, ale podpułkownik Lobri napisał do Petersburga donos (sprawdzony sposób robienia kariery!) o tym, iż rzekomo Żagiell jest człowiekiem niebezpiecznym, a miejscowe władze policyjne nie są dość czujne. Spowodował ten donos nadejście przytoczonego listu Benckendorfa i kilka miesięcy trwające śledztwo. Dopiero 1 sierpnia 1840 roku hrabia Mirkowicz wysłał do szefa żandarmów list, który znamionował sobą zakończenie sprawy. Generał gubernator pisał:
„Miłościwy Panie hrabio Aleksander Christoforowicz!
Na skutek zapytania Waszej Ekscelencji z dnia 24 czerwca pod numerem 2626 o szlachcicu Żagiellu, zatrzymanym wkrótce po przejeździe Gosudara Imperatora w niedalekiej odległości od Wiłkomierza w karczmie Raduszewce z załadowanym pistoletem, zapotrzebowałem od wileńskiego gubernatora cywilnego doniesienia o okolicznościach tego wydarzenia.
Obecnie rzeczywisty radca stanu książę Dołgorukow doniósł mi, że on otrzymał od sztabsoficera korpusu żandarmów podpułkownika Lobri jeszcze 16-go maja pod numerem 45 zawiadomienie o zatrzymaniu na szosie 12-go maja szlachcica Ignacego Żagla z pistoletem i o zwolnieniu go od aresztu przez stanowego przystawa Norwiłłę, – kazał w tymże czasie wojennemu naczelnikowi powiatów nowoaleksandrowskiego i wiłkomierskiego przeprowadzić w tej sprawie formalne śledztwo.
Z przekazanej pułkownikiem Komajewskim cywilnemu gubernatorowi dokumentacji 24 czerwca pod numerem 114 wynika, że wymieniony szlachcic Żagiell, powracając 11-go maja rankiem z końmi z noclegu do domu i przejeżdżając szosą znalazł pistolet, lecz czy był on naładowany, tego nie wiedział. Po przybyciu do domu położył pistolet na drwa i w następnym dniu, wiedząc, że bez zezwolenia zwierzchnictwa nijakiej broni trzymać nie kazano, udał się z tym pistoletem do stanowego przystawa. Po drodze spotkało go dwu znajomych rolników, z którymi wstąpił do karczmy Radziszewki, gdzie tysiacki Popławski, zauważywszy u niego pistolet i powziąwszy o nim podejrzenie po wypytaniu odesłał go bez aresztu, ale z dziesiackim Gilewiczem do miasteczka Widziszki, do stanowego przystawa Norwiłły.
Stanowy przystaw uznawszy zeznania Żagiella za prawdopodobne, ponieważ pistolet ten był bez krzemienia, a w lufie jego znajdowało się nie więcej niż ćwierć ładunku prochu, zakorkowanego szmatą, rdza zaś jego niewątpliwie wskazywała, że od dawna nie był używany, a przekonawszy się od miejscowych mieszkańców o dobrym zachowaniu się i myśleniu Żagiella, zwolnił jego do miejsca zamieszkania w zaścianku Nowosadki.
Nie ograniczając się wszelako do tego, przystaw Norwiłło zarządził sekretną inwigilację o prawdziwości tego co wyjawił Żagiell, co w końcu też się potwierdziło.
Wykonujący obowiązki cywilnego gubernatora wice-gubernator po rozpatrzeniu tej sprawy zawiadomił 5 lipca pułkownika Lobri o wszystkim powyżej powiedzianym i dodał, że on, uważając wyniki śledztwa za zadowalające, kazał korespondencję na ten temat zamknąć.
Donosząc o tym Waszej Ekselencji mam zaszczyt pozostać z głębokim uszanowaniem i zupełnym oddaniem.
– Mirkowicz.”

Jakie znaczenie dla nas mają szczegóły, które poznaliśmy z dokumentów archiwalnych? Ano takie, że wnoszą one wiele konkretów co do sylwetki psychologicznej Ignacego Żagiella, ukazują go mianowicie jako osobnika skłonnego do fantazjowania i fabulacji, nie stroniącego od kieliszka, a jednocześnie ambitnego, ruchliwego i nie pozbawionego talentu. W sumie więc ten człowiek jak najbardziej nadawał się na mistyfikatora. Był pod tym względem – choć szlachcic czystej krwi – typowym „człowiekiem masowym”, o którym Jose Ortega y Gasset (Bunt mas i inne pisma socjologiczne, s. 76-77) pisał: „Dlaczego masy wtrącają się do wszystkiego i dlaczego czynią to tylko w sposób gwałtowny? Człowiek masowy uważa się za uosobienie doskonałości. Człowiek wybitny musi być bardzo próżny, by czuć się doskonałym, a jego wiara we własną doskonałość nie jest czymś pozostającym w organicznym związku z jego osobowością, lecz wynika z jego próżności i nawet dla niego samego ma charakter fikcyjny i problematyczny. Dlatego też człowiek próżny potrzebuje innych, u których szuka potwierdzenia opinii, jaką chciałby mieć o sobie samym. Na szczęście człowiek szlachetny, nawet wtedy kiedy „zaślepia” go próżność, nie czuje się nigdy prawdziwie doskonały i pełny. Inaczej ma się rzecz z przeciętnym człowiekiem naszych czasów, z nowym Adamem – jemu nie przyjdzie nawet do głowy powątpiewać o własnej doskonałości. Jego wiara w siebie samego jest iście rajska, tak samo jak wiara Adamowa. Wrodzona hermetyczność duszy wyklucza zaistnienie warunku koniecznego do odkrycia własnej niedoskonałości, jakim jest porównanie siebie z innymi. Porównać się z bliźnim to znaczy wyjść na chwilę z siebie samego i przenieść się do duszy kogoś innego. Ale dusza przeciętna niezdolna jest do transmigracji, najszlachetniejszej formy sportu”...
* * *
Pełna nazwa najważniejszej książki I. Żagiella brzmiała: Podróż historyczna po Abissynii, Adel, Szoa, Nubii, u źródeł Nilu, z opisaniem jego wodospadów, oraz po krajach podrównikowych; do Mekki i Medyny, Syryi i Palestyny, Konstantynopolu i po Archipelagu. Przez D-ra Ig. Księcia Żagiella, członka wielu akademij, uniwersytetu oksfordzkiego i uczonych Towarzystw zagranicznych, Autora historyi Egiptu, z dodaniem małego słowniczka najużywańszych wyrazów arabskich.
Autor zaczyna swe dzieło intrygującymi zdaniami: „Drugiego września 1863 roku jego wysokość książę Halim, młodszy brat wice króla Egiptu Saida Baszy, w czasie mojej rannej u niego wizyty, powiedział mi: „Czy wiesz, kochany doktorze, jaki mam projekt? Wice król życzy, abym pojechał do Sudanu i objął nad nim rządy; daje mi zupełną władzę nad tym krajem. Pierwszego października zatem, (...) pojedziemy na wojaż”... Tak miała się rozpocząć intrygująca wyprawa autora do licznych krajów Afryki w towarzystwie jednego z jej władców.
Żagiell hojnie szermuje szczegółami: nazwami osób i miejscowości, liczbami, datami, rzekomymi opisami konkretnych ludzi, miejsc i zdarzeń. Oto np. jak opisuje króla Mtesa czyli Ugandy w rozdziale XIV Podróży historycznej po Abissynii:
„Cesarz Mtesa ma wielką powagę u sąsiadów swych, małych królów, którzy się go obawiają. Podczas naszego pobytu u Mtesa przybywali ambasadorowie z Menukorango, Ussui i od okrutnego Mirambo, którego imię napełnia strachem zamieszkałe brzegi jezior: Tanganika i Ukerewo – i na kolanach podawali cesarzowi Mtesa dań przysłaną od ich władców. Więcej jak 3000 żołnierzy z gwardyi Mtesy, dobrze ubranych i dobrze znających wojenne manewra, w największym porządku, z zachowaniem wszelkich prawideł karności, asystowało ceremonii przyjęcia posłów.
Mtesa jest to władca uzdolniony i dystyngowany, z najlepszemi dążnościami. Gdyby miał dobrych pomocników, wypełniających jego wolę, mógłby w bardzo krótkim czasie wznieść cywilizację środkowej Afryki do stopnia daleko wyższego od rozwoju cywilizacji w niektórych krajach Europy, mających pretensyę do wyniesienia się despotycznego i stawiania swej oświaty, swego ukształcenia na równi z krajami ukonstytucyonowanemi!”
Wydaje się, iż Żagiell robi w tym miejscu przytyk antyrosyjski, którego cenzura albo nie zauważyła, albo puściła płazem, uważając za mało szkodliwy. A więc dalej czytamy o cesarzu Ugandy: „Jest to monarcha srogi, lecz pilnujący się zasad moralnych religii muzułmańskiej i konstytucyjnych praw człowieka. Poszanowanie własności, swoboda osobista, praca, z wypełnieniem podług możności obowiązków wobec Boga, bliźniego i cesarza – oto są zasady, jakiemi się rządzą obywatele państwa Mtesa. Zbrodnia popełniona względem bliźniego, zabranie cudzej własności, kradzież, bądź publiczna, bądź potajemna, nieposłuszeństwo prawu, są to przestępstwa rzadko się zdarzające i wielce karane. Cesarz sam chce wiedzieć o potrzebach poddanych, czuwać nad ich dobrym bytem i stara się, by im była wymierzoną w każdym względzie największa sprawiedliwość. Chroni swój naród od niesprawiedliwych i szkodliwych rozporządzeń urzędników, np. szejków, prezesów trybunałów, sędziów i innych, którym powierzone są rządy w prowincyach i w stolicy, i którzy za niesprawiedliwość bywają często karani nie tylko wiecznem więzieniem na wyspach jeziora, lecz i śmiercią. Słowem, Kabaka, tj. cesarz państwa Uganda, a dziś Mtesa, jest to człowiek wielce sympatyczny i sprawiedliwy, nadzwyczaj szanowany i lubiony przez swych poddanych, a nawet przez swoich sąsiadów. Nie jeden naród w Europie pozazdrościć może cesarstwu Mtesa takiego monarchy! Wprawdzie podróżnicy dali mu nazwę półdzikiego władcy, lecz nie wszyscy; dowodem tego jest Henryk Stanlej, który w swem dziele „O krajach tajemniczych” podziela nasze zdanie.
Mtesa jest bardzo słusznego wzrostu, ciemno-brązowego koloru, oczy ma wielkie, rysy twarzy i budowę ciała regularną, spojrzenie srogie, lecz sympatyczne; jest to olbrzym przypominający kolor Memnona. Widziałem go wychodzącego z rady państwa, której prezydował. Skoro wyszedł, zdawałoby się, że zrzucił z siebie strój monarchy i stał się popularnym, śmiejącym się, wesołym, wszystkim równym i od wszystkich lubionym. Jest bardzo ciekawym wszystkiego, co się dzieje w Europie; z przyjemnością słucha opowiadania Europejczyków. Kobiety w cesarstwie Mtesa są wielce szanowane. Niemoralność i nieuszanowanie dla kobiet są przez prawo karane wydaleniem ze społeczeństwa”.
Ten fragment książki Ignacego Żagiella, jak i jej całość, robi wrażenie mieszaniny dość abstrakcyjnych dywagacji samego autora ze szczegółami zaczerpniętymi z książek podróżników brytyjskich i francuskich, które autor polał polskim sosem i zaserwował to kompilatywne danie jako własne. Podobne wrażenie wywiera też inny fragment opisujący rzekome bezpośrednie obserwacje Ignacego Żagiella w Afryce Środkowej.
„Książę bardzo był ciekawym zobaczyć dzikich ludzi, koczujących wśród ogromnych lasów równika. Nazajutrz więc rano, na ochotnika, wszyscy prawie (wyjąwszy Habiba, który z powodu niezdrowia pozostał w domu) wyruszyliśmy z bratem Mtesy do pobliskich lasów, wskazanych prze Etia, przewodnika. Nawet Orik prosił księcia, by mu pozwolił towarzyszyć w wyprawie myśliwskiej na dzikich ludzi, a uzyskawszy przyzwolenie wnet się do nas przyłączył, zabierając z sobą zimne śniadanie, które wiózł Beduin na dromaderze. Po godzinie drogi od miasta Mtesa wjechaliśmy na naszych mułach na wielką równinę, porosłą olbrzymią trawą. Asystowało nam też 22 Beduinów, myśliwych z professyi. Etia ostrzegał, że na tej dolinie jest dużo wielkich wężów, bardzo jadowitych, na co trzeba baczną zwracać uwagę. Tu zapytał mię książę: „A czy masz, doktorze, z sobą antidotum przeciwko ukąszeniom cobra capella, wielkich skorpionów i innych jadowitych wężów, oraz przeciw ukłuciu białych mrówek”. Odpowiedziałem, że na podobne wycieczki wszystko trzeba mieć z sobą: rozmaite kwasy, olkalia, a w dodatku i narzędzia chirurgiczne. Przejeżdżając dolinę widzieliśmy wielkie stada dropi, krzyczących pentarek czyli kur afrykańskich francolinus sinamatus i dużo czarno-pąsowych kosów.
Wjechawszy do ogromnego lasu, przez który prowadziła wąska ścieżka, napotykaliśmy wielkie gromady rozmaitych papug, małpy małe żółto-siwe, większe złośliwe cynocephalus i rozmaite inne ptaki i zwierzęta. Gdyśmy cicho, bez szelestu wjeżdżali na pagórek, dostrzegł brat Mtesy coś siedzącego w dali i zawołał na Etia, za nim zbliżył się i książę. Orik powiada, że to jest łysy człowiek i że on śpi na drzewie pod parasolem. Etia potwierdził przypuszczenie Orika. „To są właśnie, mówił on, mniejsze rasy dzikich ludzi, które na gałęziach drzew wielkich budują sobie mieszkania, by się ochronić na wysokości od napadu dzikich zwierząt, węży i białych mrówek, termitami zwanych.” Właściwie była to czarna małpa, obrosła krótkiemi włosami, mająca dość zgrabną głowę bez włosów, płaską twarz i takiż sam nos, ręce i nogi o palcach foremnych w ogóle, podobna z postaci do podrównikowych murzynów. Mieszkanie jej sztucznie było zbudowane z gałęzi silnie przytwierdzonych do drzewa, a nad niem znajdował się bardzo starannie opleciony z gałęzi dach w kształcie parasola, który ochraniał doskonale to schronienie od ulewnych podrównikowych deszczów.
Obejrzawszy bardzo ciekawą siedzibę małpy-człowieka, zwanego przez miejscowych uschiego-mbuwe, która jest mniejszym rodzajem szympansa, udaliśmy się dalej pod przewodnictwem Etia i dwóch jeszcze strzelców księcia, szukając owych wielkich dzikich ludzi. Widzieliśmy kilka wężów ogromnych, przesuwających się naszą drogą, wiele małp małych, które przeraźliwie krzycząc, rzucały na nas kawałkami suchych gałęzi, i stada rozmaitych krzykliwych papug; lecz, by nie spłoszyć owych wielkich dzikich ludzi (człowieka lasu, jak mówili myśliwi), Etia prosił, by nie strzelać. – Etia był to człowiek małego wzrostu, krępy, bardzo czarny, muskularny, nosa płaskiego, grubych, szerokich ust i wielkich oczu. W rysach jego twarzy malowała się pojętność i bystrość; patrząc na niego zdawało się, że ciągle myśli o czatach myśliwskich. Na twarzy, rękach i na ramionach wiele było znaków od zagojonych blizn, od szarpania drzew iglastych, między któremi często przechodził, szukając zwierzyny, ten znakomity myśliwy. Następnie przejeżdżaliśmy śliczną łąkę, pokrytą świeżą, zieloną murawą, otoczoną gęstemi krzakami i lasem, po większej części hebanowym. Widok jej był malowniczy: dolina zdawała się jakby zamknięta wśród stromych urwisk gór wznoszących się zdala. Lasy ją okrążające dawały schronienie słoniom, bawołom, antylopom, girafom i gazellom, które zwykle stają się łupem lwów, panter, lampartów i hyen. Dlatego wszystkie te drapieżne zwierzęta są dość łagodne, nie napadają na ludzi, gdy ich nie zaczepiają, ponieważ nie są głodne.
Wtem Etia zatrzymał nas i dał znak, byśmy stanęli na czatach i pilnowali przechodzących zwierząt; lecz abyśmy nie strzelali, nim pierwiej nie zobaczymy przechodzącego dzikiego człowieka; ale dotąd widzieliśmy tylko słoni, panter i lwów ślady na piasku. Po półgodzinnem oczekiwaniu Etia wskazał księciu idącego bokiem leśnego człowieka, a raczej dużą małpę. Beduin pobiegł naprzód, by go napędzić na strzał księcia; lecz został nagle przezeń napadnięty i w obronie swej zabił zwierzę. Mieszkaniec królestwa Szoa, podzielający uprzedzenia swego kraju, płakał i miał sobie do wyrzucenia, że tak wielki kryminał popełnił, zabijając człowieka. Pocieszaliśmy go, aby nie desperował, przekonywając go, że to nie jest człowiek, lecz małpa, tylko bardzo podobna do człowieka, zwana szympanse. Ów zabity szympanse miał dwa metry wysokości, był kształtny i nadzwyczaj podobny do południowych murzynów, szczególnie do Etia.”
[Widocznie Ignacy Żagiell był wyznawcą poglądu, rozpowszechnionego ongiś wśród brytyjskich kolonizatorów Afryki, że Murzyni to nie są „czyści” ludzie, lecz mieszańcy, powstali na skutek kopulowania ludzi z małpami. – J. C.].
„Książę kazał go wziąć z sobą, by wypchać. Obecnie znajduje się on w muzeum Jardin des plantes w Paryżu... (...) Powróciwszy z wizyt lekarskich oglądałem raz jeszcze rozmaite rośliny i drzewa, jak: mimoza, banany, sykomory, granaty, figi potężne” etc. etc.
Takimi to właśnie „figami potężnymi” częstuje autor czytelnika na 358 stronach swego zadziwiającego dzieła. A przy tym raz po raz – co kilka stron – „nie natrętnie” uwypukla swą obecność w zdaniach typu: „Kabaka prosił mnie, bym poradził jego żonie cierpiącej na oczy i jeszcze dwóm dygnitarzom chorym na dysenterię podrównikową”...
Na szczęście nie ma dalej mowy o cudownym uzdrowieniu żony i dygnitarzy, czyli poczucie umiaru jednak nakazywało Żagiellowi nie przesadzać w samoreklamie. Ale i tak skutek tej lektury musiał być przeciwny zamierzonemu: w tekście jest stale wyczuwany brak autentyzmu, wciąż ma się wrażenie, że jest to jakaś sztuczna fabulacja, że „czegoś” w tych „sprawozdaniach z podróży” nie ma. A nie było po prostu – prawdy. Choć na wileńskiej prowincji przez dłuższy czas Ignacy Żagiell, przynajmniej w niektórych środowiskach, uchodził za męża uczonego, wielkiego medyka i podróżnika.
Uważał więc, widocznie, „książę” Żagiell, że przesadna skromność nie zdobi mężczyzny i postępował zgodnie z tym przekonaniem, „wytwarzając” i wydając swe fantazyjne księgi podróży. Był przeciwieństwem Ernesta Hemingway’a, który wyznawał, że może pisać tylko o tym, co sam widział i przeżył. Wyobraźnia zastępowała mu czasem – i to skutecznie – rzeczywistość. Oczywiście, bodaj nigdy nie pojawiło się coś twórczego i wielkiego, co uprzednio nie było „fantazją”. Lecz z drugiej strony „nie należy zapominać, że twórcza fantazja może wynaturzyć się i ulec najszkodliwszemu przerostowi, jeżeli nie wyznaczy się jej określonych granic” (Carl Gustaw Jung). Jednym z takich „przerostów” mogą być właśnie grafomańskie dzieła pseudoliterackie i pseudonaukowe. Ale przecież nie tylko one.
W 1909 roku prasę austriacką, niemiecką i polską obiegła na kawał zakrawająca – ale przecież prawdziwa – historia Janusza I Putyry, szewskiego syna, który upozorował się na dziedzicznego księcia. Donosiło jedno z pism: „Fałszerstwo dokumentów doprowadził do ostatnich granic doskonałości. Nie skończywszy szkół, sfabrykował sobie sam świadectwa, które umożliwiły mu wstęp do uniwersytetu. Tą samą uproszczoną metodą zrobił się doktorem dwóch fakultetów, prawa i filozofii. Został sędzią... Żył i sądził Putyra, jako „dr. Janusz Olaf z Wielkiego Skrzynna na Smogorzewie hr. Dunin-Wąsowicz”. Ożenił się. Mógł był spokojnie spocząć na laurach, zdobywszy piękne imię i niezłe stanowisko. Lecz Putyrę coś parło naprzód. Zostawszy ojcem postanowił prosić w kumy cesarza Franciszka Józefa. Uczynił to, ale ze skutkiem dla siebie fatalnym. Zdemaskowano go, pozbawiono nieprawnie zajmowanej posady, wytoczono śledztwo, uwięziono, sądzono. Ale też puszczono wolno. Jako mało szkodliwego maniaka... Przez jakiś czas znikł z widnokręgu, klepał biedę bez roboty. Aż znów się wynurzył na powierzchnię. Tym razem jako „kniaź ze Zbaraża na Woronczynie Korybut-Zbarazki-Woroniecki”. Papiery i tym razem miał w idealnym porządku... Żył jak nędzarz, lecz mania uchodzenia za podupadłego magnata słodziła mu całą gorycz tułaczego żywota. Posturę wyćwiczył poniewierający się „książę” wielkopańską, był więc tam i tu goszczony po parę dni w dobrych domach i tak pędził swój żywot...
Aż znów wpadł i został zamknięty. Lecz w trakcie przewożenia z Krakowa do Lwowa (bo tam mu wytoczono pierwszy proces) umknął i znikł. By po paru tygodniach nadesłać z Częstochowy do jednego z pism krakowskich pełną elegijnego smutku skargę na prześladowania jego jako „dynasty Janusza Olafa Aleksandra I”... Obłąkaniec czy oszust? – zastanawiali się dziennikarze.
Aż wreszcie został Putyra schwytany w Wiedniu, tyle że już jako „Stanisław książę Jabłonowski”! Mimo wszystko więc – „urodzony szlachetnie”...
Tego rodzaju postępowanie zawsze jest w bardzo ścisły, choć nieraz mało widoczny, sposób powiązane z różnie przez nosicieli przeżywaną manią wielkości.
Profesor Antoni Kępiński w dziele Schizofrenia (s. 94-95) pisze o tzw. urojeniach wielkościowych i posłanniczych: „U każdego człowieka występuje oscylowanie poczucia własnej roli i misji, zależnie od nastroju. Patologia zaczyna się wtedy, gdy skryte marzenia ambicjonalne znajdują ujście w ich realizacji, która oczywiście nie odpowiada sytuacji rzeczywistej i wzbudza tylko śmiech otoczenia (ośmieszenie jest tu karą, jaką stosuje grupa w stosunku do tego, który chce się nad innych wywyższyć). Na taką realizację można sobie pozwolić, gdy osłabną hamulce społeczne (...)
Charakter misji może być patriotyczny, religijny, polityczny, naukowy, artystyczny itp. Chory gotów jest czasem poświęcić dla niej swe życie. Jego celem życia staje się zmiana świata na lepszy, uszczęśliwienie ludzkości. Niekiedy jego stosunek do ludzi zmienia się na pogardliwy lub wrogi. Chory jest przeświadczony, że nie rozumieją go i przeszkadzają mu w realizacji wielkiej w jego pojęciu misji. Absurdalność i wynikający z niej komizm – zarówno misji, jak i roli – wskazuje najczęściej na otępienie organiczne, rzadziej na degradację schizofreniczną”.
Za pokrewne temu syndromowi profesor Kępiński uważa tzw. „urojenia wynalazcze”, o których pisze jak następuje: „W urojeniach wynalazczych lub raczej twórczościowych – bo nie tylko do wynalazków się ograniczają – misja chorego polega na stworzeniu wielkiego dzieła, które go wsławi, a ludzi uszczęśliwi. W urojeniach wynalazczych, podobnie jak w posłanniczych, realizują się sny i marzenia lat dziecinnych i wczesnomłodzieńczych. Są to dzieła epokowe, o których ludzkość marzyła – perpetuum mobile, jakiś uniwersalny lek, środek odmładzający, idealny system filozoficzny lub polityczny, rozwiązujący wszystkie konflikty i problemy, także dzieła sztuki, które są kwintesencją piękna itd. ... Dla dokonania swego dzieła chory gotów poświęcić wszystko. Pracuje bez wytchnienia, czasem po kilkanaście godzin dziennie, zaniedbuje dom i rodzinę, nie dba o swoje sprawy życiowe. Zwykle zazdrośnie chowa powstające dzieło przez oczami ludzkimi. Niekiedy dopiero po śmierci zostaje ono odkryte. Przeważnie są to prace bez większej wartości naukowej czy artystycznej. Należy jednak ocenić trud w nie włożony; czasem trafić się może oryginalny pomysł, nowe spojrzenie na rzeczywistość, precyzja lub duży artyzm wykonania”.
Wydaje się, że wszystkie te cechy odnaleźć można w „księgach podróży” Ignacego Żagiella. W sumie, jak się wydaje, można je ocenić używając słów z wiersza Ignacego Krasickiego Podróż pańska. Do księcia Stanisława Poniatowskiego:
Gdy drzemią filozofy, w dyskursach przyjemnych
Łże o swoich przypadkach i morskich, i ziemnych,
A czyli peroruje, czy szepce do ucha,
Drwi i z tych, co drzemią, i z tego, co słucha”.

Obecnie raczej już nikt z historyków nauki nie traktuje książek I. Żagiella tak poważnie i entuzjastycznie, jak w latach 1885-1965.
W jednym z nowszych wydań encyklopedycznych czytamy: „W 1859 wstąpił do angielskiej służby medycznej w Indiach, w których przebywał ok. 3 lat. W 1864 przeszedł do podobnej służby medycznej w Turcji, co, jak sam podaje w późniejszych swoich publikacjach, dało mu możność poznania wielu krajów ówczesnego imperium otomańskiego, m.in. Anatolii, Nubii, Arabii, Palestyny i Syrii. Z publikacji tych wynikałoby również, iż był jednym z pierwszych Polaków, którym udało się odwiedzić Mekkę i Medynę.
W 1884 wydał w Wilnie własnym nakładem głośną książkę pt. Podróż historyczna po Abisynii, Adel, Szoa, Nubji, u źródeł Nilu, z opisaniem jego wodospadów oraz po krajach podrównikowych do Mekki i Medyny, Syryi i Palestyny, Konstantynopolu i po Archipelagu, z dodaniem małego słownika najużywańszych wyrazów arabskich. W książce tej Żagiell, opisując swoje podróże i odkrycia, pomija wcześniejsze i autentyczne odkrycia Speke'a, Burtona, Bakera czy Granta i przypisuje sobie np. ostateczne rozwiązanie pasjonującego ludzkość od wieków problemu geograficznego, jaki stanowiło odkrycie źródeł Nilu. Gdyby tak było istotnie, Żagiell byłby nie tylko najwybitniejszym podróżnikiem polskim, ale i jednym z najwybitniejszych w skali światowej. O tych wielkich zasługach i osiągnięciach Żagiella nie wspomina jednakże żadna poważna historia geografii, a wszystkie o nich informacje oparte są wyłącznie na własnych słowach Żagiella i wydanej przez niego książce. Fakt ów skłania do ostrożnego podejścia do większości oświadczeń Żagiella. Dokładna lektura jego książki ostrożność tę zamienia w całkowitą nieufność, gdyż zawiera ona tak nieprawdopodobne błędy i zmyślenia, iż skłania czytelnika do powątpiewania, czy podróż taka w ogóle się odbyła.
Pierwszy podjął analizę tego typu pracownik Instytutu Nauk Etiopskich w Addis Abebie Stanisław Chojnacki. Poznawszy dobrze w ciągu wieloletniego pobytu w Etiopii jej historię i geografię oraz przeprowadziwszy specjalne studia w tamtejszych archiwach i instytucjach, doszedł on do wniosku, że książka Żagiella jest mistyfikacją i że opisana przezeń podróż nie miała w ogóle miejsca. Tezę swoją poparł szeregiem przykładów nie do zbicia.”
Nie wykluczone, że jedną z pobudek, które skłoniły doktora Żagiella do napisania i wydania własnym sumptem swej mistyfikującej książki, była chęć ucieczki od szarej i odpychającej codzienności, która go otaczała w okupowanej Litwie, gdy zaborcy systematycznie gasili wszelką iskierkę żywej i szczerej myśli niepodległej, a rodacy prześcigali się w służalstwie i donosicielstwie na siebie nawzajem. Tego rodzaju „twórczość” mogła jakby dodawać sensu i urody beznadziejnej egzystencji na marginesie świata cywilizowanego. Bo przecież: „Jeśli nie chcemy żyć z dnia na dzień, ale pragniemy w pełni świadomie przeżywać własną egzystencję, wówczas naszą największą potrzebą i najtrudniejszym zadaniem jest znalezienie jej sensu. Wiadomo powszechnie, jak wielu ludzi traci chęć do życia i zaprzestaje wszelkich wysiłków, ponieważ wymknęło im się znaczenie własnej egzystencji. Nie pojmuje się go nagle w określonym wieku, nawet po osiągnięciu dojrzałości liczonej w latach. Odwrotnie, dojrzałość psychiczną zdobywamy dopiero wówczas, gdy dochodzimy do głębokiego zrozumienia, jaki może lub powinien być sens naszego życia. A fakt ten jest rezultatem długiego rozwoju: w każdym wieku poszukujemy pewnego minimum owego znaczenia – i winniśmy być zdolni do tego, aby je odnaleźć – zgodnie z przebywaną fazą rozwojową umysłu i aktualnymi możliwościami rozumienia”. (Bruno Bettelheim, Cudowne i pożyteczne, t. 1, s. 39).
Niekiedy, by sens życia zyskać, chwytamy się też tak dziwacznych sposobów, jak twórczość „naukowo-fantastyczna”. Tym bardziej, że autentyczna twórczość naukowa i literacka w środowisku polskim, krańcowo zawistnym i nie dorastającym do rozumienia prawdziwych wartości duchowych, była raczej nie do pomyślenia, ponieważ wymaga zarówno pozytywnej wokół siebie aury psychospołecznej, jak też współdziałania wielu ludzi (choćby wydawców czy posiadaczy kapitału).
Wydaje się, że swój tekst I. Żagiell oparł na jakichś źródłach rosyjskojęzycznych, gdyż w jego tekście liczne są rosyjskie stereotypy językowe, a nawet rusycyzmy leksyczne. Widocznie „twórczo” wykorzystał liczne utwory podróżników brytyjskich i francuskich, często wówczas wydawane także w rosyjskim tłumaczeniu, popełniając książkę kompilatywną, lecz zaprawioną także osobistymi dygresjami i rozważaniami – co prawda, niewysokiego polotu – „autora”, czy może wypadałoby powiedzieć „współautora”...
W książce aż się roi od błędów w pisowni nazwisk nawet znanych europejskich uczonych i podróżników, natomiast imiona afrykańskich królów, książąt i dygnitarzy, z którymi rzekomo Żagiell się spotykał i przyjaźnił, są po prostu owocem fantazji mistyfikatora. Podobnie jak nazwy szeregu wyimaginowanych rzek, gór, jezior, prowincji i krajów Afryki, które nigdy nie istniały w rzeczywistości.
Swą książkę dr Żagiell kończy tematem, który w intencji autora nikogo – a jakże – nie mógł pozostawić obojętnym, a i samemu księciu nie był ewidentnie obcy: „Nie znam żadnego pisma, w którem by opisano sumiennie, jakie ma właściwe znaczenie harem u muzułmanów.
Słowo harem z arabskiego znaczy poświęcony, a więc miejsce poświęcone wyłącznie na mieszkanie dla kobiet. Nie trzeba mieszać słowa harem z wyrazem seraj, gdyż to ostatnie oznacza stary pałac. Do haremu nikt wejść nie ma prawa oprócz samego właściciela, doktora i sługi przynoszącego wodę, zwanego po arabsku saaka, a po turecku sudzi. W haremie zwykle mieszkają żony muzułmanów: bądź to Arabów, Turków, bądź Persów, Indyan itd. Tam także właściciele przechowują swe klejnoty i kosztowności różne. Tylko sułtan (kalif) ma prawo wejść do obcego haremu, a nawet jeżeliby sobie tego życzył (chociaż to się nie praktykuje), może sobie wybrać odaliskę z każdego haremu swoich poddanych.
Sułtan Abdul-Aziz, przy którym pełniłem urząd doktora, miał dwie żony, chociaż, jako kalifowi, czyli następcy proroka, prawem koranu dozwolone było mieć ich cztery”. Każda z żon sułtana – popuszcza Żagiell wodze fantazji – mieszkała w osobnym pałacu i miała swój własny harem złożony z niewolnic, po większej części Czerkiesek i Arabek. Na te haremy składały się osobiste służebnice i dzieci sułtanki, jak też orkiestra złożona z 26 muzykantek, grających na instrumentach „dętych i rżniętych”, oraz do czterdziestu i więcej baletnic. Oprócz tego miało być po kilkanaście specjalistek od fajek i palenia tytoniu, od parzenia kawy itd.
Ignacy Żagiell notuje: „Naturalnie, bywają wielkie intrygi w haremach tak między żonami sułtana, jak między kobietami służebnemi. Żony intrygują jedna przed drugą, chociaż mieszkają oddzielnie, aby być pierwszą w łaskach u sułtana, rządzić nim i przewodzić haremowi. Zwykle się zdarza, iż piękniejsza, a przy tem rozsądna i sprytna, bierze górę nad innemi i nad sułtanem zarazem. Równie się dzieje między niewolnicami: ładna a bystra i przebiegła może zostać żoną sułtana, jeżeli mu wpadnie w oko. Kobiety haremowe zwykle w dobrych są stosunkach ze starszym eunuchem, który ma sobie powierzoną największą czujność nad haremem i dozwolony w każdej chwili wstęp do sułtana. On to mu donosi o całym niewieścim zgromadzeniu, zostającym pod jego opieką. Wychwala piękność, charakter tej lub owej, mówi o ich prowadzeniu się, zachęca sułtana, by tę lub inną wziął za żonę, namawia, podając jakąś przyczynę, aby się rozstał z żoną, która niby w czymś przewiniła, jak np. popatrzyła na przechadzce na obcego mężczyznę lub do niego się uśmiechała; że nie jest posłuszną, że jest chorowitą itp. Starszy eunuch widocznie za tą przemawia, która umiała go sobie zjednać; jedną więc chwali, jak może, inną potępia, często niesłusznie. Słowem, intrygi na intrygach oplątują niby siecią cały harem, których największym promotorem jest, jak widzimy, ten starszy eunuch, w istocie osoba ważna, gdyż wiele dokazać może. Jemu się kłaniają ministrowie i wyżsi urzędnicy, od jego protekcji wiele zależy; nie jeden z niższych urzędników mocą tej protekcji wyniesionym był na godność ministra a nawet wielkiego wezyra. Starszy eunuch, człowiek niezmiernie chytry i przebiegły, rzezaniec imieniem Basza-Aga, ma rangę generała i jest wszystko mogącym u sułtana. (...)
Książę Halim, jako człowiek ucywilizowany, ma jedną tylko żonę. Pierwsza mu umarła, z drugą się rozwiódł, obecnie żonaty jest z trzecią, z której ma dwóch synów i jedną córkę, co się rzadko zdarza u muzułmanów, by mieć troje dzieci z jedną żoną. (...) Sułtan przy wszystkich haremach ma 56 eunuchów, podległych starszemu Baszy-Aga, ten zaś ostatni ma w zależności wszystkie damy haremowe. Poza obręb haremu bez jego zezwolenia żadna wyjść nie może, nawet do ogrodu. Eunuchy są to zwykle ludzie bez charakteru, lubiący pieniądze i życie rozkoszne; tracą oni wiele na kosztowne ubiory, brylanty, pierścienie, na konie i różne wygody i zbytki.
Opisując szczegółowo harem, można by napisać wiele o życiu wewnętrznym jego mieszkańców. Ten pół dziki zwyczaj, nakazujący trzymać w zamknięciu tyle niewolnic, wpływa ogromnie na rozwój wielu chorób kobiecych, pochodzących tak z przyczyny siedzącego życia, prawie bez ruchu, jakie tam prowadzą, jak pod wpływem cierpień moralnych, cierpień duszy: gdyż i te biedne, zamknięte istoty mają wrodzone sobie tkliwe uczucia, a pragną życia i szczęścia tak jak każda inna. Nie życzyłbym żadnej z naszych kobiet należeć do muzułmańskiego haremu. Nie zazdroszczę nawet doktorowi, leczącemu damy haremowe; ciężki tam jego obowiązek.
Po długoletnim pobycie na Wschodzie, stęskniony za krajem rodzinnym, wróciłem do ukochanego Wilna”...

* * *

Jednym z historyków, którzy poświęcili twórczości Żagiella wnikliwe teksty analityczne, był znakomity białoruski uczony, przez szereg lat wykładający na Uniwersytecie Leningradzkim, Walenty Hryckiewicz, z którym autor tego tekstu utrzymywał w swoim czasie korespondencję naukową, i od którego otrzymał tom 112 (1980) pisma „Izwiestija Wsiesojuznogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”, w którym profesor zamieścił był właśnie swój tekst pt. Putiesiestwije I. Żagiella w Efiopiju i Ugandu. W. Hryckiewicz wysuwał m.in. hipotezę, że motywem, który skłonił naszego ziomka do mistyfikacji, mogła być chęć „pokrzepienia serc” rodaków w zaborze rosyjskim, gdyż w owym czasie wszystko co polskie było na Litwie poniżane, prześladowane, poniewierane i wykorzeniane, Ignacy Żagiell zaś, ukazując samego siebie jako wielkiego podróżnika i wybitnego lekarza, którego przyjaźń cenili sobie afrykańscy książęta i królowie, pokrzepiał – podobnie jak Henryk Sienkiewicz w tymże czasie powieściami historycznymi – serca Polaków, napawał je wiarą w siebie i dodawał sił do przetrwania jednego z najtrudniejszych okresów w życiu narodu. Jako dowód na swe twierdzenie profesor Walenty Hryckiewicz przytaczał fakt, że w „afrykańskich” książkach I. Żagiella znalazł się szereg przeoczonych przez cenzurę rosyjską wzmianek o „uciśnionej przez barbarzyńców ojczyźnie” i innych patriotycznych sformułowań. Wydaje się, że ten punkt widzenia naukowca białoruskiego wart jest uwagi i pozwala w głębszy sposób zrozumieć intencje i cele Ignacego Żagiella, autora naprawdę intrygującej Podróży historycznej do Abisynii, Adel, Szoa, Nubii u źródeł Nilu, z opisaniem jego wodospadów, oraz po krajach podrównikowych i do Mekki i Medyny, Syrii i Palestyny, Konstantynopolu i po Archipelagu. Nie ma przecież tak długiej i uciążliwej podróży, której by się nie podjęło serce polskie, by jakoś się przysłużyć umiłowanej Ojczyźnie!




Żyliński



Trudno mówić o sprawach, które są powszechnie znane. Dotyczy to również znakomitego, słynnego rodu szlachetnych panów Żylińskich, którzy używali w różnych odnogach herbów: Lubicz, Ciołek, Pogoń odm., Janina. Węgierskie źródło heraldyczne podaje: „Żyliński herbu Pogoń Ruska. Od 1500 r. w Smoleńsku. Ruska rodzina książęca wywodząca się od wielkiego księcia Ruryka z gałęzi kniaziów smoleńskich. Zaprzestali używania tytułu książęcego”. (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky, Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 106).
O tymże rodzie Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 1, s. 249) donosi: „Żylińscy. Rodzina książęca, szczepu Ruryka, gałąź w. ks. smoleńskich, byli na Białej Rusi w XVII w.” Jak się wydaje, było kilkanaście różnych rodzin tego imienia, pieczętujących się różnymi godłami.
O Żylińskich herbu Ciołek Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego (cz. 1, s. 136, Warszawa 1853) podaje: „Żylińscy, pochodzą od Mateusza Żylińskiego, oboźnego wołkowyskiego, któremu król polski August III w roku 1735 folwark Kłusowszczyzna na dziedzictwo nadał”.
Wywód familii urodzonych Żylińskich herbu Lubicz, sporządzony w Mińsku w marcu 1802 roku podaje, że „ta familia (...) od naydawnieyszych czasów polskich kleynotem szlachectwa będąc zaszczyconą, wszystkich z praw pozwolonych temu stanowi używała przywilejów...”. Spokrewnieni byli z Suszczewskimi, Maszewskimi, Lichodziejewskimi, Domejkami, Świderskimi i inną szlachtą kresową. W 1802 roku Dominik, Mikołaj, Tomasz, Franciszek, Antoni, Jan, Józef, Jakub, Wincenty, Karol i inni Żylińscy uznani zostali przez Deputację Wywodową „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” i wniesieni do części pierwszej ksiąg szlacheckich Guberni Mińskiej. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 1076).
Żylińscy herbu Janina od XVII wieku dziedziczyli majątek Bitowtowicze w powiecie trockim. Protoplasta rodu Stefan Żyliński miał synów Więcława i Samuela, a ci odpowiednio Aleksandra i Ludwika, od których poszły dwa szeroko rozgałęzione pnie tej znakomitej rodziny (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1388, s. 1-203).
W 1832 roku szlachecka deputacja wileńska potwierdziła starodawność i rodowitość rodu Żylińskich herbu Janina, wywodząc ich od Wencława i Samuela Stefanowiczów Żylińskich, odnotowanych w roku 1666 w księgach grodzkich trockich. Węncław miał syna Aleksandra Jana, a Samuel syna Ludwika i odtąd zaczęli się Żylińscy rozgałęziać. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1029, s. 84-86).
Według danych z 1846 roku Józef syn Benedykta Żyliński, lat 32, wyznania rzymsko-katolickiego, był wraz z rodzicami współwłaścicielem majątku Roszanowo w powiecie trockim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1183).
W dawnych przekazach archiwalnych, pochodzących z początku XVI wieku, zawarte są liczne wzmianki o reprezentantach domu Żylińskich.
Tak kniaziowie Jan i Bazyli Żylińscy figurują w księgach buhalteryjnych W. Ks. L. z lat 1506-1511 (Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 660).
„Kniaź Wasilej Zyliński majet stawić dwa konie” postanawiał sejm wileński 1528 roku o pospolitym ruszeniu.
Pan Mikołaj Zyliński i jego żona Alena wspomniani są przez księgi magistratu wileńskiego 1 kwietnia 1592 r. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 20, s. 71).
Znane jest „Przyznanie prawa zastawnego od kniazia Żylińskiego jaśniewielmożnemu panu Starosielskiemu na majętność Wielidzicze od Tułowia odłączoną danego” z 7 czerwca 1504, w którym książę Andrzej Żyliński, wojski witebski, poświadcza, iż zaciągnął dług „pięć set kop groszy liczby i monety, zdawna w Wielkim Księstwie Litewskim zwykłych” u Balcera Starosielskiego, sędziego ziemskiego witebskiego, obiecując mu tę należność w ściśle określonym czasie spłacić.
Tenże książę występuje w niektórych innych dokumentach pisanych cyrylicą, jako Żyleński (np. w doniesieniu Krzysztofa Rusieńca o przeprowadzeniu granicy między posiadłościami kniazia Żyleńskiego właśnie, a takowymi Jana Chrapowickiego, chorążego grodzkiego witebskiego, z 7 czerwca 1592 roku), podczas gdy w zapisach polskojęzycznych nazwisko to występuje bez zmian.
„Jenerał Paweł Żyliński” figuruje w jednym z zapisów magistratu brzeskiego z 1666 r. (Akty izdawajemyje..., t. 5, s. 39).
Wacław Żyliński, pieczętarz w-wa Trockiego, 1666 (Akty izdawajemyje..., t. 31, s. 386-387).
Miewali i Tatarzy litewscy nazwisko Żylińskich. Tak np. w 1672 r. w księgach ziemskich trockich figuruje kniaź Szachmancer Achmiecjewicz Zyliński i jego żona Szuchna Wilkamanówna (Akty izdawajemyje..., t. 31, s. 426).
W 1707 roku księgi grodzkie witebskie wymieniają imię p. Żylińskiego, właściciela dóbr Bobry. Bojar Żyliński był właścicielem gruntów w okolicy miasteczka Żyrowice, 1751 (Akty izdawajemyje..., t. 12. s. 31).
Józef Żyliński podpisał uchwałę grodzieńskiego sejmiku szlacheckiego 19 kwietnia 1764 r. (Akty izdawajemyje..., t. 7. s. 344).
Wincenty Żyliński był majstrem rusznikarskim w Wilnie, 1789 (Akty izdawajemyje..., t. 10, s. 537).
Ks. Jan Zyliński, kanonik miński honorowy, w roku szkolnym 1822/23 pełnił funkcje kapelana gimnazjum w Mińsku (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 16).
Senat i rektor Wszechnicy Wileńskiej w 1827 r. wydali Hipolitowi Żylińskiemu następujące świadectwo: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai l, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Quum nobilis Hippolytus Ludovici filius Żyliński, studiorum curriculo in Gymnasio Vilnensi emenso, ante die XVII Septembris anni MDCCCXXII in Civium hujus Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in ordine Professorum scientiarum physico – mathematicarum Physicae, Chemiae, Zoologiae, Botanicae, Mineralogiae, Algebrae, Geometriae analyticae, Calculo differentiali et integrali, Geodesiae, Astronomiae et Architecturae, per quadriennium multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus praeceptoribus suis adeo probaverit, ut ordinis scientiarum physico – mathematicarum die XIX Junii Anni MDCCCXVIII lata sententia Candidati gradum et honorem meruisse judicaretur. (...) Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate eumdem Hippolytum Żyliński Candidatum in Ordine physico – mathematico creamus ac renuntiamus atque proinde in XII Civium classem referimus cunctisque juribus atque commodis huic gradui et ordini propriis gaudere testamur. In cujus rei fidem diploma hoc publicum, manu nostra subscriptum sigilloque Universitatis munitum eidem dedimus. Vilnae in aedibus academicis anni MDCCCXXVII die XXIV mensis Aprilis”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1. nr 834, s. 24).
Wincenty Żyliński, mieszkając w majątku Lejpuny powiatu wileńskiego, od stycznia 1832 r. znajdował się za udział w powstaniu listopadowym pod tajnym nadzorem policji (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, op. 1840, nr 174. s. 40).
W latach 1840-1856 ziemianin powiatu wiłkomierskiego Michał Żyliński, współwłaściciel miasteczka Średniki, wadził się ze swymi krewnymi o spadki; przy okazji we wzajemnych skargach do sądów i urzędów krewni szczodrze polewali się nawzajem błotem, tak iż lektura prawie 150 stron tej „sprawy” robi wrażenie nad wyraz przygnębiające. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, r. 1840, nr 1087).
Podpułkownik inżynier w rezerwie Ludwik Żyliński od 1861 roku przez szereg lat znajdował się pod nadzorem policji w swym majątku Średniki w powiecie kowieńskim, gdyż wziął udział w „procesji kościelnej mającej cele polityczne” w Kownie 31.VII.1861. Policja uważała w 1867, że trzeba na niego nadal mieć baczenie. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, o. 1868, nr 228, s. 7).
Szlachcic powiatu rzeczyckiego Jan Żyliński w latach 1863/68 znajdował się pod nadzorem policji, gdyż lepelskie dowództwo wojskowe podejrzewało go o udział w powstaniu polskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 21 ).
Ziemianin Stanisław Żyliński w latach 1884-1898 roku pociągany był do odpowiedzialności karnej za niezwracanie długu Klasztorowi Bernardynów w Nowych Trokach. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 381, z. 19, nr 2136).
Żylińscy dali długi szereg wybitnych osobowości, zasłużonych dla kultury Polski, Litwy, Rosji, Białorusi, Łotwy, Ukrainy.
Obszczij Gierbownik Dworianskich Rodow Wsierossijskoj Impierii (t. 7, s. 142) powiadamia: „Familia Żylińskich proischodit iż Smolenskogo szlachectwa”.
Jeślibyśmy chcieli rozwinąć i uzupełnić tę informację, musielibyśmy wspomnieć, że istnieje też koncepcja genealogiczna, zgodnie z którą Żylińscy pochodzą od Mordasów.
Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 8, s. 338, Warszawa 1937) podaje, że Mordasowie pierwotnie używali herbu Ciołek, później zaś, od początku wieku XVII, niektóre gałęzie zaczęły się też pieczętować godłem Mora, pisząc się „z Junowicz”. Za pierwszą ich siedzibę przyjmuje powiat święciański i podaje: „Jedna z dawnych rodzin litewskich, brała przydomek Żyliński, który wielu jej członków wzięło za nazwisko”...
Obszerniejsze i bardziej dokładne dane znaleźć można w rękopiśmiennym Wywodzie familii urodzonych Żylińskich – Mordasów z 24 kwietnia 1819 roku, sporządzonym przez dawną heroldię wileńską, w którym czytamy: „Ta familia jest dawna i starożytna w Kraju Polskim, której przodkowie od kilku wieków do Litwy ze Szkocji pod nazwiskiem Mordasów przybywszy, za zasługi wojenne i cywilne w tym Kraju spełniane oraz przychylność do tronu miała sobie nadane od Monarchów Panujących dobra ziemskie i znaczne urzęda posiadała, jak o tem przekonał przywilej Najjaśniejszego Króla Polskiego Kazimierza IV, 1463 roku dany Stanisławowi Mordasowi, staroście kowieńskiemu, za mężne czyny przeciwko najazdom Krzyżaków odbyte, na dobra Żyliny zwane w województwie trockim leżące; jakowe to dobra po zejściu jego przeszły na synów Michała i Stanisława, którzy od nazwiska tego majątku poczęli mianować się Żylińskimi Mordasami, a z których rozrodzone potomstwo po różnych prowincyach Xięstwa Litewskiego rozsiedliło się, a mianowicie Jerzy Michałowicz Mordas Żyliński, wzięty od dziś wywodzących się za protoplastę, mając po antecesorach swoich majętność dziedziczną Sipowicze zwaną, w powiecie kowieńskim położoną, po zejściu z tego świata Matysa, syna swego, wnukowi Bartłomiejowi Matysowiczowi Mordasowi Żylińskiemu tęż majętność Sipowicze prawem donacyjnym (1627) zapisał...
Bartłomiej zaś Mordas Żyliński, otrzymawszy od dziada swego Jerzego wspomnionych dóbr Sipowicz, wyprzedał one urodzonym Songinom (1666)...
Z tego Bartłomieja Mordasa Żylińskiego urodzeni zostali dwaj synowie, Jan i Franciszek... Z tych to synów Bartłomieja Franciszek possydował majętność Iszławie i spłodził syna Jana... Ten zaś w pożyciu małżeńskim spłodził synów trzech Antoniego, Michała i Tadeusza... Tenże Tadeusz Mordas Żyliński possydował prawem zastawnym od starościny mińskiej Brzostowskiej majętność Hracze od roku 1794 w powiecie oszmiańskim... Przed ostatnim zaś rozbiorem Kraju Polskiego zasiadał w Komissyi Centralnej i był razem komendantem wojska, przez co za gorliwość ku dobru Ojczyzny lękając się prześladowania nieprzyjaciół, emigrował i przez lat dziewięć w Królestwie Pruskim przebywał, aż póki za wstąpieniem na tron Najjaśniejszego Cesarza Aleksandra I amnestya nie pozwoliła powrotu do Kraju...
Drugi syn Bartłomieja, a brat Franciszka, Jan Mordas Żyliński miał syna Krzysztofa (ur. 3.V.1706), który mając wieczystą majętność w okolicy Sipowiczach, wysprzedał oną (1746) Montwiłowi i zostawił po sobie dwóch synów, Barnabę, już nieżyjącego, i Teofila...
Z tych Barnaba Mordas miał possessyą ziemską w okolicy Nowikach, po zejściu którego bezpotomnie brat jego Teofil, jako prawy sukcessor, po nim odziedziczył”...
Na fundamencie licznych złożonych dokumentów heroldia wileńska w 1819 roku uznała Tadeusza z synem Aleksandrem i Teofila, także z synem Aleksandrem, Mordasów „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wnosząc ich imiona do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Litewsko-Wileńskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1547, s. 29-30).
* * *

Przodkiem rosyjskich Żylińskich był Piotr Żyliński, który miał nadane przez Władysława IV, króla polskiego, dobra ziemskie na Smoleńszczyźnie, ale w 1656 roku przyjął poddaństwo moskiewskie i przeszedł na prawosławie. Jego liczni potomkowie w dalszych pokoleniach byli odnotowywani w księgach genealogicznych guberni Smoleńskiej, Saratowskiej, Penzeńskiej i in.

* * *

Z tego rodu wyszedł długi szereg osób o wybitnych walorach intelektualnych.
Tak np. Jan Stanisław Żyliński (1795-1860) był znanym w swoim czasie kompozytorem. Studiował w Wiedniu pod kierunkiem L. van Beethovena, Kauera, Saliery’ego. Później stworzył szereg dzieł orkiestrowych do słów F. Schillera, Stabat Mater, Te Deum, symfonię, kilka marszy, dwie msze, szereg utworów instrumentalnych.

* * *

Arvids Żilinskis (1905-1993) był wybitnym kompozytorem, pianistą i pedagogiem łotewskim. Od 1927 pełnił funkcje profesora Konserwatorium Narodowego w Rydze, od 1937 – Łotewskiej Akademii Muzyki. Napisał około 800 dzieł, w tym opery Złoty koń, Wiej, wietrzyku!, szereg operetek i baletów dla dzieci. W 1967 laureat Nagrody Państwowej Łotwy.



Stanisław Żyliński


Ten słynny geodeta urodził się w 1838 roku w mieście Tambowie.
Ukończył studia na wydziale matematycznym Uniwersytetu Moskiewskiego; rok zaś 1859 spędził jako słuchacz Szkoły Artylerii. W 1860 uzyskał szlify oficerskie i został słuchaczem Michajłowskiej Akademii Artyleryjskiej, którą ukończył w 1862 roku. Od 1865 roku pełnił funkcje oficera oddziału geodezji Sztabu Generalnego Rosji. W 1868 mianowany naczelnikiem wydziału topograficznego Turkiestańskiego Okręgu Wojskowego i ponad trzydzieści lat pracował na tym stanowisku.
Zrealizował ogromne pod względem zasięgu badania topograficzne, astronomiczne, mineralogiczne, meteorologiczne w Dolinie Fergany, na Pamirze i innych terenach Azji Środkowej.
Podał się do dymisji w 1900 roku.



Józef Żyliński


Zasłużony geodezysta Józef Hipolitowicz Żyliński urodził się w 1834 roku. Po ukończeniu Instytutu Inżynierów Komunikacji pracował zawodowo w Mikołajewskiej Akademii Sztabu Generalnego oraz w Obserwatorium Pułkowskim. W 1860 roku został oddelegowany na Białoruś, do guberni Mińskiej i Mohylewskiej w celu przeprowadzenia pomiarów triangulacyjnych. Przez ponad dwadzieścia lat (od 1874) głównym terenem prac generała Józefa Żylińskiego było Polesie, błotnista kraina na pograniczu Polski, Ukrainy i Białorusi.
„Polesie – jak pisze Norman Davies (God’s Playground. A History of Poland, t. 1, s. 29, Oxford 1988) – was a province where the time stood still. Swamps mingled with oak groves and lush meadows. Social and economic development was as slow as the current of the Pripet”... Było tak przez wiele stuleci, jeszcze w XIX wieku Władysław Syrokomla w powieści Ułas odnotowywał:

Smutny kraju Polesia! Znajomyś mi nieco;
Mglisto twoje wspomnienia z dzieciństwa mi świecą;
Snują mi się niekiedy, jakby senne mary,
Nieprzemierzone okiem trzęsawisk obszary,
Lasy ciemne i gęste, jak gdyby jaskinie,
Rzeka, co między łozą a sitowiem płynie,
Uprzykrzonych owadów drużyna skrzydlata,
I zielony motylek, co nad wodą lata,
I ta cisza powietrzna, rzadko przerywana
Ostrym krzykiem żurawia, klekotem bociana,
Albo pluchaniem czółna po spokojnej fali,
Kiedy rybak z więcierzem przemknie się w oddali.
(...).
Tu, zasłonięci lasem i oblani wodą,
Z pokoleń w pokolenia ludzie wiek swój wiodą;
Żaden nowy obyczaj, żaden wymysł świeży
Nie przemienił ich mowy, ni kształtów odzieży;
Żaden nowy duch wieku nie przyłożył ręki,
By zmienić bicie serca albo takt piosenki.
Jak przed wieki nosiły słowiańskie narody,
Takie noszą sukmany, takie same brody,
Takie same siekiery, któremi dąb walą,
Takie same cerkiewki, w których Boga chwalą,
Tak samo ich posila miód, jagła i ryba,
Nic tutaj nie przybyło – trochę nędzy chyba.
(...).
Tajemny jakiś urok w mych oczach obwiewa
Żółte Polesia piaski i ponure drzewa,
Czarne podarte chatki na piasku lub mszarze,
Słomą kryte cerkiewki i wiejskie cmentarze,
Ozdobione jedliną lub sosną pochyłą,
Gdzie sterczy mała chatka nad każdą mogiłą,
Gdzie w spokojnej mogile pomieszał się społem
Stary popiół pradziada z prawnuka popiołem.

W takimże stylu pisali wówczas o tej prowincji dawnego W. Ks. Litewskiego inni polscy pisarze.
„Jeśli jaki kraj cichy, jeśli jaki spokojny, to Polesie nasze. Kiedy przez którą wieś gościniec pocztowy nie idzie albo trakt kupiecki, to prócz pospolitego odgłosu wsi, który jest jakby jej oddechem, nic nie słychać obcego, nic nie widać cudzego. Wszystkie świty jednakowo siwe, wszystkie chustki jednakowo białe i sosny jednakowo zielone, i chaty jednakowo niskie i nieforemne, i ten sam zawsze dym czarny ponad ich dymnikami się wzbija. Jednakże jak dwóch liści jednakowych na krzaku, tak dwóch wiosek zupełnie jednakowych na Polesiu nie znajdziesz; tam cerkiew wyższa z ciemnymi galeriami dokoła, tam las gęstszy, tam chat więcej – wszystkie podobne jak siostry rodzone, a dwóch nie ma jednakowych zupełnie, jak dwóch twarzy ludzkich”. – Tym opisem sielankowej monotonii rozpoczyna Józef Ignacy Kraszewski swą powieść o nieszczęśliwej miłości Ulana. Obraz realistyczny.
I oto w tej zapadłej, jakby zapomnianej przez Boga i człowieka, krainie przyszło generałowi J. Żylińskiemu torować drogę pierwszym krokom cywilizacji, za osuszaniem bowiem ogromnych trzęsawisk szedł rozwój rolnictwa, hodowli, budownictwa, transportu, energetyki.
Ilustrowana encyklopedia Trzaski, Everta i Michalskiego (t. 5, s. 1237) podaje: „Żyliński Józef, inżynier polski w służbie rosyjskiej. 1873-78 na czele komisji przeznaczonej do osuszenia błot poleskich, osuszył 2,5 mln hektarów trzęsawisk i nieużytków, potem kierownik triangulacji w lubelskiem; napisał Oczerk rabot zapadnoj ekspedicji po osuszeniju bołot (2 tomy, 1899).”
Wydał zresztą także Oczerk rabot ekspiedicji po oroszeniju na jugie Rossii i Kawkazie (Petersburg 1892); Oczerk osuszytielnych rabot w Polesje k 1883 godu (Petersburg 1909).
Przez szereg lat generał pełnił funkcje kierownika wydziału triangulacji tzw. Zachodniego Obszaru Przygranicznego. Pracował mądrze i ofiarnie, ale mimo to w pewnym momencie stał się przedmiotem ataków ze strony prasy rosyjskiej, która pisała, że on „wsławił” się m.in. tym, że będąc właścicielem ogromnych, ale zabłoconych terenów na Polesiu, wykorzystał dla ich osuszenia podwładnych mu specjalistów, oficerów rosyjskich służb topograficznych. Według tej logiki, musiał widocznie generał osuszać wszystkie tereny prócz własnych, przedtem oczywiście wprowadzając korekty do planu generalnego tych zakrojonych na ogromną skalę robót, zatwierdzonego przez cesarza Rosji. Ponieważ jednak tak absurdalne zachowanie nie wchodziło w rachubę, a na Polesiu poddawano systematycznej melioracji rozległe połacie terenów błotnistych, rzeczywiście osuszono też część ziem stanowiących własność generała J. Żylińskiego.
Na początku XX wieku do dyspozycji kierownika wydziału triangulacji przydzielono Bazylego Witkowskiego (patrz o nim powyżej tekst „Witkowski”).
Żyliński bardzo serdecznie spotkał młodego oficera-geodetę i już przy pierwszym spotkaniu dał do zrozumienia, że ze względu na wiek zamierza wkrótce wycofać się ze służby, a na swym miejscu chętnie widziałby właśnie swego młodego gościa. „Żyliński wywarł na mnie wręcz czarujące wrażenie” – wspominał po latach Witkowski, który, niestety, nie ustrzegł się też paru bardzo niesprawiedliwych wypowiedzi o starym generale, powtarzając po prostu złośliwe plotki rosyjskich oficerów, którzy nie lubili Żylińskiego za demonstracyjnie deklarowaną na każdym kroku polskość.
Józef Żyliński był żonaty z Antoniną Jaksą-Bykowską, posiadał m.in. dobra Mędryki w powiecie oszmiańskim. (N. Szaposznikow, Heraldica, t. 1, s. 201, Petersburg 1900).
Polonia rosyjska i rodacy w Kraju wysoko cenili walory intelektualne i postawę życiową generała, który nie tylko nigdy się nie krył z polskością, lecz przeciwnie, udzielał się, na ile pozwalały okoliczności, na polu aktywności narodowej.
Czasopismo „Świat” (lipiec 1908) pisało: „Jedną z osób wielce wybitnych i zasłużonych śród grona działaczów, uczestników XI kongresu nawigacyjnego w Petersburgu jest Polak generał-lejtnant Józef Żyliński, dyrektor departamentu melioracji przy ministerium rolnictwa, człowiek niezmierzonych zasług na polu osuszania błot i irygacji obszarów Cesarstwa i Litwy. Jemu Pińszczyzna zawdzięcza racjonalne osuszenie błot i użyźnienie, a całe obszary Rosji i Syberii – sieć tysiącznych kanałów, irygacji i robót hydrotechnicznych.
Przewodnicząc w I sekcji (nawigacja wewnętrzna) obecnego kongresu, na posiedzeniu w dniu 17 czerwca generał Żyliński w mowie wstępnej, wygłoszonej po francusku, przedstawił obraz prac dokonanych, postępy rolnictwa z niemi związane, warunki i plany przyszłej melioracji, na skutek czego p. Dabat, dyrektor hydrauliki francuskiej, podnosząc zasługi generała Żylińskiego, powołał kongres do wyrażenia mu zbiorowego uznania.
Generał Żyliński udaje się wraz z członkami zagranicznymi kongresu na Wołyń dla okazania im robót i właściwości hydraulicznych kraju. Uznanie, jakim powszechnie otoczony jest głośny inżynier polski, odpowiada w zupełności jego zasłudze i pracy niestrudzonej, w której nie ustaje pomimo 70 z górą lat wieku, na wysokim swym stanowisku.
Generał Żyliński jest przy tym dobrym i szczerym Polakiem, tudzież gorliwym katolikiem, otacza opieką polskich inżynierów w Cesarstwie, których wypromował całą liczną jakby rodzinę, powołując ich do mnogich a żyznych prac swoich”.

* * *

Spośród innych reprezentantów tego rodu w Rosji warto wspomnieć niezbyt fortunnego generała Jakowa Żylińskiego (1853-1918), o którym A. Łukomski pisał, iż „był to doświadczony pracownik sztabu, który dosłużył się od najniższych rang do dowódcy korpusu włącznie”. Był absolwentem (1883) Akademii Sztabu Generalnego. Pełnił szereg kierowniczych funkcji w armii Cesarstwa Rosyjskiego, w latach 1911-1914 stał na czele jej Sztabu Generalnego.
W początkowym etapie wojny z Niemcami w sierpniu 1914 roku nie potrafił zapobiec porażce wojsk rosyjskich. Odwołany z frontu, w latach 1915-1916 pełnił funkcje przedstawiciela sztabu rosyjskiego w Paryżu. Zginął z rąk bolszewików na południu Rosji, dokładna data śmierci nie jest znana.

* * *

Profesor Kazimierz Żyliński był zasłużonym inżynierem w dziedzinie okrętnictwa, wydał m.in. książki: Tiepłoizolacija korpusa sudna (Leningrad 1958); Sudowaja tiepłoizolacija (Leningrad 1962, drugie wydanie); Sprawocznik po sudowoj tiepłoizolacji (Leningrad 1963).



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz