Ernest Malinowski
Adam Stanisław
Hipolit Ernest Nepomucen Malinowski urodził się w miejscowości Różycznem,
powiat Płoskirów, na Podolu, w 1808 (według innych danych 1815) roku, a
ochrzczony został w pięciu imionach w kaplicy dworu w Sewerynach. Rodzina –
choć zamieszkała w otoczeniu obcym – była zacna, patriotyczna, kulturalna,
pielęgnująca polskość jako świętość.
Ojciec chłopca
Jakub Malinowski (1780-1850) służył przedtem w armii Księstwa Warszawskiego i
został odznaczony w 1809 roku orderem Virtuti Militari, a w 1831 roku był
posłem na sejm powstańczy z powiatu radomyślskiego. Z tego też powodu musiał po
klęsce insurekcji razem z synami Ernestem i Rudolfem wyemigrować do Francji, a
życie zakończył w tamtejszym Homburgu. Zanim jednak doszło do wyjazdu Ernest
zdążył ukończyć słynące z dobrego poziomu nauczania Liceum w Krzemieńcu,
należące do sławnego Wileńskiego Okręgu Naukowego.
Zaledwie 16-letni
młodzian zaciągnął się pod sztandary powstańcze i walczył jako żołnierz pułku
„czwartaków” przeciwko Rosjanom, zaś jego starszy brat był adiutantem generała
Henryka Dembińskiego. W latach 1834-1838 Ernest Malinowski studiował inżynierię
w paryskiej Ecole des Ponts et Chaussees.
W czasie Wiosny
Ludów znów stanął pod sztandarami powstańczymi i walczył w Badenii. Po klęsce
ruchu demokratycznego nie było już dlań miejsca w Europie, musiał szukać
jakiejś „wnęki życiowej” po przeciwległej stronie kuli ziemskiej. W 1852 roku
wyemigrował do Peru. Ponieważ miał świetne wykształcenie i kompetencje
inżynierskie, zaciągnął się tam do państwowej służby technicznej jako
projektant urządzeń hydrotechnicznych, które też sam później realizował.
Pierwsze jednak lata w Peru Malinowski spędził na
modernizacji mennicy w Limie, dozorował brukowanie jednego z piękniejszych
miast – Arequipy, organizację szkolnictwa technicznego i budowę krótszych linii
kolejowych. Autorytet, jaki zyskał, sprawił, że w 1869 roku rząd peruwiański
podpisał umowy z następnymi polskimi emigracyjnymi inżynierami: Edwardem
Habichem i Aleksandrem Miecznikowskim. Miecznikowski współpracował z
Malinowskim przy kolei transandyjskiej, a samodzielnie kierował budową drogi
bitej z Callao do Limy. W korespondencji z Peru drukowanej na łamach krajowego
„Wędrowca” krytycznie pisał o niestabilności politycznej, zmiennej koniunkturze
i pladze korupcji: „Dzisiaj wiele pieniędzy rozkradają, poprzednio kradziono
wszystkie, po dzisiejszych rządach Jose Balty zostaną przynajmniej koleje
żelazne i inne budowy publiczne”. Habich zasłynął jako twórca politechniki w
Limie w 1876 roku i jej dyrektor przez 33 lata. Obecnie politechnika limska
nosi jego imię. Na uczelni wykładał także Malinowski i inni polscy
inżynierowie, których z kolei zwerbował Habich w 1873 roku. Wśród nich był
Władysław Kluger, projektant wykorzystania rzeki Maure do nawodnienia wybrzeży
Pacyfiku i drogi prowadzącej przez Andy – głównego szlaku komunikacyjnego
między Peru i Boliwią, architekt Tadeusz Stryjeński, Aleksander Babiński, który
w Peru prowadził badanie geologiczne i opracował nową mapę, Ksawery Wakulski i
Władysław Folkierski. Wakulski i Folkierski również pracowali przy kolei
transandyjskiej. Ponadto Folkierski budował prywatną kolej w Pisco de Ica i był
dyrektorem kolei południowych oraz zarządcą żeglugi parowej na jeziorze
Titicaca.
Po
jakimś czasie powierzono E. Malinowskiemu budowę linii kolejowych z portu
Chimbote do Huaras, z portu Pacasmayo do Cajamarca oraz z Cuzco przez Puno nad
jeziorem Titicaca do portu Mollendo.
W
czasie wojny peruwiańsko-hiszpańskiej w 1866 roku powierzono E. Malinowskiemu
obronę wybrzeża, w szczególności przyległego do stolicy kraju portu Callao.
Polak sprowadził w trybie pilnym ze Stanów Zjednoczonych armaty dalekiego
zasięgu jak też odpowiednie wieże pancerne, umieścił je należycie na podwoziach
kolejowych, a w decydujących dniach ogniem artylerii rozproszył silną flotę
hiszpańską, sam pozostając dla ognia armat pokładowych wroga nie do trafienia,
gdyż po każdej salwie jego „pociąg pancerny” (pierwszy zresztą w dziejach
techniki wojskowej w ogóle) zmieniał położenie.
Rząd
młodej Republiki Peru uznał wielkie zasługi naszego rodaka i kazał umieścić
jego podobiznę w postaci płaskorzeźby na cokole pomnika w Limie.
Zasługi
wojenne sprawiły, że rząd Peru darzył E. Malinowskiego bezwzględnym zaufaniem i
szacunkiem, toteż powierzył mu wyjątkowo odpowiedzialne zadanie opracowania
projektu strategicznej transandyjskiej linii kolejowej, łączącej kopalnie
srebra w Cerro de Pasco z żyzną doliną Jauja w górnym dorzeczu Amazonki. Kilka
innych zespołów inżynieryjnych opracowało projekty konkurencyjne, jednak plan
Malinowskiego był zarówno bardzo śmiały, jak też realistyczny, toteż właśnie on
został przez rząd kraju wybrany i zaakceptowany. W 1869 roku przyznano należne
fundusze, a w 1872 rozpoczęto prace budowlane.
Kolej żelazna przez Andy miała połączyć pustynne wybrzeże (Costę) z
przemysłowym, pełnym bogactw naturalnych wnętrzem kraju (Sierrą) i żyzną doliną
Amazonki. Ernest Malinowski opracował projekt linii liczącej 218 km od Callao przez Limę
do Oroyi. Jednocześnie przewidywał w przyszłości jej rozbudowę w taki sposób,
by łączyła się wodną drogą z dorzeczem Amazonki. Jego projekt nawiązywał do
idei Simona Bolivara, bojownika o wyzwolenie Ameryki Południowej, stworzenia
wielkiego szlaku komunikacyjnego tego kontynentu, łączącego Ocean Spokojny z
Atlantykiem.
Tak gigantycznego pomysłu nie udało się zrealizować,
niemniej kolej transandyjska jest wielkim osiągnięciem myśli i techniki.
Linia Callao-Oroya powstawała w skrajnie trudnych warunkach.
Kolej prowadzi wąwozem rzeki Rimac, gdzie skalne ściany stoją niemal pionowo, a
rzeka w najtrudniejszych miejscach spada kaskadami. Prowadzenie nawet pomiarów
i opracowanie map topograficznych wymagało karkołomnych zabiegów. Bywało, że
inżyniera opuszczano na linie ponad przepaścią na trudno dostępne stanowisko
miernicze.
Przy budowie kolei transandyjskiej padały imponujące
inżynierskie rekordy. Most Verrugas na wysokości 1670 m zawisł nad głęboką
przepaścią. Nie było mowy, by jego budowę rozpoczynać od stawiania rusztowania.
Przy pomocy Indian przerzucono więc najpierw ponad przepaścią liny stalowe i
skonstruowano pomost hamakowy. Amerykański inżynier Lefferts Buck, który
doświadczenie zdobywał przy Brooklyn Bridge i konstrukcjach nad Niagarą,
opracował z kolei sposób opuszczania po linach poszczególnych elementów konstrukcji.
Wielkim sukcesem było przebicie najdłuższego tunelu Galera
(długości 1173 m )
blisko najwyższego punktu trasy (4768
m n.p.m.).
Ogromne problemy niosło także przerzucenie linii nad pionową
przepaścią w miejscu zwanym Infiernillo, tzn. Piekło. Jak je pokonano, opisał
Władysław Kluger w „Listach z Peruwii i Boliwii", wydanych w Krakowie w
1878 roku: „Naturalnie byłoby szaleństwem prowadzić kolej wzdłuż tej strasznej
przepaści, więc też pociąg wjeżdża w tunel, przerzyna w poprzek rozpadlinę za
pomocą żelaznego mostu, z którego na nowo pod ziemię wjechawszy, wydostaje się
na zewnątrz w pobliżu doliny zwanej Rio Blanco. Widok z mostu łączącego obydwa
tunele jest nie do opisania; jest to zarazem wielkie i ponure, godne nazwiska
Piekła (Infiernillo) przydanego tej miejscowości; ale piekło to jest piękne,
ubrane w wodospady, pieczary, różnokolorowe skały pokryte wiecznym cieniem, a
odbijające tysiącznym echem szum pieniącego się potoku. Jakże dziwnie na tym
tle dzikiej niedostępnej natury odbija lekki most żelazny, po którym jak widmo
przebiega od czasu do czasu kunsztowna lokomotywa, gubiąca się w ciemnej
paszczy tunelu”.
Na całej długości trasy transandyjskiej wydrążono 63 tunele
w litej skale, zbudowano ponad 30 mostów. Linia na znacznym obszarze ma
nachylenie 45 stopni, czego nigdy przedtem nie praktykowano.
Transandyjska kolej w niczym nie ustępowała najlepszym
ówczesnym kolejom europejskim i północnoamerykańskim.
Linia kolejowa zbudowana przez Malinowskiego liczyła około 220 km długości.
Na marginesie warto jeszcze raz zaznaczyć, że Ernest
Malinowski ściągnął do budowy tej kolei liczną grupę Polaków, a to zarówno
inżynierów, jak i robotników. W ten sposób uzyskał dobrego pracownika, ale też
dał zarobić rodakom, poniewierającym się w nędzy na emigracji.
Profesor Feliks Koneczny w dziele Polskie Logos a Ethos (t. 1, s. 130) notuje: „Ileż energii polskiej
musiało z konieczności szukać sobie ujścia po całym świecie, ileż talentu
polskiego działało czynnie, twórczo wśród obcych, podczas gdy we własnym kraju
właściwe pole działania leżało odłogiem, psute umyślnie przez zaborców.
Góruje ponad wszystkimi Ernest Malinowski, prawdziwy bohater
kolejnictwa. Licząc lat przeszło 60 zabrał się do budowy najwyższej na świecie
kolei żelaznej, poprzez Andy w Peruwii, z 63 tunelami i 30 mostami różnych
systemów, przebiwszy tunel długości 1200 m na wysokości 4.768 m nad powierzchnią
morza. Przeprowadził tę kolej wspaniale przez wąwóz rzeki Rimac, który
najśmielsi inżynierowi amerykańscy uznawali za niedostępny dla linii kolejowej.
Dwa razy wojny południowo-amerykańskie przerywały roboty; raz musiał Malinowski
uchodzić z Peruwii na wygnanie, a jednak nie tracił zapału, energii i po roku
1880 doprowadził szczęśliwie do końca jeden z nowoczesnych cudów świata”.
W roku 1876 nastąpiły w Peru trudności finansowe, które
spowodowały na dziesięć lat przerwanie budowy, właściwie już będącej na
ukończeniu. Co gorsza, w 1879 doszło w Peru do przewrotu politycznego i
Malinowski omal nie postradał życia. Musiał uchodzić do Ekwadoru, gdzie zresztą
również wybudował główną i najdłuższą linię kolejową tego kraju ze stolicy
Quito do portu Guayaquil, oraz setki kilometrów szos i mnóstwo mostów. Taki
specjalista jak Ernest Malinowski byłby skarbem prawdziwym dla każdego rządu i
każdego kraju. Szkoda, że nie mógł pracować dla Polski.
Znakomity inżynier płynnie władał pięcioma językami, w
języku zaś hiszpańskim wydał dwa fundamentalne dzieła naukowe La moneda en el Peru (Lima 1856) oraz Ferrocavil Central-Transandino (Lima
1869).
W 1886 roku Malinowskiego ponownie zaproszono do Peru.
Wrócił. A firma brytyjska Peruvian Corporation zatrudniła go do końca życia w
charakterze głównego doradcy technicznego. Na tym stanowisku dobudował swą
linię transandyjską, jak też nadzorował budowę wielu dalszych arterii transportowych.
W 1888 roku E. Malinowski objął kierownictwo katedrą
matematyki uniwersytetu w Limie, zaś rok później został obrany na dziekana
wydziału matematyczno-przyrodniczego tejże uczelni.
Słynął nie tylko jako świetny fachowiec i wykładowca, ale
też jako człowiek o dobrym sercu, łagodny, uczynny, zawsze skory do pomocy,
gościnny i życzliwy.
Zmarł Ernest Malinowski w Limie 25 kwietnia 1899 roku.
* * *
Na
marginesie tego tekstu wypada bodaj dodać, że Polacy w ogóle mieli duży wkład w
rozwój teorii i praktyki kolejnictwa. Profesor F. Koneczny (Polskie Logos a Ethos, t. 1, s. 131)
stwierdza: „Skoro tylko powstała we Lwowie polska politechnika (w roku 1877 z
niemieckiej akademii technicznej), zaraz wybiło się tam kolejnictwo. Już w
pierwszym roku wykładów zainaugurował Roman Gostkowski wykład mechaniki ruchu
kolejowego, wyprzedziwszy tym wszystkie politechniki austriackie. Tenże wydał w
roku 1883 Teorię ruchu kolejowego,
zastosowanego do praktyki. Tamże Karol Skibiński wykładał budowę dróg,
kolei żelaznych i tunelów, a ogłosił Obrachowanie
połączeń torów. W ostatnich latach objął całokształt kolejnictwa Aleksander
Wasiutyński w swym dziele Drogi żelazne
(1910), odznaczywszy się przedtem w latach 1896-99 badaniami nad zachowaniem
się szyn w torach i nad ich odkształcaniem się sprężystym pod obciążeniem (opis
badań ogłaszany był po polsku, rosyjsku, francusku (1898 r. w Brukseli) i
niemiecku).”
Paweł Malinowski
Był jednym z
najwybitniejszych psychiatrów XIX wieku, który wniósł znaczący wkład w rozwój
tej gałęzi medycyny, dopiero wówczas poszukującej właściwych sobie metod
badawczych i leczniczych. Psychiatria naukowa bowiem tak naprawdę powstała
dopiero w XIX stuleciu, choć przecież o istnieniu chorób psychicznych ludzkość
wiedziała od dawna, wspomina o nich m.in. mitologia grecka, w której zachował
się przekaz o tym, że jeden z Ajaksów, bohaterów wojny o Troję, cierpiał na
ataki szaleństwa. Jeden z takich ataków, gdy wściekły bojownik rzucił się na
własny miecz, skończył się jego śmiercią samobójczą. Ciekawe, że Hellenowie
potrafili nie tylko rozpoznać i opisać szaleństwo, ale też je symulować. Tak
Odyseusz, gdy nie chciał brać udziału w Wojnie Trojańskiej, postanowił zgrywać
wariata: założył do pługa byka i osła, a następnie zaczął orać piaszczyste
wydmy oraz siać na nich sól. Wysłannicy króla, którzy po niego przyjechali, nie
uwierzyli jednak jego grze i postanowili przeprowadzić swoisty test. Położyli
mianowicie na ziemię przed zaprzęgiem małego synka Odyseuszowego, a ojciec, gdy
dotarł do tego miejsca, wziął dziecko ostrożnie na ręce i przeniósł je w
bezpieczne miejsce. Tak się symulacja wykryła, a Odyseusz musiał zasilić
szeregi wojsk królewskich.
Pochodzące z nieco
późniejszego okresu żydowskie legendy donoszą do współczesności dane o tym, że
pierwszy król Izraela Saul cierpiał na okresowe ataki melancholii, które jednak
mijały pod wpływem gry na harfie w wykonaniu Dawida. [„Skoro zaś tylko duch
niepokoju, zsyłany przez Boga, opanowywał Saula, brał Dawid harfę i grał na
niej, a Saul uspokajał się i czuł się lepiej, i duch niepokoju odstępował od
niego”. (Pierwsza Księga Samuela
16,23)]. Dawid zresztą uniknął śmierci z rąk Saula i został później królem
Izraela tylko dlatego, że w chwili niebezpieczeństwa udawał wariata. W
odnośnych miejscach Starego Testamentu czytamy:
„Dlatego począł [Dawid] udawać na ich oczach pozbawionego rozumu i zachowywał
się jak szaleniec pośród nich: uderzał w drzwi i pozwalał, by ślina ściekała mu
po brodzie”. (Pierwsza Księga Samuela
21, 14). Doniesiono więc Saulowi, że „to człowiek szalony”, którego nie trzeba
się obawiać. Saul uwierzył tej mistyfikacji i w końcu zginął...
Wiele prawd o
rzeczywistości mentalnej i jej powiązaniach ze sferą somatyczną nie było
tajemnicą dla mędrców dawnych Chin, którzy m.in. w pradawnym traktacie medycznym
Nejczin stwierdzali: „gniew szkodzi
na wątrobę”, „nadmierne rozmyślania psują nastrój”, „niepokój szkodzi płucom”,
„lęk nadweręża nerki”, itd.
Starożytni
interpretowali choroby psychiczne początkowo wyłącznie jako opętanie przez
diabła. Ale przecież na długo przed nową erą uczeni greccy odkryli, że są one
skutkiem naruszenia funkcji mózgu. Hipokrates twierdził, że jest to choroba
mózgu, powodowana m.in. przez urazy mechaniczne, przemęczenie, wycieńczenie
oraz nieraz determinowana genetycznie.
Szereg wartościowych
spostrzeżeń co do istoty, etiologii i skutków chorób psychicznych odnajdujemy w
dziełach autorów rzymskich jeszcze z okresu sprzed narodzenia Chrystusa, przy
czym ich rozważania odkrywamy przede wszystkim w tekstach z zakresu filozofii i
etyki, w których to dziedzinach mędrcy rzymscy osiągnęli szczyty perfekcji.
Jeden z największych spośród nich Marcus Tullius Cicero pisał w Rozmowach tuskulańskich: „Skoro tedy
cnota (...) to stateczne i wewnętrznie zgodne usposobienie duszy, które
sprawia, że ci, co się nim odznaczają, są godni pochwały i które samo przez się
zasługuje na pochwałę niezależnie od korzyści, przeto z niego się wywodzą
szlachetne chęci, poglądy, uczynki i wszelkie objawy prawego rozumu, chociaż
samą cnotę można nazwać najzwięźlej prawym rozumem. Przeciwieństwem więc tak
pojętej cnoty jest ułomność moralna (tak bowiem, a nie złośliwością wolę nazwać
to, co Grecy nazywają „mania”, gdyż złośliwość jest nazwą jakiejś określonej
przywary, ułomność moralna zaś określa wszystkie przywary), która rodzi
niepokoje, a te są gwałtownymi i burzliwymi poruszeniami duszy, obcymi rozumowi
i największymi wrogami spokojności umysłu i życia. Sprowadzają bowiem
zmartwienia, które niepokoją i trapią oraz upokarzają i osłabiają dusze obawą:
one również rozpalają nadmierne pragnienie, które raz nazywamy pożądliwością,
innym razem żądzą, jakimś brakiem panowania duszy nad sobą, najbardziej
niezgodnym z powściągliwością i umiarem. Jeżeli pożądliwość osiągnie wreszcie
to, czego usilnie pragnęła, to wtedy daje się ponieść wesołości, tak iż nic nie
wie, co czyni... Lekarstwem na to zło jest jedynie cnota... A zatem kimkolwiek
jest ten, kto dzięki opanowaniu i wytrwałości wolny jest od niepokoju duszy i
tak pogodzony ze sobą, iż ani nie martwi się przykrościami, ani nie załamuje
się pod wpływem strachu, ani nie pała żądzą pragnąc czegoś gorąco, ani nie daje
się porwać lichej wesołości, jest to człowiek mądry, którego poszukujemy,
człowiek szczęśliwy, któremu żadna ludzka rzecz nie może się wydawać nie do
zniesienia na tyle, iżby go mogła przygnębić, i godna uciechy na tyle, iżby dał
się jej ponieść. Któraż bowiem z ludzkich rzeczy mogłaby się wydać wielka temu,
kto poznał wieczność i ogrom całego świata?... Przecież on wytęża na wszystkie
strony swój bystry wzrok i zawsze dostrzega miejsce, w którym może żyć bez
przykrości i frasunku oraz z łatwością i spokojem znieść każdy przypadek, jaki
by los mu zgotował. Kto będzie to czynił, ten będzie wolny nie tylko od
zmartwienia, lecz również od wszelkich innych niepokojów. Gdy bowiem dusza jest
wolna od tych niepokojów, ludzie są doskonale i bezwzględnie szczęśliwi;
natomiast dusza zmącona, która rozstała się ze zdrowym i niezawodnym
rozsądkiem, traci nie tylko stateczność, ale i zdrowie...
Ten więc, co szuka
granicy dla ułomności, zachowuje się tak, jak gdyby myślał, że zdoła – gdy
zechce – zatrzymać człowieka, który się rzucił z leukatyjskiej skały. Tak
bowiem, jak to jest niemożliwe, również i dusza, która jest wzburzona i
podniecona, nie może ani utrzymać się w karbach, ani zatrzymać się w momencie,
w jakim by chciała; i w ogóle wszystko, co jest zgubne, jeśli się rozwinie,
staje się szkodliwe już w chwili, gdy powstaje. Zmartwienie zaś i inne
niepokoje duszy są na pewno szkodliwe, gdy wzrastają; dlatego też, jeśli je do siebie
dopuścić na dłużej, stają się ciężkim nieszczęściem. Jeśli ktoś bowiem raz
zejdzie z drogi rozsądku, zmartwienia podsycają siebie wzajemnie, a słabość
sama siebie rozgrzesza i nieopatrznie daje się porwać na głębię, nie znajdując
miejsca, gdzie by się mogła zatrzymać. Nie ma tedy w tym żadnej różnicy, czy
perypatetycy pochwalają umiarkowanie w niepokojach, czy umiarkowaną
niesprawiedliwość, umiarkowane tchórzostwo, czy też umiarkowaną
niepowściągliwość; kto bowiem zakreśla granicę ułomnościom, ten bierze je na
siebie częściowo; a to jest wstrętne samo przez się i szczególnie przykre
dlatego, że tacy ludzie stają na śliskim gruncie i raz popchnięci, łatwo się
poślizgują i w żaden sposób powstać już nie mogą. (...)
Podobnie jak każdy
człowiek, obdarzony najlepszym nawet zdrowiem, z natury bardziej jest podatny
na jakąś chorobę, tak też jedna dusza bardziej jest skłonna do takiej, druga do
innej przywary; lecz przywary, o których mówimy, iż pochodzą nie tyle z natury,
co z własnej winy, wynikają z fałszywych wyobrażeń o rzeczach dobrych i złych i
dlatego ktoś bardziej jest skłonny do danych wzruszeń i niepokojów aniżeli ktoś
inny. Zadawnione zaś wady, podobnie jak choroby ciała, usuwamy z większym
trudem niż niepokoje, tak jak szybciej leczymy świeże opuchnięcie oczu niż
długotrwałe ich zapalenie”...
Nastanie ery
chrześcijańskiej spowodowało na wiele stuleci odejście od tego stylu
rozumowania i postawienie sprawy wyłącznie na płaszczyźnie religijnej i
teologicznej, wzorując się na mentalności typowej dla autorów Nowego Testamentu. Jak podaje Łukasz w swej Ewangelii (6,6-11), Jezus „w sabat wszedł do synagogi i nauczał. A
był tam człowiek, który miał uschniętą rękę. A nauczyciele Pisma i faryzeusze
podpatrywali Go, czy uzdrawia w szabat, aby móc Go oskarżyć, lecz On znał ich
myśli i rzekł człowiekowi, który miał uschniętą rękę:
– Stań na środku!
On podniósł się i
stanął.
A Jezus powiedział
do nich:
– Pytam was, czy w
szabat należy czynić dobrze czy źle? Ratować życie czy niszczyć?
I powiódłszy wokół
po nich wszystkich oczami, rzekł mu:
– Wyciągnij rękę!
Uczynił to i
odzyskał władzę w ręce. A oni postradali zmysły ze złości i naradzali się, co
zrobić z Jezusem”.
W tejże Ewangelii (8, 26-38) Łukasz opowiada
także o uzdrowieniu przez Jezusa opętanego: „I przypłynęli do kraju
Gergezeńczyków, leżącego naprzeciw Galilei. Kiedy wyszedł na ląd, wybiegł
naprzeciw Niego z miasta jakiś mężczyzna opętany przez czarta. Od dłuższego
czasu chodził bez ubrania i nie mieszkał w domu, ale w grobowcach. Kiedy
zobaczył Jezusa, z krzykiem przypadł do Niego i głośno zawołał:
–
Czego chcesz ode mnie, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Błagam Cię, nie dręcz
mnie.
Jezus
bowiem nakazał duchowi nieczystemu wyjść z człowieka, bo już od wielu lat
trzymał go w swej mocy. Wiązano go łańcuchami i nakładano pęta, lecz on zrywał
więzy, a czart wypędzał go na pustynię.
–
Jakie jest twoje imię? – zapytał go Jezus.
Odpowiedział:
–
Legion! – Ponieważ wiele czartów weszło w niego.
I
prosił Go, aby nie kazał im odejść do otchłani.
A w
tym miejscu na górze pasło się wielkie stado świń. I prosiły Go czarty, aby im
pozwolił wejść w te świnie. I pozwolił im.
Czarty,
które wyszły z człowieka, weszły w świnie. A stado rzuciło się z urwistego
brzegu w dół do jeziora i utonęło.
Pasterze
zobaczywszy, co się stało, uciekli i rozpowiedzieli o tym w mieście i po
zagrodach. A ludzie wyszli zobaczyć, co się stało. Podeszli do Jezusa i ujrzeli
człowieka, z którego wyszły czarty, siedzącego u stóp Jezusa, ubranego i przy
zdrowych zmysłach. (...) A ci, którzy to widzieli, opowiedzieli im, jak opętany
został uwolniony od czartów”...
Tak
więc w epoce chrześcijańskiej, w pierwszych jej kilkunastu wiekach traktowano
pomieszanie zmysłów prawie wyłącznie w kategoriach teologicznych, to jest
interpretowano jako skutek szczególnej – mimowolnej lub dobrowolnej – więzi
chorego z szatanem, z ciemnymi siłami kosmosu. Poddawano więc chorych ludzi
najstraszliwszym torturom, a gdy wymuszono w ten sposób przyznanie się do
konszachtów pacjenta z diabłem, palono go na stosie. Niekiedy stosowano tzw.
„próbę wody”, wrzucając chorego ze związanymi rękami i nogami do rzeki. Gdy
tonął, znaczyło to, że był w przyjaźni z szatanem, jeśli nie, uważano, że
diabeł mu pomógł utrzymać się na powierzchni prądu – i palono na stosie. Tak
zginęły tysiące chorych psychicznie mężczyzn, kobiet, dzieci. Być może siany w
ten sposób postrach miał też jakieś pozytywne skutki socjalnowychowawcze i
socjalnopsychologiczne, gdyż średniowiecze było z drugiej strony świadkiem
psychoz masowych, gdy całe miasta i prowincje wpadały w szał, a epidemie
psychiczne były w skutkach wyjątkowo destrukcyjne. Nie usprawiedliwiało jednak
to ani zabijania tych chorych ludzi, ani nawet sieczenia ich knutami,
uwiązywania na łańcuchy, zakopywania do ziemi tak, by tylko głowa pozostawała
na górze, oblewania lodowatą wodą, głodzenia itp. „wychowywania” czy
„leczenia”. Dopiero bardzo powoli, w ciągu szeregu wieków ludzkość zaczęła
docierać do stwierdzenia tak oczywistej obecnie prawdy, iż tzw. „opętanie” nie
jest czym innym jak chorobą psychiczną, którą można i trzeba leczyć.
Szczególnie duży postęp w interpretacji, diagnostyce i leczeniu chorób duszy
poczyniono w ciągu XIX wieku w takich krajach jak Francja, Szwajcaria, Niemcy,
Włochy oraz Rosja. W tym ostatnim kraju istotnego wkładu do psychiatrii dokonali
m.in. I. Sieczenow, I. Pawłow, W. Bechterew, P. Butkowski, J. Baliński, L. J.
Mierzejewski oraz właśnie Paweł Malinowski.
O
życiu tego wybitnego naukowca wiadomo niewiele; ustalono, że służył m.in. na
terenie Ukrainy, w mieście Astrachań i in. Gdzie zmarł i został pochowany, nie
wiadomo. W 1846 roku w Petersburgu ukazała się jego książka Zapiski doktora czyli Notatki lekarza, bodaj jedno z
pierwszych dzieł w piśmiennictwie światowym, należące do naukowo-artystycznej
literatury o rozstrojach psychiki. Książkę zdobiły 23 ryciny, autor zaś
rozpoczynał ją następującymi słowami: „Piszę nie pod dyktando wyobraźni, lecz
przekazuję to, co się rzeczywiście wydarzyło. W moich notatkach poprowadzę
czytelnika do wszystkich warstw społecznych, wszędzie, dokąd pozwalał mi
przeniknąć mój urząd i moje obowiązki. Nierzadko będziemy się spotykać z ludźmi
obłąkanymi, ponieważ liczba tych nieszczęśliwych ludzi, dotkniętych przez tę
straszną, poniżającą człowieka chorobę, staje się coraz to większa, ponieważ
obłąkanie wybiera swe ofiary przeważnie wśród klas wykształconych, i ponieważ
bym chciał, w miarę moich możliwości, ujawnić przyczyny, powodujące powstawanie
tej plagi ludzkości, a szczególnie te przyczyny, które ze względu na niewiedzę
są ignorowane, a których skutki są przerażające. Autor chciałby wykazać, jak
można niszczyć ziarna zła lub uniemożliwiać ich kiełkowanie i rozwój. Książka
ta nie powstała tylko po to, by zaspokoić ciekawość czytającej publiczności.
Być może ktoś mi zarzuci, że znajduje tu zbyt wiele charakterów niedobrych, ale
niech mi ktoś da ludzi lepszych od tych, których widziałem, a będę opisywał
waszych aniołów”...
Paweł
Malinowski w swym humanistycznym traktowaniu osób chorych umysłowo po prostu
jako ludzi, po pierwsze, bardzo cierpiących, i po drugie, jako czujących i
myślących „inaczej”, nie koniecznie zaś „niewłaściwie”, o ponad sto lat
wyprzedził psychiatrię humanistyczną Antoniego Kępińskiego i był w skali
światowej pionierem i inicjatorem życzliwego, spolegliwego traktowania chorych
na schizofrenię i inne cierpienia psychiczne. Opowiadając tragiczne i
przerażające dzieje ludzi dotkniętych obłędem, doktor Malinowski budzi w
czytelniku zrozumienie i współczucie w stosunku do tych, którzy są
nieszczęśliwi, a na mocy tajemnych wyroków opatrzności zostali skazani na
zagładę. W Notatkach lekarza została
m.in. ukazana historia życia niejakiego Fiodora Adatowa, skromnego urzędnika,
który się zakochał w młodziutkiej Nadziei Doreńskiej. Młodzi ludzie pobrali się
i po latach zostali rodzicami siedmiorga dzieci. W pewnym momencie jednak
Nadzieja Adatowa zapadła na chorobę psychiczną. A to było równoznaczne z
wyrokiem skazującym, „leczono” ją bowiem tak, jak wszystkich innych chorych
umysłowo w ówczesnej epoce. Młodą, zaledwie trzydziestoletnią, matkę przemocą
rozłączono z dziećmi i umieszczono w jednym z petersburskich zakładów dla
obłąkanych, gdzie ją posadzono na łańcuch, którego drugi koniec wkręcono do
ściany kamiennej celi, w której przebywała. Zrozpaczona matka błagała we łzach
o zwolnienie i powrót do dzieci, a gdy tak przez tydzień pozostawała
„niespokojna”, konsylium lekarzy postanowiło zradykalizować kurs „kuracji” i
Nadzieję Adatową zaczęto bić żelaznymi prętami, gdzie się da, także po głowie.
Bito systematycznie, codziennie i przez kilka miesięcy trzymano, jak psa, na
łańcuchu. W końcu nieszczęsna kobieta umarła. Smutny też był los jej dzieci:
czworo postradało zmysły i umarło w dzieciństwie, troje zginęło w przypadkowych
i tajemniczych okolicznościach. Rodzina w całości zanikła, przy życiu pozostał
tylko zrozpaczony ojciec, w bezsilnym przerażeniu obserwujący śmierć wszystkich
swych bliskich...
Ciekawe,
że książka doktora P. Malinowskiego Notatki
lekarza, mimo doskonałego języka i nad wyraz interesującej treści, jakby
nie została zauważona przez współczesnych, minęła bez szerszego echa, a znana
była bodaj tylko lekarzom psychiatrii.
W
przedmowie autor zapowiadał, że później opublikuje ciąg dalszy swego dzieła,
lecz lata mijały, a obietnica ta wciąż pozostawała niezrealizowana. Nie wiemy,
co uniemożliwiło urzeczywistnienie tego zamiaru, może był to stan zdrowia,
trudności życiowe, kłopoty rodzinne lub służbowe, ale i tak zaledwie
111-stronicowie Notatki lekarza są
uważane za pionierską i klasyczną książkę w rosyjskiej literaturze
psychiatrycznej...
W 1847
roku P. Malinowski opublikował główne dzieło swego życia, mianowicie Pomieszatielstwo, opisannoje tak, kak ono
jawlajetsia wraczu w praktikie. W ciągu kolejnych kilku lat w kręgu
inteligencji rosyjskiej było nader głośno wokół tej naprawdę poważnej i równie
nowatorskiej książki. Jej pochlebne recenzje opublikowały m.in.
„Otieczestwiennyje Zapiski” (1855), „Sowriemiennik” i inne poważne pisma o
charakterze ogólnokulturalnym. Obecnie ten tekst jest uważany za pierwszą
specjalistyczną książkę w zakresie psychiatrii w języku rosyjskim i za pierwszy
oryginalny podręcznik tej nauki w Rosji. Do dziś to dzieło P. Malinowskiego
uderza precyzją obserwacji, przenikliwością spostrzeżeń, dokładnością
definicji, humanizmem i życzliwością.
Pisząc
o etiologii chorób psychicznych autor zaznacza m.in., że w społeczeństwie, w
którym wszyscy gonią za zewnętrznym blichtrem, a nikt nie zwraca uwagi na
wewnętrzną harmonię, na wykorzenienie duchowo-moralnych przywar, choroby te są
nieuniknione, gdyż nie są one czym innym, jak tylko naruszeniem równowagi uczuć
i myśli ludzi. „Gdzie każdy żyje tylko dla siebie, myśli tylko o sobie, gdzie
egoizm zagłusza całą resztę życia, gdzie sztuczne namiętności zagłuszają głos
natury, gdzie tysiące dzieci padają ofiarami bezdusznej chuci rodziców – tam
nie może być zdrowia psychicznego”. Aby przeciwdziałać chorobom psychicznym,
trzeba przeciwdziałać niewłaściwym stosunkom w społeczeństwie, przede wszystkim
przywarom moralnym, ale też niesprawiedliwości socjalnej, ekonomicznej i
wszelkiej innej.
P.
Malinowski pisał także, iż „okrutne,
grube traktowanie dziecka we wczesnych latach jego rozwoju zadaje niepowetowane
straty rozwojowi jego uzdolnień. Z drugiej zaś strony także przesadna
wyrozumiałość i pobłażanie czynią usposobienie dziecka krnąbrnym,
pretensjonalnym i nadmiernie wrażliwym, skąd niedaleka droga i do poważnych
wykoślawień psychicznych.” Ta idea o możliwej więzi obłąkania z wadliwym
wychowaniem rodzinnym została później rozwinięta przez m.in. Zygmunta Freuda i
należy obecnie do prawd obiegowych w zakresie psychiatrii. P. Malinowski jako
pierwszy wprowadził do terminologii naukowej pojęcie „leczenia moralnego”,
które w jego interpretacji było równoznaczne z obecnie znaną kategorią
„psychoterapii”. Mądrze i odważnie uczył autor Pomieszatielstwa... tego, jak wyciągać z chaosu duchowego osoby
dotknięte obłędem, podkreślał konieczność długiej, cierpliwej, ofiarnej pracy,
aby osiągnąć w tym względzie sukces i przywrócić człowiekowi, który kompletnie
się zagubił w świecie, w swych myślach i uczuciach – właściwą orientację,
wiedzę, rozum i spokój.
* * *
Psychozy
powstają bardzo często na skutek ciężkich schorzeń infekcyjnych, którym
towarzyszą niebezpieczne stany gorączkowe: malarii, zapalenia mózgu, duru
plamistego i brzusznego, syfilisu, grypy, brucellozy. Nierzadko te schorzenia
są powodowane przez substancje toksyczne emitowane przez zakłady przemysłowe,
uszkadzające ważne życiowo organy ciała i zakłócające normalny rytm jego
funkcjonowania. Do rozstrojów działalności psychicznej mogą prowadzić też
zjawiska tzw. autointoksykacji, gdy ten czy inny organ wewnętrzny funkcjonuje
nieprawidłowo, produkuje substancje trujące, które trafiają do krwiobiegu i
zatruwają resztę organizmu, w tym mózg. Uszkodzenia i rany ciała także mogą
wywołać rozstroje psychiki.
Osobną
przyczynę bardzo wielu psychoz stanowi alkoholizm, powodujący zarówno
krótkotrwałe rozstroje, jak i ciężkie przypadki chronicznych chorób duszy,
które mogą trwać przez wiele lat raz się nasilając, to znów łagodząc swój
przebieg.
Gdybyśmy
usiłowali poszukiwać odpowiedzi na pytanie, dlaczego psychiatria jako nauka
ukształtowała się tak późno, jedną z możliwych odpowiedzi byłoby twierdzenie,
iż dlatego, że sam jej przedmiot, czyli tzw. „choroby duszy” był i pozostaje
czymś nader trudnym do precyzyjnego zdefiniowania, dokładnie tak trudnym do
uchwycenia jak granica między normą a odchyleniem, między szaleństwem a
normalnością. Jak zauważał C. G. Jung: „Ponieważ procesy nerwicowe są jedynie
przesadnymi formami przejawów normalnych, przeto nie ma się co dziwić, jeśli
bardzo podobne rzeczy występują także w granicach normy”...
A z
drugiej strony przecież osobnicy o naruszonych procesach psychicznych często
przejawiają zadziwiające uzdolnienia intelektualne. Nie przypadkiem zauważał
Cesare Lombroso, iż „wariaci niekiedy tylko wykazują chaotyczny rozstrój władz
umysłowych, który im przypisuje zdanie ogółu, przeciwnie, obłąkaniu towarzyszy
nieraz niezwykła jasność umysłu”...
A na
przykład tak zwany defekt schizofreniczny może mieć charakter społecznie dodatni:
dotknięty nim człowiek poświęca się bez reszty jakiejś idei (społecznej czy
naukowej) albo może w sobie wyzwolić lub rozwinąć instynkt twórczy w dziedzinie
sztuki. Wypada więc pamiętać o niejednoznaczności tego zjawiska nawet z
naukowego punktu widzenia. Profesor Antoni Kępiński nazywał zaburzenia
psychiczne chorobą królewską, a teoria profesora Kazimierza Dąbrowskiego o
dezintegracji pozytywnej kazała w ogóle przewartościować moralną i
intelektualną ocenę szaleństwa. Czy więc normalność to brak obłędu, czy też
wypełnienie pustki pulsującym, reagującym w prosty, niezakłamany sposób na
bodźce światem emocji?
Nie ma
na to pytanie prostej odpowiedzi, a wszelkie rozważania w tej materii muszą być
prowadzone bardzo ostrożnie i oględnie. W życiu zaś codziennym często w ogóle
nie wiadomo, gdzie się kończy normalność a zaczyna obłęd. Jak zauważył bowiem
Blaise Pascal: „Ludzie są tak nieodzownie szaleni, iż nie być szalonym
znaczyłoby być szalonym innym rodzajem szaleństwa”. Procesy zachodzące w umyśle
ludzkim dotychczas w dużym stopniu pozostają zjawiskiem zagadkowym i trudnym do
zbadania. Nie bez racji więc wielki poeta niemiecki stwierdzał:
„Seele des Menschen,
Wie gleichst du dem Wasser!
Schicksal des Menschen,
Wie gleichst du dem Wind!“
(Johann Wolfgang Goethe)
Ani
nauka na drodze badań obiektywnych, ani sama osoba ludzka na drodze autopsji
nie są w stanie zgłębić istoty procesów duchowych, które nie dają się
całkowicie ująć w formuły i reguły, a i sam człowiek, idąc za swym
usposobieniem (czyli przeznaczeniem), choć nie rozumie nic ze swego celu, dąży
jednak za nim nie oglądając się na nic.
„Psychika
tylko w najmniejszej swej części jest tożsama ze świadomością i jej
czarodziejskimi sztuczkami, a w nieporównanie większej części jest faktem
nieświadomym, który niby twardy i ciężki granit leży oto nieruchomy i
niedostępny, i w każdej chwili, kiedy tylko spodoba się to nieznanym prawom,
może się na nas zwalić. Gigantyczne katastrofy, które nam zagrażają, to nie są
klęski żywiołowe o charakterze fizycznym czy biologicznym, lecz wydarzenia
psychiczne. W przerażającej mierze zagrażają nam wojny i rewolucje, które nie
są niczym innym, jak epidemiami psychicznymi. W każdej chwili szaleństwo może
opanować miliony ludzi, stawiając nas znowu w obliczu wojny światowej lub
pustoszącej rewolucji. Człowiekowi nie grożą dziś dzikie zwierzęta, spadające
skały czy wylewy wód, lecz żywiołowe moce jego duszy. Psychika jest mocarstwem,
którego siła wielokrotnie przewyższa siłę wszelkich mocy Ziemi. Oświecenie,
które przepędziło bogów z natury i ludzkich instytucji, zapomniało o bogu
grozy, który mieszka w ludzkiej duszy.” (C. G. Jung, Rebis czyli kamień filozofów). Nie jest więc sprawą przypadku, że
np. psychiatria niemiecka posługuje się pojęciem „ślepoty psychicznej”, a
psychiatria amerykańska „ślepoty moralnej”. Francuski zaś psychiatra J.
Dallemagne w dziele Zbrodnia w świetle
teorii współczesnych pisał, że dla niego nie ulega wątpliwości, że wiele
objawów zbrodniczości nosi piętno tej lub owej choroby nerwowej, że są przestępstwa
i zbrodnie podobne do napadów epilepsji, do objawów histerii lub neurastenii.
Tej okoliczności przecież też nie wolno przeoczyć.
„Zniekształcające
okulary osobowości powodują, że widzimy wszystko nie takim, jakim jest, ale
takim, jakim nam się jawi. Niczego nie spostrzegamy jasno ani obiektywnie, lecz
zawsze poprzez pośredniczącą mgłę naszych sympatii i antypatii, małostkowości i
uprzedzeń, obsesji i idiosynkrazji... Tak zwana intuicja człowieka opanowanego
przez osobowość jest jedynie przejawem jego przesądów i skrzywień, niczym
więcej.” (Walker, Venture with Ideas).
Cóż dopiero, gdy jest to osobowość jednoznacznie patologiczna, nie może ona nie
powodować także istotnych modyfikacji w życiu społecznym człowieka, na co
zwracał uwagę Ernst Kretschmer, twierdząc, iż „każda choroba umysłowa w
większości wypadków sprowadza nie tylko umysłowe, lecz i socjologiczne
upośledzenia”...
Innym
powodem trudności diagnostycznych i terapeutycznych w dziedzinie psychiatrii
jest duża różnorodność odchyleń od normy, ich wielopłaszczyznowość. Są to
przecież rozmaite neuropatie, fobie, manie, urojenia, upośledzenia umysłowe i
tym podobne liczne zjawiska. Weźmy dla przykładu fobie, czyli nieuzasadnione
lęki pojawiające się w obliczu bodźców, które – obiektywnie rzecz biorąc –
często niczym nam nie zagrażają, a coraz częściej dotykają współczesne
społeczeństwa. Skala problemu jest jednak trudna do określenia, bo tylko
nieliczni decydują się na pomoc specjalisty.
Na szczęście, walka z paraliżującym strachem w większości
przypadków jest skuteczna i choć wymaga ona pomocy terapeuty, to zwykle
zapewnia powrót do normalnego życia. Fobia (z greckiego phobos) to lęk
nieuzasadniony, pozbawiony jakiejkolwiek racjonalnej przyczyny, jednak na tyle
silny, że chory jemu właśnie zaczyna podporządkowywać całe swoje życie.
Ludzie w każdym wieku i z każdej grupy społecznej są w
równym stopniu narażeni na fobie. Lęk taki może prześladować kobietę,
mężczyznę, dorosłego i dziecko. Geneza fobii nie jest dokładnie znana.
Niektórzy specjaliści przypuszczają, że są one rezultatem przykrych doświadczeń
i przeżyć z dzieciństwa, emocji, marzeń i pragnień, także seksualnych i
agresywnych, które ze względu na wychowanie nigdy nie zostały uzewnętrznione.
Później rzutują one jednak na dorosłe życie.
Inni są przekonani, że fobie są zakorzenionym w
podświadomości lękiem przed śmiercią. Wszyscy terapeuci zgadzają się co do
tego, że sytuacje i przedmioty związane z fobiami są symbolicznym wyrażeniem
wewnętrznego konfliktu, a sama treść lęku – podobnie jak snu – jest tylko pewną
metaforą i przenośnią. Dlatego chorzy boją się, np. zamkniętych pomieszczeń
(klaustrofobia), otwartej przestrzeni (agorafobia), zwierząt (zoofobia), krwi
(hematofobia), zarazków (mikrofobia) czy też wody (hydrofobia) lub ognia
(piranofobia).
Fakt, że fobie mają umowne znaczenie powoduje, iż walka z
nimi jest nie tylko trudna, ale też zwykle długotrwała. „Dopiero jak się pozna
samego siebie, zrozumie genezę własnego strachu i jego przyczyny, można się z
fobii wyleczyć” – podkreślają terapeuci.
Do tego bezwzględnie potrzebna jest współpraca między
pacjentem a terapeutą oraz chęć wyleczenia się. Dlatego stosunkowo rzadko się
zdarza, aby chory sam poradził sobie ze swoim strachem. „Nie ma się czego
wstydzić, z choroby duszy, jak z każdej innej, można się wyleczyć” – mówią
lekarze.
Jeśli
wziąć z kolei manie i urojenia, to są one równocześnie zjawiskami mentalnymi
jak i społecznymi. „Są chorobami umysłu jednostki, lecz posiadają podłoże
epidemiczne. Są zaraźliwe, choć nie w takim sensie jak cholera, lecz styczność
z innymi jest i tu sprawą zasadniczą. Są więc zjawiskami masowymi. (...)
Zjawiska
zbiorowych manii, rozpowszechnionych urojeń, grupowych halucynacji, aktów
samozagłady w imię poświęcenia się na rzecz zbiorowości etc. ukazują możliwości
szerzenia się umysłowej zarazy w grupie. Są one reakcjami na nadzieję czy lęk,
które dotykają dużą liczbę osób równocześnie. Wywołują je często zbiorowe
nieszczęścia lub inne życiowe katastrofy. Ci, którzy doznają cierpień, czują
się wyznaczeni na ofiary owych nieszczęść i zadają pytanie – kto nam to zrobił
i dlaczego? Często ludzie, którzy nie padają ich ofiarą, interpretują pewne
naturalne zdarzenie odwołując się do egoistycznych uzasadnień. Dzieje się tak
nie z powodu zniszczeń dokonanych przez trzęsienie ziemi czy tornado, lecz z
czystego lęku przed czymś, czego się nie pojmuje, jak np. zaćmienie słońca.
Pielgrzymki i wyprawy krzyżowe stanowiły przypadki panoszenia się manii i
urojeń. Ów element urojeń tkwił w wyobrażeniu o wielkich łaskach, jakie można
było zaskarbić sobie wyruszając na wyprawy krzyżowe. Bardzo często manie i
urojenia były zwykłymi wytworami mody, jak w przypadku krucjat dziecięcych,
kiedy to dzieci ulegały zarażeniem bakcylem krucjaty w obronie miejsc świętych,
nie wiedząc, co czynią i dlaczego, oraz pędząc ku własnej zgubie. (...)
Krucjaty dziecięce, bardzo charakterystyczne dla chorej, spazmatycznej
duchowości średniowiecza, wyludniały tysiące domów. Pobudzane przez działający
najwyraźniej równocześnie i spontanicznie impuls, tłumy dzieci z rozległych
obszarów, bez przywódców i przewodników, szły naprzód w poszukiwaniu Ziemi
Świętej. Jedyną zaś odpowiedzią na pytanie o cel ich wyprawy było stwierdzenie,
że idą one do Jerozolimy. Na próżno rodzice zamykali swe dzieci w domach. One i
tak wydostawały się na wolność i znikały. Te zaś bardzo nieliczne, które w
końcu odnalazły powrotną drogę do domu, nie potrafiły podać żadnego powodu
owego przemożnego pragnienia, które uczyniło je bezwolnymi”... (William Graham
Sumner, Naturalne sposoby postępowania w
gromadzie, s. 188-189, 191-192).
* * *
Jak
się wydaje, jedną ze szczególnych szeroko rozpowszechnionych form psychopatii –
o której pisał P. Malinowski – stanowi zjawisko okrucieństwa, które ma wiele
odmian i nie zostało dotychczas dogłębnie zbadane w swym wymiarze
psychologicznym, filozoficznym, socjalnym, historycznym i metafizycznym.
Jedną
ze szczególnych odmian okrucieństwa stanowi np. złośliwy stosunek człowieka do
zwierząt. Oczywiście, ludzkość – by żyć – musi zabijać przedstawicieli fauny,
lecz racjonalne ramy tej konieczności już w zamierzchłej przeszłości
wielokrotnie były przekraczane, na skutek czego tylko w latach nowej ery
wyginęło bardzo wiele gatunków flory i fauny.
Jedną
z irracjonalnych form niszczenia świata zwierzęcego było wykorzystywanie jego
reprezentantów w celach rozrywkowych, które to nieludzkie (a może właśnie
arcyludzkie) praktyki przetrwały do dziś m.in. w postaci korrid, cyrków itp.
Źródła historyczne przekazują liczne informacje o bezsensownym zabijaniu
zwierząt w celach rozrywkowych. Tak np. za czasów cenzora Eneusza Domitinusa
Ahenobarbusa urządzono w Kolosseum rzymskim, mieszczącym 50 tys. widzów, walkę
100 niedźwiedzi ze 100 myśliwymi; za czasów konsula Pompejusza (106-48 p.n.e.)
urządzono walkę ponad 600 lwów między sobą oraz z ludźmi i innymi zwierzętami
(szczególną atrakcją był bój słonia z nosorożcem). Podczas drugiej kadencji
tegoż konsula urządzono w cyrku walkę słoni z Afrykańczykami. W roku 45 p.n.e.
podczas trzeciego konsulatu Juliusza Cezara zaaranżowano w cyrku walkę 20 słoni
z 500 pieszymi żołnierzami. Cesarz August (27 p.n.e. – 14 n.e.) natomiast
urządził dla rozrywki gawiedzi 26 bojów dziecięciu tysięcy gladiatorów
przeciwko zwierzętom, podczas których zginęło 3,5 tysiąca czworonogów, w tym
200 lwów. Cesarz Trajan (98 – 117 n.e.) po zwycięstwie nad Dakami (106)
zaaranżował trwające 123 dni igrzyska ludowe, w trakcie których 10 tys. jeńców
wojennych w roli gladiatorów wybiło na scenach cyrków ponad 11 tysięcy dzikich
zwierząt. W 237 roku (Marcus Antonius) w jednym tylko dniu zamordowano 1000
burych niedźwiedzi, a cesarz Philippus Arabs (244-249) po zwycięstwie nad
Persami zaaranżował widowisko, w którym padło naraz 32 słonie, 10 jeleni, 10
tygrysów, 30 leopardów, 60 lwów, 40 dzikich koni... Podobne tym okrutne rzezie
zwierząt odbywały się na przeciągu około 4 tysięcy lat nie tylko w Rzymie, ale
i w innych państwach. Także w Grecji było w zwyczaju składać ze zwierząt ofiary
bogom z byle powodu.
Dotkliwą
plagą we wszystkich czasach było kłusownictwo, lecz środki zastosowane do jego
zwalczania były nie mniej barbarzyńskie niż samo owo zjawisko. Colerus w Opus oeconomicus (1632) donosi, iż w
księstwach niemieckich karano za to śmiercią. Kogo przyłapano w lesie książęcym
lub królewskim na kłusownictwie był rozstrzeliwany tuż na miejscu (przepis
Marchii Brandenburg z 1669 r.). Stosowano i bardziej dotkliwe kary, tak np.,
przeor z Kempten po pojmaniu kłusownika w porze zimowej kazał go rozebrać do
naga, przywiązać do pala i zanurzyć po gardło do rzeki, gdzie biedak w strasznych
męczarniach zamarzł i wyzionął ducha. Kronika niemiecka milczy, co się stało z
jego głodującymi dzieciakami i żoną.
Postępowanie
takie z kłusownikami miało w Niemczech długą tradycję. Oto książę Ullrich von
Württemberg wydaje w roku 1517 rozporządzenie: „każdemu, kim by on był, który z
jakąkolwiek bronią przyłapany będzie w książęcych lasach czy polach poza prawem
ustanowionymi ścieżkami, lub w jakikolwiek bądź inny podejrzany sposób będzie
się wałęsał, nawet gdyby w tej chwili nie strzelał, temu muszą obydwa oczy być
wyłupione”... W tymże roku książę kazał zaszyć złapanego kłusownika do skóry
jelenia i zaszczuć go psami.
Książęta
duchowni nie ustępowali świeckim w okrucieństwie. Oto tekst niemiecki donosi o
wyczynie arcybiskupa Michaela von Salzburg: „Roku 1537... Pewnego mężczyznę,
któremu zarzucano, iż bez zezwolenia upolował łosia, kazał nie tylko wrzucić do
srogiego więzienia, lecz też rozkazał sędziemu skazać go na śmierć. Ponieważ
jednak sędzia więcej miał sumienia i pobożności niż jego pan, odmówił ferowania
takiego wyroku, bezbożny biskup sam usiadł na krzesło sędziowskie i wydał wyrok
jeszcze bardziej barbarzyński na tego mężczyznę: Musi się zaszyć go do skóry
znalezionego łosia i poszczuć psami, lecz pod warunkiem lub bardziej z jadowitą
drwiną, jeśli potrafi uciec on przed psami, jak łoś, zostanie uwolniony. Zatem
przystąpiono do egzekucji. Na otwartym placu rynkowym ustawiono szyk myśliwski
i biednego do skóry łosia zaszytego człowieka, który polecił już Bogu swoją
duszę. Uderzono w rogi myśliwskie, kazano skazańcowi biec i puszczono nań
gończe psy angielskie, które w jednej chwili dopadły szamoczącego się
nieszczęśnika i, biorąc go za dzikie zwierzę, rozerwały i rozszarpały na
kawałki; któremu to widowisku tyran z nieukrywaną przyjemnością się
przyglądał”.
Także
Kurfürst August von Sachsen w 1584 kazał ogłosić, iż ktokolwiek się odważy
polować na jego ziemi, zostanie powieszony. Jak wiadomo, Niemcy nie rzucają
słów na wiatr, szczególnie jeśli chodzi o pogróżki.
Karano
niemiłosiernie i winnych i niewinnych, gdyż, jak zauważa Erich Hobusch (Das grosse Halali, Berlin 1986), w
zasadzie za kłusownika uważano każdego, kto z bronią pojawiał się w lasach,
polach i rewirach książęcych, nawet jeśli zastrzelenie dziczyzny niemożliwe
było do wykazania. Chodziło w tym przypadku feudałom oczywiście nie o ochronę
środowiska naturalnego, lecz o bezwzględne obwarowanie swych bogactw i
przywilejów.
Colerus
zaś pisał o myśliwskich wyprawach panów niemieckich: „Myśliwi przyczyniają
ludziom wiele szkód goniąc przez pola uprawne dzikie zwierzęta, jak również
tratując je psami i końmi. Prócz tego często biedni, pozbawieni ubrania ludzie
podczas srogiej zimy zmuszani są wspomagać wyprawy myśliwskie i stojąc na
obławie tak marzną, że im mięso odmrożone z lędźwi się oddziela lub znajdują
ich tu i ówdzie zamarzniętych na śmierć pod drzewami”...
„Uważam
– pisał Józef Maria Bocheński, jeden z największych filozofów wieku XX,
profesor uniwersytetu we Fryburgu i rzymskiego Angelicum, – że humanizm
filozoficzny, według którego człowiek byłby czymś istotnie różnym od innych
zwierząt i wyjątkowo wzniosłym, jest zabobonem, a nawet głównym zabobonem
naszych czasów. Można oczywiście wierzyć, że Bóg w niezrozumiałym dla nas
miłosierdziu wyszczególnił i pokochał to właśnie zwierzę, nadając mu przez to
nadzwyczajną godność. Ale to jest rzecz wiary, religii, nie zaś filozofii.”
Okrucieństwo ludzi przewyższa okrucieństwo zwierząt i często ma znamiona
psychopatii.
Zjawiska
psychopatologiczne są wielce złożone, ale przecież i one z biegiem lat, krok po
kroku, były, są i będą wyjaśniane przez naukę. Proces ten rozpoczął się na
dobre, jak twierdzą zwolennicy myśli pozytywistycznej, jako skutek szerszego
globalnego procesu sekularyzacji.
Wybitny
socjolog twierdził, i chyba słusznie, że przedmiot zainteresowań zarówno
religii, jak i nauki, jest ten sam: natura, człowiek, społeczeństwo.
„Otaczająca je pozorna tajemniczość okazuje się tylko powierzchowna i znika
przy dokładniejszym badaniu; wystarczy tylko rozsunąć zasłonę, za którą je
skryła wyobraźnia mitologiczna, a ukażą się takimi, jakimi są. Religia stara
się wyrazić te realności językiem przystępnym, który w istocie nie różni się od
języka nauki. I tu, i tam chodzi o wzajemne powiązanie rzeczy, o ustalenie ich
relacji wewnętrznych, o sklasyfikowanie ich i usystematyzowanie. Wiemy nawet,
że główne pojęcia logiki naukowej wywodzą się z religii. Niewątpliwie, chcąc je
wykorzystać, nauka od nowa je przetwarza, odrzucając wszystkie nabyte
naleciałości. A uogólniając, w całe swe postępowanie wnosi zmysł krytyczny,
religii nie znany... Pod tym względem i nauka, i religia dążą do jednego celu,
a myślenie naukowe to tylko doskonalsza forma myślenia religijnego. A więc
wydaje się naturalne, że w miarę jak myślenie naukowe zdobywa coraz większe
możliwości osiągnięcia celu, myślenie religijne stopniowo ustępuje mu miejsca.
Regres
ten niewątpliwie miał faktycznie miejsce przez cały okres dziejów. Nauka
wywiedziona z religii zmierza do zastąpienia jej we wszystkich intelektualnych
funkcjach poznawczych. I zastępstwo to w przypadku zjawisk fizycznych zostało
ostatecznie usankcjonowane przez chrześcijaństwo. Traktując materię jako coś na
wskroś świeckiego, łatwo się zrzekło jej poznania na rzecz odrębnej dyscypliny,
tradidit mundum hominum disputationi. Właśnie tak mogły powstać nauki
przyrodnicze, które bez większych trudności ustanowiły swój autorytet. Ale
równie łatwo nie można się było zrzec krainy dusz, gdyż władztwo duszy to
główna ambicja boga chrześcijan. I dlatego myśl o zajęciu się nauki życiem
psychicznym długo uchodziła za pewien rodzaj profanacji. A nawet jeszcze dziś
odstrasza wiele umysłów. Mimo to powstała psychologia eksperymentalna i
porównawcza, z którą należy się obecnie liczyć...” Tak pisał w 1912 roku Emil
Durkheim, wybitny socjolog żydowsko-francuski, w dziele Elementarne formy życia religijnego (Cyt. wg wyd. Warszawa 1990, s.
409-410).
* * *
Obok
psychologii naukowej niejako na jej styku z medycyną somatyczną ukształtowała
się także psychiatria naukowa. Jednym z wiodących krajów w XIX wieku było pod
tym względem Cesarstwo Rosyjskie, a pionierami jej byli przede wszystkim
profesorowie litewsko-polskiego pochodzenia, wśród których niewątpliwie wybitną
rolę odegrał Paweł Malinowski.
W
latach 1847-1852 opublikował on w periodyce szereg tekstów poświęconych
rozmaitym zjawiskom z zakresu psychiatrii (ukazały się one w Petersburgu w
postaci książkowej w 1855), w których interpretował „pomieszanie zmysłów” jako
po prostu „chorobę nerwów”, spowodowaną przez naruszenie funkcji mózgu. W tej
książce m.in. czytamy: „Układ nerwowy stanowi najważniejszy, najbardziej
subtelny i najbardziej aktywny system w organizmie człowieka. Prócz tego, że
kieruje on ruchami całego ciała, trawieniem, oddechem, krwiobiegiem,
działaniami organów wewnętrznych – musi przecież jeszcze odbierać wrażenia
zewnętrzne i wewnętrzne”... Nauka XXI wieku właściwie nic nowego do tego
twierdzenia nie dodała.
Roman Malinowski
Zdolny,
energiczny, wyrachowany, konsekwentny – takie przede wszystkim cechy charakteru
Romana Malinowskiego uwypuklają historycy rosyjscy, gdy piszą o tym zagadkowym
człowieku. Urodził się prawdopodobnie około 1882 roku, nie wiadomo jednak
gdzie, choć wiadomo, że w polskiej rodzinie patriotycznej, gdyż jego ojciec i
dziadek byli uczestnikami powstania 1863. Zgodnie z tą tradycją i ten młody
człowiek, gdy dojrzał, wstąpił na drogę walki rewolucyjnej z caratem. W swej
autobiografii pisał: „ Życie świadome rozpocząłem dopiero w 1903-1904 r. Na
pytanie, czy byłem w Polskiej Partii Socjalistycznej kategorycznie odpowiadam,
że nie. Ale sympatię do PPS miałem i wcześniej. Nienawidząc caratu rosyjskiego
raczej jako Polak, którego przodkowie dość dotkliwie ucierpieli od rządu
rosyjskiego, instynktownie im sympatyzowałem. Klechów nienawidziłem, ale w
Boga, jako w coś świętego, dalekiego, niepojętego wierzyłem. W 1901 r. jesienią
zostałem przyjęty do służby wojskowej i skierowany do gwardii cesarskiej, do
ósmej kompanii Pułku Izmajłowskiego”... Służył wojskowo do 1906 roku i w tym
okresie związał się z rosyjskimi rewolucjonistami.
Po demobilizacji
był robotnikiem, zajmował się samokształceniem, dużo czytał. W 1907 roku został
wybrany na sekretarza zarządu związku zawodowego metalowców Rosji; w 1908 był
delegatem ogólnorosyjskiego zjazdu spółdzielców, w 1909 – lekarzy fabrycznych,
w 1913 – pracowników handlowo-przemysłowych. Bywał aresztowywany i miał zakaz
przebywania w Moskwie. Zagrożony ponownym aresztowaniem w 1910 roku załamał się
i podjął współpracę z policją jako tajny agent w środowisku
komunistyczno-rewolucyjnym. Obawiał się zresztą, że policja ujawni przez prasę
informacje o tym, że był w młodości parokrotnie sądzony za kradzieże. Został
delegatem VI Konferencji SDPRR w Pradze (1912) i odtąd członkiem jej Komitetu
Centralnego. Zaprzyjaźnił się z W. Leninem i był jego zaufaną osobą.
Towarzyszył „wodzowi proletariatu” podczas tegoż pobytu w Polsce, w Krakowie,
Poroninie i Białym Dunajcu. W 1912 roku z pomocą departamentu policji i
bolszewików wybrany na posła do IV Dumy Państwowej Rosji, od listopada zaś 1913
pełnił funkcje przewodniczącego frakcji bolszewickiej i jej głównego
„płomiennego” trybuna. Z Leninem spotykał się systematycznie, który redagował
mu teksty wystąpień, zatwierdzanych następnie w departamencie policji.
Dostarczał policji informacji o działaniach i planach zarówno bolszewików, jak
i mienszewików, ci ostatni zresztą także pisywali na niego anonimowe donosy do
ochranki. Donosiciele nawzajem się oskarżali o donosicielstwo. O sytuacjach
tego rodzaju nie bez ironii pisał kiedyś Fryderyk Nietzsche: „Wyrazić dotkliwe
podejrzenie względem towarzysza spisku, czy się nie jest przez niego
zdradzonym, i to właśnie w chwili, kiedy samemu się zdradę popełnia, jest
arcydziełem złośliwości, ponieważ w ten sposób zajmuje się tamtego jego własną
osobą i zmusza do szczerego i otwartego postępowania przez pewien czas, co
rozwiązuje ręce rzeczywistemu zdrajcy”... Ruch nielegalny i zdrada są zresztą
nieoddzielne od siebie.
Wiosną R.
Malinowski został zmuszony do zrezygnowania z mandatu poselskiego, gdyż jeden z
dygnitarzy policyjnych ujawnił jego prowokatorską działalność, choć jednak
specjalna komisja partyjna w czerwcu tego roku po dokładnym zbadaniu sprawy
uznała, że właśnie to rzekome „ujawnienie” jest prowokacją policji. Lenin,
Bucharin, Trojanowski, Hanecki byli do końca przekonani o niewinności R.
Malinowskiego. Centralny Komitet partii bolszewików zarzucił „oszczerstwo” nie
tylko policji, ale i mienszewickim liderom Danowi i Martowowi, którzy na łamach
prasy obwiniali Malinowskiego o działalność agenturalną.
Niebawem wybuchła
pierwsza wojna światowa, R. Malinowski został powołany w Warszawie do armii
rosyjskiej, poszedł na front i wkrótce trafił do niewoli niemieckiej. Stamtąd
skontaktował się z W. Leninem, który go stale instruował w listach co do tego,
jak ma prowadzić agitację rewolucyjną wśród jeńców rosyjskich w Niemczech.
Po rewolucji
lutowej 1917 roku w Rosji opublikowano tajne materiały z archiwów policyjnych,
z których jednoznacznie wynikało, że Roman Malinowski przez kilka lat był
agentem carskiej ochranki. Nie wiadomo wszelako, czy czasem te dokumenty nie
zostały celowo przez tajną policję spreparowane, by tego człowieka zniszczyć.
Ten chwyt bywa stosowany przez policje polityczne bardzo często.
Jedynym
racjonalnym wyjściem w tej sytuacji byłoby pozostanie na Zachodzie, ale R.
Malinowski nieustannie molestował władze Niemiec prośbami o pozwolenie na
powrót do Rosji – i to wówczas (jesień 1918), gdy w tym kraju szalał terror
czerwony, gdy na ulicach gwardia robotnicza na miejscu rozstrzeliwała
przechodniów, których wygląd był inteligencki lub „burżuazyjny”, nie mówiąc o
tych obywatelach, których podejrzewano o jakąkolwiek współpracę ze starym
reżymem. A jednak wrócił w październiku 1918 do Piotrogrodu i został
natychmiast aresztowany. Po paru tygodniach śledztwa został przez Najwyższy
Trybunał partii komunistycznej uznany za winnego i skazany na rozstrzelanie „w
ciągu 24 godzin”. Wyrok wykonano 5 listopada. Nawet W. Lenin nie był w stanie
go obronić, choć do końca wierzył w lojalność i niewinność R. Malinowskiego. Być
może jakąś rolę odegrała w tej sprawie okoliczność, że wszyscy członkowie
Najwyższego Trybunału byli Żydami, a R. Malinowski – jedynym agentem carskiej
policji, których zdemaskowano (m.in. Szurkonow, Czernomazow, Aleksiński,
Żytomirski), który nie był Żydem. Wszystkich pozostałych podwójnych agentów,
choć naszkodzili ruchowi rewolucyjnemu bez porównania dotkliwiej niż
Malinowski, puszczono wolno, odsuwając tylko od „pracy partyjnej”. Cała ta
sprawa nie została dotychczas definitywnie wyjaśniona, choć w Rosji ukazało się
dotychczas kilka książek i kilkaset artykułów o Romanie Malinowskim.
Aleksander Malinowski (Bogdanow)
A.
Malinowski-Bogdanow był osobowością o wybitnych i wszechstronnych
uzdolnieniach: błyskotliwy publicysta, oryginalny filozof i teoretyk w
dziedzinie ekonomii politycznej, twórca nauki tektologii, czyli ogólnej teorii
organizacji, która stanowiła ważny etap w procesie kształtowania się podstaw
cybernetyki i ogólnej teorii systemów. [Nazwę „tektologia” A. Bogdanow wywiódł
z greckiego „tektainomai” czyli „buduję”. Miał to być wyraz przeciwstawiający
„budującą”, wprowadzającą ład i porządek rozumną działalność człowieka –
chaotycznej, nieumiarkowanej aktywności żywiołowych procesów przyrodniczych].
Mikołaj Bucharin pisał, że Bogdanow był „jednym z najbardziej silnych i
najbardziej oryginalnych myślicieli naszego czasu (...), jednym z największych
umysłów wszystkich krajów”. Co, nawiasem mówiąc, nie przeszkadzało temuż
Bucharinowi pisywać na Bogdanowa prasowe donosy w bolszewickiej „Prawdzie”.
Jak wynika z
publikacji ukazujących się ostatnio w USA, Rosji, Niemczech i Francji, jest tam
Aleksander Malinowski-Bogdanow uważany za jednego z twórców tzw. powszechnej
lub ogólnej teorii systemów, nowej gałęzi nauki o charakterze
uniwersalno-integracyjnym. Za pionierskie publikacje w tej doniosłej gałęzi
wiedzy, odgrywającej ogromną rolę we współczesnej nauce, uchodzą: Nauka o analogiach serbskiego badacza M.
Petrowicza, która się ukazała we Francji w 1906 roku; następnie tekst Prakseologia Tadeusza Kotarbińskiego
(1912) oraz duże trzytomowe dzieło Aleksandra Bogdanowa pt. Powszechna nauka organizacyjna. Tektologia,
której pierwszy tom ukazał się w roku 1912, drugi w 1917, trzeci w 1922.
Następnie całość ukazała się w Berlinie w języku niemieckim (1926 i 1928) oraz
została trzykrotnie wznowiona w Rosji w latach: 1925, 1927, 1929. Co prawda
jeszcze parędziesiąt lat temu za założyciela ogólnej teorii organizacji
systemów błędnie uważano urodzonego w Austrii w 1901 roku, profesora
Uniwersytetu Alberta w Kanadzie, Ludwiga von Bertalanffy, autora dzieła General system theory (New York 1969),
wydawcy monumentalnego dzieła Handbuch
der Biologie (od 1942). Faktycznie jednak ta nauka była dziełem trzech
wybitnych uczonych słowiańskich, choć fakt ten przez szereg lat „bojkotowano”,
m.in. dlatego zresztą, że klika profesora Deborina, wywierająca przemożny wpływ
destrukcyjny na życie umysłowe ZSRR i krajów „obozu socjalistycznego”,
usiłowała zatrzeć samo wspomnienie imienia Bogdanowa, nie mówiąc o jego dorobku
teoretycznym, który dyskredytowano i ośmieszano z paranoicznym uporem. Mniej
więcej jednak od roku 1980 nastąpiła w tym względzie pewna normalizacja i
wszyscy poważni historycy nauki uznają, że twórcami ogólnej teorii systemów są
właśnie Petrowicz, Kotarbiński i Bogdanow, przy czym podkreśla się, że Tektologia była spośród wszystkich dzieł
tekstem najgłębszym, najobszerniejszym i naprawdę stanowiącym kamień węgielny
tej dziedziny wiedzy. Nawiasem mówiąc, Ludwig von Bertalanffy nieraz powołuje
się w swych książkach na Tektologię
A. Bogdanowa.
Profesor L.
Abałkin pisze o tym dziele i jego twórcy: „Powszechna
nauka o organizacji czyli Tektologia
Aleksandra Bogdanowa to wybitny pomnik rosyjskiej myśli teoretycznej początku
XX wieku. Twórca Tektologii jest
człowiekiem barwnym, utalentowanym, jednym z najbardziej interesujących
przedstawicieli rosyjskiej inteligencji rewolucyjnej z przełomu XIX-XX wieku,
który połączył w sobie płomiennego ducha rewolucji, wiedzę encyklopedyczną,
nieujarzmiony pęd do poszukiwania tego co nowe, a to zarówno w dziedzinie
medycyny, filozofii czy ekonomii...
Pod względem
treści Tektologia znacznie
wyprzedziła swój czas i, jak to często się zdarza w dziejach, w momencie
opublikowania okazała się niezrozumiałą dla społeczności naukowej i filozoficznej
(...), krytycy zaś Tektologii w
latach dwudziestych obruszyli na nią ogromny arsenał nie tyle naukowych ile
ideologicznych kontrargumentów, często pozbawionych na domiar złego
jakiejkolwiek styczności z realną treścią tego dzieła”...
Dzieje przyrody i
społeczeństwa są dziejami powstawania, nabierania mocy, wzajemnego zderzania
się, rozwoju i rozpraszania różnorodnych materialnych i duchowych formacji
(galaktyk, ciał niebieskich, systemów słonecznych, atomów, całostek,
organizmów, biogatunków, narodów, klas, cywilizacji, państw, doktryn, idei,
itd.). Z niebytu, a raczej z istniejących dotychczas form bytu wyłaniają się i
giną lub wzrastają w potęgę coraz to nowe „zgęstki” materii lub ducha. Ciągłe
narodziny i śmierć, eksplozje, kołowanie, gaśnięcie, ewolucja, inwolucja...
Nikt z ludzi nie wie dlaczego, jak i skąd to wszystko, ten ruchliwy absurd się
bierze. Logiczny i racjonalny byłby przecież zupełny bezruch i nieistnienie...
Ale istnienie
istnieje. Istnieje i samoorganizuje się na zasadach, które wykrył właśnie
Malinowski Bogdanow.
Był on też
utalentowanym beletrystą, lekarzem praktykiem o niebagatelnym potencjale
naukowym, założycielem pierwszego na świecie instytutu transfuzji krwi (który
do dziś nosi jego imię), autorem oryginalnego systemu „etyki walki”. I dalej –
teoretykiem „proletkultu”, autorem m.in. takich pojęć, jak „inteligencja
techniczna”, „kultura duchowa”, jak też wielu interesujących idei w zakresie
teorii organizacji pracy, postępu, rozwoju cywilizacji.
A. Bogdanow był
znakomitym myślicielem także w dziedzinie filozofii języka. Jego podejście do
konkretnych języków jako do specyficznych „obrazów świata”, które mogą
zasadniczo się między sobą różnić (szczególnie jeśli chodzi o różne etapy
rozwoju socjalnego) – wyprzedzało znacznie późniejsze ustalenia Boasa, Sapira,
Wygotskiego, Levy-Brühla. To przecież A. Bogdanow jako pierwszy spośród nich
pisał o myśleniu „przedlogicznym”, „pralogicznym”, „prymitywnym”,
„nieoswojonym”.
* * *
Aleksander
Malinowski urodził się 10 sierpnia 1873 roku w rodzinie nauczyciela w
miejscowości Sokółka koło Białegostoku (wówczas była to Gubernia Grodzieńska).
Studia
odbywał na wydziale fizyczno-matematycznym Uniwersytetu Moskiewskiego, tutaj
też włączył się do antycarskiego ruchu socjalistycznego. Aresztowany w 1894 roku,
został zesłany do uralskiego miasta Tuły, gdzie zresztą kontynuował działalność
podziemną, organizując w zakładach zbrojeniowych rewolucyjne kółka robotnicze.
Nie
musi to dziwić, „rewolucja bowiem jako widowisko oczarowywała nawet
najszlachetniejsze duchy” – słusznie konstatował Fr. Nietzsche w Zmierzchu bożyszcz. Wiele z tych dusz
zaś nawet wolało w tym widowisku brać udział nie tylko jako widzowie, lecz i
jako aktorzy.
W roku
1896 A .
Malinowski wstąpił do szeregów Rosyjskiej Socjal-Demokratycznej Partii
Robotniczej i był przez tę organizację skierowywany do pełnienia rozmaitych
funkcji pod pseudonimami: „Werner”, „Riadowoj”, „Rachmetow”, „Rejnert”,
„Sysojka”, „Maksimow” i in. Należał do najczynniejszych aktywistów
socjaldemokracji rosyjskiej, wielokrotnie był aresztowywany i wysyłany, lecz
wciąż na nowo uciekał z miejsc odosobnienia i włączał się do ruchu
rewolucyjnego.
Reżim
carski był jednak mało skuteczny i już nie potrafił się bronić. A. Malinowski
organizował ruch antyrządowy m.in. w takich miastach jak już wspomniane Moskwa
i Tuła, dalej Kaługa, Wołogda, Twer; a szczególnie Charków, w którym młody
wywrotowiec kończył uniwersyteckie studia medyczne w latach 1895-1899. Nawiasem
mówiąc jego piękna, pochodząca żona z arystokratycznego i bardzo zamożnego domu
polskiego, Natalia Korsak, także porzuciła rodzinę, szlacheckie środowisko i
włączyła się do ruchu rewolucyjnego. Takie postępowanie uchodziło wówczas za
przejaw dobrego tonu i wysokiej moralności.
Od
1904 roku A. Malinowski, znany oficjalnie jako A. Bogdanow, był związany z
bolszewikami, przyjaźnił się z W. Leninem, organizował wspólnie z nim partyjne
zjazdy w 1905, 1906, 1907 r. Był członkiem Komitetu Centralnego RSDPR z
ramienia frakcji bolszewickiej oraz członkiem kolegiów redakcyjnych pism komunistycznych:
„Wpieried”, „Proletarij”, „Nowaja Żizń”. W 1909 roku zerwał jednak współpracę z
bolszewikami z powodu tego, iż miał własne, odmienne poglądy na podstawowe
kwestie polityczne i światopoglądowe. Później też szedł własną, osobną drogą,
czego mu ani Lenin, ani inni bolszewicy, sterowani przez masonerię z Zachodu,
nigdy nie wybaczyli.
Jeśli
chodzi o działalność naukową i wydawniczą, to pierwszą wydaną przez A.
Bogdanowa książką był Kratkij kurs
ekonomiczeskoj nauki (1897), przedstawiający w sposób dostępny
marksistowskie poglądy w tej dziedzinie. W 1899 roku ukazała się pierwsza jego
książka poświęcona zagadnieniom filozoficznym: Osnownyje elementy istoriczeskogo wzglada na prirodu. W 1901
ukazało się Poznanije s istoriczeskoj
toczki zrienija oraz Iz psichołogii
obszczestwa (drugie wydanie 1906). W latach 1904-1906 wyszło trzytomowe
dzieło Empiriomonizm. Statji po fiłosofii;
następnie: Rewolucja i fiłosofia
(1907); Nauka ob obszczestwiennom
soznanii (1914); Nauka i raboczij
kłass (1918); Elementy proletarskoj
kultury w razwitii raboczego kłassa (1920); Ekonomika i kulturnoje razwitije (1920); Filosofia żiwogo opyta (trzecie wydanie: Praga 1923); O proletarskoj kulturie (1924); Borba za żizniesposobnost (1927).
Jednym
z najulubieńszych przedmiotów rozważań A. Bogdanowa była praca, jako podstawowa
forma ludzkiej aktywności w ogóle. Był on zarówno analitykiem tego zjawiska,
jak też jego „piewcą” – w tym sensie, iż uważał pracę za podstawę życia
społecznego, za źródło kultury duchowej i materialnej, za aktywność, która
nadaje ludzkiej egzystencji nie tylko kształt, ale też treść i sens. Czyli
faktycznie ten filozof zauważył, że praca ma sens transcendentalny, o którym
pod koniec XX wieku tak przenikliwie pisał Karol Wojtyła m.in. w swych
wierszach z cyklu Kamieniołom:
„I. TWORZYWO
Słuchaj, kiedy stuk młotów miarowy i tak bardzo swój
przenoszę wewnątrz ludzi, by badać siłę uderzeń –
słuchaj prąd elektryczny kamienistą rozcina rzekę –
a we mnie narasta myśl, narasta dzień po dniu,
że cała wielkość tej pracy znajduje się wewnątrz człowieka.
Twarda, pęknięta dłoń inaczej młotem wzbiera,
inaczej się rozwiązuje w kamieniu ludzka myśl –
kiedy energie ludzkie oddzielisz od sił kamienia
i przetniesz w właściwym miejscu – tętnicę pełną krwi.
O, popatrz, jak można miłować w takim gruntownym gniewie,
który wpada w oddechy ludzi jak rzeka od wiatru pochyła,
i nie dochodzi do głosu, tylko struny wysokie zerwie –
przechodnie pierzchają do bram –
ktoś głosem ściszonym powiedział: to jednak jest wielka
siła.
Nie lękaj się. Sprawy ludzkie szerokie mają brzegi,
Nie wolno ich w ciasnym łożysku więzić nazbyt długo.
Nie lękaj się. Sprawy ludzkie stoją od wieków
w Tym, na którego patrzysz poprzez młotów miarowy stukot.
(...)
to musisz obie te siły skupić mową nad wyraz prostą
(mowa twoja nie może prysnąć w napięciach owej dźwigni,
którą tworzą miłość i gniew).
Wówczas nikt Cię nie wydrze z człowieka, nie oderwie od
niego nigdy.
(...)
III. UCZESTNICTWO
Oto światło surowej deski niedawno wyjęte z pnia
upływa w twoją dłoń ogromem wszelkiej pracy.
A całe tej dłoni napięcie o taki opiera się Akt,
że wszystko przenika w człowieku i wszystko gładzi.
Człowiek ma oczy zmęczone i ostre brwi,
Kamienie mają krawędzie ostre jak noże,
Prąd elektryczny tnie ściany jak niewidzialny bicz,
Słońce, lipcowe słońce. W kamieniach biały pożar.
Czyż ręce moje należą do światła, co blaskiem przecina
tory kolejki, kilofy i w górze nad nami płot?
Moje ręce należą do serca, a serce nie przeklina –
(oddalaj serce od ust, gdy usta prostacko klną!).
Znam was, wspaniali ludzie, ludzie bez manier i form.
Umiem patrzeć w serce człowieka bez obsłon i bez pozorów,
Czyjeś ręce należą do pracy, czyjeś ręce należą do krzyża.
W górze nad wami płot – tam
kilofy rozrzucone na torach.”
(...)
Swój
wyraz filozoficzny ten styl myślenia znalazł m.in. w encyklikach ojca świętego
Jana Pawła II, który pisał: „Świadomość, że praca ludzka jest uczestnictwem w
dziele Boga, winna przenikać (...) także do zwykłych, codziennych zajęć.
Mężczyźni bowiem i kobiety, którzy zdobywając środki na utrzymanie własne i
rodziny, tak wykonują swoje przedsięwzięcia, by należycie służyć społeczeństwu,
mogą słusznie uważać, że swoją pracą rozwijają dzieło Stwórcy, zaradzają
potrzebom swoich braci i osobistym wkładem przyczyniają się do tego, by w
historii spełniał się zamysł Boży (...).
Świadomość,
że przez pracę człowiek uczestniczy w dziele stworzenia, stanowi najgłębszą
pobudkę do jej podejmowania na różnych odcinkach. (...)
Praca
stanowi podstawę kształtowania życia rodzinnego, które jest naturalnym prawem i
powołaniem człowieka. Te dwa kręgi wartości – jeden związany z pracą, drugi
wynikający z rodzinnego charakteru życia ludzkiego – muszą łączyć się z sobą
prawidłowo i prawidłowo wzajemnie się przenikać. Praca jest poniekąd warunkiem
zakładania rodziny, rodzina bowiem domaga się środków utrzymania, które w
drodze zwyczajnej nabywa człowiek przez pracę. Praca i pracowitość warunkują
także cały proces wychowania w rodzinie właśnie z tej racji, że każdy „staje
się człowiekiem” między innymi przez pracę, a owo stawanie się człowiekiem
oznacza właśnie istotny cel całego procesu wychowania. Oczywiście, że wchodzą
tutaj w grę poniekąd dwa znaczenia pracy: ta, która warunkuje życie i
utrzymanie rodziny – i ta, poprzez którą urzeczywistniają się cele rodziny,
zwłaszcza wychowanie; niemniej jednak te dwa znaczenia pracy łączą się z sobą i
dopełniają w różnych punktach.
W
całości należy przypomnieć i stwierdzić, iż rodzina stanowi jeden z
najważniejszych układów odniesienia, wedle których musi być kształtowany
społeczno-etyczny porządek pracy ludzkiej (...).
Rodzina
jest bowiem równocześnie wspólnotą, która może istnieć dzięki pracy, i jest
zarazem pierwszą wewnętrzną szkołą pracy dla każdego człowieka.” (Jan Paweł II,
Laborem exercens, w: Encykliki Ojca Świętego Jana Pawła II,
Kraków 1996, s. 165-166, 204-205).
Jak
zauważaą Francis Fukuyama w książce Ostatni
człowiek, kultura danego narodu ma istotny wpływ na jego stosunek do pracy.
Różnice te są do pewnego stopnia mierzalne. Można na przykład porównywać osiągnięcia
ekonomiczne różnych grup w społeczeństwach wieloetnicznych, chociażby w
Malezji, Indiach czy Stanach Zjednoczonych. Większa skuteczność ekonomiczna
pewnych grup etnicznych, na przykład Żydów w Europie, Greków i Ormian na
Środkowym Wschodzie czy Chińczyków w Azji Południowowschodniej, jest faktem na
tyle znanym, że nie wymagającym udokumentowania... Długoletnia wyższość Niemców
nad europejskimi sąsiadami pod względem poziomu wykonawstwa, nadal widoczna w
przemyśle motoryzacyjnym i maszynowym, należy do zjawisk, które nie dają się
wytłumaczyć w kategoriach makroekonomicznych. Jej rzeczywistej przyczyny należy
szukać w sferze kultury.
W
krajach protestanckich pracowitość uzyskała w XVI wieku sankcję religijną, co
spowodowało w ciągu kolejnych stuleci ogromny wzrost cywilizacyjny tych
społeczeństw. Maks Weber wykazał, że np. w doktrynie kalwińskiej praca nie była
interpretowana jako uciążliwe i mało przyjemne lub wręcz nieznośne zajęcie
podejmowane dla użyteczności lub spożycia, lecz jako powołanie, które miało
człowiekowi wierzącemu objawić, czy jest on na mocy predescynacji zbawiony, czy
potępiony. Pracowało się tu nie dla zysku, lecz aby się dowiedzieć, czy się
należy do „wybranych przez Boga” czy do odtrąconych. Siłą rzeczy każdy chciał
należeć do tych pierwszych, pracował więc z werwą i fantazją, by osiągnąć
sukces, który był „dobrym znakiem” i gwarantował życie wieczne. Z biegiem
pokoleń nawyk intensywnej i rozumnej pracy wszedł niejako do krwi Niemców,
Szwajcarów, Belgów, Holendrów, Anglików, Skandynawów, wielu Francuzów,
Irlandczyków, Szkotów, Amerykanów, Kanadyjczyków, Australijczyków i pozostał
istotną, podświadomą lub uświadamianą częścią składową ich zachowania
etnicznego, także w przypadku zmiany konfesji czy systemu wyznawanych wartości.
Skutkiem tej postawy – w jakimś sensie wtórnym i niemalże niezamierzonym – był
imponujący wzrost dobrobytu oraz kultury materialnej, technicznej, naukowej w
tych krajach.
Obecnie
tylko społeczeństwa najbardziej zacofane i prowincjonalne uważają, że źródłem
wszelkich dóbr jest np. handel, a do pracy mają stosunek unikający. Narody
kulturalne doceniają ogromną wartość pracy jako działalności nadającej
ludzkiemu życiu wymiar nieprzemijający.
Jak
powiada Emmanuel Levinas w dziele Całość
i Nieskończoność: „Działanie, czyli praca, zakłada już relację z bytem
transcendentnym”.
Jednym
z wielkich błogosławieństw rozumnej, wydajnej i dobrze zorganizowanej pracy
jest fakt, że pozwala ona uniknąć nędzy i niedostatku, który to ostatni, jak
trafnie zauważył Vilfredo Pareto, „popycha lud do buntu, podobnie jak głód
wypędza wilka z lasu”.
* * *
Beletrystyczne
powieści A. Bogdanowa (Krasnaja zwiezda,
1908; Inżienier Menny, 1912)
stanowiły coś w rodzaju eksperymentów mentalnych, mających na celu
przedstawienie i empiryczną analizę potencjalnej realizacji jegoż, Bogdanowa,
teorii filozoficznych. Nie przypadkiem akcja jego książek odbywa się... na
Marsie, zwanym od dawna właśnie „czerwoną gwiazdą”.
Wiele
idei tego autora o całą epokę wyprzedzało swój czas, chociaż trzeba przyznać, że
ich sformułowanie było też wynikiem dotychczasowego rozwoju nauki.
W 1884
roku np. H. L. Le Chatelier odkrył tzw. „regułę przekory”, której istota polega
na twierdzeniu, że każdy układ będący w stanie równowagi wytrącony z niej
czynnikiem zewnętrznym, osiąga nowy stan równowagi możliwie najbliższy
poprzedniemu, starając się jednocześnie zmniejszyć bodziec zakłócający. W trzy
lata po sformułowaniu tej reguły, przez francuskiego fizykochemika jego kolega,
niemiecki fizyk K. F. Braun opracował szatę matematyczną reguły przekory, choć
Nobla dostał nie za to, lecz za lampę elektronową i detektor kryształkowy. Do
wspomnianej reguły stosuje się każdy układ homeostatyczny, a więc zarówno
martwy, jak i żywy, tak długo, póki pozostaje układem, czyli w nowszej terminologii
– systemem. Reguły nie można pokonać inaczej, niż niszcząc układ. Bezcelowe są
zatem metody perswazji i przemawianie do rozumu np. jakiemuś lobby lub klice,
biurokracji lub przeciwnikom reform, partii lub mafii, zbrodniarzowi czy
zdrajcy.
Nie
tylko zresztą układy negatywne trudno dadzą się wytrącić ze stanu błogiej
równowagi, reguła dotyczy wszak wszystkiego, a więc i układów pozytywnych.
Jakiś problem likwiduje się rozbijając struktury stabilne, które ów problem
wywołują – oto implikacja reguły przekory. Socjolodzy twierdzą, że rozbicie
grup pierwotnych, nieformalnych, powoduje dezintegrację grupy formalnej
wielkiej, zwanej społeczeństwem. Podobno ludzie nie bytujący w stabilnych
grupach wpadają w apatię, przestają zajmować się działalnością społecznie
pożyteczną, przejawiają postawy egoistyczno-konsumpcyjne i wyznają „filozofię”:
byle do jutra.
Tak
się niszczy państwa i narody: przez niszczenie rodzin i osób (na drodze nędzy,
demoralizacji itp.). I odpowiednio się je umacnia przez umacnianie, wspieranie
i rozwój podstawowych komórek: osób i rodzin. Ogromną rolę w tym procesie ma do
odegrania naukowa organizacja procesów socjalnych. A. Bogdanow był świadom
dużego znaczenia założonej przez siebie nauki, m.in. pisał: „Największe
społeczeństwo starożytne, Cesarstwo Rzymskie, zostało zburzone przez siły
militarne znacznie mniejsze niż te, które ono wiele razy przedtem zwyciężało.
Historycy zaś zgadzają się co do tego, że przyczyną była wewnętrzna
dezorganizacja, wywołana przez pasożytnicze zwyrodnienie klas wolnych, to jest
tych, które się właściwie składały na społeczeństwo starożytne; niewolników w
sposób ewidentny można do nich nie wliczać, ponieważ byli oni prostymi
narzędziami ludzkimi, instrumenta vocalia, w rękach społeczeństwa. Pasożytnicze
zaś zwyrodnienie stanowi wynik długotrwałej przewagi pochłaniania energii nad
jej zmniejszonym wydatkowaniem – przypadek najbardziej szkodliwej dla życia
selekcji”. (A. A. Bogdanow, Tektologia.
Powszechna nauka o organizacji, t. 1, s. 213).
Także
inne poglądy filozofa wyprzedzały swój czas. W 1908 roku Bogdanow pisał o
atomie jako o podstawowym źródle energii w przyszłości, o broni atomowej, o
automatyzacji procesów produkcyjnych, o superprecyzyjnych technologiach obróbki
metali, o transplantacji organów, o podboju kosmosu. Te idee o wiele
dziesięcioleci wyprzedzały późniejszą twórczość Stanisława Lema, nie wykluczone
też, że pośrednio wywarły też na nią wpływ, książki Bogdanowa bowiem były
tłumaczone na języki europejskie (szczególnie często na język niemiecki), były
dobrze znane czytelnikom na Zachodzie i wywierały zauważalny wpływ na ówczesne
umysły. Dotyczy to nie tylko idei naukowych, ale też etycznych i
socjalno-politycznych. Na długo przed powstaniem dzieł George’a Orwella A.
Bogdanow wykazał w „powieści socjalistycznej” Czerwona gwiazda, że kolektywizm i ofiarność nosicieli
socjalistycznej etyki walki mogą w pewnych okolicznościach przekształcać się w
sterylną anonimowość i obojętną na wszystko znieczulicę; drętwa równość zaś
staje się źródłem straszliwej niwelacji, gdy wszyscy stają się równi zeru,
zanika duch zdrowej rywalizacji między osobnikami, następuje czas martwych
serc, bezbarwnych idei, moralnego okrucieństwa, spetryfikowanego języka,
powszechnego zakłamania.
Zastanawiające,
jak na długo przed powstaniem realnego socjalizmu można było tak dokładnie przewidzieć
i opisać zwyrodnieniowe procesy społeczne, które w 1991 roku spowodowały upadek
tegoż ustroju w ZSRR i w krajach tzw. „demokracji ludowej”.
A.
Bogdanow był też autorem koncepcji „końca historii”, którą dopiero pod koniec
XX stulecia reanimował Francis Fukuyama; w Czerwonej
gwieździe filozof dobitnie wykazał, że ustanowienie „porządku światowego”
na zasadach uniwersalnych, gdy nie ma już miejsca na nonkonformizm, walkę,
przemoc, przewroty, rewolucje i na poszukiwanie nowych rozwiązań – gdyż lokomotywa
historii staje na stacji końcowej – następuje marazm, martwota i śmierć duchowa
całych narodów. F. Fukuyama czyni ze zmasowanej konsumpcji podstawowe zajęcie
ludzi w tej strasznej epoce, A. Bogdanow zaś wykazał w sposób bardziej
przenikliwy, że „społeczeństwo przyszłości” będzie raczej społecznością
bezmyślnych mrówek, zajętych nieustanną „kontrolowaną” pracą, która ma
zabezpieczyć egzystencję fizyczną i jest zupełnie pozbawiona zarówno wolności,
jak i pierwiastka indywidualnej kreatywności.
Ciekawe,
że mniej więcej w tymże czasie niektórzy pisarze radzieccy odważyli się ukazać
paranoiczny charakter przyszłego marksistowskiego socjalizmu. Jednym z nich był
wybitny mistrz pióra Arkadiusz Awerczenko (1881-1925), który, już przebywając
na emigracji, opublikował opowiadanie Kontrola
nad wydajnością pracy, które w wielu aspektach jest zbieżne z ideami A.
Bogdanowa. Oto ono:
„Jednym
z kamieni węgielnych raju ziemskiego i trzeciej Międzynarodówki była zasada: –
Kontroli nad wydajnością pracy.
Oto jakim łożyskiem odbywało się wykonanie tej zasady.
* * *
Zaledwie poeta zasiadł przy biurku, jak oznajmiono mu:
– Jacyś robotnicy przyszli.
– Niech wejdą. Czego panowie sobie życzą?
– Jesteśmy przysłani przez partię robotniczą dla kontroli
pracy.
– Kontroli pracy? Jakiej?
– Pańskiej.
– Jakaż jest moja praca? Piszę wiersze, bajki, felietony.
Taka praca kontroli nie podlega.
– Wszyscy wy tak mówicie! Jesteśmy delegatami zecerów i
związku dziennikarzy, będziemy kontrolować pańską pracę.
– Przepraszam. Jakże myślicie urzeczywistnić tę kontrolę?
– Bardzo prosto. Ot, siądziemy sobie tutaj i... właściwie,
co pan teraz ma pisać?
– Nie wiem jeszcze, nie mam tematu.
– To proszę wymyśleć.
– Dobrze, jak widzicie – wymyślę.
– Nie, proszę lepiej te stare sztuczki zostawić, trzeba natychmiast
wymyśleć.
– Ależ ja nie mogę się skupić, widząc przed sobą dwie obce
fizjonomie...
– O proszę bardzo! Nie jesteśmy „obce fizjonomie”, lecz
kontrola robotnicza nad wydajnością pracy! No?
– Co „no”?
– Proszę prędzej myśleć!
– Ależ zrozumcie, że wszelka twórczość jest rzeczą
intymną...
– Otóż właśnie tego „intymnego” nie potrzeba! Wszystko
powinno się odbywać otwarcie wobec wszystkich i pod kontrolą.
Poeta zamyślił się.
– O czym to pan myśli, jeśli łaska?
– Nie przeszkadzajcie! Tematu szukam.
– No to dobrze. Proszę myśleć prędzej? No, wymyślone?
– Ależ cóż to za podpędzanie!
– Od tego jesteśmy, żeby nikt czasu na próżno nie tracił. No
prędzej, prędzej!
– Zrozumcie, że nie mogę myśli skupić, gdy mi co chwila
przerywacie.
Kontrola robotnicza przycichła i z zaciekawieniem zaczęła
przyglądać się twarzy zamyślonego poety...
A poeta tymczasem tarł czoło dłonią, drapał się za uchem,
chrząkał, aż wreszcie zerwał się zrozpaczony:
– Zrozumcie, że nie można myśleć, gdy dwie pary oczu patrzą
na człowieka, jak baran na nowe wrota.
Robotnicy popatrzyli na siebie.
– Zauważyłeś, towarzyszu? Formalny sabotaż! To nie
rozmawiaj, to nie patrz na niego, gotów jeszcze oddychać zabronić! Nie bój się,
jak nas nie było – pisał. Wtedy mógł, a teraz nie może? Pod kontrolą trudno, ja
myślę! Tak pracować na widoku ludzkim – bez oszukaństwa – wtedy głowa nie
pracuje! Dobrze więc! Taki będzie nasz raport.
Kontrola robotnicza wstała i, z głęboką urazą w duszy,
tupiąc nogami wyszła.
Od autora: W dawnych, dobrych czasach podobny utwór kończyłby
się słowami: „W tej chwili poeta obudził się, zalany zimnym potem”.
Niestety nie mogę tak zakończyć.
Gdyż chociaż oblewamy się zimnym polem, lecz od kilku lat
już zbudzić się nie możemy.”
Podobnie
jak A. Awerczenko w 1923, także A. Bogdanow przewidywał w 1908 roku, że „tam, gdzie zwycięży i utrzyma się socjalizm,
jego charakter będzie zniekształcony przez głębokie skazy stanu wyjątkowego,
terror, duch soldateski, barbarzyństwo”.
Jako
alternatywę przemocy, terrorowi, nietolerancji A. Bogdanow przeciwstawił rozwój
kultury i zbiorowego konstruktywnego doświadczenia ludzkości. Tezie K. Marksa o
tym, że „byt określa świadomość” autor Czerwonej
gwiazdy przeciwstawił tezę: „kultura określa byt”, dowodził, że w przypadku
ludzi, jako istot rozumnych, duch, myślenie, mądrość powinny odgrywać rolę
decydującą i wiodącą – torując drogę racjonalnej praktyce socjalnej. Duchowa
kultura ma wyprzedzać rozwój ekonomiczno-socjalny i ukierunkowywać proces
społeczny.
Powieść socjalistyczna A.
Bogdanowa została przez wszystkie odłamy socjaldemokracji rosyjskiej odebrana
jako „antysocjalistyczna herezja”, autora wykluczono w 1909 roku z szeregów
partii i wszczęto przeciwko niemu wściekłą nagonkę, trwającą nie tylko do zgonu
A. Bogdanowa, ale i przez kilka następnych dziesięcioleci. Uniwersalistyczna
teoria tektologii rzeczywiście nie pasowała do metodologii „klasowej”
marksizmu.
Znany
socjolog amerykański Peter L. Berger pisze: „Ideologowie wszelkich politycznych
odcieni starają się uczynić z nauk społecznych „broń” w wojnie idei. Dr
Goebbels ujął to niezwykle jasno: „prawdą jest to, co służy narodowi
niemieckiemu”. (Przypomnijmy, że jeszcze wcześniej i nie mniej „jasno” wyraził
się Lenin: „Moralne jest wszystko, co służy budowaniu komunizmu!” – J.C.). Taki
sposób posługiwania się nauką niszczy jej podstawową cechę, jaką jest
bezinteresowne poszukiwanie prawdy. Przedstawiciele nauk społecznych nie mają
szczególnych kwalifikacji jako moraliści; ich kwalifikacje sprowadzają się do
wyuczonej zdolności oceniania empirycznych świadectw. Składa się na nią
umiejętność widzenia rzeczy w oderwaniu, tzn. jasnego oceniania sytuacji,
odsuwania na bok własnych uczuć i przekonań, aby lepiej rozumieć uczucia i
przekonania innych ludzi (...), realistycznego spojrzenia, nawet gdyby oglądana
rzeczywistość daleko odbiegała od naszych życzeń”. Ta zdolność stanowi też
„osiągnięcie moralne – zdolność panowania nad namiętnościami bez wyrzekania się
ich, umiejętność spokojnego oglądu rzeczy i szacunku dla rzeczywistości”.
(Peter L. Berger, Moralność a działania
polityczne, w: Ameryka, zima
1989, s. 3).
W tym
właśnie kierunku zmierzał A. Bogdanow, jako filozof i socjolog, i przez to
właśnie naraził się ortodoksyjnym marksistom, którzy są święcie przekonani, co
do tego, że „historia ludzka w zasadzie nie może być neutralną pod względem
ideologicznym”. Przyjęcie tej tezy oznacza niemożliwość sformułowania doktryny
„fundamentalnych interesów humanistycznych, stojących nad wszelkimi klasami,
partiami, narodami”... O ile ideologia stanowi „przekształcanie idej w dźwignie
społeczne” (D. Bell), mianowicie tam, gdzie ma się do czynienia z normatywnymi
ocenami postępowań i dążności, to przed nią nie ma ratunku... Faktycznie
ideologię można rozpatrywać jako schemat uwarunkowanego (zdeterminowanego)
sterowania wartościami społeczeństwa w całości. „Zwykle jest ona obecna w
większej części zachowań jego członków”. (Joseph Margolis, Persons and Minds).
Faktem wszelako jest też okoliczność, że poznanie naukowe potrafi
wyemancypować się spod wpływów i uwarunkowań ideologicznych. Co więcej, miara
tej emancypacji jest miarą obiektywizmu i wartości tej czy innej teorii
naukowej.
Mimo
nagonki twórca tektologii nie zaprzestawał swej pracy, ani nie porzucił
niezależnej i zasadniczej postawy ideowej. Gdy w Rosji zwyciężyła w 1917 roku
rewolucja socjalistyczna, już po roku A. Bogdanow przewidział, że w nowym
ustroju zjawią się metastazy reżimu poprzedniego, że wykształci się tu „nowa”
socjalistyczna burżuazja, która nie tylko doprowadzi do zniekształcenia ideałów
socjalistycznych, ale też spowoduje degenerację i demontaż tego ustroju. Autor
tej „herezji” został w 1923 roku aresztowany za ich głoszenie, ale w 1991 jego
przewidywania w stu procentach się potwierdziły: socjalizm został zdemontowany
przez elitę partii i bezpieki komunistycznej czyli właśnie przez „czerwoną
burżuazję”. Zaznaczmy na marginesie, że idee A. Bogdanowa w tym temacie o około
50 lat wyprzedziły identyczne koncepcje Milowana Dżilasa. W szczególnie
wstrząsający sposób autor Empiriomonizmu
przewidział regres rozwoju kultury w warunkach zorganizowania społeczeństwa na
zasadach socjalistycznych. Jako pierwszy wysunął myśl o tym, że ludzkość wcale
nie jest skazana na postęp, że rozwój dziejów wcale nie stanowi procesu
jednokierunkowego, lecz może też ulegać rozmaitym tendencjom chorobliwym,
degeneratywnym, wstecznym, prowadzącym nie tylko do cofania się, lecz nawet do
zagłady tych czy innych społeczeństw, państw i narodów. Jako jedyne antidotum
na procesy zwyrodnieniowe A. Bogdanow proponował autentyczną kulturę duchową,
wzrost „cefalizacji” życia społecznego, zagęszczenie ideami i dialogizację
życia umysłowego w skali ogólnoświatowej. „Jedność życia jest najwyższym celem,
a miłość – najwyższą mądrością”, powiada jedna z bohaterek powieści Czerwona gwiazda. Ale to już przecież nie marksizm, lecz chrześcijaństwo!...
A.
Bogdanow, choć uważał, że ludzkość stanowi całość, a nawet, jako lekarz,
twierdził, że droga do uzdrowienia ludzkości pod względem fizjologicznym może
prowadzić m.in. przez „zmieszanie” krwi różnych ras i narodów we wspólnym
ogólnoludzkim „funduszu” hemologicznym, to jednak z drugiej strony optował za
zachowaniem ludzkości w jej różnorodności i „niedoskonałości”. Różnorodność
bowiem w dziedzinie kultury i języków (A. Bogdanow tu zaprzeczał własnej utopii
integracyjno-globalistycznej) stanowi wartość samą dla siebie. Nawet sama
różnica języków powoduje zróżnicowanie i bogactwo w myśleniu i kulturze,
pozwala głębiej i szerzej pojmować rzeczywistość. Ujednolicenie pod tym
względem byłoby równoznaczne z nałożeniem jarzma duchowego na ludzkość, która
przecież w sposób naturalny istnieje w postaci kilku tysięcy różnojęzycznych i
różnokulturowych etnosów.
Takie
rozumowanie nie podobało się rosyjskim komunistom, którzy uważali, że właśnie
język rosyjski stanie się w przyszłości językiem ogólnoludzkim, a to przede
wszystkim z dwu podstawowych względów: po pierwsze, dlatego, że w tym języku
tworzył swe genialne dzieła Włodzimierz Lenin, po drugie, dlatego, że naród
rosyjski, jako najbardziej postępowy i najwyżej rozwinięty, pierwszy w dziejach
ludzkości przeprowadził rewolucję socjalistyczną i zbudował socjalizm... Trzeba
podkreślić, że była to – wbrew zdrowemu rozsądkowi – oficjalna w tej materii
doktryna państwa radzieckiego i tamtejszej partii komunistycznej. Gdy zaś A.
Bogdanow ważył się w swych publicznych wystąpieniach podważać słuszność tej
nacjonalistyczno-bolszewickiej doktryny, jak też zresztą wielu innych dogmatów
„klasycznego” marksizmu, spotkała go za to „zasłużona” kara: nagonka w prasie i
więzienie.
Po
rewolucji 1917 roku A. Bogdanow był nieustannie inwigilowany, po każdym jego
publicznym wystąpieniu do bezpieki sowieckiej napływały złośliwe donosy,
ukazujące w krzywym zwierciadle wypowiedzi uczonego i domagające się likwidacji
tego „wroga ludu” lub co najmniej zabronienia mu publikowania swych idei. Autor
Tektologii musiał więc pilnować swego
języka, ważyć każde słowo, zanim je wypowie. Ale i to nie skutkowało: gdy się
chce kogoś pogrążyć, to i samo pozdrowienie „Dzień dobry!” można zinterpretować
jako wypowiedź antypaństwową, bo dlaczego tylko „dobry”, a nie „najlepszy”, a
czyż proletariackie „Rot Front!” nie byłoby lepsze niż burżuazyjne „Dzień
dobry!”... Krótko mówiąc, zrobiono znakomitemu i niezależnemu uczonemu z życia
piekiełko.
„Torturą przecież jest – jak zauważył
jeszcze Seneka – nieustanne pilnowanie
się i drżenie z obawy, by nas nie ujrzano inaczej niż zwykle. I nigdy nie
uwolnimy się od tego niepokoju, gdyż sądzimy, że ile razy kto spojrzy na nas,
tyle razy ocenia nas. Zdarza się bowiem wiele rzeczy, które nas obnażają wbrew
naszej woli, a choćby nawet takie trzymanie się na baczność było niezawodne, to
jednak nie jest ani przyjemne, ani beztroskie życie tych, co wciąż żyją w
masce.”
W tej
sytuacji wielu zamyka się w sferze prywatnej, ucieka od ludzi. Ale i to nie
jest wyjście właściwe. „Często trzeba się chronić w głąb samego siebie” – pisze
Seneka. „Obcowanie bowiem z ludźmi
różnymi od nas burzy nasz wewnętrzny ład, na nowo roznieca namiętności i
rozjątrza w naszej duszy każdą słabość, nie wyleczoną dokładnie. Trzeba jednak
przeplatać na zmianę samotność i towarzystwo: pierwsza każe nam tęsknić do
ludzi, drugie do nas samych, a więc pierwsze będzie środkiem zaradczym
przeciwko drugiemu. Samotność będzie nas leczyć ze wstrętu do ludzi, ludzie – z
odrazy do samotności”...
A.
Bogdanow usiłował traktować swe przejścia z przymrużeniem oka i po cichu robić
swoje, jakby w myśl słów tegoż Seneki: „Całe
życie jest niewolą. Należy więc pogodzić się z losem, jak najmniej ubolewać nad
nim i chwytać każdą korzyść, jaka z nim się łączy. Żadne położenie nie jest aż
tak straszne, by człowiek obdarzony równowagą ducha nie znalazł w nim jakiejś
pociechy”...
Nie na
wiele jednak takie postępowanie w Rosji sowieckiej się zdało, jak zobaczymy
później, nie uratowało ono A. Bogdanowa przed najostrzejszymi szykanami
reżimu...
* * *
W 1918
roku A. Bogdanow zamieścił na łamach periodyku „Proletarskaja Kultura” (nr 5,
s. 32) nieduży tekst pt. Proletariat a
sztuka, zawierający idee, mające „organizować” ruch artystyczny w Rosji porewolucyjnej:
„1. Sztuka będąc zwierciadłem życia organizuje doświadczenie
społeczne nie tylko w sferze poznania, lecz także w sferze uczuć i dążeń.
Wynika z tego, że jest najpotężniejszym narzędziem organizowania sił
kolektywnych, a w społeczeństwie klasowym – sił klasowych.
2. W celu zorganizowania swoich sił do pracy społecznej, do
walki i budowania proletariatowi niezbędna jest własna sztuka klasowa. Duchem
tej sztuki jest kolektywny wysiłek – postrzega ona i odzwierciedla świat z
punktu widzenia kolektywu pracowniczego, wyraża jego więzi uczuciowe, wolę
walki i tworzenia.
3. Skarby dawnej sztuki nie powinny być odbierane biernie,
gdyż w takim wypadku wychowywałyby klasę robotniczą w duchu kultury klas
panujących i przez to w duchu podporządkowania się zbudowanemu przez nie
układowi życia. Skarby dawnej sztuki proletariat powinien sobie przyswajać we
własnym, krytycznym oświetleniu, z własną, nową interpretacją, która by
ujawniała ich ukryte kolektywne podstawy i sens organizacyjny. Wówczas staną
się one dla proletariatu drogocennym dziedzictwem, narzędziem w jego walce z
dawnym światem, który je stworzył, oraz narzędziem w urządzaniu nowego świata.
Przekazywaniem tego artystycznego dziedzictwa musi się zająć krytyka
proletariacka.
4. Wszystkie organizacje, wszystkie instytucje powołane do
dzieła rozwoju nowej sztuki i nowej krytyki muszą być zorganizowane na zasadzie
koleżeńskiej współpracy, która w sposób naturalny zapewni wychowanie
pracowników w duchu socjalistycznych ideałów.”
Przez
kilka lat po rewolucji Bogdanow wywierał jeszcze silny wpływ na życie umysłowe
Rosji, lecz był coraz bardziej osaczany, szczuty i izolowany od społeczeństwa
jako zasadniczy, niepoprawny i absolutnie bezkompromisowy nonkonformista.
W
piśmiennictwie rosyjskim istnieje duża ilość tekstów, poświęconych teoriom A.
Bogdanowa, lecz większa jej część (z okresu około 1910-1990) to po prostu
złośliwe, pełne nienawiści paszkwile i filipiki. Początek temu nurtowi dali
dwaj czołowi marksiści rosyjscy G. Plechanow i W. Lenin (Uljanow), których
doprowadzała do szału intelektualna samodzielność Bogdanowa i jego rewizjonizm
w stosunku do „świętych” dogmatów marksizmu.
Encyklopedia
powszechna Ultima Thule z 1928 roku
(t. 2, s. 107) uznaje, że Bogdanow to „jeden z głównych teoretyków bolszewizmu”,
choć jest to przecież twierdzenie bardzo ryzykowne. Twórca tektologii był
bowiem przez parędziesiąt lat zawzięcie szczuty przez elitę bolszewicką jeszcze
za swego życia, jak też przez kilka dziesięcioleci po swym zgonie.
W swej
podstawowej pracy z dziedziny filozofii Materializm
i empiriokrytycyzm (1909) W. Lenin aż dwa rozdziały poświęca „krytycznej
analizie” i rozprawianiu się z poglądami właśnie A. Bogdanowa. O charakterze i
poziomie polemiki leninowskiej wyraziście świadczą odnośne fragmenty jego tekstu,
jak np. paragraf pt.
Jak
Bogdanow poprawia i „rozwija” Marksa: „W swym artykule „Rozwój życia
w przyrodzie i społeczeństwie” (1902 r., patrz „Z psychologii społeczeństwa”,
s. 35 i nast.) Bogdanow cytuje znany ustęp z przedmowy do „Zur Kritik”, w którym
„największy socjolog”, tzn. Marks, wykłada podstawy materializmu historycznego.
Przytoczywszy słowa Marksa, Bogdanow oświadcza, że „dawne sformułowanie monizmu
historycznego, nie przestając być słuszne w swych podstawach, niezupełnie już
nas zadowala” (37). Autor pragnie zatem wnieść poprawkę, czyli rozwinąć teorię,
przyjmując za punkt wyjścia jej własne
podstawy. Główny jego wniosek brzmi:
„Wykazaliśmy, że formy społeczne należą do rozległego rodzaju przystosowań biologicznych. Ale
w ten sposób nie zdefiniowaliśmy jeszcze dziedziny form społecznych: aby dać
definicje, należy ustalić nie tylko rodzaj,
lecz i gatunek [... ]. W swej walce o
byt ludzie nie mogą łączyć się inaczej niż za pomocą świadomości: bez świadomości nie ma kontaktu społecznego. Dlatego
też życie społeczne jest we wszystkich
swych przejawach psychicznie świadome [... ]. To, co społeczne, jest
nieoddzielne od świadomości. Byt
społeczny i świadomość społeczna, w ścisłym tych stów znaczeniu, są tożsame”
(s. 50, 51; kursywa Bogdanowa).
Jak już stwierdził Ortodoks („Szkice filozoficzne”.
Petersburg 1906, s. 183 i poprz.), wniosek ten nie ma nic wspólnego z
marksizmem. A. Bogdanow odpowiedział Ortodoksowi po prostu stekiem wymysłów,
uczepiwszy się błędu w cytacie: zamiast „w ścisłym tych słów znaczeniu”
Ortodoks zacytował: „w pełnym znaczeniu”. Błąd jest widoczny i autor miał
niezaprzeczalne prawo go sprostować, ale krzyczeć z tego powodu o „wypaczeniu”,
„fałszerstwie” itp. („Empiriomonizm", ks. III, s. XLIV) – znaczy po prostu
zacierać nędznymi słowami istotę różnicy poglądów. Niezależnie od tego, jakie
to „ścisłe” znaczenie wymyśliłby Bogdanow dla słów „byt społeczny” i
„świadomość społeczna”, pozostanie faktem niewątpliwym, że przytoczone przez
nas jego twierdzenie jest błędne. Byt
społeczny i świadomość społeczna nie są tożsame – zupełnie tak samo jak nie są
tożsame byt w ogóle i świadomość w ogóle. Z tego, że ludzie, nawiązując kontakt
społeczny, nawiązują go jako istoty świadome, bynajmniej nie wynika, że
świadomość społeczna jest tożsama z bytem społecznym. Nawiązując kontakt
społeczny ludzie we wszystkich nieco bardziej skomplikowanych formacjach
społecznych – a zwłaszcza w kapitalistycznej – nieświadomi są tego, jakie
stosunki społeczne przy tym powstają, według jakich praw rozwijają się te
stosunki itd. Na przykład chłop, sprzedając zboże, nawiązuje „kontakt” ze
światowymi producentami zboża na rynku światowym, ale nie zdaje sobie z tego
sprawy; nie zdaje sobie sprawy również z tego, jakie stosunki społeczne
powstają w wyniku wymiany. Świadomość społeczna odzwierciedla byt społeczny –
oto na czym polega teoria Marksa. Odzwierciedlenie może być w przybliżeniu
wierną kopią tego, co się odzwierciedla, lecz niedorzecznością jest mówić tu o
tożsamości. Świadomość w ogóle odzwierciedla
byt – jest to ogólna teza całego
materializmu. Niepodobna nie dostrzec jej bezpośredniego i nierozerwalnego związku z tezą materializmu historycznego:
świadomość społeczna odzwierciedla
byt społeczny.
Podjęta przez Bogdanowa próba niezauważalnego skorygowania i
rozwinięcia Marksa „w duchu jego podstaw” stanowi oczywiste wypaczenie tych materialistycznych podstaw w duchu idealizmu. Śmiesznie byłoby przeczyć
temu. Przypomnijmy sobie, jak Bazarow wykłada empiriokrytycyzm (tylko nie
empiriomonizm, bardzo proszę nie mylić! wszak między tymi „systemami” zachodzi
taka olbrzymia, olbrzymia różnica!): „przedstawienie zmysłowe jest właśnie istniejącą poza nami
rzeczywistością”. Jest to jawny idealizm, jawna teoria tożsamości świadomości i
bytu. Dalej, proszę przypomnieć sobie sformułowanie W. Schuppego, immanentysty
(który równie żarliwie jak Bazarow i S-ka zaklinał się i przysięgał, że nie
jest idealistą, a równie stanowczo jak Bogdanow zastrzegał się specjalnie co do
„ścisłego” znaczenia swych słów): „byt jest świadomością”. Proszę zestawić z
tym teraz obalającą materializm
historyczny Marksa wypowiedź immanentysty Schuberta-Solderna: „Wszelki
materialny proces produkcji jest zawsze zjawiskiem świadomości jego obserwatora
[...]. Pod względem gnozeologicznym nie zewnętrzny proces produkcji jest pierwotny [prius], lecz, podmiot lub podmioty; innymi słowy: nawet czysto
materialny proces produkcji nie wyprowadza [nas] poza ogólną więź świadomości
[Bewußtseinszusammenhang]“. Patrz cyt.
książka: „Das menschliche Glück und die soziale Frage“, s. 293 i 295-296.
Bogdanow może sobie do woli przeklinać materialistów za
„wypaczenie jego myśli”; żadne jednak przekleństwa nie zmienią prostego i
oczywistego faktu. Między poprawką do Marksa i rozwinięciem Marksa rzekomo w
duchu Marksa przez „empiriomonistę” Bogdanowa a sposobem, w jaki obala Marksa
idealista i solipsysta gnozeologiczny Schubert-Soldern, nie ma żadnej istotnej różnicy. Bogdanow
zapewnia, że nie jest idealistą. Schubert-Soldern zapewnia, że jest realistą
(Bazarow nawet w to uwierzył). W naszych czasach filozof musi podawać się za
„realistę” i za „wroga idealizmu”. Najwyższa pora, byście to zrozumieli,
panowie machiści!
I immanentyści, i empiriokrytycy, i empiriomonista toczą
spór o szczegóły, o detale, o sformułowanie idealizmu,
my zaś z miejsca odrzucamy wszystkie
tezy podstawowe ich filozofii wspólne całej tej trójcy. Niechaj także Bogdanow,
w najlepszej intencji i w najlepszej wierze, godząc się na wszystkie wnioski Marksa, głosi „tożsamość” bytu społecznego i
świadomości społecznej; my jednak powiemy: Bogdanow minus „empiriomonizm” (ściślej: minus
machizm) równa się marksista. Albowiem ta teoria tożsamości bytu społecznego i
świadomości społecznej jest kompletną
bzdurą, jest teorią bezwzględnie reakcyjną. Jeżeli poszczególne osoby
godzą ją z marksizmem, z marksistowskim postępowaniem, to musimy przyznać, że
ludzie ci są lepsi niż ich teorie, ale nie możemy usprawiedliwiać rażących
teoretycznych wypaczeń marksizmu.
Bogdanow godzi swą teorię z wnioskami Marksa, czyniąc na
rzecz tych wniosków ofiarę z elementarnej konsekwencji. Każdy producent w
gospodarce światowej zdaje sobie sprawę, że wprowadza taką a taką zmianę do
techniki produkcji, każdy przedsiębiorca zdaje sobie sprawę, że wymienia takie
a takie produkty na inne, ale ci producenci i przedsiębiorcy nie zdają sobie
sprawy, że zmieniają przez to byt
społeczny. Sumy wszystkich tych zmian w światowej gospodarce
kapitalistycznej we wszystkich ich rozgałęzieniach nie zdołałoby ogarnąć
umysłem nawet 70 Marksów. Odkryte zostały, co najwyżej, prawa rządzące tymi zmianami, ukazana została w zasadniczych i
podstawowych zarysach obiektywna
logika tych zmian i ich rozwoju historycznego – obiektywna nie w tym sensie, by
społeczeństwo świadomych istot, ludzi, mogło istnieć i rozwijać się niezależnie
od istnienia świadomych istot (a przecież właśnie te tylko truizmy podkreśla „teoria” Bogdanowa), lecz w
tym sensie, że byt społeczny jest niezależny
od świadomości społecznej ludzi. Z tego, że ludzie żyją i gospodarują, że
płodzą dzieci i wytwarzają produkty, że wymieniają je, tworzy się obiektywnie
konieczny łańcuch wydarzeń, łańcuch rozwoju, niezależny od świadomości
społecznej, łańcuch, którego świadomość nigdy w całości nie ogarnia.
Najdonioślejszym zadaniem ludzkości jest ogarnięcie myślą tej obiektywnej
logiki ewolucji gospodarczej (ewolucji bytu społecznego) w jej zarysach
ogólnych i podstawowych, aby można było jak najwyraźniej, jak najjaśniej, jak
najbardziej krytycznie przystosować do niej
swoją świadomość społeczną i świadomość przodujących klas wszystkich krajów
kapitalistycznych.
Z tym wszystkim Bogdanow się zgadza. A więc? A więc w rzeczywistości odrzuca swą teorię
„tożsamości bytu społecznego i świadomości społecznej”; teoria ta pozostaje
jedynie beztreściwym dodatkiem scholastycznym – równie beztreściwym, martwym i
nędznym, jak „teoria powszechnego podstawienia” lub teoria „elementów”,
„introjekcji” i wszystkie inne machistowskie bzdury. Lecz „martwy chwyta
żywego” – martwy dodatek scholastyczny wbrew
woli i niezależnie od świadomości
Bogdanowa zamienia jego filozofię w służebne
narzędzie Schubertów-Soldernów i innych reakcjonistów, którzy na tysiące
sposobów z setek profesorskich katedr rozpowszechniają ten właśnie martwy zewłok jako coś żywego – przeciw temu, co żywe,
w celu zduszenia tego, co żywe. Bogdanow osobiście jest śmiertelnym wrogiem
wszelkiej reakcji, a reakcji burżuazyjnej w szczególności. Bogdanowowskie
„podstawienie” i teoria „tożsamości bytu społecznego i świadomości społecznej” służą tej reakcji. Smutny to fakt – ale
fakt.
Materializm w ogóle uznaje obiektywnie realny byt (materię),
niezależny od świadomości, od wrażenia, od doświadczenia itd. ludzkości.
Materializm historyczny uznaje, że byt społeczny niezależny jest od świadomości
społecznej ludzkości. Zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku świadomość jest
jedynie odbiciem bytu, odbiciem w najlepszym razie w przybliżeniu wiernym
(adekwatnym, idealnie dokładnym). Z tej filozofii marksizmu, odlanej z jednego
kawałka stali, nie można usunąć ani jednej podstawowej przesłanki, ani jednej
istotnej części, nie odstępując przy tym od obiektywnej prawdy, nie wpadając w
objęcia reakcyjnego burżuazyjnego kłamstwa.
A oto jeszcze przykłady, jak martwy idealizm filozoficzny
chwyta żywego marksistę Bogdanowa.
Artykuł: „Co to jest idealizm?” 1901 r. (tamże, s. 11 i
nast.). „Dochodzimy do takiego wniosku: zarówno w wypadku, gdy ludzie zgodni są
w swoich zapatrywaniach na postęp, jak i w wypadku, gdy zapatrywania ich są
rozbieżne, podstawowy sens idei postępu pozostaje ten sam: wzrastająca pełnia i harmonia życia świadomości. Taka jest
obiektywna treść pojęcia: postęp [...]. Jeżeli teraz porównamy otrzymaną przez
nas psychologiczną formułę idei postępu z wyjaśnioną uprzednio formułą
biologiczną [„w sformułowaniu biologicznym postępem nazywa się wzrastanie sumy życia”, s. 14], to
przekonamy się z łatwością, że pierwsza pokrywa się całkowicie z drugą i może
być z niej wyprowadzona [...]. Ponieważ życie społeczne sprowadza się do
psychicznego życia członków społeczeństwa, to i tu treść idei postępu pozostaje
ta sama – wzrastanie pełni i harmonii życia; należy tylko dodać – społecznego życia ludzi. Rzecz
oczywista, idea postępu społecznego nie miała nigdy i nie może mieć innej
treści” (s. 16).
„Stwierdziliśmy [...], że idealizm wyraża zwycięstwo w duszy
ludzkiej nastrojów bardziej społecznych nad mniej społecznymi, że postępowy
ideał jest odbiciem społecznie postępowej tendencji w idealistycznej psychice”
(32).
Nie musimy dowodzić, że w całej tej zabawie w biologię i
socjologie nie ma ani krzty marksizmu.
U Spencera i u Michajłowskiego można znaleźć mnóstwo wcale nie gorszych
definicji, które nie definiują nic prócz „dobrych chęci” autora i które dowodzą
zupełnego niezrozumienia, „co to jest
idealizm” i co to jest materializm.
Trzecia księga „Empiriomonizmu", artykuł „Dobór
społeczny” (podstawy metody), 1906 r. Autor zaczyna od odrzucenia
„eklektycznych socjalno-biologicznych prób Langego, Ferriego, Woltmanna i wielu
in. (s. 1), po czym na s. 15 podaje już następujący wynik „badania”: „Zasadniczy
związek między energetyką a doborem społecznym możemy sformułować w następujący
sposób:
Wszelki
akt doboru społecznego – to bądź wzrastanie, bądź zmniejszanie się energii tego
kompleksu społecznego, w którym ten akt ma miejsce. W wypadku pierwszym mamy do
czynienia z »doborem dodatnim«, w drugim z »doborem ujemnym«.
(Kursywa autora).
I takie to niesłychane bzdury podaje się za marksizm! Czy
można wyobrazić sobie coś bardziej jałowego, martwego, scholastycznego niż
podobne nanizywanie biologicznych i energetycznych słówek, które absolutnie nic
nie dają i dać nie mogą w dziedzinie nauk społecznych? Ani śladu konkretnej
analizy ekonomicznej, ani najlżejszego chociażby napomknienia o metodzie
Marksa, metodzie dialektyki i o światopoglądzie materializmu; wszystko ogranicza
się do wymyślania definicji i do
naginania ich do gotowych wniosków marksizmu. „Szybki rozwój sił wytwórczych
społeczeństwa kapitalistycznego to niewątpliwie zwiększanie się energii całego
społeczeństwa...” – druga połowa tego zdania jest niewątpliwie po prostu
powtórzeniem pierwszej połowy w terminach pozbawionych treści, które zdają się
„pogłębiać” zagadnienie, w rzeczywistości zaś ani o włos nie różnią się od
eklektycznych biologiczno-socjologicznych prób Langego i S-ki! – „ale
dysharmoniczny charakter tego procesu doprowadza do tego, że kończy się on
«kryzysem», olbrzymim roztrwonieniem sił wytwórczych, gwałtownym zmniejszeniem
się energii: po doborze dodatnim następuje dobór ujemny” (18).
No, i czy nie jest to wykapany Lange? Do gotowych wniosków o
kryzysach, nie dodając ani szczypty konkretnego materiału, ani odrobiny
wyjaśnienia natury kryzysów, przykleja Bogdanow biologiczno-energetyczną
etykietkę. Wszystko to jest wykwitem jak najszlachetniejszych chęci, ponieważ
autor pragnie potwierdzić i pogłębić wnioski Marksa – cóż, kiedy faktycznie rozwadnia je nieznośnie nudną, martwą
scholastyką. „Marksistowskie” jest tu tylko powtórzenie
z góry znanej konkluzji, całe zaś „nowe” jego uzasadnienia, cała ta „energetyka socjalna” (34) i „dobór
socjalny” – to po prostu nagromadzenie
słów, kompletne kpiny z marksizmu.
Bogdanów wcale nie zajmuje się badaniami marksistowskimi,
tylko ubiera wyniki osiągnięte uprzednio w toku tych badań w szaty terminologii
biologicznej i energetycznej. Cała ta próba od początku do końca nic nie jest
warta, gdyż zastosowanie pojęć „doboru”, „asymilacji i dezasymilacji” energii,
bilansu energetycznego itd. itp. do dziedziny nauk społecznych jest pustym frazesem. W rzeczywistości bowiem
za pomocą tych pojęć żadnego badania
zjawisk społecznych, żadnego wyjaśnienia metody nauk społecznych dać nie można. Nic łatwiejszego niż nakleić
etykietkę „energetyczną” lub etykietkę „socjologii biologicznej” na takie
zjawiska, jak kryzysy, rewolucje, walka klas itp. – ale też nic bardziej jałowego,
scholastycznego, martwego, niż takie zajęcie. Nie to jest najważniejsze, że
Bogdanow nagina przy tym do Marksa wszystkie swoje rezultaty i wnioski, a
raczej „prawie" wszystkie (widzieliśmy jego „poprawkę” w kwestii stosunku
między bytem społecznym a świadomością społeczną); najważniejsze jest to, że metody tego naginania, tej „energetyki
socjalnej” są z gruntu błędne i absolutnie niczym się nie różnią od metod
Langego.
„Pan Lange („O kwestii robotniczej...”, 2 wyd.) – pisał
Marks do Kugelmanna 27 czerwca 1870 roku – bardzo mnie wychwala, ale czyni to w
tym celu, aby sobie nadać powagi. Pan Lange dokonał mianowicie wielkiego
odkrycia. Całą historię trzeba podciągnąć pod jedno jedyne doniosłe prawo
przyrody. Tym prawem przyrody jest frazes (wyrażenie Darwina staje się w tym
zastosowaniu zwykłym frazesem) «struggle for life»,, «walka o byt», a treścią
tego frazesu jest malthusowskie prawo ludności lub raczej nadmiaru ludności.
Zamiast więc analizować, jak się ta «struggle for life» historycznie
przejawiała w różnorodnych konkretnych formach społecznych, wystarczy każdą
konkretną walkę zastąpić frazesem «struggle for life», a powyższy frazes
malthusowską «fantazją ludnościową». Należy przyznać, iż jest to nader
przekonywająca metoda – dla chełpliwego, niby naukowego, napuszonego nieuctwa i
lenistwa myśli”.
Podstawą krytyki Langego nie jest u Marksa to, że Lange
właśnie maltuzjanizm przemyca do socjologii, ale to, że w ogóle przeniesienie
pojęć biologicznych do dziedziny nauk społecznych jest frazesem. Frazes pozostaje frazesem niezależnie od tego, czy ktoś
przedsiębierze takie przeniesienie w „szlachetnym” celu, czy też w celu
podbudowania fałszywych wniosków socjologicznych. „Energetyka socjalna”
Bogdanowa, włączenie przezeń do marksizmu teorii doboru społecznego, jest
właśnie takim frazesem.
Podobnie w gnozeologii Mach i Avenarius nie rozwijali
idealizmu, lecz przysłaniali dawne błędy idealistyczne pretensjonalnymi
bzdurami terminologicznymi („elementy”, „koordynacja zasadnicza”, „introjekcja”
itd.), tak też w socjologii empiriokrytycyzm – choćby nawet przy najszczerszej
sympatii do wniosków marksizmu – prowadzi do wypaczenia materializmu
historycznego pretensjonalnym a beztreściwym werbalizmem energetycznym i
biologicznym.
Historyczną osobliwością współczesnego machizmu rosyjskiego
(ściślej: machistowskiej zarazy grasującej pośród części socjaldemokracji) jest
następująca okoliczność. Feuerbach był „materialistą od dołu, idealistą od
góry”; to samo dotyczy w pewnej mierze Büchnera, Vogta, Moleschotta i Dühringa,
z tą istotną różnicą, że wszyscy ci filozofowie byli w porównaniu z Feuerbachem
pigmejami i nędznymi pismakami.
Marks i Engels, wyrastający z Feuerbacha i dojrzewający w
walce z pismakami, zwracali, rzecz naturalna, największą uwagę na dobudowywanie
najwyższych pięter gmachu filozofii materializmu u góry, tzn. nie na
materialistyczną gnozeologię, lecz na materialistyczne pojmowanie dziejów.
Wskutek tego Marks i Engels w pracach swoich silniej podkreślali materializm dialektyczny niż dialektyczny materializm, więcej energii poświęcali
walce o materializm historyczny, niż
o historyczny materializm. Nasi
machiści, pragnący być marksistami, zbliżyli się do marksizmu w zupełnie
odmiennym od tamtego okresie historycznym – zbliżyli się doń w takim czasie,
kiedy to filozofia burżuazyjna specjalizowała się zwłaszcza w gnozeologii i
przyswajając sobie w jednostronnej i wypaczonej formie pewne części składowe
dialektyki (na przykład relatywizm), zwracała szczególną uwagę na obronę lub
restaurację idealizmu od dołu, a nie idealizmu od góry. W każdym razie
pozytywizm w ogóle, a machizm w szczególności dużo bardziej zajmowały się
wyrafinowaną falsyfikacją gnozeologii, podszywając się przy tym pod
materializm, ukrywając idealizm pod płaszczykiem rzekomo materialistycznej terminologii
– a stosunkowo mało uwagi zwracały na filozofię historii. Nasi machiści nie
zrozumieli marksizmu, ponieważ zbliżyli się doń niejako z innej strony,
przyswoili więc sobie – niektórzy zresztą nie tyle przyswoili, ile wykuli na
pamięć – ekonomiczną i historyczną teorię Marksa, nie zrozumiawszy jej
podstawy, tzn. materializmu filozoficznego. W rezultacie Bogdanowa i S-kę
należałoby nazwać rosyjskimi Büchnerami i Dühringami na opak. Pragnęliby oni
być materialistami u góry, ale nie potrafią uwolnić się od mętnego idealizmu u
dołu! „U góry” mamy u Bogdanowa materializm historyczny, co prawda wulgarny i
mocno nadpsuty przez idealizm, „u dołu” – idealizm, przebrany w terminy
marksistowskie, zamaskowany marksistowskimi słówkami. „Społecznie zorganizowane
doświadczenie”, „zespołowy proces pracy” – wszystko to są słowa marksistowskie,
ale tylko słowa, pod którymi ukrywa
się idealistyczna filozofia, głosząca, iż rzeczy są kompleksami
„elementów”-wrażeń, świat zewnętrzny – „doświadczeniem” albo „empiriosymbolem”
ludzkości, przyroda fizyczna –„pochodną” „tego, co psychiczne”, itd. itp.
Coraz bardziej wyrafinowane falsyfikacje marksizmu, coraz
bardziej wyrafinowane podszywanie się antymaterialistycznych teorii pod
marksizm – oto co charakteryzuje współczesny rewizjonizm i w ekonomii
politycznej, i w zagadnieniach taktyki, i w filozofii w ogóle, zarówno w
gnozeologii jak i w socjologii.”
Nie mniej złowieszcze były też zdania W. Lenina obecne w
dalszej części Materializmu i
empiriokrytycyzmu, a poświęcone krytyce ogólnofilozoficznych poglądów
filozofa. W paragrafie Empiriomonizm
A. Bogdanowa „wódz światowego proletariatu” pisał:
„Znam w literaturze – pisze o sobie Bogdanow – na razie
jednego tylko empiriomonistę – niejakiego A. Bogdanowa; lecz za to znam go
bardzo dobrze i mogę zaręczyć, że jego poglądy czynią w pełni zadość
sakramentalnej formule pierwotności przyrody w stosunku do ducha. Rozpatruje on
mianowicie wszystko, co istnieje, jako ciągły łańcuch rozwoju, którego niższe
ogniwa gubią się w chaosie elementów, wyższe zaś, znane nam ogniwa są doświadczeniem ludzi [kursywa Bogdanowa]
– doświadczeniem psychicznym, a jeszcze wyżej – fizycznym, przy czym to
doświadczenie i będące jego rezultatem poznanie odpowiadają temu, co zwykle
nazywa się duchem” („Empiriomonizm”, III, XII).
Bogdanow wyśmiewa tu jako formułę „sakramentalną” znane nam
twierdzenie Engelsa, którego nazwisko jednak dyplomatycznie przemilcza! Poglądy
nasze nie różnią się od engelsowskich, nic podobnego...
Proszę jednak uważniej przyjrzeć się dokonanemu przez samego
Bogdanowa streszczeniu jego sławetnego „empiriomonizmu” i „podstawienia”. Świat
fizyczny nazywa on doświadczeniem ludzi
i oznajmia, że doświadczenie fizyczne stoi „wyżej”
w łańcuchu rozwoju aniżeli psychiczne. Ale to jest przecież uderzająca niedorzeczność!
I to niedorzeczność akurat taka, jaka właściwa jest całej, wszelkiej filozofii
idealistycznej bez wyjątku. Toż to po prostu komiczne, kiedy tego rodzaju
„system” Bogdanow podciąga również pod materializm: przecież i u mnie przyroda
jest tym, co pierwotne, duch – tym, co wtórne. Jeżeli w taki sposób będziemy
stosować określenie Engelsa, to i Hegel okaże się materialistą, gdyż dla niego
również doświadczenie psychiczne (pod nazwą idei absolutnej) jest wcześniejsze,
potem – „wyżej” – następuje świat fizyczny, przyroda i wreszcie – poznanie
człowieka, który przez przyrodę poznaje ideę absolutną. Żaden idealista nie
będzie negował pierwotności przyrody w takim sensie, gdyż w rzeczywistości nie
jest to pierwotność, w rzeczywistości przyroda nie jest tu uznana za to, co bezpośrednio dane, za punkt wyjścia gnozeologii. W rzeczywistości
do przyrody prowadzi jeszcze długa droga poprzez
abstrakcje „tego, co psychiczne”.
Obojętne, jak te abstrakcje nazwiemy: ideą absolutną czy też uniwersalnym Ja, wolą światową itd. itd. Tym różnią
się od siebie odmiany idealizmu i takich odmian jest bez liku. Istota zaś
idealizmu polega na tym, że za pierwotny punkt wyjścia przyjmuje się to, co
psychiczne; z tego wywodzi się przyrodę, a
potem już z przyrody – zwykłą świadomość ludzką. To pierwotne źródło,
będące natury „psychicznej”, okazuje się wskutek tego zawsze martwą abstrakcją, osłaniającą
rozwodnioną teologię. Tak na przykład każdy wie, co to jest idea ludzka, lecz
idea bez człowieka i przed pojawieniem się człowieka, idea w abstrakcji, idea
absolutna jest teologicznym wymysłem idealisty Hegla. Każdy wie, co to jest
wrażenie ludzkie, lecz wrażenie bez człowieka, przed pojawieniem się człowieka
jest bzdurą, martwą abstrakcją, idealistyczną sztuczką. Takiej właśnie idealistycznej
sztuczki dokonuje Bogdanow, kiedy konstruuje następującą drabinę:
1) Chaos „elementów” (wiemy, że pod słówkiem „element” nie
kryje się żadne inne pojęcie ludzkie oprócz wrażeń).
2) Psychiczne doświadczenie ludzi.
3) Fizyczne doświadczenie ludzi.
4) „Będące jego rezultatem poznanie”.
Wrażeń (ludzkich) bez człowieka być nie może. A więc
pierwszy szczebel jest martwą idealistyczną abstrakcją. W istocie rzeczy mamy
tu do czynienia nie ze znanymi wszystkim zwykłymi ludzkimi wrażeniami, ale z jakimiś wrażeniami wydumanymi, niczyimi, z wrażeniami w ogóle, wrażeniami boskimi, jak boska
stała się u Hegla zwyczajna idea ludzka, skoro oderwano ją od człowieka i od
mózgu ludzkiego.
Odpada więc pierwszy szczebel.
Drugi szczebel także odpada, bowiem tego, co psychiczne, a co miałoby poprzedzać to, co fizyczne (jako że drugi szczebel umieszcza
Bogdanow przed trzecim), nie zna żaden człowiek, nie zna przyrodoznawstwo.
Świat fizyczny istniał wcześniej, nim mogło zjawić się to, co psychiczne, jako
najwyższy produkt najwyższych form materii organicznej. Drugi szczebel
Bogdanowa również jest martwą abstrakcją, myślą bez mózgu, rozumem człowieka
oderwanym od człowieka.
Właśnie kiedy odrzucimy obydwa pierwsze szczeble, wtedy i
tylko wtedy możemy uzyskać obraz świata rzeczywiście zgodny z przyrodoznawstwem
i materializmem. Mianowicie: 1) świat fizyczny istnieje niezależnie od świadomości człowieka i istniał na długo przed
pojawieniem się człowieka, przed jakimkolwiek „doświadczeniem ludzi”; 2) to, co
psychiczne, świadomość itd. jest najwyższym produktem materii (tzn. tego, co
fizyczne), jest funkcją tego szczególnie skomplikowanego kawałka materii, który
nazywa się mózgiem człowieka.
„Dziedzina podstawienia – pisze Bogdanow – pokrywa się z
dziedziną zjawisk fizycznych; pod zjawiska psychiczne nic podstawiać nie
trzeba, gdyż są to bezpośrednie kompleksy”.
Otóż to właśnie jest idealizm, gdyż to, co psychiczne, tzn.
świadomość, przedstawienie, wrażenie itp., uznaje się za to, co bezpośrednie, a to, co fizyczne, wywodzi
się z niego, podstawia pod nie. Świat – to nie-Ja,
stworzone przez nasze Ja – mówił
Fichte. Świat jest ideą absolutną – mówił Hegel. Świat jest wolą – mówił
Schopenhauer. Świat jest pojęciem i wyobrażeniem – mówi immanentysta Rehmke.
Byt to świadomość – mówi immanentysta Schuppe. To, co fizyczne, jest
podstawieniem tego, co psychiczne – mówi Bogdanow. Trzeba być ślepym, aby w
rozmaitych szatach słownych nie rozpoznać jednakiej idealistycznej treści.
„Zadajmy sobie pytanie – pisze Bogdanow w I zeszycie
„Empiriomonizmu”, s. 128-129 – co to jest «żywa istota», na przykład
«człowiek»?” I odpowiada: „«Człowiek» to przede wszystkim określony kompleks
bezpośrednich przeżyć»”. Proszę zauważyć: „przede
wszystkim”! – „Następnie, w
dalszym rozwoju doświadczenia, «człowiek» okazuje się dla siebie i dla innych
ciałem fizycznym w szeregu innych ciał fizycznych”.
Ależ to przecie jeden wielki „kompleks” bzdur, przydatnych
jedynie do wyprowadzenia nieśmiertelności duszy lub idei boga itp. Człowiek
jest przede wszystkim kompleksem bezpośrednich przeżyć, a w dalszym rozwoju – ciałem fizycznym! A więc bywają „bezpośrednie
przeżycia” bez ciała fizycznego, przed pojawieniem się ciała fizycznego.
Jaka szkoda, że ta wspaniała filozofia nie trafiła jeszcze do naszych
seminariów duchownych; tam dopiero zdołano by ocenić wszystkie jej zalety.
„...Uznaliśmy, że sama przyroda fizyczna jest wytworem [kursywa Bogdanowa] kompleksów
o charakterze bezpośrednim [do których należą również koordynacje psychiczne],
że jest ona odbiciem takich kompleksów w innych, analogicznych, tylko że
najbardziej skomplikowanego typu [w społecznie zorganizowanym doświadczeniu
istot żywych]”(...).
Bogdanowowi wydaje się, że rozważania na temat społecznej
organizacji doświadczenia są „socjalizmem poznawczym” (ks. III, s. XXXIV). Są
to obłędne głupstwa. Z takich poglądów na socjalizm wynikałoby, że jezuici są
gorącymi zwolennikami „socjalizmu poznawczego”, gdyż punkiem wyjścia ich teorii
poznania jest bóstwo jako „społecznie zorganizowane doświadczenie”. Bez
wątpienia katolicyzm jest społecznie zorganizowanym doświadczeniem; tylko że
odzwierciedla on nie prawdę obiektywną (której istnieniu przeczy Bogdanów, a
którą odzwierciedla nauka), lecz wykorzystywanie ciemnoty ludu przez określone
klasy społeczne.
Ale co tam jezuici! „Socjalizm poznawczy” Bogdanowa
znajdujemy w całości u drogich sercu Macha immanentystów. Leclair rozpatruje
przyrodę jako świadomość „gatunku ludzkiego” („Der Realismus...”, s. 55), nie
zaś poszczególnej jednostki. Burżuazyjni filozofowie mogą każdego do syta
uraczyć tego rodzaju fichteańskim socjalizmem poznawczym. Schuppe również podkreśla das generische, das
gattungsmäßige Moment des Bewußtseins (por. s. 379-380 w „Vierteljahresschrift
für wissenschaftliche Philosophie“, t. XVII), tzn. ogólny, gatunkowy moment w
poznaniu. Mniemać, że idealizm filozoficzny znika na skutek
zastąpienia świadomości jednostki świadomością ludzkości albo doświadczenia
jednostki doświadczeniem społecznie zorganizowanym – to tak, jakby się
mniemało, że kapitalizm znika na skutek zastąpienia poszczególnego kapitalisty
towarzystwem akcyjnym.
Nasi rosyjscy machiści, Juszkiewicz i Walentinow, powtórzyli
za materialistą Rachmietowem, że Bogdanow jest idealistą (zwymyślawszy przy tym
Rachmietowa wręcz po chuligańsku). Zastanowić się jednak nad tym, skąd pochodzi
ten idealizm, nie potrafili. Z tego, co mówią, wypadałoby, że Bogdanow – to
zjawisko jednostkowe, przypadek, szczególny kazus. Nieprawda. Bogdanowowi
osobiście może się wydawać, że wynalazł „oryginalny” system; wystarczy jednak porównać
go z przytoczonymi wyżej uczniami Macha, aby dojrzeć fałszywość takiego
mniemania. Różnica między Bogdanowem a Corneliusem jest znacznie mniejsza niż
różnica między Corneliusem a Carusem. Różnica między Bogdanowem a Carusem jest
mniejsza (chodzi oczywiście o system filozoficzny, a nie o świadome wysuwanie
reakcyjnych wniosków) aniżeli między Carusem a Ziehenem itd. Bogdanow – to
tylko jeden z przejawów tego „społecznie zorganizowanego doświadczenia”, które
świadczy o przerastaniu machizmu w idealizm. Bogdanow (mówimy oczywiście
wyłącznie o Bogdanowie jako o filozofie) nie mógłby pojawić się na świat boży,
gdyby w doktrynie jego mistrza Macha nie było „elementów”... berkeleizmu. Nie
mogę więc wyobrazić sobie bardziej „straszliwej zemsty” na Bogdanowie niż
przetłumaczenie jego „Empiriomonizmu” na język, powiedzmy, niemiecki i oddanie
go do recenzji Leclairowi i Schubertowi-Soldernowi, Corneliusowi i
Kleinpeterowi, Carusowi i Pillonowi (francuskiemu współpracownikowi i uczniowi
Renouviera). Ci niewątpliwi pobratymcy i po części w prostej linii uczniowie
Macha więcej powiedzieliby swoimi cmokaniami nad „podstawieniem” aniżeli swoimi
rozważaniami.
Zresztą nie należy chyba rozpatrywać filozofii Bogdanowa
jako zakończonego i niezmiennego systemu. W ciągu dziewięciu lat, od 1899 do
1908 r., przebył Bogdanow cztery stadia swych błąkań filozoficznych. Najpierw
był „przyrodniczym” (tzn. na poły nieświadomym i instynktownie wiernym duchowi
przyrodoznawstwa) materialistą. Jego „Podstawówce elementy historycznego poglądu
na przyrodę” noszą wyraźne ślady tego stadium. Drugi szczebel – to modna w
końcu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia „energetyka” Ostwalda, tzn.
mętny agnostycyzm, tu i ówdzie ześlizgujący się w idealizm. Od Ostwalda (na
okładce „Wykładów z filozofii przyrody” Ostwalda czytamy: „Poświęcone E.
Machowi”) przeszedł Bogdanow do Macha, tzn. przejął podstawowe przesłanki
subiektywnego idealizmu, niekonsekwentnego i pokrętnego jak cała filozofia
Macha. Czwarte stadium: próby usunięcia pewnych sprzeczności machizmu,
stworzenia czegoś na podobieństwo idealizmu obiektywnego. „Teoria powszechnego
podstawienia” wykazuje, że Bogdanow zatoczył niemal całe półkole poczynając od
punktu wyjścia. Czy obecne stadium filozofii Bogdanowa dalsze jest, czy też
bliższe materializmu dialektycznego aniżeli stadia poprzednie? Jeżeli stoi on w
miejscu, to jest oczywiście dalsze. Jeżeli zaś nadal porusza się po tej samej
krzywej, po której poruszał się przez lat dziewięć, to jest bliższe: wystarczy
mu teraz tylko jeden poważny krok, by znów zawrócić ku materializmowi — winien
mianowicie uniwersalnie wyrzucić precz swoje uniwersalne podstawienie. Albowiem
to uniwersalne podstawienie tak samo skupia w jeden warkocz chiński wszystkie
grzechy połowicznego idealizmu, wszystkie słabe strony konsekwentnego idealizmu
subiektywnego, jak (si parra licet componere magnis! – jeśli wolno porównać
małe z tym, co wielkie) – „idea absolutna” Hegla skupiła wszystkie sprzeczności
idealizmu kantowskiego, wszystkie słabe strony fichteanizmu. Feuerbachowi
pozostawało tylko zdobyć się na jeden poważny krok, by znów zawrócić ku
materializmowi: należało mianowicie uniwersalnie wyrzucić precz, absolutnie
usunąć ideę absolutną, heglowskie „podstawienie tego, co psychiczne”, pod
przyrodę fizyczną. Feuerbach odciął warkocz chiński idealizmu filozoficznego,
tzn. wziął za podstawę przyrodę, nic pod nią nie „podstawiając”.
Czas pokaże, czy długo jeszcze rosnąć będzie chiński warkocz
machistowskiego idealizmu.”
Tak ostre słowa potępienia, jednoznaczne z anatemą rzuconą
przez patriarchę wojującego materializmu, mogły znaczyć jedno: wyrok śmierci.
Wiadomo, że bezpieka sowiecka nosiła się z zamiarem fizycznego unicestwienia A.
Bogdanowa, zgromadzono na niego obszerny „kompromat” w postaci licznych
donosów, pisanych zarówno przez „zwykłych ludzi pracy”, jak i przez osoby z
najbliższego otoczenia filozofa. Póki jednak na czele bezpieki stali Polacy,
początkowo Feliks Dzierżyński, potem Czesław Mężyński, do tego kompromitującego
posunięcia nie doszło. Bogdanow jednak czuł, a może nawet wiedział, że wisi nad
jego głową przysłowiowy miecz Damoklesa, który spaść może lada chwila.
W okresie późniejszym nawet radzieckie źródła
encyklopedyczne zachowały agresywny leninowski styl i – choć nie mogły
skwitować milczeniem dziedzictwa naukowego A. Bogdanowa, gdyż było ono zbyt
imponujące i zbyt dobrze znane – pisały o twórcy tektologii, delikatnie mówiąc,
z przekąsem. Oto np. jak brzmi odnośne hasło w edycji z 1955 roku Krótkiego słownika filozoficznego pod
redakcją M. Rozentala i P. Judina (wg edycji „Książki i Wiedzy”, s. 56-57):
„BOGDANOW Aleksandr Aleksandrowicz (1873-1928) – z zawodu
lekarz, był członkiem Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji; przez
pewien czas był związany z bolszewikami. Już przed rewolucją 1905 roku zaczął
głosić rewizjonistyczne poglądy w dziedzinie filozofii. Po klęsce rewolucji
zajął stanowisko głęboko sprzeczne z bolszewickim zarówno w pojmowaniu zadań
politycznej walki klasy robotniczej, jak i w dziedzinie filozofii. Był
organizatorem antybolszewickich grup „wpieriodowców” i „otzowistów”, o których
Lenin mówił, że są to mieńszewicy „na opak”, likwidatorzy nowego gatunku. Wtedy
też, w okresie reakcji, Bogdanow był jednym z organizatorów antymarksistowskiej
szkoły partyjnej na wyspie Capri. Razem z Bazarowem, Łunaczarskim oraz
mieńszewikami Juszkiewiczem i Walentinowem występował przeciwko
filozoficzno-teoretycznym podstawom marksizmu. Bogdanow stworzył szczególną
odmianę filozofii machistowskiej – empiriomonizm. W książce „Materializm a
empiriokrytycyzm” Lenin poddał druzgocącej krytyce teorie filozoficzne
Bogdanowa.
W 1913 r. Bogdanow wydał książkę „Powszechna nauka organizacyjna”. Ta od początku do końca wroga
marksizmowi książka była reakcyjną mieszaniną idealizmu i mechanicyzmu. Sens
bronionego w tej książce, organizacyjnego punktu widzenia” polega na całkowitym
wyjałowieniu ekonomicznych i innych problemów rozwoju społeczeństwa ze
społecznej klasowej treści oraz na sprowadzeniu specyficznych prawidłowości
społecznych do prawidłowości ruchu mechanicznego. Podstawową siłę napędowa
rozwoju w antagonistycznym społeczeństwie klasowym „nauka organizacyjna”
upatruje nie w walce klasowej, lecz w ustaleniu „równowagi” między
społeczeństwem a przyrodą, w „organizacji” sił wytwórczych. Siły wytwórcze są tu
rozpatrywane niezależnie od stosunków produkcji, jako sama tylko technologia.
Bucharin i inni wrogowie narodu radzieckiego wykorzystali „naukę organizacyjną”
Bogdanowa w walce przeciwko budownictwu socjalizmu w ZSRR. W pracy „Ekonomiczne
problemy socjalizmu w ZSRR” demaskując antymarksistowskie stanowisko
Jaroszenki, który w zagadnieniach ekonomii politycznej socjalizmu opierał się
na „nauce organizacyjnej”, J. W. Stalin ujawnił całkowitą bezpodstawność
naukową tej teorii i jej szkodliwość praktyczną. Po Wielkiej Rewolucji
Październikowej Bogdanow głosił mieńszewicko-machistowskie teorie
„proletkultu”, które zdemaskowane zostały przez Partię Komunistyczną jako
teorie obce i wrogie radzieckiej kulturze socjalistycznej.”
Jeśli ktoś czuje się zaskoczony takim stylem edycji, która z
założenia jest przecież naukową, czyli obiektywną, naświetlającą zagadnienia i
zjawiska „sine ira et studio”, to niech przeczyta dla porównania także hasło
„cybernetyka” z tegoż Krótkiego słownika
filozoficznego (s. 76-77): „CYBERNETYKA (od słowa greckiego, oznaczającego:
sternik, kierownik) – reakcyjna pseudonauka, stworzona w USA po drugiej wojnie
światowej i szeroko propagowana również w innych krajach kapitalistycznych;
postać współczesnego mechanicyzmu. Zwolennicy cybernetyki określają ją jako
uniwersalną naukę o więzi i komunikacji w technice, o organizmach żywych i o
życiu społecznym, o „powszechnej organizacji” i o kierowaniu wszystkimi
procesami w przyrodzie i społeczeństwie. Cybernetyka utożsamia więc
prawidłowości i związki mechaniczne, biologiczne i społeczne. Jak każda teoria
mechanistyczna, cybernetyka neguje jakościową swoistość prawidłowości
rozmaitych form istnienia i rozwoju materii; sprowadza ona wszystkie
prawidłowości do mechanicznych. Cybernetyka powstała na gruncie współczesnego
rozwoju elektroniki, zwłaszcza zaś techniki budowania najnowszych maszyn do
liczenia, na gruncie automatyki i telemechaniki. Od dawnego mechanicyzmu
XVII-XVIII w. różni ją to, że zjawiska psychofizjologiczne i społeczne
rozpatruje jako analogiczne nie do procesów zachodzących w najprostszych
mechanizmach, ale jako analogiczne do procesów zachodzących w aparatach i
przyrządach elektronowych. Utożsamia ona pracę mózgu z pracą maszyny do
liczenia, a życie społeczne – z systemem elektrokomunikacji i radiokomunikacji.
Cybernetyka jest w istocie skierowana przeciwko dialektyce materialistycznej,
przeciwko współczesnej fizjologii naukowej ugruntowanej przez I. P. Pawłowa i
marksistowskiemu, naukowemu pojmowaniu praw życia społecznego. Ta mechanistyczna,
metafizyczna pseudonauka daje się doskonale kojarzyć z idealizmem w filozofii,
psychologii, socjologii.
W cybernetyce ujawnia się w sposób jaskrawy jeden z
podstawowych rysów światopoglądu burżuazyjnego – jego antyhumanitaryzm, dążenie
do przekształcenia robotnika w dodatek do maszyny, narzędzie produkcji i wojny.
Zarazem dla cybernetyki charakterystyczne jest to, że jest ona wyrazem
imperialistycznej utopii, marzenia o tym, żeby można było zarówno w produkcji,
jak i na wojnie zastąpić żywego, myślącego, walczącego o swe interesy człowieka
– maszyną. Podżegacze do nowej wojny światowej wykorzystują cybernetykę do
swych brudnych celów. W krajach imperializmu pod pozorem propagowania
cybernetyki wciąga się uczonych rozlicznych specjalności do opracowywania
nowych metod masowej zagłady – do prac nad bronią elektronową, telemechaniczną,
automatyczną. Konstruowanie i produkowanie tych broni stanowi dziś ważną gałąź
przemysłu wojennego krajów kapitalistycznych. Cybernetyka jest więc nie tylko
ideologiczną bronią reakcji imperialistycznej, ale i środkiem realizacji jej
agresywnych planów wojennych.”
Taki
styl myślenia cechował reżim bolszewicki od pierwszych dni jego istnienia,
toteż nowatorskie i niedogmatyczne idee A. Bogdanowa od początku potraktowano
jako antyleninowskie – zupełnie słusznie zresztą – postanawiając jednak je
zneutralizować przez aresztowanie i ewentualną fizyczną likwidację tego „wroga
narodu radzieckiego”. 8 września 1923 roku A. Bogdanow został ujęty przez
agentów GPU (Gławnoje Politiczeskoje Uprawlenije – tak zwano wówczas bezpiekę
sowiecką) i osadzony w jednym z więzień moskiewskich. Wśród zarzutów
wysuniętych oficjalnie pod jego adresem było redagowanie opozycyjnej gazety
„Raboczaja Prawda” i inspirowanie w niej antyrządowych wypowiedzi, który to
zarzut był bezpodstawny, gdyż A. Bogdanow naprawdę z tym pismem nie
współpracował. Inna rzecz, że autorzy tego periodyku często powoływali się w
swych publikacjach na idee i książki autora Tektologii,
gdy krytykowali posunięcia rządu sowieckiego. Rękopisy archiwalne, znajdujące
się w Rosyjskim Ośrodku Przechowywania i Badania Dokumentów Najnowszej Historii
(Rossijskij centr chranienija i izuczenija dokumentow nowiejszej istorii, f.
259, op. 1, d. 63) wskazują, że wśród zarzutów figurowała też domniemana, lecz
bliżej nie sprecyzowana, współpraca A. Bogdanowa z wywiadem polskim. W zbiorach
powyżej wymienionego archiwum znajduje się szereg listów, które Bogdanow
wystosował do kierownictwa GPU, wyjaśniając, że stał się ofiarą prowokacji i
nagonki, że zupełnie nie bierze udziału w jakiejkolwiek działalności
politycznej, a jego prace naukowe nie stanowią zagrożenia dla istniejącej
władzy państwowej.
Areszt
uczonego nastąpił – jak stwierdziliśmy powyżej – na skutek wpłynięcia do
urzędów bezpieki licznych donosów oraz po zmasowanym ataku propagandowym w
głównym piśmie ideologicznym ZSRR „Pod Znamieniem Marksizma”, którego zespół
redakcyjny stanowił swoisty „sanhedrin” reżimu bolszewickiego. Jeśli ktoś
został przez to pismo ogłoszony za „wroga ludu”, jego dni były policzone;
wyjątki były bardzo rzadkie. Wśród najzawziętszych naganiaczy na A. Bogdanowa
znajdował się m.in. „ulubieniec partii” Mikołaj Bucharin (rozstrzelany zresztą
w 1938 roku w wieku 50 lat w trakcie czystek stalinowskich), który zarzucał
autorowi Empiriomonizmu oportunizm,
rewizjonizm, renegactwo, antysowietyzm, czyli „grzechy wołające o pomstę do
nieba” w oczach prawowiernych komunistów. Na skutek tej nagonki A. Bogdanowa
odsunięto od prowadzenia jakichkolwiek wykładów na wyższych uczelniach Moskwy,
zabroniono w ogóle wygłaszania odczytów publicznych i publikowania się w
periodyce, a w końcu pozbawiono na pewien okres wolności.
13
września 1923 roku aresztowany uczony pisał z więzienia do kierownictwa GPU:
„Jestem członkiem Akademii Socjalistycznej, której program ogarnia badanie
historii i praktyki marksizmu i ruchu robotniczego. Widocznie tutaj należą
badania także zjawisk politycznych w całej ich rozciągłości, ich tendencji, ich
możliwego rozwoju. Jednak Akademia Socjalistyczna jest uważana nie za
organizację polityczną, lecz za naukową.
Uprawiać
politykę – znaczy organizować siły polityczne i kierować nimi. Gdybym to był
czynił, moje deklaracje o „apolityczności” stanowiłyby przejaw dwulicowości i
zakłamania. Jestem jednak badaczem procesów socjalnych w całej ich skali;
analiza warunków politycznych, ich podstaw i tendencji ich rozwoju stanowi
część moich zadań naukowych. Działacze polityczni mogą według własnego
widzimisię wykorzystywać wyniki mych analiz – to już jest ich sprawą, nie moją.
(...) Jest mi zupełnie obojętne, że w liczbie [tych działaczy] mogą się znaleźć
„młodzi ludzie”, którzy później, jako członkowie „Raboczej Prawdy”, wyciągną
swe własne wnioski, które się okażą, lub zostaną przez kogoś uznane, jako
szkodliwe. (...)
Żaden
badacz nie jest odpowiedzialny za wnioski, które zostaną przez kogoś innego
wyciągnięte z jego analiz – skoro on sam ich nie wyciągnął. Nie jest
odpowiedzialny nawet wówczas, gdyby te wnioski rzeczywiście z jego ustaleń
wynikały: przecież on też ma prawo do błędu i do bycia niekonsekwentnym. Jakie
np. wnioski zostały wyciągnięte z analiz Marksa przez mienszewików? A przecież
były wśród nich tęgie głowy teoretyczne – i to ile! Plechanow, Martow,
Akselrod, Potresow itp. A na Zachodzie – Kautsky, Hilferding i inni. Wnioski
więc nawet oni mogli wyciągnąć niewłaściwe. A mi się mówi: z Waszych analiz
jacyś „młodzi ludzie” wyciągnęli „szkodliwe” wnioski... Cóż to, czy ci „młodzi
ludzie” są idealnymi logikami? Czy może moje idee posiadają tak kryształową
klarowność, o niebo przewyższającą klarowność idei Marksa, że wnioski z nich
same przez się są poprawne pod względem logiki?
Rzecz
w tym, że wnioski polityczne same przez się nie „wynikają” z tez i analiz
teoretycznych... Wnioski polityczne są wyciągane przez ludzi z otaczającej
rzeczywistości, odbieranej przez pryzmat klasowego myślenia i interesów
klasowych, a następnie przez pryzmat grupowego, a nawet osobistego temperamentu
politycznego. Teorie, analizy służą tylko jako środek nadawania formy i
podpierania tych wniosków, w rzeczywistości zaś są one [teorie i analizy] w
miarę potrzeby przystosowywane do celów politycznych, a nawet gwałcone przez
nie.
Tak
się mają sprawy. Badacz w ogóle nie odpowiada za obce wnioski z jego idei”...
W
dalszym ciągu tego listu Bogdanow jakby mimochodem wzmiankował: „Gdy dla
Konferencji w Genui podałem moją analizę Traktatu Wersalskiego, to później
towarzysz H. M. Krzyżanowski mówił mi, że mój referat dla Delegacji Radzieckiej
był pożyteczny i wartościowy. A w przeszłości, powiedzmy, przed rewolucją –
ileż to razy bolszewicy korzystali z moich analiz”...
Wydaje
się, że ta argumentacja (szczególnie napomknienia A. Bogdanowa o jego bliskiej
znajomości z prominentnymi figurami reżimu bolszewickiego) wydała się aparatowi
śledczemu GPU dość przekonująca i uczony został, po niespełna sześciu
tygodniach aresztu, zwolniony, co należało do rzadkich wyjątków w działalności
sowieckiej bezpieki; z jej kazamatów z reguły nikt nie powracał do normalnego
życia.
Czy
życie Bogdanowa można było jednak nazwać „normalnym”? (Zwolniono go z aresztu
13 października 1923 roku, jeszcze raz zmuszając do zapewnienia, że nigdy i w
żadnych okolicznościach nie podejmie się działalności politycznej i nie będzie
krytykował polityki sowieckiej).
W
liście do prezydenta Akademii Socjalistycznej, profesora Eugeniusza
Preobrażeńskiego z 7 listopada 1923 roku A. Bogdanow pisał: „Mój areszt był
wynikiem ponad trzyletniej nagonki literacko-politycznej, w czasie trwania
której wciąż miałem zakneblowane usta. W tej nagonce myśli, wypowiedziane
przeze mnie w sposób jednoznaczny i klarowny, były drastycznie zniekształcane
(...). Obalenie tych trzyletnich oszczerstw kosztowało mnie ogromnego wysiłku.
Sam Dzierżyński, człowiek bez zarzutu i absolutnie szczery, miał o mnie
przedstawienie, oparte na tej nagonce. Jego i sędziów śledczych udało mi się
przekonać. Ale kampania oszczerstw z tego powodu nie ustała. Wiadomo mi, że na
prowincji są wygłaszane publiczne prelekcje, w których mówi się o mojej
„podziemnej walce” przeciwko Władzy Radzieckiej. Już po moim zwolnieniu
docierają do mnie pogłoski o moich powiązaniach z anarchosyndykalistami, o moim
nielegalnym komunikowaniu się z emigracją, wręcz o jakichś kontaktach z polskim
kontrwywiadem – ten ostatni zarzut wysuwa się z powołaniem na pewien artykuł w
„Prawdzie”!
Podłe
postępowanie nadgorliwego sykofanta samo przez się nic by mnie nie poruszyło.
Ale gdybym skwitował je milczeniem (protestować zaś nie mam gdzie, prócz
Akademii Socjalistycznej), to nazajutrz osoby prowadzące przeciwko mnie kampanię
wykorzystałyby tę okoliczność jako ewidentny dowód obciążający; wówczas każdy
agent GPU – a oni są już dostatecznie zagitowani – będzie uważał aresztowanie
mnie pod byle pretekstem za swój obowiązek komunisty”. W dalszym ciągu listu A.
Bogdanow prosił Akademię Socjalistyczną o oficjalne wypowiedzenie się w sprawie
szczucia i aresztowania jednego ze swych członków, Bogdanowa właśnie. Do tego
jednak nie doszło, gdyż samo kierownictwo Akademii czuło się niepewnie i nie
chciało się narażać ani „radzie mędrców” z redakcji „Pod Znamieniem Marksizma”,
ani tym mniej oficerom bezpieki z GPU. Tym bardziej, że z punktu widzenia
bolszewizmu autor Czerwonej gwiazdy
naprawdę zasługiwał na potępienie.
A.
Bogdanow bowiem – w przeciwieństwie do W. Lenina – nie uważał komunizmu ani za
ustrój najlepszy ze wszystkich dających się pomyśleć, ani za nieuchronnie
mający nastąpić jako skutek naturalnego rozwoju społecznego w wyniku rewolucji
socjalistycznej. Uważał go raczej za jeden z modeli ustroju socjalnego, który
musi być wdrażany, gdy zawodzą wszelkie inne środki i sposoby ratowania
społeczeństwa przed zagładą. „Wszelka katastrofa – pisał – podrywająca źródła
utrzymania życia, wywołuje komunizm. Statek został wyrzucony na pustynną wyspę
– wszystkie zapasy podlegają konfiskacie, wszystkim pasażerom narzuca się
obowiązek pracy; jest to konieczne, by wyżyć. Takim bywa komunizm oblężonego
miasta... Kto organizuje ten komunizm? Kapitan statku, komendant miasta, ci,
którzy sprawują władzę”...
Komunizm
zawsze jest ustrojem stanu wyjątkowego, a ten stan z natury jest uciążliwy dla
ludzi, mało skuteczny w sferze produkcji ekonomicznej i kulturalnej (ponieważ
eliminuje z życia społecznego pierwiastek twórczej rywalizacji osobniczej), a
więc nie może też być długotrwały. Jeśli zaś trwa dłużej, i tak musi
doprowadzić do podziału społeczeństwa na rywalizujące ze sobą w sposób
destruktywny grupy interesów, z których każda ciągnie w swą stronę, usiłując
maksymalnie rozwinąć własną branżę, a czyni to ze szkodą, jak innych części
państwa, tak i jego całości. Musi więc powstać swoista anarchia jako skutek
nadmiernej centralizacji. A to się kończy z kolei katastrofą.
Jest
rzeczą nie do pojęcia, jak w roku 1921 A . Bogdanow potrafił przewidzieć i opisać
faktyczny stan społeczeństwa radzieckiego z roku... 1991! Czy był to jakiś
wielki prorok, czy po prostu potężna i światła głowa, co to na podstawie
ścisłych analiz socjologicznych potrafiła z matematyczną ścisłością „obliczyć”
trajektorię rozwoju społecznego na dziesięciolecia naprzód? Raczej to drugie.
Dlatego właśnie sztab rabulistyki leninowskiej, jakim była redakcja „Pod
Znamieniem Marksizma”, poświęcił wiele lat niezmordowanej walce przeciwko tzw.
„bogdanowszczyźnie”, to jest przeciwko obiektywnej myśli
filozoficzno-socjologicznej, obalającej chimeryczne mity „walki klasowej” i
„budownictwa socjalizmu”, za którymi to manipulatywnymi kategoriami A. Bogdanow
bezbłędnie odkrył cyniczną grę zbrodniczej mafii, usiłującej za pomocą tego
instrumentu ideologicznego ustanowić swe panowanie nad światem. Za swe
demaskatorskie pisarstwo był też uczony przez wiele lat otaczany propagandą
nienawiści, zatrutymi oszczerstwami, atmosferą „klasowej” wrogości. Gdyby nie
zmarł tragicznie w 1928 roku, stałby się jedną z ofiar Berii lub któregoś z
jego poprzedników. Za prawdę w ZSRR karano tylko śmiercią fizyczną, którą
musiała poprzedzić „śmierć moralna” na skutek oszczerczej propagandy,
skierowanej przeciwko temu, czy innemu „wrogowi” ludu wybranego, którego trzeba
było przed zabójstwem zohydzić.
Także
marksiści polscy chętnie wieszali psy na tym wybitnym myślicielu. Już w
osiemdziesiątych latach XX wieku, na kilka lat przed butaforską
„demokratyzacją” jeden z polskich marksistów Marek Styczyński z przekąsem
wywodził na łamach Studiów Filozoficznych:
„Bogdanow zauważył, że jego konstrukcja przypomina prawo zachowania energii.
Tożsama z nim jednak nie jest. Prawo to było wyrazem indywidualistycznego
myślenia, a energię traktowało albo jako metafizyczną siłę, albo jako
pożyteczną, choć czystą fikcję ludzkiego poznania. Dla empiriomonizmu, który
Bogdanow pojmował jako samowystarczalny model nowej klasowo filozofii, energia
jest praktycznym stosunkiem człowieczeństwa, resp. proletariatu do przyrody. Należało tedy na nowo zbudować
teorię elementów doświadczenia, bazując na niepowodzeniach empiriokrytyków.
Bogdanow stwierdził, że elementy to „kryształy społecznej aktywności formowane
w procesie pracy – doświadczenia jako materiał do planowego grupowania
stosownie do potrzeb tego kolektywu, który jest nosicielem albo podmiotem doświadczenia”.
A więc praktyka ludzka wydziela dla takich, bądź innych, ale zawsze własnych
celów takie zestroje kompleksów elementów, które zaspokajają kolektywne
potrzeby. To kolektywny (choć podzielony na klasy i grupy) człowiek łączy i
rozdziela na nieskończoną ilość sposobów różnorodne aspekty otoczenia w walce o
przetrwanie. Oczywiste jest także, że elementy doświadczenia komplikują się w
miarę wzrostu penetracyjnych możliwości ludzkich: praktyka i sprzężone z nią
poznanie wydzielają je z continuum
doświadczenia (a więc świata).
Jakże tedy wygląda tego świata obiektywność? To Marks –
dowodził Bogdanow – zrozumiał, że wyznaczana jest ona poprzez zakres społecznie
praktycznej i historycznie zmiennej eksploatacji, że żadnego absolutnego
świata, którego obiektywność byłaby samoistna, nie znamy (por. Tezy o Feuerbachu i odpowiedni rozdział
w Kapitale poświęcony fetyszyzmowi).
W tym też duchu Bogdanow nie odnosił obiektywności do fizycznej substancji.
Była ona wedle niego ciągłym, kreacyjnym procesem penetracyjnego wysiłku
ludzkości. Nie zgadzał się więc ze statycznym rozróżnieniem empiriokrytyków:
obiektywny świat składa się ze wszystkich naraz (psychicznych – indywidualnie
organizowanych i fizycznych, a więc zbiorowych) elementów wydzielanych przez
określone zapotrzebowanie praktyczne. W tym sensie (znowu polemika z
Plechanowem i jego naśladowcami) nie ma w świecie niczego absolutnego: materii,
obiektywności, prawdy, podmiotu. „Jeżeli mówią, że świat istniał wcześniej niż
ludzkość, to nie to samo, co niezależnie od ludzkości”. Wszystkie poznawcze
modelowania universum biorą się z
socjomorficznego „przełożenia” techniczno-wytwórczych metod podtrzymywania
życia społecznego (trzy modele przyczynowości). Nie wykluczało to oczywiście, a
wręcz umożliwiało w przeszłości kombinacje i zafałszowania tych modeli.
Socjomorficzne ich pochodzenie maskowane było w dziejach różnymi fetyszami, co
obserwowaliśmy na przykładzie różnych technik substytucji.
Przypomnijmy, że intencją empiriomonizmu Bogdanowa był
holistyczny obraz świata. Przy nieprzebranym bogactwie jego zjawisk obraz taki
daje się osiągnąć dzięki swoistej redukcji – prawidłowemu nareszcie
podstawieniu. Zamiast znanych, prostych, mniej plastycznych, choć lepiej
zorganizowanych kompleksów danych w bezpośrednim doświadczeniu, wstawiamy
bardziej złożone, organizacyjnie rozproszone, lecz dające większą możliwość
kombinacji. Tak np. nakładając na siebie dwa promienie światła (proste
kompleksy) w wyniku ich interferencji otrzymujemy ciemność – dowód na bardziej
plastyczną, wygodną w praktycznym zastosowaniu falową naturę światła. Podobnie
słońce „zamieniamy” na gazowy obłok, a mózg na życie psychiczne. Żadna w
ogólności substytucja nie jest zabroniona, jak długo prowokuje postęp wiedzy i
ujednolica system doświadczenia – świata przy jego obróbce. Okazuje się, wedle
autora Filozofii..., że
praksycystyczna przyczynowość i podstawienie (tym razem już prawidłowe) to dwie
strony tej samej rzeczy: światło
możemy np. traktować jak falę (substytucja), ale też zjawisko światła wywołane
jest przez falowy ruch w eterze (przyczynowość); sens jest ten sam. I jedno i
drugie jest ludzkim sposobem porządkowania świata, zmierzającym do coraz
wydajniejszego wykorzystania otaczającego materiału. Naturalnie substytucja
może biec także w odwrotnym kierunku, a więc od większego rozproszenia ku
prostocie. Nie zmienia to jednak faktu, że z punktu widzenia praksycystycznej
przyczynowości mamy zawsze do czynienia z dwiema formami tej samej energii
należącymi do różnych poziomów tego samego doświadczenia. Z
empiriomonistycznego punktu widzenia świat jest więc ciągłym szeregiem
organizacji o rosnącej złożoności poczynając od chaotycznej masy rozproszonych
elementów (np. elektryczność, światło), poprzez przyrodę nieorganiczną z
międzyatomowymi napięciami, następnie komplikujące się coraz bardziej życie,
wreszcie kolektywne interakcje ludzkie kulminujące w kreatywnym wysiłku
proletariatu. „Idealnym początkiem takiego światowego łańcucha postępu byłaby
pełna dezorganizacja, czysty chaos elementów wszechświata, którego jednak
niepodobna realnie myśleć. Najwyższy osiągnięty do tej pory poziom to ludzki
kolektyw z obiektywnie – planową organizacją doświadczenia, którą wypracowuje w
praktyce budowania świata".
Na tym kończyła się filozofia historii Aleksandra Bogdanowa,
otwierająca drogę do tektologicznej metodologii „budowania świata”. Cóż o tej
historii można powiedzieć? Odwołajmy się raz jeszcze do Jensena. Pragnął on
wykazać, że w osobie autora Filozofii
żywego doświadczenia mamy do czynienia z oryginalnym i nowatorskim
myślicielem przełomu XIX i XX wieku, który podobnie jak Nietzsche, Bergson,
Sorel, Freud, czy Marks, dokonał wnikliwej krytyki swojej epoki, obnażył jej
sprzeczności i zafałszowania nie tylko w odniesieniu do produktów ludzkiej
kultury (nauka, filozofia), ale wręcz do całej rzeczywistości zastanej.
Scjentyzm Bogdanowa okazał się równie dobrym narzędziem demaskacji historii i
teraźniejszości, jak techniki używane przez wymienionych wyżej myślicieli, a
także przydatny był w realizacji programu przebudowy świadomości ludzkiej na
podstawie zmiany jej społecznego uwikłania. Po drugie, Bogdanow należał do tego
odłamu myśli europejskiej przełomu wieków, która dążyła do zniesienia podziału
wiedzy na filozofię i naukę i w tym sensie antycypował XX-wieczny pozytywizm
wraz z oryginalną teorią systemowej równowagi. Mimo diametralnie różnej optyki
filozofowania, z czego Jensen zdaje sobie sprawę, sytuuje on Bogdanowa na linii
Marks – Lukács – Szkoła Frankfurcka, bowiem orientacja ta poszukiwała
społeczno-praktycznych determinant ludzkiego myślenia i działania; nawet to, że
Habermas nie analizował filozofii Rosjanina w swej Wiedzy i interesie zupełnie nie zmienia faktu, że przystawał on do
myślicieli omawianych tamże i że w pewnym sensie nawet Habermasa antycypuje. Wedle
amerykańskiego badacza, od początku naszego stulecia radykalna myśl społeczna
wyżłobiła dwa główne nurty: scjentystyczny i neoheglowski. Pierwszy zapanował w
ZSRR (Bucharin), drugi wszakże stał się dominujący poczynając od ukazania się Historii i świadomości klasowej Lukácsa
i Marksizmu i filozofii Korscha.
Bogdanow był pomostem dla obu tych orientacji – konkluduje Jensen.
Abstrahując od roli, jaką Jensen – przesadnie naszym zdaniem
– przypisuje Bogdanowowi w europejskim życiu intelektualnym, wypada stwierdzić,
że nowatorstwo jego pracy polega przede wszystkim na próbie oczyszczenia autora
Filozofii... z etykiet nadanych mu
przez głównego przeciwnika politycznego (Lenina), czy też współczesnych badaczy
bogdanowizmu. Jensen nie widzi w autorze Tektologii
„rywala” Lenina (jak Grille), czy też marksistowskiego dewiacjonisty (jak
Utechin, Wetter, Ballestrem). Wedle niego empiriomonizm był pomyślany, jako
zasadniczo różny od marksizmu i empiriokrytycyzmu. To tytułowe wyjście „poza
Marksa i Macha” sygnalizowało stworzenie oryginalnego, opartego na
praksycystycznej przyczynowości (labor
causality) praksycystycznego światopoglądu (labor worldview). Bogdanowizm nie był więc eklektyczną mieszanką,
za jaką najczęściej uchodzi, lecz czymś nowym, zaś jego twórca, owszem,
korzystał z takich lub innych inspiracji, lecz krytycznie i selektywnie
uwidaczniając słabości swoich poprzedników, które przez nich samych nie były
zauważone. (...)
Jakież były – ujmując skrótowo – główne aspekty
filozoficznej twórczości autora Filozofii...,
stanowiące rdzeń całej, mimo wielu źródeł inspiracji, socjokreacyjnej
projekcji? Są to:
– idea jedności universum
uzyskana dzięki redukcji porządku kultury ludzkiej do natury i materialnej
jednorodności świata przyrodniczego;
– absolutyzacja technicznych środków produkcji
mediatyzujących kontakt z przyrodniczym otoczeniem i gwarantujących społeczny
sposób organizacji życia rygorystycznie określony przez poziom sił wytwórczych;
– dogmatyzacja „doświadczenia” jako klasowo-grupowego
sposobu percepcji „własnego” świata opierająca się o „najnowszą krytykę
filozoficzną” (empiriokrytycyzm) i wynikająca stąd idea jedności poznania jako
organizacja danych w doświadczeniu elementów (empiriomonizm);
– utylitarny aktywizm: zastąpienie filozofii w jej
dotychczasowym kształcie teorią jedności poznania i działania (tektologia);
– historyzm jako mechanistyczny relatywizm we wszystkich
wartościotwórczych sferach ludzkiej aktywności z tendencją do postępującej
harmonizacji wszystkich przejawów ludzkiego życia.
Kolektywistyczny socjokreacjonizm Bogdanowa to apoteoza
wyzwolonej organizacyjnie pracy, to kultura nowych producentów. „Techniczna
wartość produktów przychodząca w miejsce fetysza wartości wymiennej – pisał –
jest skrystalizowaną w nich sumą społeczno-wytwórczej energii pracy ludzi.
Wartość poznawcza idei, to możliwość podwyższenia masy społecznej energii
pracy; planowo określa i organizuje narzędzia i sposoby działalności ludzkiej.
Wartość moralna zachowania ludzkiego ma jako swoją treść zwiększenie społecznej
energii pracy przez harmonijne jednoczenie i skupianie ludzkiej aktywności,
przez jej organizowanie w kierunku maksymalnej solidarności”. Postęp techniczny, którego naturalnym
sukcesorem jest – zdaniem Bogdanowa – proletariat, doprowadzi do zniesienia
wszystkiego, co przeciwstawia sobie jednostki, wyeliminuje wszystkie ułomności
bytu społecznego, zjednoczy ludzi ze światem ich otaczającym. „Pozostanie jedno
społeczeństwo z jedną ideologią. Zakończony został rozwój klasowy i rozpoczyna
się nowa faza historii ludzkości, faza powszechnego, harmonijnego rozwoju.
Moment ten należy jeszcze do przyszłości, ale prowadzące do niego tendencje są
tak silne i jaskrawe, że nadejście jego jest niewątpliwe”, bowiem „dla
proletariatu postęp techniczny przekształca się w drogę ku rewolucji
społecznej, ku jakościowej zmianie formy społecznej, ku eliminacji jej budowy
klasowej”. Socjalizm to dla Bogdanowa tyleż zniesienie wyzysku ekonomicznego i
politycznego, co ukształtowanie się całkowicie nowych więzi społecznych
opartych na braterstwie, przyjaźni i poszanowaniu wzajemnym, a więc stworzenie
całkowicie „nowego” człowieka na podstawie totalnej integracji wszystkich sfer
życia społecznego. Rajski obraz marsjańskiej społeczności z jego powieści Czerwona gwiazda dobrze ten program oddaje.
Niebezpieczeństwa tego projektu są aż nadto widoczne.
Najważniejsze z nich to możliwy zanik podmiotowości ludzkiej, a także
standartyzacja i uniformizacja zachowań członków kolektywnej zbiorowości.
Wreszcie ekspansja technologiczna nie odróżnialna w koncepcji empiriomonisty od
przyrodniczego kulturalizmu nieuchronnie prowadziła do aksjologicznego
relatywizmu stawiając pod znakiem zapytania ciągłość ekspresji bytu
społecznego. Podział klasowy zdeterminował bez reszty kulturową produkcję
ludzkości.” Tyle diagnoza M. Styczyńskiego.
Racja,
ale dlaczego polski marksista nie dodaje, że to sam Aleksander Bogdanow ten
wniosek wysnuwa i wcale nim zachwycony nie jest? Przeciwnie, wydaje się być po
prostu przerażony. I dlatego jest w ciągu wielu lat przez bolszewię
prześladowany.
* * *
W
ostatnich latach swego życia A. Bogdanow poświęcił się bez reszty badaniom
naukowym w dziedzinie medycyny, przeprowadzając m.in. szereg interesujących
eksperymentów laboratoryjnych nad krwią człowieka i jej właściwościami.
W kwietniu
1928 roku przeprowadził na samym sobie kolejne doświadczenie medyczne, w
którego trakcie przetoczył do własnego układu krwionośnego obcą krew jednego z
chorych studentów, a oddając mu swoją, zdrową, by go wyleczyć. Wkrótce okazało
się, że zaistniała infekcja.
Przez
szereg dni uczony dokładnie spisywał swe odczucia i dane pomiarowe. Mimo iż z
dnia na dzień słabł i był świadomy tego, że zabija swe życie – eksperymentu nie
przerwał i prowadził notatki jeszcze rano 7 kwietnia. W tym dniu też zmarł – z
myślą i nadzieją, że jego doświadczenia i obserwacje okażą się przydatne dla
ludzkości.
Amerykański
psycholog Paul London opisuje w książce Experiments
on humans (New York 1979) następujący przypadek. W 1963 roku lekarze jednej
z klinik nowojorskich wprowadzili żywe komórki rakowe do organizmów kilku
sędziwych pacjentów, by zobaczyć, czy się one „przyżyją” Naukowcy byli
teoretycznie rzecz biorąc pewni, że komórki się nie przyżyją, a jednak
pacjentów nie poinformowano przedtem, co za injekcję im się robi. „By ich nie
przestraszyć” – usprawiedliwiali się później w trakcie śledztwa lekarze. Gdy
naukowców retorycznie pytano, dlaczego nie sprawdzili działania injekcji na
samych sobie, jeden z uczniów Eskulapa odparł, że uważał własną osobę „za zbyt
cenną”, by poddawać się tego typu doświadczeniom. Co więcej, pacjentów po
prostu okłamano, że się wprowadza im do krwi jakąś „suspenzję komórkową”... Oto
różnica postaw lekarzy: A. Malinowskiego-Bogdanowa i jego o pół wieku
późniejszych amerykańskich kolegów...
Aleksander Malinowski, junior
Wybitnym
intelektualistą, filozofem, lekarzem, biologiem, genetykiem, psychologiem,
historykiem nauki był syn Aleksandra Malinowskiego-Bogdanowa, także Aleksander.
Po ukończeniu wydziału medycyny Uniwersytetu Moskiewskiego młody człowiek pięć
lat spędził tuż przy linii frontu II wojny światowej, pracując w charakterze
lekarza wojskowego.
W latach 1951-1963
prowadził badania nad zjawiskiem krótkowzroczności w Ukraińskim Doświadczalnym
Instytucie Chorób Oczu w Odessie. W 1965 zorganizował w Moskwie i następnie
prowadził kurs genetyki ogólnej i lekarskiej dla studentów wydziału medycyny.
Przez szereg lat A. Malinowski pracował we Wszechzwiązkowym Naukowo-Badawczym
Instytucie Badań Systemowych Akademii Nauk ZSRR, był profesorem Katedry Genetyki
II Moskiewskiego Instytutu Medycznego imienia N. I. Pirogowa, udzielał się w
pracach Komitetu Planowania Państwowego ZSRR (Gospłan SSSR). Spod jego pióra
wyszedł szereg publikacji naukowych poświęconych zagadnieniom filozofii
przyrodoznawstwa, genetyki teoretycznej, patogenetyki, teorii systemów
biologicznych, gerontologii, psychologii twórczości, cybernetyki. A. Malinowski
był jednym z wybitnych uczonych, którzy po okresie prześladowania w okresie
stalinizmu specjalistów z dziedziny genetyki i cybernetyki, kiedy to
rozstrzelano szereg znakomitych naukowców, pracujących w tych dziedzinach
wiedzy, odbudowywał w ZSRR tradycje poszukiwań naukowych i zakładał fundamenty
pod dalszy ich rozwój. W 1973 roku ukazało się w Moskwie jego wybitne dzieło
pt. Biologia człowieka.
A. A.
Malinowski uważał, że poszczególne nauki przyrodnicze, społeczne i ściśle nie
rozwijają się według tego samego schematu, lecz posiadają własne,
niepowtarzalne „trajektorie rozwoju”. Nie sposób np. porównywać matematyki,
mającej do czynienia z abstrakcyjnymi kategoriami, z biologią, operującą
ogromnym materiałem faktograficznym i czerpiącą materiał badawczy z obserwacji
i eksperymentu. Matematyka, startując z niedużej liczby postulatów, rozwijała
się dalej według określonej logiki; można ją porównać do drapacza chmur, który
bazuje na mocnym fundamencie, a składa się z szeregu pięter, unoszących się
wysoko w górę. W biologii funkcjonuje inna logika; rozwija się ona w znacznym
stopniu na niezmierzonym i przebogatym materiale empirycznym. Jest to więc
nauka zupełnie odmienna od matematyki, a jej wewnętrzną logikę i podstawy
filozoficzne zaczyna się formułować w obrębie względnie nowej nauki, którą A.
A. Malinowski nazywa biologią teoretyczną. Na podstawie zgromadzonego przez tę
naukę ogromnego i w dostatecznym stopniu wiarygodnego materiału
faktograficznego biolog-teoretyk może snuć dość daleko idące rozważania i
wnioski o charakterze ogólnym. Z tego wszelako nie wynika, że już dziś biologia
teoretyczna jest w stanie wyjaśnić w sposób zadowalający wszystkie zagadnienia
tak zagadkowego fenomenu, jak życie. Podobnie zresztą fizyka teoretyczna, choć
ma już długą tradycję i niebagatelny dorobek, to przecież nie jest w stanie
wyjaśnić wszystko w swej dziedzinie, wychodząc z klarownych i powszechnie akceptowanych
zasad. Jak i wszystkie inne nauki, posuwa się ona do przodu powoli, krok po
kroku, korzystając z doświadczeń i dorobku zarówno fizyki doświadczalnej, jak
też filozofii i innych nauk.
Podobnie
jest z biologią teoretyczną. Na przykład, słynne prawa genetyki zostały odkryte
i sformułowane przez Georga Mendla w 1865 roku dzięki poprawnie przeprowadzonym
doświadczeniom i dokładnej analizie ich wyników. Lecz matematyk R. Fischer,
retrospektywnie analizując to odkrycie, doszedł w 1930 roku do wniosku, że
wszystkie prawa Mendla dałoby się sformułować i bez prowadzenia eksperymentów
empirycznych, wyłącznie na podstawie logicznej analizy doświadczenia
powszedniego, znanego wszystkim ludziom i przedtem, mianowicie: 1. że ojciec i
matka wnoszą do wrodzonych predyspozycji potomstwa mniej więcej równe części;
2. że niektóre cechy mogą być przekazywane od dziadka do wnuka, nie
uzewnętrzniając się w ojcu; 3. że cechy ojca (np. kolor włosów) mogą się łączyć
z cechami matki (np. kształt nosa, który nie jest podobny do ojcowskiego). Te
nieliczne obserwacje powszednie – gdyby zanalizować je z punktu widzenia
dokładnej logiki – mogłyby stanowić dostateczną podstawę, aby hipotetycznie
wysnuć te same prawa, które w trakcie starannego eksperymentu wykrył Mendel. Tu
więc obydwie metody mogłyby dać wynik identyczny. Kto wie zresztą, czy taka
właśnie aprioryczno-logiczna analiza nie poprzedziła w przypadku Mendla jego
słynnych doświadczeń i nie posłużyła mu za impuls do ich przeprowadzenia. Z
drugiej jednak strony, na tej drodze odkryć połączenie genów tworzących
określony chromosom było niemożliwe. To zjawisko można było odkryć wyłącznie na
podstawie bardzo precyzyjnie przeprowadzonego doświadczenia naukowego i jego
dokładnej matematycznej analizy. I znowuż teorii ewolucji nie sposób było
rozwijać na podstawie tylko eksperymentów. Żaden eksperyment, o ile nie jest
łączony z szerokim uogólnieniem i dokładną logiką, nie mógłby (tym bardziej w
ciągu życia tylko jednego pokolenia) dać nawet przybliżonego wyobrażenia o
ewolucji świata organicznego. Dopiero więc teoretyczne uogólnienie
najrozmaitszych faktów i idei, osiągniętych w obrębie różnych dziedzin
biologii, umożliwiło Karolowi Darwinowi wykoncypowanie nauki o ewolucji
odbywającej się na drodze naturalnej selekcji. Okazuje się więc, że obydwie te
metody mają jedno zadanie: wyjaśnienie praw przyrody. Metody te są różne,
niekiedy mogą one nawzajem się zastępować, ale najczęściej po prostu się
nawzajem uzupełniają w procesie poznawania praw przyrody. Przy tym A. A.
Malinowski uważał, że matematyzacja jakiejś nauki wcale nie jest konieczna, aby
umożliwić osiąganie wartościowych z poznawczego punktu widzenia wyników. Jest
ona jakby wypierana z wielu dziedzin wiedzy przez dwie nowe nauki o charakterze
uniwersalnym: cybernetykę i ogólną teorię systemów. Szczególnie doniosłą rolę
coraz częściej odgrywa właśnie ta ostatnia, zainicjowana przez M. Petrowicza i
A. Bogdanowa, a rozwinięta do perfekcji przez L. von Bertalanffy’ego. A. A.
Malinowski był głównym inicjatorem rozwoju ogólnej teorii systemów w ZSRR i
umiejętnie stosował jej osiągnięcia w takich konkretnych naukach jak
gerontologia, kryminologia, medycyna, genetyka.
* * *
A.
Malinowski poświęcił szereg bardzo interesujących tekstów zagadnieniom genetyki
teoretycznej, zahaczając przy okazji także o tematy z dziedziny filozofii i
teorii wychowania. Uczony uważał, że zarówno rozwój intelektualny, jak też
moralny człowieka odbywa się w ciągu życia według schematu stopniowalnego,
kiedy każdy kolejny etap może być osiągnięty wyłącznie na podstawie
poprzedniego, a całość spoczywa, jak na fundamencie, na określonych
predyspozycjach wrodzonych, genetycznych. Cechy bowiem usposobienia, czyli tzw.
„normy reakcji” powstają jako skutek współoddziaływania na siebie nawzajem
różnych predyspozycji genetycznych (przekazywanych na drodze dziedziczenia),
jak też ich interakcji z warunkami środowiskowymi. Najprostszym przykładem,
przytaczanym przez wszystkie podręczniki, ma być odmiana primuły chińskiej,
która przy wysokiej temperaturze zabarwia się na biało, a przy niskiej – na
czerwono. Naturalne, że w takim przypadku nie można twierdzić, że kwiatek ten
dziedziczy zabarwienie białe lub czerwone, – przekazywalna jest zdolność
reagowania w ten a nie inny sposób na określone oddziaływania zewnętrzne. „Zaprogramowana”
więc jest nie cecha, a sposób współdziałania ze środowiskiem. Chociaż przecież
ten sposób też jest swego rodzaju cechą...
Czy
można więc – zapytuje uczony – zmusić dziecko do postępowania według innego
stereotypu niż ten, jaki genetycznie go cechuje? Widocznie, nie. Jeśli
zachowanie się powstaje w wyniku interakcji otoczenia zewnętrznego i
predyspozycji odziedziczonych, to każde realnie urzeczywistnione postępowanie,
które powstało na skutek tego współoddziaływania, nie może być sprzeczne z tymiż
predyspozycjami dziedzicznymi; są one włączone do zachowania się jako składniki
konieczne.
W
rozwoju psychiki dziecka (np. w rodzinie i w szkole) trzeba poruszać się
miarowo, tworząc za każdym krokiem jakby fundament do kolejnego etapu rozwoju.
Próba przeskoczenia lub wyrwania z tego logicznego łańcucha jakiegoś ogniwa
pozbawia nas możliwości osiągnięcia ogniw końcowych. Lecz właśnie predyspozycje
genetyczne są pierwszymi, najwcześniejszymi ogniwami tego łańcucha. Dlatego
twierdzenie, że jakoby można wznieść górne piętra naszego zachowania wbrew ich
genetycznemu fundamentowi, mija się z realiami. Biologia, oczywiście, nie
determinuje w całości kształtów społecznie uwarunkowanego rozwoju, lecz bez
biologicznych predyspozycji taki rozwój byłby nie do pomyślenia. Warunki
środowiskowe dopiero modyfikują, i nieraz radykalnie, wrodzone stereotypy
zachowań. Tak np. normalne dziecko sięga po błyszczące przedmioty, ale jeśli
takim błyszczącym przedmiotem okaże się płomień świecy lub gorący węgiel, to
dziecko, gdy jeden czy dwa razy dozna bólu na skutek tego kontaktu, wyhamuje i
zmieni swój naturalny odruch. Ten odruch dziecko posiadało, lecz został on
zdławiony na skutek reakcji warunkowej. Wiadomo, że można zdusić nawet bardzo
silne odruchy wrodzone zwierząt i człowieka, jeśli przeciwstawić im dotkliwy
ból...
Kiedy
myślący człowiek rozumie, że predyspozycje wrodzone nie są jednakowe, i jeśli
na różnych fundamentach ci sami inżynierowi wznoszą gmach, to jest, jeśli na
różnych podstawach genetycznych stosuje się te same metody wychowawcze, to
można oczekiwać, że i wyniki będą różne. Kultura ogólnoludzka, która pokonała
już długą drogę rozwoju historycznego, daje nam możność budowania tych gmachów
z nadzwyczajną perfekcją. Lecz, na szczęście, są to zawsze wyniki niejednakowe,
co umożliwia ludziom wzajemne uzupełnianie swych różnych uzdolnień i kreowanie
wielorakich wartości kulturowych. Widzimy, jak jaskrawo ludzie się różnią pod
względem temperamentu, skłonności, zdolności. Nie ma tragedii w tym, że osoba
oddająca się pisarstwu nie posiada uzdolnień matematycznych, jakie posiada
inżynier, a podróżnik i geograf ma inne predyspozycje niż muzyk. Dobrze się też
dzieje, gdy obok ludzi impulsywnych i ruchliwych, zdolnych do przejawiania
inicjatywy w nowych poczynaniach, widzi się osoby systematyczne i uparte,
obdarzone wolą organizatorską, a obok uduchowionych marzycieli – osobników
dokładnych i wyrachowanych...
Dane
genetyki, dotyczące m.in. badania bliźniąt, jednoznacznie świadczą o doniosłej
roli czynników genetycznych w rozwoju psychiki. Dzieci, wychowane w tej samej
rodzinie, zachowują się w sposób bardzo odmienny. Nawet jeśli bliźnięta
pochodzą z różnych zygot, to jedno z nich może być skłonne do matematyki, a
inne zupełnie pozbawione tych skłonności, lecz posiada lepsze zdolności
artystyczne czy inne. Z drugiej strony, przy jednakowym wychowaniu identyczne,
to jest pochodzące z jednego jaja, bliźniaki, okazują się z reguły bardzo
bliskie sobie nawzajem pod względem zdolności i skłonności. Znane są przecież
całe dynastie muzyków (Bachowie) i matematyków (Bernoulli). Ale są prawie
zupełnie nieznane przypadki, gdy w kilku pokoleniach z rzędu ma się do
czynienia z błyskotliwym i wybitnym talentem literackim. Wyjaśnić te różnice
między rodzinami muzyków i matematyków, z jednej strony, a rodzinami pisarzy –
z drugiej, odwołując się tylko do tradycji jest niemożliwe, ponieważ, jak się
wydaje, tradycje zarówno w rodzinach matematyków i muzyków, jak i literatów,
musiałyby funkcjonować jednakowo. I odwrotnie, z punktu widzenia genetyki takie
zróżnicowanie daje się wytłumaczyć: uzdolnienia matematyczne i muzyczne są
łatwiejsze do przekazania i dlatego mają one więcej szans do wykrycia u
krewnych utalentowanej osoby. Przeciwnie dzieje się z uzdolnieniami
literackimi, które wymagają bardziej złożonej kombinacji predyspozycji
dziedzicznych i dlatego zatracenie jakiejkolwiek jednej predyspozycji
genetycznej niweczy cały pozostały system uzdolnień i czyni go mniej
skutecznym.
A. A.
Malinowski usiłował zastosować analizę systemową w dziedzinie medycyny. W
jednym ze swych tekstów na ten temat zaznaczał, że w wachlarzu zachorowalności
ostatnio coraz więcej miejsca zajmują schorzenia nieinfekcyjne (układu
krążenia, psychiczne itp.). Badanie systemowe może ułatwić analizę ich przyczyn
i przebiegu, a także udzielić pewnych wskazówek co do kuracji. Doniosłą rolę
odgrywa badanie korelacji między faktem powstawania chorób a właściwościami
organizmu przed zachorowaniem, z okolicznościami zapadnięcia na chorobę itd.
Lecz szczególną uwagę warto zwrócić także na charakter przebiegu chorób i jego
więź z typem patologicznych powiązań zwrotnych, na skutek których te choroby
często właśnie powstają. Charakter przebiegu schorzenia może być różny. Jeśli
jest ono np. powiązane z dwoma czynnikami, które siebie nawzajem wzmacniają, to
proces patologiczny powoli nabiera siły i krzywa choroby będzie szła w górę.
Taki obraz się obserwuje w przypadku nadciśnienia, glaukomy, postępującej
krótkowzroczności oraz schizofrenii. Te schorzenia cechuje z reguły tendencja
do nieprzerwanego rozwoju, o ile nie ingerują jakieś czynniki spoza lub,
rzadziej, z wewnątrz organizmu. W niektórych przypadkach, jak np. w owrzodzeniu
żołądka, wrzodach troficznych krzywa schorzenia po osiągnięciu pewnego poziomu
przekształca się w linię poziomą. Człowiek nadal choruje, ale choroba nie
postępuje, jeśli nie oddziałują wzmacniające ją czynniki zewnętrzne. W tym
przypadku mamy do czynienia z negatywną więzią zwrotną, powodującą stan
równowagi; jednak oddziaływanie jednego z czynników na inny nie jest
skoordynowane i równowaga, chociaż następuje, ma jednak miejsce na poziomie
patologii. Do typu trzeciego można zaszeregować psychozę maniakalno-depresywną;
tutaj widocznie w pełnej mierze działa negatywna więź zwrotna. Ale reakcja (co
najmniej jednej z połączonych komponent) jest spowolniona. Na skutek tego
pojawiają się długotrwałe odchylenia od normy. Jednak nie sięgają one poza
pewne określone granice i proces przypomina raczej harmonijne drgania... W ten
sposób na podstawie krzywej schorzenia można wyciągać wnioski, dotyczące
wzajemnych oddziaływań na siebie podstawowych czynników warunkujących przebieg
choroby.
Jeśli
chodzi o schizofrenię, to istotną rolę w tym przypadku odgrywa patologiczne
wyczerpanie układu nerwowego, które właśnie i narusza proces myślenia. Z kolei,
naruszenie myślenia, spowodowane przez wyczerpanie układu nerwowego, powoduje
konflikty z otoczeniem, a te konflikty jeszcze bardziej pogłębiają wycieńczenie
układu nerwowego. W ten sposób choroba się rozwija według schematu dodatniego
sprężenia zwrotnego i może być niekiedy powstrzymana poprzez ingerencję do tego
czy innego ogniwa. Schizofrenicy z reguły nie reagują na psychoterapię, chociaż
na wczesnych stadiach schorzenia formalnie rozumieją argumentację lekarza.
Dlatego w przeszłości oni w gruncie rzeczy nie byli leczeni, a tylko
przetrzymywani we względnie sprzyjających warunkach, o ile było to możliwe.
Później znaleziono leki (np. aminazynę), które przejściowo poprawiały stan
chorych. Jednak po kilku latach 80% uleczonych ponownie trafia do lecznicy. Ten
proces przypomina wciąganie człowieka na górę lodową, z której on się ponownie
ześlizguje, gdy tylko znajdzie się na wierzchołku. Systemowe pojmowanie choroby
pomaga zaproponować metodę, która pozwoli zatrzymać chorego na „szczycie góry
lodowej” – psychoterapię pacjenta, zdolnego do kontaktu natychmiast po
zastosowaniu leków. Dobry kurs psychoterapii może nie dopuścić do ponownego
cyklu schorzenia.
Jakie
są jednak przyczyny i cechy szczególne tej patologii? Na wczesnych stadiach
rozwoju schizofrenii prawie wszystkie jej odmiany są nacechowane myśleniem
autystycznym. W tym zaś fenomenie połączone zostały sprzeczne ze sobą
właściwości, z jednej strony ma miejsce jakby cofnięcie się do pierwotnych
wyobrażeń (np. o tym, że gwiazda poranna i jeleń stanowią dwie hipostazy jednej
istoty, lub że jedno ciało może jednocześnie znajdować się w różnych
miejscach); a jednocześnie myślenie autystyczne cechuje tendencja do myślenia
nie obrazowego, lecz werbalnego, nie do zapamiętywania faktów, lecz do
operowania schematami itd. Ta pozorna sprzeczność daje się zrozumieć z
zastosowaniem analizy systemowej.
Jak
reaguje na przykrości osobnik o wysubtelnionym myśleniu? Najczęściej usiłuje
oddalić się od czynników powodujących przykrości, a więc od kontaktów z ludźmi.
Takie samowyobcowywanie się może być albo faktycznym (ograniczenie kontaktów)
albo wewnętrznym (odrzucanie cudzych słów). Podobnie reaguje chory: redukuje
kontakty socjalne. Jak to odbija się na myśleniu? Izolując się od społecznego
otoczenia i od emanowanych przez nie przykrości chory powraca do archaicznych
(lub wczesnodziecięcych) wyobrażeń magicznych. Powstaje autyzm, a tradycyjne
wypracowane przez społeczeństwo przedstawienia słabną. Czyim jednak kosztem
wzmacnia się rola myślenia werbalnego i schematyzmu? W przypadku wycieńczenia
układu nerwowego aktywność umysłowa albo w ogóle się obniża, albo jest
kontynuowana na podstawie bardziej oszczędnego wydatkowania energii nerwowej.
Werbalne zaś myślenie, zastępując jednym słowem cały zespół skojarzeń, jest
właśnie bardzo oszczędne. To samo daje też stosowanie schematów. Schemat bowiem
nie tylko pozwala ustanawiać wartościowe powiązania, ale też stanowi środek
mnemoniczny ułatwiający zapamiętywanie. Wiedząc np., że na terenach bliskich do
biegunów klimat jest chłodniejszy, nie ma potrzeby zapamiętywać danych
dotyczących klimatu każdego kraju; tablica Mendelejewa ułatwia zapamiętywanie
właściwości różnych pierwiastków itd. Tak więc chorzy z wycieńczonym układem
nerwowym w sposób naturalny, intuicyjny poszukują sposobów, pomagających w
pokonywaniu trudności myślenia. Jednak tego rodzaju chwyty są pożyteczne tylko
w określonych granicach. Poza nimi zarówno nadmiernie werbalne, jak i
nadmiernie schematyczne myślenie już prowadzi do błędów. Paranoidalne delirium
wytwarza fałszywe schematy, które powodują zderzanie się chorego z
rzeczywistością. To zaś prowadzi do nowych przeciążeń układu nerwowego,
pogorszenia jego stanu fizjologicznego, to zaś znaczy, że także do dalszej jego
izolacji od otoczenia socjalnego i do zaostrzenia wszystkich patologicznych
przejawów jego psychiki. W ten sposób jedna przyczyna (wycieńczenie układu
nerwowego) niszczy liczne więzi ze światem zewnętrznym i prowadzi do nadmiernie
zwerbalizowanego myślenia, które nie jest korygowane przez doświadczenie i
skojarzenia.
* * *
Jeśli
chodzi o systemową analizę przestępczości, to przecież Cesare Lombroso jeszcze
w XIX wieku twierdził, że skłonności zbrodnicze mogą być dziedziczone.
Najnowsza nauka (po okresie wyakcentowywania czynników socjalnych) powraca do
tego spostrzeżenia, nie ignorując jednocześnie czynników społecznych.
Zbrodniarz, to jest osobnik, który świadomie łamie prawa społeczeństwa i
państwa, rozwija się, podobnie jak każdy inny członek społeczeństwa, – w
określonym środowisku, w rodzinie, szkole, na ulicy. To środowisko może być
albo dodatnie (moralne), albo ujemne (amoralne). Jednak i dzieci bywają zarówno
posłusznymi, jak i, w prawie połowie przypadków (szczególnie w wieku
młodzieńczym) nieposłusznymi. Jeśli dziecko jest posłuszne, to w środowisku
moralnym wyrośnie na osobnika, który nie będzie się wyłamywał z norm państwa. W
środowisku zaś przestępczym z łatwością zostanie przestępcą. I odwrotnie,
nastolatek o nastawieniu negatywistycznym, jeśli rośnie w środowisku dodatnim,
odepchnie się od niego i z łatwością wkroczy na drogę zbrodni. Natomiast będąc
w otoczeniu ujemnym, odepchnie się od niego i najczęściej zejdzie z
niewłaściwej drogi. Nasuwa się więc wniosek, że skłonności zbrodnicze nie są w
pełni dziedziczne, lecz się kształtują w procesie wzajemnego oddziaływania na
siebie temperamentu dziecka lub nastolatka ze środowiskiem społecznym. U
wszystkich bliźniaków środowisko z reguły jest identyczne, a temperament jest
identyczny tylko u jednojajowych. W zupełnie identycznych warunkach jednojajowe
bliźniaki dają też bardziej zbliżone wyniki niż różnojajowe. U tych ostatnich
temperamenty są (przy różnej dziedziczności) bardziej zróżnicowane, dlatego też
podobieństwo jest mniejsze. W ten sposób obserwacje genetyków i socjologów
zaczynają ze sobą harmonizować, a zastosowanie analizy systemowej pozwala
rozstrzygać złożone zagadnienia ewolucji, budowy i rozwoju organizmu,
współoddziaływania czynników socjalnych i biologicznych itd.
W
czasopiśmie „Priroda” (nr 8, 1986) profesor A. A. Malinowski opublikował
artykuł pt. Starość z punktu widzenia
ewolucjonisty, w którym m.in. stwierdzał, że zagadnienia starzenia się oraz
wydłużania życia ludzkiego interesowały ludzkość od zamierzchłych czasów. Jest
to rzecz zrozumiała nawet na poziomie codziennego zdrowego rozsądku, gdyż w
młodości brakuje nam doświadczenia, które posiadamy dopiero po
dziesięcioleciach, a wówczas, choć dopiero nauczyliśmy się żyć, siły uciekają i
życie właściwie się kończy. „Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość potrafiła”
– powiada dawne przysłowie, stwierdzające tę smutną prawdę, że marzenie o
połączeniu młodzieńczej energii i siwowłosej mądrości musi pozostać tylko w
sferze właśnie marzeń lub legend i mitów.
[W
apokryficznej Księdze Jubileuszów z
II wieku p.n.e. znajdujemy ciekawe fragmenty rozważań o długości życia
ludzkiego oraz idee jej zależności od zdrowia moralnego. Przypomnijmy te dość
interesujące rozważania.
„Abraham przeżył trzy jubileusze i cztery tygodnie lat, tj. sto
siedemdziesiąt pięć lat. Zakończył dni swego życia, będąc starym i nasyconym
długością swego życia. Liczba dni życia starożytnych wynosiła bowiem
dziewiętnaście jubileuszy. Po potopie jednak zaczęła się zmniejszać i zeszła
poniżej dziewiętnastu jubileuszy. Ludzie zaczęli starzeć się szybciej i życie
ich stawało się krótsze z powodu wielu cierpień i przewrotności ich
postępowania – z wyjątkiem Abrahama. Abraham był doskonały we wszystkich swych
czynach i podobał się Panu dzięki sprawiedliwości przez wszystkie dni swojego
życia. Oto on nie ukończył czterech jubileuszy, ale zestarzał się i zakończył
swoje życie wśród otaczającego go zła. Od tej pory wszystkie pokolenia aż do
dnia wielkiego sądu będą starzeć się szybko, zanim ukończą dwa jubileusze, a
wiedza będzie je opuszczać z powodu ich starości. Zostanie im bowiem odebrana
wiedza. W owych dniach, jeżeli ktoś przeżyje półtora jubileuszu, będą o nim
mówić: „Przedłużył sobie życie, ale większość jego dni to cierpienie, smutek i
troska. Nie zaznał spokoju, gdyż klęska następowała po klęsce, rana po ranie,
smutek po smutku, złe wieści po złych wieściach, choroba po chorobie i wszelkie
złe wyroki jeden po drugim; choroba, upadek, słota, grad, przymrozek, gorączka,
wszelkie plagi i cierpienia”. Te wszystkie przyjdą w przyszłych przewrotnych
pokoleniach, które rozmnożą grzech na ziemi. Nieczystość, rozwiązłość, skażenie
i obrzydliwość – takie będą ich uczynki. Będą wtedy mówili: „Starożytni żyli
tysiąc lat i ich dni były dobre”. Miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt,
a osiemdziesiąt dla tego, kto jest silny. Poza tym są one nieznośne, nie ma
spokoju za życia tych przewrotnych pokoleń. (...)
W tym
pokoleniu dzieci będą czynić wyrzuty swoim rodzicom i starszym z powodu
grzechu, niesprawiedliwości, z powodu ich sposobu wyrażania się, z powodu
wielkiego zła, jakiego się dopuszczą, z powodu opuszczenia przymierza, które
Pan zawarł z nimi, a które mieli zachowywać ze wszystkimi przykazaniami i
rozporządzeniami i wszelkimi prawami, nie zbaczając ani na prawo, ani na lewo.
Wszyscy oni bowiem czynili zło, na wszystkich ustach był grzech i wszystkie ich
uczynki były niegodziwością i obrzydliwością. Wszelkie ich drogi skażeniem,
nieczystością i deprawacją. Oto ziemia będzie zepsuta z powodu ich złych
uczynków, nie będzie z czego robić wina, ani nie będzie oliwy, gdyż ich uczynki
będą całkowicie przewrotne. Wszystko zostanie razem zniszczone: bestie, bydło,
ptaki, wszystkie ryby morskie, a to z powodu synów ludzkich. Niektórzy z nich
będą zmagać się z innymi; młodzi ze starymi, starzy z młodymi, biedni z
bogatymi, pokorni z wielkimi, żebrak z sędzią w sprawach Prawa i Przymierza,
gdyż ci zapomnieli przykazania, Przymierze, święta, miesiące, szabaty,
jubileusze i wszystkie wyroki. Powstaną wtedy, wezmą łuki i miecze i poprzez
wojny zechcą powrócić na „właściwą drogę”, lecz nie wrócą na nią, zanim nie
zostanie przelana odpowiednia ilość krwi na ziemi. Ci, którzy uciekną, nie
odwrócą się od złych uczynków i nie powrócą na drogę sprawiedliwości, ponieważ
oddadzą się nieuczciwości i bogactwom, zagarniając wszystko od swoich sąsiadów.
Będą wymawiać Najwyższe Imię, ale nie w prawdzie i sprawiedliwości.
Zbezczeszczą oni święta świętych ich nieczystością, deprawacją i skażeniem.
Ukaranie
owego pokolenia, następnie pokuta i Boże błogosławieństwo.
Nastanie
wielka plaga z powodu uczynków owego pokolenia. Pan wyda ich pod miecz, sąd,
niewolę, grabież i zniszczenie. Sprowadzi przeciwko nim grzeszników spośród
narodów, którzy nie mają ani łaski, ani zmiłowania i nie będą mieli względu na
nikogo, ani na starych, ani na młodych. Będą okrutni i potężni i uczynią więcej
zła aniżeli ktokolwiek z ludzi.
Spowodują
zamieszanie w Izraelu i grzechy przeciwko Jakubowi; zostanie przelane wiele
krwi na ziemi i nie będzie nikogo, kto mógłby ich pochować.
W
owych dniach będą płakać, wołać, modlić się o wybawienie z rąk grzeszników i
pogan, ale nikt się nie zbawi,
Głowy
dzieci staną się białe od siwych włosów, nawet niemowlę trzymiesięczne będzie
wyglądało staro, jak ktoś, kto przeżył sto lat; ich postać zostanie zniszczona
przez boleść i męki.
Lecz w
owych dniach dzieci zaczną szukać prawa, szukać przykazań i powracać na drogę
sprawiedliwości.
Zacznie
zwiększać się liczba dni życia ludzkiego z pokolenia na pokolenie, z roku na
rok aż zbliży się do tysiąca lat i będą liczyć więcej lat niż dni.
Nie
będzie starców ani nikogo, kto byłby podeszły w latach, wszyscy będą jako
niemowlęta i dzieci.
Wszystkie
ich dni będą dopełnione, będą żyć w pokoju i radości, nie będzie szatana ani
złego niszczyciela, gdyż wszystkie ich drogi będą dniami błogosławieństwa i uzdrowienia.
Pan
uzdrowi swoje sługi, podniosą się i doznają wielkiego pokoju. Wypędzą swoich
nieprzyjaciół, ujrzą to sprawiedliwi i oddadzą chwałę, uradują się na zawsze
wielką radością; i ujrzą wszystkie wyroki i wszystkie przekleństwa, które
dosięgną ich nieprzyjaciół.
Ich
kości będą spoczywać w ziemi, ich duch przysporzy im radości, poznają, że Pan
dokonuje sądu, lecz okazuje miłosierdzie setkom i tysiącom, wszystkim, którzy
Go kochają.”. (Apokryfy Starego
Testamentu, Warszawa 2000, s. 302-303).]
W
powyższych zdaniach zwraca na siebie uwagę głęboka i mądra idea o tym, że
cnota, zdrowie moralne, życie czyste przedłużają żywot człowieka.
A. A.
Malinowski uważał, że zagadnienie dotyczące wydłużenia życia ludzkiego i
dodania mu nowych wymiarów należy nie do sfery marzeń i przypuszczeń, lecz
stanowi aktualne zagadnienie naukowe, które da się skutecznie rozwiązać na
podstawie osiągnięć genetyki i innych nowoczesnych nauk. Pochodzenia
jakiejkolwiek cechy, a tym bardziej cechy typowej dla gatunku i dającej się ująć
w parametry ilościowe (do tych cech należy m.in. długość życia ludzkiego) nie
sposób zrozumieć, jeśli nie ujmować jej w kontekście ewolucji tegoż gatunku.
Wszystko zaś, co ewoluuje, zawsze odbywa się kosztem zmian w dziedziczności, to
jest w całokształcie czynników dziedzicznych (genów), które posiada zwierzę czy
roślina. Te zmiany genetyczne zachodzą, jak wiadomo, w procesie mutacji i
selekcji naturalnej, i tylko bardzo rzadko – na podstawie przypadkowej wędrówki
genów. Bezpośrednio lub pośrednio, ale determinują one też wszystkie cechy
organizmów.
W
ciągu ostatnich dziesięcioleci długość życia ludzkiego ulegała zwiększeniu
wyłącznie dzięki redukcji czynników zewnętrznych, powodujących przedwczesny
kres procesu życiowego (głód, brak higieny, epidemie itp.). Tylko w ciągu XX
wieku np. trwanie życia ludzkiego w Holandii i Indii wydłużyło się w dwójnasób,
w Rosji o 30% itd. W ten sposób równolegle z rozwojem medycyny wszelkie
przypadkowe czynniki są spychane na dalszy plan, ale przyczyny naturalnego
starzenia się pozostają te same. Kryją się zaś one w sferze działania praw
genetyki.
Obecnie
różni specjaliści uważają, że naturalnym kresem życia ludzkiego jest granica 95
lat, 112-124 lub 130-150 lat. Skąd ta rozbieżność w twierdzeniach? Rzecz w tym,
że każda populacja zwierzęca lub ludzka zawiera w sobie określoną ilość
niekorzystnych mutacji, czyli tzw. obciążenie genetyczne. Obliczając gatunkową
długość życia statystycznie, znajdujemy w istocie rzeczy nie maksymalnie
możliwą jego długość, lecz ów okres, który cechuje populację jako całość razem
z jej obciążeniem genetycznym. Zasięg zaś tego obciążenia w przypadku
konkretnych indywiduów oscyluje w okolicy przeciętnej dla danej populacji
wielkości. Osobnicy żyjący długo reprezentują przypadki z minimalnym obciążeniem
genetycznym i dlatego ich indywidualne życie okazuje się bardziej długie niż
przeciętny wskaźnik odnośnej rzeczywistej populacji jako całości.
Wynika stąd, że
wiek osobników o długim okresie życia trzeba uważać za maksymalnie zbliżony do
pełnowartościowej gatunkowej długości życia człowieka. Dlaczego jednak z reguły
nie dożywamy, nawet w warunkach sprzyjających, do swego maksymalnie możliwego
wieku? Ponownie idzie tu o obciążenia genetyczne. Przecież w obrębie wszystkich
populacji zwierzęcych i ludzkich trwa nieprzerwany proces mutacyjny: dawny
fundusz genetyczny nieustannie jest uzupełniany kosztem coraz to nowych
mutacji, które w ogromnej większości są niekorzystne. To właśnie one, powodując
choroby i osłabienie poszczególnych organów, skracają okres życia. Wszyscy mają
w sobie mniej lub więcej tego rodzaju mutacji. Dla losu gatunku jako całości
nie jest to niebezpieczne. Selekcja naturalna krok po kroku eliminuje nadmiar
szkodliwych mutacji, przeciętna zaś długość życia większości indywiduów jest
dostateczna dla utrzymania życia i ewolucji gatunku. Właśnie obciążenie
genetyczne zawęża granice możliwego okresu życia, który w przypadku optymalnego
zbiegu czynników dziedzicznych u człowieka byłby znacznie dłuższy. Jednocześnie
przecież spotykamy i dziś osoby, które dożyły 90 lat nawet w obecnych warunkach
miejskich, które są bardzo dalekie od środowiska dla człowieka życzliwego. Ale
i na terenach wiejskich długość życia bywa bardzo różna: od względnie skromnej
do sięgającej poza cezurę 100 lat. Wynika więc z tego, że długość życia,
podobnie jak wszelkie inne cechy gatunkowe, przy standardowych uwarunkowaniach
zewnętrznych, jest zdeterminowana genetycznie.
Powstaje jednak
pytanie o ukierunkowaniu ewolucji długości życia i o mechanizmach,
determinujących proces starzenia się i śmierci organizmu. A. Weissman i N.
Kolcow ongiś doszli do wniosku, że w warunkach naturalnych ewolucja zwierząt
zmierza w kierunku skracania okresu życia, i wyjaśniali to w ten sposób, że w
przypadku szybkiej zmiany pokoleń szybciej też są nabywane cechy pożyteczne dla
przetrwania gatunku. A więc im krótszy jest wiek indywiduów należących do
danego gatunku, tym szybciej gatunek przystosowuje się do zmiennego środowiska
i okazuje się bardziej zdolnym do przetrwania, krok po kroku eliminując
gatunki, w obrębie których zmiana pokoleń odbywa się powolniej, to jest, gdzie
ma miejsce większa długość życia. Wiadomo, że długość życia zwierząt w znacznym
stopniu jest określona przez selekcję naturalną. Ssaki, mimo swego wysokiego
rozwoju, wcale nie wyróżniają się przez długość życia w porównaniu z niektórymi
ptakami, reptyliami i rybami. Przy czym długość życia w przypadku dość bliskich
nawet gatunków nieraz mocno się różni; szczury np. żyją około 2,5 lat, zające
8-15 lat, bobry do 30 lat. Jeśli zaś sięgnąć do dziedziny paleontologii, to się
zobaczy, iż wśród ssaków w przeszłości były gatunki reprezentowane przez
szczególnie masywne okazy, choć jednocześnie istniały też gatunki, złożone z
drobnych form. Jednak gatunki olbrzymie po pewnym okresie rozkwitu z reguły
ginęły i były zastępowane przez odmiany nowe, znów drobne. Widocznie gatunki
gigantów wyróżniały się długim okresem rozwoju indywidualnego i rzadką wymianą
pokoleń, co istotnie hamowało ich zmianę w procesie selekcji naturalnej. W tym
przypadku długowieczność, powiązana z powolną zmianą pokoleń, mogła odgrywać
rolę szkodliwego czynnika biologicznego, korzystnego dla jednostki, lecz
niekorzystnego dla gatunku jako całości. Jeśli jest to rzeczywiście tak, to
można przypuszczać, że w przyrodzie ma miejsce ewolucja ukierunkowana na szybką
zmianę pokoleń, która jest gwarantowana przez szybkie dojrzewanie zwierząt i
skracanie okresu ich życia. Oto, być może, dlaczego ssaki mające wysoką
organizację nie wyróżniają się długowiecznością i dlaczego krótkie życie
szczura wcale nie świadczy o jego złym przystosowaniu do środowiska. Nie
podlega jednak dyskusji także fakt, że dalece nie wszystkie perspektywiczne
gatunki zwierząt poszły w kierunku zmiany długości życia. Jak można wyjaśnić
fakt istnienia długo żyjących gatunków? Widocznie na pewnym etapie ewolucji w
przypadku poszczególnych gatunków większe rozmiary okazywały się bardziej
korzystne z punktu widzenia walki o przetrwanie niż przyspieszenie ewolucji.
Wiadomo, że gatunki zwierząt złożone z osobników o dużych rozmiarach żyją
dłużej. Także gatunek ludzki, należący do ssaków, stanowi też część tej klasy
organizmów, które, obok słoni, są najbardziej długowiecznymi organizmami w
porównaniu do większości ssaków.
Razem ze
zwiększeniem wymiarów nieuchronnie wydłuża się okres rozwoju, lecz jednak to
zwiększenie „opłaca” się, jeśli to powoli rozwijające się zwierzę żyje też
długo. Duże wymiary rzeczywiście mogą dawać czasową przewagę w walce z
drapieżnikami, w rywalizacji samców o samicę, w możliwości dalszych przemieszczeń
w razie nastąpienia niekorzystnych warunków środowiskowych. Ta przewaga i
powoduje niekiedy, że ewolucja gatunku zmierza w kierunku zwiększenia wymiarów.
Ta przewaga jednak w procesie dalszej rywalizacji z innymi gatunkami może
okazać się niepewna z punktu widzenia ewolucji i jednostki drobniejsze
wcześniej czy później, dzięki szybszej zmianie pokoleń, lepiej niż giganci
przystosowują się zarówno do czysto zewnętrznych warunków, jak i do walki z
infekcjami, niekiedy zaś i do bezpośredniego starcia z powolnie ewoluującymi
olbrzymami. Wówczas też następuje tragiczny kres tych ostatnich. Jednak
ponownie zjawiają się duże osobniki pochodzące z gatunków, reprezentowanych
przedtem przez nieduże formy: ich większe wymiary, choć i na względnie krótki okres,
okazują się jednak pożyteczniejsze (z punktu widzenia ewolucji) niż szybka
zmiana pokoleń. I ponownie wszystko kończy się tym, że konieczność rychłego
przystosowania się bierze górę nad przejściowymi korzyściami dużych wymiarów
(chociaż te „przejściowe” okresy mogą trwać miliony lat).
Na ile ważne jest
przyspieszenie ewolucji w celu doskonalenia przystosowawczych zdolności
gatunku, można zauważyć na przykładzie owadów, które nie przypadkowo są
najliczniejsza grupą królestwa zwierząt. Dzięki szybkiej zmianie pokoleń i
intensywnej selekcji wiele z tych gatunków osiągnęło wysoki poziom
wydoskonalenia. Za jaskrawy przykład może posłużyć obfitość barwników u szeregu
insektów, daleko przekraczająca możliwości pigmentacji w przypadku ssaków. O
tym świadczy też szybkość percepcji wzrokowej (insekty rozróżniają do 200
drgnięć na sekundę), odruchy ich układu nerwowego, szybkość ściskania się i
siła mięśni oraz szereg dalszych wskaźników. Jednak cały szereg funkcji nie
udało się insektom rozwinąć pełniej, ponieważ ich pokrycia i układ oddechowy
drastycznie ograniczają możliwości dalszego zwiększenia wymiarów...
A. A. Malinowski
uważał, że, aby zbadać przyczyny, warunkujące wydłużony okres życia niektórych
gatunków, trzeba ustalić, jakie jeszcze konkretne cechy korelują z dłuższym
trwaniem. Jego zdaniem, dłużej żyją te gatunki, które posiadają wyżej
rozwinięty intelekt i większe wymiary. Wskaźnik cefalizacji wskazuje
bezpośrednio na wyższy poziom rozwoju centralnego układu nerwowego, a więc na
zdolność lepszego przystosowania się i skuteczniejszego orientowania się w
zmiennej sytuacji środowiskowej.
Dłużej żyją też
gatunki, w których dłużej trwa ciąża, później następuje dojrzewanie. To znaczy
w zasadzie, że im powolniej następuje wzrost i dojrzewanie, tym powolniej, a
więc także dłużej, przebiega samo życie jako takie. A z drugiej strony ewolucja
jakby szkodzi w tym przypadku sama sobie, bo później następuje możliwość
przekazania życia kolejnemu pokoleniu, jak też starsze (długo żyjące) pokolenie
przez dłuższy czas „zawala drogę” kolejnym, młodszym. Okazuje się więc, że w
ewolucji ssaków ścierają się realnie ze sobą dwie tendencje: jedna,
ukierunkowana na skrócenie długości życia, oraz druga, zdążająca ku zwiększeniu
wymiarów ciała i ku rozwojowi centralnego układu nerwowego, co z kolei powoduje
wydłużenie jednostkowego okresu życia. Jasne, że zwiększenie parametrów ciała,
daje pewną przewagę dużym zwierzętom i wymaga bardziej długiego życia, choćby
dla swego wzrastania i rozwoju. Ale ten pożytek w okresie późniejszym daje się
utrzymać tylko pod warunkiem, że duże zwierzęta będą żyły dość długo, by ta
przewaga naprawdę zdążyła się zrealizować.
Nie mniej ważnym
okazuje się tu i rozwój wyższej aktywności nerwowej. Im bardziej jest ona
rozwinięta, tym lepiej zwierzę przystosowuje się do środowiska, zmieniając
sposób swego zachowania się, tym bardziej wartościowe jest doświadczenie,
zgromadzone w ciągu długiego życia, i tym mniejsza jest konieczność
bezpośredniego morfologicznego i fizjologicznego przystosowywania się do zmiennych
warunków zewnętrznych. Wysoka organizacja mózgu także wymaga dłuższego okresu
rozwoju, ponieważ z morfologicznego punktu widzenia mózg rozwija się powolniej,
i po drugie, im wyższy jest intelekt, tym większą rolę odgrywa nagromadzone
doświadczenie, dające przewagę gatunkowi dopiero w zaawansowanym wieku.
Rzeczywiście, jeśli nie zaistnieją jakieś szczególne uwarunkowania, sprzeczne z
tendencją do skracania życia, to gatunek rozwija się właśnie w tym kierunku.
Tendencja ta charakteryzuje także gatunki o dużych wymiarach i o wysokim
rozwoju mózgu. W ciągu dość długotrwałych okresów ewolucji ustala się w nich
pewna równowaga między zaletami szybkiej ewolucji, a zaletami dużej masy i
zwiększonego intelektu. Jeśli jest to tak, to można przypuszczać, że w przypadku
człowieka, jako gatunku, który różni się od każdego innego gatunku
biologicznego pojawieniem się ewolucji socjalnej, pojawiły się ogromne zalety,
związane z posiadaniem nauki, techniki itp. W tych okolicznościach
przyspieszenie ewolucji biologicznej kosztem redukcji długości życia traci swą
aktualność. Widocznie w procesie rozwoju naszych przodków i w związku z ich
wkroczeniem na dość wysoki poziom intelektualny – człowiek zajął zupełnie
szczególne miejsce w przyrodzie, w którym czynniki biologiczne, wpływające na
długość życia, nie odgrywają więcej roli pierwszoplanowej. Trzeba więc szukać
innych przyczyn, które ograniczają długość życia ludzkiego, i dążyć ku ich
wyeliminowaniu.
Obserwując różne
gatunki zwierząt, nawet niezbyt oddalone od siebie nawzajem pod względem
filogenetycznym, np. ssaki, widzimy, że przyczyny ich śmierci są różnorodne.
Tak króliki często są skłonne do aterosklerozy, szczury zaś tej skłonności nie
przejawiają. W przypadku człowieka tego rodzaju predyspozycje manifestują się
indywidualnie: są np. kategorie ludzi cierpiących na schorzenia układu
krążenia, na guzy złośliwe, na dziedziczne porażenia tych czy innych organów
lub skłonnych do ulegania określonym infekcjom. Wówczas przyczyną przedwczesnej
śmierci staje się naruszenie zachodzące w jakimś „podzespole” organizmu. Ten
fakt jest łatwy do wytłumaczenia z punktu widzenia teorii systemów: jeśli jest
naruszony choćby jeden węzeł całościowego układu, ten układ nie może istnieć.
Pomóc w
zrozumieniu ogólniejszych mechanizmów, wiodących dowolny organizm ku starości i
śmierci, pomagają doświadczenia przeprowadzane na zwierzętach. Jednak przenosić
wyniki tych badań na ludzi można tylko po starannym sprawdzeniu, gdyż często
przyczyny ostatecznego porażenia organizmu mogą okazać się różnymi. Co więc
łączy wszystkie przyczyny powodujące obniżenie skuteczności tego czy innego
„podzespołu”, koniecznego dla życia całego organizmu? A. A. Malinowskiemu
wydawało się najbardziej doniosłym zagadnienie dotyczące przystosowania różnych
funkcji organizmu do siebie nawzajem i do czynników środowiska zewnętrznego.
Pod wpływem stresów oraz materii, które oddziaływują na organizm analogicznie
jak stres, wzrasta funkcjonalny poziom wszystkich podsystemów ciała. Z tego
wynika, że w stanie zwykłym organizm wykorzystuje nie wszystkie swoje rezerwy.
A przecież mogłoby się wydawać, że dla każdego zwierzęcia zawsze jest
korzystniej biegać szybciej, widzieć lepiej, posiadać więcej siły do walki z
wrogami i do pogoni za ofiarą. Dlaczego więc organizm mobilizuje swe siły w
pełniejszym stopniu tylko w szczególnych przypadkach, w skrajnych sytuacjach?
Widocznie w takim samoograniczaniu się możliwości funkcjonalnych tkwi głęboki
sens i przekraczanie średnich zdolności jest dopuszczalne tylko jako wyjątek, w
szczególnych okolicznościach. Wiadomo bowiem, że przeciążenie powoduje
częstokroć nadmierne zużycie wszystkich tkanek, na skutek czego stają się one
bardziej podatne na infekcje, łatwiej ulegają zmianom degeneratywnym. Właśnie
dlatego, że przeciążenie jest po prostu niebezpieczne, organizm korzysta ze
swych nadprzeciętnych zdolności tylko w krańcowych sytuacjach.
W pewnym
przybliżeniu można powiedzieć, że każdy organizm może funkcjonować jakby na
trzech różnych poziomach: normalnym, minimalnym (sen oraz zbliżone do niego stany)
i maksymalnym. Poziom minimalny jest konieczny dla odbudowania wszystkich strat
i naruszeń, które zachodzą w procesie normalnego lub maksymalnego
funkcjonowania. Poziom maksymalny umożliwia w ekstremalnych warunkach
uratowanie życia organizmu lub zagwarantowanie mu bardziej skutecznej walki o
potomstwo. W stanie normalnym, w warunkach przeciętnych organizm zachowuje
zdolność przystosowywania się do środowiska zewnętrznego i do przeciwstawiania
się jego niekorzystnym oddziaływaniom. Na czym jednak polega różnica między
stanem normalnym a stresowym? Przede wszystkim na tym, że wzmożone funkcje
jakiegoś jednego układu pociągają za sobą takie same wzmożenie innych, ponieważ
organizm stanowi jedyny mechanizm, którego części są ze sobą nawzajem w
najściślejszy sposób powiązane. Na przykład podczas biegu mięśnie potrzebują
zwiększonej dawki energii, a więc wzrasta ciśnienie w arteriach i kapilarach,
wzrasta poziom cukru we krwi itd. Z drugiej strony, w okresie normalnego
funkcjonowania organów w danym momencie biorą w nim udział nie wszystkie
komórki, nie wszystkie włókna mięśni, nie wszystkie części siatkówki oka itd.
jednocześnie. Komórki zmęczone mogą w tym czasie odpoczywać, przebywać jakby w
stanie uśpienia, podczas gdy ich funkcje biorą na siebie inne, już
zregenerowane. Np. w okresie stresu ostrość widzenia może wzrosnąć w dwójnasób
w porównaniu do normalnej, gdyż do pracy włączają się wszystkie komórki
wzrokowe; w stanie luzu i spoczynku ta ostrość istotnie się zmniejsza, gdyż
wiele komórek udaje się na „zasłużony wypoczynek”.
Z jednej więc
strony, przeżywanie od czasu do czasu umiarkowanego stresu bywa nader
korzystne, gdyż stanowi dla organizmu rodzaj ćwiczenia i sprawdzianu
sprawnościowego, z drugiej, jeśli nadnormalne napięcie utrzymuje się stale przez
dłuższy czas, a obciążenie przekracza zwykłe granice – mogą nastąpić groźne
zaburzenia i patologiczne zmiany w funkcjach organicznych: różne układy
organizmu szybko się niszczą, załamują (np. występuje nadciśnienie tętnicze,
osłabienie wzroku, brak kontroli nad nerwami itp.), a cały ten proces prowadzi
do groźnych schorzeń i przedwczesnej śmierci. Jednak w warunkach, gdy życie
znajdzie się w pewnym momencie w sytuacji egzystencjalnego zagrożenia,
wszystkie komórki ciała się mobilizują, aby niebezpieczeństwa i zagłady
uniknąć. I to jest racjonalne z punktu widzenia zachowania życia danej istoty
ożywionej.
W świecie drobnych
zwierząt np. z takich złożonych sytuacji wychodzą cało właśnie ci osobnicy,
którzy potrafią błyskawicznie się zorientować i natychmiast skoncentrować cały
wysiłek, aby przetrwać w ekstremalnym położeniu. A więc niby skracają
potencjalny okres trwania swego życia przez forsowne zużycie energii organizmu,
ale przecież gdyby tego nie uczyniły, prawdopodobnie zginęłyby natychmiast. W
ten sposób jakby zostaje osiągnięty kompromis między koniecznością przetrwania
w danej chwili, a koniecznością zachowania długości życia gatunku. I tu
mechanizm ewolucji wybiera rozwiązanie racjonalne: potencjalna długość życia
okazuje się niekiedy mniej ważna niż konieczność przetrwania (jej kosztem) w
danym momencie. Dlaczego jednak długość trwania życia ulega redukcji w
warunkach wzmożenia funkcji? Chodzi o to, że wszelkie odchylenie wewnętrznego
środowiska organizmu od przeciętnego jest niekorzystne z punktu widzenia
zachowania normalnego funduszu genetycznego. Normalny genotyp najlepiej się
przechowuje w warunkach długotrwałej stabilności organizmu i komórek. Nadmierne
przeciążenie funkcji osobnych organów lub komórek zakłóca dynamiczną równowagę,
powoduje zmiany w wewnętrznym środowisku organizmu i wywołuje szereg naruszeń
we wszystkich komórkach organizmu, przy których zwiększa się możliwość mutacji
w samych genach; a mutacje te, jak wiemy, z reguły są niekorzystne.
Mimo ogólnej
tendencji ewolucji, skierowanej ku redukcji długości trwania życia wewnątrz
gatunku, występuje przecież w przyrodzie szereg gatunków, które cechuje właśnie
życie długie. Są to niektóre gatunki ptaków, zwierząt wodnych (w tym reptilii i
ryb wcale nie wyróżniających się dużymi wymiarami czy wysoko rozwiniętym
intelektem). Tak szczupaki dożywają niekiedy ponad 250 lat, niektóre żółwie
morskie ponad 300. Oczywiście, obok nich są też ptaki, ryby, płazy czy ssaki o
bardzo krótkim okresie życia. U ssaków górna granica wieku nie przekracza zresztą,
za bardzo rzadkimi wyjątkami, cezury 100 lat, jak w przypadku słoni i ludzi.
Widocznie środowisko wodne jest jednak bardziej stabilne pod względem wahań
temperatury itp., co zmniejsza w przypadku zwierząt w nim żyjących konieczność
częstej i ostrej zmiany reakcji przystosowawczych, a więc jest bardziej
„oszczędzające” i stąd długość życia zwierząt wodnych z reguły jest większa niż
w przypadku organizmów lądowych. U podstaw długiego życia niektórych ptaków
(wrony i papugi żyją np. do 100 lat) widocznie tkwi okoliczność, że ich
zdolność do szybkich i dalekich przelotów pozwala (bez zmiany reżimu pracy
środowiska wewnętrznego) bez trudu odnajdywać takie regiony zamieszkania, które
są aktualnie optymalne. Sama zresztą zdolność szybowania w powietrzu jakby wyjmuje
ptaki z wielu niebezpiecznych sytuacji, w które popadają zwierzęta poruszające
się po ziemi.
* * *
W przypadku
gatunku Homo sapiens daje się
zaobserwować szereg cech specyficznych, związanych z procesem ewolucji. Po
pierwsze, ogromny wzrost roli intelektu nadał wartość właśnie długiemu życiu,
umożliwiającemu wykorzystanie uzbieranej wiedzy i doświadczenia, które mają
duże znaczenie zarówno dla życia poszczególnego indywiduum, jak i gatunku jako
całości. Dlatego w przypadku człowieka rozwój ewolucji w kierunku redukcji
długości życia zatracił swój pierwotny sens biologiczny. Po drugie we wczesnych
okresach ewolucji biologicznej było bardzo ważne jak najwcześniejsze
pozostawienie potomstwa czyli też możliwie wczesne osiągnięcie dojrzałości
płciowej: w przypadku życia krótkotrwałego, ograniczanego przez czynniki
zewnętrzne gatunek mógł pozostać bez potomstwa, co fatalnie wpłynęłoby na
fundusz genetyczny, a nawet mogłoby spowodować wyginięcie gatunku. Obecnie to
niebezpieczeństwo prawie nie istnieje, dlatego małżeństwa mogą być zawierane w
wieku późniejszym, a potomstwo pojawia się także znacznie później. Prócz tego w
wielu krajach już się nie wie, co to jest głód, pustoszące epidemie itd.
Straciła swe dominujące znaczenie także siła fizyczna, ongiś grająca ważną rolę
w życiu ludzi. Wszystko to istotnie się odbija na życiu współczesnego
człowieka. Ale nie tylko korzystnie. Jak twierdzi A. A. Malinowski, np.
przesadny seksualizm i wczesne dojrzewanie nie są czynnikami sprzyjającymi
wydłużeniu życia ludzkiego. Wręcz przeciwnie, zauważono, że poszczególne grupy
etniczne, słynące, jak np. Abchazowie, z długości życia, nie wykazują
podwyższonego seksualizmu, a wychowanie dzieci i młodzieży wyakcentowuje
pozytywny charakter powściągliwości i panowania nad popędem płciowym. Zdaniem
uczonego, obniżenie zainteresowania sprawami seksu i daleko posunięta czystość
obyczajowa stanowią bardzo dodatni czynnik zarówno biologiczny (mocniejsze
zdrowie i dłuższe życie), jak i socjalny (wyższe osiągnięcia kulturotwórcze i
cywilizacyjne).
[Niejako na
marginesie tego tekstu warto przypomnieć, że J. D. Unwin, brytyjski historyk
kultury, na podstawie zbadania 80 cywilizacji stwierdził, że istnieje ścisła
odpowiedniość między stopniem przedmałżeńskiej wstrzemięźliwości seksualnej, światopoglądem,
religijnością a energią socjalną danego społeczeństwa. Uważa on ograniczenie
swobody seksualnej za czynnik konieczny dla rozwoju społecznego i kulturalnego,
twierdzi, że każde społeczeństwo może wybrać albo korzystanie ze swobód
seksualnych albo rozwinięcie wielkich energii twórczych, zaś połączenie obu
postaw nie może trwać dłużej niż przez jedno pokolenie.
Zbigniew Kuchowicz
w książce O biologiczny wymiar historii
(1985, s. 206-207) wskazuje na pozytywną rolę rygorów, a nawet ascezy seksualnej,
w życiu społecznym i kulturze. „Również na przykładach z dziejów Polski można
wykazywać, iż owe ograniczenia czy podporządkowanie seksu innym celom życiowym
sprzyjało osiągnięciom w różnych dziedzinach m.in. efektywnej działalności
intelektualnej, religijnej bądź wojskowej.” Znamienne jest, że pisarze
staropolscy, np. Bartosz Paprocki, Łukasz Opaliński, zwalczali destrukcyjne
rozhartowujące oddziaływanie Wenus na postawy wojska, mającego służyć wyłącznie
Marsowi. Andrzej Frycz Modrzewski, Szymon Klonowic, Maciej K. Sarbiewski, inni
moraliści staropolscy upatrywali w swobodzie czy rozprzężeniu seksualnym
niebezpieczeństwo dla zdrowych i silnych postaw indywidualnych i zbiorowych,
dla ładu państwowego i energii społecznej. Z. Kuchowicz wnioskuje: „Wydaje się
pewnym, że kształtowanie takich postaw, tzn. przestrzeganie rygoryzmu,
przynosiło efekty... Energia społeczna, jaka występuje w dziejach Polski
szlacheckiej XVI i XVII stulecia, stanowiła w jakiejś mierze wynik owych
ograniczeń, przeciwdziałań, skierowywania zainteresowań i aktywności ludzkiej
na inne obszary”.
Gdy obyczajowość
narodu się rozmyła, nawet jego państwo zostało na wiele dziesięcioleci wymazane
z mapy Europy. Patrząc zaś na sprawę z punktu widzenia historii wyobrażeń
etycznych powinniśmy też stwierdzić, że wyuzdanie lub inaczej „swoboda
seksualna” od zarania kultury ludzkiej uchodziła za występek najwstrętniejszy,
za który kara spada nawet na potomstwo (osobiście niewinne przecież!)
grzeszników. Np. w Księdze Mądrości
króla Salomona czytamy wstrząsające słowa: „Dzieci cudzołóżców niczego nie
zdobędą i potomstwo nieprawego łoża przepadnie. A choćby długo żyli, za nic ich
mieć będą i na końcu ich starość zostanie bez czci. Jeżeli wcześnie umrą, ani
im nadziei, ani pociechy w dzień wyroku. Zły jest bowiem koniec znieprawionego
plemienia...
Dzieci z
występnych snów urodzone świadczyć będą przeciw złu ich rodziców w dzień sądu
ich. Sprawiedliwy natomiast, choćby umarł przed czasem, znajdzie
odpoczynek...”].
Wydłużenie trwania
życia ludzkiego dzięki nowym warunkom zewnętrznym spowodowało też, że o ile
dawniej, gdy umierano wcześnie, ewolucja biologiczna była ukierunkowana na
zdrowie i na immunitet przeciw schorzeniom tylko w pierwszych dziesięcioleciach
życia, to obecnie rejestruje się wzrost liczby szeregu zachorowań (przede
wszystkim raka) w wieku późniejszym. Lekarze wyjaśniają tę okoliczność faktem,
że kiedyś większość ludzi po prostu nie dożywała do „swego” raka. Dziś, gdy
ilość zapadań na choroby infekcyjne znacznie się zmniejszyła, dłużej żyjący człowiek
zaczął cierpieć z powodu innych niedomagań. Prócz raka znacznie skracają życie
ludzkie takie schorzenia o podłożu genetycznym, jak choroby układu krążenia,
cukrzyca, nadciśnienie, glaukoma, i in. Rzeczywiście, według danych ONZ w roku
2000 na pierwszym miejscu jako przyczyna zgonu stał atak serca, na drugim wylew
krwi do mózgu, na trzecim zapalenie płuc i na czwartym AIDS.
A. A. Malinowski
uważał, że w życiu ludzkim są trzy okresy, gdy choroby dziedzicznie
zdeterminowane manifestują się najczęściej. Pierwszy, tuż po urodzeniu, wiąże
się z faktem, iż dziecko przechodzi do nowego, mniej życzliwego niż to, które
miał pod sercem matki, środowiska; tu zaczynają się ujawniać defekty, które
były w okresie embrionalnym kompensowane przez organizm matki. Okres drugi to
lata dojrzewania płciowego i ostatecznego kształtowania się organizmu. I
wreszcie okres trzeci to starość, do której dawniej człowiek z reguły nie
dożywał, a w której ujawniają się specyficzne dla tego właśnie wieku groźne
schorzenia. Dlatego w tym wieku ważna jest profilaktyka, realizowana na
podstawie wiedzy o tych, czy innych predyspozycjach genetycznych, o których się
wnioskuje z informacji o poprzednich pokoleniach rodziny.
Prócz czynników
dziedzicznych jednak ogromną rolę w przedłużaniu życia ludzkiego odgrywa zdrowy
tryb życia, włączający w siebie m.in. wysiłek fizyczny (a więc pracę, sporty),
powściągliwość płciową („Krótkie są lata grzesznika” – powiada Księga Mądrości Salomona ze Starego
Testamentu), unikanie nikotyny i ograniczanie spożycia alkoholu, umiarkowana
konsumpcja (m.in. ograniczenie spożycia soli), regularny sen, unikanie stresów
emocjonalnych (nie przejmowanie się drobnymi przykrościami, zadawanymi przez
innych ludzi).
W przypadku
obdarzonego intelektem gatunku homo sapiens ogromnie wzrasta rola osobowej
świadomości każdego człowieka w kształtowaniu swego stylu życia. Tylko człowiek
bowiem potrafi na mocy własnej wolnej decyzji odrzucić szkodliwe
przyzwyczajenia, uniknąć sytuacji, o których wie, że pociągną za sobą przykre konsekwencje,
w sposób racjonalny planować swe przyszłe postępowanie. W ten sposób ewolucja
socjalna istotnie uzupełnia biologiczną i wprowadza nieraz na jej miejsce swe
własne mechanizmy regulacyjne. Trzeba o tym pamiętać także wówczas, gdy się
usiłuje w sposób całościowy, integralny i systemowy interpretować zjawiska
starzenia się i starości, tak ważne w życiu współczesnego człowieka.
A. A. Malinowski
był w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku jednym z najczęściej publikowanych
autorów w ZSRR i Federacji Rosyjskiej. Jego poglądy były powszechnie znane i
cenione, wywarły też istotny wpływ na rozwój filozofii przyrody, genetyki,
medycyny, gerontologii w tych i innych krajach.
Bronisław Malinowski
Był to jeden z
najwybitniejszych uczonych XX wieku w skali światowej, który – przez stworzenie
tzw. szkoły funkcjonalnej w dziedzinie antropologii – zrewolucjonizował całą
dotychczasową humanistykę i wywarł ogromny wpływ na jej późniejszy rozwój.
Bronisław K.
Malinowski był twórcą tzw. funkcjonalizmu w naukach o człowieku, którego istotę
określał następująco: „Teoria ta zmierza do wyjaśnienia faktów
antropologicznych przez ich funkcję w różnych stadiach rozwoju kulturalnego,
przez rolę, jaką odgrywają one w integralnym systemie kultury, przez ich
wzajemne ustosunkowanie się w obrębie danego systemu do fizycznego otoczenia.
Dąży ona raczej do zrozumienia natury danej kultury niż do spekulatywnego
rekonstruowania jej ewolucji czy przeszłych wypadków historycznych”. Malinowski
był pierwszym, kto zastosował metodę funkcjonalistyczną nie tylko do badań w
sferze etnologii, ale też socjologii, religioznawstwa, folklorystyki,
językoznawstwa, psychologii społecznej, aksjologii, kulturologii. Za nim poszli
inni reprezentanci tego wielkiego nurtu nauki XX wieku. Jak pisał profesor A.
Firth, „antropologia społeczna dla Malinowskiego była nie tylko studium
„dzikusa”, lecz praktyką badawczą, poprzez którą, dzięki lepszemu zrozumieniu
człowieka pierwotnego, można było lepiej pojąć nas samych”. Liczące w sumie
ponad 2000 stron klasyczne dzieła Malinowskiego: Magia, nauka i religia, Argonauci
Zachodniego Pacyfiku, Życie seksualne
dzikich, Naukowe teorie kultury, Dynamika przemian kulturowych, Ogrody koralowe i ich magia stanowią
kanon humanistyki światowej i są studiowane na wszystkich szanujących się
uniwersytetach świata; ich zaś autor jest uważany za jednego z największych
antropologów i etnologów wszechczasów.
Urodził się w
Krakowie 7 kwietnia 1884 roku z ojca Lucjana i matki Józefy z Łąckich. Zarówno
po mieczu, jak i po kądzieli należał do rodzin o długiej i pięknej tradycji
kulturalnej.
W latach 1895-1901
kończył III Gimnazjum imienia Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie. Ponieważ
bardzo dużo w tym okresie czytał, zapadł na ciężką chorobę oczu, a musiał nawet
przerwać naukę w liceum. Wszelako w końcu maja 1902 roku zdał maturę jako
eksternista (z odznaczeniem) i zapisał się na Wydział Fizyczny Uniwersytetu
Jagiellońskiego, obierając za główny przedmiot studiów fizykę pod kierunkiem
profesora A. Witkowskiego. Od trzeciego roku studiów przeszedł na kierunek
filozoficzny, gdyż mógł tutaj kłaść większy nacisk na samodzielne studia niż na
opanowywanie lektur obowiązkowych. Prócz tego samodzielnie myślący młody
człowiek czuł wewnętrzne powołanie raczej do nauk filozoficznych niż fizyczno-matematycznych,
choć te ostatnie też kochał.
Ojciec Bronisława
był językoznawcą-dialektologiem i etnografem, nieraz bawił z synem w Zakopanem
i Bukowinie, wśród tamtejszych górali. W 1904 roku młody człowiek przestudiował
też dzieło Jamesa Frazera Złota gałąź.
Widocznie fakty te nie były obojętne dla wyboru drogi życiowej chłopca jako
etnologa i badacza kultur pierwotnych.
Kilkakrotnie w
okresie studiów Bronisław Malinowski przedsiębrał dalsze podróże po Europie,
Azji i Afryce, w czasie których zetknął się z różnymi ludźmi, rozmaitymi
obyczajami, odmiennymi stereotypami zachowań. Być może wówczas jeszcze
zakiełkował w jego umyśle zamiar poświęcenia swego życia badaniom
etnologicznym.
Promocję doktorską
na podstawie rozprawy O zasadzie ekonomii
myślenia odbył ostatecznie (po dwóch latach mitręgi biurokratycznej) w
końcu 1908 roku. Przez parę następnych lat słuchał wykładów na uniwersytecie w
Lipsku, a od 1910 funkcjonował jako tzw. „postgraduate student” w London School of Economics and Political
Sciences pod kierunkiem słynnego profesora E. A. Westermarcka. Intensywnie
pracował już wówczas naukowo nad zagadnieniami antropologii i etnologii.
W 1911 roku
ukazała się w druku około 80-stronicowa pierwsza rozprawa naukowa Bronisława K.
Malinowskiego pt. Totemizm i egzogamia,
nawiązująca do ustaleń J. G. Frazera. W 1913 roku wydano pierwszą książkę
naszego rodaka w języku angielskim: The
Family among the Australian Aborigines (wznowiona w Nowym Jorku w 1963 i
1969), bardzo życzliwie przyjęta przez świat naukowy, a później w ogóle uważana
za dzieło otwierające nową epokę w naukach o społeczeństwie.
W 1915 roku
ujrzała światło w Krakowie kolejna książka B. Malinowskiego w języku polskim: Wierzenia pierwotne i formy ustroju
społecznego. Pogląd na genezę religii ze szczególnym uwzględnieniem totemizmu.
W tym czasie B.
Malinowski prowadził już wykłady na uniwersytecie londyńskim, gdzie się
przyjaźnił m.in. ze znakomitym antropologiem C. G. Seligmanem.
W czerwcu 1914
roku młody naukowiec wypłynął z Londynu statkiem „Orsova” w kierunku Nowej
Gwinei na czele wyprawy badawczej odbywanej pod auspicjami British Association
for Advancement of Science. Przez półtora roku prowadził tu badania nad
obyczajami ludu Mailu, zamieszkującego głównie wyspę Toulon koło południowego
wybrzeża Nowej Gwinei.
Stuart Baker w
studium Witkiewicz and Malinowski. The
Pure Form of Magic, Science and Religion (1973) zwraca uwagę na pewien
intrygujący szczegół, gdy pisze: „W pierwszej etnograficznej ekspedycji Bronisława
Malinowskiego towarzyszył mu – jako fotograf i rysownik – Stanisław Ignacy
Witkiewicz, bliski przyjaciel antropologa. Wyjazd Witkiewicza do Petersburga,
gdzie wstąpił do armii carskiej, zakończył ich długoletnią, trwającą jeszcze od
czasów dzieciństwa przyjaźń. W tym samym czasie Malinowski rozpoczynał w Nowej
Gwinei słynne studia nad wyspiarzami z Triobriandów.
Dziennik uczonego, obejmujący lata 1914–1918, zawiera
wiele krótkich wzmianek o Witkiewiczu. Świadczą one o tym, jak głęboko
przeżywał Malinowski zerwanie przyjaźni, zdając sobie sprawę, iż jest ono
definitywne:
„Jestem straszliwie przybity i załamany zerwaniem mojej
największej przyjaźni [...] Przyjaciel to ktoś bezcenny, ale też ktoś, kto
potęguje wartość drugiej osoby. Fatalnie. Wina za to zerwanie leży przede
wszystkim w jego nieugiętej dumie, w jego braku rozwagi, w jego niezdolności do
przebaczania innym czegokolwiek...”
Witkacy z kolei będzie się często, bezpośrednio lub
pośrednio, powoływać na Malinowskiego. Nie były to specjalnie życzliwe uwagi,
wyraźnie podkreślały głębokie różnice filozoficzne dzielące ich obu. Nie znaczy
to jednak, iż w ciągu wieloletniej przyjaźni Witkiewicz nie poddał się, choćby
częściowo, wpływowi tak wielkiego intelektu, jakim był Malinowski; zwłaszcza,
że wykazywał niebywałą wprost zdolność przyswajania najbardziej rozbieżnych
idei i przystosowywania ich do własnych celów. Przyjaźń z Malinowskim, trwająca
przecież do lat dojrzałych, musiała pozostawić ślad w jego sposobie myślenia.
Mimo istotnych różnic światopoglądowych, wiele ich
łączyło. Obaj dość wcześnie zainteresowali się psychoanalizą, co wywarło
niemały wpływ na późniejszą działalność obydwu. Witkiewicza pasjonował problem
zasady istnienia oraz mechanizm działania rodziny i społeczeństwa, mitu i
religii, a więc zagadnienia, nad którymi pracował przyjaciel.
Malinowski zajął się antropologią już po otrzymaniu
stopnia doktora nauk przyrodniczych, w 1908 r. Podczas choroby, która przerwała
jego studia, przeczytał Złotą Gałąź
Jamesa Frazera. Dzieło to – jak pisał później – „porwało go i zniewoliło bez reszty”.
Entuzjazm ten nigdy go już nie opuścił.
Sądy Witkiewicza dotyczące społeczeństwa wydają się
pozostawać również pod silnym wpływem Frazera – wybitnego reprezentanta
ewolucjonistycznego poglądu na cywilizację. Według niego społeczeństwo wywodzi
się z pierwotnego stanu jednorodności, charakteryzującego się grupowym
małżeństwem, swobodą seksualną i brakiem hierarchii społecznej. Oczywiście
Witkacy zdeformował na swój sposób poglądy angielskiego antropologa:
„Zdezorganizowana, raczej amorficzna od początku banda prymitywu społecznego u
najniższych dzikusów i w kulturach, o ile można je tak nazwać [...] wyłoniła
indywiduum, poddała mu się, aby po wiekach, strawiwszy je i nakarmiwszy się
niemi, stać się nieszczęśliwą w zupełnie antyindywidualnej, mechanicznej
organizacji – czyli dojść odwrotną drogą do stanu pierwotnego”.
Powrót do jednorodności – to stały motyw w twórczości
Witkiewicza. Ewolucja społeczeństwa zakreśliła pełne koło, wracając do
„świetnie zagospodarowanego mrowiska”. Jednostka osiągnęła już szczyt własnego
rozwoju i cywilizacja może jedynie rozpocząć powrót do jednorodności. Ta
cykliczna wizja ewolucji cywilizacji została najlepiej ukazana w trzech
sztukach z roku 1921: Metafizyce
dwugłowego cielęcia, Kurce wodnej i Gyubalu
Wahazarze, które można by nawet potraktować jako rodzaj kosmicznej
trylogii.
W Metafizyce
dwugłowego cielęcia akcja rozpoczyna się wśród Papuasów, gdzie zachodnia
cywilizacja styka się z najbardziej prymitywnym społeczeństwem. Kontrast między
nimi podkreślony jest jeszcze, bowiem bohaterowi przypomina się co pewien czas,
że ma grać rolę w cywilizacji zachodniej. W Kurce
wodnej pozostajemy co prawda w obrębie świata Zachodu, lecz
ucharakteryzowanie aktorów sugeruje przechodzenie od XVIII do XX wieku, tzn. z
przeszłości do współczesności. Nakreślony w tej sztuce sens historycznej
ewolucji kończy się wraz z rewolucją.”
Wszystkie te idee
pisarza-katastrofisty kształtowały się pod niewątpliwym wpływem filozofii
Bronisława Malinowskiego...
* * *
Po powrocie z
pierwszej wyprawy na Pacyfik Malinowski szybko opracował zebrany materiał i w
1915 roku wydał w Melbourne monografię pt. The Natives of Mailu. Preliminary Results of the
Robert Mond Research Work in British New Guinea.
W 1916 roku,
zaocznie, w Londynie zostaje mu nadany stopień doktora nauk (D. Sc.) na
podstawie opublikowanych prac. W ten sposób wyjaśniono niewyraźną dotychczas
sytuację Bronisława Malinowskiego, jeśli chodzi o jego formalny status naukowy.
Co prawda w bardziej kulturalnej Wielkiej Brytanii nie przywiązywano nadmiernej
uwagi do formalnych papierków i oceniano naukowca – w przeciwieństwie np. do
Rosji i Polski – na podstawie jego faktycznego dorobku, publikacji przede
wszystkim, ale jednak i tam ta sprawa musiała być uregulowana.
W okresach maj
1915 – maj 1916 oraz października 1917 – październik 1918 odbył B. K.
Malinowski z Melbourne kilka podróży badawczych na wyspy Trobrianda, Amphlett,
Dobu, Samarai. W krótkim okresie doskonale opanowywał języki lokalnych plemion,
tak iż posługiwał się nimi biegle w kontaktach z tubylcami, co niezmiernie
ułatwiło mu zbieranie informacji i innych materiałów naukowych. Prócz kilku
języków europejskich B. K. Malinowski dokładnie opanował kilkadziesiąt języków
plemiennych wysp w regionie Australii i Nowej Gwinei.
Operatywnie opracowywane
materiały niebawem były publikowane w postaci artykułów, a nieco później też
książek. Od 1916 roku imię Bronisława Kaspra Malinowskiego znane było całemu
ówczesnemu światu naukowemu.
Podczas swych
wypraw nasz rodak zebrał obszerne kolekcje przedmiotów kultury materialnej i
sztuki wyspiarskiej; połowę z tych zbiorów ofiarował muzeum w Melbourne,
zakładając słynne zbiory im. Roberta Monda, a drugą część przekazał w darze dla
British Museum w Londynie. Dwa te kroki ukazują B. K. Malinowskiego jako człowieka
absolutnie bezinteresownego i szlachetnego, prawdziwego bohatera nauki.
* * *
Wybitny badacz nie ograniczał się tylko do opisywania tych czy innych
stereotypów zachowań kulturowych, lecz niemało uwagi poświęcał również
najbardziej ogólnym zagadnieniom filozofii kultury, wnosząc w tej dziedzinie
niemały wkład do piśmiennictwa europejskiego. W książce Szkice z teorii kultury
(Warszawa 1958, s. 29-33) uczony pisał:
„Najpierw dobrze będzie spojrzeć na kulturę z lotu
ptaka, zobaczyć ją w różnych postaciach. Jest ona oczywiście integralną
całością składającą się z narzędzi i dóbr konsumpcyjnych, konstytucjonalnych,
twórczych zasad różnych grup społecznych, ludzkich idei i umiejętności, wierzeń
i obyczajów. Czy rozpatrujemy bardzo prostą i prymitywną kulturę, czy też
złożoną i rozwiniętą, w obu wypadkach napotykamy ogromny aparat, częściowo
materialny, częściowo ludzki, a częściowo duchowy, za pomocą którego człowiek
daje sobie radę z konkretnymi specyficznymi problemami, z którymi się styka. Te
różne problemy, które trzeba rozwiązać, zjawiają się dlatego, iż człowiek
posiada ciało podlegające różnym potrzebom organicznym, i że żyje w otoczeniu,
które jest jego najlepszym przyjacielem, które dostarcza podstawowych surowców
ludzkiej pracy i które jednocześnie jest niebezpiecznym wrogiem kryjącym w
sobie wiele nieprzyjaznych sił.
W tym nieco przypadkowym i na pewno skromnym
stwierdzeniu, które zostanie dalej dokładniej rozpracowane, zawarta jest myśl,
że teoria kultury musi opierać się na danych biologicznych. Człowiek należy do
gatunku zwierzęcego. Jest on zależny od elementarnych warunków, które
umożliwiają mu utrzymanie się przy życiu. Ciągłość gatunku i organizmu może on
utrzymać tylko przez pracę. Z kolei w całej swej działalności produkcyjnej
człowiek tworzy nowe, wtórne środowisko. Jak dotąd, nie powiedzieliśmy nic
nowego, podobne definicje kultury często były formułowane. Pragniemy jednak
uzupełnić to paroma wnioskami.
Po pierwsze, jest rzeczą jasną, że każda kultura zakłada
dla zaspokojenia organicznych, czyli podstawowych potrzeb człowieka czy gatunku
istnienie pewnego minimum warunków. Ludzkie potrzeby nutrytywne, reprodukcyjne
i higieniczne muszą być zaspokojone. Są one zaspokajane przez kształtowanie
nowego, wtórnego, sztucznego środowiska. To środowisko, stale reprodukowane i
utrzymywane, jest właśnie samą kulturą. Twór ten możemy najogólniej określić
jako nowy standard życiowy, który zależy od kulturalnego poziomu społeczeństwa,
otoczenia i produkcyjności grupy.
Kulturowy standard życia oznacza, że pojawiają się nowe
potrzeby i ludzkie zachowanie jest zdeterminowane przez nowe konieczności.
Tradycja kulturowa jest przenoszona z pokolenia na pokolenie. System
wychowawczy musi istnieć w każdej kulturze. Porządek i prawo muszą być
zachowywane, skoro współdziałanie jest istotą wszelkiego działania w obrębie
kultury. W każdym społeczeństwie muszą istnieć urządzenia sankcjonujące
obyczaje, etykę i prawo. Materialny substrat kultury musi być odnawiany oraz
utrzymywany przez pracę. Z tego wynika, iż pewne formy ekonomicznej organizacji
są konieczne nawet w najbardziej prymitywnych kulturach.
Tak więc człowiek zaspokaja przede wszystkim potrzeby
swego organizmu. Musi stworzyć odnośne urządzenia oraz żywi się, ogrzewa,
buduje domy, ubiera się lub chroni przed zimnem, wiatrem i niepogodą. Zapewnia
sobie obronę przed zewnętrznymi niebezpieczeństwami fizycznymi oraz zwierzęcymi
i ludzkimi wrogami. Wszystkie te elementarne problemy ludzie rozwiązują za
pomocą wytworów, organizacji współdziałania oraz przez rozwój wiedzy, tworzenie
etyki i pojęć wartościujących. Spróbujemy pokazać, że można stworzyć teorię,
która będzie wiązała podstawowe potrzeby i ich zaspokojenie w ramach kultury z
powstawaniem nowych potrzeb kulturalnych, i że te nowe potrzeby stają się
wtórnym czynnikiem determinującym człowieka i społeczeństwo. Będziemy
rozróżniać wymogi instrumentalne, powstające z działalności ekonomicznej,
normatywnej, wychowawczej i politycznej, oraz potrzeby integratywne. Wymienimy
tutaj naukę, religię i magię. Działalność artystyczną i rozrywkową powiążemy
bezpośrednio z pewnymi fizjologicznymi cechami ludzkiego organizmu i
jednocześnie pokażemy jej powiązanie z takimi rodzajami zorganizowanych
czynności, jak działalność magiczna, wytwórcza i wierzenia religijne.
Jeśli taka analiza wyjawi nam, że biorąc poszczególną
kulturę jako koherentną całość możemy stwierdzić pewną ilość powszechnych
determinant, które ją określają, to możemy wówczas sformułować szereg tez,
które spełnią rolę drogowskazów w badaniach terenowych, mierników w pracach
porównawczych i ogólnej skali w procesach przemian i adaptacji kulturowych. W
takim ujęciu kultura przestanie się nam wydawać „łataniną ze strzępów i
gałganów”, tak jak wygląda w ujęciu niektórych współczesnych antropologów.
Odrzucamy tezę, że „nie można dokonywać żadnych ogólnych pomiarów zjawisk
kulturowych” i że „prawa procesów kulturalnych są nieokreślone, jałowe i
bezużyteczne” (...).
Proponuję nazwać taką jednostkę organizacyjną starym,
lecz nie zawsze jasno zdefiniowanym czy konsekwentnie używanym terminem –
instytucja. Pojęcie to zawiera zespół tradycyjnych wartości, do których ludzie
wspólnie doszli. Implikuje ono również, że ludzie ci pozostają w określonych
stosunkach pomiędzy sobą i wobec fizycznej części otaczającego ich środowiska,
naturalnego i sztucznego. W imię celów lub tradycyjnych przyzwyczajeń,
posłuszni specyficznym normom swego stowarzyszenia, pracując z pomocą
materialnych urządzeń, ludzie działają wspólnie i w ten sposób zaspokajają
swoje potrzeby, wywierając jednocześnie wpływ na otaczające ich środowisko.
Kultura jest całością złożoną z częściowo
autonomicznych, częściowo współzależnych instytucji. Tworzy ona całość z serii
zasad takich jak wspólność krwi przez prokreację; sąsiedztwo związane z
współdziałaniem; specjalizacja czynności i ostatnie, choć nie najmniej istotne,
stosowanie siły w organizacji politycznej. Każda kultura swoją kompletność i
samowystarczalność zawdzięcza temu, że zaspokaja cały szereg podstawowych
potrzeb, instrumentalnych i integratywnych.
Wszystkie ewolucje lub dyfuzyjne procesy zachodzą przede
wszystkim w formie zmian instytucjonalnych. Czy w formie wynalazku, czy też w
formie rozpowszechniania, nowe środki techniczne są przejmowane przez
istniejący już system zorganizowanego zachowania i powodują stopniowo całkowite
przekształcenie tej instytucji... Zanim nie powstały nowe potrzeby, nie
dokonuje się żadnych wynalazków ani rewolucji, nie zachodzi żadna społeczna czy
intelektualna zmiana; gdy powstaną nowe potrzeby, wtedy nowe metody techniczne,
rozwój wiedzy, nowe wierzenia zostaną przystosowane do procesów kulturowych lub
instytucji.”
Poszczególne aspekty teorii kultury Bronisława
Malinowskiego były nieraz poddawane krytyce naukowej, szczególnie te jej
niuanse, które wydają się grzeszyć pewną jednostronnością. Niekiedy jednak
polemika z tezami wybitnego uczonego wynikała z niedokładnego rozumienia jego
poglądów.
Profesor T. Ojzerman pisze: „B. Malinowski, wybitny
antropolog angielski, uważa, że podstawowe elementy kultury, które on nazywa
instytutami, mają podstawę biologiczną, a nieraz też wręcz pochodzenie
biologiczne. W związku z tym twierdzi, że będące zupełnie nie do pogodzenia
części składowe kultury różnych epok i narodów oddalonych od siebie nawzajem
tysiącleciami historii ludzkości, posiadają wspólnotę funkcjonalną, to znaczy
wykonują na różny sposób jedną i tę samą życiowo ważną funkcję, zaspokajają
podstawowe, biologicznie uwarunkowane, potrzeby życiowe. Funkcjonalną wspólność
należy więc, według niego traktować jako tożsamą w różnych kulturach istotową
cechę. Malinowski mianowicie pisze, że niektóre realia, które na pierwszy rzut
oka wydają się nader dziwaczne, w istocie bywają nieraz powszechnymi i
fundamentalnymi elementami kultury. W ten sposób on nie ma żadnych wątpliwości
co do faktu istnienia uniwersaliów kulturowych.
Jako przykład „dziwnych” realiów kulturowych, które
harmonizują z fundamentalnymi elementami kultury, Malinowski podaje kanibalizm,
w którym widzi konieczny i nieuchronny w określonych okolicznościach sposób
zaspokajania aktualnych, w istocie rzeczy biologicznych, potrzeb ludzi. Pod
„określonymi okolicznościami” rozumie się epokę paleolitu. Co prawda,
kanibalizm zachował się i u niektórych szczepów, zwanych pierwotnymi, także w
następnych epokach. Badanie tego fenomenu ujawnia obecność określonego rytuału
religijnego, który nie jest związany, w każdym bądź razie bezpośrednio, z
zaspokajaniem aktualnych potrzeb fizjologicznych, z wymuszoną koniecznością.
Zgadzając się z Malinowskim co do funkcjonalnej
wspólnoty instytucji kulturowych, uważam jednak, że przytoczony przez niego
jako przykład fenomen kanibalizmu ujawnia poważne niedociągnięcie, cechujące
jego teorię kultury, a przez to i zawarte w ramach tej teorii pojęcie
uniwersaliów kulturowych. Malinowski zasadniczo obstaje przy deskryptywnym
opisie kultury, to jest uważa za bezpodstawną jej normatywną charakterystykę.
Według mnie, charakterystyki normatywne nie mogą być wyłączone z pojęcia
kultury chociażby z tego tylko względu, że każda kultura zawiera w sobie
wielorakie normy oraz odnośne preferencje i zakazy”.
Kulturę nierzadko definiuje się jako to, co czynią
ludzie, w odróżnieniu od tego, co czyni sama przyroda. To właśnie stanowi
deskryptywną charakterystykę kultury, która nie wytrzymuje krytyki. Istnieje
przecież także inna szeroko rozpowszechniona definicja kultury jako
całokształtu osiągnięć człowieka w wytwórczości, nauce, sztuce itp. W tym
sensie mówi się np. o kulturze technologicznej, odkryciach naukowych, metodach
badawczych, kulturze estetycznej, moralnej itp. To zaś już jest charakterystyką
normatywną kultury, która, i owszem, sama w sobie jest ograniczona, dokładnie
tak, jak jest takową charakterystyka deskryptywna. Potrzebne więc jest
połączenie charakterystyki deskryptywnej kultury z normatywną, uważa T. Ojzerman,
twierdząc, że jest to zadanie niełatwe, ale możliwe do rozstrzygnięcia. Tym
bardziej możliwe – dodajmy na marginesie, – że B. Malinowski nie bez powodzenia
rozstrzygał je na łamach swych dzieł...
Jedną
z istotnych cech funkcjonalizmu Bronisława Malinowskiego, a i w ogóle każdego
funkcjonalizmu, jest jego relatywizm. Badanie relatywnych w poszczególnych
kulturach zróżnicowań, odrębności zachodzących pomiędzy ludźmi, ma mieć
jednocześnie indukcyjny i empiryczny charakter, gdyż w istocie funkcje
realizowane poprzez poszczególne formy kulturowe są takie same – służą
zaspokajaniu ludzkich potrzeb.
Kierując
się tą metodologią uczony czynił nieraz zaskakująco trafne obserwacje nad
potocznym życiem ludzi. „Ze stanowiska tej moralności – pisał – którą
przypisujemy naszemu postępowaniu, niemoralne jest każde społeczeństwo, z
wyjątkiem naszego własnego”...
W
dziele zaś Zwyczaj i zbrodnia w
społeczności dzikich mówi np. o wystawnym i ceremonialnym sposobie, w jaki
zobowiązania prawne muszą być w większości wypadków realizowane: „Wiąże to
ludzi przez odwołanie się do ich próżności i zarozumiałości, do ich pasji
wyróżnienia się przez pokaz. W ten sposób wiążąca moc tych reguł wynika z
naturalnych sprężyn psychicznych egoizmu, ambicji i próżności, puszczonych w
ruch przez specjalny mechanizm społeczny, w który wplecione są obowiązkowe
czynności”.
* * *
W 1919
roku Bronisław K. Malinowski ożenił się z Elsie Rosaline Masson, córką
profesora chemii uniwersytetu w Melbourne. Małżeństwo to trwało 16 lat, aż do
zgonu pani Malinowskiej w 1935 roku, a pozostały z niego trzy urodziwe córki:
Helena, Józefa i Wanda.
Praca
w szkodliwych dla białego człowieka warunkach tropikalnych fatalnie odbiła się
na stanie zdrowia podróżnika. W 1920 roku Malinowski wrócił do Europy i
zamieszkał przejściowo na Teneryfie (wyspy Kanaryjskie), gdzie opracował swe
słynne wielkie dzieło Argonauts of the
Western Pacific (pierwsze wydanie: London 1922; kolejne później). W 1963
roku ukazał się przekład francuski tego dzieła, w 1967 – polski.
Od
1921 B. K. Malinowski objął ponownie wykłady w School of Economics w Londynie,
od 1922 roku był tam „lecturer of social antropology”, od 1924 – docentem
(reader), a od 1927 – profesorem i kierownikiem katedry antropologii społecznej
Uniwersytetu Londyńskiego, którego częścią składową stała się właśnie
wspomniana powyżej School of Economics.
W tym
okresie Malinowski przedsięwziął m.in. krótką wyprawę badawczą do Indian Hopi
oraz wykładał na Uniwersytecie Kalifornijskim.
W 1926
roku ukazuje się w Londynie kolejne wielkie dzieło uczonego:„Crime and Custom in Savage Society;
przekład polski Prawo, zwyczaj, zbrodnia
w społeczności dzikich, Warszawa 1939. W 1927 wychodzi Sex and Repression in Savage Society (przekład francuski 1933); w
1929 ukazuje się The Sexual Life of Savage
in North Western Melanesia; trzecie wydanie w Londynie 1932; przekłady
francuski i niemiecki – 1931, polski – 1938 pod tytułem Życie seksualne dzikich (2-gie wydanie 1957, kolejne później). W
roku 1935 wydano w Londynie dwutomowe dzieło Malinowskiego Coral Gardens and their Magic, nieraz potem w różnych krajach
wznawiane.
Przez
szereg lat B. K. Malinowski mieszkał we Francji, przebywał też w USA,
przeważnie w celach kuracyjnych.
W 1934
roku badał na terenie Afryki Południowej i Wschodniej obyczajowość plemion
Bemba, Dżaga, Swazi, Maragali oraz Masajów i Kikujów.
W
1940/41 prowadził badania wśród Indian Zapoteków doliny Oaxaco w Meksyku.
W 1940
roku Malinowski ożenił się powtórnie, tym razem z malarką Violettą A. Brante
(Violettą Swann), lecz dzieci z tego stadła nie było.
Odrębną
kartę działalności Malinowskiego – podkreślmy to jeszcze raz – stanowiła jego
praca na uniwersytetach. Jak pisał jeden z jego uczniów, „...bardziej niż
czymkolwiek innym Malinowski był wielkim nauczycielem. Skupiał uczniów z całego
świata, reprezentujących różnorodne gałęzie wiedzy. (...) Stymulująca rola
Malinowskiego wobec uczniów sprowadzała się do połączenia wielu zalet: jego
subtelnej umiejętności analizy, szczerości w atakowaniu problemów, poczucia
rzeczywistości, właściwej uczonemu znajomości i opanowaniu literatury,
zdolności włączenia szczegółu w ogólne idee, znakomitego i dowcipnego sposobu
prowadzenia dyskusji. Ale ta stymulująca rola polegała jeszcze na czymś innym,
na jego liberalnej interpretacji roli nauczyciela. Jeden chiński student wśród
nas powiedział raz do mnie: Malinowski jest jak nauczyciel Wschodu – on jest
ojcem dla swoich uczniów”. Nic więc dziwnego, że na seminarium Malinowskiego
wykształciła się cała plejada wybitnych później badaczy pracujących na różnych
uniwersytetach świata. Wystarczy wymienić takie nazwiska, jak R. Firth,
następca Malinowskiego na katedrze antropologii w Londynie, M. Fortes, S. F.
Nadel, I. Schapera, A. Richards, L. Mair, M. Wilson, R. Piddington, E. Leach i
wielu innych, wśród nich także ludzie zajmujący się praktyką społeczną, jak
późniejszy prezydent Kenii Jomo Kenyatta. Przez seminarium Malinowskiego
przewinęło się też kilku polskich uczonych: Kazimierz Dobrowolski, Jerzy
Kuryłowicz, Maria i Stanisław Ossowscy, Józef Obrębski, Feliks Gross, Andrzej
Waligórski. Można śmiało powiedzieć, że Malinowski spełniał doskonale rolę
uczonego uniwersyteckiego, był znakomitym badaczem i równie świetnym
nauczycielem.
W roku
1938 – na tzw. sabbatical laeve, czyli rok wolny od zajęć we własnej uczelni –
wyjechał Malinowski do Stanów Zjednoczonych. Tam zastał go wybuch II wojny
światowej. Nie wrócił już do Europy i przyjął profesurę w Yale University.
Wojna z Niemcami hitlerowskimi obudziła w nim na nowo polskie sentymenty.
Wcześniej zdawał się skłaniać ku poglądowi, że być antropologiem oznacza być
obywatelem całego świata, a sprawa przynależności narodowej ma znaczenie
drugorzędne. W imię wartości ogólnoludzkich występował przeciwko ideologii i
ustrojom totalitarnym, wypowiadał sarkastyczne i jadowite uwagi pod adresem
faszyzmu i tzw. realnego socjalizmu w krajach satelitarnych ZSRR.
Jego
książki były na niemieckim i sowieckim indeksie. Teraz zaangażował się w
działalność na rzecz pokonanej Polski wykorzystując swoją pozycję naukową. Był,
obok O. Haleckiego, J. Kucharzewskiego, W. Lednickiego, W. Świętosławskiego, R.
Taubenschlaga, współzałożycielem Polskiego Instytutu Naukowego w Stanach
Zjednoczonych (Polish Institute of Art and Sciences in America) i jego
pierwszym prezydentem. Na zebraniu inaugurującym działalność Instytutu mówił
m.in.: „Chciałbym otworzyć inauguracyjne posiedzenie Polskiego Instytutu
Naukowego w Ameryce. Utworzenie nowego polskiego ośrodka naukowego następuje we
wstrząsającym i historycznym momencie. Jesteśmy głęboko poruszeni. Nasz kraj
nie ma obecnie żadnych uniwersytetów, żadnych bibliotek, żadnych ośrodków
nauczania. Myślimy o tych naszych kolegach, którzy umierają w obozach
koncentracyjnych, prześladowani, na polu bitwy, czy też giną jako ofiary głodu
i chorób śmiertelnych (...) Aby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień, chcę
podkreślić, że Instytut nie ma żadnych politycznych i stronniczych zamiarów.
Oddamy się wyłącznie i całkowicie pracy naukowej i kulturalnej, czy to na polu
filozofii, czy nauk przyrodniczych, czy społecznych (...) Poświęcamy się tutaj
badaniom, nauczaniu, pracy literackiej – dla idei humanizmu”. Następnego dnia
po tym inauguracyjnym zebraniu, 16 maja 1942 roku Bronisław Malinowski zmarł
nagle na skutek udaru mózgu w New Haven.
Po
śmierci wielkiego uczonego wydano szereg jego dalszych dzieł: A scientific Theory of Culture, Chapell
Hill 1944, przekład niemiecki 1949, polski 1958, francuski 1968; Freedom and Civilization, New York 1944,
przekład niemiecki 1951; The Dynamics of
Culture Change, New Haven-London 1945, przekład niemiecki 1951, polski
1958, francuski 1970. W 1967 roku wydano w Londynie obszerny wybór z intymnego
dziennika Bronisława K. Malinowskiego, który on prowadził w języku polskim w
czasie ekspedycji trobriandzkiej, pt. A
Diary in the Strict Sense of the Term.
* * *
Choć
oddalony od Polski, zawsze pielęgnował z nią ścisłe kontakty.
Od
1930 roku Bronisław K. Malinowski był zagranicznym członkiem korespondentem
Polskiej Akademii Umiejętności, od 1938 – jej zwyczajnym członkiem
zagranicznym. Nieraz odwiedzał w tym okresie Polskę z wizytami prywatnymi, czuł
się zawsze z Ojczyzną mocno związany.
O
swoim stosunku do Polski Bronisław K. Malinowski we wstępie do polskiego
wydania jednego ze swych dzieł pisał jak następuje: „Pracować mi przyszło w
obcym środowisku i nauce polskiej służyć tylko pośrednio. Czyż jednak
przestałem jej służyć, rzucając swą twórczość naukową na teren międzynarodowy i
pracując w warunkach pozwalających mi osiągnąć pomyślniejsze rezultaty? Nie
sądzę. Służyłem polskiej nauce zawsze, nie mniej niż inni, tylko inaczej. I
takich usług na obczyźnie wymagała ona. Polakiem zaś nigdy czuć się nie
przestałem i zawsze, jeśli tego zaszła potrzeba, potrafiłem to podkreślić”.
Wyrażał
też znakomity uczony radość z powodu symbolicznego powrotu do Polski: „Czuję
się szczęśliwy, że wreszcie danym mi jest przemówić do czytelników w języku, w
którym się wychowałem, w języku, który stanowi moje najszczytniejsze
dziedzictwo kulturalne.”
Mineyko
Mineykowie vel
Minejkowie pieczętowali się godłem rodowym Gozdawa. Już około roku 1434 w
przywilejach Kazimierza Jagiellończyka wspomina się o nadaniu ziem na terenie
Żmudzi panom Minejkom (Russkaja
Istoriczeskaja Biblioteka, t. 15, s. 85).
Tomasz Minejko w
1764 roku podpisał od województwa połockiego akt elekcji króla Stanisława
Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum,
t. 7, s. 121).
Sędzia grodzki trocki Michał Mineyko figuruje na liście
szlachty tegoż powiatu z roku 1809.
Wywód familii
urodzonych Mineyków herbu Gozdawa z 10
stycznia 1799 r. donosi, iż „wywodzącego się teraz z bratem y synem urodzonego
Tomasza Mineyki, pisarza ziemskiego powiatu kowieńskiego, pradziad Jerzy; dziad
dwóimienny Jan Karol; oyciec Franciszek Mineykowie, z rodowitey y starożytney
szlachty polskiey pochodząc, rozmaite w Xięstwie Żmudzkim y powiecie kowieńskim
dziedziczne ziemskie possydowali y teraz dziedziczą majątki, jako też od
panujących Monarchów Polskich licznemi przywilejami y nadaniami, w znamienitych
krajowych posługach byli zaszczyceni”. Bagieńce i Wilatyszki w powiecie telszewskim;
Trajegnie, Narwojszyszki, Kowkle, Dragżynie, Porawdzie, Berże w powiecie
powondeńskim; Drabusławka w powiecie korszewskim; Wieszwiany, Naryszki,
Borykowszczyzna w powiecie wieszwiańskim; Użminie w powiecie medyngiańskim;
Łaukokienie w powiecie kowieńskim – oto wcale nie wyczerpująca lista majątków,
które były w posiadaniu rodu Mineyków w ciągu XVII-XVIII wieku.
Jak wynika z przekazów archiwalnych, Mineykowie w
XVII-XVIII w. brali żony m.in. z domów Białłozorów, Rozgałów, Dziakowskich,
Dargiewiczów, Białobrzeskich, Jamontów, Wierzbickich.
W 1791 r. Tomasz Mineyko, pisarz ziemski powiatu
kowieńskiego, z synem Michałem i z bratem Rafałem, szambelanem Dworu Polskiego,
z posessyi Stokliszek uznani zostali przez heroldię wileńską za „rodowitą y
starożytną szlachtę polską” oraz wpisani do pierwszej klasy Ksiąg Szlachty
Guberni Litewskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 861, s. 21-28).
Później Mineykowie posiadali też majątek Dubniki i
Osinówkę w powiecie trocko-wileńskim.
Wywód Familii
Urodzonych Mineyków herbu Gozdawa z 1835 r.
podaje, że „familia urodzonych Mineyków od czasów dawnych używa praw i
prerogatyw stanowi dworzańskiemu właściwych. Tomasz Mineyko za przywilejami
królewskimi posiadał nadane sobie prawem dożywotnim Łukociennie i starostwo stokliskie
w powiecie kowieńskim położone”. Nadał je król Stanisław August w latach 1768 i
1795 (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1045, s. 112-113).
Tomasz Mineyko
(żył w drugiej połowie XVIII wieku), pisarz ziemski kowieński, starosta
stokliski, na Sejm Czteroletni, był w swoim czasie wpływowym na Litwie
działaczem politycznym członkiem władz narodowych w czasie powstania Tadeusza
Kościuszki. Cieszył się dużym autorytetem u części tutejszej szlachty, inna
jednak część pisywała na niego po rozbiorach liczne donosy do władz rosyjskich
z prośbą wywiezienia na Sybir tego „rewolucjonisty”.
Zygmunt Mineyko
Jak
podaje Irena Kucza-Kuczyńska w Polskim
słowniku biograficznym (t. XXI/2, Wrocław-Warszawa 1976, s. 283) urodził
się w miejscowości Bałwaniszki powiatu oszmiańskiego na Wileńszczyźnie. Według
źródeł rodzinnych urodził się w Wilnie, lecz całe dzieciństwo spędził właśnie
na wsi, by zażywać świeżego powietrza i zdrowej żywności.
Był
synem Stanisława Mineyki, powstańca 1831 roku oraz Cecylii z Szukiewiczów,
rodziny tak szeroko rozgałęzionej na Kresach, że jej poszczególne odnogi –
właśnie ze względu na rozległe rozgałęzienie – używały różnych herbów rodowych:
Kościesza, Odrowąż, Pobóg, Szeliga. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 542,
994, 1848; f. 391, z. 8, nr 2597).
Jak
pisze profesor Eligiusz Kozłowski: „Zygmunt Gozdawa Mineyko, Litwin z głębokich
borów, tak pięknie opisanych przez Mickiewicza i naszkicowanych genialnym
ołówkiem Grottgera, urodził się w 1840 roku w rodowej posiadłości Mineyków –
Bałwaniszkach. O rodzicach wiele powiedzieć nie możemy, ale pamiętnik syna
ukazuje ich jako patriotów zaangażowanych w prace narodowe. Wszystkie dzieci
Stanisława Jerzego i Cecylii z Szukiewiczów były wychowywane w duchu
patriotycznym, na legendzie 1831 roku, męczeństwie Sz. Konarskiego (...), na
łzach i krzywdzie tysięcy zesłanych w sołdaty i na Sybir, do przepastnych
kopalń i tajg. Wszystkie też dokumentowały swój patriotyzm czynnym udziałem w
manifestacjach roku 1861-1862” .
O
swoim pobycie w Wilnie Zygmunt Mineyko, który w tym czasie uczęszczał do
gimnazjum, wspominał wiele lat później (Z
tajgi pod Akropol. Wspomnienia z lat 1848-1866, Warszawa 1971, s. 45-46):
„Oprócz religii wszystkie inne przedmioty były wykładane w języku rosyjskim.
Profesorom było zabronione odpowiadanie uczniom po polsku na ich zapytania
czynione w naszej mowie, z obowiązkiem karcenia ich za tego rodzaju
przestępstwo. Naturalnie, że nigdy nikt z nas nie naraził się na ukaranie przez
nich, ale zrozumieliśmy prędko, że roztropność nakazywała nam zachowywać się
uważnie, ażeby nie narażać na kompromitację Polaków nauczycieli, skarb nasz
nieoceniony, i utracenia ich na zawsze, gdyż dyrekcja gimnazjum złożona z
Moskali mogłaby ich przenieść do Rosji albo też pozbawić służby. Stało się na
odwrót, przez psotników uczni, którzy tłumacząc się nieświadomością wyrażenia
się po rosyjsku, czynili zapytywania w polskim języku do profesorów
moskiewskich, żądając lepszego wyjaśnienia niezrozumiałych niby to kwestii.
Wywiązywała się podówczas dyskusja i rejwach jeneralny na wielką pociechę nas
wszystkich, gdyż moskiewscy nauczyciele, koszlawiąc nasz język, którego
poduczyli się trochę podczas krótkotrwałego pobytu w Wilnie, chcieli nam
wytłumaczyć znaczenie niezrozumiałych kwestii w polskim języku.
Po
polsku nie wolno było odzywać się nauczycielom Polakom, a Moskale mogli go
używać aż do czasu zupełnego wyćwiczenia się w używaniu naszej mowy, co też
było nietrudnym, gdyż w Wilnie po moskiewsku nikt jeszcze się nie nauczył...
Naturalnie, że młodzież szkolna nie używała innej mowy w porozumiewaniu się
wzajemnym, a takoż Moskale czuli się jeszcze bezsilni do zabronienia w
publicznym użytku polskiej mowy. Wszystkie rodziny urzędników moskiewskich ze
służbą i dziećmi musiały się nauczyć po polsku, ażeby zapewnić znośną
egzystencję pomiędzy nami. Wielu z naszych kolegów szkolnych Moskali nauczyło
się i rozmawiało z nami po polsku”. Taka to była twarda i dzielna postawa
ówczesnej młodzieży polskiej w Wilnie, która mogłaby powtórzyć za Romainem
Rollandem piękną zasadę życiową: „Naszym obowiązkiem jest być wielkimi i tej
wielkości na ziemi bronić”.
Od
pewnej chwili władze rosyjskie powzięły podejrzenie co do lojalności państwa
Mineyków. Zygmunt Mineyko później wspominał (Z tajgi pod Akropol, s. 23-24): „niedługo trzeba było oczekiwać na
przewidywaną rewizję w mieszkaniu naszym, ale nie potrafiono odkryć
podejrzewanych dokumentów, a przetrząsane listy nie udowodniły żadnej winy
ojca. Nastąpiła tedy kolej na nas, dzieci, wezwanych przez oficera od
żandarmerii, ażebyśmy wskazali kryjówkę zakazanych przedmiotów (...).
Postrach
zapanował pomiędzy nami wielki, kiedy dyrygujący rewizją, ustrojony w złoto i w
akselbanty, żandarm zagroził chłostą za ukrywanie prawdy, obiecując
jednocześnie wynagrodzenie obfite cukierkami, jeżeli zechcemy być posłuszni.
Brat nasz Eustachy, mając znakomity pomysł, odezwał się pierwszy, żądając
zadatku w przyrzeczonych łakociach i wyrażając podejrzenie oszukaństwa.
Uradowany
żandarm, że się znajduje na drodze odkryć, wysłał niezwłocznie jednego z
podoficerów po zakup cukierków, a po ich dostarczeniu udzielił sporą garść
Eustachemu, który ze szczególniejszą pompą powiódł żandarma do malutkiej
izdebki, gdzie ojciec nasz pielęgnował skład starych i wyborowych cygar jako
wielki ich amator i znawca, wskazując kryjówkę zakazanych przedmiotów, gdyż
niektóre pudełka cygar pochodziły z kontrabandy.
Naturalnie,
że następstwo tego odkrycia naraziło na wielki szwank zapasy naszego ojca i na
zapłacenie pewnej kary pieniężnej, ale sytuacja została uratowana, gdyż my wiedzieliśmy
dobrze, gdzie się ukrywały tajemne papiery, wykrycie których, a szczególnie
pieczęci powstańczych, utorowałoby drogę na Sybir naszemu ojcu. Pomysł
Eustachego upewnił też o niewinności rodziców, a żandarm uradowany z powodzenia
poszukiwań, udzielając nam do podziału resztę cukierków i unosząc ze sobą
liczne zapasy cygar i pieniężną karę, która pozostała na zawsze w kieszeniach
jego, udzielił wszystkim dobrej nocy, przepraszając za narażenie na turbację.
Brat
Eustachy doznał pieczołowitego uścisku od ojca, matki i nas wszystkich”...
Oczywiście
Zygmunt Mineyko wykazywał podobną inteligencję i postawę w stosunku do zaborcy
rosyjskiego.
Po
tym, gdy młodzian ukończył gimnazjum wileńskie, podjął studia w Mikołajewskiej
Szkole Inżynierskiej w Petersburgu. Podczas studiów zbliżył się z młodymi
ludźmi, którzy należeli do organizacji rewolucyjnych, trafił pod ich wpływ i
został wciągnięty do działalności „wywrotowej”.
Spędzając
czas letni na feriach w miejscowości rodzinnej, odważnie agitował tutejszą
ludność w duchu polsko-patriotycznym, by stawiała opór rusyfikatorskiej
polityce rządu carskiego. Należał do co najmniej dwóch organizacji podziemnych,
działających na tym terenie. Gdy dowiedział się, że policja rosyjska podejrzewa
go i śledzi, postanowił ujść na emigrację i przez Mołdawię, Rumunię przedostał
się do Włoch. Tutaj jakiś czas uczył się w polskiej szkole wojskowej, której
komendantem był generał Ludwik Mierosławski. Należał do skrzydła radykalnego
polskiej młodzieży, postulującego konieczność natychmiastowego przedostania się
do Kraju i włączenia się do walki zbrojnej z zaborcami.
Gdy
wybuchło Powstanie Styczniowe, ponownie przedostał się przez teren Turcji i
Rumunii, lecz już w kierunku odwrotnym – do Polski, mianowicie do Galicji, by
od stycznia 1863 roku do końca kampanii walczyć pod rozkazami generała Mariana
Langiewicza i przejść razem z nim wszystkie wzloty i upadki ruchu powstańczego.
Gdy powstanie polskie upadało pod ciosami armii rosyjskiej, rząd austriacki
wycofał się z cichego wspierania insurgentów i także zaczął ich wyłapywać,
więzić i prześladować. Z. Mineyko został osadzony przez Austriaków w więzieniu
w Krakowie, jednak niebawem umknął stamtąd i na wiosnę 1863 znalazł się w
ojczystym powiecie oszmiańskim. Rząd rewolucyjny w Warszawie powierzył mu
pełnienie funkcji naczelnika wojennego powiatu oszmiańskiego. Oddział
powstańczy został niebawem zorganizowany i jako tako uzbrojony. Składał się z
miejscowych „dzieci szlacheckich”, nie mających zielonego pojęcia ani o
prawdziwej wojnie, ani o prawdziwej polityce. Gorący patriotyzm miał zastąpić i
wiedzę, i umiejętności. Ze skutkiem, którego należało oczekiwać: w połowie
czerwca 1863 oddział powstańczy Z. Mineyki został rozbity pod miejscowością
Rosoliszki, a jego nieliczni żołnierze poszli w rozsypkę. Byli zresztą
wyłapywani po lasach przez ciemnych, aczkolwiek wyrachowanych, chłopów i
przekazywani w ręce żołnierzy rosyjskich, otrzymując za to od władz zaborczych
gratyfikacje w postaci ulg, premii i wódki.
Spętano
w ten sposób także ręce Zygmunta Mineyki i odprowadzono na posterunek policji
rosyjskiej. Sąd carski był krótki, z polsko-litewskimi powstańcami nie
patyczkowano się wówczas, wyrok brzmiał: kara śmierci przez powieszenie. Z
uwagi jednak na młody wiek powstańca i brak danych, co do jego jakichkolwiek
godnych uwagi wyczynów antyrosyjskich, niebawem złagodzono wyrok do 12 lat
katorgi w kopalniach pod miastem Nerczyńskiem.
Po
drodze na zesłanie pan Zygmunt zbiegł z dwoma towarzyszami niedoli, dotarł do
Petersburga, by stąd pod fałszywym nazwiskiem barona von Mebert przedostać się
do któregoś z krajów zachodnich.
Całą
tę epopeję Zygmunt Mineyko przedstawił w opowiadaniu, publikowanym na łamach
pisma Żołnierz Polski w odcinkach pod
rubryką Ze Złotej Księgi Bohaterów w
roku 1921. Poniżej przytaczamy odnośny fragment: „Była już jesień 1863 roku. Po odczytaniu wyroku Mineykę przebranego na
katorżnika umieszczono w więzieniu, gdzie gromadzono skazanych na ciężkie
roboty lub posielenie na Sybirze. Nie było dnia, by do ciemnych kazamat nie
przychodziły gromadki krewnych z węzełkami dla ojców, mężów i braci, za udział
w powstaniu na Sybir skazanych.
Jednego dnia i Mineyce dane było zobaczyć swoich.
Przyszła matka-wybawicielka z siostrą. Przyniosły tobołek z ubraniem, w którym
straż przy rewizji nic nie znalazła. Z szkaplerza jednak, drżącemi rękami
matczynemi zawieszonego na szyi syna, moskale wysupłali sto rubli w złocie.
Pieniądze na ciężką drogę przeznaczone zagrabili, a staruszkę z córką kolbami z
więzienia przepędzili.
Dnia następnego pod wieczór czterystu zesłańców
odprowadzała silna eskorta na dworzec kolejowy. Żegnała ich ze łzami w głuchym
milczeniu patriotyczna ludność Wilna. Zbliżyć się do więźniów, pożegnać i
ostatniem polskiem słowem obdarować nie dali kozacy, wyprawiający harce po
chodnikach i nahajkami rozpędzający gromady matek, ojców i dzieci... Nawet tym,
co z poza parkanów chcieli swoich pożegnać, grozili lancami, szydząc i
urągając.
W drodze na stację Mineyko dopatrzył się w tłumie pod
parkanem wielkich, zalanych łzami oczu. Były to oczy matki...
Z okna pociągu, pędzącego do Petersburga żegnał ziemię
ojczystą, żegnał ze ściśniętem z bólu sercem. Głos wewnętrzny mówił mu, że jej
już nigdy nie zobaczy, jak tylu ojców, żołnierzy powstania 1831 r., jak tylu
dziadów, żołnierzy ks. Józefa, Dąbrowskiego, Kościuszki i tych najstarszych –
konfederatów barskich.
Z Petersburga, gdzie mieszkańcy gradem kamieni witali
kajdanami pobrzękujących Polaków, koleją przyjechali do Moskwy. Tam zaczynała
się już długa i ciężka droga, którą wszyscy prawie skazańcy musieli odbywać
pieszo. Mała tylko garść, którym winy należenia do powstania nie udowodniono,
korzystała z wozów. Do partji czterystu powstańców dołączyli moskale tylu mniej
więcej zwyczajnych zbrodniarzy, także na Sybir skazanych, naumyślnie, żeby
naszych poniżyć, zhańbić, udręczyć...
Szybkim krokiem zbliżała się ciężka zima rosyjska.
Niewiele ciepła dawały katorżnicze łachmany, buty z nóg zlatywały. Nadchodziły
takie mrozy, że nieraz po nocy, spędzonej w przydrożnej szopie, trzeba było
zostawić kilku towarzyszy, co z dala od ojczystej ziemi ze zmęczenia, zimna i
głodu pomarli. Wielu zostawało po szpitalach. Reszta, pędzona na wschód, nie
upadała na duchu. I słowem dobrem polskiem, i pomocą w ciężkiej chwili krzepił
jeden drugiego i podtrzymywał.
A w tej gromadzie wygnańczej wszystkie stany, wszystkie
klasy społeczne były reprezentowane i w jednej doli katorżnej zrównane. Obok
chłopów ze świętej Żmudzi z partji księdza Mackiewicza, obok mazurów i
podlasiaków, co niedawno z kosami szli na armaty rosyjskie, postępowali
obywatele ziemscy, lekarze, adwokaci, inżynierowie. Było sporo młodzi
rzemieślniczej, służby folwarcznej, wielu leśników, dobrych strzelców i
przewodników po puszczach augustowskich, kieleckich i kurpiowskich. Szli w
gromadzie i księża, z bronią w ręku i z krzyżem schwytani, szły kobiety,
dzielne kurjerki, wywiadowczynie, bohaterskie sanitariuszki powstania. Cała
Polska – i ta biedna i ta bogata, ciemna i ta oświecona postępowała w tej
gromadzie katorżników na daleki Sybir.
Po dwu dniach ciężkiej drogi trzeci był poświęcony
odpoczynkowi, łataniu przyodziewku, gojeniu poranionych nóg, praniu koszul.
Starszyzna w gromadzie więźniów uradziła, że w te dni odpoczynku trzeba się
także uczyć. Uczyć czytania i pisania analfabetów, uczyć historji naszej tych,
co jej dobrze nie znali, a w zamian za to ci prostaczkowie mieli nauczycieli
swoich, lekarzy, adwokatów i innych uczyć rzemiosł i tak przygotować do
zarabiania i utrzymywania się z pracy rąk na wygnaniu. Mineyko uczył się szycia
czapek i skórzanych poduszek, włosiem wypychanych.
Gdy partia przybyła do Kazania, wybuchł śród więźniów
tyfus. Trzeba było pozostawić kilkunastu towarzyszy w szpitalach przepełnionych
chorymi z kilku poprzedzających partji. Reszta ruszyła w dalszą drogę, a z nimi
Mineyko, ledwie trzymający się na nogach. Choć lekarz osądził, że jest zdrów i
może iść, zaraz za miastem towarzysze musieli go umieścić na saniach, okryć i
ciągle doglądać, bo mdlał i gorączkował.
Po kilku dniach wreszcie partja dotarła do Małmyża,
gdzie Mineyko rozstał się z towarzyszami. Nieprzytomnego odnieśli do szpitala,
gdzie pełnił służbę lekarz, Polak.
Pieczołowitości lekarza-rodaka w szpitalu małmyskim
zawdzięczał Mineyko wraz z wielu innymi szybki powrót do zdrowia. Już po
miesiącu ruszył z nową partią na Permę ku górom uralskim szlakiem, wytkniętym
przez szkielety wygnańców polskich, zmarłych w drodze z zimna, głodu i tęsknoty
za daleką ojczyzną.
W nowej partji, złożonej po większej części z obywateli
ziemi mińskiej, grodzieńskiej i warszawskiej, panowały podobne stosunki, jak i
w poprzedniej. I tu co trzeci dzień poświęcano nauce i wspomagano się, by
wzmocnić wątlejące siły i przetrwać. Dla podtrzymania ducha i zachowania
wartości moralnych i patriotycznych, takim promieniem jaśniejących niedawno po
obozach, polach bitew powstańczych jako też więzieniach, powstała w partji myśl
wydawania tygodnika „Narodowego”. W felietonie tego pisma ukazała się opowieść
Mineyki o Szkole Wojskowej w Genui. W tydzień po ukazaniu się „Tygodnika
narodowego” wydali powstańcy pod redakcją Napoleona Dąbrowskiego pismo „Osa” z
ślicznemi ilustracjami.
Śród powstańców znajdowało się wielu cudzoziemców:
Francuzów, Włochów, a nawet jeden Kroat. Za udział w powstaniu polskim pędzili
ich Moskale na Sybir do ciężkich robót lub do więzień fortecznych, by strzec
pilnie i nie dopuścić do skomunikowania się katorżników z rodzinami i rządami.
W Tobolsku partja więźniów, jak i następne, za nią
nadciągające, musiała zatrzymać się i czekać. Bo oto ruszyły lody na wielkich
rzekach sybirskich i nie można było przeprawić się na drugą stronę, a mostów
nie było. Partje czekały, aż spłyną lody i rozpocznie się przeprawa promami.
W czasie miesięcznego postoju w obszernych więzieniach
tobolskich zawiązała się śród powstańców organizacja, której celem było zadzierżgnięcie
stosunków, pomoc wzajemna, nauka, ulżenie doli w dalszej drodze, w katorgach i
na posieleniu. Na czele organizacji stanął N. Dąbrowski, jednym z czterech
członków zarządu był Mineyko. Na ręce prezesa organizacji przesyłano podatki.
Od niego wychodziły rozporządzenia i rozkazy.
Gdy tylko lody spłynęły, ruszyły partje w stronę Tomska.
Obok Mineyki kroczył niejaki Strumiło, także powstaniec, z dniem każdym coraz
bardziej zapadający na zdrowiu. Wzrostu byli jednakowego, z rysów twarzy i
barwy włosów przypominał jeden drugiego.
Jednego dnia Strumiło tak osłabł, że żołnierze pozwolili
umieścić go na wozie. Okryty kapotami i bielizną w tobołkach jechał pod
troskliwą opieką towarzyszy. Z każdą przebytą wiorstą stan chorego się
pogarszał. Oddech słabł z każdą chwilą, a mówienie sprawiało mu coraz większą
trudność. W oczach postępujących obok wozu kolegów gasł na dalekiem wygnaniu,
na wielkim, białym stepie sybirskim.
W nocy na etapie otoczony modlącymi się kolegami zmarł
wygnaniec. Gdy na drugi dzień o świcie, przed wyruszeniem w dalszą drogę
koledzy mieli mu oddać ostatnią przysługę ziemską i złożyć go w płytkim grobie,
Mineyko za pozwoleniem towarzyszy zabrał zmarłego dokumenty, a swoje złożył w
grobie Strumiły...
Na najbliższym postoju przy apelu wieczornym straże
dowiedziały się, że Mineyko zmarł i leży pochowany przy drodze, a Strumiło,
skazany na zamieszkanie pod dozorem w Tomsku, jest w partji.
Tak samo zrobił skazany na kilkanaście lat ciężkich
robót doktor Aleksander Okińczyc, tak robili i inni.
Wkrótce w Tomsku pozostał Mineyko i zameldował się w
policji jako Strumiło, gdzie otrzymał pozwolenie na swobodny pobyt w mieście z
obowiązkiem meldowania się raz na miesiąc. W Tomsku także zatrzymał się doktor
Okińczyc pod obcem nazwiskiem, Waszkiewicz i inni.
W Tomsku wynajął Mineyko mieszkanie z oknami,
wychodzącemi na główną ulicę, którędy przeciągali eleganci miasta. W oknie
wystawił kilka czapek uszytych w drodze, poduszkę wypchaną włosiem i kilka
kwiatów z wosku. Wkrótce wyroby naszego wygnańca nabrały takiego rozgłosu, że
zamówienia posypały się jak z rogu obfitości. Mineyko przyjął kilku uczniów z
pośród wygnańców, pracy i zarobków mając coraz więcej.
Zarobione pieniądze składał skrzętnie, obmyślając z
zaufanymi plan ucieczki z Sybiru. Położenie bowiem było groźne. Należało się
liczyć z tem, że pewnego dnia władze wykryją tajemnicę, dowiedzą się, że
przebywający w Tomsku Strumiło jest skazanym do ciężkich robót w kopalniach
Nerczyńskich Mineyką. Kara czekała ciężka.
Wraz z doktorem Okińczycem i Waszkiewiczem rozpoczął
Mineyko po 3-miesięcznym pobycie w Tomsku przygotowania do ucieczki. Pieniędzy
zarobionych i przysłanych od drogiej matki starczyło na zakupienie koni i
powozu. Dzięki staraniom Waszkiewicza otrzymali sfałszowane paszporty na wyjazd
do Moskwy za interesami handlowymi.
Jednej nocy ruszyli we trzech w podróż. Jechali drogą tą
samą, którą niedawno szli na wygnanie. Mijali znane dobrze stacje więzienne,
brudne, pełne robactwa. Nocowali po wsiach, gdzie nieraz doznawali gościnności.
Rychłego pościgu zbiegowie się nie obawiali. Dzień i noc
czuwali jednak, by się czemkolwiek nie zdradzić w drodze – zwłaszcza wymową.
Jeden bowiem Mineyko mówił poprawnie po rosyjsku. Najgorzej mówił Okińczyc, a
miał prócz tego tę wadę, że często we śnie mówił po polsku. Wskutek tego
niejedną noc musieli towarzysze spędzić na czuwaniu, by zapobiec zdradzeniu się
i unicestwieniu ucieczki.
W jednem miasteczku sybirskiem właściciel zajazdu
podsłuchał, jak Okińczyc i Waszkiewicz rozmawiali po polsku. Narobił krzyku i
chciał dać znać policji. Ledwie po długich prośbach i groźbach udało się naszym
zbiegom umitygować oberżystę. Czem prędzej założyli konie i wypadli z miasta.
Bojąc się jednak pogoni, porzucili na gościńcu konia i wóz wraz z manatkami,
zaszyli się w ogromny las i dla pewności zmienili kierunek drogi. Udali się w
stronę Omska.
Odtąd rozpoczęła się ciężka i trudna podróż piesza. Szli
tylko nocami, w dzień kryjąc się po lasach. Po długiej włóczędze, omijając
Permę, dotarli do Małmyża, gdzie poratował ich kuzyn doktora Okińczyca, także
lekarz. Tu siedli już na statek i pojechali szczęśliwie do Kazania, a stamtąd
koleją, świeżo zbudowaną do Moskwy. W Moskwie i w Petersburgu istniały nasze
organizacje. Dzięki ich pomocy i staraniom po miesięcznym pobycie w stolicy Rosji
Mineyko i Okińczyc otrzymali paszporty na wyjazd za granicę.”
We
Francji Z. Mineyko nawiązał ponownie kontakt z rodakami, wykładał nawet krótko
w szkole wojskowej A. Zabielskiego, wstąpił do Zjednoczenia Emigracji Polskiej.
Następnie,
w ciągu lat 1867-68 studiował w Ecole D’Application d’Etat Major. Ze względu na
wybitne uzdolnienia umysłowe osiągnął, podobnie jak podczas studiów w
Petersburgu, świetny poziom wiedzy i doskonałe wyniki, jeśli chodzi o oceny.
Kolejne lata po studiach to inżynieryjne prace we Francji, Bułgarii, Turcji,
Grecji.
Około
1880 roku Zygmunt Mineyko pojął za żonę grecką szlachciankę Prozerpinę Manarys,
z którą miał trzech synów: Stanisława (zm. 1924), lekarza armii greckiej i
zdolnego poetę, autora kilku wydanych zbiorów wierszy; Witolda, który zmarł
tragicznie podczas trzęsienia ziemi; Kazimierza, ekonomistę, działacza
gospodarczego w Atenach.
* * *
Od
roku 1888 Zygmunt Mineyko przebywał z rodziną w Turcji, gdzie nie tylko
pracował zawodowo, ale też prowadził na własną rękę poszukiwania
archeologiczne, prezesując jednocześnie Towarzystwu Weteranów Polskich.
W 1891
przeniósł się nasz rodak do stolicy Grecji Aten, pracując tu w charakterze
inżyniera w dziedzinie budownictwa wodnego. Wykazał się i na tym odcinku jako
doskonały specjalista, toteż wdzięczni Grecy powierzyli mu na przeciąg wielu
lat kierownictwo departamentem w tamtejszym Ministerium Robót Publicznych.
Był
bezwzględnie lojalny w stosunku do Grecji, tak iż powierzono mu nawet na pewien
okres pełnienie funkcji szefa sekcji topograficznej sztabu greckiego. W 1910
roku rząd tego państwa nadał mu honorowe obywatelstwo.
Mieszkając
w Atenach Zygmunt Mineyko chętnie podejmował w swoim domu, a jeśli trzeba było,
służył radą i pomocą, wielu rodakom, którzy zawinęli do prastarej greckiej
stolicy. Lucjan Rydel w eseju Pod
Akropolem i na Akropolu opowiadał m.in. na łamach krakowskiego „Przeglądu
Powszechnego” (t. XCVI, rok 1907):
„Nie pominę wrażenia, które na mnie wywarł wieczór
w Patras u p. Zygmunta Mineyki. Miałem doń list i pozdrowienie z Krakowa. Nie
trudno mi go było znaleźć, bo tam wiedzą wszyscy, gdzie mieszka stary
„Mineikos” i jego syn, „Stanislaos”.
W tym polsko-greckim domu doznałem serdecznego
przyjęcia. Krępy, krzepki staruszek powitał mnie jak najbliższego krewniaka.
Słowiańskie siwe oczy zaszły mu łzami, uściskał mnie i zaczął śpiewnym,
litewskim akcentem:
– Polak u nas, panie, to i w domu wielkie święto. Za
językiem stęskniłem się; żona Greczynka, dzieci po polsku nauczyć nie mogłem,
bo jako inżynier kolejowy zawsze jestem w rozjazdach. Ale oni Polskę kochają i
znają. Żona z synem była w kraju, w Warszawie i u nas na Litwie. Ja nie mogę:
po 63 roku skompromitowany. Dwie córki wydałem za Polaków tu, w Grecyi;
zięciowie po polsku je nauczą ...
Na ścianach sztychy z obrazów Matejki, herby polskie,
książę Józef i Kościuszko, a nade wszystko w całym domu i w duszy gospodarza
jakieś tchnienie ojczyzny: kto by nie wiedział, ten by i nie odgadł, że setki
mil oddzielają nas w tej chwili od kraju, bo nawet imiona wszystkich dzieci polskie.
Pani domu, siwiejąca już osoba, z wyraźnymi śladami
niezwykłej piękności, po francusku ze mną mówi o Polsce, lecz jakby o rodzonym
kraju: zna krzywdy nasze, wie co się u nas dzieje. W tej rodzinie, kto milszy –
nie wiadomo, dzieci czy rodzice, bo wszyscy rozrywają sobie gościa, chcąc mu
życzliwość okazać.
Gospodarz rozpowiada mi swoje dzieje: historya, jakich u
nas wiele. Z korpusu paziów uciekł z Petersburga do powstania, ujęty, na śmierć
skazany, ocalenie zawdzięczał matce, która pieniędzmi i wpływami u dworu
wyjednała mu zamianę kary na roboty katorżne. Z Syberii uszedł z fałszywymi
papierami po zmarłym towarzyszu niewoli, po długich trudach i
niebezpieczeństwach dotarł szczęśliwie do Petersburga w sołdackim szynelu. Pod
przybranem nazwiskiem, z pomocą Polaka, oficera żandarmów, dostał paszport na
wyjazd za granicę. W Paryżu odbył studya techniczne, a gdy wybuchnęła wojna
pruska, stanął pod bronią, i dosłużył się stopnia oficerskiego. Jako inżynier
kolejowy wstąpił potem w służbę turecką, a wreszcie grecką. W ostatniej wojnie,
choć niemłody i dzielny, poszedł na ochotnika walczyć z Turkami, by w ten
sposób odwdzięczyć się Grecyi za gościnność i kawałek chleba. Był w korpusie
tessalskim, jedynym, który nieprzyjacielowi nie ustąpił kroku, pod wodzą Polaka,
jenerała Smoleńskiego.
Zapytałem o powody klęski.
– Tak skończyć musiało się – odrzekł. – Wojna była
lekkomyślnie podjęta i nieprzygotowana, zupełnie jak we Francyi 70 roku.
Rozmowa zeszła na charakter dzisiejszych Greków.
– Dobry naród – mówił – ma swoje wady, ale jakże go nie
kochać, kiedy za ojczyznę w ogieńby skoczył, ma poczucie wysokie ludzkiej
godności, honor i dobre imię ceni nad życie, a gościnny taki, że dom i serce
otworzy, gdy zapukać.
– Podróżować bezpiecznie można wszędzie? i piechotą, w górach?
– Wszędzie, bez najmniejszej obawy. Owszem, drogę
pokażą, poczęstują; przenocują w potrzebie, a często i grosza nie przyjmą. W
magami lub chani, – tak zowią gospodę wiejską, – ni stąd ni zowąd ktoś z
obecnych, szklankę wina jedną lub drugą postawi; broń Boże nie przyjąć
poczęstunku, czy stawiać nawzajem, bo nawet i o to nieraz obrażają się. Czasem,
widząc obcych, nie przysiadają się do nich wcale; przez obsługującego chłopca
przyślą kawy lub mastichy, rodzaj likieru, i tylko przypijać będą od swego stolika.
– A słynna graeca fides, oszustwo, chytrość, podstęp?
– Zdarza się, zwłaszcza u handlarzy; to wada kupieckich
narodów. Ale ile przesady w tem, co się pisze i mówi o Grekach w tej mierze!
Rzetelniejsi są na ogół, niż ta zła opinia, którą im robią obcy, nade wszystko
Niemcy. Dam panu przykład uczciwości na tych setkach podrostków i chłopaków,
którzy w Athenach i w innych miastach obuwie czyszczą, na posyłki biegają, z
dworca kuferki odnoszą bez żadnych odznak ani numerów. Każdemu z nich można
powierzyć rzeczy i podać adres – odniesie bez wątpienia; można siedząc w
kafenionie, przywołać któregobądź i dać mu pieniądze do zmiany, nawet banknot
gruby – odniesie na pewno. Czy by to możliwe było wśród społeczeństwa złodziei
i oszustów?
Przy stole, na którym nie brakło także polskich i
litewskich potraw – rozmawialiśmy jeszcze wiele o Grekach i Grecyi. Mnóstwo
cennych rad i wskazówek dotyczących mojej podróży wyniosłem z tej pogawędki
przy lampce wina. Miało ściągający, cierpki posmak, bo, jak wszędzie w Grecyi,
zaprawione było żywicą.
– Mało który cudzoziemiec – mówiła pani domu – może
przełknąć nasze wina resinowane. Mój mąż także zrazu nie mógł się przyzwyczaić.
– Ale teraz pijam tylko resinato: bez żywicy wino wydaje
mi się mdłe i ckliwe. I pan wkrótce przywyknie. To na żołądek bardzo zdrowe,
zwłaszcza po tłustej, korzennej kuchni greckiej.
– W jakimże właściwie celu resinuje się wino? –
zapytałem.
– Głównie dla łatwiejszego przechowywania. Nieresinowane
w naszym klimacie prędko się psuje. Zobaczy pan wszędzie po lasach drzewa
szpilkowe z pasami kory zdartej do wysokości dwóch metrów. Żywicę zbierają i
jedno jej oko wlewają do stu ok wina. W Athenach i w ogóle na północy silniej
wino resinują niż u nas w Peloponnezie.
Wywody o korzyściach dodawania żywicy do wina niezbyt
mnie przekonywały: za każdym łykiem czułem ostry, garbnikowy posmak po winie
zresztą wybornem, tak, że pić mogłem jedynie pół na pół z wodą.
Przypomniało mi to, że przecie i klasyczni Grecy nie
pijali wina inaczej, jak do połowy z wodą; kto używał samego, za pijaka
uchodził. Win cięższych niż obecnie, Grecya chyba wówczas nie robiła; obecne
zaś wino greckie nieresinowane, a do połowy roztworzone wodą, jest mdłą,
cieniutką lurą. Więc kto wie, czy może i w starożytności nie resinowano wina?
Powodem mogła być, tak samo jak teraz, większa trwałość napitku,
przechowywanego wówczas w bukłakach skórzanych i w glinianych kadziach. Takie
przypuszczenie tłumaczyłoby, skąd się bierze piniowa szyszka na bakchicznym
tyrsosie. A jednak trudno by je było podtrzymać, bo w żadnym pisarzu klasycznym
nie pomnę wzmianki o winie zaprawianem żywicą.
Późnym wieczorem, żegnany przez wszystkich
najserdeczniej, poszedłem do hotelu. Młody, bardzo miły doktor Stanisław
Mineyko po bramę mnie odprowadził.”
Podczas wojny bałkańskiej 1912-13 Z. Mineyko brał udział
w walkach po stronie greckiej, przyczyniając się jako znakomity taktyk do
zdobycia twierdzy Janina, za co został nagrodzony Złotym Krzyżem Zasługi. Jan
Parandowski we Wspomnieniach i sylwetach
(Wrocław 1960, s. 221-225) w następujących słowach przedstawia ówczesne
wydarzenia:
„Pod koniec roku 1919 albo z początkiem 1920 dostałem
paczkę gazet greckich, które nadeszły z Aten. Położył je przede mną profesor
Bulanda na stole seminarium archeologii klasycznej, przy którym właśnie
opracowywałem rzecz o fryzie panatenajskim z Partenonu, przeznaczoną na odczyt
w gronie moich kolegów. Odsunąłem więc stos reprodukcji, na których wił się
pochód panatenajski, i zacząłem przeglądać pisma, których nigdy dotąd nie
widziałem.
To i owo było w nich zabawne: „Nea Ellas”
przedrukowywała dowcipne artykuliki Clément Vautel z paryskiego „Journal”,
gdzie indziej w odcinku drukowano przekład Braci
Karamazow, jakby ta książka dopiero co wyszła, o Tosce rozprawiano szeroko, jakby to była ostatnia nowość. Lecz
profesor Bulanda znów podszedł do mnie i zwrócił moją uwagę na rzecz
najważniejszą: sprawozdania z sali sądowej, w której toczył się proces
greckiego sztabu generalnego, wszczęty po wygnaniu króla Konstantyna.
Wśród badań i przesłuchań, z odczytywanych dokumentów
okazało się nagle, że szczęśliwy wynik wojny grecko-tureckiej w Epirze w roku
1912–13, przypisywany geniuszowi zdetronizowanego króla, niewiele miał
wspólnego z jego osobą, chyba tyle, że na czystopisach planów widniał jego
zamaszysty podpis. Sensacyjne rewelacje członków sztabu generalnego zapełniały
całe szpalty dzienników.
Wszyscy zgodnie oświadczyli, że zasługa zdobycia Janiny
i oswobodzenia Epiru należy się Polakowi, inżynierowi Minejce. On bowiem
opracował do najdrobniejszych szczegółów wszystkie plany strategiczne, które
zadecydowały o zwycięstwie i zmusiły przeciwnika do bezwarunkowego złożenia
broni. Prasa grecka zdumiewała się nad obłudą dawnego rządu, który nie poczuwał
się do obowiązku wymienić nazwiska jedynego zdobywcy fortecy Biżani i Janiny.
Zygmunt Minejko wskazał greckiemu wojsku, że upadek Janiny może być osiągnięty
tylko przez podejście od lewego skrzydła drogą nie znaną dla innych – od
Dodony.
„Pan Minejko – pisała »Patris« – wiedziony uczuciem
miłości dla drugiej swej ojczyzny, Grecji, potrafił zmusić oblegających Janinę,
by zastosowali się do jego wskazówek, jak się okazało, niezbędnych do zdobycia
miasta. Nazbyt umiarkowany w swoich ambicjach, nie czynił burzliwych występów
celem odzyskania sławy, której owocami cieszyli się inni. Historia jednak z
czasem wypowiada prawdę. Wierzący w szczególniejsze uzdolnienia fachowych
greckich sztabowców dowiedzieli się ze zdziwieniem, z ust obwinionych, że
Biżani, skalista warownia, o którą rozbijały się w ciągu roku najzacieklejsze
ataki, została zdobyta przez jednego z inżynierów”.
Przytoczywszy te fakty, które powtarzały wszystkie inne
dzienniki w obszernych sprawozdaniach sądowych, gazeta przypomniała Ateńczykom
małego wzrostem, suchego mężczyznę, który powolnym krokiem co dzień przechodzi
ulicami ich miasta, a zarazem podała jego historię, jedną z tych pięknych
historii ludzi wielkich charakterem, jakich wspaniały zastęp wyszedł z
powstania 63 roku.
Minejko kształcił się w inżynierskiej szkole wojskowej w
Petersburgu, lecz gdy wybuchło powstanie, przekradł się do Polski i stanął na
czele jednego z oddziałów partyzanckich. Wzięty do niewoli i postawiony przed
sąd. zostaje skazany na 12 lat robót przymusowych. Wysłany na Sybir, po upływie
pewnego czasu ucieka z Tomska. Po długiej tułaczce osiada w Paryżu, gdzie w
akademii sztabu generalnego kontynuuje swe studia z zakresu inżynierii
wojskowej.
Gdy Turcja zwróciła się do Francji z prośbą o wysłanie
jej kilku zdolnych inżynierów, rząd polecił, między innymi, Minejkę, który
wkrótce został mianowany naczelnym inżynierem dla Epiru i Tesalii. W czasie
swego pobytu w Epirze poślubił Greczynkę, córkę Manarysa. Przebywając w
okolicach Dodony, prowadził wykopaliska, które wydały bogaty plon naukowy.
Niedługo potem przeszedł do służby u rządu greckiego, który mu powierzył wodny
dział inżynierii oraz stanowisko szefa departamentu robót publicznych. W
następstwie wzięty do sztabu generalnego w czasie wojny tureckiej, jako znawca
Epiru, oddał krajowi tak znaczne i wiekopomne usługi.
Nie tylko odebrano Minejce zasługi wojskowe, ale w
podobny sposób odjęto mu niegdyś sławę odkrycia Dodony. Archeolog grecki
Karapanos przywłaszczył ją sobie i w swej monografii Dodone et ses ruines tylko w błahym odsyłaczu wspomniał nazwisko
Zygmunta Minejki. Uczony niemiecki Hiller von Gaertringen pisząc o Dodonie w
Pauly-Wissowa Realenzyklopaedie
napiętnował to usunięcie w cień prawdziwego odkrywcy jednej z najstarszych
świątyń greckich.
Miałem to wszystko w pamięci jadąc w roku 1925 do Grecji
i w parę dni po przyjeździe do Aten wybrałem się w odwiedziny do Minejki. Nie
zdawałem sobie sprawy, że mieszka tak daleko. Ulica Patissia ciągnęła się bez
końca, dwa lub trzy razy musiałem zatrzymywać się przy ulicznym czyścicielu,
„lustro”, by doprowadzić do porządku ubranie i buciki, obsypane kurzem ateńskim
jak mąką. Willa Minejki stała na krańcach miasta.
Sam otworzył mi drzwi i od pierwszych słów rozgadał się
serdecznie.
– Z Polski! Z Polski! – powtarzał.
Miał już ponad osiemdziesiątkę, ale werwa, z jaką mówił,
i żywość ruchów przeczyły i metryce, i tym dalekim dziejom, które na sobie
nosił. Pamięć miał niewyczerpaną. Po babce odziedziczyłem sporo nazwisk
powstańców, wymieniałem je teraz i pytałem, czy ich znał. Parę z nich od razu
go podnieciło, byli to jego towarzysze broni. Zaczął rozsnuwać wspomnienia
bitew, rysować domy, zagrody, pola – z niezwykłą precyzją. I ścieżka wpadała w
ścieżkę, droga w drogę, biegły wsie i miasta, w kilka minut stary wojak
zwędrował pół Polski. Byłem ciekaw, czy nie pisze pamiętników: pokazał mi etażerkę
z rzędem grubych tomów, oprawnych w ciemne płótno – to były jego pamiętniki.
Nazajutrz spotkałem go na mieście. Był w mundurze
weteranów powstania z odznakami pułkownika i krzyżem Virtuti Militari. Od razu
mnie poznał, ale po kilku słowach zmarszczył się i spojrzał na mnie surowo:
– To pan zapomniałeś, jaki to dzień mamy dzisiaj? Idę
złożyć moje uszanowanie posłowi Rzeczypospolitej Polskiej w dniu 3 maja.
Była to dla niego zawsze uroczysta i radosna chwila. A
gdy wymawiał słowa: Rzeczpospolita Polska, głos mu drżał. Wciąż jeszcze trwało
w nim olśnienie, że oto znów jest Rzeczpospolita Polska, za którą szedł do
walki. Marzył o Polsce, wybierał się do wytęsknionego kraju, chciał mu służyć.
Najgorętszym jego marzeniem było poprowadzić polską wyprawę archeologiczną do
Epiru, który znał jak nikt inny. Miał żywo w pamięci kilka miejsc zagubionych
wśród gór i wiedział, gdzie należy szukać Butrotum, stolicy króla Pyrrusa.
Nauczony doświadczeniem z Dodoną, nikomu się nie
zwierzał. Chciał sam stanąć na czele misji wykopaliskowej, molestował o to
nasze instytucje naukowe, ministerstwa, poselstwo. Zbywano go obietnicami,
których nigdy nie dotrzymywano. Zabrał swe marzenia i tajemnice do grobu. A
może powierzył je jakimś papierom, zeszytom? Może znajdują się razem z jego
pamiętnikami w Bibliotece Jagiellońskiej? I jedno, i drugie byłoby warte
opracowania i wydania. Nic o tym nie wiem. Daremnie starałem się czegoś
dowiedzieć za ostatnim pobytem w Atenach: na dźwięk jego nazwiska jedni
pozostawali obojętni, bo nigdy o nim nie słyszeli, drudzy mieli niejasne
wspomnienia.”
W
okresie pierwszej wojny światowej zarówno Zygmunt Mineyko, jak i jego syn
Stanisław występowali na terenie Grecji jako rzecznicy niepodległości Polski,
publikując m.in. liczne artykuły w obronie sprawy polskiej. Współpracowali
zresztą również z prasą krajową.
W 1922
roku rząd polski nadał Z. Mineyce Krzyż Virtuti Militari V klasy. Przebywając
zaś z wizytą w Wilnie sam sędziwy inżynier przekazał w darze Uniwersytetowi
Stefana Batorego bogaty zbiór numizmatów.
* * *
W
trakcie przygotowania do druku niniejszego tekstu autor otrzymał od wnuka
Zygmunta Mineyki, zamieszkałego w Poznaniu, pana Andrzeja Nowickiego tekst
oparty na archiwach rodzinnych, a poświęcony przede wszystkim pobytowi gościa z
Grecji w miejscowości Bursztyn. Poniżej przytaczamy wspomnienia o tym
wydarzeniu Z. Mineyki, poprzedzone wstępem p. A. Nowickiego.
„Zygmunt Mineyko herbu „Gozdawa”, polski szlachcic
urodzony w posiadłości ziemskiej Bałwaniszki (urodził się 11 maja 1840 w
Wilnie, w Bałwaniszkach spędził dzieciństwo), w powiecie oszmiańskim, w dawnej
Guberni Wileńskiej w roku 1840, zmarły w Atenach w 1925 r. Powstaniec
styczniowy. Emigrant. Swoje niezwykle ciekawe i burzliwe życie opisał w
pamiętnikach i wspomnieniach, częściowo opublikowanych i wydanych w roku 1971
przez Inst. Wyd. „Pax”pod znamiennym tytułem „Z tajgi pod Akropol”. W Paryżu
ukończył Akademię Sztabu Generalnego. Jako inżynier pracował przy budowie dróg
i mostów na Bałkanach, w Turcji, a następnie w Grecji. W 1870 roku osiadł w
Janinie, stolicy Epiru, gdzie piastował urząd naczelnego inżyniera Epiru i
Tesalii. Tam też poślubił córkę dyrektora gimnazjum, Prozerpinę Manarys, z
którą miał 9-ro dzieci (3-ch synów i 6 córek). Dwie swoje córki w 1905 r. wydał
za Polaków.
Jedna z nich, Andromacha (Machi) poślubiła hrabiego
Karola Ludwika Potockiego z Olszyn, z którym miała jedną córkę Ludwikę (Lunię).
Druga zaś, Jadwiga (Wisia) poślubiła księcia Stanisława
Ludwika Jabłonowskiego z Bursztyna, z którym miała cztery córki:
1. Karolinę (Linę), późn. baronowa Heydlowa
2. Marię (Marylę), późn. hrabina Cieńska
5. Zofię (Zulę), późn. hrabina Pusłowska
4. Teresę (Renię), niezamężna
Inna jeszcze córka Zygmunta Mineyki, Zofia wyszła za mąż
za greckiego polityka Georgosa Papandreu, z którym miała syna Andreasa (były i
obecny premier Grecji).
Zygmunt Mineyko miał 3 siostry i brata Eustachego, który
ze Stefanią z Ganów miał 6-ro dzieci (2-ch synów i 4 córki). Syn Eustachego,
Roman Mineyko poślubiwszy w 1908 r. w Kamieńcu Podolskim Helenę Zwolińską, miał
z nią czworo dzieci: Jadwigę, Zygmunta, Mieczysława i Stanisławę. Piszący te
słowa, Andrzej Nowicki, jest synem Stanisławy. Stanisława z Mineyków Nowicka
żyje po dziś dzień i mieszka ze mną w Poznaniu.
Zygmunt Mineyko wraz ze swoją żoną Prozerpiną odbyli w
1922 roku podróż do Polski. Z Aten wyjechali 30 czerwca 1922 roku, do których
powrócili 9 grudnia 1922 roku. Swoje przeżycia i refleksje opisał w pamiętniku
zatytułowanym Wspomnienia z podróży do
Polski i wzdłuż Polski do Wilna. 13 lipca 1922 roku przybył z żoną do
Bursztyna, gdzie gościł u swojej córki, księżnej Jadwigi Jabłonowskiej do dnia
31 lipca 1922 roku.
Oto co Zygmunt Mineyko pisze o swoim pobycie w
Bursztynie:
„13 lipca 1922 r.
Spieszny pociąg szybko pędząc, minął Kołomyję, Stanisławów,
oglądane przez nas ciekawie, co mitygowało niecierpliwość prędszego przybycia
do Halicza, gdzie oznaczone było spotkanie przez Wisię.
Prozerpina, mając bardziej ode mnie wzrok wytężony –
jako matka, pierwsza, krzykiem doznanej radości, udzieliła wiadomość o
obecności naszej córki i ulubionych wnuczek.
Nie jestem w stanie opisać doznanych uczuć przy
powitaniu z powodu spełnienia się od dawna projektowanej wyprawy, której
urzeczywistnienie ciągle pozostawało wątpliwem.
Ucieszeni wszyscy, usadowili się w dwóch powozach, mając
do przebycia 16 kilometrową podróż do Bursztyna, które zbliżały się często ku
sobie, dla brania udziału w rozmowie osób w nich znajdujących się. Po upływie
dwóch niespełna godzin o 5-ej wieczorem zobaczyliśmy wspaniały pałac Bursztyński,
siedzibę odwieczną sławnych rodów polskich.
Witani serdecznie przez anioła stróża tego ogniska
rodziny Książąt Jabłonowskich, panny Pauliny Grudzińskiej i liczny personel
przyjaznych osób służbowych, zostaliśmy wprowadzeni do jego wnętrza, ażeby
zażywać gościny, równającej się do pobytu w raju, stanowiącego epokę w ostatnim
etapie naszego żywota.
Trudnem jest określić błogie wrażenia doznawane przy
nieustających uściskach najukochańszych istot, egzystujących dla nas na tym
świecie.
Dzień dzisiejszy pozostanie niezapomnianym – pomimo
małych udręczeń doznawanych w podróży, gdyż w dniu tym Opatrzność dozwoliła
takoż uistnienia marzeń stąpienia na glebę odrodzonej Polski.
W błogim spokoju udaliśmy się na odpoczynek, ażeby
przebudzić się dnia następującego, czując się odmłodzeni na siłach.
14 lipca 1922 r.
Dzień dzisiejszy błogo upłynął przy spacerach, rozmowach
i bliższem zaznajomieniu się z osobami, mającemi styczność z Pałacem, jako też
ze służbowym jego otoczeniem.
W towarzystwie nieodstępnych mnie Żuli i Reni udałem się
na zbiór malin, a doszedłszy do miejscowości, gdzie one rosną, zastaliśmy tam
Linę i Marylę z ich koleżanką, panną Ewą Morawską, zajętych tą operacją. Tam
pozostawiwszy Renię im do pomocy, udałem się z Zulą pod cień drzewa, chcąc
uniknąć słonecznych upałów.
Ale nie pozostałem długi czas bezczynnym. Znalazłszy
krzaki pożeczek, posiadające resztki nie pozbieranych owoców, nazbierałem przy
pomocy Zuli parę sporych garści tych owoców, mało znanych w Grecji, dla
uczęstowania mej żony, a jej babuni. Przy tej okoliczności sformowaliśmy bukiet
z polnych kwiatów, nie rosnących w Grecji, ażeby jednocześnie z porzeczkami
udzielić w darze mej żonie, która ukochawszy Polskę, chce się zaznajomić bliżej
z naszą florą.
Trzy inne wnuczki uczęstowały ją bogatym zbiorem
ślicznych malin, wystarczających do nasycenia wszystkich, biorących udział przy
obiedzie.
Przy stole znalazłem się obok pani Penterowej,
znajdującej się tu w gościnie, osoby w podeszłym wieku, ale bardzo rezolutnej i
posiadającej wiele wiadomości, co zapewniło mnie udział w interesujących
rozmowach.
Z osób płci męskiej, oprócz mnie, uczestniczył w
spożywaniu obiadu młodzieniec ozdobiony trzema dekoracjami i gwiazdką, znakiem
udowadniającym poranienia podczas wojny z którymś z naszych nieprzyjaciół.
Nosił on mundur wojskowy i był pomocnym w zarządzie administracji dóbr
Bursztyna. Dowiedziałem się, że był on wnukiem znanego mnie, z czasów
dawniejszego tu pobytu, proboszcza unickiego kościółka, p. Telichowskiego,
zmarłego już od dawna i sierotą po swoim dziadku i ojcu. Bił się on walecznie
przy obronie miasta Lwowa i innych miejscowościach, a powróciwszy do Bursztyna,
osłabiony na siłach, znalazł zaopiekowanie się nim u mojej córki, dobrotliwej
zawsze.
Znajduje się takoż tutaj panna Ludwika, nauczycielka
obecnie małej Reni, a przedtem wszystkich doroślejszych wnuczek, przybyła tutaj
za czasów wyjazdu mojego dawniejszego z Bursztyna, która zżyła się i
przywiązała się nierozłącznie z tutejszym otoczeniem.
W pałacu Bursztyńskim na dobre umieścił się urzędnik
sądowy, p. Senetra ze swoją rodziną, ażeby zapełnić opustoszony pałac,
gwarantując swą obecnością potrzebną opiekę i pomoc w obecnej epoce, nie
zupełnie ustalonem bezpieczeństwie.
Jeszcze przed wyjazdem z Aten odczytywałem prześliczną
mowę, wypowiedzianą przy pogrzebie ś.p. mojego zięcia, Księcia Stanisława
Jabłonowskiego, z której mogłem ocenić wzniosłość uczuć jego osoby, a obecnie
podczas przeprowadzonej dyskusji, zbawienna działalność jego na społeczeństwo
tutejszego kraju coraz wyraźniej się uwydatnia. Dowiedziałem się, że wybiera
się w podróż do Rohatyna w zamiarze tworzenia organizacji wyborczej na pożytek
Polski, chcąc unicestwić, o ile będzie można, intrygi miejscowych rusinów, a
raczej ich prowodyrów.
Odwiedziłem stajnię, zaciągnięty tam przez ruchliwe
wnuczki, która została już odtworzona po niedawnem zniszczeniu, posiadając już
12 ślicznych koni.
Przy tej okazji dwie starsze wnuczki i, znajdująca się w
gościnie panna Ewa, chciały popisać się konną jazdą na męskich siodłach, gdyż
żeńskie były zrabowane przez prusaków.
Maryla i Lina dziarsko trzymały się, jak gdyby były
przykute do siodła i umiejąc kierować koniem, czyniły go posłusznym ich woli.
Panna Ewa, pozostająca zawsze w tyle, zgarbiona i niedołężna, zdawała się
zostać pokaleczoną, chcąc ochronić od uderzeń swoje rany.
Służba pałacowa bardzo jest uprzejmą i wyćwiczoną, do
której należy Gawryś, grek zabrany przez nieboszczyka, ś.p. Stanisława do
swojej służby z Patrasu, któren przerobił się już na Polaka, zapominając swojej
mowy.
Powitał on uprzejmie nas, znajomych od dawna, ciesząc
się naszą tu obecnością, ale na propozycję mojej żony, ażeby powrócił do
Grecji, odpowiedział: „nigdy nie opuszczę służby u Księżnej Pani”.
Został on już podniesiony do stopnia urzędniczego, mając
czynność poboru dochodów z młyna, ustalonego na wodach Gniłej Lipy, któren po
spalonym przez prusaków, został na mniejszą skalę odbudowany.
15 lipca 1922 r.
Na pałac Bursztyński skierowane liczne strzały armatnie
nie potrafiły go zburzyć z powodu nadzwyczaj silnych i licznych drzew parku,
zasłaniających takowy od ciosu bomb.
Został w pewnej swej części zupełnie zniszczony, o czem
świadczą pnie pozostałe odwiecznych olbrzymów w połowie uciętych przez
nieprzyjacielskie bomby prusaków i domorosłych rusinów.
Na pałacu skonstatować można ślady ukąszeń tylko, nie
mających siły zburzyć gmachu.
Powiadają, że pałac Bursztyński zbudowany został przez
któregoś Paleologa po zdobyciu Konstantynopola przez Turków. Rodzina pochodząca
z tego Paleologa egzystuje dotąd w Polsce, spolszczona i zubożała.
Podczas spaceru z żoną i córką Wisią, oglądałem pozycję,
gdzie znajdowały się w ukryciu ustalone baterie polskie, ostrzeliwające pozycje
nieprzyjacielskie, zajmowane przez prusaków a także rusinów.
Wszędzie ślady stóp nieprzyjacielskich, a nawet ich
gratów. Bursztyn doznał strasznej klęski.
Córka p. Sanetry, śliczna i mądra panienka, w rozmowie
swojej ze mną wyraziła się, że kobieta polska rozumie o tem, że przyszłość
naszego narodu spoczywa w jej ręku.
Znajdując się przez czas dłuższy w jej towarzystwie,
dowiedziałem się, że na gazonie znajdującym się przed pałacem, zastrzelono
jednego po drugim czterech gospodarzy polskich, skierowanemi do nich
pojedyńczemi wystrzałami, zamiast salwy licznych karabinów, chcąc przez to
nasycić długą męczarnią ich ofiar, dobijać takowe kilkakrotnemi wystrzałami z
bliska do tarzających się w męczarniach nieszczęśliwych. Było to morderstwem
barbarzyńskich zbrodniarzy.
Wskazywała mnie, ślicznej urody panna Maryla Sanetra
miejsce, gdzie pochowano zwłoki męczenników, które następnie zostały
przeniesione do rodzinnych grobów. Tam pozostał krzyż tylko, świadczący o
obficie przelanej ich krwi.
Często jeszcze odwiedzają rodzice i krewni park
Bursztyński dla zroszenia łzami terenu srogich męczarni.
Sądzę, że ludność miejscowa powinna zarządzić pomiędzy
sobą składkę do ustalenia pomnika i że obowiązkiem ich władz municypalnych i
rządowych jest wykonanie tego przedsięwzięcia.
Dzisiaj opuściła Bursztyn p. Ewa, wezwana do powrotu do
swoich rodziców, wywołując zmartwienie pomiędzy wnuczkami.
16 lipca 1922 r.
Uczestniczyłem z moją ukochaną żoną w dzisiejszej Mszy
świętej w Kościele Bursztyńskim, gdzie po długich latach usłyszałem w polskiej
mowie wypowiedziane kazanie. Z początku nie mogłem skonstatować w jakim
niezrozumiałym języku kapłan się odzywa. Potrzeba było utracić kilka minut
czasu, ażeby przyzwyczaić ucho do od dawna utraconych dźwięków naszej mowy,
ażeby upewnić się i zrozumieć, że to nasza mowa wyraźnie i z talentem
wypowiadana.
Zbudowani byliśmy widokiem pobożności licznie modlącego
się polskiego ludu i udziału ich w psalmodji kościelnej, harmonijnie
odśpiewywanej przy akompaniamencie organów.
Miałem okoliczność spotkać i poznać inżyniera, p. (...)
przybyłego tutaj dla uregulowania spadków wody kanału z rzeki Gniłej Lipy,
wprowadzający w ruch młyn na nim ustalony, w zamiarze podniesienia
działalności, mogącej obracać większą ilość kamieni.
Inżynier ten uczynił na mnie wielkie wrażenie z powodu
imponująco patryotycznych zapatrywań względem obowiązku, ciążącym na każdym obywatelu,
do ulepszania swej posiadłości nie tyle dla osobistego pożytku, a głównie dla
kultury ogólnej kraju.
Młyn wspomniany – spalony przez prusaków, a odbudowany
przez moją córkę, jest mniejszych rozmiarów i nie funkcjonuje dostatecznie.
17 lipca 1922 r.
Skutkiem deszczu, zmuszony pozostawać w zamknięciu,
spacerowałem po licznych salonach pałacu, co dozwoliło skonstatować zniszczenia
– już w znacznej części odreperowane, dokonane przez barbarzyńskich
nieprzyjaciół w nim plądrujących.
Najdłużej ze wszystkich mieścili się tam moskale,
urządziwszy szpital dla wielolicznych rannych.
Poniszczyli oni, prusacy i rusini, meble, sprzęty
domowe, obrazy rodzinne Jabłonowskich, szarpiąc i wycinając oczy, dowodem czego
pozostają do oglądania pozostałe oryginały.
Obszarpane drogocenne okrycia mebli, z których daje się
odszukiwać jeszcze w parku strzępy jedwabnych materji.
Moskale urządzili w pałacu, przerobionym na ich szpital,
ołtarz dla odprawiania tam nabożeństw, chociaż przestali wierzyć w Boga, czego
dowodzi sprofanowanie dwóch kościołów tu egzystujących: Łacińskiego i
Unickiego, które ogołocili z dzwonów, zaledwie przed niedawnem na nowo
ustalonych przez pobożnych mieszkańców.
W pałacu Bursztyńskim umarłych moskali chowano w parku
niedaleko od niego, jak gdyby nie znajdowało się miejsca na cmentarzach.
Przed ucieczką moskali z Bursztyna postanowiono spalić
wszystkie znaczniejsze gmachy, z których niektóre ocalały z wypadku z powodu,
że wykonanie tej zbrodni było polecone oficerom Polakom, znajdującym się w ich
przymusowej służbie.
Prusacy ponumerowali wszystkie lokale miasta, oznaczone
na posiadanym planie Bursztyna, ażeby używać takowe na potrzeby rozlokowania
się.
Po południu udałem się w towarzystwie córki Jadwisi i
żony dla zwiedzenia Łudwikówki, wielkiej wioski zamieszkałej przez ludność
polską i pól należących do dóbr rodziny Jabłonowskich, – zarządzanych pod
kierunkiem p. Drewnowskiego z talentem.
Objechaliśmy w koło wszystkie obszerne zasiewy
rozlicznych gatunków zboża, zapowiadających wielkie – w obecnym roku urodzaje.
We wsi zamieszkała ludność polska zajętą jest
szczególniej tkactwem, w czem udział bierze takoż ludność miejska, mało zajęta
rolnictwem.
Każden dom mieszkalny jest na małą skalę fabryką, gdzie
się wyrabiają płótna lniane i konopne, potrzebne dla zapewnienia potrzeb
obszernego kraju, zapewniające wielkie dochody fabrykantom.
Zwiedziliśmy jedną rodzinę tej wioski, gościnnie
przyjęci, oglądając tkackie warsztaty i przeprowadzaną pracę. Podziwialiśmy
czystość wewnętrzną i zewnętrzną mieszkań jako też porządek całego
gospodarstwa.
Egzystowała tu przed laty, założona na wielką skalę,
fabryka wykwintnych wyrobów płóciennych, którą prusacy zrabowali doszczętnie,
wywożąc maszyny i urządzenia do siebie i podpalając gmach takowej. Dowiedziałem
się, że oni zbudowali kolej żelazną od stacji kolei żelaznej przez Bursztyn do
Ludwikówki, długości kilkadziesiąt kilometrów, gdzie się znajdowało centrum ich
działań wojennych, którą ściągnęli przed ucieczką, zwożąc ze sobą.
Późno już wieczorem, usadowieni w dwóch powozach i
asystowani przez Linę na dziarskim koniu, powróciliśmy do Bursztyna, trochę
przeziębieni skutkiem raptownie zniżonej temperatury.
18 lipca 1922 r.
Wyjazd Wisi do Lwowa dla załatwienia naglących
interesów, do którego przyłączyła się Maryla, chcąc towarzyszyć swojej mamie,
ogołocił Bursztyn z wielkiej uciechy dla nas.
Ubytek tych ukochanych osób dał się odczuć dotkliwie nie
tylko na całem otoczeniu, ale i na trzech wielkich, wilczej rasy psów, które
uczuły brak obecności swojej pani. Szczególniej najstarsza z nich („...”) –
matka tej rasy, lamentowała nieustannie, biegając po ogrodzie i po pokojach
nadaremnie.
19 lipca 1922 r.
Dzisiaj rozpoczęły się żniwa, gdyż pogoda się ustaliła,
ale podczas nocy znowu się zmieniła, narażając na skroplenie powracającą ze
Lwowa Wisię, na przybycie której wszyscy oczekiwali aż do 11 godziny wieczorem,
co wywołało drzemkę u przyzwyczajonych udawać się zwykle do snu już o 9-ej.
20 lipca 1922 r.
Przybył dzisiaj wieczorem p. Gorajski, ożeniony z
siostrą ś.p. męża Wisi, posiadający w bliskości posiadłość posagową, odwożąc
córeczki, które udały się z nim do niego dla uczestniczenia w połowie ryb na
odnodze spokojnej Dniestra, któren był obfity i z którego przywieziono w darze
dla Wisi sandacza i kilka innych ciekawych rybek.
Pan Gorajski, piastujący obecnie urząd marszałka, jest
osobą wspaniale zbudowaną i posiadający wzniosły umysł, imponujący w pomysłach.
Niezawodnem jest, że odegra on z pożytkiem służbę dla
Polski, odpowiednio do zasłużonej od dawna jego rodziny.
21 lipca 1922 r.
Rozmawiając z licznemi osobami, należącemi do
inteligencji, a takoż do urzędniczej klasy, zauważyłem wielkie rozdrażnienie do
osoby prezesa, p. Pilsa, z powodu, że nie chce on potwierdzić decyzji Sejmu,
udzielającej mu prawo sformowania nowego gabinetu, przez co nabożnem jest,
wedle ich opinji, wywołanie domowej wojny, narażając Polskę – w obecnej chwili
– na zatracenie.
Tego rodzaju opinia zaakceptowała się jeszcze wyraźniej
w rozmowie wczorajszej z p. Gorajskim.
26 lipca 1922 r.
Doznawana uciecha znajdowania się w ciągłem obcowaniu z
ulubionym gniazdem rodziny Jabłonowskich, którem kieruje ukochana nasza Wisia,
powiększyła się przybyciem wnuczki Luni Potockiej, która znaczną część lat
dziecinnych spędziła w mojem objęciu i ukochanej mej żony. Doznana radość po
upłynięciu 2-ch i pół lat rozstania się z nią, przez które wyrosła już na
piękną panienkę, doprowadziła nas do zachwytu.
Od dzisiaj z rana rozpoczął się ruch bardziej jeszcze
ożywiony pomiędzy zbiorowo znajdującemi się wnuczkami. Konna jazda, wycieczki,
spacery i muzyka powtarzają się nieustannie.
Żona moja czyni wielki postęp w polskim języku, słysząc
przeważnie dźwięk takowego, szczególniej zaś z powodu znajdowania się w częstem
towarzystwie z mądrą p. Penterową, która nie umiejąc innego języka, potrafiła
porozumiewać się dobrze przy pomocy migów.
Dzisiaj wieczorem dokonał się przewrót, doprowadzający
do szału uciech pomiędzy panienkami z powodu przyjazdu p. Tęczarowskiego,
któren umie je ożywić, wynajdując sposoby i zgrabne żarciki do rozweselenia,
stosując się do ich wieku i biorąc udział w zabawach. Jest to dar
szczególniejszy u p. Tęczarowskiego, umiejącego przeistaczać się z poważnego
męża na ukochanego dla młodzieży towarzysza.
W osobie p. Tęczarowskiego obie moje córki zdobyły dla
siebie opiekę nieustającą, bez której często zostawałyby narażone na wielkie
niebezpieczeństwa, a często na zupełne zatracenie.
Szczególniej zaś Machi Potocka zawdzięcza mu wydobycie
się z grożących nieszczęść.
Wzniosła dusza tego męża kierowała go w spełnieniu
dobroczynnych działalności, zawsze z ofiarą i chęcią poświęcenia się na pożytek
niesłusznie uciśnionych moich córek.
O czynach p. Tęczarowskiego wiedziałem już od dawna, a
dzisiaj doznałem uciechę – razem z moją małżonką – poznania go osobiście.
Po przepędzeniu wesołego wieczoru w zbyt rozweselonem
towarzystwie młodych i starych, udałem się na odpoczynek, ażeby przebudzić się
– nie zmieniając pozycji w łóżku w chwili porannego przebudzenia się.
30 lipca 1922 r.
Przez cały czas od dnia przyjazdu p. Tęczarowskiego aż
do dzisiaj kontynuowała się nieustająca zabawa dla licznie nagromadzonych
panienek pod kierunkiem jedynego kawalera, posiadającego dar niewyczerpalny do
ich rozweselenia, wyszukując do tego odpowiednie sposoby. Był niem p.
Tęczarowski, urządzający połów na raki, polowania, wycieczki, koncerta itp.
Od dni kilku wybierał się on do wyjazdu do Lwowa, ale
zawsze rozweselone towarzystwo potrafiło go zmuszać do odłożenia takowego na
jutro.
Nareszcie wóz ogromnie długi, po ulegnięciu zdjęciu
fotograficznemu, odwiózł go razem z odprowadzającemi panienkami na stację kolei
żelaznej, gdzie zasępiło się rozpaczające grono, zmuszone z nim pożegnać się.
Dla mnie i mojej żony, jak też dla wszystkich starszych
wiekiem, odjazd p. Tęczarowskiego spowodował dotkliwą stratę, gdyż wszyscy
mieli w nim doradcę w rozwiązywaniu posiadanych zawikłań, któren posiadał
talent do ich rozwiązywania.
Co się tyczy mojej osoby, zajął się on sprawą ułatwienia
wydawnictwa wynalazku archeologicznego, udzielając potrzebnych informacji i
rad, względnie moich interesów.
Talent i wzniosła dusza tej idealnej osoby, wytworzyły w
nim idealną osobę, gotową z zaparciem poświęcać się dla wszystkich, czego
miałem dotykalne dowody. To też był on ukochanym od wszystkich. Wieczór
dzisiejszy przepędziliśmy wszyscy zasmuceni, tak z powodu odjazdu p.
Tęczarowskiego, jak też z chwilowego zasłabnięcia Prozerpiny.
31 lipca 1922 r.
Ostatni dzień pobytu naszego w Bursztynie poświęcony był
zwiedzeniu grobu naszego zięcia, ś.p. Stanisława Jabłonowskiego i wysłuchaniu
żałobnej mszy, odbytej przed ołtarzem, znajdującem się ponad sklepieniem jego
grobowca.
Złamana boleścią wdowa po nim, córka nasza, otoczona
czworgiem aniołków, naszych wnuczek, zanosiła modły, nie dające im spowodować
ulgi – pomimo obecności jej rodziców.
Strata ukochanego męża złamała ją nieukojoną niczem
boleścią. Przez resztę czasu dnia dzisiejszego doznawaliśmy trudu przygotowania
się do dalszej podróży, zbieraniem do kupy i pakowania pakunków.
1 sierpnia 1922 r.
W towarzystwie Wisi, dwóch starszych jej córek: Liny i
Maryli, jak też wnuczki Łuni Potockiej, ruszyliśmy w podróż do Olszyn, ażeby
odwiedzić córkę naszą, Andromachę, ustaloną tam od 2-ch lat z górą.
Dodatek
9 listopada 1922 roku Zygmunt Mineyko wraz z żoną
Prozerpiną – w drodze powrotnej do Aten, zatrzymali się we Lwowie, był już
wieczór, jak pociąg wjechał na stację. Oto, co pisze autor pamiętnika:
9 listopada 1922 r.
... pociąg zatrzymał się we Lwowie. Żona moja pierwsza
rozeznała obecność dwóch ukochanych córek i p. Tęczarowskiego, a w chwil kilka
porwani w ich ramiona, zostaliśmy uniesieni do Krakowskiego hotelu, gdzie udało
się przygotować mieszkanie.
10 listopada 1922 r.
Chcąc dzisiaj rano zaawizować paszporty, ażeby udać się
nazajutrz w dalszą podróż, dowiedzieliśmy się, że Rumunia skasowała ich
konsulat we Lwowie i że skutkiem tego zachodzi potrzeba załatwiania tego
rodzaju operacji, posyłając paszporty do Warszawy, co zmusiło nas na pozostanie
przez czas dłuższy tutaj.
22 listopada 1922 r.
Dnia wczorajszego, po otrzymaniu paszportów
zalegalizowanych z Warszawy, pospieszyliśmy załatwić wszelkie potrzebne
formalności do wyjazdu i pożegnać się z przyjaciółmi.
Potocka przed paroma dniami odjechała do Olszyn z
potrzeby doglądania gospodarki.
Dzisiaj tylko Wisia asystowała nam w podróży z hotelu do
stacji kolei. Zimno, które zadeklarowało się w sposób uporczywy, dokuczało nam
prószeniem w oczy śniegiem, a żona moja i córka, znajdującego się mnie z niemi
w dorożce, starannie okrywały dla zabezpieczenia od przeziębienia.
W sali poczekalnej mieliśmy czas ogrzać się herbatą.
Oczekując na uregulowanie się pociągu, ażeby ruszyć w dalszą drogę, poczułem
pożegnanie się w uściskach z Wisią.”
Powyższy fragment pozwala bliżej poznać polską
mentalność owych czasów, zacny charakter dawnej polskiej szlachty, jej głębokie
przywiązanie do wiary katolickiej i życia rodzinnego.
* * *
Natomiast w listach Zygmunta Mineyki, ułożonych w
ostatnim roku jego życia i dotychczas także nie publikowanych, znajduje się
mnóstwo interesujących szczegółów dotyczących dziejów tego kresowego rodu i
jego koligacji rodzinnych. Tak na przykład w liście do Józefa Mineyki
(1879-1970), będącego synem Bronisława (1846-1887), pan Zygmunt pisał (oryginał
przechowuje się w archiwum rodzinnym Mineyków i Nowickich w Poznaniu):
„Ateny, 6
Lipca 1925 r.
Kochany Kuzynie,
Stosownie do powziętych informacji od Pana Andrycza,
naszego Posła w Atenach, sądzę, że bliskie pokrewieństwo łączy nas ze sobą.
Jestem synem Stanisława, który ze swoim starszym bratem
Józefem ustalili się w Wilnie.”
[Andrzej Nowicki czyni do tych zdań następującą uwagę:
Stanisław Jerzy (1802-1857) i Józef Wincenty (1797 – ?)
dwuimienni synowie Józefa (1754 – ?), reprezentujący familię urodzonych
Mineyków idącą od Woyciecha, drugiego syna Jerzego Mineyki – protoplasty rodu,
który jest zarazem wspólnym przodkiem Zygmunta Mineyki (1840-1925) i Józefa
Mineyki (1879-1970)].
„Przypuszczam, że w osobie Waszej odnajduję wnuka
Józefa, mojego Stryja i ukochanej Stryjenki, z rodu Morykonich, a syna Gerarda,
mojego stryjecznego brata, zesłanego za bunt w Petersburgu studentów na
wygnanie do Archangielska.”
[Przypis A. Nowickiego:
Tu Autor popełnił błąd. Stryjenką była Marta z rodu
Szadurskich. Józef-Wincenty i Marta z Szadurskich Mineykowie mieli dwóch synów:
Gerarda-Adama (1832-1889) i Jana (1836-1846) oraz córkę Kamilkę.
Gerard Adam Mineyko, absolwent Wileńskiego Gubernialnego
Gimnazjum, które ukończył (jako jeden z lepszych) w 1851 roku, był wyznaczony
jako stypendysta Wileńskiego Okręgu Szkolnego na Uniwersytet Moskiewski, na
którym studiował prawo. Po jego ukończeniu (z wyróżnieniem) podjął w 1855 roku
pracę pedagogiczną w powiatowej szkole w Lidzie jako wykładowca historii i
geografii. Minął prawie rok, gdy 31 maja 1856 roku władze carskie nakazały
Gerardowi Mineyce opuścić Lidę i udać się do Archangielska, mianując go tam na
stanowisko starszego nauczyciela miejscowego gimnazjum. Nie była to w dosłownym
znaczeniu zsyłka, po prostu zmuszono go do przesiedlenia się na północ, do
dalekiej guberni, dokąd zsyłano i politycznych, a że uczył lidzką młodzież
historii (polskiej), znalazł się tym sposobem w Archangielsku. Tam 21 stycznia
1863 roku poślubił Aleksandrę, córkę inż. płk. Piotra Iwanowa, z którą miał
czterech synów: Aleksandra, Piotra, Józefa, Romana oraz córkę Marię, dając tym
samym początek tzw. linii „archangielskiej” rodu Mineyków. Gerard-Adam Mineyko
zmarł 19 sierpnia 1889 roku w Archangielsku i jest tam pochowany do dnia
dzisiejszego.]
„Stryjostwo posiadało majątek Jacuny pod Wilnem, gdzie
często gościłem podczas wakacji – bawiąc się z Kamilką, ulubioną stryjeczną
siostrzyczką, o której nigdy nie mogę zapomnieć. Utraciliśmy ją przedwcześnie.
Obecnie utrzymuję stosunek z jej córką.
Gerard Mineyko był około dziesiątka lat starszy ode
mnie, obecnie jestem 86 letnim starcem.
Jeżeli okaże się, że jesteśmy bliscy krewni, chciałbym
zawiązać ścisły stosunek, przerwany skutkiem strasznych przewrotów ostatniego
stulecia, a w każdym razie wiedząc, że gniazdo Rodziny Mineyków znajdujące się
w okolicach Połongi łączy nas wszystkich do jednego mianownika, nie egzystuje
racja zostawania do siebie obojętnym. Dlatego będę oczekiwał na łaskawą
odpowiedź, ażeby uprawiać dalszy ciąg stosunków przyjaznych co najmniej.
Zakompromitowany w rozruchach przedpowstańczych,
kontynuowałem dalszy ciąg nauk wojskowych, rozpoczętych w Szkole Inżynierskiej
Nikołajewskiej w Petersburgu, we Włoszech w Szkole założonej przez
Garibaldiego. W powstaniu brałem udział w oddziale Langiewicza i na Litwie.
Ujęty przez chłopów, zostałem wysłany do kopalń Nerczyńskich. Udało się mnie
uciec, znajdując się w podróży na pieszo z Tomska i dodrapać się do Paryża,
gdzie ukończyłem nauki wojskowe w Akademii Jeneralnego Sztabu. Nie mogąc
powrócić do Polski, pozostałem na tułaczce, zużytkowując udoskonaloną wiedzę na
pożytek obcych krajów we Francji, Turcji i Grecji i na utrzymanie wielolicznej
rodziny.
W Pamiętnikach, znajdujących się obecnie w druku, są
opisane detale mojej peregrynacji. Obecnie pozwalam przytoczyć, że uzyskaną
wiedzę uniwersytecką w Szkole Jeneralnego Sztabu Paryża nie mogłem spożytkować
na pożytek Polski, gdyż podczas rozgrywającej się orężnej tam walki, byłem
obłożnie chory przez parę lat z rzędu. Obliczam jednak odzyskawszy znowu siły,
że w przyszłości – jeżeli nie na polu bitwy – potrafię chociażby w radzie
Jeneralnego Sztabu być zużytkowany z pożytkiem dla Polski.
Zaledwie w 1922 r., odzyskawszy siły, doznałem szczęścia
odwiedzenia odrodzonej Ojczyzny ofiarnością nowego pokolenia, które poruczywszy
sprawę w potężniejsze ramiona, uzupełniło dzieło rozpoczęte przez nas w 1863
roku.
Za spełnienie obowiązku, ciążącego na każdym obywatelu,
zostałem zasypany gradem dobrodziejstw: W roku 1921, 5-go Sierpnia przy
odkryciu Pomnika dla zamordowanych Członków Rządu Narodowego na spadku Cytadeli
Warszawskiej udzielono mnie order „Virtuti Militari”. W roku 1923, dnia 23
Marca zostałem uprawniony do noszenia „Krzyża Walecznych” z jednym okuciem. W
roku zaś 1923, dnia 30 Maja otrzymałem tytuł Doktora honorowego wydziału
filozoficznego na mocy decyzji przez Radę Wydziału Filozoficznego i Senatu
Akademii Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.
Obecnie zamieszkuję w Atenach, wyczekiwując zręczności
do uregulowania finansowych interesów, ażeby przenieść się na stałe do Polski,
gdzie posiadam w Bursztynie córkę Jadwigę Jabłonowską, wdowę po zmarłym Księciu
Stanisławie Jabłonowskim, majorze Pułku Ułanów Księcia Józefa Poniatowsklego,
ażeby tam zakupić w pobliżu małą własność, gdzie będę mógł ustalić mojego syna
Kazimierza, obecnie zajmującym się negocjacją handlową w Atenach, jako
przedstawiciel Targów Wschodnich Lwowa, a w ostatniej chwili mianowany
wiceprezydentem Izby Handlowej Grecko-Polsklej w Atenach. Kazimierz Mineyko
ukończył francuską Szkołę Handlową, jest on najmłodszym moim potomkiem.
Utraciłem dwóch starszych Witolda i Stanisława. Ostatni był ofiarą ostatnich
wojen i jednym z wielkich poetów w Grecji.
Jeżeli nie uda się mnie ustalić około Bursztyna, ulokuję
się w Warszawie albo też około Wilna, gdzie chcieli mnie udzielić kawałek
gruntu, jako posiadającemu order „Virtuti Militari”. Mam odwagę obliczać na
długotrwały jeszcze żywot.
Proszę wybaczyć, że zacząwszy pisać czytelnie,
zakończyłem bazgraniną. Pochodzi to ze zdenerwowania starego żołnierza. Ażeby
zapoznać się dokładniej, załączam przy niniejszym moją fotografię w mundurze
uszytym podczas mojego pobytu w Warszawie w szwalni wojskowej w 1923 roku. Nie
udało się mnie podówczas dowiedzieć się, że znajdujecie się w Stolicy Polski,
ażeby zapoznać się takoż z towarzyszącemi mnie żoną i córką Jabłonowską. Miejmy
nadzieję, że to się uda powtórzyć, a tymczasem przesyłam serdeczne pozdrowienia
tak Panu jako też całej Jego rodzinie Szanownej.
Pułkownik Zygmunt
Gozdawa Mineyko
Dr Honoris Causa.
Weteran 1865 r.
Rue Parnithos 23.
Athénes. Gréce.”
I w jeszcze jednym liście Zygmunta Mineyki (także ze
zbiorów poznańskich), z tamtego okresu znajdujemy interesujące informacje o tej
rodzinie:
„Athénes
Rue Parnithos 23. Gréce
Ateny, 28 sierpnia
1925 r.
Wielce
Szanowny Panie,
Adresując list poprzedni do Pana sądziłem, że wejdę w
stosunek z jednym z synów Gerarda Mineyki, osiedlonych w Archangielsku, nie
przypuszczając, ażebyś Pan studiował z p. Andryczem w Uniwersytecie Rygi.
Omyłka ta dozwoliła mnie zbliżyć się do wielkiej rodziny
Mineyków, zamieszkującej od wieków Środkową Litwę. Uważam zbliżenie moje za
szczęśliwy wypadek, dozwalający przekonać się o należeniu do gałęzi tego samego
rodu, o tyle od Pańskiej oddalonego, że nie zostajemy krewni, mogąc uprawiać
przyjazne stosunki, jakie często zapewniają serdeczniejsze zbliżenie od bliskiego
pokrewieństwa.
Dziękuję Panu, jako też Panu Władysławowi za udzielenie
mnie prawa zawiązania stosunków, jakie nie omieszkam uprawiać, skoro znajdę
zręczność odwiedzać Polskę, licząc, że nie zostanę pominięty, jeżeli weźmiecie
udział w wyprawach odwiedzania Grecji.
Dziękuję też za udzielenie szczegółów genealogicznych
całej gałęzi wielkiej rodziny Mineyków.
Wedle moich wiadomości gałąź, do której należę,
rozpoczyna się od Jerzego, drugiego syna Łukasza.
Obecnie 7 pokoleń nas rozdziela. Od Pana dowiedziałem
się, że od czasów Franciszka, Ojca Tomasza, gałąź do której Pan należysz,
opuściła Żmudź, przenosząc się do Litwy Środkowej, podówczas kiedy dla gałęzi
mojej fakt tego rodzaju dokonał się zaledwie przez mojego ojca Stanisława i
stryja Józefa – co stanowi wielką różnicę, gdyż gałąź, do której należę, nie
posiadała czasu ani środków do poczynienia zasług dokonanych przez gałąź
rodziny Mineyków, posiadających Olbrzymów w osobach dwóch Tomaszów, z których
pierwszy, Pański prapradziad, głosował za udzieleniem Konstytucji 3-go Maja
(splendor, jakim nieliczne rodziny szczycić się mogą), a drugi Tomasz,
Marszałek Szlachty Wileńskiej, uratował Litwę od obruszczenia, walcząc potężnie
przeciwko zdradzie Ogińskiego i całej zgrai przekupionych, co też dokonał z powodzeniem,
podnosząc hart uczuć patriotycznych u szlachty do nadzwyczajnego stopnia, ażeby
zdolną była żądać od cara, odwiedzającego Wilno, powrotu skasowanego
Uniwersytetu i praw autonomicznych. Car opuścił Wilno zdesperowany, widząc, że
kraj uważany przez władze rządowe za wierno-poddańczy, znowu się odrodził.
Obydwu tym olbrzymom, jako też wszystkim członkom
poprzedzającym i należącym do nowszego pokolenia tej rodziny, potężnej w
uczucie patriotyczne i gotowość do poświęcenia krwi i mienia, Ojczyzna zawdzięcza
jej ocalenie i ten rezultat szczęśliwy, że Litwa Środkowa została odrodzona.
Żadna inna rodzina na Wileńszczyźnie nie poniosła tyle
strat i ofiar, pozostając zawsze skromną i gotową do ponoszenia nowych. To zaś,
co ja podnoszę, ocenia już od dawna ludność miejscowa, a w przyszłości
potwierdzi Historia.
Mnie zaś, posiadającemu prawie 100-letnią starość, wolno
jest i dzisiaj wypowiadać prawdę.
Przedtem jeszcze, w pierwszym tomie moich pamiętników,
gdzie wykazuję powody, jakie pobudziły młodzież – do której i ja należałem, do
poczynienia wybuchu powstania, opisuję działalność szlachty, kierowanej przez
Tomasza Mineykę, jako pobudkę do wystąpienia młodzieży do czynu.
Pamiętniki moje udzieliłem do opublikowania w drukami
Warszawskiej Piotra Laskauera już od dawna, a przed kilku dniami zażądałem o
pośpiech. Pamiętniki te składają się z 5-ciu tomików. Dalszy ich ciąg w 3-ch
tomach znajduje się jeszcze w opracowaniu u mnie.
Obecnie obowiązany jestem oświadomić, że gałąź, do
której należę, zachowywała się zawsze patriotycznie. Ojciec mój Stanisław brał
udział w powstaniu 1831 roku i znajdował się w stosunku z Marszałkiem Tomaszem
Mineyką i z Biskupem Wileńskim. Toż samo powiedzieć mogę o moim Stryju Józefie.
Od nich obydwu odziedziczyłem dalszy ciąg pracy.
Co się tyczy działalności pozostałej dotąd na Żmudzi do
dzisiaj licznie tam rozrośniętej mojej gałęzi w osadzie zowiącej się Sorwicie,
jeżeli się nie mylę, czyli Minejkiszki i własnościach znajdujących się w
pobliżu Połągi, wiem dobrze, że znajdowali się oni na czele wszelkich ruchów
patriotycznych.
Mój dziad Józef brał udział, jako oficer, w wyprawach
wielkiego Napoleona i powróciwszy silnie poraniony na Żmudź, imponował
tamtejszemu społeczeństwu przez czas długi, przeżywszy sto lat wieku.
Poznałem, po dokonanej ucieczce z Syberii, w Paryżu
księdza Zygmunta Mineykę, mojego rówieśnika, jednego z naczelników powstania na
Żmudzi, który po odsiedzeniu rekolekcji za zamianę brewiarza na pałasz,
otrzymał prawo kontynuowania funkcji kościelnych. Wkrótce on, z podrzędnej posady,
został podniesiony do godności Proboszcza. Odszukał mnie, studiującego
podówczas w Szkole Generalnego Sztabu, ażeby dopomóc w potrzebach
nadzwyczajnych.
Niestety, ten zacny wojak i kapłan – przyjęty za
Francuza – padł ofiarą niewinną komunistów, którzy pokaleczyli go okrutnie.
Jako inwalida, mając połamane kości, został on wysłany do Salonik pod opiekę i
pielęgnowanie Sióstr Miłosierdzia.
Za pośrednictwem jednej z nich, Polki, nie mogąc pisać,
zawiadomił mnie o swoim nieszczęśliwym położeniu, prosząc, ażebym wysłał mu
małą pomoc pieniężną dla zakupienia tytoniu, gdyż reszta potrzeb jest mu
zabezpieczona.
Zamieszkiwałem podówczas w Epirze. Korespondencja z nami
bardzo krótko się kontynuowała. Pożegnał się on przedwcześnie z tym Światem,
ale pamięć o nim zachowa się na długo na Żmudzi, ażeby przyczynić się do jej
odrodzenia i wydostania ze sztucznie tam uprawianej niewoli
żydowsko-niemiecko-bolszewickiej.
Tego rodzaju działaczy z rodziny Mineyków była wielka
liczba podczas powstania 1863 r., wedle udzielonych informacji przez księdza
Zygmunta.
Matka moja z rodu Szukiewiczów, posiadała Stryja w
osobie Dyrektora Obserwatorium Wileńskiego, autora globusu, jaki został
przeniesiony do Ermitarza w Petersburgu.”
[Przypis Andrzeja Nowickiego:
W tym miejscu jestem zobowiązany wyjaśnić (mam na to
niepodważalne dokumenty), że Autor popełnił tu aż dwa błędy. Po pierwsze: matka
Cecylia pochodziła z rodu Chrzczonowiczów, a po drugie: Dyrektor Obserwatorium
Wileńskiego, ksiądz Szukiewicz był wujkiem Cecylii. Najzwięźlej mówiąc, to
matka Cecylii z Chrzczonowiczów Mineykowej (a babcia Zygmunta ze strony jego
matki) pochodziła z rodu Szukiewiczów, której bratem, a dla Cecylii wujkiem,
był Kazimierz Szukiewicz – dyrektor Obserwatorium Astronomicznego w Wilnie.
Tak więc ów list stał się powodem licznych nieporozumień
co do nazwiska rodowego matki Zygmunta. Ofiarą tego padli wszyscy dotychczasowi
biografowie Zygmunta Mineyki. Nawet ja w drzewie genealogicznym z 1988 roku
podałem błędnie nazwisko rodowe Cecylii, sugerując się właśnie owym listem.
Poprawne nazwisko rodowe Cecylii Mineykowej podała jej
córka (siostra Zygmunta) Rozalia z Mineyków Zasimowska, która na prośbę Jakóba
Gieysztora, autora Pamiętników z lat
1857-1865, podała życiorys swego brata Zygmunta, opublikowany w tomie II na
str. 269 i 270 tychże Pamiętników
wydanych w Wilnie w 1913 roku. Ponadto na wileńskiej Rossie zachował się
okazały pomnik grobu rodziców Zygmunta Mineyki, na którym jest podane właściwe
nazwisko rodowe jego matki Cecylii. Pomnik ten odnalazłem, będąc w Wilnie we
wrześniu 1989 roku.]
„Ksiądz Szukiewicz umarł z melancholii, a globusu
artystycznie wykonanego nie potrafiono odebrać od moskali dotąd.
Ojciec mój posiadał majątek Bałwaniszki w powiecie
Oszmiańskim, a matka dom przy kościele Świętej Katarzyny w Wilnie. Stryj zaś
był właścicielem Jacunów w powiecie Wileńskim.
Posiadałem synów: Stanisława i Witolda. Utraciłem ich
przedwcześnie, Witolda pokaleczonego gruzami walącego się domu, a Stanisława
pochowałem przed 8 miesiącami zaledwie. Stanisław był pierworodnym synem,
ślicznej urody, będąc studentem, został zwycięzcą poetycznego konkursu na
Igrzyskach Olimpijskich w 1896 r. i pozostawił dwa tomiki swoich poezji w
języku greckim, jako też liczne utwory publikowane w pismach periodycznych.
Ukończył on studia lekarskie w Paryżu jako specjalista chorób dziecinnych. W
czasie wielkich wojen był zaangażowany do wojska i kierując szpitalem w
Salonikach, zaraził się na chorobę suchot, której padł ofiarą, mając 49 lat
życia.
Pozostał mnie syn, najmłodszy z moich dzieci, Kazimierz,
mający obecnie 32 lata życia. Ukończył on nauki w Szkole Handlowej francuskiej,
poczem pracował przez lat 9 jako urzędnik w Banku Komercjalnym w Atenach, a od
1922 r. otworzył biuro handlowe. Jest on reprezentantem firmy lamp elektrycznych
stowarzyszenia „Wertex” i wielu innych stowarzyszeń, zostających w stosunku do
elektryczności, w Szwecji i Niemczech. We Francji przeprowadza negocjacje, jako
też w Ameryce dla zakupu automobili. Wszystko zapewnia mu znakomitą pozycję,
wielką wziętość i obszerny kredyt we wszystkich bankach Ateńskich.
W ostatnim czasie został on wybrany na Wiceprezydenta
Izby Handlowej Polsko-Greckiej, która wkrótce gotuje się do rozpoczęcia pracy.
Jeszcze w 1922 roku Kazimierz został zaangażowany przez
liczne fabryki i zakłady Polskie do rozpoczęcia pracy, otrzymując ich
reprezentacje, ale wszystko to rozwiało się na niczem z powodu braku umowy
handlowej. Syn mój zmuszony był zwracać wysyłane próbki, za które żądano
opłacenia ceł w wartości 10 razy większej.
Kazimierz posiada biuro pomocnicze w Wiedniu i często
tam dojeżdża. Jeżeliby się zdążyło, żeby odwiedził Warszawę, przedstawiam go
Panu jako osobę posiadającą wszelkie zalety moralne i gotowość służby na
pożytek Polski.
Dwie córki moje wydałem za Polaków: Potockiego i
Jabłonowskiego. Wdowa po ś.p. Księciu Stanisławie Jabłonowskim, córka moja
Jadwiga, wydawała starszą córkę Karolinę za mąż z p. baronem Adamem Heydlem,
synem Franciszka Heydla i Melanii z hr. Dzieduszyckich, w dzień 11 Sierpnia,
kiedy ja, świątkując powyższą uroczystość, otrzymałem list pożądany od
Szanownego Pana, niecierpliwie oczekiwany, co podwoiło uciechę.
Jedną z moich córek, Cecylię, wydałem za mąż za p. Johna
Williama Quinn’a, potomka królów Irlandskich, profesora Uniwersytetu w
Waszyngtonie, który obecnie zamieszkuje w dobrach posiadanych w Schprigfildzie,
pędząc życie prywatne, zajęty gospodarką. Syn ich, noszący imię Zygmunt
Mineyko-Quinn, razem ze swemi rodzicami odwiedził mnie na wiosnę. Posiada on
już 20 lat wieku i zupełnie jest podobny do mojego syna Kazimierza. To samo
dzieje się z innym chłopcem zrodzonym ze związku mojej czwartej córki z
Grekiem, który jest moim portretem we wszelkich detalach. Dowodzi to wielką
przewagę mojej rasy ponad grecką i amerykańską.
Po ojcu moim, mającym większą ilość zrośniętych żeber w
jedną całość i siłę łamania podkowy, odziedziczyłem wielką żywotność. W 1912 r.
podczas wojen, na pieszo wdrapywałem się na wysokie góry, a w 1917 r.
posiadałem siły młodzieńcze. Użycie niestosownego lekarstwa podówczas, pozbawiło
mnie sił posiadanych nadal, pozbawiając możliwości wzięcia udziału w wojnie
odrodzenia Ojczyzny, do czego posiadałem większe prawa od wielu innych jako
oficer Generalnego Sztabu, który ukończył Uniwersytet Wojskowy w Paryżu, czyli
„Ecole d’Application d’Etat Major” i miał okazję nabyć wprawę w licznych
wojnach następnie z powodzeniem. Dzisiaj opłakuję, że zestarzałem
przedwcześnie.
Żona moja, Prozerpina [Persefoni Manaris], greczynka,
córka Manarysa – wielkiego matematyka i profesora Uniwersytetu, ukończyła swoje
studia w Klasztorze sióstr de Compassion w Korfu. Związek ten, spowodowany
wzajemną miłością, uszczęśliwił nas obojga, udzielając dzieciom naszym wzorowe
wychowanie.
Przed dwoma laty świątkowaliśmy złote wesele, a obecnie
pielęgnowany jestem przez ukochaną małżonkę, która posiada już 72 lata wieku, a
zachowuje nadal rysy posiadanej piękności, jakie się przelały w sukcesji na
niektóre z moich córek, a szczególniej na Jabłonowską i Saffo, zamężną za
Grekiem.
Żona moja stała się prawdziwą Polką i marzy ciągle o
prędszem przeniesieniu się naszym na stałe do Kraju.
To jest wszystko, co mogłem powiedzieć o moim
potomstwie.
Posiadałem brata Eustachego, który ucierpiał po
wypadkach 1863 roku, zostając na wygnaniu przez lat dziesięć. Pozostał po nim
syn, noszący moje imię, o którym nie wspominam, jako poróżniony od dawna.
O tym, że ś.p. Ojciec Pański Bronisław brał udział w
powstaniu, wiedziałem od p. Sulistrowskiego, zostającego na wygnaniu w Tomsku i
od Wysłoucha w Paryżu, którego byłem instruktorem w 1860 r. w Szkole Wojskowej
Polskiej w Genui, założonej przez Garibaldiego, a kierowanej podówczas przez
Generała Mierosławskiego.
Proszę szanownego Pana o przesłanie obecnego listu do
przeczytania Panu Władysławowi, co uwolni mnie od powtarzania tej samej treści
listu. Ja zaś, korzystając z udzielonego mnie pozwolenia zawiązania stosunków,
zobowiązuję się następny list zaadresować do Pana Władysława.
Przypominam sobie Aleksandra Oskierkę w Gimnazjum
Wileńskim, imponującego nam młodszym swą dziarską postawą, wszyscy chcieliśmy
go imitować. Wiem, że był on wysłany na Sybir. Nie wiem, kiedy powrócił i czy
żyje?
Przesyłam powinszowanie Panu Władysławowi za powodzenie
i awans najstarszego syna, co udowadnia, że Polska poczyni wielki postęp, mając
zapewnioną waleczność przyszłego pokolenia, co też potwierdził Pan Aleksander.
Całując rączki Szanownej Mamie Państwa, jako też ich
Małżonek, proszę przyjąć ode mnie, żony, syna Kazimierza i całej rodziny
najserdeczniejsze pozdrowienia, jako też wyrazy najgłębszego szacunku.
Sługa
Zygmunt Gozdawa
Mineyko
Rue Parnithos 23
Athénes
P.S.
O synach Gerarda Mineyki troszczyłem się, chcąc ich
ocalić – jeżeli jest możliwem – od obrusienia.
Wszelkie stosunki rodzinne z Gerardem były zerwane z
powodu, że się ożenił z Rosjanką.”
Warto
jeszcze zaznaczyć, że w roku 1923 Z. Mineyko otrzymał rangę pułkownika Wojska
Polskiego, Krzyż Walecznych oraz doktorat honoris causa Uniwersytetu Jana
Kazimierza we Lwowie.
Na
marginesie dodajmy, że Z. Mineyko był dziadkiem (poprzez córkę Zofię, żonę Georgiosa
Papandreuo), wybitnego polityka greckiego, prezydenta tego kraju Andreasa
Papandreauo (1919-1996).
Zmarł
Zygmunt Mineyko 27 grudnia 1825 roku, w wieku lat osiemdziesięciu pięciu, tuż
przed zamierzonym powrotem do Polski.
Wnuczka
Zygmunta Mineyki Ludwika w liście z Aten do Andrzeja Nowickiego 30 grudnia 1989
roku wspominała: „Po świętach Bożego Narodzenia 27.XII.1925 roku po obiedzie
Dziadzio pisał swoje pamiętniki, w pewnej chwili dostał atak serca, położyłyśmy
Jego na łóżko. Lewą rękę dałam na plecy, a prawą położyłam na sercu i czułam
bicie serca. Dziadzio mówił: „nie chcę umierać, chcę zwalczyć śmierć, Toni,
żono moja ukochana, dzieci moje”... Twarz mu się skurczyła z bólu i serce
przestało bić. Szlochałam. Mój ukochany Dziadzio nie żył. Ryngraf, który miał
na łóżku, z Matką Boską Ostrobramską położyłam Mu na sercu na cmentarzu.
Ryngraf dała matka Dziadzia mego, gdy szedł na Syberię. W pamiętniku pisze
„kapliczka”, gdyż nie mógł sobie przypomnieć nazwy „ryngraf”...
Liczne
periodyki polskie i greckie zamieściły nekrologii, w których streszczały życie
tego znakomitego męża i bardzo pochlebnie oceniały jego dokonania na niwie
nauki i techniki. Tak „Tygodnik Ilustrowany” pisał 27 lutego 1926 roku w
tekście podpisanym „B.J.K.”:
„Przed kilku dniami sędziwy weteran zmarł nagle w
Grecji, przypomnienie więc jego trudów poniesionych na ołtarzu Ojczyzny niech
będzie hołdem, złożonym nad świeżą jeszcze mogiłą.
Ś.p. pułkownik Mineyko urodził się w 1840 roku w Wilnie.
Po ukończeniu gimnazjum wstąpił do Wojennej Szkoły Inżynieryjnej w Petersburgu,
gdzie spotkał się z całym szeregiem wybitnych patriotów polskich, przez których
w 1861 roku został wciągnięty do tajnej organizacji, podlegającej Komitetowi
Centralnemu w Warszawie.
Przez tę organizację Mineyko został wysłany do Wilna,
gdzie brał czynny udział w organizowaniu społeczeństwa do przyszłych walk.
Ścigany jednak przez policję rosyjską za udział w manifestacjach, przekradł się
do zaboru austriackiego, a następnie udał się do Rumunii i Turcji.
Po licznych trudnościach przejechał z Konstantynopola do
Włoch i tam w sierpniu 1861 roku wstąpił do polskiej szkoły wojskowej w Genui,
założonej przez Garibaldi’ego.
Na wieść o wybuchu powstania grupa wychowańców tej
szkoły ruszyła do kraju.
Mineyko z towarzyszami dotarł do obozu dyktatora
Langiewicza i tam chrzest bojowy odebrał w bitwach pod Chrobrzem i
Grochowiskami, gdzie na czele oddziału kosynierów kilkakrotnie atakował
piechotę rosyjską, biorąc jeńców i zdobycz.
Mineyko po rozbrojeniu przez Austrjaków oddziałów
Langiewicza udał się do Krakowa, skąd z rozkazu Rządu Narodowego przekradł się
do Wileńszczyzny, aby wzniecić w powiecie Oszmiańskim ruch powstańczy.
W Wileńszczyźnie murawiewowska policja i wojsko
rosyjskie ścigały, tropiły i rozbijały oddziały powstańców, znęcając się nad
niemi w nieludzki sposób. Losowi temu uległ też zawiązek oddziału Mineyki, a
sam on został ujęty podstępnie w leśniczówce w Reliszkach i wydany w ręce
żołnierzy rosyjskich. Pobili i pokaleczyli go oni tak, że władze rosyjskie
umieściły zmasakrowanego powstańca w więziennym szpitalu w Oszmianie. Nie dość
jednak było moskalom znęcania się nad bezbronnym powstańcem, bo gdy
przewieziono go do Wilna, pobito go znowu w tak straszny sposób, że z upływu
krwi i krwotoku wewnętrznego stracił przytomność. Rzucono go wtedy z
nieopatrzonemi ranami w podziemia arsenału w Wilnie, a następnie skazano na
śmierć przez powieszenie. Egzekucja nie mogła się odbyć, bo Mineyko z ran i
upływu krwi nie mógł utrzymać się na nogach. Odesłano go więc do szpitala
więziennego.
Czas leczenia się Mineyki w szpitalu wykorzystała matka
jego i, za olbrzymią na owe czasy łapówkę w sumie 9-ciu tysięcy rubli, uzyskała
ułaskawienie syna. Zamiast kary śmierci skazano Mineykę na 12-cie lat ciężkich
robót w kopalniach Nerczyńskich na Sybirze.
We wrześniu 1863 roku przewieziono ledwo wyleczonego
powstańca koleją do Moskwy, skąd już resztę drogi na Sybir odbywał pieszo w
gronie 400-tu skazanych, jak on, powstańców. Droga to była straszna i długa,
wiodąca przez Kazań, Permę, Orenburg, Tobolsk i Tiumeń.
W marszu tym Mineyko był skuty jednym łańcuchem ze
skazanym na osiedlenie w Tomsku Strumiłłą i gdy ten zmarł w drodze, Mineyko
zamienił dokumenty osobiste. Nazwisko Mineyki wykreślono ze spisu jako
zmarłego, on zaś, pod nazwiskiem Strumiłły osiadł w Tomsku, dokąd przybył
wczesną wiosną 1864 roku.
W Tomsku zajmował się szyciem czapek, czego nauczył się
w drodze, oraz wyrabiał kwiaty z wosku. Handlując swemi wyrobami, zdołał przez
kilka miesięcy zebrać tak pokaźną sumę, że kupił wóz z parą koni i wraz z
zesłanymi powstańcami Okińczycem i Waszkiewiczem rozpoczęli ucieczkę z Tomska.
Lecz już w Tiumeniu ścigani przez władze rosyjskie porzucili wóz z końmi i
piechotą, kryjąc się po lasach, wędrowali dalej nocami. Szczęśliwie dobrnąwszy
do Petersburga, za fałszywym paszportem wyjechał do Paryża.
W gościnnej Francji rozpoczyna znowu życie jako wolny
człowiek. Wstępuje do Akademii Sztabu Generalnego, którą ukończył w roku 1868,
poczem został profesorem fortyfikacji w polskiej wojskowej szkole w Tuluzie
oraz pełnił funkcje sekretarza Towarzystw Wojskowych Polskich.
Po roku 1870 w rozgromionej i zniszczonej Francji
zabrakło miejsca dla licznych emigrantów polskich, rusza więc Mineyko do
Turcji, gdzie jako inżynier wojskowy buduje koleje żelazne z Nikopolisu do Plewny
i z Konstantynopola do Iszmitu. W dalszem poszukiwaniu pracy, która by mu
zapewniła utrzymanie, przyjmuje posadę inżyniera w Epirze, Tessalji,
Południowej Albanji.
Kim nie był i czego nie robił ten bohaterski weteran z
pod Chrobrza i Grochowisk!
W 1888 r. wypracował plany i przeprowadził regulację
koryta rzeki Hermesu, która zamulała port Smyrnę; był wysłany do Angory przez
sułtana tureckiego, jako jego nadzwyczajny inspektor dla uregulowania
komunikacji.
Od 1891 roku przeniósł się jednak na stałe do Grecji,
gdzie objął w całym tym kraju kierownictwo nad robotami hydraulicznemi. W
latach 1896, 1897 i 1912 brał czynny udział w wojnach wyzwoleńczych Greków,
jako jeden z wybitnych organizatorów Sztabu Generalnego Greckiego.
W 1922 roku Wódz Naczelny odznaczył ś. p. pułkownika
weterana Mineykę orderem „Virtuti Militari” V kl. i „Krzyżem Walecznych”, gdyż
zgasły weteran był jedną z tych świetlanych postaci, które dobro Ojczyzny za
cel swego życia stawiały.
Cześć Jego pamięci!”
B. J. K.”
Docent
Uniwersytetu Grodzieńskiego, zasłużony historyk Borys Klejn m.in. pisał w 1985
roku w gazecie „Grodnienskaja Prawda” o Z. Mineyce: „Co wiemy o jego potomkach?
Miał siedmioro dzieci. Córka Zofia wyszła za mąż za znanego działacza
politycznego Georgiosa Papandreu. Z małżeństwa tego w 1919 roku urodził się syn
Andreas, w którego życiu było niemało wydarzeń przypominających burzliwy, pełen
niebezpieczeństw los dziada: represje sił reakcyjnych, wygnanie, więzienie po
zamachu „czarnych pułkowników”, ale też wybitne osiągnięcia. Andreas Papandreu
jest liderem rządzącej partii Ogólnogrecki Ruch Socjalistyczny (PASOK) i
aktualnie premierem Grecji. Pod jego kierownictwem kraj wkracza na drogę
głębokich przeobrażeń demokratycznych, prowadzi pokojową politykę zagraniczną”.
* * *
Nie
wszystko, co napisał Z. Mineyko zostało na dzień dzisiejszy opublikowane. Około
pięćdziesięciu tomów rękopisów, przeważnie dzieł historycznych, przechowuje się
obecnie w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie.
Niniejszy
szkic wypadałoby, być może, podsumować cytując słowa z pisma Polaków greckich
„Kurier Ateński” (nr 119 z września 1998 roku): „Zygmunt Mineyko to jedna z
tych postaci, które najmocniej wiążą nasze kraje... Zapisał się w historii jako
wyjątkowo zdolny, zasłużony strateg i inżynier, archeolog, a przede wszystkim
żołnierz – wierny do końca obu swoim ojczyznom, oraz... pogodny, skromny
człowiek. W jakiś sposób dla nas – Polaków tu mieszkających – powinien być on
szczególnym patronem. Był przecież niezwykłym przykładem na to, jak można
zachować swoją polskość służąc gościnnemu państwu, a swoim zachowaniem osiągnąć
powszechny szacunek dla naszego kraju za granicą. Liczni potomkowie Mineyki
żyją współcześnie w Polsce i w Grecji”...
* * *
Oczywiście,
Z. Mineyko nie był jedynym wybitnym przedstawicielem tego rodu. Do
utalentowanych pod względem literackim osób należą tu m.in. Józef Mineyko,
autor Wspomnień z dawnych lat,
(wydanych w serii „Biblioteka Narodowa” przez Ossolineum w 1997 roku); jak też
Stanisława z Mineyków Nowicka, autorka wydanej w Poznaniu (1999) bardzo
wzruszającej książki pt. W Oszmiańskim
Powiecie dawniej i dziś, poświęconej tragicznym losom tej rodziny, jak też
szerzej polskiej ludności kresowej w XX wieku.
* * *
Dotychczas
dzieje rodziny Mineyków zostały opisane częściowo – choć najpełniej – dzięki
wysiłkom p. Andrzeja Nowickiego, wnuka Zygmunta, a syna Stanisławy z Mineyków
Nowickiej, który w liście do autora tej książki z 29 maja 1999 roku pisał: „W
latach 1989-1996 jeździłem dużo po Kresach Wschodnich (od Dźwiny aż po Dniestr
na Podolu), zaś w latach 1996-1998 penetrowałem Grecję – szukając to tu, to tam
śladów po moich przodkach Mineykach. Imponującym plonem tych wojaży są przede
wszystkim zdjęcia i nawiązanie licznych kontaktów – nierzadko przyjacielskich.
(...)
Chciałbym
kiedyś dotrzeć do Archangielska, gdzie Mineykowie też zapuścili swoje korzenie.
Gerard Adam, który po ukończeniu Uniwersytetu Moskiewskiego podjął w 1855 roku
pracę pedagogiczną w powiatowej szkole w Lidzie – gdzie nauczał młodzież
historii i geografii – dostał w dniu 31 maja 1856 roku nakaz opuszczenia Lidy i
udania się do Archangielska, gdzie został mianowany na stanowisko starszego
nauczyciela miejscowego gimnazjum. Tam 21 stycznia 1863 roku poślubił
Aleksandrę, córkę inżyniera-pułkownika Piotra Iwanowa, z którą miał czterech
synów: Aleksandra, Piotra, Józefa, Romana oraz córkę Marię – dając tym samym
początek tzw. linii „archangielskiej” rodu Mineyków. Gerard Adam zmarł 19
sierpnia 1889 roku w Archangielsku. O potomkach jego nic nie wiem poza tym, że
Piotr Gerardowicz miał córkę Ksenię, późniejszą Gemp. Podobno ojciec Kseni,
Piotr Mineyko, budował port w Murmańsku, a Ksenia badała dno Morza Białego”.
Tyle
p. Andrzej Nowiski z Poznania, wnuk Zygmunta Mineyki.
Tymi
też słowy kończymy nasz tekst o jednym z wielkich synów naszej ziemi.
Pancerzyński
Na cmentarzu Rossa
w Wilnie spoczywa kilku przedstawicieli szlachetnego rodu zacnych panów
Pancerzyńskich. Rodzina ta, używająca herbu Trzaska, wywodziła się z Polski
Środkowej, jej gniazdem była miejscowość Pancerzyn w powiecie ostrołęckim,
gdzie występuje już w wieku XVI. Nieco później spotyka się jej odgałęzienia
także na ziemiach wielonarodowościowego Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Władcy
Rzeczypospolitej przez kilka stuleci skierowywali na ziemie wschodnie najlepszy
element genetyczny spośród narodu polskiego. Wymagały tego zarówno potrzeby
wewnętrznego rozwoju tej części Kraju, względnie mniej zaawansowanego w sferze
cywilizacji i kultury niż Korona, jak i konieczność ciągłego gaszenia polską
krwią nieustannie gorejącej granicy z Moskwą, Tatarami, Turcją.
Gdyby nie unia z
Polską, W. Ks. Litewskie najprawdopodobniej przestałoby istnieć jeszcze w
czasach Iwana IV Groźnego, a już z pewnością Aleksego Michajłowicza, w połowie
XVII wieku, kiedy to po jedenastu latach moskiewskiej okupacji – zanim wojska
polskie wyparły najeźdźców – ludność W. Ks. L. straciła 48% swego stanu... Co
prawda, w końcu XVIII wieku Rzeczpospolita polsko-litewsko-ruska została
zmiażdżona przez swych mocniejszych sąsiadów, to jednak narodowość litewska,
białoruska i ukraińska zostały obronione i zachowane, a zniszczenie ich stało
się sprawą nadzwyczaj trudną. (Stąd też owa mściwa i bezwzględna nienawiść
caratu rosyjskiego do wszystkiego co polskie)...
Wśród potoku
rycerstwa polskiego, ciągnącego na wschód, znaleźli się i Pancerzyńscy. W 1674
roku w powiecie oszmiańskim zapisy metryczne odnotowywują Jerzego
Pancerzyńskiego, w kowieńskim – Jana.
4 października
1765 roku do pospolitego ruszenia obywateli powiatu grodzieńskiego m.in. stanął
„wielmożny jegomość pan Karol Pancerzyński, sędzia grodzki Mozyrski z Wielkiey
Zubrzycy na koniu karogniadym we wszelkim należytym porządku, jak do woyny”. (Akty izdawajemyje Wilenskoj
Archeograficzeskoj Komissijej, t. VII, s. 401). Po kilkunastu latach tenże
pan ma już tytuł miecznika mozyrskiego...
9 kwietnia 1693
roku szlachta brzeska zgromadzona na sejmiku lokalnym rozpatrzyła problem
różnych form bandytyzmu, przy czym świadkowie rozbojów „ręce poucinane
prezentowali” jako corpus delicti. Odpowiedzialnym za bezpieczeństwo ruchu na
trakcie Kobryńskim mianowany został Stanisław Rusiecki, kasztelanic miński, a
uchwałę podpisał m.in. Dominik Korzeniewski, Adam Hruszewski, Piotr Mikołaj
Pancerzyński, Wojciech Kochański, Jerzy Grek...
Niekiedy mówi się
o tym, iż rzekomo Polacy w czasach pierwszej Rzeczypospolitej polonizowali
Litwę, Białoruś i Ukrainę. Jest to oczywiste nieporozumienie. Stanowili tu
zauważalny odsetek ludności, który jednak w sferze aktywności kulturotwórczej
przejawiał nieproporcjonalnie wysoką energię. Dlatego właśnie bardzo wiele
pamiątek kultury na tych ziemiach (świątynie, edytorstwo, pisarstwo,
szkolnictwo, malarstwo, muzyka itp.) zostało stworzonych przez Polaków i
zachowało charakter polski. Lecz ludziom tym nigdy nie chodziło o domniemane polonizowanie
kogokolwiek, oni po prostu ofiarnie pracowali i dzielnie walczyli tam, dokąd
ich skierowywał król i wielki książę. Powiemy więcej, po zadomowieniu się na
ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego zawzięcie bronili oni odrębności jego
od Korony, uważali się i uważani byli za „Litwinów” (Lithuani) w sensie
przynależności państwowo-organizacyjnej.
W instrukcji
deputatom udającym się na sejm do Warszawy szlachta brzeska (nazwiska:
Krzysztof Dunin Rajecki, Michał Jan na Potoku Potocki, Wincenty Kościuszko
Siechnowicki, Kazimierz Trembecki, Michał Jankowski, Andrzej Bronikowski, Jerzy
Niepokojczycki, Jerzy Grek, Mikołaj Pancerzyński itp.) nakazywała, by posłowie
strzegli ekonomicznej i wszelkiej innej niezależności W. Ks. Litwy od Korony
Polskiej: „Cne narody korony Polskiey y w.x.Lit., jako per unionem przyszli in
aequalitatem także huic aequalitati zda się derogare, gdy ekonomia w.x.Lit y
inne stołowe dobra w różnych ichmciów panów koronnych administratii chodzili;
domówić się mają ichmć panowie posłowie nasi, ażeby pactis conventis futuro
principi obwarowano było, aby ekonomie w.x.Lit. przez samych tylko indigenas
possesionatos administrowane zostawały; a contracty o te dobra ekonomiczne
ażeby były stanowione przez podskarbiego w.x. Litewskiego”.
Polacy,
mieszkający w Wielkim Księstwie byli głównym motorem sprzeciwu przeciwko
napływowi z Polski na ziemie wschodnie mało wartościowego elementu
„zarobkowego” – awanturniczego, parweniuszowskiego, niepoważnego, głupiego.
Na ziemiach
kresowych zjawiają się niekiedy Pancerzyńscy i w kronikach sądowych; wiadomo,
życie jest życiem, a żaden człek, jak dotychczas, aniołem nie został. 9 grudnia
1716 roku pan Marcjan Hurko, skarbnik i pisarz grodzki województwa witebskiego,
zaskarżył w sądzie Leona Pancerzyńskiego, swego siostrzeńca, który przybywszy z
papierami urzędowymi od prałata białoruskiego Aleksandra Pancerzyńskiego, upił
się w majątku Hurków Falkowiczach i nabroił rzeczy zupełnie nieprzyzwoitych.
Oto – jak głosi skarga – „śmiał y ważył się kryiomym trybem, na dyzgust y
oppressyą tak wielkiego imienia wielmożnych małżąków, niewiasty profanować,
kędy dzieci w osobliwym pokoiu swóy wczas miały, niewiast uczściwych,
szlachcianek rodowitych gwałcić usiłował. Zkąd krzyk, hałas wszczoł się za
przestraszeniem małych dzieci w pokoiu.”
Gospodyni, pani
Zofia Hurkowa, przybiegła na hałas i „dopraszała się, aby precz od uczściwych
niewiast jm pan Pancerzyński odstąpił y do wczasu na mieysce zwylkłe daney
pościeli, jako gościowi, szedł. Tenże wyuzdanym będąc, niepohamowanym w
przedsięwzięciu swoim, uszczypliwym językiem, zawziowszy się do złego uczynku,
lżyć, sromocić panią domu, w stanie błogosławionym będącą, zaczął.” Wreszcie
„po nieprzyjacielsku, kryminaliter postępuiąc, pięńścią w gembę dawszy, potym
sromotnymi słowami... udespektował, że w tym momencie, od uderzenia,
przestrachu y słów plugawych, uszczypliwych, nieuczściwych obumierać musiała y
płód męzki ciężko, z utratą zdrowia przez takowy kryminał y swawolą, z okazyi
jm. pana Pancerzyńskiego, poroniła. Przez co śmiertelnie obumierając z takiego
ciężkiego paroxyzmu, osierocaiąc maluchne dwoie dziatek swoich, dotąd w
ciężkiey słabości mdleiąca zostaie y Pan Bóg wie, ieżeli żywa być może.” Nie
dość na tym, że zbił brzemienną niewiastę, to jeszcze i męża jej, gospodarza domu
tak gościnnego, omal nie porąbał, ale „ze snu obudził i strachem nabawił”.
Wątpliwe też, czy został należycie ukarany, bo stryja miał wpływowego, a i sam
był – na trzeźwo – nie w ciemię bity. Rodzina Hurków jednak, chociaż polska,
nabrała na zawsze wstrętu do „zamętu polskiego”. (Istoriko juridiczeskije matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig
Witebskoj i Mogilewskoj gubernii, t. 23, s. 259-262).
Ale, oczywiście,
nie tylko z powodu tego rodzaju czynów przeszli Pancerzyńscy do historii, wręcz
odwrotnie, świadectw podobnej ich „działalności” jest o wiele mniej niż np.
takich rodzin jak Kościuszkowie, Piekarscy, Przewalscy, czy inni bracia
–szlachta. Z tego rodu pochodził m.in. Karol Piotr Pancerzyński, który w
pierwszych dziesięcioleciach XVIII wieku był sufraganem wileńskim, kantorem
Białej Rusi, potem biskupem smoleńskim (od 1710) i wreszcie biskupem wileńskim
(od 1724 do zgonu w 1729 roku). To o nim odnotowali współcześni, iż „w
interessach tak kościoła swego jako i ojczyzny dzielny, wszystkim miły” był.
Ludwik
Pancerzyński (zm. po 1812) posłował na Sejm Czteroletni, był marszałkiem
szlachty guberni grodzieńskiej. Po rozbiorach losy członków tej rodziny były,
oczywiście, bardzo różne. Ktoś pozostawał na ziemi ojczystej, miał tu wszystkie
ruchy skrępowane, a możliwości samorealizacji nader ograniczone.
(Lista urzędników wyznania katolickiego,
zwolnionych ze służby ze względu na polityczną nieprawomyślność od roku 1863 i
zamieszkałych w guberni grodzieńskiej z pojaśnieniem jaki ma każdy z nich
środki do życia (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr 181) z listopada
1866 roku zawiera m.in. nazwisko: „Koleżski registrator Jan syn Aleksandra
Pancerzyński. Utrzymuje się z opłat za swobodne wynajmowanie się do różnych
posług”.)
Ktoś znów udawał
się po nauki i do pracy w głąb Imperium Rosyjskiego i znajdował tam nieraz
warunki bardziej sprzyjające niż na ziemi ojców.
Jednym z nich był Czesław Pancerzyński, znany w swoim
czasie geolog, mineralog i finansista. Po ukończeniu studiów zamieszkał w
Rosji. Był członkiem Towarzystwa Mineralogicznego w Petersburgu, należał do
ścisłej czołówki rosyjskiej w tej dziedzinie i jako taki bawił nieraz w
naukowych celach we Francji, Niemczech, Belgii. Przez kilka lat pełnił funkcje
dyrektora laboratorium chemicznego przetapiania złota w Jekatierinburgu.
Brał czynny udział
w życiu kulturalnym i organizacyjnym Polaków w Rosji. A życie to nie było
łatwe. Tak np. w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku w Moskwie mieszkało około
20 tysięcy Polaków (nie licząc 30 tysięcy służących w wojsku). Mieli tu swój
kościół, Dom Polski, Towarzystwo Dobroczynności, organizację „Sokołów”, związek
kobiet, towarzystwo kulturalne „Lutnia”, szkółkę koedukacyjną. Na pozór
sytuacja wyglądała nieźle. Chociaż problemów było niemało. „Świat” (nr 6, luty
1911) pisał: „Co prawda, nie wszyscy Polacy złączeni są i zorganizowani, nie
wszyscy biorą udział w zbiorowym życiu polskim w Moskwie, jednak śmiało
powiedzieć można, że większość Polonii zna się i utrzymuje stosunki. Gdyby nie
koterie i koteryjki, które wszędzie i zawsze prześladują nasze zbiorowe życie i
sączą jad rozkładu, życie kolonii polskiej w Moskwie można by uważać za dobrze
i zdrowo zorganizowane, kolonia polska bowiem ma tu już swoje tradycje i
historię oraz szereg instytucji, ujmujących jej zbiorowe życie w pewne karby i
porządek.
Jak zwykle na
obczyźnie, a szczególnie w głębi Rosji, głównym punktem oparcia dla polskiej
mowy i kultury jest Kościół i parafia.
Tu najbardziej
czynnym i otoczonym ogólnym uznaniem i miłością kolonii polskiej jest
ksiądz-dziekan Antoni Wasilewski, już od dłuższego czasu gorliwie spełniający
ciężkie obowiązki kapłana na obczyźnie. Ciężkie to, zaprawdę, obowiązki biorąc
pod uwagę liczebność wiernych, a do tego jeszcze stałe jątrzenie parafian przez
zwartą klikę Litwinów, którzy i tu w Moskwie prowadzą antypolską kampanię,
przenosząc ją na grunt kościelny i uciekając się do pamfletów i paszkwilów,
drukowanych w brukowych pisemkach moskiewskich i skierowanych przeciw dostojnej
osobie Kapłana-Polaka. Należy z góry przypuszczać, iż wszelkie zakusy
litewskie, wobec liczebnej proporcji Polaków i Litwinów (Katolików – Litwinów
jest podobno około 2 tysiące) spełzną na niczym i polski kościół, wraz ze
szmatem kościelnej ziemi i towarzystwem dobroczynnym, ufundowanym za polskie
pieniądze, zostanie słusznie w polskich rękach”... Chodzi o to, że klerykałowie
litewscy zażądali od władz moskiewskich i od społeczności polskiej, która za
swe pieniądze kościół wzniosła, aby nabożeństwa w tej świątyni odbywały się w
połowie po litewsku oraz by Litwini stali się – ni z tego, ni z owego – jej
współwłaścicielami. A gdy Polacy tym roszczeniom się sprzeciwili, wodzireje
Litwinów wszczęli gwałt, że oto Polacy „uciskają i prześladują” Litwinów, nawet
w Moskwie pozbawiają ich praw obywatelskich...
(Przypomina mi się
w tym miejscu pewna audycja Telewizji Litewskiej z grudnia 1988 roku, kiedy to
pokazywano grupę złodziei i malwersantów z Kowna, pracujących w dużym sklepie
spożywczym. Gdy organa milicyjne odkryły na zapleczu placówki handlowej potężne
zapasy „deficytu”, najwidoczniej przeznaczonego do „realizacji” nielegalnymi
kanałami, jeden z przywódców złodziejskiej szajki zaczął usprawiedliwiać swe
postępowanie względami „patriotycznymi”: „Chowałem deficytowe wyroby przed
Polakami, którzy tu przyjeżdżają i wszystko wykupują nie zostawiając nic dla
Litwinów”... Byłby to bodaj kiepski żart antylitewski, gdyby nie fakt, że
audycję oglądały setki tysięcy telewidzów... Ku zaszczytowi organów śledczych
trzeba powiedzieć, że nie podchwyciły „patriotycznego wątku” i, widocznie,
postąpiły ze złodziejami według litery prawa. Lecz sam ten „wątek”, jakże jest
znamienny dla owej niezniszczalnej złodziejskiej psychologii).
Krzewicielami
antypolonizmu wśród ludności litewskiej na przełomie XIX-XX wieku byli
poszczególni księża-klerykałowie i nauczyciele (inteligenci w pierwszym
pokoleniu), naiwni, „zaprogramowani” w Petersburskiej Akademii Duchownej przez
tajniaków carskiej ochranki. To oni byli przede wszystkim nosicielami i
krzewicielami „nacjonalistycznego syfilisu”... W miasteczku Szyrwinty, na
zachód od Wilna, w 1910 roku mieszkało 2 tys. Litwinów i 8 tys. Polaków. A mimo
to jeden z okolicznych księży „patriotów litewskich” otwarcie mówił: „Lepiej
poświęcić mogiłę psa niż Polaka!” I nie poświęcał!...
Szczególnie ostre
starcia między Litwinami a Polakami rozgorzały na przełomie XIX-XX wieku wokół
problemu Wileńszczyzny. W pierwszych latach XX wieku sami księża-Litwini
przeprowadzili w Wilnie spis ludności, z którego ku ich zgorszeniu wynikło, że
na 95 tys. katolików Litwinów jest 2.227 osób. Przy tym byli oni
uprzywilejowani. Jeden kościół przypadał na 2.227 Litwinów (Św. Mikołaja), a na
5.500 Polaków. Gdy i inne spisy, prowadzone m.in. przez A. Smetonę, dały
podobne wyniki, podnieśli nacjonaliści litewscy, (którzy przedtem wołali o
spis!) hałas: „Spis niczego nie dowodzi! Wielu Litwinów nie zapisało się z
lenistwa, bierności, nieuświadomienia.”
Wówczas też
nacjonaliści litewscy zwrócili się z prośbą do władz carskich, by zamknęły w
Wilnie wszystkie kościoły polskie i przymusowo wprowadziły do nich język
litewski. Donoszono na Polaków nagminnie, jako na rewolucjonistów, „mącicieli
porządku” itp. (Według spisu ludności, przeprowadzonego w 1916 roku przez
Niemców Wilno zamieszkiwało wówczas 54% Polaków, 41% Żydów, 2,1% Litwinów. Liczby
te mogłyby być nieco inne, gdyby nie fakt, że w 1914 roku z Wilna, podobnie jak
z całej Litwy i rosyjskiego zaboru Polski, w głąb Rosji wywieziono około 40%
obiektów przemysłowych, częściowo razem z robotnikami, którzy byli prawie bez
wyjątku Polakami i Żydami).
Mniejsza może o te
liczby, najwięcej zastrzeżeń wywołuje przecież sam klimat moralny i kulturalny,
który się wówczas wytworzył, nacechowany z obydwu stron wojującym nacjonalizmem
i nietolerancją. Głosy rozsądku należały raczej do rzadkości. Tym większy jest
wszelako ich wydźwięk etyczny i ciężar gatunkowy. Warto dziś przypomnieć
niektóre z tych głosów. Tak np. anonimowy autor w artykule Litwa („Świat, nr 49, 5.12.1908) pisał: „Wspólne życie z Polską nie
tylko nie oznacza śmierci kultury litewskiej, lecz przeciwnie – otwiera przed
nią okres rozwoju. O zakazach pisania po litewsku nie słychać w
Rzeczypospolitej, a nacisk polszczyzny nie musi być tak niszczącym, skoro
prawie równocześnie z pierwszymi książkami polskimi ukazują się pierwsze
książki litewskie, i ogniwa narodowej literatury litewskiej ciągną się przez
cały czas trwania państwa polsko-litewskiego i dalej jeszcze, aż po rok 1864...
Polska nie była nigdy groźną dla rozwoju narodowej kultury bratniego szczepu...
Życie polskie,
które wydaje Śniadeckich i Mickiewicza, nie tłumi wcale litewskiego. Oba
rozwijają się równolegle. Polski uniwersytet w Wilnie, jak zaznacza M. Römer,
oddziałuje dobroczynnie na twórczość litewską. Zapisują się w niej trwałymi
zgłoskami: Dowkont, Kurszaitis, Wołonczewski, Strazdelis, ks. Baranowski,
Giedroyć i wielu innych. „Wszyscy oni pracują i tworzą, ożywieni gorącą
miłością narodu, ściśle zespoleni z tradycją kulturalną ludu”...
Szkółki
elementarne, które aż do r. 1864 są polskie, nie miały charakteru wynaradawiającego.
Tam, gdzie rodzice chcieli, uczono dzieci też języka litewskiego. W
istniejących równolegle szkołach rosyjskich tego nie czyniono. Tak więc to
nauczyciele polskich szkół pod zaborami przechowali język litewski, uczyli w
nim czytać i pisać dzieci litewskie, a również częściowo i polskie. Autor
artykułu ciągnął dalej: „Polska nie tylko nie tępi życia litewskiego, ale
współdziała w jego rozwoju. Wśród działaczy i pisarzy litewskich XIX w, roi się
od nazwisk rdzennie polskich. Paszkiewicz, Baranowski, Iwiński, Wienożyński,
Niezabitowski, Rymowicz, Zagórski i tylu jeszcze innych będą na wieki
świadczyli o przewrotności tych, którzy szerzą kłamstwo, iż Polska
uniemożliwiała rozwój narodowej kultury Litwinów. W badaniach naukowych,
mających za przedmiot Litwę, Polacy nie są również nieobecnymi: nad filologią i
słownictwem pracują: Karłowicz, Jabłoński; nad etnologią i mitologią Gizewiusz,
Kraszewski, Mierzyński, Akielewicz; pieśni ludu zbierają: Szymon Staniewicz,
Karol Brzozowski, Jan Juszkiewicz. Melodie ludowe litewskie, zebrane przez ks.
Antoniego Juszkiewicza, opracowują Kolberg i Konopczyński, a wydaje je w
ostatecznej redakcji Z. Noskowski i prof. J. Baudouin de Courtenay z
krakowskiej Akademii Umiejętności...
Jest to już dość,
aby ubić fałsz o wrogim nastroju w Polsce wobec idei samodzielności kulturalnej
Litwy. Ileż jeszcze innych dowodów! Kraszewski, sam autor cennych prac
naukowych, poświęconych Litwie, doradza w r. 1880 Litwinom, aby założyli dla
skuteczniejszej propagandy narodowej pismo periodyczne i rozmowa jego z
Litwinem Visztaliusem, prowadzona w Dreźnie, rzuca siew, z którego pośrednio
wyrasta pierwsze narodowe pismo litewskie „Auszra”. Na rok przedtem Polak
Tworowski zakłada „Gazete lietuwiszka” dla emigrantów litewskich w Ameryce.
Są to fakty przez
działaczy litewskich zapomniane lub świadomie ignorowane. Nastrój
szowinistyczny nie pozwala im widzieć rzeczy we właściwym świetle.
Lecz nastroje
przemijają”...
Niestety,
przemijają nie tak łatwo i szybko, jakby wymagał tego zdrowy rozsądek...
Nie sposób pominąć
milczeniem trudnego losu Litwinów, zamieszkałych w Polsce w latach 1918-1939.
(Spis ludności zaś przeprowadzony w 1931 roku w Wilnie dał następujące wyniki:
„Stałej ludności – 193,3 tys., w tym 65,9% stanowili Polacy, 28,4% Żydzi, 3,7%
Rosjanie, 2% Litwini, Białorusini i Niemcy”. Liczby te przemawiające nieco
bardziej na korzyść Polaków zaistniały z tego powodu, że kilkuset Litwinów
zmuszonych zostało do wyjazdu na Litwę Kowieńską, a do Wilna ściągnęło
kilkanaście tysięcy Polaków z okolic miasta, jak też z innych dzielnic Polski).
Nacjonaliści polscy „odegrali” się wówczas na Litwinach za wszystkie ich duże i
małe, realne i urojone przewinienia, popełnione w czasie poprzednim. To
nieustanne otwieranie i zamykanie szkół, zezwalanie i cofanie zezwoleń na
wydawanie pism litewskich, tworzenie atmosfery wrogości wokół setek rodzin,
które zmuszono do wyjazdu na Litwę Kowieńską, antylitewska nagonka w środkach
masowego przekazu, tysiące małostkowych, nieznośnych docinków – wszystko to
było przejawem karygodnej krótkowzroczności nie tylko władz, ale i szerszych
kręgów społecznych II Rzeczypospolitej. Przy całym zrozumieniu dla
patriotycznych uniesień, ogarniających umysły po odzyskaniu niepodległości, nie
sposób zrozumieć dziś owego pasma szykan, szarpań, nękania, moralnego znęcania
się nad przedstawicielami niedużego, okrutnie ongiś germanizowanego i
rusyfikowanego, a przecież tak bliskiego Polakom pod względem kultury, narodu.
Kto wie, jak poważny, ambitny, twardy i nieustępliwy, a często też prawy i rzetelny
charakter mają Litwini, ten zrozumie, jak nieznośny był w ich odczuciu ów
system drobnych złośliwości, którym otoczono w Polsce sanacyjnej względnie
nieliczną, a więc bezbronną, społeczność litewską, szczególnie jej aktywistów.
Być może, to ich zupełne osamotnienie i rozpacz, ta straszliwa pustka i wrogość
ze strony wszystkich sąsiadów stanowiły jeden z czynników, który pchnął ponad
sto tysięcy zdesperowanych swą tragiczną sytuacją Litwinów do organizowanych
przez hitlerowców oddziałów karnych... Skoro świat zasługuje na to, by go
zniszczyć, trzeba go niszczyć... Oczywiście, nie chcemy w ten sposób
usprawiedliwiać czyichkolwiek zbrodni czy błędów, lecz tylko próbujemy
zrozumieć zewnętrzne okoliczności, które do zbrodni i błędów zmuszają – przez
ból, lęk i beznadziejność...
Nie wolno jednak w
nieskończoność rozpamiętywać bolesnych doświadczeń przeszłości. Niech
jaśniejsze jej strony stanowią dla przyszłych pokoleń przykład godny
naśladowania.
Dziś z uznaniem
wypada przypomnieć, że Czesław Pancerzyński należał ze strony polskiej do
najgorliwszych orędowników polsko-litewskiego porozumienia i pojednania,
wzajemnego poszanowania w wolności i odrębności. Walczył o to w swej
działalności organizacyjnej i publicystycznej, przekonywał rodaków, że wrogość
między Litwinami a Polakami jest zgubna dla obu stron. I odniósł niejeden
sukces. Także ze strony Litwinów zyskał szacunek i sympatię. Z charakteru,
usposobienia, wykształcenia, intencji nadawał się jak najbardziej do roli
twórcy pokoju.
Pomosty między
narodami najlepiej budują ludzie, którzy mają szczere intencje i czyste ręce.
Nie dążą oni ani do narzucenia, ani do zabrania czegokolwiek sąsiedniemu
narodowi: ani kultury, ani języka, ani obyczajów, ani ziemi, ani dóbr
materialnych. Przeciwnie, przynoszą mu otwarcie i w dobrej wierze najbardziej
wartościowe dobra duchowe i kulturalne oraz oddają zazwyczaj to, co
najcenniejszego sami posiadają: siebie samych. Rzucają nasienie swej duszy,
osobowości na nieznany grunt nowej ziemi, zraszają ją swym potem, by wykwitło z
tego wszystkiego piękne dzieło wszechludzkiej solidarności i postępu.
Prasa polska
doniosła w 1907 roku: „26 stycznia r.b. w Wilnie przeniósł się do wieczności
ś.p. Czesław Pancerzyński, zasłużony górnictwu i przemysłowi żelaznemu na
dalekim Uralu, tudzież wiedzy mineralogicznej z tegoż terenu działalności swej
praktycznej i naukowej, inżynier polski, obywatel kraju, wdzięcznem sercem
wspominany przez braci Litwinów, który za lat swych młodzieńczych wniósł do
sprawy odrodzenia ich narodowego nieco pracy kulturalno-solidarnej. Przeżył
zaledwo 53 lata wieku. Pancerzyński pochodził ze starożytnej szlachty polskiej,
osiadłej w XVII wieku w Inflantach. Po ukończeniu gimnazjum w Libawie studiował
niedługo w uniwersytecie dorpackim, po czym ukończył Instytut Górniczy w
Petersburgu ze stopniem inżyniera górniczego.
Przed 32 laty
zainicjował śród młodzieży studenckiej nad Newą stowarzyszenie litewskie nie
tylko dla celów samopomocy materialnej, lecz i w pewnej mierze szerzenia
kultury i działalności oświatowej. Spędziwszy 27 lat – połowę swego życia – na
Uralu, na stanowisku dyrektora kopalń i fabryk żelaza w Kusie, Satce i
Kamieńsku, zasłynął tam zaszczytnie, jako wzorowy inżynier-administrator,
głęboki znawca fachu, dzielny, niezależnego zdania, wielkiej prawości i
uczynności człowiek. Od r. 1887 w bliższych był Pancerzyński stosunkach z
Wilnem niż ze swą miłowaną Żmudzią, gdyż w Wilnie ożenił się (z Marią Uziębło)
i tu prowadził swą działalność gospodarczą.
Był Pancerzyński
słynnym mineralogiem, członkiem Towarzystwa Mineralogicznego w Petersburgu.
Jako czołowy rosyjski specjalista w tej dziedzinie bawił w naukowych celach we
Francji, Belgii, Niemczech. W drugiej połowie 1907 roku przeniósł się do
Jekatierinburga na posadę dyrektora laboratorium chemicznego przetapiania
złota. Zmarł w Wilnie”. Tyle nekrolog w jednym z pism polskich.
Kończąc ten tekst
postanowiłem sprawdzić, co pozostało w pamięci inteligencji obu narodów o
człowieku, któremu szczególnie bliska była idea litewsko-polskiego
dobrosąsiedztwa, i który, jak mało kto, dużo uczynił praktycznie, by idea ta
stała się „ciałem”. Zajrzałem więc do tomu ósmego (hasła „Moreasas –
Pinturikijas”) 13-tomowej Lietuviškoji
Tarybine Enciklopedija z 1981 roku – hasła o Pancerzyńskim tam nie było,
podobnie jak nie ma go w ósmym tomie (hasła „Nomografia – Polscy socjaliści”)
13-tomowej Wielkiej Encyklopedii
Powszechnej PWN z 1966 roku. Nie ma też hasła „Pancerzyński” w najnowszych
tego rodzaju polskich i litewskich wydawnictwach. Był człowiek, a nie ma go.
Czyżby więc ani jednej, ani drugiej stronie nie zależało na realizacji idei
polsko-litewskiego pojednania? Opatrzność uczyniła nas sąsiadami mimo naszej
woli, ale od naszej woli i pracy zależy, czy będzie to dla obydwu stron
sąsiedztwo dobre i pożądane. I właśnie pamięć o ludziach sprawiedliwych i
mądrych – zarówno Litwinach, jak i Polakach – którzy (mimo obciążeń
przeszłości) byli szermierzami przyjaźni między naszymi narodami może dziś być
swego rodzaju przykładem dla teraźniejszości i przewodnikiem ku przyszłości.
WILKICKI
Autorowi
niniejszego tekstu udało się odnaleźć w zbiorach archiwalnych dokumenty
dotyczące dziejów tego rodu od XVIII wieku poczynając, ale nie ulega żadnej
wątpliwości, że był on obecny na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego także
co najmniej parę stuleci wstecz, gdyż w okresie udokumentowanym cieszył się
ugruntowaną pozycją społeczną i dobrą sławą, a tych dorabia się z reguły nie z
dnia na dzień, lecz żmudną pracą i mężnie przelewaną krwią szeregu kolejnych
pokoleń. Jak się wydaje, istniały dwie główne gałęzie tej rodziny; jedna z
nich, siedząca w Ziemi Oszmiańskiej, pieczętowała się rodowym godłem Nowina;
druga, gnieżdżąca się na Żmudzi w powiecie szawelskim, używała herbu Pogonia.
Antoni, Marcin i
Stefan Wilkiccy w 1764 roku podpisali akt konfederacji generalnej warszawskiej
(Volumina Legum, t. 7, s. 61 i in).
W roku
1774 Jan Wilkicki sprzedał synowi swemu Marcinowi posiadłość Osowiny alias
Szklańce w powiecie oszmiańskim.
Rodzina
urodzonych Wilkickich w lutym 1808 roku potwierdzona została w rodowitości
szlacheckiej przez dekret Mińskiej Deputacji Szlacheckiej. Z tegoż dokumentu
wynika, że ci Wilkiccy posiadali dobra ziemskie także w powiecie oszmiańskim
(Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 510, s. 1-401). I chyba
w tym mniej więcej czasie odgałęzili się też na Ziemię Mińską.
Według
bowiem Regestru szlachty czynszowej i
okolicznej powiatu borysowskiego z roku 1812 w okolicy Kapuścin mieszkał jw
pan Maciej Wilkicki. (Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 37, s. 308).
7
września 1812 roku do prefektury polskiej policji w Borysowie wpłynęła skarga
„od obywatela tegoż powiatu Felixa Tracewskiego, regenta”. Tekst ten daje
wymowne świadectwo zarówno ludziom, jak i czasom, które ilustruje. A więc:
„Jaśniewielmożny Pan Antoni Wilkicki, mieszkający w Dzierużkach, z innemi
szlachtami, mając do mnie niechęć za spełnianie woli przeszłego rządu
rossyjskiego, (...) mszcząc się tedy za to, za pierwszym wejściem komendy
(francuskiego generała Kolberta) porucznika Rostowskiego, wnet JPan Wilkicki
przybiegł do Dokszyc i w najwyższym sposobie mię udawał, że jakoby ja
największym jestem przyjacielem Rossyi, że zasadzkę czyli pułk rossyjski w
lesie chowam i furaż onym dostarczam (...) i różne inne dziwotwory przed
pomienionym porucznikiem przedstawił.
Porucznik,
będąc o mnie tak uprzedzony, zwokowawszy mię, czynił zapytanie, – azali ja
istnie w Puszczy Bucławskiej przechowywam pułk rossyjski i jemu furaż
dostarczam. Kiedym się ja zaparł i dowodził, że to jest płonna wieść, porucznik
tenże dla przekonania większego wysłał szpiegów, a mnie tymczasem pod aresztem
utrzymywał. J.Pan Wilkicki, jeżdżąc razem z żołnierzami, którzy byli
komenderowani dla wyśledzenia o pułku rossyjskim, w tym czasie naprowadził z
tych jednego żołnierza Krzypanowskiego na dom mój Witunicze, któren różne
szturmy robił i konia strokatego mego zabrał. Kiedy już Wilkicki nie mógł
okazać tym żołnierzom przeze mnie ukrytego pułku, rzucił się do innego sposobu.
Zaczął zbierać podobnych w postępkach sobie różnych szlacht, którzy na pismie
równie i sam na punktach wyż rzeczonych mnie udających dali świadectwo”...
Skoro
nie udało się domniemanego moskalofila zniszczyć, to postanowił pan Wilkicki
przynajmniej nie zwracać Tracewskiemu zabranego przez żołnierza konia. Gdy
podkomisarz policji Wańkowicz udał się do Wilkickiego, by odebrać konia, „on
nie odpowiadając niczego z domu uciekł”. Sprawa, oczywiście, na tym się jeszcze
nie skończyła. „Powtórnie kiedy W. Wańkowicz do jego przybył i zapotrzebował
albo zwrotu konia, albo dania objaśnienia, – on, chociaż umiał czytać i pisać,
jednak tego zaparł się, a tylko tłumaczył się, że jakoby odprowadził jego do
Bobru i oddał tym żołnierzom, od których
miał danego”... Skarżył się więc F. Tracewski na A. Wilkickiego, prosząc sąd o
rozstrzygnięcie sprawy. (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 417-418).
Nie wiemy, czy zdążyły polskie władze wnieść jasność w tę sytuację, ale
z pewnością później ze strony władz rosyjskich spotkać musiały pana Wilkickiego
nie lada nieprzyjemności. Przecież w miesiąc po spisaniu tego listu tereny te
zajęły już oddziały Kutuzowa i pan Tracewski nie przegapił chyba okazji, by
siebie wystawić w oczach nowych panów jako męczennika sprawy rosyjskiej, tyle
ucierpiałego za swoją miłość do Rosji od sąsiada A. Wilkickiego...
Jan,
syn Szymona, Wilkicki oraz jego dwuimienni synowie Hipolit Romuald oraz January Ignacy, wszyscy zamieszkali w powiecie
oszmiańskim, odnotowani zostali przez heroldię wileńską w 1838 roku. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 86(1), s. 65).
W 1851 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką
Anastazji z Derwojedów Wilkickiej, wdowy po Józefie Wilkickim, zamieszkałej w
miejscowości Gudele powiatu wileńskiego z synami Bernardem (19 l .), Hipolitem (11 l .), Wilhelmem (9 l .) i Wacławem (7 l .) oraz córką Pauliną (11 l .). Utrzymywała ona
rodzinę z dorywczych zarobków. Z zapisu tego dowiadujemy się też, że rodowitość
Wilkickich była potwierdzona również w 1808 roku przez heroldię mińską. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3306).
Andrzej Wilkicki
Jak wynika z
materiałów dokumentalnych przechowywanych w Centralnym Państwowym Archiwum
Historycznym Rosji w Petersburgu (f. 1343, z. 18, nr 2260, rok 1867, s.
122,147,156,177) generał marynarki wojskowej Cesarstwa Rosyjskiego Andrzej, syn
Hipolita, Wilkicki urodził się w powiecie borysowskim Mińskiej Guberni 1 lipca
1858 roku w rodzinie szlacheckiej.
Ukończył Akademię
Morską w Petersburgu oraz specjalny kurs astronomii i geodezji w Obserwatorium
Pułkowskim. Był więc człowiekiem wszechstronnie i solidnie wykształconym, co mu
umożliwiło rozpoczęcie pracy naukowej w Głównym Zarządzie Hydrograficznym Rosji
w stolicy państwa, jak też prowadzenie wykładów w tutejszej Akademii Morskiej.
Badania naukowe młody uczony rozpoczął na Morzu Bałtyckim i nad Jeziorem
Oneżskim, a dotyczyły one przyśpieszenia grawitacji. Odkryte przezeń
szczegółowe ustalenia nie były dotychczas znane nauce światowej, co
spowodowało, że Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne wyróżniło go małym złotym
medalem oraz medalem imienia Littke’go. W ten sposób, od pozornie małych, lecz
przecież liczących się kroków rozpoczęta została wielka kariera znakomitego
podróżnika i geografa.
W 1887
roku A. Wilkicki stanął na czele ekspedycji statku „Bakan” na archipelag Nowa
Ziemia. Po pomyślnym jej sfinalizowaniu został mianowany kierownikiem kolejnej
wyprawy hydrograficznej, tym razem w okolice południowej granicy Norwegii, a
zaraz potem rozpoczął wszechstronne i szczegółowe badania rzek Jeniseju i Obu
pod względem ich przydatności do żeglugi i in.
W
archiwach Petersburga są przechowywane luźne kartki z notatkami podpułkownika
Andrzeja Wilkickiego, dokonywanymi w trakcie tej wyprawy. A więc po 9 lipca
1894 roku, gdy ekspedycja wyruszyła z miasta Jenisejska, jej dowódca
odnotowywał: „Ludność staje się coraz to rzadsza, przerzedza się też las.
Powoli zanikają oznaki uprawy roli, hodowli, ogrodnictwa i innych kulturalnych
zajęć człowieka; coraz to bezwzględniej egzekwuje swe dzikie prawa posępna
tundra”... Pustka goniła pustkę. Wieś licząca około stu mieszkańców uchodziła
tu za duże miasteczko, a nawet swego rodzaju „ośrodek” życia społecznego.
Najczęściej osady liczyły tu sobie 3-4 rodziny. Z rozmów z tą ludnością
wynikało, że, po pierwsze, jest ona absolutnie obojętna na to, co się dzieje w
tak zwanym „szerokim świecie”, po drugie, że jest emocjonalnie bardzo
przywiązana do miejsca swego zamieszkania, i, po trzecie, że ma nadzwyczaj
skromne aspiracje życiowe, w tym majątkowe czy prestiżowe. Nadużywając tego
łagodnego usposobienia – pisze A. Wilkicki w swych notatkach – władze oficjalne
są nad wyraz nieludzkie i bezczelne w traktowaniu tutejszej ludności, a to
zarówno tubylczej, jak i napływowej rosyjskiej.
A.
Wilkicki nie tylko kierował obserwacjami, ale i prowadził dziennik podróży,
zawierający moc informacji nie tylko przyrodniczo-geologicznych, ale też
etnograficznych i innych. Tak np. rzuciło się oficerowi w oczy, że na ogromnych
przestrzeniach nad brzegiem Jeniseju spotyka się dużo porzuconych i
zrujnowanych domostw chłopskich. Gdy wreszcie spotkano miejscowego mieszkańca,
ów opowiedział, że chodziła tu ongiś straszna choroba i nadszedł ze stolicy
papier, iż naczalstwo lokalne musi pilnie uważać na umieralność ludności i
obserwować ją. Aby ułatwić sobie to zadanie kazano wysiedlić wszystkich rybaków
z ich porozrzucanych nad brzegami domostw i osadzić na zimę pod bokiem władz, w
jednym miejscu. A ponieważ rybołówstwo stanowiło podstawę istnienia tych
biedaków, to, oderwani od niego, wymarli w ciągu jednej zimy prawie wszyscy, o
czym też naczalstwo wysłało do Petersburga dokładne doniesienie, pomijając
tylko istotną przyczynę tej tragedii aborygenów...
Źródłem
utrzymania tubylców było przede wszystkim rybołówstwo, które dostarczało
zarówno mięsa na żywienie, jak i tranu do lamp oświetlających skromne domostwa.
W sumie rzecz biorąc sytuacja materialna tych ludzi plasowała ich ciągle i
niezmiennie na skraju nędzy. O życiu duchowym tubylców A. Wilkicki pisał:
„”Znają wiele duchów: jedne, ich zdaniem, mają władzę nad powietrzem, chorobami
i śmiercią; inne chronią renifery przed padnięciem; jeszcze inne posiadają dar
przewidywania przyszłości itd. Wywoływaniem duchów zajmują się tak zwani
szamani, którzy osiągają swe wizje po dłuższym śpiewie i uderzaniu w bębny,
któremu towarzyszą konwulsyjne ruchy ciała”... Jednocześnie A. Wilkicki
zauważył, że tubylcze zwyczaje handlowe były dalekie od uczciwości, oszustwo,
fałszywe wagi i miary stanowiły atrybuty powszednie, a nawet w pewnym sensie –
jeśli się uda – powszechnie akceptowane.
Jeśli
zaś chodzi o stosunki rodzinne, to są one raczej czyste i szlachetne,
nacechowane wzajemną miłością, szacunkiem i czułością, a to zarówno jeśli
chodzi o stosunek mężczyzn do swych żon, jak i rodziców do dzieci. Jednak
obserwacje nad bytem Chantów, Ewenków i Nienców nie stanowiły celu wyprawy A.
Wilkickiego, zostały one poczynione na marginesie realizacji celów
zasadniczych, choć przecież też posiadają swą wartość naukową jako luźny
przyczynek do zagadnień etnografii.
W
trakcie pierwszego roku podróży wyprawa A. Wilkickiego ustaliła, że duże okręty
wodne mogą wchodzić do akwatorii Jeniseju na odległość 350 kilometrów ; że
pokłady węgla w okolicy Norylska mają charakter przemysłowy i mogą być źródłem
nieograniczonej ilości tego paliwa dla regionu podbiegunowego Rosji, co też
później rzeczywiście zostało zrealizowane. Firma „Norylsk-Ugol” jest dziś jedną
z najpotężniejszych w skali światowej.
Wyprawa
A. Wilkickiego sprecyzowała położenie szeregu wysp i innych obiektów
geograficznych na terenach wokół Wyspy Dixona, miast Turuchańska i Jenisejska;
szczególnie zaś skrupulatnie dokonała tego w dorzeczu Obu. Jak twierdzą
późniejsi badacze tej wyprawy (w tym profesor Walenty Hryckiewicz), ustalenia
wyprawy A. Wilkickiego były w okresie późniejszym uważnie studiowane przez
władze ZSRR, gdy zakładano i rozbudowywano takie słynne ośrodki handlowe i
przemysłowe jak Igarka, Nachodka, Norylsk.
W 1896
roku ta, trwająca trzy lata, wyprawa została pomyślnie skończona. Po krótkiej
przerwie A. Wilkicki poprowadził jednak kolejne ekspedycje najbardziej północnym
szlakiem morskim, a skutkiem tych wypraw było sporządzenie dużej ilości bardzo
dokładnych map, dotyczących terenów lądowych i morskich, które potem umożliwiły
planowe zagospodarowanie i rozwój cywilizacyjny tej części kuli ziemskiej.
W 1901
roku A. Wilkicki stanął na czele karawany morskiej, złożonej z 22 parowców,
która pomyślnie dopłynęła z europejskiej części Rosji, przez Morze Karskie, do
Jeniseju. O tej wyprawie historycy nauki później pisali:
„Po epizodycznych pracach hydrograficznych w 1898 r. Komitet
Hydrograficzny Ministerstwa Żeglugi rozpoczął systematyczne badania wybrzeży
Syberii. Ekspedycją hydrograficzną na Morzu Arktycznym na statku
„Pachtusow" kierował utalentowany żeglarz rosyjski – A. I. Wilkicki. W
ciągu siedmiu lat w trudnych warunkach klimatycznych hydrografowie dokonali
opisu wybrzeża od granicy rosyjsko-norweskiej do ujścia Jeniseju i zgromadzili
bogaty materiał dotyczący locji i danych nawigacyjnych, na podstawie których
sporządzono mapy, z których następnie korzystali kapitanowie statków, płynących
do ujść rzek zachodniosyberyjskich. Na wyspach Kołgujew, Gulajewskie Koszki,
przy wejściu do Jugorskiego Szaru ustawiono stałe znaki morskie. Na wypadek
awarii statków w Zatoce Warneka (Jugorski Szar) i w Zatoce Pomorskiej
(Matoczkin Szar) wyprawa zbudowała domy-schroniska. W roku 1910 na podstawie
opisu ekspedycji Wilkickiego Komitet Hydrograficzny wydał mapę rejonu
obsko-jenisejskiego, która dokładnością przewyższała wszystkie znane dotychczas
mapy, w tym także mapy sporządzone przez Wielką Ekspedycję Północną”.
Od 1907 roku generał Andrzej Wilkicki objął posadę
kierownika Głównego Zarządu Hydrograficznego Cesarstwa Rosyjskiego, a piastując
to eksponowane stanowisko wspierał wszelkie ryzykowne inicjatywy, które
kończyły się istotnymi osiągnięciami naukowymi i sprzyjały dalszemu rozwojowi
cywilizacyjnemu ziem północnych Rosji.
Liczne teksty naukowe A. Wilkickiego poświęcone
zagadnieniom bezpieczeństwa żeglugi, metodologii tworzenia map geograficznych,
budowy latarń morskich itp. były publikowane w periodykach „Zapiski Russkogo
Gieograficzeskogo Obszczestwa”, „Morskoj Sbornik”, „Zapiski po Gidrografii”.
W 1912 roku A. Wilkicki sprzyjał m.in. organizacji
słynnej wyprawy na morza podbiegunowe G. Siedowa. Zawsze też był zwolennikiem
wykorzystywania Północnego Szlaku Morskiego jako ważnej linii
transportowo-zaopatrzeniowej, pozwalającej uniknąć zagrożenia ze strony
Japonii. Słuszność jego pozycji, z rosyjskiego punktu widzenia, potwierdziły
tragiczne wydarzenia 1904-1905 roku, gdy flota rosyjska doznała szeregu
bolesnych porażek spowodowanych przez japońską marynarkę wojenną pod dowództwem
admirała Togo.
W sierpniu 1910 roku rząd rosyjski postanowił
zorganizować ekspedycję hydrograficzną w celu zbadania Oceanu Północnego od
Zatoki Beringa do ujścia rzeki Leny. Specjalnie dla tej wyprawy zostały
zbudowane w Stoczni Newskiej Petersburga potężne lodołamacze, którym nadano
miana: „Tajmyr” i „Wajgacz”. Początkowo dowódcą flotylli mianowano
generała-majora N. Siergiejewa, gdy zaś ten poważnie zachorował, chciano
mianować kapitana drugiej rangi Borysa, syna Andrzeja, Wilkickiego. Jednak ze
względów etycznych ojciec sprzeciwił się tak gwałtownemu i wysokiemu awansowi
syna i sprawa utkwiła na pewien czas w martwym punkcie. Dopiero zgon generała
Andrzeja Wilkickiego 26 lutego 1913 roku umożliwił przejęcie wielkiej morskiej
sztafety przez jego syna. Zaznaczmy jeszcze, że A. Wilkicki został pochowany na
Cmentarzu Smoleńskim w Petersburgu, w skromnej rodzinnej kwaterze, obok jednego
ze swych młodo umarłych synów.
Ciekawe, że osiem wysp w składzie wysp Wilkickiego na
północy Rosji nazwano Bussol, Howgard, Pet, Jackman, Groznyj, Korsar, Tugut i
Czabak – na cześć psów pociągowych, służących ekspedycji.
Borys Wilkicki
Był synem Andrzeja
Wilkickiego, urodzonym 22 marca 1885 roku w Pułkowie, (według innych danych: w
Petersburgu), wówczas gdy jego ojciec, będący dopiero młodym porucznikiem,
prowadził wykłady dla słuchaczy Akademii Sztabu Generalnego w zakresie
hydrografii. Jak pisze W. K. Rykow: „syn, jak to się często zdarzało w
środowisku rosyjskich Polaków, poszedł w ślady ojca”, a więc obrał los oficera
morskiego.
Borys Wilkicki był
wychowankiem Akademii Marynarki Wojennej w Petersburgu, w 1905 roku jako młody
miczman walczył w obronie przed Japończykami Portu Artura, został tam ranny i
nagrodzony wojskowymi orderami za wykazane bohaterstwo. Następnie – dzięki
niepospolitej inteligencji, pracowitości i konsekwencji – zrobił błyskotliwą
karierę sztabową w Rosyjskiej Marynarce Wojennej.
Nie to jednak było
jego żywiołem i młody oficer chętnie przystał na propozycję zwierzchnictwa, by
wziąć udział w obliczonej na kilka lat wyprawie morskiej, o której z góry było
wiadomo, że nie będzie łatwa i że nie koniecznie skończy się pomyślnie.
A więc w 1909 roku
lodołamacze „Tajmyr” i „Wajgacz” wypłynęły z Kronsztadu w kierunku zachodnim.
Były to potężne i nowoczesne statki oceaniczne, zaopatrzone, jak słynny „Fram”,
w tak zwane „obwody”, które powodowały, że masy lodu jakby wypierały w górę
przednią zaokrągloną część okrętu, która następnie własnym ciężarem łamała lód,
nie odnosząc żadnych z jego strony uszkodzeń. Ruch odbywał się w ten sposób
dość powoli, ale spokojnie, pewnie i miarowo. Moc silnika równała się 1200 koni
mechanicznych, pojemność 1500 ton. Zapas węgla wynoszący 500 ton gwarantował
pokonanie 12 tysięcy mil morskich w szybkością ośmiu węzłów w ciągu dwóch
miesięcy bez zawijania do portów. Wymiary lodołamaczy były jednakowe: 54 x 11 x
4 metry ).
Każdy parowiec mógł w razie potrzeby zabrać zapasy żywności, wystarczające na
16 miesięcy dla całej załogi, jak też konieczną ilość sań, instrumentów,
namiotów, koców itp. Załoga każdego statku składała się z pięciu oficerów
marynarki wojennej, jednego inżyniera-mechanika, 39 szeregowych marynarzy,
jednego kucharza i jednego lekarza pokładowego.
Jako swego rodzaju
ciekawostkę można podać, że obydwa statki zostały wyposażone w sensacyjną
nowinkę swego czasu: telegraf bezprzewodowy (czyli radio) umożliwiający kontakt
na odległość 150 mil
morskich. Co więcej, na pokładzie jednego z okrętów stał francuski aeroplan
„Farman”, który miał w razie potrzeby startować z lotniska lodowego w celach
zwiadu meteorologicznego itp.
Trasa biegła tym
razem dookoła Europy, przez Kanał Suezu i Ocean Indyjski do Władywostoku, w
którym oba okręty zacumowały 3 lipca 1910 roku. Następnie w ciągu 1910-1912 r.
ekspedycja prowadziła prace badawcze wokół północnego wybrzeża Jakucji i
Syberii Wschodniej. Opływając od północy Wyspy Nowosyberyjskie załoga „Tajmyru”
odkryła nową wyspę, której uroczyście nadano, na wniosek jednego z oficerów,
imię Andrzeja Wilkickiego, nieodżałowanego patrona całej wyprawy. Wyspa została
dokładnie zbadana, opisana i wniesiona na mapę geograficzną. Nie była ona ani
zamieszkana, ani rozległa, liczyła w poprzecznicy tylko półtora kilometra.
W czasie trwania
wyprawy na samym początku jesieni 1913 roku odkryto duży archipelag, któremu
nadano miano Ziemi Mikołaja II, na cześć cesarza Wszechrosji, od 1926 zwano ją
oficjalnie: Siewiernaja Ziemla czyli Ziemia Północna, gdyż władze komunistyczne
ZSRR nie uznawały cesarzy czy królów.
Jeśli chodzi o
samą nazwę archipelagu, to B. Wilkicki proponował nazwać go: „Ziemia Tajwaj”,
na cześć statków „Tajmyr” i „Wajgacz”, jednak lokajscy dziennikarze z Moskwy i
Petersburga usłużnie zaczęli ją mianować „Ziemią Mikołaja II”, zanim jeszcze
nadano tę nazwę oficjalnie. Jasne, że polemika na ten temat z zapitą hołotą
gazeciarską była w ówczesnych warunkach nie do pomyślenia. B. Wilkicki nie
smakował ani w publicznych dyskusjach, ani w dworskich intrygach, był to twardy
„morski wilk”, który lubił robić tylko to, co potrafił, a potrafił być właśnie
znakomitym oficerem, dowódcą, podróżnikiem i uczonym...
Zaznaczmy na
marginesie, że archipelag Ziemia Północna jest dwukrotnie większy niż słynna
Ziemia Franciszka Józefa, i liczy 91,8 tys. km2.
W 1914 roku
ekspedycja ponownie dotarła do archipelagu Mikołaja II i dokładnie ustaliła
jego zarys; cieśninę zaś między nim a półwyspem Tajmyr nazwano później imieniem
Borysa Wilkickiego. Ta cieśnina, rozdzielająca półwysep Tajmyr i Ziemię
Północną, łączy Morze Karskie z Morzem Łaptiewów i ma długość 130 km , szerokość w
najwęższym miejscu 56 km ,
głębokość do 210 metrów .
Uczestnicy wyprawy
byli świadomi swej misji i swych dokonań, toteż nieraz, po ustanowieniu flagi
państwowej na kolejnej dotąd „ziemi nieznanej”, zatrzymywano się i cała załoga
wznosiła kielich szampana na cześć kolejnego zwycięstwa, pokonania ogromnych
przestrzeni i potwornych sił przyrody, jak też zresztą i własnej słabości.
Latem 1915 roku
parowce wyruszyły w kierunku zachodnim i 25 sierpnia dobiły do brzegu w porcie
Archangielsku, uroczyście witani przez ludność i gubernatora.
O tych wyprawach w
zbiorowym tomie pt. Historia poznania
radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 572-575) czytamy co następuje:
„W rejsie 1911 r. wraz ze statkami hydrograficznymi
odbył pierwszą żeglugę z Władywostoku na Kołymę statek „Kołyma” pod dowództwem
P. A. Trojana. Rejs ten zapoczątkował ekspedycje kołymskie, odbywające się
następnie prawie co roku aż do 1914 r. W rejsach kołymskich, które odegrały
znaczną rolę w wyparciu zagranicznego handlu przemytniczego, szczególnie
wsławił się kapitan P. G. Miłowzorow.
Prace opisowe w 1912 r. objęły wybrzeże aż do ujścia
rzeki Leny. Oprócz tego „Tajmyr” i „Wajgacz” dokonały opisu wysp Niedźwiedzich
i Nowosyberyjskich. Nie powiodły się jedynie próby przepłynięcia za przylądek
Czeluskin. Na drodze statków pojawiły się pola lodowe, których pokonanie nie
było możliwe. W rezultacie żeglugi w 1912 r. zostały sporządzone mapy wybrzeża
od Kołymy do Leny i części wschodniego Tajmyru.
Najbardziej efektywne były rejsy „Tajmyra” i „Wajgacza”
w czasie żeglugi 1913 r., chociaż początkowo nic nie zapowiadało sukcesów. U
ujścia Kołymy statki napotkały szeroki pas zwartego lodu i zmuszone były
opływać go od północy. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, ponieważ wcześniej
nikt nie pływał w tym rejonie. Na czele ekspedycji stanął energiczny hydrograf
B. A. Wilkicki, który zastąpił chorego I. S. Siergiejewa. Poprowadził on
pierwszą w historii arktycznej żeglugi morskiej wyprawę wokół Wysp
Nowosyberyjskich. Ryzykowne przedsięwzięcie przyniosło niespodziewane wyniki. 7
sierpnia główny statek „Tajmyr” odkrył na północ od wyspy Nowa Syberia niedużą
wyspę, nazwaną na cześć znanego rosyjskiego hydrografa A. I. Wilkickiego (ojca
kierownika ekspedycji) Wyspą Wilkickiego. Drugi statek „Wajgacz” popłynął na
wybrzeże Tajmyru przez Cieśninę Dmitrija Łaptiewa. 19 sierpnia „Tajmyr” i
„Wajgacz” dotarły do przylądka Czeluskin. Jednakże i tym razem przejście na
zachód zagradzały zwarte pola lodowe, które postanowiono wówczas obejść od
północy. Również i ta droga nie była nigdy eksploatowana.
Przed podjęciem Ekspedycji Hydrograficznej na Morze
Arktyczne na łamach prasy formułowano opinie na temat tego, co znajduje się na
północ od przylądka Czeluskin: morze czy ziemia. Już E. W. Toll w czasie
zimowania na półwyspie Tajmyr, badając jego geologiczną strukturę, doszedł do
zaskakującego wniosku. „W tym kierunku – pisał on – należy szukać jeszcze wysp,
może już nie tak licznych, jak w tajmyrskich szkierach”. Analogiczne
przypuszczenia wysuwali także inni badacze, jednakże zostały one stłumione
przez przeciwników tego punktu widzenia.
Pierwsze dni żeglugi „Tajmyru” i „Wajgacza” całkowicie
obaliły poglądy sceptyków. Podążając na północ, 20 sierpnia 1913 r. statki
zbliżyły się do niedużej wyspy, którą nazwano Mały Tajmyr, zaś drugiego dnia na
horyzoncie ukazała się nowa górzysta wyspa. W ten sposób odkryto nowe i
największe (chodzi o ówczesny okres) terytorium w Arktyce – archipelag Ziemia
Północna. Na nowym lądzie przeprowadzono obserwacje astronomiczne i
magnetyczne, następnie statki ruszyły dalej. 22 dnia na Przylądku Berga załogi
ponownie wysiadły na ląd, gdzie podniesiono flagę rosyjską. W czasie następnych
dni, korzystając z nie zamarzniętej toni wodnej, „Tajmyr” i „Wajgacz” osiągnęły
największą szerokość w swej podróży – 81°07´ szer. geogr. pn.; dalej nie można
było płynąć, ponieważ drogę zagradzały zwarte pola lodowe. Uradowani
dotychczasowymi sukcesami żeglarze byli przekonani, że dotrą przez odkrytą cieśninę
na Morze Karskie, jednakże nadzieje szybko upadły, gdy załogi znalazły się
wśród lodów. W ciągu doby 24 i 25 sierpnia lodołamacze posunęły się naprzód
zaledwie o pięć mil. Nie osiągnąwszy zamierzonych celów, 31 sierpnia Wilkicki
nakazał odwrót.
Trasa powrotna przebiegała bardziej na północ, aniżeli
zwykle, omijając Wyspy Nowosyberyjskie.
W czasie pobytu na Wyspie Bennetta hydrografowie
odnaleźli geologiczną kolekcję E. W. Tolla i umieścili tablicę pamiątkową na
cześć badaczy zmarłych w 1902 r.
W roku 1914 Komitet Hydrografii Wojennej rozkazał
Wilkickiemu zakończyć za wszelką cenę prace badawcze i dotrzeć do
Archangielska. W tym czasie, gdy statki wyprawy przebywały w mieście Nome
(Alaska) dowiedziano się o wybuchu wojny światowej. Jednak Ministerstwo Żeglugi
wyjaśniło Wilkickiemu, że jego prace powinny być kontynuowane aż do pełnego
zrealizowania programu. Podążając na zachód, w kierunku Tajmyru, 14 sierpnia
ekspedycja odkryła wcześniej nie zauważoną wyspę, leżącą na północ od Wysp
Nowosyberyjskich i nazwała ją nazwiskiem lejtnanta Żochowa, który w tym dniu
pełnił wachtę. Warunki lodowe pogorszyły się. Statki dostały się w lodową
niewolę i dopiero w drugiej połowie października z wielkim trudem udało się
wyprowadzić je na zachodni brzeg Półwyspu Tajmyrskiego. Zatoka Tolla stała się
miejscem przymusowego zimowiska – pierwszego zimowiska lodołamacza w Arktyce.
Okres zimy wykorzystano na realizację zdjęć i opisów wybrzeża, które dołączono
do opisów wykonanych przez ekspedycję na „Zari”. Pewnym urozmaiceniem na
zimowisku było nawiązanie radiotelegraficznej łączności ze stolicą. Łączność
utrzymywano za pomocą zimującego na wybrzeżu Tajmyru statku „Eklips”, wysłanego
przez Ministerstwo Żeglugi, w celu wzmocnienia ekspedycji hydrograficznej. W
ten sposób telegrafiści rosyjscy wykorzystali w celach naukowych wielki
wynalazek A. S. Popowa do utrzymania łączności z Arktyką.
Wraz z nastaniem sezonu nawigacyjnego „Tajmyr” i
„Wajgacz” opuściły zimowisko i we wrześniu szczęśliwie dotarły do
Archangielska, po odbyciu pierwszego rejsu (z jednym zimowiskiem) po całej
Północnej Drodze Morskiej ze wschodu na zachód.
W ciągu sześciu krótkich arktycznych sezonów
nawigacyjnych rosyjscy hydrografowie wykonali prace, które można porównać tylko
z pracami Wielkiej Ekspedycji Północnej. Ich głównym wynikiem był opis wybrzeży
od Cieśniny Beringa do przylądka Czeluskin i dalej do Tajmyru oraz połączenie
tegoż opisu z relacjami innych ekspedycji. Opis ten umożliwił sporządzenie
dokładniejszych map nawigacyjnych dla wszystkich dostępnych do żeglugi mórz i
odcinków wybrzeża. Wykonano go na podstawie licznych punktów pomierzonych za
pomocą metod astronomicznych.”
Warto
jednak pamiętać, że tylko na papierze tego rodzaju wyprawy przebiegają
względnie gładko i bez przeszkód, faktycznie zaś każda godzina spędzona w
ekstremalnych warunkach podbiegunowych wymaga ogromnej mobilizacji ducha,
inteligencji, siły woli, zdecydowania, a nawet bezwzględności. Dochodzi tu
bowiem nagminnie nie tylko do ugrzęźnięcia w zwałach lodu, huśtawek i groźnych
przechyłów okrętów, ale też do kryzysów i konfliktów psychologicznych, nad
którymi nie wolno dywagować, a które trzeba natychmiast w najostrzejszy sposób
– jak wrzód – przecinać. Tylko bowiem pod tym warunkiem udaje się dokonać tego,
co niemożliwe, czyli tego, czego nikt przed tobą nie dopiął. „Tajmyr” i
„Wajgacz” ulegały podczas podróży licznym uszkodzeniom, które trzeba było
natychmiast likwidować, a zdrowie i życie składu osobowego było wielokrotnie
wystawiane na szwank. Zdarzało się przecież i wpaść na górę lodową, na
mieliznę, na skały w nocy. Tego rodzaju „przygody” wytrzymują tylko
najmocniejsi i najlepsi.
Plonem
wyprawy było zgromadzenie obfitego materiału naukowego z dziedziny hydrologii i
geografii, klimatologii i astronomii, geodezji i ichtiologii, geologii i
zoologii. Przebogate zbiory mineralogiczne i inne zostały po powrocie
przekazane do zbiorów Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu.
Wyprawa
B. Wilkickiego była drugim w dziejach ludzkości (po Szwedzie Adolfie Eriku
Nordenskioldzie) pokonaniem w całości tzw. Wielkiego Szlaku Północnego, a
różnorakie osiągnięcia naukowe podczas niej dokonane, okazały się bardzo
istotne. Wszyscy podoficerowie biorący udział w wyprawie zostali nagrodzeni
medalami, a oficerowie – orderami. Borys Wilkicki zaś otrzymał prócz tego złoty
medal Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, złoty medal Francuskiego
Towarzystwa Geograficznego oraz złoty medal Szwedzkiego Towarzystwa
Antropologii i Etnografii. Prócz tego cesarz Mikołaj II nadał mu rangę
fligel-adiutanta z należną wstążką i orderem.
Był to
jednak czas wojny. Czasu na fetowanie nie było. Po kilku dniach wszyscy
oficerowie (w tym dowódca B. Wilkicki) i marynarze „Tajmyru” i „Wajgacza”
zostali odkomenderowani na okręty bojowe walczące z niemiecką Krigsmarine, a
wielu z nich w tych walkach zginęło.
20
września 1916 roku rząd Rosji skierował do rządów kilkudziesięciu państw świata
pismo, w którym znalazły się następujące zdania: „Znaczna ilość odkryć i badań
geograficznych na terenie krajów polarnych, rozpościerających się na północ od
azjatyckiego wybrzeża Cesarstwa Rosyjskiego, dokonana w ciągu stuleci dzięki
wysiłkowi rosyjskich żeglarzy i kupców, została niedawno uzupełniona przez
najświeższe sukcesy, które ukoronowały działalność fligel-adiutanta Jego
Cesarskiej Mości, kapitana 2-giej rangi Wilkickiego, kierownika Ekspedycji
Hydrograficznej, której zostało zlecone w latach 1913-1914 zbadanie Oceanu
Północnego.
Ten
oficer Rosyjskiej Floty Cesarskiej dokonał w 1913 roku opisu kilku rozległych
obszarów, leżących obok północnego wybrzeża Syberii, a potem, podążając ku
północy, odkrył obszerne ziemie, rozpościerające się na północ od półwyspu
Tajmyr, którym zostały nadane nazwy Ziemi Mikołaja II, wyspy Cesarzewicza
Aleksego i wyspy Starokadomskiego.
W
ciągu 1914 roku kapitan Wilkicki, po dokonaniu nowych i ważnych badań, odkrył
drugą wyspę leżącą niedaleko wyspy Bennetta. Tej wyspie zostało nadane miano
„ostrow Nowopaszennyj”.
Cesarski
Rząd Rosji ma zaszczyt notyfikować w ten sposób rządom państw sojuszniczych i
zaprzyjaźnionych włączenie tych ziem w skład terytorium Imperium Rosyjskiego”.
Oczywiście,
ten komunikat musiał być ogłoszony kilka lat wcześniej, lecz stanął temu na
przeszkodzie wybuch pierwszej wojny światowej i niesłychanie gorszące rzeczy,
dziejące się na dworze cesarskim za sprawą hochsztaplera i agenta masonerii
Rasputina.
W 1918
roku Borys Wilkicki został mianowany dowódcą tzw. Pierwszej Radzieckiej
Ekspedycji Hydrograficznej, która jednak ze względu na wydarzenia wojny domowej
nie została uskuteczniona w pełnym zakresie. O kontekście naukowym i
gospodarczym tej wyprawy w tomie Historia
poznania radzieckiej Azji (s. 584-586) czytamy: „Swój zasadniczy stosunek do problemów Północy, a
przede wszystkim do organizacji żeglugi morskiej, wysuwającej się na pierwszy
plan na skutek specyficznych warunków naturalnych Północy (bezdroża, olbrzymie
odległości, słaba łączność z centrum kraju) władza radziecka określiła w
pierwszych miesiącach swojej działalności. Już w lutym 1918 r. Archangielski
Komitet Gubernialny rozpatrywał projekt ekspedycji morskiej na rzekę Lenę,
przedstawiony przez K. K. Nieupokojewa, byłego uczestnika wyprawy
hydrologicznej na Morzu Arktycznym. Plan, przewidujący szerokie badania na
trasach przepływu statków, uruchomienie żeglugi handlowej, został zaaprobowany
przez marynarzy archangielskich. W marcu i kwietniu oceniali go hydrologowie w
Piotrogrodzie, gdzie również został zatwierdzony. Zaproponowano wysłanie na
Morze Arktyczne dużej ekspedycji na statkach „Tajmyr”, „Wajgacz”, „Dieżniew”,
„Rusanow”, „Sibiriakow”, „Siedow” i „Małygin”. Obszar badań podzielono na dwie
części – zachodnią i wschodnią, przy czym za granicę między tymi terenami
przyjęto przylądek Czeluskin. Cel ekspedycji, według jej kierownika B. A.
Wilkickiego polegał na tym, aby „... w miarę możliwości od razu całkowicie
zmienić pogląd o warunkach żeglugi tą drogą, otwierając ją w najbliższej
przyszłości”.
2 lipca 1918 r. W. I. Lenin podpisał decyzję
Radzieckiego Komitetu Naukowego o wyasygnowaniu na potrzeby ekspedycji
hydrologicznej 1 mln rubli. Ponieważ ekspedycja została uznana za niezwykle
ważną i pilną, wyasygnowane środki już następnego dnia zostały przekazane
telegraficznie do Archangielska, gdzie przygotowywały się także do dalekiej
drogi na Ob i Jenisej statki handlowe po zboże.
Jednak ani ta, ani następne ekspedycje nie odbyły się z
powodu interwencji obcych państw. Białogwardziści po zdobyciu władzy na
Północy, zgodnie ze wskazówkami okupantów niezwłocznie odwołali ekspedycję. Po
wypędzeniu interwentów i rozgromieniu białogwardzistów realizacja wyznaczonego
w 1918 r. programu odbywała się w nieco zmienionym i uszczuplonym zakresie,
ponieważ interwenci zatopili i uprowadzili za granicę prawie całą flotę
lodołamaczy, a wielu marynarzy zginęło na frontach wojny domowej.
Podczas zajmowania Archangielska dowództwo Armii
Czerwonej dowiedziało się, że białogwardziści porzucili znajdujący się w
tarapatach lodołamacz „Sołowiej Budimirowicz”, wysłany przez sztab
białogwardzistów do Zatoki Czoskiej po mięso reniferów. Od lutego „Sołowiej”,
na pokładzie którego znajdowało się 85 ludzi, wśród nich kobiety, dzieci i
grupa oficerów, znajdował się w okowach lodu i dryfował przez Karskie Wrota w
kierunku południowo-zachodniej części Morza Karskiego. Telegramy, które
napływały ze statku do Archangielska potwierdzały, że „Sołowieja” nieuchronnie
znosiło na północ. Powstało realne niebezpieczeństwo powtórzenia dryfu „Św.
Anny” ze wszystkimi wynikającymi z niego konsekwencjami. Kierując się względami
humanitarnymi rząd radziecki, osobiście W. I. Lenin, polecili wysłać z
Archangielska ekspedycję ratunkową na lodołamaczu „Kanada” (później „F.
Litke”). Z Obdorska na zachodnie wybrzeże półwyspu Jamał wyruszyła saniami
ekspedycja. Jednocześnie Narodowy Komitet do Spraw Zagranicznych zwrócił się do
Norwegii z prośbą o wysłanie na Morze Karskie jednego z uprowadzonych do Anglii
lodołamaczy. Norweska ekspedycja, którą kierował O. Sverdrup, na lodołamaczu
„Swiatogor” (później „Krasin”) na początku lipca opuściła Ward, a 18 lipca
spotkała się z radzieckim lodołamaczem „Kanada”. Po upływie doby wspólnymi
siłami oswobodzono „Sołowiej” z lodowej niewoli i odholowano do Archangielska.
Tysiącmilowy dryf „Sołowieja” i działalność ekspedycji
ratunkowych miały duże znaczenie dla badania Morza Karskiego. Po raz pierwszy
zostały tu przeprowadzone obserwacje nad rozmieszczeniem temperatury w głębi i
na powierzchni wody. Porównanie dryfu „Sołowieja” z dryfem „Św. Anny” pozwoliło
ustalić kierunek głównych prądów w południowo-zachodniej części Morza
Karskiego”...
W 1920
roku Borys Wilkicki wyemigrował do Wielkiej Brytanii. (Został w Archangielsku
aresztowany razem z całą flotyllą przez interwentów angielskich i na ich twarde
żądanie zgodził się wyjechać do Londynu).
W
latach 1923-1924 na prośbę radzieckich firm handlowych prowadził statki państw
europejskich do ujść Obu i Jeniseju. Ale o tym nikt w ZSRR nie ważył się nawet
napomknąć, bo przecież B. Wilkicki był monarchistą i „białym oficerem”.
Przez
wiele lat ogromna wiedza i najwyższe kwalifikacje zawodowe Borysa Wilkickiego
służyły obcym. Był on mianowicie naczelnym hydrografem Konga Belgijskiego (po
uzyskaniu niepodległości – Republika Zair). Podobno bardzo tęsknił za ziemią
ojczystą. Bardzo wysokie wynagrodzenie wcale nie wszystkim starcza za powód do
zadowolenia, nie mówiąc o szczęściu.
Borys
Wilkicki zmarł 6 marca 1961 roku i pochowany został w Brukseli, na cmentarzu
katolickim. Zmarł jako osoba prywatna, cicho i niezauważalnie, choć przecież
był jednym z najwybitniejszych uczonych i podróżników XX wieku, którego imię w
annałach nauki światowej jest wypisane obok nazwisk – Nansen, Nordenskjold.
Chciał
wrócić do Rosji, zwracał się z odnośną prośbą do władz w Moskwie, lecz rządzący
nią tępi czerwoni feudałowie nawet nie raczyli odpowiedzieć na listy wybitnego
uczonego.
Zastanawiające,
że tylko drobny ułamek obszernych notatek naukowych Borysa Wilkickiego został
opublikowany w książce N. Jewgienowa i N. Kupieckiego Naucznyje riezultaty polarnoj ekspiedicii na ledokołach „Tajmyr” i
„Wajgacz” w 1910-1915 godach (Leningrad 1985). Są one znane tylko
historykom nauki z rękopisów przechowywanych w Petersburgu, gdyby jednak
zostały chociażby teraz – ze stuletnim opóźnieniem – opublikowane, dałyby
świadectwo wybitnemu geniuszowi morskiemu, wiedzy, osiągnięciom naukowym i
kulturze intelektualnej B. Wilkickiego.
WITkowski
Od początku byli znani w Ziemi Grodzieńskiej, w
Małopolsce, Mazowszu, Śląsku, na Kresach Wschodnich. Pieczętowali się godłami
Korzbok, Nowina, Oręż, Poraj, Sas, Sternberg, Złotogoleńczyk i in.
Witkowscy herbu Nowina pochodzili z w-wa Krakowskiego ze
wsi Witkowice. Była to rodzina zasłużona i zamożna, spowinowacona z
Dembińskimi, Ujejskimi, Gawrońskimi, Boratyńskimi i innymi słynnymi rodami
polskimi. Już w XVII wieku znaleźli się także na Wileńszczyźnie,
Smoleńszczyźnie i Mińszczyźnie. Często gęsto stwierdzają działalność członków
tego rodu polskie kroniki wojenne. Była też inna, nie tak dobrze znana, rodzina
o tym nazwisku używająca herbu Poraj, zasłużona dla Lwowszczyzny i szerzej Rusi
Czerwonej. Ci właśnie Witkowscy herbu Poray (róża biała o pięciu listkach
zielonych w czerwonym polu, u góry hełm, korona i takaż róża) najdawniejsze swe
gniazdo mieli w w-wie łęczyckim. Aleksander Witkowski zostawił po sobie trzech
synów: Łukasza, dziekana katedry lwowskiej (1665) oraz Macieja i Stefana,
rycerzy, z których pierwszy walczył przeciwko Prusakom niemieckim i Szwedom,
drugi – przeciwko Moskwie i Kozakom. On też osiadł na Rusi, otrzymawszy tu
skrawek ziemi za przelaną dla dobra Rzeczypospolitej krew. W 1720 roku
wymieniani są Witkowscy jako właściciele wsi Makszyna; zachowały się metryki
chrztu latorośli tego rodu w plebani witebskiej z lat 1767, 1770, 1772.
Piszący się z Cwilla oraz z Dołęga Witkowscy wywodzili
się z Korony Polskiej, ale już dość wcześnie osiedli w Księstwie Kurlandzkim,
skąd się odgałęzili na Litwę, Żmudź i Białą Ruś; posiadali m.in. własności
ziemskie w powiatach: oszmiańskim, wileńskim, kroskim, szawelskim, kowieńskim,
birżańskim, lidzkim, trockim. Zawsze uchodzili za starożytną szlachtę polską i
jako tacy potwierdzani byli wielokrotnie przez heroldię wileńską. (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3328, s. 1-106).
Tomasz Święcki (Historyczne
pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski, t. 2, s. 304) odnotował:
„Witkowski herbu Nowina z krakowskiego województwa. Seweryn z Rudułtowic,
chorąży księstwa zatorskiego, odbywał liczne posługi na walne sejmy i trybunały
koronne. – Marcjan poległ w bitwie ze Szwedami pod Kaliszem. – Jan, jezuita,
rektor poznański, podróżował do Francji i tam życie zakończył. – Jarosz Witkowski,
ten miał synów dziesięciu, którzy wszyscy prawie w potrzebach wojennych,
broniąc kraju i swobód polegli. – Maciej i Stefan Witkowscy herbu Poraj z
łęczyckiego województwa, mężowie sławni odwagą w potrzebach przeciw kozakom i
Szwedom w Prusiech. – Stanisław przydomku Targo, uczony i w języku greckim
biegły, młodsze lata przepędził w Krakowie na naukach, mianowany poborcą komory
celnej mazowieckiej w Łomży mieszkał. Zaleca go prawość i nieinteresowność; nie
spanoszył się jak inni, owszem nienawidził zdzierstwa celników, pisał przeciw
nim, zowiąc szarańczą, co wszystko pożera, drapieżną gawiedzią, która się krwią
z ludu ubogiego wyssaną, tuczy. Wolny czas od urzędowania poświęcał ulubionym
naukom i muzom. Wydał pism kilka za panowania Zygmunta III, najwięcej w rymach,
które jeżeli nie są gładkim wierszem pisane, oznaczają jednak rozsądek w
uwagach głęboki i cechują Witkowskiego, że był kochającym kraj i ojczyznę
obywatelem...” etc.
Na Żmudzi Witkowscy posiadali m.in. w powiecie
telszewskim dobra Bordza. Byli oni potwierdzani w rodowitości przez heroldię
wileńską w latach 1795, 1816, 1830 (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
1019).
Jeśli chodzi o polskie źródła heraldyczne, to np. W.
Wittyg pisze o Witkowskich herbu Nowina z powiatu śląskiego woj. krakowskiego.
K. Niesiecki (Herbarz
polski, t. 9, s. 364-366) pisze o Witkowskich herbu Nowina, wywodzących się
z Ziemi Krakowskiej, oraz o Witkowskich herbu Poraj „w Łęczyckiem województwie,
od Jaroskowskich swoję linię prowadzą, gdy bowiem Aleksander Jaroskowski syn
Jakuba i Oszkowskiej herbu Lubicz wziął działem Witkowice, od nich przezwany
Witkowskim...”. Tenże autor w dziele Korona Polska (t. 4, s. 555-556) pisze o
Witkowskich z województwa krakowskiego, spokrewnionych przez małżeństwa z
takimi domami, jak Rusoccy, Dembińscy, Ostrogorscy, Kuczkowscy, Bolestraszyccy,
Jezierniccy, Gawrońscy, Ujejscy, Lubomirscy, Drozdowscy; oraz herbu Poraj z
w-wa łęczyckiego, połączonych z domami Koszkowskich, Kalińskich i in.
Kolejne dzieło genealogiczno-heraldyczne donosi: „Witkowscy.
Ród urodzonych Witkowskich herbu Poraj, zdawna osiadłych w województwie
Łęczyckim, wymieniany jest w dziele Niesieckiego. Aleksander Witkowski miał
trzech synów: Łukasza, dziekana Katedry Lwowskiej 1665 r., Macieja i Stefana
służących w wojsku. Maciej przy Janie Kazimierzu uczestniczył w wojnach z
Niemcami i Szwedami, Stefan przeciw Kozakom”. (N. Szaposznikow, Heraldica, t. 1, s. 144-145, Petersburg
1900).
Na Podolu gnieździło się pięć różnych polskich rodzin
szlacheckich o nazwisku Witkowski, wpisywanych do części pierwszej, trzeciej i
szóstej ksiąg szlacheckich Guberni Podolskiej (Spisok dworian wniesionnych w dworianskuju
rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii, Kamieniec – Podolsk 1897, s. 14,
146, 195).
Jan Bohdanowicz-Dworzecki odnajduje Witkowskich herbu
własnego w 1526 r. na Żmudzi i Wileńszczyźnie, o czym donosi w swym
rękopiśmiennym Herbarzu szlachty
litewskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 2782. s. 113).
Jak podaje Spis
ziemian Mińskiej Guberni (Mińsk 1899, s. 10) Witkowscy posiadali w mińskim
powiecie dobra Białorucze, Prudyszcze, Zbarewicze, Dubno, Wałowszczyzna.
* * *
W dawnych zapisach sądowych i kronikarskich dość często
spotyka się wzmianki o reprezentantach tego wielkiego domu. Tak dla przykładu,
Petrus Witkowski (Vithkowski) figuruje w jednym z zapisów archiwalnych,
pochodzącym z 28 listopada 1500 roku, a wystawionym w Krakowie (Archiwum Sanguszków, t. 2, s. 282).
Źródła z 1520 r. powiadają, że już wówczas w okolicy
Kiejdan, posiadłości książąt Radziwiłłów, mieszkały dwie rodziny szlacheckie
Witkowskich (Archeograficzeskij sbornik
dokumientow, t. 7, s. 11).
Nobiles Johannes, Mathias et Stanslaus Vitkowsczi w roku
1521, a
Petrus Wythkowsky w 1558 r., figurują w aktach kapituły we Włocławku (Akta kapituł z wieku XVI, s. 254, 337, Kraków
1908).
Jan Witkowski, bojar włości wilkijskiej, wzmiankowany
jest w zapisie Metryki Litewskiej z dnia 9 marca 1529 r. (Por. Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t.
15, s. 1819, 1821).
„Szlachetny pan
Stanisław Witkowski, podstarosczi Ratenski” figuruje
w 1559 r. w księgach ziemskich chełmskich jako poręczyciel w jednej ze spraw
finansowych (Akty izdawajemyje Wilenskoj
Archeograficzeskoj Komissijej, t 19, s. 115).
Piotr Witkowski około 1579 r. był miecznikiem
dobrzyńskim (Por. Urzędnicy kujawscy i
dobrzyńscy XVI-XVIII wieku, s. 276, Kórnik 1990).
Pan Jan Witkowski, ziemianin hospodarski powiatu
mińskiego, był świadkiem na sądzie w maju 1582 roku (Akty izdawajemyje.... t. 36, s. 58).
Rosina Withkowska i Nicolai Withkowski wymienieni
zostali w liście hetmana Jana Zamoyskiego z 21.X. 1582 r. (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj Rossii, t. 3, s. 473).
W 1584 roku znany jest Mikołaj Witkowski (herbu Nowina),
instygator wielki koronny (Patrz: T. Żychliński, Złota księga szlachty polskiej, t. 24, s. 131, Poznań 1902).
Nobilis Nicolaus Witkowski, konsul miasta Krakowa,
figuruje w dekrecie króla Zygmunta III z 18.VI.1591 r. (Prawa, przywileje i statuta miasta Krakowa, t. 2, s. 28, 66, 88,
Kraków 1890).
13 kwietnia 1600 roku „do urzędu y do xiąg
teraźnieyszych grodzkich mielnickich oblicznie przyszedszy uczciwy Łukasz
Markowicz, burmistrz miasta jego królewskiey mości Mielnika, mając przy sobie
woźnego szlachetnego Macieja Sikorskiego z pewnymi szlachcicami Jakubem
Maliszewskim a Marcinem Wysokińskim, przed urzędem ninieyszym opowiadali, iż
gdyśmy chodzili umyślnie do jego mości xiędza Jana Witkowskiego, plebana
mielnickiego, mówiąc w te słowa do onego, iżeś wielmożny xięże plebanie nas do
dworu króla jegomości niewinnie zapozwał. To jest mianowicie strony siedlisk,
które waszmość mienisz gruntem kościelnym, zjednaj waszmość sobie miernika,
który by to wymierzył wedle regestru rewizorskiego, z których jeśli się co
najdzie gruntu kościelnego, gotowiśmy zarazem z tych sprawiedliwość uczynić y
zarazem ex nunc ustąpić.
Na którą przemowę jego mość xiądz Jan Witkowski nic nie
odpowiedział, y owszem się zmilczał. Tamże przy tem tenże jegomość xiądz Jan
Witkowski, pleban mielnicki, (...) gdy był napominany, aby sobie queres czynił,
jeśli tu na którym mieszczaninie co zaległo, gotowiśmy sami z siebie y z
inszych sprawiedliwość uczynić. A co się tknie strony dziesięciny, o którąś
wielmożny xięże Janie Witkowski, plebanie mielnicki, nas zapozwał, tey nigdy
jako przodkowie naszy ani my sami nie dawali y teraz dawać nie powinni, co się
prawnie być pokaże z czasem swym. Dla czego tedy nie skwapiając się z tych na
żadną rzecz, prosimy y napominamy, abyś waszmość tego przedsięwzięcia swego z
nami poprzestał...”
Nie takie to było jednak łatwe, dać radę z krnąbrnym
kapłanem, który przez dłuższy czas prowadził sądowe wojny podjazdowe z częścią
prawosławnych mieszczan miasta Mielnika (Akty
izdawajemyje..., t. 33, s. 150, 156, 157, 191-192).
Seweryn z Witkowic Witkowski w 1606 r. był krakowskim
posłem na sejm.
1 marca 1610 roku ksiądz Witkowski złożył w magistracie Mielnika skargę
na prawosławną ludność tegoż miasta o to, iż urządziła przed świątynią
katolicką pijacką farsę i burdę, uwłaczając majestatowi kościoła. „Ad officium capitaneale actaque
praesentia castrensia mielnicensia personaliter venies venerabilis Joannes
Witkowski, plebanus Mielnicensis, coram eodem officio praesenti solenniter et
summa cum dolore questus et protestatus est contra et adversus (...) Qui quidem
Ruteni tam masculini, quam feminini sexus die dominico proximo in festo
Sanctissimae et Individuae Trinitatis atque die hesterna et die hodierna, a
mane ad vesperas usque circumcirca circulum, plateas, vicos, campos, agros,
silvas et circa plebaniam residentiae protestantis sub ipsa ecclesia in oppido
Mielnik prope circulum erecta cum cornicenibus alias „z dudami”, tympanis et
aliis multis instrumentis rusticis ad saltum praeparatis, saltum varios more
gentiii ad instar locustarum sursum et infra salantes clamantesque et
vociferantes „Baal, Baal!”, ebrii existentes perficiunt et id exequi sine
intermissione non cessant atque aliquoties in diem sub ecclesiam venientes et
sese refinentes damores et tumultus magnos exicitant, scandala et crimina
sceleratissima profana et auditu indigna faciunt et perficiunt, nonnullique ebrii
sibi met ipsis ultro se concutiendo in honorem Baal mortem violenter inferunt,
cum maximo dedecore christianitatis, contra jus divinum et humanum, in magnum
scandalum eclesiae mielnicensis et ipsius plebani protestantis, in contrarium
quodque decreti sacrae regiae majestatis...” (Akty izdawajemyje..., t. 33, s.
185).
Lubasz Witkowski, podczaszy kijowski w latach 1622-1629,
był właścicielem wsi Owrupiec i Szałomki w Województwie Bracławskim (Akty otnosiaszczijesia k istorii
Jugo-Zapadnoj Rossii, cz. 7, t. 2, s. 421, Kijew 1890).
Paweł Witkowski 23 października 1629 roku podpisał
uchwałę sejmiku proszowskiego (Akta
sejmikowe woj. krakowskiego, t. 2, s. 113).
Maciej Skarbek Witkowski podpisał 4. VI. 1648
laudum ziemian województwa ruskiego utrzymane w patriotycznej tonacji polskiej.
Natomiast Seweryn Witkowski figuruje w regestrze szlachty przemyskiej na
okazowaniu pod Medyką 28.IX.1648.
W 1651 r. do Moskwy przybyli na pertraktacje posłowie
króla polskiego Stanisław Witkowski i Filip Obuchowicz (Por. L. Abecedarski, Biełorussija i Rossija, Mińsk 1978, s.
127).
Wielu Witkowskich rzekomo „ludzi prostych” usiłuje
oczernić Walerian Nekanda Trepka w Liber
generationis plebeanorum (s. 446-447): „Witkowski nazwał się... od
wytkania, że wytykał będąc u tkacza ojca w Wągrowcu, miasteczku opacim w
Wielkiej Polszcze. Służył niedalekoż u pana Palęckiego, potem panu
Radolińskiemu w Wielkiej Polszcze. Pojechał był od tego pana, a potkawszy tego
pana jadącego w drodze anno 1627, będąc z kilką kompaników hultajów, rzekł panu:
„czemuś mi nie zapłacił?” i wziął mu parę koni z wozu, zjechał z nimi do
Poznania. Dostawszy innych koni, pan Radoliński puścił się po nim. Zastał go w
Poznaniu na Wałszewie. Wtem prosił pana starosty o hajduki, z któremi pojmał go
i dał do wieże wsadzić, i ściąć go miano, ale pan Jan Zebrzydowski, co tam
blisko mieszkał, wyprosił go i odkupił. Służył potem temu panu Zebrzydowskiemu
kilka lat, jeszcze do tego i z panią jego pana sypiał, aby się wysłużył za to
tem prędzej panu, co go odkupił, acz miał od pani dobre obrywki niemałe. Był
tamże w tej służbie i anno 1632.
Witkowski nazwał się syn stelmacha Wojciecha z Wągrowca
(...) Wzięła go służyć sobie pani Palęcka wdowa, co była otruła męża w Wielkiej
Polszcze... Potem z temże służką Witkowskim do Krakowa jechała. Mieszkała
najmem (...) na Psim Rynku anno 1638 i 1639. Dawała temu to siła. Miał od niej
konia, rządzik oprawny, szablę litą, bałtę oprawną, ładownicę z brajcary,
ostrogi srebrne. W bławacikach chodził, szlamami ferezyjka podszyta, czapka
wydrowa z sobolczykiem, wąs białokurowaty.
Witkowski zową się w oświęcimskiej i krakowskiej ziemi
anno 1634. Tych dziad był chłopski syn Barutów ze Śląska z Rudułtowic wsi. Syn
tego Baruta dał był kilka tysięcy panu Mikołajowi Komorowskiemu na Ludwigowice,
potem na kilka wiosek. Tenże uwiódł mu mniszkę profeskę Gierałtowską z
klasztora zwierzynieckiego i brał z nią ślub, z którą miał syna Seweryna;
Witkowskim nazwał się. Tego zdziałano było chorążym zatorskim. Miał synów
kilku...” etc.
Jak zawsze jednak Trepka nie przytacza żadnych dowodów
na potwierdzenie podawanych przez siebie pogłosek, nie mogą więc jego powiastki
być traktowane poważnie.
W 1662 r. w księgach buhalteryjnych rządu moskiewskiego
figuruje imię Kazimierza Witkowskiego, chorążego Wojska Zaporoskiego, na
którego utrzymanie w ciągu roku wydano ponad 130 rubli (AJuZR, t. 5, s. 98).
Trudno powiedzieć, co robił w Moskwie ten szlachcic polski, jasne jednak jest,
że był na żołdzie Rosji, co nie stanowiło zresztą specjalnego ewenementu.
Niekiedy przybywali do Moskwy, szukając tu
zajęcia, byli oficerowie i urzędnicy polscy, jak np. ów Obram Dubowskij
(najprawdopodobniej Abraham Dębowski), „krakowskiego powiatu szlachcic”, który
zbiegł przez Ukrainę, Litwę i Rygę do Pskowa i w maju-czerwcu 1648 r. – jako
zawodowy wojskowy – przyjęty został na służbę, całując uprzednio krzyż na
wierność carowi i przechodząc na prawosławie (AJuZR, t. 3, suplement, s. 9-10).
Zdarzało się, że uciekali za wschodnią miedzę pospolici zbrodniarze, uchodzący
przed sprawiedliwością. Z reguły znajdowali w Moskwie zrozumienie, chleb i
możliwość „samorealizacji” na niwie walki z Polską...
Zachował się list z roku 1669 Tomasza z Witta
Witkowskiego, chorążego mielnickiego, z którego wynika, że autor jego dbał – mimo
własnego katolickiego wyznania – także o duchowne potrzeby swych prawosławnych
(a raczej już grecko-katolickich) poddanych. Oto ten list do Wincesława
Benedykta Glińskiego, unickiego biskupa włodzimierskiego i brzeskiego, pisany w
ślicznej polszczyźnie ówczesnej: „Jaśnie wielmożny mości xięże episkopie
Włodzimierski! Donoszę do wiadomości wacpana, iż cerkiew w maiętności moiey
dziedziczney Żwadzkiey bez swieszczenika wakuie od lat kilku, za czym
upatrzywszy człowieka zgodnego, za zaleceniem teyże unii świętey oyców
duchownych, którzy się za nim przyczyniali do mnie, na imię Jana Wasilewicza, w
województwie brzeskim urodzonego, za którym upraszam, bo tego iest godny do
szafowania sakramentów świętych, onego zrozumiawszy, poświęcić raczył y onemu
tę cerkiew w moc podał y te dobra iako za antecessorów moich nadane, iako
zażywali przeszłe swieszczenicy, y ia onemu toż mocą podaię, to iest, włókę
iedną we trzech polach y sianożęci, aby się chwała Boża odprawowała, o co
iterate upraszając, łasce mię wacpana oddaię. Z Wahanowa, 29 Nowembra, anno 1669.
Tomasz z Witta Witkowski, chorąży Mielnicki.” (Akty izdawajemyje..., t. 3, s. 65-66,
Wilno 1870).
Było to postępowanie szeroko rozpowszechnione, o czym
np. świadczy nadanie w roku 1686 przez Adama Skaszewskiego, stolnika
zakroczymskiego, gruntów i przywilejów cerkwi i kapłanowi unickim w majątku
Neple (tamże, s. 110-112).
W XVII stuleciu Witkowscy posiadali majątki Romejki i
Mikiszkajcie w powiecie wiłkomierskim. W 1669 roku czterej bracia: Maciej,
Ignacy, Stanisław i Antoni Witkowscy, prawnukowie uznawanego za protoplastę
rodu Jana Kazimierza, musieli wszystkie dziedziczne majętności wysprzedać i
odtąd najwidoczniej rozproszyli się na różne strony w poszukiwaniu pracy i
chleba (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 10, nr 70).
W 1711 roku w aktach grodzkich chełmskich figuruje
„generosus” – „szlachetnie urodzony” Jan Witkowski, właściciel folwarku (villa)
Serebryszcze (Akty izdawajemyje...,
t. 27, s. 45).
W latach 1720/21 Jan i Andrzej Witkowscy sądzili się z
chełmskim klasztorem Bazylianów o miedzę; w tymże roku małżeństwo Jana i Anny
Witkowskich miało podobnąż sprawę z chełmskim klasztorem Pijarów.
W kwietniu 1721 roku w księgach grodzkich witebskich
odnotowano, że woźny Krzysztof Ziemacki na wniosek sędzi ziemskiego połockiego
Samuela Przysieckiego przybył do majątku „Lubawicze, alias Krzywokoniec, w
powiecie orszańskim leżącego” i przekazał go na własność panu Ludwikowi
Witkowskiemu i żonie jego Krystynie (urodzonej Reut) „ze wszystkiemi służbami,
w prawie zastawnym wyrażonemi, z budynkami dwornemi y gumiennemi, z gruntami, z
lasami, galami, borami, puszczą, sianożęciami, łąkami, sadzawkami, stawami, z
rzekami, rzeczkami, w dawnym, pewnym ograniczeniu będącemi, z poddanemi etc.” (Istoriko-juridiczeskije matieriały... t.
26, s. 410-411. Witebsk 1895).
Stanisław Witkowski figuruje w księgach grodzkich
chełmskich w zapisie z dnia 31 grudnia 1738 r. Onże 11 września 1742 roku
podpisał uchwałę sejmiku szlachty Ziemi Chełmskiej (Akty izdawajemyje..., t. 27, s. 310).
W księgach grodzkich chełmskich pod datą 11 maja 1739
figuruje następujący zapis: „My niżey podpisani burmistrze, raycy, ławnicy y
pospólstwo jego królewskiey mości miasta Chełma, imieniem jeden za drugiego
podpisujemy się, że za grunt kupiony sławetnego pana Józefa Łabędzia przez
wielmożną jeymość panią Annę Katarzynę Witkowską, bierzemy na ewikcyą złotych
polskich sto, a to na wypłacenie z tychże gruntów hiberny wiecznemi czasy od
przewielebnych ichmościów xięży Scholarum Piarum, wolnych ich czyniąc na
potomne czasy od wszelkich ciężarów mieyskich z pomienionych gruntów do miasta
y Rzeczy pospolitey należących...” (Akty
izdawajemyje..., t. 27, s. 278).
22 grudnia 1742 r. do ksiąg grodzkich Chełma wpisano
następujące zobowiązanie „wewnątrzrodzinne” Witkowskich: „Niżey na podpisie
wyrażony znam tym skryptem moim, iż z porachowania zostaję winien jegomości
xiędzu Raymundowi Witkowskiemu, profesorowi konwentu pokrzywnickiego zakonu
oyców Cystersów, złotych polskich 1074, którą tą summę na każdą rekwizycję jego
do rąk, lub komu dyspozycya będzie, gotów będę oddać. Datum w Lublinie, anno
millesimo septingentesimo trigesimo sexto, die sexta Maij. Piotr Witkowski manu
propria.” (Akty izdawajemyje...,t.
27. s. 313).
W 1743 roku księgi grodzkie witebskie wymienią imię
Tomasza Witkowskiego, rajcy mścisławskiego.
A oto świadectwo o posmaku kryminalnym: „Roku 1752 msca
Marca 20 dnia. Na urzędzie iego kr. mści mieyskim mohylowskim, comparendo
personaliter uczciwy Kużma Paciomka, mieszczanin mohylowski, wydał relacyą w
tey kathegoryi, że będąc w Buyniczach dnia 19 eiusdem mensis anni praesentis, w
karczmie tychże Buynicz, w posessyi czernców będącey y zostaiącey, pod którą
porą przybył do tey że karczmy Symon Witkowski; post modum przybył czerniec,
nomine Onika, monastyra Buynickiego. Który czernieć, przybywszy, siadł z szynkarką,
a potym się z tąż szynkarką położył na łóżko. Widząc to, pan Symon Witkowski
rzekł do czernca, że to się czerńcowi nie godzi czynić, z szynkarkami na łóżku
leżeć; dla nas nam czynisz zgorszenie. Na te tedy słowa rzekł uczciwy Kuzma
Paciomka, przez żart, że to żona moia; w tym punktcie czerniec poszedł do
klasztoru. Po odeyściu iego począł Pauluk Krzyżapusk tę szynkarkę napominać
tymi słowy: ponieważ ty duchownych zwodzisz, to bardziey świeckich możesz
zwieść. W tym razie szynkarka pobiegła do monastyra y sprowadziła tak czemców,
iako y innych ludzi, parobków, różney czeladzi. Jak prędko przybyli, zaraz
czerniec, nomine Hawrył, począł Symona Witkowskiego bić, mordować, pod którą
porą poboiu tego wzięto u tegoż Symona Witkowskiego talarów czternaście y
tynf...” (Istoriko-juridiczeskije
matieriaty, t. 15, s. 368-369).
Sprawa wylądowała w sądzie, gdyż chodziło zarówno o
czynną obrazę godności szlachetnego pana Witkowskiego, jak i o ograbienie
tegoż. Nie wiemy, jaki wyrok zapadł w tej sprawie, najprawdopodobniej jednak
niekorzystny dla biednego szlachcica, gdyż ustawodawstwo staropolskie
zabraniało szlachcie przebywania w karczmach z chłopami.
Jedna z ustaw staropolskich głosiła: „Szlacheccy w
karczmie nie mają bywać, ... ani z kmiotkami w rząd siedzieć i piwa pić
przystoi. A jeśliby szlachcicowi, tak w karczmie umyślnie w rządzie z chłopy
siedzącemu, będącemu i pijącemu przydało się, żeby przez kmiotka, abo kmiotki
ubit, abo ranion był, tedy o jakążkolwiek ranę, abo o wszelakie ubicie, nie ma
bydź słuchan, ani sądzon przez żaden sąd, wyjąwszy to, żeby szlachcicy byli w
mieście dnia targowego, a czasu roków, albo dla jakiey inney potrzeby
pilney...”.
W jednym z dokumentów magistratu połockiego, spisanym 24
czerwca 1754 roku, znajduje się konstatacja, iż „we włości Siebeźskiey w
pohoście Sinim imc pan gubernator jegomość pan Witkowski y iegomość xiądz
pleban tameczny budować tę cerkiew zabronili, co pospólstwo z wielko krzywdo y
molestyo zostaie...”.
Antoni Witkowski podpisał 23 czerwca 1764 roku uchwałę
konfederacji generalnej koronnej w Warszawie (Publiczna Biblioteka Miejska i
Wojewódzka w Rzeszowie, Rk-3, k. 177).
„Mikołaj Witkowski swym i Jana, brata młodszego
imieniem” podpisał 5. VI. 1767 akt konfederacji ziemian halickich w obronie
wiary katolickiej i integralności terytorium Polski (Akta grodzkie i ziemskie z archiwum państwowego we Lwowie, t. 25,
s. 645. Lwów 1935).
Maciej Witkowski, Bartłomiej Sawicki, Jan Boreyko,
wespół z kilkudziesięcioma innymi szlachcicami powiatu wileńskiego zmuszeni
zostali w 1770 roku do złożenia przysięgi, że oni nie będą nadal buntować się i
łamać praw Rzeczypospolitej (Akty
izdawajemyje..., t. 8, s. 537-538).
Józef i Regina z Witkowskich Gaydamowiczowie,
mieszczanie wileńscy, figurują w aktach archiwalnych z 1787 r. (Akty izdawajemyje..., t. 9, s. 104).
Józef Witkowski około roku 1780 pełnił funkcje
superintendenta jurborskiego (S. Kościałkowski, Antoni Tyzenhauz, t. 2, s. 199, 208, Londyn 1971).
Anioł Witkowski był chorążym w 21 chorągwi wielmożnego
Rokossowskiego, starościca bachtyńskiego, w Brygadzie Drugiej tzw. Ukraińskiej
(a szóstej w numeracji ogólnej) Kawalerii Narodowej Wojska Koronnego w 1790 r.
stacjonującej w Tulczynie (Materiały do
bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 1, s. 28, Buenos Aires –
Paryż 1963).
Dominik Witkowski, szlachcic parafii wilkiskiej w
Księstwie Żmudzkim, 27 sierpnia 1793 roku uwierzytelnił swym podpisem testament
swego sąsiada i przyjaciela Franciszka Siemaszki (Dział rękopisów Biblioteki
Akademii Nauk Litwy, F. 12-943).
Spis szlachty
powiatu wiłkomierskiego z 1795 r. zawiera
„Listę szlachetney rodowitości imienia z Cwilla Witkowskich w powiecie
wiłkomierskim znaydującego się”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690,
s. 373). Czytamy w tym dokumencie: „Imię z Cwilla Witkowskich w szlachetney
prerogatywie, że zawsze znaydowało się i praw wszelkich dobrego urodzenia
swojego używało, przynosi wywodzący się na w sprawie tey pewności Testymonium
obywateli Xięstwa Żmudzkiego Janowi z Cwilla Witkowskiemu, dziadowi swojemu w
roku 1721 wydane...
Tenże Jan Witkowski miał synów Jakuba y Karola, oyca
wywodzącego się...”.
Karol Witkowski, a następnie jego syn Jan, w 1795
r. mający 29 lat, gospodarowali na folwarku Moryszkach, parafii birżańskiej.
Podpis pod godłem brzmi: „Herb z Cwilla Witkowskich:
Panna na Niedźwiedziu z rozpostrzonionemi rękoma trzymająca w prawey ręce
kielich. Którego Herbu przodkowie dziś wywodzącego się Jana z Cwilla
Witkowskiego od Naydawnieyszych czasów używali, i teraz Dom ten z Cwilla
Witkowskich takowego Herbu wyobrażeniem pieczętuje się...”.
Adam i Karniey Witkowswcy służyli parobkami w 1794 r. w
majątku Krzczeniszki na Wileńszczyźnie, nie byli więc szlachtą (Akty izdawajemyje..., t. 38, s. 192).
Nazwisko swe wzięli najprawdopodobniej od imienia poprzedniego pana.
Najbardziej znani w początkach XIX wieku byli Witkowscy,
mieszkający tuż w sąsiedztwie Rosji (to oni byli najbardziej narażeni na ciosy
i pokusy rusyfikacji), w okolicach Połocka, Witebska, Mińska, Orszy.
W. Witkowski w październiku 1812 r. pełnił funkcje
kwatermistrza borysowskiego sądu ziemskiego (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 461).
Na sesji Deputacji Wywodowej Wileńskiej 13 kwietnia 1804
r. roztrząsano wywód urodzonych Witkowskich z powiatu kowieńskiego, których
wpisano do pierwszej klasy Księgi Szlachty Guberni Litewsko – Wileńskiej (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 985,s.21).
3 sierpnia 1812 r. szlachcic powiatu borysowskiego
Stanisław Witkowski zwrócił się do ustanowionych przez Napoleona władz polskich
ze skargą na swego sąsiada:
„Do Kommissyi powiatowey Borysowskiey.
Ode mnie niżey podpisanego prośba.
Od wstąpienia woysk wielkich Francuskich y od ogłoszenia
nam przywrócenia przez wielkiego Cesarza y Króla Napoleona exystencyi polskiey,
zawsze z chęcią y ochoczo odbywam wszelką przyporuczoną mi w obywatelstwie
posługę y w każdym względzie przychilnego oyczyźnie okazuję, co wiadomo jest
Kommissyi.
Żyd Abraham Zamojski, kwatermistrz jeszcze za rządu
Rossyi, mając nienawiść do mnie, kwaterunkowemi postojami dokuczał mnie,
również y teraz pod niebytność moją w domu raz czterech officyerów postawił, y
tych z ludźmi do ich przybyłemi karmić więcey tygodnia musiałem. Teraz zaś,
kiedy żaden dom nie jest zajęty, powtórnie ochroniwszy wszystkich żydów y domy
nie zajęte żadnym postojem u mnie postawił dwóch officyerów z ludźmi y kilku
żołnierzami. Gdym go o to napominał, z nieprzyzwoitemi słowami do mnie odezwał
się, y że tak zawsze czynić mnie przykrości będzie, oświadczył.
Domiar ten krzywdy nie może być, aby nie był ukarany,
osobiste moje pokrzywdzenie każe mi prosić Kommissyi o ukaranie oraz z mieysca
tego kwatermistrza zrzucenie, gdyż jeżeli sprawiedliwego wyroku nie otrzymam,
jako nie cierpiący uległości żydom, y to tak podłey konduyty, jakim jest
kwatermistrz, szukać będę śrzodka na uczynienie z jego satysfakcyi; lecz nie
pierwey, chiba bym mniey pomyślną uzyskał rezolucyą.
Prosi o domiar sprawiedliwości Stanisław Witkowski. Dnia
3 augusta 1812 Roku, Borysów”. (Akty
izdawajemyje..., t. 37, s. 258).
Męskie postawienie sprawy – nie może być co do tego dwóch
zdań. Nic dziwnego, sam Witkowski był komisarzem rządu polskiego na powiat
borysowski, dość wysokiej rangi urzędnikiem w strukturach nowych władz
polskich, tworzonych przez Napoleona na byłych wschodnich terenach
Rzeczypospolitej po ich uwolnieniu od Rosjan (tamże, s. 275).
Liber continens
Nomina et Cognomina Studentium in Imperatoria Academia Polocensis Societatis
Jesu podaje, że w latach 1815/16 studiował
tu logikę (od 1817 r. – prawo) „Henricus Witkowski, annorum 17, Filius Jozephi
ex districtu Orsensi”, zaś w latach 1816/17 uczył się tu „pro lectionibus Juris
Civilis et Eloquentia” Julianus (filius Jozephi) Witkowski, który później
przeszedł na wydział fizyki, a jeszcze później – matematyki (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 721, z. 1, nr 1083).
19 kwietnia 1819 r. heroldia wileńska potwierdziła
rodowitość Andrzeja, Adama, Jana, Patrycjusza, Józefa, Tadeusza, Tomasza,
Andrzeja, Wincentego i innych Witkowskich herbu Poraj, szlachciców powiatu
wiłkomierskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 919, s. 7).
23 września tegoż roku potwierdzenie uzyskali Jakub,
Józef oraz Wincenty Witkowski herbu Nowina z powiatu trockiego (tamże, s. 47).
W grudniu 1819 r. heroldia wileńska potwierdziła
rodowitość Leonarda, Arnulfa, Jana, Andrzeja Macieja, Stanisława i Franciszka
Witkowskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1017, s. 45-46).
Ks. Grzegorz Witkowski w roku szkolnym 1822/23 pełnił
funkcje kapelana Szkoły Powiatowej Mozyrskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z.
1, nr 26, s. 17).
Niemało zachowało się z XIX wieku wzmianek i o rodzinie,
zamieszkałej na Żmudzi, a używającej herbu Nowina.
Spis szlachty na
pustoszach w majątku Jodziszkach w powiecie wileńskim parafii giedroyćskiey
sytuowanym, mieszkających z roku 1829
donosi m.in.: „Andrzey syn Tomasza Witkowski ma wymóch rodowitości swoiey pod
rokiem 1820, augusta 23 dnia, w Deputacyi wywodowey szlacheckiey Guberni
Litewsko-Wileńskiey nastały (...)” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr
3802).
Alojzy Witkowski od października 1832 r. znajdował się
pod tajnym nadzorem policji za udział w powstaniu listopadowym. Mieszkał w
majątku Szylany powiatu kowieńskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, op. 1840, nr
174, s. 56).
W 1836 roku Mińska Deputacja Szlachecka uznała
rodowitość Wawrzyńca Witkowskiego i jego synów Bazylego (Wasilija), Fomy
(Tomasza), Mikołaja. Na liście szlachty Guberni Wileńskiej z 1839 r. figurują
Andrzej, Leonard, Arnold, Konstanty Witalis Piotr i Patrycjusz Witkowscy (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 83, s. 4).
Na liście zaś szlachty powiatu trockiego z 1844 r.
znajdują się Walerian, Alfons, Julian i Wincenty Witkowscy (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 8, nr 85, s. 12).
Niejaki pan Wincenty Witkowski, opiekun nieletnich
Marianny Zaleskiej i Anieli Łukaszewiczówny, zaskarżony został w maju 1840 roku
w urzędzie generał-gubernatora z powodu niewłaściwego traktowania swych
podopiecznych (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 100).
22 maja 1841 r. heroldia wileńska potwierdziła
rodowitość szlachecką Wincentego, Jakuba, Józefa, Tomasza, Stefana, Bartłomieja
Filipa, Jana Dementego i Kazimierza Witkowskich, mieszkańców powiatu trockiego,
szlachciców polskich używających herbu Nowina. Za protoplastę rodu uznano
wówczas Michała Piotrowicza Witkowskiego, który w 1673 r. przekazał w spadku
swemu synowi Piotrowi majątek Nacewicze – Poszwile – Witkuny. Około roku 1740
Michał, syn Piotra, Witkowski był też właścicielem majątku Korkozyszki w tymże
powiecie trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 744).
W latach 40-tych XIX wieku heroldia odnotowywała w
powiecie wileńskim obecność kilku gniazd Witkowskich spokrewnionych m.in. z
Grzybowskimi, llgiewiczami, Iwanowskimi, Kadarowskimi, Borewiczami,
Jakubowskimi, Rygmuntami.
Lista członków
patriotycznego Towarzystwa Demokratycznego Polskiego z lat 1832-1851 podaje m.in. informację o jednym z członków
interesującej nas rodziny: „Witkowski Ludwik, u r. Roś, powiat wiłkowyski, gub.
Grodno, 1817. Uczeń gimnazjum we Świsłoczy, powstaniec w Puszczy Białowieskiej,
więziony w Gdańsku, na emigracji buchalter w Paryżu. (...) Umarł w Paryżu
1873" (Materiały do bibliografii
genealogii i heraldyki polskiej, t. 1, s. 65, Buenos Aires – Paryż 1963).
Szlachcic Aleksander syn Cypriana Witkowski,
pochodzący z Guberni Kowieńskiej, w latach 1863/68 przebywając w powiecie
połockim znajdował się pod ścisłym nadzorem policji, gdyż w sierpniu 1863
ukrywał powstańców w lasach Pokrupowskich i Korewskich (CPAH Litwy w Wilnie, f.
378, z. 6, nr 64, s. 25).
Antoni Witkowski, mieszkający w powiecie
dyneburskim, znajdował się w okresie po 1863 roku przez długie lata pod
nadzorem policji „za przechowywanie broni i podburzających książek,
przekazanych mu przez Popowa” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s.
35).
Po 1863 r. za polityczną nieprawomyślność w guberni
kowieńskiej zwolniony ze służby został m.in. kancelarzysta Mikołaj Witkowski
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, o. 1866, nr 181,s. 25).
15 sierpnia 1863 roku w kościele rzymsko-katolickim w
Worniach na Żmudzi ochrzczono chłopaka o imieniu Jan Arnolf Witkowski, syna
Mikołaja i Zofii (CPAH Litwy w Wilnie, f. 1481. z. 1, nr 2. zapis 112).
Znani byli Witkowscy również w Wilnie i Ziemi Wileńskiej
w wieku XIX i XX. Tak np. Jakub Witkowski, szlachcic wileński, właściciel
kamienicy na przedmieściu Śnipiszki, zwrócił się do władz miejskich w 1840 roku
w imieniu mieszkańców tej dzielnicy z prośbą, by zwolnić ich od opłat za prawo
przejazdu przez Zielony Most, łączący Śnipiszki ze Śródmieściem, które to
opłaty nie tylko są nader uciążliwe, ale i hamują rozwój rzemiosła i handlu.
Urząd generał – gubernatora nakazał im wszelako i nadal płacić po 2 kopiejki
cła od wożą, powołując się na... przywilej króla polskiego Zygmunta z 1536 roku
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 102).
Wincenty Witkowski (ur. 1841), wilnianin, był
założycielem i przywódcą kół młodzieży szkolnej i rzemieślniczej Wilna.
Aresztowany w 1860 roku, zesłany został do rot aresztanckich do Orenburga i
ślad po nim odtąd zaginął.
Michał Witkowski po powrocie z zagranicy w 1867 roku
znajdował się pod nadzorem policji i gospodarzył we własnym folwarku Kiewleniki.
Jak chce zapis policyjny, miał wówczas żonę Matyldę, syna Gustawa oraz córki
Franciszkę i Ludwikę, znajdujących się za granicą. Uważano, że nadal trzeba go
obserwować. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1868, nr 228, s. 4).
We wspomnieniach Chłopaka
ze Sławuty Wacława Olaskowicza (Warszawa 1987, s. 26-39, 52) występuje
niejaki pan Witkowski, patriota z wilczym biletem, z pewnością osoba realna.
Autor tak go charakteryzuje: „W tym czasie (początek XX W. – przyp. J. C.) w
domu Igora zamieszkał niejaki pan Witkowski pochodzący z Warszawy, przestępca
polityczny z tak zwanym „wilczym biletem", zmuszającym do ciągłego
włóczenia się po bezkresnych obszarach carskiej Rosji, z prawem krótkiego jeno
pobytu w dowolnie przezeń wybranej miejscowości... Teraz dopiero Igor zaczął
pobierać lekcje głębokiego patriotyzmu. Teraz dowiedział się o warszawskiej
cytadeli, o Traugucie, o powstaniu styczniowym i jego bohaterach. Teraz
dowiedział się o kibitkach, Sybirze, zesłaniach i katordze. Teraz, przesiadując
godzinami z panem Witkowskim, nauczył się śpiewać „Jeszcze Polska nie
zginęła...”.
* * *
Na zakończenie naszego przeglądu archiwaliów warto
przytoczyć fragmenty zapisów, przechowywanych w Centralnym Państwowym Archiwum
Historycznym Litwy w Wilnie.
Oto Wywód Familii
Urodzonych Witkowskich herbu Nowina z 1819 roku (f. 391, z. 1, nr 1010, s.
22-23) głosi: „Przed Nami Michałem Römerem, radcą stanu, Litewsko-Wileńskim
guberńskim marszałkiem, orderu Św. Anny 2-giej klasy kawalerem, prezydującym, i
deputatami z powiatów guberni Litewsko – Wileńskiej, do przyjmowania i
roztrząsania wywodów szlacheckich obranymi, złożony został wywód rodowitości
szlacheckiej familii urodzonych Witkowskich (herbu Nowina), z którego się
okazało, że Michał Piotrowicz Witkowski (...) dziedziczył dobra ziemskie w
Xięstwie Żmudzkim w powiecie dawniey ryragolskim, teraz głównym rosieńskim,
położone Nacewicze – Poszyło – Witkuny zwane, których czwartą część synowi
swemu Piotrowi Michałowiczowi Witkowskiemu na wieczność darem odstąpił.
Udowodnił tę pewność zapis wieczysty darowny roku 1673” .
W 1719 r. Piotrowi Witkowskiemu urodził się syn
Michał, z którego poszli dalsi: Maciej (1739). Bartłomiej (1744) i Jan (1754).
Maciej miał syna Wincentego, ochrzczonego w kościele
mereckim w październiku 1789 r., później ożenił się z Marcjanną Kadorowską.
Bartłomiej Witkowski i jego żona Marcjanna z
Olechnowiczów, posiadali majątek Włochowicze. Jan miał posiadłości w powiecie
trockim... Komisja wywodowa stwierdziła,
że „(...) Witkowskich za rodowitą i starożytną szlachtę polską uznajemy,
ogłaszamy i onych do xięgi Szlachty guberni Litewsko – Wileńskiej klassy
pierwszej zapisujemy...”.
Inny Wywód Familii
Urodzonych Witkowskich herbu Poray z tegoż 1819 r. (f. 391, z. 1, nr 1010,
s. 39-40) podaje, „że familia urodzonych Witkowskich od dawna zaszczycona
prerogatywą szlachecką, z którey pochodzi urodzony Maciey Witkowski,
protoplasta dziś wywodzących się, miał synów dwóch Józefa y Stanisława; o tym
zapewnił testament Jerzego, rodzonego brata Macieja Witkowskiego, czyniony w
roku 1762 (...) w kancelaryi grodzkiej kowieńskiej”. Mieli oni majątek
Roszczuny. Stanisław Witkowski nabył później też folwark Jeziory w powiecie
kowieńskim... Tak więc „wywodzący się" Walerian, Alfons i Julian Witkowscy
uznani zostali „za rodowitą y starożytną szlachtę polską".
Jeszcze inny wywód szlachecki podaje (tamże, s.
160-163), że Witkowscy herbu Poraj posiadali również dobra Romejki, Wabaliszki,
Koumpoliszki, Szymkuny, Smoliszki, Uroczyszcza i in. w Księstwie Żmudzkim.
Kojarzyli małżeństwa z pannami ze szlacheckich rodzin
Blinstrubów, Grzybowskich, Szarkowskich, Mikuckich, Downarowiczów (CPAHL f.
391, z. 1, nr 1051, s. 137-139).
Szlacheckość Witkowskich potwierdzona została przez
deputację wywodową w-wa wileńskiego ponownie w 1820 r. (CPAHL f. 391, z. 1, nr
1011, s. 27).
Wywód familii
urodzonych Witkowskich herbu Poraj z 28
sierpnia 1820 r. podaje, „że Dom ten starożytny od bardzo dawnych czasów
klejnotem szlacheckim zaszczycony w biegu swoim używał prerogatyw stanowi swemu
przyzwoitych, a mianowicie Stefan i syn jego Jan Kazimierz Stefanowicz
Witkowski, w zaszczytach starożytnej rodowitości szlacheckiej prócz ojczystych
majątków ziemskich possydował i dziedziczył wspólnie z żoną swoją Heleną z domu
Łaszewiczówną primi voti Samuelową Szczęsnowiczową Eytwidową, ad praesens
Kazimierzową Witkowską dobra ziemskie Romejki, Wabaliszki, Koumpoliszki,
Szymkuny i uroczyszcza do nich przynależące w Xięstwie Żmudzkim w powiecie
wiłkomierskim leżące” (od około 1670 r.).
Na kresach mieszkający Witkowscy znani byli w
Kurlandii, w powiecie rosieńskim, wiłkomierskim, oszmiańskim, wileńskim. W 1820
r. heroldia wileńska uznała ponad dwudziestu Witkowskich herbu Poraj „za
rodowitą i starożytną szlachtę polską”. (CPAHL f. 391, z. 8, nr 2597, s.
285-288).
Wywód familii urodzonych
Witkowskich herbu Nowina (Wilno, 17
sierpnia 1832 r.) podaje, że Stanisław Franciszek Witkowski za Augusta III
(1738) był jenerałem czyli woźnym Księstwa Żmudzkiego, miał żonę Apolonię
Butkiewiczównę i z nią syna Józefa (CPAHL f. 391. z. 1, nr 1029. s. 10-12).
Według jeszcze jednego zapisu urzędowego ród
Witkowskich herbu Nowina (CPAHL f. 391, z. 5,nr 744) od połowy XVII wieku
rejestrowany jest na Litwie w powiecie ejragolskim, gdzie posiadał wsie
Nacewicze, Poszwile i Witkuny. Michał (syn Piotra) Witkowski, pierwszy
dokumentalne „dowiedziony” przedstawiciel tej rodziny w 1673 roku opisał swój
majątek jedynemu synowi Piotrowi. Później dobra te przewędrowały do rąk
kolejnego Michała Witkowskiego, który miał trzech synów: Macieja, Jana i
Bartłomieja. O ile ten ostatni został księdzem, to pierwszy miał syna
Wincentego i po nim wnuków Tomasza Stefana i Bartłomieja Filipa, a drugi
odpowiednio Józefa, Wincentego (obaj bezdzietni) oraz Jakuba (z niego wnuków
Jana Dementego oraz Kazimierza). W XVIII wieku posiadali też Witkowscy dobra
ziemskie na Wileńszczyźnie, w okolicach Merecza.
Także inne linie tego rodu nieraz potwierdzane były w
rodowitości. Na przykład słonimska gałąź Witkowskich została potwierdzona w
rodowitości przez Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu w roku
1848 (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 3, nr 1, s. 206-207).
Wywód genealogiczny rodu Witkowskich herbu Nowina
zatwierdzony w heroldii wileńskiej w roku 1909 przedstawia dzieje ośmiu pokoleń
tego rodu (126 osób). Za protoplastę tej gałęzi uznany został Mikołaj syn
Bartłomieja Witkowski, właściciel majątku Nacewicze-Poszyle w Królestwie
Żmudzkim, który zostawił po sobie syna Stanisława Franciszka (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4126, s. 8).
Z tej rodziny: Georges – Martin Witkowski (ur. 6
stycznia 1867 r. w Mostaganem w Algierii, zm. 13 sierpnia 1943 w Lionie),
znakomity francuski kompozytor, dyrygent Konserwatorium Liońskiego w latach
1924-1941; skomponował Le Maitre de
Chanter, Le Poeme de la Maison ,
Mon Lać, La Princesse
Lointaine , Le Docteur Ox, szereg innych sławnych dzieł.
Jego synem był Jean Witkowski (23 maja 1895 w Youziers – 24 maja 1953 w
Lionie), wybitny skrzypek, kierownik Liońskiej Orkiestry Symfonicznej i
profesor tamtejszego konserwatorium.
Mikołaj Witkowski
Pochodził z białoruskiej gałęzi tego wielkiego rodu szlacheckiego.
Przyszedł na świat w 1843 roku w Mosarzu, znanym ośrodku polskości na
białoruskiej Witebszczyźnie. Był synem tutejszego organisty.
Ponieważ wziął udział w powstaniu 1863 roku, trafił pod sąd polowy, a
następnie został wysłany na ciężkie roboty katorżnicze w guberni ołonieckiej.
Po dziesięciu latach katorgi zdrowie jego uległo znacznemu pogorszeniu, władze
więc poszły na pewne ustępstwa i złagodziły reżim odbywania kary. Od 1873 roku
trzydziestoletni wówczas pan Mikołaj znalazł się w Irkucku, gdzie też żył w
bardzo ciężkich warunkach, pracując zarobkowo jako woziwoda i nauczyciel
domowy, ale na otarcie łez mógł dokształcać się w zakresie archeologii,
botaniki, zoologii, mineralogii, korzystając ze zbiorów zgromadzonych w
irkuckim muzeum Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Ulgę przynosiło też
obcowanie na co dzień z licznymi rodakami, przebywającymi ówcześnie w Irkucku,
wśród których byli tacy giganci myśli naukowej jak Benedykt Dybowski i Jan
Czerski.
Mikołaj Witkowski należy do grona pionierów w dziedzinie archeologii
Sybiru. Od 1880 roku prowadził wykopaliska, które odsłoniły liczne zabytki
kultury materialnej prehistorycznych ludów Syberii.
Nad rzeką Kitą udało mu się rozkopać neolityczne kurhany, zawierające
liczne ludzkie szkielety i narzędzia, dowodząc tym samym, że Syberia była
zamieszkana już w epoce kamiennej. Mikołaj Witkowski opisał swe znaleziska w
szeregu publikacji w periodyku „Izwiestija Wostoczno-Sibirskogo Otdielenija
Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”: Kratkij
otcziet o raskopkie mogiły kamiennogo pierioda w Irkutskoj gubiernii (t.
11, 1880); Otcziet o raskopkie mogiły
kamiennogo wieka w Irkutskoj gubiernii na lewom bieriegu r. Angary (t. 13,
1992); Sledy kamiennogo wieka w dolinie
r. Angary (t. 20, 1889); Proswierlennyje
kamni (t. 21, 1890) i in.
Ze względu na doniosłe znaczenie naukowe tych odkryć i publikacji
Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne nagrodziło ich autora złotym medalem oraz
powierzyło mu pełnienie obowiązków kustosza muzeum tegoż towarzystwa w Irkucku.
Wybitny uczony rosyjski P. Siemionow Tian-Szanskij nieraz dawał wyraz
przekonaniu, że wykopaliska M. Witkowskiego dały niezwykle interesujący
materiał dla etnograficznej archeologii Syberii, a ich wykonawca „pomyślnymi
wykopaliskami mogił z okresu kamiennego niedaleko od ujścia rzeki Kiki do
Angary przyniósł niewątpliwy pożytek Syberyjskiemu Oddziałowi i nauce.”
W ten sposób życie naszego rodaka na Syberii zaczęło się normalizować.
Przez pewien okres sprawy biegły nawet bardzo pomyślnie. M. Witkowski założył
drukarnię, w której odbijano liczące się dzieła naukowe. Byt materialny się
poprawił i mógł być uważany za wcale przyzwoity.
Zainteresowania naukowe Mikołaja Witkowskiego były bardzo rozległe i wcale
się nie ograniczały do dziedziny archeologii wieku kamiennego. W 1881 roku
wziął on udział razem z Janem Czerskim w wyprawie do Zabajkala, w region
dorzecza Selengi. Zbierał tam i preparował okazy flory i fauny z przeznaczeniem
do muzeum w Irkucku. Jednocześnie opisywał i katalogował nieznane dotychczas
gatunki. W 1890 roku w numerze 21 „Izwiestij Wostoczno-Sibirskogo Otdielenija
RGO” opublikował szkic z zoologii o fokach pt. Zamietka k woprosu o bajkalskoj nierpie. Jedną z jego zasług było
uzupełnienie i opisanie zielnika roślin nadbajkalskich ze zbiorów muzeum
irkuckiego.
Mikołaj
Witkowski odebrał sobie życie w Irkucku 24 października 1892 roku, mając
zaledwie 49 lat, czyli dopiero dochodząc do apogeum sił intelektualnych i
twórczych. Motywy tego desperackiego kroku nigdy bodaj nie zostaną wyjaśnione
do końca. A bywają one przecież bardzo różnorakie, zarówno związane z
zagadnieniami metafizycznymi, jak i np. czymś tak banalnym, jak proces
starzenia się organizmu i pojawianie się na skutek tego uczuć pesymistycznych.
Bywa
tak, że długotrwałe rozmyślania w połączeniu z określonymi doświadczeniami
życiowymi prowadzą do stwierdzenia, że jak to powiedział Epikur – „W istocie
nie ma nic strasznego w życiu dla tego, kto sobie uświadomił, że przestać żyć
nie jest niczym strasznym... Śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas
nie dotyczy, skoro bowiem my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a skoro tylko
śmierć się pojawi, nas wtedy już nie ma... Mędrzec (...) nieistnienia zgoła nie
uważa za zło”... Nieraz zaś dochodzi do wniosku, że w określonych
okolicznościach może być lepsze niż życie...
Najnowsze
badania wykazały, że depresje psychiczne u
mężczyzn są wyjątkowo niebezpieczne dla ich zdrowia, a często i życia. Z badań
japońskich wynika, że panowie po 60, znajdujący się w złym stanie emocjonalnym,
częściej niż ich optymistycznie nastawieni do świata i bliźnich rówieśnicy,
umierają na rozmaite choroby – od zwykłej grypy po groźne nowotwory. Dotyczy to
też mężczyzn w wieku średnim.
Japoński psycholog, dr Motoi Nishi z Centrum Medycznego
Hokkaido Tomakomai opublikował na łamach pisma „Journal of Epidemiology” w 1998
roku opis badań, które przeprowadził wśród mieszkańców dystryktu Hidaka na
wyspie Hokkaido. Łącznie uczestniczyło w nich 2166 mężczyzn.
Uczestnicy badań poddani zostali testom psychologicznym.
Na podstawie otrzymanych wyników zespół dr. Nishi podzielił całą grupę na trzy
kategorie, w zależności od stwierdzonego – na podstawie odpowiedzi w
formularzach – stanu psychicznego testowanych. Przez następne cztery lata
naukowcy rejestrowali wszystkie przypadki chorób i zgonów wśród tych osób.
Okazało się, że śmiertelność była najwyższa u mężczyzn zaliczonych do I
kategorii, czyli cierpiących na głębokie i przewlekłe stany depresyjne.
Głównymi przyczynami zgonów były nowotwory oraz choroby układu oddechowego,
głównie zapalenia płuc, częściej niż w innych grupach zdarzały się też
samobójstwa.
„Szczegółowo analizowaliśmy każdy przypadek śmierci,
braliśmy pod uwagę inne czynniki, takie jak wiek czy dotychczasowe kłopoty ze
zdrowiem zmarłego. Jednak jedyne, co różniło ludzi zakwalifikowanych do
poszczególnych kategorii, to ich stan psychiczny. Dlatego uznaliśmy, że tak
wysoką liczbę zgonów w pierwszej grupie należy wiązać z depresją. Wniosek z
naszych badań może być więc tylko jeden: zła kondycja psychiczna mężczyzny
znajdującego się w wieku podeszłym zwiększa prawdopodobieństwo przedwczesnej
śmierci” – uważa dr Nishi.
Japoński psycholog przyznaje, że nie potrafi powiedzieć,
dlaczego depresje podwyższają ryzyko śmierci, jaki dokładnie mechanizm
samozniszczenia włącza się we wnętrzu męskiego organizmu. Nishi przypuszcza, że
zły stan psychiczny może osłabiać układ odpornościowy takiej osoby. Swoje
badania zamierza kontynuować do 2010 roku. „W Japonii mówi się, że starszy mężczyzna
po utracie żony przeżywa średnio 3 lata. Tymczasem kobiety po zgonie męża stają
się często znacznie bardziej aktywne i mogą żyć samotnie jeszcze bardzo długo.
Do tej pory nie wiadomo dokładnie, skąd bierze się ta różnica między płciami” –
przyznaje naukowiec.
Nie ulega wątpliwości, że Mikołaj Witkowski mógł
przebywać w stanie przewlekłej depresji, gdyż życie jego było w poprzednim
okresie wyjątkowo trudne, a stan zdrowotny organizmu nadwerężony przez
wieloletnią katorgę. Życie zaś na Syberii, choć sensowne i owocne jako służba
nauce, mogło się jednak z biegiem lat wydawać zesłańcowi coraz to bardziej
uciążliwe i nieznośne. Stany zmęczenia życiem z pewnością nawiedzały go coraz
częściej. A przecież: „Z biegiem lat w zdumiewającym stopniu mnożą się myśli o
śmierci. Człowiek starzejący się nolens volens przygotowuje się do śmierci...
Już sama natura troszczy się o przygotowanie człowieka do jego kresu. Przy tym
obiektywnie jest rzeczą obojętną, co myśli o tym indywidualna świadomość.
Wszakże subiektywnie jest to ogromna różnica, czy świadomość dotrzymuje kroku
duszy czy też upiera się przy poglądach, których serce nie zna. Albowiem
nienastawienie się na śmierć jako cel jest równie neurotyczne, co tłumienie w
młodości fantazji, które dotyczą przyszłości”. (C. G. Jung, Rebis czyli kamień filozofów)...
Ale
nie można w tym przypadku wykluczyć i motywacji jeszcze bardziej metafizycznej,
tym bardziej, że M. Witkowski był człowiekiem o głębokiej i złożonej
osobowości, skłonnym do filozoficznych rozmyślań, które nieraz też mogą
pośrednio lub bezpośrednio prowadzić do decyzji o dobrowolnym odejściu z życia.
Wystarczy rzucić okiem na twórczość chociażby niektórych znakomitych filozofów,
by o tym się przekonać. Wielu bowiem pisarzy o niewątpliwie wielkim umyśle nie tylko
nie odrzucało tego sposobu radykalnego rozwiązania wszelkich rachunków z
życiem, ale wręcz pochwalało go, ukazując śmierć nie jako zło, lecz jako
prawdziwe błogosławieństwo. Oto np. w czwartym liście Lucjusza Anneusza Seneki
(4 p.n.e. –65 n.e.) do Lucyliusza znajdujemy słowa: „Trwaj dalej przy tym, coś
rozpoczął, a w miarę możliwości spiesz się, byś tym dłużej mógł cieszyć się z
udoskonalonego już i zrównoważonego umysłu. (...) Żadne nieszczęście nie jest ciężkie, jeśli spotyka nas jako ostatnie. Oto
zbliża się do ciebie śmierć: gdyby mogła pozostać z tobą, należałoby się jej
lękać; lecz ona nieuchronnie albo nie dojdzie do ciebie, albo też cię opuści.
«Trudno jest – mówisz – skłonić umysł do lekceważenia życia». Czy nie wiesz, z
jak błahych powodów rodzi się to lekceważenie? Oto jeden powiesił się na
sznurze przed drzwiami ukochanej; drugi rzucił się z dachu, by nie słyszeć
więcej złorzeczeń swego pana; trzeci rozpruł sobie brzuch nożem, aby nie
zawrócono go z ucieczki. Czy nie myślisz, że i męstwo potrafi dokonać tego,
czego dokonywa nazbyt wielki strach? Spokojne życie nie może przypaść w udziale
nikomu, kto zanadto troszczy się o jego przedłużenie, kto długowieczność swą
liczy pomiędzy wielkie dobra. Rozmyślaj o tym każdego dnia, iżbyś z całym
spokojem ducha mógł porzucić życie, którego wielu czepia się i trzyma tak samo,
jak chwytają się cierni i kolców ci, co zostali porwani przez bystrą rzekę.
Bardzo wielu nieszczęśliwców waha się pomiędzy lękiem przed śmiercią i udrękami
życia: i żyć nie chcą, i umrzeć nie umieją. Uprzyjemniaj więc sobie życie przez
wyzbycie się wszelkiej troski o nie. Żadna rzecz pożyteczna nie cieszy swego
właściciela, jeśli nie jest on duchowo przygotowany do jej utraty. Z drugiej
strony utrata żadnej rzeczy nie jest mniej odczuwalna, jak postradanie tej,
której zdobycia pragnąć już nie można. Dlatego też dodawaj sobie odwagi i
hartuj się na wypadek tego, co zdarzyć się może nawet najpotężniejszym. Wyrok
śmierci na Pompejusza wydany został przez sierotę i rzezańca, na Krassusa przez
okrutnego i zuchwałego Parta. Gajus Cezar kazał Lepidusowi, aby nadstawił kark
pod miecz trybuna Dekstrusa, a sam dał swój kark Cherei. Nikogo jeszcze los nie
wzniósł tak wysoko, by nie zapowiadać mu tyle rzeczy groźnych, ile mu
przepuścił. Nie dowierzaj więc spokojności: w jednej chwili morze potrafi się
wzburzyć. Statki bywają wchłaniane przez wodę tegoż samego dnia, którego
pyszniły się na niej. Uświadom sobie, że i rozbójnik i wróg mogą przyłożyć
miecz do twego gardła. Choćby nawet nie było nikogo potężniejszego od ciebie,
każdy niewolnik może swobodnie rozstrzygać o twoim życiu lub śmierci. Powiadam
tak: każdy, kto mało ceni życie własne, jest panem życia twojego. Przypomnij
sobie przykłady tych, którzy zginęli wskutek zdrady domowników, ulegając bądź
jawnemu gwałtowi, bądź podstępowi, a zrozumiesz, iż od gniewu niewolników padło
wcale nie mniej ludzi aniżeli od gniewu władców. Co cię obchodzi więc, jak
potężny jest ten, kogo się lękasz, skoro rzecz, o którą się lękasz, znajduje
się w mocy każdego? Jeśli przypadkiem wpadniesz w ręce nieprzyjaciół, zwycięzca
każe cię prowadzić na śmierć, to znaczy tam, dokąd przecież i tak dojdziesz.
Dlaczegoż tedy zwodzisz sam siebie i teraz dopiero widzisz to, czemu podlegałeś
od dawna? Mówię ci: wiodą cię na śmierć już od chwili, gdyś się narodził. Takie
oto i inne podobne rzeczy powinniśmy rozważać w myśli, jeśli chcemy spokojnie
czekać owej ostatniej godziny, lęk przed którą wprowadza niepokój do wszystkich
innych naszych godzin.”
Seneka,
jak wiemy, nie tylko teoretycznie głosił swe nauki, ale też – gdy się znalazł w
sytuacji bez wyjścia – popełnił samobójstwo.
Owa
tendencja pozytywnego stosunku do własnej śmierci nie tylko była żywa, ale i
doznała teoretycznego ugruntowania w późniejszym okresie rozwoju filozofii europejskiej.
Tak na przykład znakomity francuski moralista i pisarz Francois La Rochefoucauld
(1613-1680), choć twierdził, że wszelka pogarda śmierci jest tylko fałszywą
pozą, pomijając tych, którzy wierzą w życie po śmierci i w ten sposób omijają
problem, to jednak nie odrzucał jej możliwości, gdy pisał: „Jest różnica między
mężnym znoszeniem śmierci a jej wzgardą: pierwsze jest dość pospolite, co do
drugiej zaś sądzę, że nigdy nie jest szczera. Zebrano, to prawda, wszystkie
przekonywające argumenty, że śmierć nie jest złem; ludzie najsłabsi, zarówno
jak bohaterowie przywiedli tysiąc sławnych przykładów dla ugruntowania tego
poglądu; wątpię wszakże, aby ktoś rozsądny w to wierzył. Trud, jaki ludzie
sobie zadają, aby przekonać o tym siebie i drugich, dosyć świadczy, że zadanie
nie jest łatwe. Można mieć rozmaite przyczyny odrazy do życia, ale nie mamy
nigdy przyczyn gardzić śmiercią; ci nawet, którzy zadają ją sobie dobrowolnie,
nie ważą jej tak lekce i wzdrygają się przed nią, i odtrącają ją jak inni,
kiedy przychodzi do nich inną drogą niż ta, którą obrali. Wahanie, jakie
widzimy w męstwie tylu dzielnych ludzi, pochodzi stąd, że śmierć rozmaicie
objawia się ich wyobraźni, raz bardziej, raz mniej namacalnie. Stąd zdarza się,
że wzgardziwszy tym, czego nie znali, ulękną się wreszcie tego, co znają.
Trzeba unikać oglądania jej wprost, ze wszystkimi jej okolicznościami, jeżeli
nie chcemy dojść do przeświadczenia, że jest największym z nieszczęść.
Najmądrzejsi i najdzielniejsi to ci, którzy chwytają się najgodniejszych
pozorów, aby sobie oszczędzić jej rozważania; ale każdy, kto umie ją widzieć
taką, jaka jest, wie, że to rzecz straszna. Mus śmierci stworzył cały hart
filozofów: sądzili, że trzeba w hardości ducha iść tam, gdzie nie da się nie
iść. Nie mogąc uwiecznić życia, czynili, co mogli, aby uwiecznić swą reputację
i ocalić z rozbicia to, co się da. Niech nam starczy, dla ocalenia pozorów, nie
mówić samym sobie wszystkiego, co o tym myślimy; liczymy w tym więcej na naturę
niż na te wątłe rozumowania, które wmawiają w nas, że możemy zbliżyć się do
śmierci obojętnie. Chwała umierania bez lęku, nadzieja budzenia żalu, chęć
zostawienia dobrej pamięci o sobie, pewność wyzwolenia od niedoli życia i
kaprysów losu, to lekarstwa, których nie należy odrzucać, ale nie należy i
mniemać, że są niezawodne. Są one dla naszego bezpieczeństwa tym, czym bywa na
wojnie prosty płot dla bezpieczeństwa tych, którzy mają się zbliżyć do miejsca
strzelaniny; kiedyśmy daleko, wyobrażamy sobie, że on może dać ochronę, ale
skoro się zbliżymy, widzimy, że to słaba pomoc. Łudzimy się, jeśli mniemamy, iż
śmierć wyda się nam z bliska tym, za co braliśmy ją z daleka, i że nasze
uczucia, będące jeno słabością, okażą się dość hartowne, aby nie ucierpieć od
tej najgwałtowniejszej próby. Źle też ocenia naturę miłości własnej, kto
mniema, że ona zdoła nam co pomóc i może liczyć za nic coś, co nieodzownie musi
ją zniweczyć; a rozum, w którym spodziewamy się znaleźć tyle pomocy, zbyt słaby
jest w tej potrzebie, aby nas przekonać o tym, czego chcemy. On to, przeciwnie,
zdradza nas najczęściej i miast tchnąć w nas pogardę śmierci odsłania nam jej
grozę i okropność. Wszystko, co może uczynić, to kazać odwrócić od niej oczy,
aby je zatrzymać na innych przedmiotach. Katon i Brutus obrali w tej potrzebie
przedmioty pełne blasku, pachoł pewien niedawno zadowolił się tym, że zaczął
tańczyć na rusztowaniu, gdzie go miano kołem łamać. Tak więc, mimo że pobudki
są różne, wydają te same owoce! Mimo całej dysproporcji między wielkimi ludźmi
a pospólstwem, widziano tysiąc razy jednych i drugich przyjmujących śmierć z
jednakim obliczem, ale zawsze z tą różnicą, iż we wzgardzie, jaką okazują
śmierci wielcy ludzie, miłość sławy przesłania im jej widok, u pospólstwa zaś
jedynie ciemnota nie pozwala im znać rozmiarów nieszczęścia i pozwala myśleć o
czym innym”. (La
Rochefoucauld , Maksymy,
s. 107-108).
Szereg
niebanalnych spostrzeżeń na interesujący nas tutaj aspekt życia ludzkiego można
znaleźć także w utworach Giaccoma Leopardi’ego (1798-1837), znakomitego
włoskiego pisarza, uchodzącego za jednego ze współtwórców nurtu pesymistycznego
w literaturze europejskiej.
„Czymże
jest śmierć?”... – zapytuje Leopardi w Rozmowie
Fryderyka Ruyscha z jego mumiami i odpowiada – „Jest raczej rozkoszą niż
czymkolwiek innym. Wiedz, że umieranie jak i zasypianie nie następują w jednej
jedynej chwili, ale stopniowo. Co prawda stopnie te są nierówne; są
znaczniejsze albo mniejsze, zależnie od rozmaitych przyczyn i rodzajów śmierci.
Ale na ostatnim z nich śmierć nie przynosi już ani cierpienia, ani rozkoszy,
podobnie jak nie czyni tego również sen. Na stopniach wcześniejszych śmierć
także nie jest zdolna wywołać cierpienia, gdyż cierpienie jest czymś żywym, a
zmysły człowieka wówczas – to znaczy wtedy, gdy rozpoczyna się konanie – są
zamierające, a więc, rzec można, skrajnie już bezsilne w swych władzach. To zaś
może stanowić równie dobrze przyczynę rozkoszy, jako że rozkosz nie zawsze jest
czymś żywym; co więcej, chyba większość ludzkich uciech polega na zaznaniu
pewnego rodzaju niemocy. Zatem zmysły ludzkie zdolne są odczuwać rozkosz nawet
wówczas, gdy zbliża się konanie, przyjmując, że niejednokrotnie sama niemoc
stanowi rozkosz, zwłaszcza jeśli uwalnia od udręki (...), ustanie bólu bądź
nieszczęścia jest już samo w sobie rozkoszą. Dlatego niemoc w obliczu śmierci
powinna być jak najprzyjemniejsza, jako że uwalnia człowieka od cierpień
większych”. (Giacomo Leopardi, Dziełka
moralne, s. 130-131).
Tenże
autor w innym miejscu w podobny sposób rozprawia także o odebraniu sobie życia
jako o godziwym i naturalnym zamknięciu rachunków z otaczającym światem.
„Pierwotnie
– pisze Leopardi – nie było dla człowieka czymś naturalnym zadać sobie śmierci
dobrowolnie ani nawet nie było czymś naturalnym pragnąć jej. Dzisiaj jedno i
drugie jest naturalne, to znaczy zgodne z naszą nową naturą; kieruje nas ona
wciąż jeszcze i popycha, jak natura dawna, w stronę tego, co wydaje się być
naszym dobrem, oraz sprawia, że wiele razy pragniemy i poszukujemy tego, co
istotnie jest największym dobrem człowieka – to znaczy śmierci. A rozum uważa
za rzecz pewną, że śmierć nie tylko nie jest naprawdę złem, jak to odczuwały
instynkty pierwotne, ale że jest nawet jedynym skutecznym środkiem na nasze zło
oraz rzeczą najbardziej przez ludzi upragnioną i dla nich najlepszą. (...)
Zabić siebie jest czynem dozwolonym (...) Wydaje mi się, że sama nuda i brak
wszelkiej nadziei na jakiś stan i los lepszy byłby już racją wystarczająco
silną, aby wzbudzić pragnienie zakończenia życia nawet w kimś, czyje położenie
i powodzenie nie tylko nie jest złe, ale wręcz pomyślne; dlatego wiele razy
zdumiewałem się, że nigdy nie natrafia się na wzmianki o książętach, którzy
chcieli umrzeć wyłącznie ze znużenia swoim stanem, jak to czyta się codziennie
i słyszy o ludziach ubogich (...). Wydawałoby się mi wiarygodne, że książęta o
wiele łatwiej niż inni ludzie odczuwają znużenie i obrzydzenie do swego stanu i
wszelkich swoich spraw, i że pragną umrzeć. Skoro bowiem znajdują się na
szczycie tego, co nazywa się szczęściem ludzkim i niewiele już więcej mogą się
spodziewać, czy może nawet nie mogą się już spodziewać niczego z tego, co
nazywa się dobrami życia (gdyż wszystkie już posiadają); tym samym nie mogą
sobie obiecywać poprawy ani jutro, ani dzisiaj. A teraźniejszość nawet
najpomyślniejsza, jest zawsze smutna i niemiła, gdyż jedynie przyszłość można
lubić. (Giacomo Leopardi, Rozmowa Plotyna
z Porfiriuszem, w: Dziełka moralne,
s. 222-223).
Najgłębszego
i najbardziej rozległego opracowania problematyka śmierci i samobójstwa doznała
jednak w twórczości wielkiego niemieckiego filozofa Arthura Schopenhauera
(1788-1860), autora Aforyzmów o mądrości
życiowej czy Świata jako woli i
przedstawienia. Według tego myśliciela „śmierć – to wielkie skarcenie woli
życia, a ściślej: cechującego ją egoizmu, przez proces przyrodniczy i można ją
ująć jako karę za nasze istnienie. Śmierć powiada: jesteś produktem aktu,
którego nie powinno było być; aby go więc wymazać, musisz umrzeć. Jest to
bolesne rozcięcie węzła zawiązanego przez rozkosz płodzenia oraz wdzierające
się z zewnątrz zniszczenie przemocą podstawowego błędu naszej istoty: wielkie
rozczarowanie. W gruncie rzeczy jesteśmy czymś, czego być nie powinno; dlatego
przestajemy być...
Ponadto
jednak śmierć jest wielką okazją, aby już nie być Ja; szczęśliwy ten, kto ją
wykorzysta. W życiu wola człowieka nie posiada wolności; jego działania
następują w sposób konieczny, bazują na niezmiennym charakterze, kieruje nimi
łańcuch motywów. Każdy wspomina jednak niejeden uczynek, z którego jest
niezadowolony. Gdyby żył wiecznie, to mając charakter niezmienny działałby też
zawsze w taki sam sposób. Musi więc przestać być czym jest, aby z zalążka swego
bytu mógł się wyłonić jako istota nowa i inna. Dlatego śmierć zrywa tamte
więzy: wola znów staje się wolna; albowiem wolność polega na „esse”, nie na
„operari”. „Rozcięty jest węzeł serca, nikną wszystkie wątpliwości, a dzieła
jego obracają się w niwecz” – oto jedno z najsłynniejszych zdań „Wed”, często
powtarzane przez wszystkich ich wyznawców. Umieranie jest wyzwoleniem od
jednostronnej indywidualności, która nie jest naszym najgłębszym jądrem, lecz
można ją sobie raczej wyobrazić jako swego rodzaju zbłądzenie; wolność
prawdziwa, pierwotna pojawia się znów w owej chwili, którą uznać należy za
przywrócenie stanu pierwotnego [restitutio in integrum]. Wyraz spokoju i
ukojenia, widoczny na twarzach większości zmarłych, stąd zapewne się bierze.
Śmierć każdego dobrego człowieka następuje z reguły spokojnie i łagodnie; ale
umierać chętnie, szczęśliwie, radośnie jest to przywilej człowieka pogrążonego
w rezygnacji – tego, kto wyrzeka się życia i je neguje. Tylko on bowiem
naprawdę, a nie zaś na pozór tylko, chce umrzeć, a więc nie potrzebuje i nie
wymaga, by nadal trwała jego osoba”. (A. Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 2, s. 726-727; 724-725).
I
dalej filozof gdański zauważa: „Gdyby życie było samo przez się cennym dobrem i
należało zdecydowanie przedłożyć je nad niebyt, to bramy wyjściowej nie
musieliby pilnować tak straszni strażnicy jak śmierć i jej okropność. Lecz któż
wytrwałby w takim życiu, jakie jest, gdyby śmierć była mniej straszna? – I kto
udźwignąłby nawet myśl o śmierci, gdyby życie było radością?!. Ale w ten sposób
tamta wciąż jeszcze o tyle jest dobra, że jest końcem życia i śmierć jest nam
pociechą za cierpienia w życiu, a cierpienia w życiu pociechą za śmierć”.
(Tamże, s. 828).
Są to
oczywiście słowa niesłychanie mądre i głębokie. Trudności życiowe bywają nieraz
tak liczne, niezasłużone, spiętrzone przed człowiekiem wędrującym po ziemi, iż
dosłownie przyprawiają go one o obłęd, a ten z kolei podsuwa w sposób naturalny
bardzo przecież nienaturalną myśl o samobójstwie. Arthur Schopenhauer zresztą
także zwraca uwagę na tę okoliczność, gdy w cytowanym powyżej dziele Świat jako wola i przedstawienie (t. 2,
s. 574-577) notuje: „Niechętnie pamiętamy o sprawach, które mocno godzą w nasze
interesy, nasze życzenia lub ranią naszą dumę, z jakim trudem decydujemy się
przedłożyć naszemu umysłowi do dokładniejszego i poważnego zbadania, jak łatwo
zaś porzucamy je lub pomijamy nieświadomie, a natomiast przyjemne okoliczności
przychodzą nam na myśl zupełnie same przez się, a gdy je odpędzimy, stale krążą
koło nas i dlatego godzinami się nimi bawimy. W tym miejscu, gdzie wola opiera
się przed rzuceniem przez umysł światła na coś, co jej niemiłe, może wtargnąć
do ducha obłęd (...). Ale powstały tak obłęd staje się teraz letejską rzeką w
obronie przed nieznośnymi cierpieniami; dla przerażonej natury, czyli dla woli,
była to ostatnia deska ratunku”.
Wszelako
straszliwe cierpienia moralne nie stanowią jedynej przyczyny popadnięcia duszy
w obłęd. Arthur Schopenhauer kontynuuje: „Ma on jednak częściej przyczyny
czysto somatyczne [w postaci] zniekształcenia lub częściowej dezorganizacji
mózgu lub jego opon, a także wpływu, jaki mają na mózg inne części ciała
dotknięte chorobą. Zwłaszcza przy obłędzie ostatniego rodzaju może występować
błędny ogląd zmysłowy, halucynacja. Przeważnie jednak oba źródła obłędu
nawzajem z siebie czerpią, przede wszystkim źródło psychiczne z somatycznego.
To tak, jak z samobójstwem: rzadko tylko sprowadza je jedynie powód zewnętrzny,
natomiast u jego podstaw leży jakiś mankament cielesny i w zależności od jego
stopnia potrzebny jest silniejszy lub słabszy bodziec z zewnątrz, a tylko przy
stopniu najwyższym nie potrzeba żadnego. Dlatego nie ma nieszczęścia tak
wielkiego, by każdego skłoniło do samobójstwa, ani tak małego, by podobne
kiedyś do niego nie doprowadziło. Pokazałem, jak wielkie nieszczęście
doprowadza do obłędu kogoś przynajmniej na pozór całkiem zdrowego. Przy silnej dyspozycji
somatycznej wystarczy w tym celu już bardzo niewielka przykrość (...).
Kiedy
istnieją po temu wyraźne zadatki cielesne, nie trzeba żadnego powodu, o ile
dojrzeją. Obłęd wynikły wyłącznie z powodów psychicznych, powodując gwałtowną
zmianę toku myśli, może zapewne doprowadzić do swego rodzaju paraliżu lub do
innego zwyrodnienia jakichś części mózgu i jeśli się go szybko nie usunie,
pozostaje na stałe, dlatego też obłęd można uleczyć tylko na początku, lecz nie
po dłuższym czasie...”
A
skoro tak, to, gdy człowiek uświadamia sobie całą rozpacz swego istnienia, może
w chwili, gdy obłęd nieco popuści swe okowy, podjąć decyzję o odejściu z życia,
które stało się już nie tylko pasmem udręki fizycznej, ale też – jako takie
właśnie życie – czymś niegodnym z punktu widzenia moralnego.
A.
Schopenhauer w cytowanym dziele (t. 2, s. 664-665, 670) powiada: „Potężne
przywiązanie do życia jest więc nierozsądne i ślepe; wyjaśnić można je tylko
tym, że cała nasza istota jest wolą życia, dla której wobec tego życie musi być
najwyższym dobrem, niezależnie od tego, że jest tak gorzkie, krótkie i
niepewne, oraz że ta wola jest sama w sobie i pierwotnie wyzbyta poznania i
ślepa. Natomiast poznanie, które bynajmniej nie jest źródłem owego przywiązania
do życia, działa nawet przeciwnie, odkrywa bowiem bezwartościowość życia i
przezwycięża przez to lęk przed śmiercią. – Jeśli ono zwycięży, jeśli więc
człowiek wyjdzie śmiało i spokojnie naprzeciw śmierci, oddajemy temu cześć
uznając w tym wielkość i szlachetność; świętujemy wtedy zwycięstwo poznania nad
ślepą wolą życia, która jest przecież jądrem nas samych (...)
Tutaj
miejsce jeszcze na uwagę, że chociaż podtrzymywanie procesu życia ma podstawę
metafizyczną, nie odbywa się bez oporów, a więc bez wysiłku. Organizm ulega mu
co wieczór i dlatego mózg przerywa działalność, a niektóre sekrecje,
oddychanie, puls i przemiana materii następują wolniej. Należy stąd wnioskować,
że całkowite ustanie procesu życia musi być dla jego siły napędowej cudowną
ulgą; może to nadaje twarzy większości zmarłych wyraz słodkiego zadowolenia. W
ogóle chwila umierania przypomina zapewne przebudzenie z ciężkiego, koszmarnego
snu.
Dotąd
okazywało się, że chociaż śmierć budzi taki lęk, właściwie nie może być złem.
Często zaś pojawia się nawet jako dobro, coś pożądanego, śmierć-przyjaciel.
Wszystko, co w istnieniu lub w swych dążeniach napotyka nieprzezwyciężone
przeszkody, co cierpi na nieuleczalną chorobę lub ma zmartwienie bez możliwości
pociechy, ma jako ostatnią ucieczkę, która najczęściej otwiera się sama, powrót
na łono przyrody, z którego wyłoniło się na krótki czas, tak jak wszystko inne,
które zbudziła nadzieja warunków życia pomyślniejszych od tych, jakie przypadły
mu w udziale, i przed którym teraz ta sama droga stoi otworem. (...) Lecz i tu
wkracza się na tę drogę dopiero po fizycznej lub moralnej walce; tak silny opór
stawia bowiem wszystko przed powrotem tam, skąd tak łatwo i ochoczo weszło w
życie, które do zaofiarowania ma tyle cierpień i tak mało radości”...
Wydaje
się, że to wszystko musiał też odczuć i przemyśleć Mikołaj Witkowski, zanim
podjął swą ostatnią i ostateczną decyzję...
Bazyli Witkowski
Późnym latem 1892
roku w wagonie pociągu pasażerskiego, zdążającego z Berlina do miejscowości
Eidkunen nad wschodnią granicą Prus siedział zamyślony mężczyzna w średnim
wieku, o szlachetnych rysach twarzy i marsowej postawie, nasuwającej
przypuszczenie, iż jest to wojskowy w cywilu. Dziwiła okoliczność, że, podczas
gdy we wszystkich wagonach panował straszny tłok i „żabie powietrze”, (ta
szczególna smrodliwa mieszanina wilgoci, potu, oparów, dobrze znana każdemu,
kto kiedykolwiek jechał pociągiem, nie pozwalająca nawet w nocy zdrzemnąć się
człowiekowi nawykłemu do życia w czystości), – otóż w przedziale tym zupełnie
swobodnie, w pełnym osamotnieniu jechał tylko ten jeden jedyny podróżny. Gdy
kolejny Niemiec otwierał drzwi, zamierzając wejść, mężczyzna się jakby otrząsał
z zamyślenia i z naciskiem wymawiał: „Ich bin Russe, krank an Cholera!” –
„Jestem Rosjaninem, choruję na cholerę”. I z tym samym okrzykiem „O, Herr!”
coraz to kolejny Niemiec uciekał panicznie od „zapowietrzonego” przedziału, bo
wszyscy wiedzieli, że wówczas w Rosji grasowała epidemia cholery. Nawet
konduktor nie odważył się sprawdzić biletu, co złożyło się w sumie na
okoliczność, iż nasz pasażer spokojnie, bez dokuczliwego przypadkowego
towarzystwa dotarł do granicy rosyjskiej. W pogranicznym Wierzbołowie
sprężystym i silnym krokiem, świadczącym o tym, że nie ruszał go nawet bakcyl
kataru, nie mówiąc o cholerze, przechadzał się po peronie zanim trwała odprawa
celna. Później Bazyli Witkowski – bo o nim właśnie mowa – nie bez przyjemności
opisywał tę podróż w listach do przyjaciół, którzy serdecznie śmiali się z
inwencji generała... Poczucie humoru jest niezawodnym wskaźnikiem inteligencji.
lecz nie jedynym. Wskazują na nią też pracowitość, uczciwość, godność... –
Cechy tak charakterystyczne dla bohatera naszego opowiadania...
W swej pisanej u
kresu życia autobiografii Wasilij (bo tak z rosyjska był zwany w tym kraju)
Witkowski notował parafrazując Marka Twaina: ... „Pewien mędrzec jakoś
powiedział: „Urodzenie się dziecka stanowi dla niego samego coś
nieprzewidzianego i nowego, co sprawia – niechby nawet miał sto razy więcej
siły ducha, niż się ma zazwyczaj w takich niełatwych okolicznościach, – że
raczej zachowuje o swym wejściu w życie nadzwyczaj mgliste wspomnienia”. Miałem
możność na własnym doświadczeniu się przekonać co do zasadności tych słów: o
mym nieoczekiwanym się urodzeniu (1 września 1856 roku) mimo wszelkich starań,
przypomnieć zdecydowanie nic nie mogę”... Istotnie, lecz mogą to i owo
przypomnieć biografowie słynnego uczonego.
Urodził się on w
mieście Modlin (z rosyjska zwanym wówczas Nowogieorgijewsk), oddalonym o
kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Ojciec jego był wysokiej rangi inżynierem
wojskowym (karierę kończył jako generał lejtnant, członek Komitetu Głównego
Zarządu Inżynieryjnego w Petersburgu). Był to człowiek o wysokiej kulturze,
choć nie pozbawiony pewnych chropowatości usposobienia. Dzieciom, trzem synom
(Bazyli, Konstanty, Mikołaj) i dwóm córkom (Barbara, Zofia) zapewnił staranne
wychowanie domowe.
Wszystkie dzieci
Witkowskich otrzymały w domu świetne wykształcenie podstawowe. Prócz wiedzy
naukowej ojciec przywiązywał wielką wagę do ich wychowania estetycznego, muzycznego,
w czym, oczywiście, widzieć można tylko chwalebne dążenie do zapewnienia
wszechstronnego rozwoju kulturalnego potomstwu. Każdy czwartek w petersburskim
mieszkaniu Witkowskich urządzano wieczorki muzyczne, na których stałymi gośćmi
bywali m.in. pianista Antoni Rubinsztajn, kompozytor Henryk Wieniawski,
wiolonczelista Aleksander Wierzbiłowicz, czyli najwybitniejsi muzycy, związani
ściśle z rosyjskim, jak i z polskim życiem kulturalnym. A i nauczycielami
muzyki u dzieci generała Witkowskiego byli specjaliści tej miary co skrzypek
Lehmann czy wiolonczelista Porten, słynne na całą Europę znakomitości. Ojciec
nie żałował pieniędzy na to. Jego wielkim marzeniem – z którym się wcale nie
krył – było zrobienie ze swych synów wybitnych muzyków. W 1868 roku dopiął
tego, że powstał rodzinny kwartet Witkowskich, w którym ojciec grał pierwsze
skrzypce, 12-letni Bazyli – drugie, Mikołaj grał na altówce, a Konstanty na
wiolonczeli.
Może się wydać, iż
taka atmosfera w domu nieuchronnie prowadzić powinna była do zawodowej kariery
muzycznej wszystkich dzieci. I tak by się widocznie stało, gdyby nie pewne
„ale”: wszystko, co jest nadmierne, przekształca się w swe przeciwieństwo.
Krańcowości się łączą. Despotyczne codzienne umuzykalnianie synów przez ojca,
któremu to „nauczaniu” towarzyszyły ciosy pięścią w grzbiet i łamanie smyczków
skrzypcowych o głowy dzieci, osiągnęły swój logiczny wynik: organiczny wstręt
do czynnego uprawiania muzyki. A to przy znakomitych wrodzonych w tym kierunku
uzdolnieniach i doprawdy wirtuozowych umiejętnościach technicznych wszystkich
trzech braci! Zaiste jest umiarkowanie cnotą kardynalną, a jego brak źródłem
wielkiego zła... Ponieważ ojciec zmuszał swych synów koniecznie uczęszczać z
nim na koncerty i przedstawienia teatralne, gdy chłopcy wyrośli i się
usamodzielnili, cechował ich bardziej niż chłodny stosunek do tego rodzaju
rozrywek.
W Pierieżitoje (t. 1-2, Leningrad 1927/28)
wspominał Witkowski: „Co do mnie, to w dzieciństwie nie znosiłem muzyki i mało
która lekcja obchodziła się bez szturchańców i łez. Szczególnie serdecznie
nienawidziłem skrzypce i mój ojciec, codziennie ze mną repetujący lekcje,
pewnego razu nawet złamał na mojej głowie bardzo drogi smyczek...
Dbając o nasze
wykształcenie muzyczne, ojciec domagał się, abyśmy towarzyszyli mu i na
koncertach, i w teatrach, z której to przyczyny, prawdopodobnie, znienawidziłem
je z dzieciństwa. Podczas dwu ostatnich zim gimnazjalnych ojciec ze względu na
chorobę mieszkał w Jałcie i w naszych listach do niego powinniśmy byli czynić
szczegółowe sprawozdania o odwiedzanych koncertach. Ja często opuszczałem te
koncerty i w listach do ojca blagowałem raporty korzystając z opowiadań brata
lub recenzji prasowych. Takimi wieczorami czułem się zawsze wyśmienicie,
ponieważ pozostając sam, bez brata, mogłem spokojniej czytać lub rozwiązywać
zadania matematyczne”...
Ogólna atmosfera w
domu państwa Witkowskich była nader surowa, iście wojskowa.
„Czas nasz
rozłożony był w sposób następujący: wstawaliśmy o 6 rano i pobieżnie
powtarzaliśmy lekcje, następnie zaś od 7 do 8 w dwóch różnych pokojach
graliśmy: ja na skrzypcach, a brat na wiolonczeli, przy czym ojciec chadzał od
jednego do drugiego, poprawiał błędy i szczodrobliwie nagradzał nas wyzwiskami.
O 8 piliśmy herbatę, po czym na dziewiątą zjawialiśmy się w gimnazjum... Na
godzinę 4 wracaliśmy do domu i po południu razem z ojcem grywaliśmy trio... O
ósmej piliśmy herbatę, a o 9 kładliśmy się do snu, za wyjątkiem czwartków,
kiedy to odbywały się wieczory muzyczne, na których – chociaż początkowo nie
uczestniczyliśmy – to jednak obowiązkowo byliśmy obecni. Ja przeważnie musiałem
siedzieć obok ojca i przewracać nuty; wszelako często przy tym zajęciu
zasypiałem, czym wzbudzałem śmiech artystów i gniew ojca”...
Nawet po
wstąpieniu Bazylego i Konstantego do prywatnego gimnazjum ojciec dbał przede
wszystkim o to, by nadal uprawiali muzykę i zupełnie ignorował postępy w
naukach ścisłych i humanistycznych. A jednak zainteresowania młodzieńców coraz
to bardziej odchylały się od kierunku, który próbował im narzucić głowa
rodziny. Spośród wykładowców gimnazjum wpływ szczególnie dobitny wywarł na
Bazylego Lucjan Matkiewicz, nauczyciel algebry, fizyki i kosmografii. Pod jego
okiem zaczął młodzian gromadzić własną bibliotekę naukową, studiować
pozaprogramowe dzieła z historii nauki, matematyki, fizyki, geografii,
meteorologii.
O Lucjanie
Julianie Matkiewiczu wspominał Witkowski bardzo ciepło: „Z tym wspaniałym
człowiekiem zachowałem i później stosunki najbardziej przyjacielskie, on prawie
co tydzień bywał na moich wieczorach muzycznych aż do swego zgonu jesienią 1909
roku. To idąc za jego wskazówkami zacząłem gromadzić księgozbiór naukowy i
nabyłem rosyjskie tłumaczenie dzieła Arago – życiorysy słynnych astronomów,
fizyków i geometrów – księgę, która dała mi kierunek na całe następne życie.”
Najwięcej jednak
pociągała go astronomia. W wieku 15 lat postanawia wstąpić na uniwersytet.
Lecz, by stało się to możliwe, trzeba było dobrze znać łacinę. Witkowski-senior
zaś kategorycznie się sprzeciwił zarówno wynajęciu korepetytora z tego
przedmiotu, jak i samej idei wstąpienia syna na uniwersytet, który to krok
poczytywałby za hańbę dla siebie. Skoro już nie chcą być muzykami (lekcje
umuzykalniania trwały nadal!), to niech pójdą w ślady ojca i zostaną wojskowymi
– rozumował. W 1872 roku Bazyli wstępuje do wojskowej Wyższej Szkoły
Inżynierów, ciesząc się niezmiernie z uwolnienia się wreszcie od ojcowskiego
„jarzma muzycznego”... Tak się kończyło to na pozór wspaniałe, lecz w istocie
rzeczy dość trudne dzieciństwo.
Warto w tym
miejscu poczynić dygresję o nieco ogólniejszym charakterze, by trafniej
zrozumieć sytuację w rodzinie Witkowskich.
Rodzina jest, jak
wiadomo, pierwszą grupą społeczną, którą dziecko poznaje i w której się
rozwija. W niej zdobywa pierwsze doświadczenia życiowe, w niej przygotowuje się
do życia dorosłego. Najczęściej też postawy ukształtowane w tym wczesnym
okresie określają charakter i los człowieka.
Pierwszym
człowiekiem, z którym styka się dziecko w życiu, jest jego matka. Rola jej w
wychowaniu, chociażby już z tego względu, jest najdonioślejsza. Matka, zarówno
jeśli chodzi o kontakt biologiczny, jak i o społeczny, jest dla dziecka czymś
pierwotnym, alfą i omegą jego życia. Początkowo dziecko tylko korzysta z opieki
matki, po kilku jednak miesiącach uczy się już sprawiać jej przyjemność swoim
zachowaniem. I to jest początkiem uspołecznienia dziecka, znamionującym
rodzenie się w nim zachowań prospołecznych, altruistycznych. Jest to niezwykle
doniosły moment w życiu. Matka powinna otoczyć dziecko przytulną atmosferą miłości
i ciepła, tak, aby reakcją na to było silne wzajemne uczucie dziecka do niej,
aby świat się jawił mu u progu życia jako przyjazny.
Największym
nieszczęściem dziecka jest brak kontaktu z matką po urodzeniu na skutek jej
zgonu lub porzucenia go przez matkę. Start życiowy bez matki, bez jej opieki i
miłości natychmiast stawia dziecko w pozycji przegranej wobec rówieśników w
normalnych, pełnych, spokojnych rodzinach. Z pierwszych przeżyć urabia ono
sobie obraz świata wrogiego, obcego, chłodnego. Rozwój uczuć społecznych
zostaje drastycznie zahamowany. Ludzie jawią się jako wrogowie. Sieroty, dzieci
nieślubne, niechciane, należące do matek surowych i despotycznych z trudem dają
sobie radę w późniejszym życiu, skłonne są do dewiacji i zachowań
niealtruistycznych.
Pod tym względem
jednak Bazyli Witkowski kłopotów nie miał. Matka była dobra i łagodna, ojciec
jednak nader surowy, nawet despotyczny. I choć się mówi, że taka sytuacja
najbardziej sprzyja rozwojowi dziecka, to jednak sprawa mu też wiele
przykrości. „Rodzice urabiają mimowolnie dzieci na swe podobieństwo – zwą to
„wychowaniem”, – żadna matka nie wątpi w głębi duszy, iż, rodząc dziecię,
nabywa je na własność, każdy ojciec ma w swym mniemaniu prawo naginać je do
swych pojęć oraz sposobu osądzania wartości” – konstatował nie bez racji i nie
bez zgorszenia Fr. Nietzsche.
Ojcom często bywa
trudno zachować umiar w wychowaniu swych synów, choć przecież król Salomon
zalecał: „Ćwicz syna, dopóki jest nadzieja, nie unoś się aż do skrzywdzenia
go”. Z reguły ojcowie chcą, by synowie przewyższyli ich pod tym czy innym
względem, a naciskając w tym kierunku, jakby zapominają o umiarze i rozsądku,
wpadają w gniew i rozdrażnienie, posuwają się nawet do rękoczynów, gdy dziecko
nie wydaje się wykazywać dość gorliwości. „Istnieje wciąż wiele pedagogów,
którzy nie mają najmniejszego pojęcia, jak niesłychanie ważną jest opieka nad
uczuciowością i wolą dzieci dla całej ich pracy intelektualnej i całego
duchowego postępu. Każda niebaczna nagana, wszelka nieuzasadniona nieufność, wszelkie
ironiczne i szydercze odnoszenie się do dzieci,... nawet jedno słowo
wypowiedziane przez wychowawcę, może w zakresie uczuć i woli dziecka wywołać
hamowanie lub depresję, wskutek czego odniesie trwałą wewnętrzną szkodę”. (Fr.
W. Foerster, Szkoła i charakter, s.
5).
Z tego nie wynika,
oczywiście, że wychowanie powinno być sentymentalne i rozmiękczone, ustępujące
na każdym kroku słabościom, kaprysom i wybrykom wychowanków. Ale nie powinno
też ono być zbyt twarde, surowe i despotyczne.
W siódmej księdze Praw słusznie powiada Platon:
„Rozpieszczanie małych dzieci wpływa na ich usposobienie w ten sposób, że są
wciąż niezadowolone, złoszczą się łatwo i popadają w rozdrażnienie z
najmniejszego powodu, a ostre znowu postępowanie i surowe trzymanie ich w
karbach sprawia, że kurczą się jakby w sobie, niezdolne stają się potem do
szlachetniejszych porywów, nie żywią życzliwości do ludzi i nie nadają się
przez to do obcowania z nimi i dobrego współżycia”.
Ojciec Bazylego
należał niewątpliwie do typu ludzi, których współczesna socjologia nazywa
„wewnątrzsterowanymi”, a których cechują określone stereotypy zachowań w
rodzinie i społeczeństwie. „Bardziej energiczni i surowi spośród
wewnątrzsterownych rodziców zmuszają swe dzieci do pracy, oszczędności,
sprzątania, czasami do nauki i do modlitwy (...) Duży dom wchłonąć może
nieograniczoną niemal ilość pracy; nawet dzisiaj mieszkańcy małego domku z
małym ogródkiem nieustannie mają coś do roboty. Niejednokrotnie sami rodzice
świecą przykładem w pracy i w nauce, a dodatkowego wsparcia udziela im szkoła;
praca i nauka uchodzą bowiem za drogi ku wyższym przeznaczeniom – zarówno w tym
życiu, jak i w przyszłym”. (David Riesman, Samotny
tłum, s. 88).
Lata mijają i
dzieci powoli dorastając wstępują w samodzielne życie.
„W miarę jak
dorastające dziecko przejmuje od swych rodziców obowiązki samoobserwacji i
kształcenia charakteru, staje się coraz bardziej zdolne sprostać nie znanym
dotąd sytuacjom. Jeśli wznosi się w hierarchii zawodowej, coraz bardziej
rozbudowanej (...),lub wyrusza na podbój nowych granic, stwierdza, że może bez
trudu przystosować się do nowych wymagań właśnie dlatego, że nie musi zmieniać
charakteru. Zachowanie i charakter nie muszą przylegać do siebie, gdyż mamy do
czynienia z indywidualnością wyposażoną w nie znany dotąd poziom
samoświadomości.
Ta samoświadomość
jest przyczyną i wynikiem faktu, że wybór nie jest już automatycznie
przesądzany – lub raczej wykluczany – przez społeczny system grup pierwotnych.
W nowych warunkach o tym, co robić, rozstrzyga jednostka, decydując
jednocześnie, co robić ze sobą. Poczucie osobistej odpowiedzialności, poczucie,
że się znaczy coś jako jednostka niezależnie od rodziny czy klanu, sprawia, iż
śledzi ona czujnie nakazy przyswojonych ideałów. Jak spełnić ów nakaz, jeżeli
ideał nakazuje być „dobrym”, jak w przypadku purytanina, lub „wielkim”, jak
dzieciom Renesansu? I jak przekonać się o tym, że się go spełniło? (...) Ten,
kto stawia sobie takie pytania, nie zazna w życiu spokoju.
Względny chłód
stosunków rodzinnych w domach prawdziwie wewnątrzsterowanych – brak
wyrozumiałości i bezpośredniości w stosunkach z dziećmi – przygotowuje dziecko
do samotności i psychicznych napięć, powodowanych zarówno przez sytuacje, w
których może się znaleźć, jak i przez powagę pytań, stawianych samemu sobie.
Mówiąc ściślej – chodzi o charakter, który będzie czuł się dobrze tylko w
środowisku stawiającym wymagania, podobnie jak stawiano je w domu, i który
będzie starał się im sprostać.
Możemy więc
powiedzieć, że wewnątrzsterowni rodzice instalują i uruchamiają w swym dziecku
psychiczny żyroskop; mechanizm ten zbudowany zostaje według wskazówek ich
własnych oraz innych autorytetów; jeśli dziecko ma szczęście, przyrząd będzie
pracował równomiernie, chroniąc je zarówno przed histerią, jak przed społecznym
bankructwem. (...) Jednostka wewnątrzsterowna dostrzega możliwości osiągania
celów (...), i potrafi pracować z zapałem i bezwzględnością wymaganymi przez
nowe zadania”. (David Riesman, Samotny
tłum, s. 76-77).
* * *
W
pewnym sensie wybór kierunku studiów przez Bazylego Witkowskiego był sprawą
przypadku. Wybrał to, co wybrał, byle uwolnić się spod kurateli ojca.
(„Najważniejsza rzecz w życiu to wybór zawodu” – pisał Blaise Pascal i
ubolewał, że rozstrzyga o tym przeważnie przypadek).
Egzaminy
wstępne do Wyższej Szkoły Inżynierów zostały złożone błyskotliwie i 16-letni B.
Witkowski od 31 sierpnia 1872 roku został jej junkrem. Pierwsze lata nauki
przyniosły wszelako rozczarowanie. Zakodowane gdzieś tam w genach indywidualizm
i niecierpliwość potomka polskich szlachciców kolidowały rażąco z
intelektualnym drylem, szarą rutyną i bezbarwnością, panującymi niepodzielnie w
wojskowych uczelniach Rosji. Na domiar złego Witkowski wyprzedzał swą wiedzą z
matematyki program nauczania pierwszych dwóch lat studiów, zajęcia więc stawały
się dla niego podwójnie nudne. Dopiero na trzecim roku sytuacja się zmieniła, a
to dzięki temu, iż trafił Witkowski do rąk bardzo dobrych profesorów Budanowa
(geometria analityczna) i Krajewicza (fizyka).
Później
generał Witkowski wspominał: „W Szkole Inżynieryjnej dobrze wykładana była
tylko fizyka – przez Krajewicza... Sam Krajewicz wprawiał mnie w zachwyt swą
umiejętnością analizy materiału i eleganckim przeprowadzaniem doświadczeń,
czemu to sprzyjał bogaty gabinet fizyczny, który wręcz zdumiał mnie po budzącym
politowanie zbiorze narzędzi fizykalnych w gimnazjum prywatnym. Krajewicz
uważany był u nas za najbardziej surowego i wymagającego wykładowcę, toteż
byłem dumny, że od samego wstąpienia do Szkoły na wszystkich repetycjach i
egzaminach z fizyki otrzymywałem u niego niezmiennie „12”...
Nie ma
zresztą tego złego, co by na dobre nie wyszło: wolny czas wykorzystywał
Witkowski na samodzielne studiowanie tych gałęzi matematyki, które na uczelni
wykładane nie były, a także topografii. Ze wszystkich przedmiotów teoretycznych
miał stopnie dobre, natomiast w umiejętnościach czysto wojskowych (wyszkolenie
liniowe itp.) był do niczego, tak iż kończąc uczelnię w 1875 roku nie otrzymał
nawet rangi feldfebla.
Ojciec
bardzo chciał, by jego syn, którego po kilku miesiącach służby w I batalionie
saperów awansowano na podporucznika, został na stałe w Petersburgu. Młody
oficer wszelako, węsząc – chyba nie bez racji – w tej chęci papy zapowiedź
ponownego „jarzma muzycznego”, kategorycznie się sprzeciwił i razem ze swymi
kolegami Wieliczką i Pomorskim (również polskiego pochodzenia) złożył podanie o
wyjazd na stałą służbę do Góry Kalwarii pod Warszawą. W połowie września tegoż
roku jechał już pociągiem w kierunku zachodnim. Wśród bagażu jego, na żądanie
ojca, znalazły się: skrzypce, altówka, wór z nutami, a w portmonetce pieniądze
na zakup pianina...
Jadąc
do Góry Kalwarii czterej młodzi podporucznicy (dołączył do nich jeszcze
Gedeonow) pełni byli najlepszych zamiarów, marzyło im się poświęcenie całego
wolnego czasu naukom. Lecz daleka jest droga od pomysłu do przemysłu.
Przyjaciele rozlokowali się w czterech sąsiadujących ze sobą pokojach,
największy z nich czyniąc „salonem”, w którym ustawiono nowiutkie, nabyte w
Warszawie pianino. Co prawda, w jednym z pokoi założono pracownię
fizyczno-chemiczno-astronomiczną, nie sądzone jej było wszelako zostać terenem
dociekań naukowych. A zaczęło się wszystko... od muzyki, od kilku
niewymuszonych improwizowanych wieczorków w szerszym gronie oficerskim.
Góra
Kalwaria – wspominał Witkowski – „to nędzne miasteczko z prawie wyłącznie
żydowską ludnością”.
Służba
tu nie sprawiała większych trudności, Witkowski był życzliwie traktowany przez
dowódcę kompanii, kapitana Boncz-Osmołowskiego (czyli Osmołowskiego herbu
Bończa, jeśli użyć form staropolskich).
Zdarzały
się, co prawda, i nieporozumienia między rodakami, bo jednak duma i zaczepność,
składająca się na przysłowiowy „honor” polski, nie zawsze są najlepszymi
doradcami. Witkowski z humorem, ale i ze smutkiem wspomina m.in. o drobnym
zatargu, zupełnie niezamierzonym zresztą z jego strony, z porucznikiem
Snarskim. „Między starszymi towarzyszami był wśród nas porucznik Snarski –
posępny odludek, samotnie przemieszkujący w domku żydowskim na krańcach miasta,
któregośmy widywali tylko na ogólnych ćwiczeniach liniowych. Pewnego razu nasze
towarzystwo (Gedeonow, Wieliczko, Pomorski i Witkowski – przyp. J.C.) spotkało
go poza miastem ze szpicrutą w ręku. Bez żadnej złej myśli zwróciłem się do
niego: „Co pan tu, psy pędzi?” On minął nas milcząco i za chwilę zapomnieliśmy
o tym spotkaniu”... Ale Snarski nie zapomniał. Na trzeci dzień młody Witkowski
musiał publicznie przeprosić starszego kolegę jakoby za obrazę jego honoru.
Incydent drobny, ale nieprzyjemny, był bodaj ostatnim bodźcem, który pchnął
młodego człowieka do podjęcia decyzji wyjazdu z Góry Kalwarii, chociaż
oczywiście najważniejszą przyczyną tego kroku był fakt, iż – jak wspominał
Witkowski – „żadnych nauk ja tu nie uprawiałem”. Mówić o sukcesach na służbie
też byłoby trudno, gdyż jeszcze wcześniej oddział szeregowców podkomendnych
Witkowskiego wykazał się na defiladzie tak haniebnym brakiem wyszkolenia, że
ich bezpośredni dowódca trafił na kilka dni do aresztu za zaniedbanie
obowiązków służbowych.
Po
pewnym czasie stało się tradycją, że co czwartek w mieszkaniu Witkowskiego
gromadziło się kilkunastu młodych ludzi, wśród których niektórzy nieźle grywali
na instrumentach muzycznych. Zapraszano na te spotkania piękne Polki (także z
Warszawy), które – mimo ucisku w kraju – potrafiły się wesoło bawić z
rosyjskimi oficerami. Dla tych zaś ostatnich, zabijających przedtem czas przy
kartach i kieliszku, muzyczne wieczorki, połączone z tańcem i śpiewem,
stanowiły świetne urozmaicenie nudnego życia garnizonowego. Bale cotygodniowe,
podczas których Witkowski wirtuozeryjnie grywał na pianinie i skrzypcach,
trwały do białego rana i kończyły się wyjazdem końmi poza miasto. Młodzież
szumiała, ku wielkiemu zgorszeniu sąsiadów, którzy chcąc nie chcąc musieli
czuwać podczas hałaśliwych libacji... Był to okres zupełnej jałowości w życiu
Witkowskiego, nie przeczytał wówczas żadnej książki, – o czym z żalem wspominał
– nie zrobił niczego pożytecznego. A ponieważ z natury był człowiekiem
wartościowym, zdolnym i poważnym, miał już wkrótce dość takiego kawalerskiego
życia. Już w początku 1876 roku zaczyna się starać o przeniesienie w inne
miejsce, ojciec popiera go w tym, i w maju tegoż roku wraca podporucznik
Witkowski do Petersburga.
Wykładał
tu podstawy fizyki i elektryczności w wojskowej szkole telegraficznej. Już
wtenczas, gdy miał zaledwie 20 lat, przejawił zamiłowanie i talent do zawodu
nauczycielskiego. Z dużą odpowiedzialnością szykował się do każdego zajęcia,
układał pełny tekst każdej prelekcji. Systematyzował w ten sposób także własną
wiedzę. Materiał potrafił podać w sposób prosty, wyczerpujący i absorbujący
uwagę słuchaczy. Lubił przerywać wywody techniczne krótkimi dygresjami i
opowiadaniami z historii nauki, z życia wybitnych badaczy i wynalazców. Praca
ta sprawiała mu dużą satysfakcję. Chciał osiągać w niej coraz to nowe szczeble
doskonałości, postanowił podjąć przygotowania do wstąpienia na wydział geodezji
Akademii Sztabu Generalnego.
Bieg
wydarzeń jednak pokrzyżował na razie te zamiary. 12 kwietnia 1877 roku Rosja
zaatakowała Turcję, ogłoszono mobilizację i Witkowski oddelegowany został na
pół roku do miasta Poszechonie. Zetknął się tam twarzą w twarz z okropną
demoralizacją, złodziejstwem, przekupstwem, bezhołowiem panującym w
wojskowo-biurokratycznym aparacie Rosji. Wspominał później o tym okresie z
oburzeniem i goryczą.
Późną
jesienią, w składzie wojskowej jednostki telegraficznej znalazł się Witkowski
na zniszczonych wojną terenach Rumunii i Bułgarii. Ze smutkiem pisał o zwałach
zwłok żołnierskich i końskich, o górach, przeoranych ogniem artyleryjskim. W
roku 1878 zwierzchnictwo oddziału nie pozwoliło Witkowskiemu udać się na
należny mu urlop do Petersburga w celu wstąpienia do Akademii Sztabu
Generalnego. Zetknął się w ten sposób młody oficer z tym, z czym wielokrotnie
później musiał się borykać: ze złośliwością maskowaną „słusznymi argumentami”.
W końcu lata 1878 roku jednostka, w której służył, wróciła do Petersburga. Plon
tej wycieczki był żaden. „Nie przyniósłszy sprawie żadnego pożytku myśmy swą
obecnością na drogach Rumunii i Bułgarii tylko przeszkadzaliśmy ruchom
oddziałów bojowych i tylko doprowadziliśmy tabor obozowy do stanu opłakanego” –
wspominał Witkowski.
Jesienią
1879 roku zapisał się podporucznik w charakterze wolnego słuchacza na wydział
fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego. Słuchał tu wykładów
znakomitego D. Mendelejewa, a także A. Sawicza, P. Czebyszewa, F.
Pietruszewskiego, P. Flita. Jednocześnie opracowywał podręcznik Telegrafia wojskowa dla niższych szkół
technicznych. Książka ta ukazała się w dwóch wydaniach (1880 i 1883) i zyskała
uznanie fachowców. Popularne, przeznaczone dla osób mających zaledwie
początkowe wykształcenie opracowanie, napisane językiem precyzyjnym i jasnym,
zachowywało jednocześnie od pierwszej do ostatniej strony ściśle naukowy
charakter.
W
sierpniu 1880 roku wstąpił W. Witkowski na wydział geodezji Akademii Sztabu
Generalnego w Petersburgu (na siedem miejsc pretendowało 22 kandydatów). Poziom
wykładania i wymagania były tu wyjątkowo wysokie. Wystarczy nadmienić, że, gdy
składano w końcu pierwszego roku studiów egzamin na przeniesienie na kolejny
rok, wszystkich sześciu kolegów Witkowskiego „obcięło” się i musiało się z
uczelnią pożegnać. Pozostał on więc jedynym studentem drugiego roku na wydziale
geodezji. Profesor L. Schrenk sumiennie wygłaszał przed nim prelekcje z
meteorologii, a akademik A. Sawicz, (będący już w ostatnim roku życia)
zapraszał studenta do swego mieszkania i uczył astronomii, przy czym przez
starcze roztargnienie i wylewność robił to nie w ciągu jednej, lecz 4-5 godzin,
uniemożliwiając w ten sposób Witkowskiemu obecność na wykładach z innych
przedmiotów. W ciągu jednej zimy wyłuszczył jednak sędziwy profesor cały kurs
astronomii teoretycznej i mechaniki nieba. W tym okresie Witkowski, będący, jak
się miało okazać, ostatnim uczniem A. Sawicza, pomógł nauczycielowi w
przygotowaniu do druku drugiego tomu fundamentalnego Kursu astronomii...
W Akademii Sztabu Generalnego, jak i w innych wyższych uczelniach
ówczesnej Rosji, większość wykładowców stanowili nie-Rosjanie. Bardzo dużo było
Niemców, Polaków, Francuzów, Żydów (ci ostatni, aby uniknąć szykan, a i w
ogóle, by móc tu żyć i pracować, przyjmowali dla pozoru prawosławie i
deklarowali się jako Rosjanie) Widzimy więc wśród nauczycieli Witkowskiego
takie nazwiska, jak W. Dellen, W. Herbst, J. Kortacci, O. Stubendorf, K.
Scharnhorst, O. Baklund, O. Struwe. Po trzech latach nauki skończył się kurs
teoretyczny. Witkowski ujawnił na egzaminie końcowym wiedzę tak dobrą, iż
komisja oceniła ją na 12 (najwyżej z możliwych) stopni. Za sukcesy w nauce
wyróżniono go specjalnym medalem (rzecz niezwykle rzadka w akademii wojskowej),
a imię jego zostało wyryte na specjalnej murowanej tablicy w sali
konferencyjnej.
Jesienią 1882 roku Witkowski przesiedlił się do Pułkowa, w którym miał
przez dwa lata odbywać kurs praktycznej nauki przy tamtejszym obserwatorium i
pisać pracę dyplomową. Także tutaj zetknął się z całym szeregiem znakomitych
fachowców i wspaniałych ludzi. Serdeczna przyjaźń połączyła go z Andrzejem
Wilkickim, lejtnantem Marynarki Wojennej, który przybył do Pułkowa po
ukończeniu kursu teoretycznego w Petersburskiej Akademii Morskiej. Kierunek
studiów miał Wilkicki zbieżny z takowym Witkowskiego: hydrografia i geodezja.
Młodzi ludzie wspólnie prowadzili obserwacje astronomiczne, oddawali temu
zajęciu masę czasu osobistego i do mieszkania wracali często daleko po północy.
Mieli zresztą tego samego kierownika, profesora N. Cingera.
O
Andrzeju Wilkickim pisał Witkowski, że był to „bardzo miły i wesoły człowiek,
piastujący później szereg najwyższych urzędów w resorcie morskim”: „Przeżyłem z
nim w Pułkowie dwa lata bardzo zgodnie, a i później stosunki nasze nigdy w
niczym nie ulegały pogorszeniu. Przy zawarciu znajomości wspomnieliśmy naszego
wspólnego nauczyciela Sawicza, ale pan Andrzej lubił niekiedy pokpić sobie ze
słabostek staruszka, opowiadając mi, wśród innych, także o następującym
przypadku. Sawicz w jasne wieczory chadzał do obserwatorium, które się
znajdowało nad gmachem Biblioteki Akademii Nauk, i – dla wytchnienia w
przerwach między obserwacjami – brał ze sobą poduszkę. Ubierał się zaś zawsze
niedbale i oto pewnego razu, wracając z obserwatorium do domu, Sawicz obudził
nieufność stójkowego, który wziął go o tak późnej godzinie nocnej za złodzieja,
który skradł poduszkę. Policjant przyprowadził go na posterunek i dopiero tam
wyszło na jaw, że podejrzany był członkiem Akademii i tajnym radcą stanu”...
Obserwatorium
w Pułkowie często zwiedzane było przez różne znakomitości naukowe, polityczne,
artystyczne. Witkowski opowiada z właściwym sobie poczuciem humoru o kilku z
nich. Tak np. w roku 1883 przybył tu słynny amerykański astronom Newcomb.
Kolega Witkowskiego pracujący w Pułkowie, pan Romberg, Niemiec z pochodzenia,
człowiek jeszcze dość młody, postanowił, że nie może przegapić pięknej okazji i
nie porozmawiać ze sławnym Amerykaninem. Zbliżył się więc do Newcomba, gdy ów
przechadzał się w parku i zwrócił się do niego po angielsku, opowiadając o swym
pobycie wcześniejszym w Wielkiej Brytanii i o obserwacjach astronomicznych.
Newcomb długo, milcząco go słuchał, aż wreszcie zwrócił się doń w języku
niemieckim: „Seien Sie so gut und sprechem sie deutsch, denn ich verstehe
überhaupt nicht Russisch”. Okazuje się, że Amerykanin wziął angielszczyznę
Romberga za język rosyjski!...
Innym
znów razem nadetatowy astronom Wołyncewicz, Polak i przyjaciel Witkowskiego,
pokazywał obserwatorium pewnemu dygnitarzowi, a ponieważ – mimo pochmurnej
pogody – ważna osobistość życzyła sobie spojrzeć przez teleskop chociażby na
jakiś gmach Petersburga, to Wołyncewicz skierował nieduży refraktor na łuk
triumfalny, stojący na Szosie Moskiewskiej u wylotu Alei Zabałkańskiej.
„Wiadomo – wspomina Witkowski, – że na tej bramie od strony pola znajdował się
w języku rosyjskim napis: „Zwycięskim wojskom Rosyjskim na pamiątkę czynów
bohaterskich w Persji, Turcji i przy uśmierzeniu Polski w latach 1826, 1827,
1828, 1829, 1830 i 1831” ,
a od strony miasta jego wersja łacińska. Litery napisu nie były tak duże, aby
można było je odczytać z Pułkowa przez dalekowidz, lecz Wołyncewicz, były
wychowanek Liceum Krzemienieckiego, znał łaciński tekst na pamięć. Dygnitarz,
nasyciwszy oko widokiem bramy, z niezadowoleniem burknął: „wszelako, luneta
wasza nic nie jest warta, napis widać, ale słów przeczytać nie sposób”. Wówczas
Wołyncewicz, zaglądając do ocznika, odezwał się: „Bynajmniej, Wasza
Ekscelencji, można przeczytać”, i wyartykułował łaciński tekst: „Victricibus
copiis Ruthenicis in memoriam rerum Persis et Turcis debellandis ac Polanis
pacandis gestarum annis MDCCCXXVI–MDCCCXXXI”. Dostojnik, który widocznie
widział ongiś ten tekst z bliska, zaprzeczył: „Przepraszam, tekst łaciński
znajduje się od strony miasta, a stąd musi być widoczny rosyjski”. – „Tak jest
– odparł na to z flegmą Wołyncewicz – ale to dla gołego oka, podczas gdy luneta
daje wizerunek odwrócony”. – „A, tak, rozumiem”, uspokoił się dygnitarz.
Ten
przypadek nie był czymś odosobnionym. Witkowski przypomina też inny, nie mniej
zabawny: „Pewnego razu pozwoliłem przechodzącym obok chłopskim dziewczynom
pozachwycać się „przewróconym” widokiem krajobrazu w lunecie. Później, gdy mi
się zdarzało skierować dalekowidz w kierunku, gdzie znajdowały się na polu te
dziewczęta, one przysiadały i przytrzymywały swe sukienki rękami, widocznie
obawiając się, że widząc je przewrócone, zobaczę też odsłonięte ich wdzięki”...
Podczas
pobytu w Pułkowie Witkowski cieszył się wielką sympatią i szacunkiem kolegów i
nauczycieli; także z tego powodu, że na ich prośbę po mistrzowsku grywał im
sonaty Beethovena i dzieła Chopina.
W
okresie przebywania w Obserwatorium Pulkowskim W. Witkowskiego i A. Wilkickiego
praktykowano tam piękny obyczaj: dwa razy miesięcznie astronomowie zbierali się
razem i dzielili się z resztą kolegów zarówno własnymi nowymi ustaleniami, jak
i impresjami z przeczytanej ostatnio lektury. Zebrania odbywały się kolejno u
coraz to innego uczestnika spotkań, nikt więc nie był szczególnie sprawami
organizacyjnymi obciążony, pożytek zaś ze zgromadzeń tego rodzaju był duży; a
to zarówno pod względem naukowym, jak i w sensie tworzenia spokojnego,
serdecznego klimatu pracy w zespole. Podczas takiego „wieczorku
astronomicznego” robiono dwa czy trzy interesujące, lapidarne referaty, po czym
następowała nieskrępowana bezpośrednia wymiana zdań. Witkowski i Wilkicki byli
stałymi uczestnikami tych spotkań i – jak wyznawali później – zaczerpnęli z
nich sobie wiele rzeczy pożytecznych i umiejętności potrzebnych w życiu i pracy
uczonego.
Podczas
praktyki prowadzili młodzi przyjaciele nie tylko samodzielne obserwacje
astronomiczne i opracowywali uzyskany materiał, lecz też zrealizowali wspólnie
latem 1883 roku pomiary geodezyjne, magnetyczne i hydrograficzne Newy, jezior
Ładoga, Onega, Swir. Był to dobry „chrzest bojowy” dla obu studentów, którzy
zasłynęli później jako znakomici dowódcy wielkich ekspedycji naukowych.
Umiejętności wcześniej nabyte przydały się w dalszych badaniach.
Na
drugim roku praktyki młodymi ludźmi kierował profesor W. Dellen, również
znakomity specjalista, z przysłowiową „iskrą Bożą”, od której nie zapalały się
tylko dusze wyjątkowo puste i bezwładne, będące przeciwieństwem naszych adeptów
nauki. Jest rzeczą znaną, że cechą szczególną wychowanków Obserwatorium
Pułkowskiego zawsze był szeroki wachlarz zainteresowań naukowych, głęboka
wiedza przedmiotu, umiejętność powiązania teorii z praktyką, nawyki i skłonność
do samodzielnego myślenia, rozległe horyzonty myślowe. Właściwości te
umożliwiały opracowywanie nowych metod, wynalazków, torowanie nowych dróg także
w skali światowej.
W 1884
roku odbył Witkowski podróż do Szwecji, gdzie poznał osobiście m.in. słynnego
astronoma Gyldena oraz prezydenta Szwedzkiej Akademii Nauk Lindhagena. Moment
szczególny tej podróży stanowiła znajomość z Zofią Kowalewską, znakomitym
matematykiem, pierwszą w świecie kobietą – profesorem. Zaprosiła ona Witkowskiego
na jeden ze swoich wykładów (prowadzonych w języku niemieckim) na Uniwersytecie
Sztokholmskim, z którego to zaproszenia gość skwapliwie skorzystał, o czym się
później przez przyjaciółmi z przyjemnością przechwalał.
We
wspomnieniach swych zaś napisał: „Żyła ona nader skromnie ze swą
dziesięcioletnią córeczką. Przyjęła mnie nadzwyczaj mile, poczęstowała herbatą
po rosyjsku i zaprosiła na następny dzień do uniwersytetu, wysłuchać jej
prelekcji”.
Podczas
pobytu w Sztokholmie wziął Witkowski udział także w posiedzeniu Szwedzkiego
Towarzystwa Geograficznego, podczas którego główna nagroda – złoty medal –
nadana została słynnemu badaczowi Azji Środkowej Mikołajowi Przewalskiemu. Po
tym posiedzeniu młody naukowiec odbył spotkanie z nie mniej znanym badaczem Arktyki
N. A. Nordenskioldem.
Trasa
podróży biegła też przez stary gród uniwersytecki Uppsalę, inne ośrodki
kultury, nauki i przemysłu Szwecji. W sumie była to podróż nad wyraz dla
młodego człowieka pożyteczna; zetknął się podczas jej z wielką nauką europejską
w całej jej okazałości. Lato i jesień 1884 roku poświęcił Witkowski rozprawie
dyplomowej Horyzontalny krąg Pułkowa.
Praca zyskała wysoką ocenę, szereg jej fragmentów w postaci osobnych artykułów
opublikowało czasopismo „Astronomische Nachrichten”, a w całości została wydana
w tomie czterdziestym Zapisków Wydziału
Wojskowo-Topograficznego. Do nauki rosyjskiej i europejskiej wkraczała nowa
postać.
Po
studiach Witkowski wziął dwumiesięczny urlop, podczas którego odwiedził obiekty
astronomiczne Moskwy, Nikołajewa, Kaługi, Kijowa i Odessy. W Moskwie został
dosłownie oczarowany spotkaniem z profesorem Ceraskim, z wielkim uznaniem pisał
o jego ogromnej kulturze i bezgranicznym oddaniu nauce, jak również o tym, że
jest znakomity uczony także... mistrzem w stolarce, co umożliwia mu samodzielne
„produkowanie” doskonałych narzędzi astronomicznych. Po przyjeździe do Odessy
zwiedził Witkowski nowe obserwatorium Uniwersytetu Noworosyjskiego, wzniesione
pod kierownictwem profesora Berkiewicza, zapoznał się też z profesorem
Kononowiczem, o którym z szacunkiem pisał we wspomnieniach.
O
pobycie w Kijowie Witkowski wspominał: „O wiele lepsze wrażenie zrobiły na mnie
oględziny Uniwersytetu św. Włodzimierza. Ogromny gmach główny wybudowany został
w 1842 roku na pięknym placu, w centrum miasta. Biblioteka jedna z
najbogatszych w Rosji, ponieważ do niej w pełnym komplecie trafiły starodawne,
wartościowe księgozbiory Akademii Wileńskiej, Liceum Krzemienieckiego Czackiego
oraz kilku katolickich klasztorów, skasowanych po 1831 roku”... W Kijowie
Witkowski spotkał się m.in. z dawnym kolegą z batalionu saperów Stanisławem
Dłuskim.
W
Kałudze odnowił przyjazne stosunki z dawnym swym gimnazjalnym kolegą
Stanisławem Żukowskim, który służył w tamtejszym zarządzie kolei i „spotkał
mnie nad wyraz gościnnie” wraz ze swą młodziutką żoną. „Bolało tylko to, –
wspominał Witkowski – że mój towarzysz, ongiś zapalony miłośnik matematyki,
obecnie zarzucił to czarowne narzędzie umysłu ludzkiego i wyznał, że nie mógłby
rozwiązać najprostszego nawet równania”... Ciepło wspominał Witkowski także
innego kałuskiego Polaka, technologa Horbatowicza, autora wielu nowatorskich
rozstrzygnięć w obsłudze technicznej kolei żelaznych.
W
tymże czasie młody uczony na krótko wyjechał w góry Kaukazu. W Tbilisi
odwiedził m.in. grób A. Grybojedowa, znakomitego poety rosyjskiego. Przy tej
okazji zanotował: „Wiadomo, że Nina Aleksandrowna Grybojedowa, urodzona księżna
Czawczawadze, wyszła za mąż w wieku 16 lat i wesele odbyło się w Tyflisie 22
sierpnia 1828 roku przed samym wyjazdem młodych ludzi do Teheranu, gdzie 30
stycznia 1829 roku nasz wysłannik został zamordowany przez Persów. Szczęśliwe
małżeństwo trwało więc nieco ponad pięć miesięcy, a później, aż do swej śmierci
w 1856 roku, nieszczęsna wdowa zostawała wierna pamięci swego sławnego męża”...
We
wspomnieniach Witkowskiego znajdujemy też pewną anegdotę, opowiadaną ówcześnie
w środowisku inteligencji rosyjskiej.
„W
1859 roku Dumas-ojciec, który odbywał wówczas podróż po Rosji, przyjechał do
Tyflisu; chytry Ormianin, właściciel miejscowej księgarni, chcąc zadziwić
pisarza i zademonstrować, że i tu jego dzieła cieszą się wielkim wzięciem,
wszystkie najbliższe do wejścia regały wypchał wyłącznie małymi tomikami
powieści Dumasa. Ów rzeczywiście odwiedził tę księgarnię i, widocznie, czuł się
pochlebiony widokiem swych utworów, lecz na pytanie „A gdzież są książki innych
autorów?” otrzymał od księgarza zabójczą dla ambicji odpowiedź: „One wszystkie
zostały sprzedane”...
W
latach 1884-1889 W. Witkowski prowadził w bardzo trudnych warunkach prace
triangulacyjne na terenie Finlandii, znajdującej się wówczas w składzie
Cesarstwa Rosyjskiego. Prace te miały doniosłe znaczenie wojskowe i
gospodarcze, ale nie dawały dostatecznej pożywki intelektualnej dla tak
chłonnej umysłowości jak Witkowski. Aby więc nie marnować czasu, zajął się
młody oficer samodzielną nauką języka angielskiego. Wychodząc ze słusznego
założenia, że język obcy da się opanować tylko wykorzystując go praktycznie,
postanowił przetłumaczyć na język rosyjski Geodezję
Anglika A. R. Clarka. Ukończył tę pracę w 1887 roku. W 1890 zaś książka z
uzupełnieniami Witkowskiego została wydana po rosyjsku; specjaliści twierdzili,
że tłumaczenie pod względem treści było lepsze niż oryginał...
W roku
1887 przybyła do Rosji amerykańska ekspedycja astronomiczna. Na mocy rozkazu
generała Hieronima Stebnickiego (szefa wydziału topograficznego) Witkowski,
jako znawca języka angielskiego, oddelegowany został na kilka miesięcy ku
pomocy amerykańskim gościom. Wywiązał się, oczywiście, ze swych obowiązków
doskonale. (W jednym z numerów „Scribner’s Magazine” z roku 1888 uczestnik
wyprawy, znany uczony Ch. Jung pisał, że w jednej z miejscowości chłopi
tamtejsi rzucili się z siekierami na astronomów, którzy „przyjechali z Ameryki
by ukraść rosyjskie Słońce”, i tylko zdecydowana interwencja Witkowskiego
uratowała ich od dużych nieprzyjemności). Amerykanie serdecznie dziękowali
Witkowskiemu za opiekę i zaprosili go do zwiedzenia Stanów Zjednoczonych. Po
kilku latach zostało to zrealizowane, lecz na razie trzeba było wracać do
Finlandii.
Kolejne
parę lat to wytężone prace pomiarowe i ich teoretyczne uogólnienie. Ukazuje się
kilka artykułów Witkowskiego w językach rosyjskim i francuskim, a także fińskim
w organie towarzystwa naukowego „Fennia”, którego członkiem autor tych
publikacji zostaje. Latem 1889 roku Witkowski po raz ostatni udaje się z
kapitanem M. Borszczańskim na geodezyjne i astronomiczne pomiary polowe. Od
jesieni czekała na niego inna praca, o odmiennym charakterze, bardziej
odpowiadająca jego usposobieniu i uzdolnieniom.
W
pierwszych dniach października roku 1889 Witkowski wygłosił inauguracyjną
prelekcję w Wojskowej Wyższej Szkole Topograficznej, z siedzibą w Petersburgu.
Zachęcał uczniów do doskonalenia się poprzez samodzielną pracę naukową. „W przyrodzie
nie ma rzeczy niegodnych uwagi. Nieznane zwierzę, roślina, minerał, gęsty
tuman, niezwykły świt, spadające gwiazdy, zorza polarna, zwyczaje i obyczaje
ludzi – wszystko to, gdy zostanie opisane, może okazać się bardzo ważnym
wkładem do powszechnej skarbnicy wiedzy. Księga przyrody otwarta jest dla
każdego, umiejcie czytać tę księgę... A czas wolny poświęcajcie nie jałowym
rozrywkom, lecz pożytkowi ziemi, która was wykarmiła”...
Kierownik
biblioteki Szkoły Topograficznej Kotowski już wkrótce zauważył, że słuchacze,
którzy przedtem wypożyczali tylko łzawe romansidła, coraz częściej sięgać
zaczęli po poważne dzieła naukowe. Generał N. Artamonow, dyrektor uczelni, był
z takiego biegu spraw zadowolony, często bywał na prelekcjach Witkowskiego i
słuchał ich z nieukrywaną przyjemnością. Zauważalnie wzrósł już po kilku
miesiącach poziom przygotowania słuchaczy. W. Witkowski do każdego odczytu
szykował się starannie, zapisywał cały jego tekst, chociaż już na lekcji
materiał referował swobodnie, od czasu do czasu tylko spoglądając na to, co
uprzednio zanotował. Sam wykładowca sformułował tę zasadę w następujący sposób:
„treść prelekcji powinna być przemyślana zawczasu, sposób wykładu jednak zjawia
się już podczas zajęcia”...
W
ciągu dwóch lat wykładał Witkowski geodezję w Szkole Topograficznej, będąc
jednocześnie na etacie pomocnika kierownika wydziału w Sztabie Głównym, która
to posada (nazwał ją później „jarzmem”) absolutnie nie odpowiadała jego
twórczemu, niezależnemu, żywemu usposobieniu. Zostać etatowym wykładowcą
uczelni nie mógł z tej prostej przyczyny, że etatu takiego nie było, wszyscy
profesorowie byli „najemnymi” i piastowali posady w rozmaitych urzędach
wojskowych. Jesienią 1891 roku udało się generałowi Artamonowowi sforsować
zasieki z biurokratycznych „kruczków” i rozkaz o mianowaniu Witkowskiego na
etat wykładowcy topografii i geodezji został podpisany. Praktycznie nic to
jednak nie zmieniło. Dopiero po kolejnym roku szamotaniny z władzami, po całym
szeregu skarg i raportów udało się Witkowskiemu uwolnić od służby w aparacie
wojskowo-biurokratycznym i w całości poświęcić się pracy
naukowo-dydaktycznej...
Zanim
to nastąpiło, wiosną i latem 1892 roku Witkowski odbył dłuższą, 4-miesięczną
podróż zagraniczną, w trakcie której zwiedził Stany Zjednoczone, Wielką
Brytanię, Niemcy, Holandię, Belgię, Francję. Celem podróży było zapoznanie się
bezpośrednio z osiągnięciami astronomii i geodezji w wymienionych krajach i
nawiązanie kontaktów z przedstawicielami tychże nauk na Zachodzie.
Podróż
zaowocowała interesującą książką Za ocean.
Opracowywanie luźnych zapisów i impresji z podróży trwało długo, dwa lata. Cóż,
prawdą jest, że tylko to, co się pisze z trudem, czyta się z łatwością. Były
też znaczne kłopoty z tym, by wydawca podjął się wydrukowania tej książki, i
dopiero, gdy Witkowski opublikował ją własnym nakładem, który został szybko i w
całości wykupiony, podjęto się i drugiego wydania (1901). Rozpoczynał Witkowski
tę książkę zdaniem: „Gdy się jedzie koleją z Petersburga za granicę nie można
pominąć Wilna”... I kreśli dalej taki obraz miasta, duszonego przez biurokrację
carską, który – zwodząc cenzora – przenikliwemu czytelnikowi daje wiele do
myślenia. „Niż przesiadywać w obszernej, lecz nieprzytulnej poczekalni, lepiej
jest przejść się wileńskimi ulicami, na których można ostatnio zauważyć wiele
zmian. Wszystkie polskie i żydowskie napisy zamieniono na rosyjskie, lecz przed
niektórymi z nich człowiek rosyjski musi się zamyślić. Na przykład, na ulicy
Św. Stefana przeczytałem: „Bogomolszczyk Gellen”. Co to właściwie jest
„bogomolszczyk”? Okazuje się, że to Żyd, produkujący szyszki z cytatami z
Talmudu przywiązywane do czoła podczas mszy żydowskiej. W sumie Wilno jest
miastem nader przystojnym i malowniczym, a wąskie drewniane chodniki są
wygodniejsze od kamiennych. Szczególnie piękny jest wielki sobór katedralny,
przerobiony z kościoła Św. Kazimierza; znajduje się w nim cudny ikones z
wysokimi różowymi kolumnami marmurowymi i wspaniałymi obrazami”. Mało kto chyba
odczyta to zdanie jako wyraz uznania dla imperialnej polityki caratu...
Przeważnie jednak książka ma charakter spokojny, opisowy: „Od Wilna krajobraz
staje się bardziej urozmaicony, a przed Kownem przebiega długi tunel, znany z
różnych osobliwych przypadków, teraz przy wjeździe do tunelu zapala się świece.
Przed Kownem można z okien wagonu cieszyć wzrok widokami Góry Napoleona, Doliny
Mickiewicza, innymi miejscami historycznymi. Wieczorem przybyłem na ostatnią
stację rosyjską Wierzbołowo”...
Nawet
krótki pobyt w tej czy innej miejscowości dawał Witkowskiemu, obdarzonemu
zdolnością bystrej obserwacji, znaczący impuls do rozmyślań, którymi się
dzielił z czytelnikami na łamach obszernej (ponad 550 stron) i nader
interesującej książki.
W
Paryżu zaskoczyło go i – jak pisał – wzbudziło wstręt nie tylko widoczne szczucie
sług przez właścicieli hoteli i restauracji, lecz i w ogóle poniewieranie ludzi
„prostych” przez „nieprostych” – i to w kraju, który na sztandarach swych
nakreślił: „egalite, fraternite, liberte”... Współczuciem napełnił serce
podróżnika widok zmęczonych, zalanych potem twarzy ulicznych tragarzy,
dźwigających w drewnianych skrzyniach duże ciężary. „Jakaż różnica w porównaniu
z Ameryką, gdzie nawet ulice podmiatane są przez maszyny! W ogóle podobnej
uniżoności i służalczości w stosunku tak zwanej „czerni” do „panów” nigdzie
jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać. Nie obznajomionemu z Francją może się
wydać, że niewolnictwo jest tu jeszcze w pełni sił”. Oczywiście, fragmenty te
były też ukrytą krytyką stosunków klasowych w Rosji, które, jeśli się i różniły
od takowych we Francji, to jeszcze większym okrucieństwem i zacofaniem.
Potrafił
Witkowski odszukać i wydobyć z faktów empirycznych ich głębszą warstwę
psychologiczną i moralną, która to umiejętność – dość rzadka – cechuje
zazwyczaj ludzi wysoce kulturalnych i przenikliwych. i tak np. o tymże Paryżu
wspominał: „Spotkani przeze mnie małorośli i źle zbudowani żołnierze francuscy
w swoich kepi i czerwonych spodniach robili na mnie niewesołe wrażenie.
Umundurowanie uszyte jest z nadzwyczaj grubego materiału i szczególna uwaga
zwracana jest na jakieś strzępy białego płótna, sterczące spod spodni i
przykrywające dziurawe kamasze. Na moje pytania, dotyczące tych „guetres”,
żołnierze nie mogli nawet odpowiedzieć, po co one są, lecz dodawali, że
zwierzchnictwo zwraca szczególną uwagę na ich czystość i biada temu, kto ma je
nie wyprane i nie nakrochmalone... O czerwonych spodniach, będących dobrym
celem dla strzelców przeciwnika, podnoszono kwestię nawet w izbie Deputowanych,
lecz mówią, że francuscy generałowie gorąco ich bronili, zapewniając, że
piechota razem ze zmianą koloru spodni zapomni o wiekowych tradycjach i utraci
odwagę!”. (Dopiero ogromne straty żywej siły w pierwszych miesiącach I wojny
światowej zmusiły generalicję francuską do zmiany umundurowania żołnierzy.
Zanim się to jednak zrealizowało, kilkaset tysięcy młodych Francuzów stało się
ofiarami niemieckich strzelców wyborowych – przyp. J. C.), „Oficerów na ulicach
się nie spotyka – pisał Witkowski. – Tutaj chodzą oni ubrani po cywilnemu,
podobnie, dlatego, że widok oficera drażni tłum. Zresztą, chodzić po
peryferyjnych uliczkach paryskich w ogóle nie jest bezpiecznie człowiekowi
czysto ubranemu. Poniżeni i stale podpici rzemieślnicy i robotnicy nie
powstrzymują się od tego, by pchnąć porządnie ubranego osobnika, zostawić na
jego ubiorze plamy tłuszczu i węgla ze swych bluz. Przy tym można jeszcze
usłyszeć uwagę w rodzaju: canaille, rentier... Podobnie nawet porządnie ubrane
damy nie są zagwarantowane przed tak obrażającym traktowaniem”....
Rzeczywiście,
ludzie poniżani i poniewierani stają się agresywni, zaczepni. Czyja godność
ludzka nie jest szanowana, sam nie jest skłonny jej szanować. A to zarówno w
sobie, jak i w innych. Witkowski zauważa, że podczas rozruchów politycznych
„rozbestwiona i nieodpowiedzialna czerń paryska nieraz przekształca się we
wściekłe zwierzę”, co zmusiło władze do zamiany brukowego pokrycia ulic (kocie
łby służyły zarówno jako pociski podczas starć, jak i materiał do budowy
barykad) na rodzaj asfaltu. Chociaż zmieniać trzeba było raczej nie
nawierzchnię ulic, lecz stosunki społeczne.
W
sądach był Witkowski niezależny, kierował się nie konformizmem, nie ogólnie
przyjętymi stereotypami, lecz własnym rozumem i sumieniem. I tak na przykład o
mormonach, sekcie chrześcijańskiej, zamieszkałej w założonym przez nich w 1847
roku mieście Salt Lake City (nad Wielkim Jeziorem Słonym, USA) mającej wówczas
przysłowiową „złą prasę” w Ameryce i na świecie ze względu na praktykowane
legalnie wielożeństwo, pisze Witkowski z szacunkiem. „Pracowitość i
nienaruszalność ogniska rodzinnego pozostają kamieniem węgielnym życia
mormonów. Obecność kilku żon w niczym nie osłabia więzi rodzinnych, wręcz
odwrotnie, stała szlachetna rywalizacja i chęć dogodzenia wspólnemu mężowi
sprzyjają płci pięknej, jak wszelka konkurencja”... Żona nigdy tu nie zdradza
swego męża, wszystkie rodziny mają wiele dzieci, wszyscy wspólnie pracują na
roli, osiągając wspaniałe wyniki. „Salt Lake City niepodobne jest do innych
miast amerykańskich. Rozrzucone jest ono na ogromnej przestrzeni i stanowi
gigantyczny sad, przez który ciągną wspaniałe ulice, obsadzone cienistymi
drzewami... Domy w większości nieduże, parterowe, doskonale zbudowane i
otoczone ogrodami, tak że przypominają nie ciasne miejskie budynki, lecz
wspaniałe wille podmiejskie. Powozów żadnych nie widać, mieszkańcy korzystają
tylko z zelektryfikowanych kolejek żelaznych. Większość mieszkańców oddaje się
nie przemysłowi i handlowi, lecz bez wyjątku pracy rolnej na okalających miasto
obszernych i doskonale utrzymanych polach”
Kończy
Witkowski swą księgę podróży wymownym akapitem: „Dzięki Bogu! Oto jestem znów w
domu. Jak sobie chcecie, ale u nas jest lepiej. Mi się wydaje, że dłuższe
podróże za granicę, prócz różnych innych dobrych stron, mają i tę korzyść, że
po nich zaczynasz bardziej świadomie cenić swą ojczyznę”... – Z mieszanymi
uczuciami musieli czytać te słowa carscy biurokraci, drastycznie ograniczający
wyjazdy obywateli Rosji za granicę z obawy, by się Rosjanie nie „zarazili” tam
szkodliwymi wpływami, i nie porównywali życia na „zgniłym” Zachodzie z życiem w
„kwitnącej” Rosji. Rozkręca więc Witkowski dialektyczny łańcuch argumentacyjny,
który można różnie interpretować. – „Tak, Rosję zaczynasz lubić więcej, gdy
porównasz ją z innymi krajami i możliwie spokojnie rozważysz zalety i wady
cywilizacji Zachodu. Wyprzedzając nas we wszystkim Zachód obecnie przedstawia z
siebie dla nas coś w rodzaju gwiazdy przewodniej, jednakowo jaskrawie
oświecającej zarówno drogę ku dalszemu wzlotowi rodzaju ludzkiego, jak i
mroczne przepaście, nad którymi się wije ten wąski, niebezpieczny szlak... Czyż
powinno dziwić, że przy świetle tej pochodni „świat oświecającej”, czuje się
człowiek rosyjski niezbyt dobrze? Po powrocie do domu przestajesz oglądać
straszne kontrasty jaskrawego światła i złowrogiego mroku, przerażających myśl
i wyobraźnię, zadowalasz się bardziej słabym oświeceniem i mimo woli zaczynasz
wierzyć, że Opatrzność, która osamotniła nas w pewnym stopniu od innych narodów
i powstrzymała ruch nasz do przodu, daje nam teraz możliwość spokojnie się
obejrzeć za siebie, rozważyć swe położenie i, być może, znaleźć bardziej
szeroki i wygodny trakt ku urzeczywistnieniu promienistych ideałów ludzkości.
Serce podpowiada, że potrzebne na to siły i zdolności spoczywają gdzieś w głębi
naszego ducha. Ten głos wewnętrzny najjaśniej się słyszy, gdy się powraca zza
granicy, i oto dlaczego zaczynasz od tego czasu jeszcze bardziej kochać swą
wielką ojczyznę”. Z całą pewnością, tekst ten, napisany typowym „językiem
Ezopa”, daje wyraz demokratycznym przekonaniom generała Witkowskiego i chyba
przez wytrawnych rosyjskich odbiorców, doskonale potrafiących czytać między
wierszami, odebrany mógł być jako potępienie caratu i stwierdzenie konieczności
radykalnego przeobrażenia kraju.
Jeden
z recenzentów, reprezentujących koła zbliżone do dworu, opublikował ostro wrogą
recenzję w czasopiśmie „Mir Bożij” (1895). Miała to być przysłowiowa łyżka
dziegciu, psująca beczkę miodu (gdyż ukazało się przedtem kilkanaście recenzji
pozytywnych), lecz zamiar chybił. Witkowski wspominał: „To jest zabawne, ale
właśnie po ukazaniu się tego „echa” popyt na moją książkę znacznie się
zwiększył”...
Nie
miał zresztą znakomity intelektualista ani czasu, ani chęci polemizowania z
głupimi myślami, pozostawiając to zajęcie takimże ludziom... Praca naukowa i
pedagogiczna pochłonęła całą jego uwagę.
Przez
piętnaście lat był Witkowski wykładowcą Wojskowej Szkoły Topograficznej, z
której uczynił jedną z najlepszych tego typu uczelni w kraju. Bezgraniczna
wiedza, ogromna kultura, zupełne oddanie się pracy, niepodważalna prawość i
uczciwość – oto cechy tego profesora według wspomnień licznych jego wdzięcznych
uczniów. O ile przed przyjściem Witkowskiego do uczelni liczba chętnych wstąpić
na nią była mizerna, to po kilku latach jego pracy do konkursu na egzaminach
wstępnych stawało po dziesięć osób na miejsce. I tak było co roku. Starał się
Witkowski uczyć młodych oficerów nie tylko geodezji i kartografii, lecz też
mądrości życiowej, układania właściwych stosunków międzyludzkich z otoczeniem.
„Starajcie
się utrzymać dobre stosunki z miejscową ludnością – radził – ze swoimi
pomocnikami i służbą; szczególnie trzeba umieć oszczędzać ich miłość własną,
ponieważ właśnie maluczcy kochają siebie najbardziej. Złe stosunki zatruwają
każdą czystą radość, dobre zaś nagradzane bywają przyjemnym stanem duszy” etc.
I najważniejsze – bezwzględnie pełnić obowiązki. „Nakaz sumiennego wykonywania
swej roboty wynika po prostu z cechujących każdego człowieka godności i
poczucia honoru”.
Od
1897 pracował Witkowski w charakterze profesora wydziału geodezji Akademii
Sztabu Generalnego. Spędził tu ponad 26 lat prowadząc wykłady z kartografii,
geodezji i astronomii. Także i tu położył ogromne zasługi jako nauczyciel
akademicki i zyskał niezachwiany autorytet.
W 1906
roku spotkało W. Witkowskiego duże nieszczęście natury osobistej. Chodzi o to,
że jego młodsza córka Zofia była oczkiem w głowie całej rodziny. Znakomicie
uzdolniona literacko, wrażliwa i delikatna, rokowała wielkie nadzieje na
przyszłość. W wieku dwudziestu paru lat napisała czarującą książkę Wokół Ziemi (wydanie, z przedmową brata,
1914 r.), w której przekazała swe wrażenia z podróży dookoła świata z bratem
Konstantym. Jednak nieudane małżeństwo z rozpijaczonym i nikczemnym oficerem
carskim spowodowało załamanie się psychiczne i śmierć samobójczą Zofii
Witkowskiej. Ojciec bardzo ciężko przeżył tę tragedię... Szukał ukojenia w
muzyce. W tym okresie uwielbiał utwory F. Szopena i F. Mendelsohna, które
grywał codziennie na fortepianie.
Lata I
wojny światowej spędził Witkowski na urzędzie w Sztabie Głównym, gdzie męczył
się na pełnieniu tak wstrętnych mu funkcji kancelaryjnych. We wspomnieniach
napomknie o tym okresie: „Nigdzie nie spotkałem tylu nierobów, skner, złodziei,
zawistników, ludzi złośliwych i zjadliwych, zajętych tylko tym, by podstawić
jeden drugiemu nogę”...
Rewolucja
Październikowa niby to przerwała to „pasmo mroku”. Witkowski, rodowity
szlachcic, generał-lejtnant armii carskiej, daleki od ideałów komunistycznych,
opowiada się zdecydowanie za włączeniem się do nowego życia i osobiście czyni
to bez wahań. Odrzuca ewentualność emigracji, a jednocześnie oficjalnie
protestuje wobec władz rewolucyjnych przeciw aktom przemocy i terroru,
niestety, nieuchronnym w czasach przełomu społecznego. Już od stycznia 1918 roku
organizuje razem z G. Strachowem wyższe kursy topograficzne, szykujące w
Piotrogrodzie oficerską kadrę geodezyjną dla Armii Czerwonej. 62-letni profesor
skupia wokół siebie doskonałych „starych” specjalistów: Glazenapa, Idelsona,
Gorszkowa, Giżyckiego, Sawkiewicza. Praca rozkręca się na całego, chociaż
odbywa w warunkach nad wyraz trudnych.
Jeden
z wychowanków profesora, wojskowy geodeta A. Pietrow wspomina: „Ten, kto miał
szczęście być uczniem W. Witkowskiego, nigdy nie zapomni jego wspaniałych
wykładów z astronomii, geodezji, topografii i kartografii, które były tak
interesujące, że ściągały słuchaczy nawet z innych wydziałów akademii. Zima
1920 roku była szczególnie ciężka. Akademii nie ogrzewano, w mieszkaniu też
było zimno, pracować trzeba było przy słabym migotaniu knotu. W. Witkowski w
tym trudnym czasie potrafił swym żartem i wyjątkowo ciepłym stosunkiem podnieść
nasz nastrój i zapominaliśmy o głodzie i chłodzie.
Wykłady
W. Witkowskiego pod względem formy i treści były nader oryginalne... Pewnego razu,
wywodząc na tablicy złożone równanie astronomiczne i widząc, że my ze zmęczenia
poddajemy się roztargnieniu, przerwał prelekcję i zapytał: „Zrozumiałe?”.
Myśmy, oczywiście, chóralnie potwierdzili: „Zrozumiałe!”. A on chytrze się
uśmiechnął, spojrzał na nas i rzekł: „To dziwne, jak to panowie tak szybko się
na wszystkim połapali, a ja coś tu nie mogę sobie poradzić”. Ta delikatna
aluzja wprawiła nas w zakłopotanie i po tym już uważnie śledziliśmy
rozstrzyganie równania. Kończąc wykłady Witkowski ironicznie dorzucił:
„Nieprawdaż, jak łatwo zapamiętać i jak trudno zapomnieć tę prostą
formułkę?”...
Odprowadzając
swych wychowanków na praktykę, Witkowski mówił na pożegnanie: „Pamiętajcie
twardo, że Akademia daje tylko podstawową wiedzę dla dalszej samodzielnej pracy
i tylko po wieloletnich wysiłkach zostaniecie geodetami z prawdziwego
zdarzenia.
Nie
dążcie ku temu, by szybciej zostać naczelnikami, ponieważ im dłużej będziecie
na bezpośredniej pracy, tym większy zgromadzicie kapitał, który w starości
będziecie nie tylko wydawać, ale i zwiększać. Jeśli nie będziecie doskonalić
swej wiedzy, otrzymanej w Akademii, to po dziesięciu latach ona się w ogóle
ulotni...” Wszyscy się uczymy i uczymy do samej śmierci. Biada temu, kto
wyobraził, że niczego już nie potrzebuje się dowiadywać...
„Patrzcie
wyrozumiale na potknięcia waszych podwładnych – ciągnął – pomagajcie im
naprawiać je, częściej oglądajcie się na siebie, ponieważ przełożeni rychle
przyuczają się nie zauważać własnych błędów. Tak ukierunkowujcie całą swą działalność,
by Akademia mogła się szczycić swymi uczniami”...
Słowa
sędziwego Nauczyciela głęboko zapadały w serca studiującej młodzieży.
Uczeń
Witkowskiego, profesor W. Barinow wspominał o nim: „Dla tych, którzy mieli
szczęście znać Witkowskiego, stykać się z nim, a tym bardziej być jego
uczniami, on na zawsze zostaje niepowtarzalnie interesującym, utalentowanym i,
co najważniejsze, najautentyczniejszym nauczycielem, a nie pedagogiem-pedantem
i formalistą, nie znającym życia poza obrębem swego bezpośredniego zawodu”. I
rzeczywiście, w jednym z listów Witkowski pisał, że – jego zdaniem – „nie ma
powołania wyższego i bardziej godnego szacunku jak święta sprawa Nauczyciela”.
Z całą odpowiedzialnością pełnił więc swą misję.
W roku
1920 kursy geodezyjne zostają przekształcone w Szkołę Wojskowo-Topograficzną i
tylko ostre pogorszenie się stanu zdrowotnego zmusza Witkowskiego w 1923 roku
do przerwania aktywności pedagogicznej. Nienadługo przedtem uczony poważnie
zachorował.
Zmarł
20 marca 1924 roku.
W 1940
roku wydano po raz czwarty jedno z jego fundamentalnych dzieł Topografia.
Wołłosowicz (Wołosewicz)
Urodził się w
miejscowości Jodczyce powiatu słuckiego guberni mińskiej w 1869 roku.
(Niektórzy biografowie nazywają miejsce urodzin Konstantego Wołłosowicza miasteczko
Starczyce koło Starobina w tymże powiecie słuckim).
W tym okresie
rodzina była już prawosławna, co więcej, Adam Wołłosowicz, ojciec Konstantego,
pełnił funkcje kapłana prawosławnego (przedtem unickiego). Ale w domu była żywa
pamięć o tym, że pierwotna wiersja nazwiska brzmiała „Wołosewicz”, i że była to
ongiś szlachta króla polskiego, pieczętująca się herbem rodowym Lis. Przodkowie
ich znani byli jeszcze w XIV wieku. W jednej ze swych polskojęzycznych hramot,
czyli przywilejów, z 20 lutego 1383 roku książę Witold pisał: „My, Wieliki
Kniasz Vitowd, dali jesmi sludze swemu Wołoszowi seliszcze na imie Woloska, a
dworziscza na rzecze Kalusze, Pesecz y Kamienna Kucza w ziemie Podolskiey, w
wolosczi Bakotskiei. A zapissaliszmi jemu na thoi seliscza sto kop poluchrosskow
ruskiej liczbi. A koli bichom libo sami hotili teij seliscza w Wolosza
odniathi, ili komu prziswolili bichom wikupiti, thedi imajem libo sami
zaplatiti jemu za ti seliscza, a libo toth, komu przizwoliliesmo, perweij sto
kop dati poluhroskow ruskiei liczbi toz odniati”... (Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 6, SPb. 1895).
Od XV stulecia
nagminnie spotyka się w źródłach archiwalnych wzmianki o przedstawicielach tego
rodu.
Bojarzyn piński
Michno Wołosewicz figuruje w 1524 roku w jednym z przywilejów, podpisanych
przez królową Bonę. (Akty izdawajemyje
Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 24, s. 30).
W listopadzie 1529
roku księgi magistratu m. Wilna wymieniają imię Jana Wołosewicza, księdza w
Kraśnym Siole. (Akty izdawajemyje..., t. 9, s. 136).
Joniecz
Wołosowycz, mieszkaniec sioła Torokańskiego, włości horodyskiej, będącej
własnością biskupa wileńskiego Waleriana Protasewicza figuruje w aktach
archiwalnych w 1558 roku. (Akty izdawajemyje..., t. 25, s. 7).
W 1589 roku księgi
grodzkie brzeskie wymieniają imię rolnika, mieszkańca wsi Hanki Harasyma
Wołosowicza. (Akty izdawajemyje..., t. 6, s. 36).
Marcjan
Wołosewicz, przełożony klasztoru krońskiego (przed rokiem 1695). (Akty izdawajemyje...,
t. 11, s. 265).
Eliasz Włosowicz,
kapłan unicki we wsi Bezka na Chełmszczyźnie 1737. (Akty izdawajemyje..., t.
t. 27, s. 236).
Od 1764 roku do co
najmniej 1798 parochem kościoła unickiego we wsi Łysica był ks. Ignacy
Wołosewicz.
Ksiądz unicki
Łukasz Wołosewicz około lat 1775/80 był proboszczem miasteczka Mikołajew w
Ziemi Nowogródzkiej.
Ignacy Włosiewicz
był regentem Ziemi Wołkowyskiej, około 1795 roku, a Jerzy Wołąsewicz majstrem
„strony polskiej” cechu szewców wileńskich w 1797.
Wywód Familii Urodzonego Wołosewicza herbu Lis z 1819 roku
stwierdza, że „familia urodzonych Wołosewiczów jest dawna y starożytna w
Królestwie Polskim i prerogatywami szlacheckiemi zaszczycona, oraz dobrze
krajowi oyczystemu i tronom panujących Monarchów wiernością dla nich zasłużona,
tudzież męstwem dzieł rycerskich na wielu woynach wsławiona”... (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1061, s. 150).
Inny Wywód Familii Urodzonych Wołosewiczów herbu
Lis z 1832 roku podaje, że „familia urodzonych Wołosewiczów od
najdawniejszych czasów w Xięstwie Litewskim zamieszkała, szczyciła się zawsze
prerogatywami stanowi szlacheckiemu właściwemi i używała herbu Lis. Z tey
familii pochodzący Dawid Salomonowicz Wołosewicz, protoplasta niniejszego
wywodu, w nagrodę znakomitych zasług, a mianowicie męstwa okazanego w czasie
Wojny Inflanckiej, miał sobie nadane od Zygmunta III, króla polskiego, dobra
ziemne Rekoszajcie zwane, w ziemi żmudzkiej sytuowane”. Sukcesorem tych dóbr
około 1631 roku został Bohdan Benedykt Wołosewicz, a później tego syn Faustyn i
(po nim) wnukowie Stanisław i Jan. Syn tego ostatniego Jerzy, miał dwóch
potomków, Józefa i Antoniego. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1029, s.
7-9).
Julian Wołosewicz
ukończył w 1817 roku jezuicką Akademię Połocką, składając liczne egzaminy z
dziedziny filozofii katolickiej i nauk ścisłych. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721,
z. 1, nr 1082, s. 29).
27 listopada 1819
roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Dominika Teodora Wołłosewicza,
herbu Lis, szlachcica powiatu wileńskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1,
nr 919, s. 83).
Antoni syn
Wincentego Wołosewicz po ukończeniu nauk w Gimnazjum Wileńskim w 1823 roku
wstąpił na uniwersytet, gdzie się uczył rysunków, malarstwa, rzeźby i muzyki. W
1827 roku otrzymał dyplom o ukończeniu studiów. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721,
z. 1, nr 834, s. 44).
Po 1863 roku za
polityczną nieprawomyślność w guberni kowieńskiej zwolniony ze służby został
m.in. w powiecie rosieńskim „sekretarz koleżski Wiktoryn syn Antoniego
Wołosewicz. Ma majątek Rakotajcie.” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr
181, s. 25).
Warto
też dodać, że matka Konstantego Wołłosowicza pochodziła z równie starożytnego
rodu panów Lisowskich, używających na Kresach herbów Nałęcz i Ślepowron.
Jak podaje zresztą, Adam Boniecki (Herbarz polski, t. 14, s. 366 i in) Lisowscy używali herbów Bończa,
Doliwa, Jastrzębiec, Jeż, Leliwa, Lis, Lubicz, Mądrostki, Nałęcz, Nowina,
Odrowąż (ci wcześnie odgałęzili się na wschód), Pomian, Poraj, Przeginia,
Ślepowron. Wszyscy wywodzili się z ziem rdzennie polskich, ale znani później
byli też w Prusiech, na Rusi i Litwie.
W latach 1633-1637 Jan Lisowski był początkowo
landwojtem, następnie podwojewodzym połockim.
Latem 1665 r. do ksiąg wileńskiego sądu grodzkiego
wpisano następującą skargę: „Jegomość pan Jan Lisowski, ziemianin Jego
królewskiey mości powiatu lidzkiego, zanosi manifestatią y solennie protestuje
na moskala Lwa Sytina o to y takowym sposobem, iż podczas plagi Boskiey, mając
obżałowany wyuzdaną wolność nieprzyjacielską a niesłuszney ambitij w sobie
postanowienie, uprzątnąwszy gwałtownie zawojowaną pannę Katarzynę
Witoldowiczównę, a teraźnieyszą pana Lisowskiego małżonkę, pierwiey antycypując
zginieniem y zamordowaniem strasznym, sprowadzeniem w ssyłkę, w przegróżkach
codziennych sam z ust swoich przytomnie odpowiadając ponawiał, (...) Wziąwszy
ją raptem y violento modo, zaraz wyrok dał: „Dziś tobie żyć ze mną, a szlub
brać, a inaczey knutem bić, wisieć albo zginąć ode mnie”. A tak ni żywą, ni
martwą w strachu do popa przyprowadziwszy innite poszlubił, hostiii progressu y
żył niedziel dwanaście...”
Wierna wilnianka wzbraniała się przed zbliżeniem z
barbarzyńską bestią. Wówczas Sytin postanowił ją „jako niewolnicę obwiesić, co
miał tyran Myszecki wojewoda za codzienną pociechę na hakach ludzi wywieszać y
inne morderstwa y tyranie tym podobne czynić...”. Nadszedł też w tych dniach
rozkaz cara, by w powiatach wileńskim, trockim, oszmiańskim i lidzkim,
zasiedlonych elementem polskim, „powyścinać ludzi y wniwecz ogniem
zrujnować...”. Tylko błyskotliwe zwycięstwa wojsk królewskich pod Połońskiem i
Kraśnem, które zmusiły najeźdźcę moskiewskiego do ucieczki, uratowały życie
pani Lisowskiej i tysiącom innych mieszkańców tych ziem. Po wygnaniu wroga
zapisano więc i powyżej zacytowaną skargę do ksiąg sądowych (Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 34, s. 387-389).
Antoni Lisowski w 1818 r. był członkiem Grodzieńskiego
Zgromadzenia Szlacheckiego od powiatu nowogródzkiego (Dział rękopisów
Biblioteki AN Litwy, F. 150-95).
Wywód Familii
Urodzonych Lisowskich herbu Nałęcz z 1819
roku stwierdza m.in., że „ta familia w kronikach i historyi narodowey Polskiey
z znakomitych dzieł rycerskich y posiadania wysokich cywilnych urzędów, a
mianowicie z wierności ku Monarchom i przywiązania do oyczyzny głośna, dla
różnych klęsk i rewolucyi narodowey, a stąd dla zatracenia odległych wieków
dokumentów, nie będąc w stanie wysokiey pochodzenia okazać epoki, zaczyna od
urodzonego Józefa Lisowskiego z Korony do Litwy przybyłego”, do województwa
nowogrodzkiego, co miało miejsce w roku 1713.
„Józef Lisowski, stolnik sanocki, przeniósłszy się
z Korony Polskiey do Litwy i pojąwszy w małżeństwo Maryannę Wolską, używając
zaszczytów szlacheckich, dziedziczył majętności Morozowicz część trzecią (...)
Spłodził trzech synów, Stanisława, Benedykta i Wincentego...” (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 1, nr 995, s. 192-193).
l jeszcze jeden dokument, poświęcony dziejom tej
rodziny, mianowicie Wywód Familii
Urodzonych Lisowskich herbu Ślepowron z 1835 roku podaje, że „familia
Lisowskich szczycąca się od dawnych czasów prerogatywami szlacheckimi używała i
dziś używa herbu Ślepowron (...); zaczyna wywód swój od Karola Lisowskiego,
który dziedziczył dobra ziemne Bolin, Turzyca, Hrehorowicze, Toronkiewicze i
Zahlinniki macierzyste w powiecie połockim leżące, miał synów sześciu Dadźboga,
Aleksandra, Michała, Dominika, Teofila i Stanisława” (około roku 1690) (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1045, s. 10-14).
* * *
Początkowo
Konstanty Wołłosowicz uczył się w Mińskim Seminarium Duchownym, jednak kursu
nauk nie ukończył. Złożył natomiast w trybie eksternalnym egzaminy maturalne i
wstąpił na wydział przyrodniczy rosyjskiego uniwersytetu w Warszawie, który
ukończył w 1892 roku z tytułem kandydata przyrodoznawstwa w dziedzinie chemii.
Natychmiast
po tym wyjechał do Petersburga, gdzie przez pewien czas pracował w laboratorium
chemicznym Akademii Nauk, a później w Instytucie Leśnym.
Zarobki
były jednak tak skromne, że po prostu nie wystarczały na mniej więcej
przyzwoite życie, dlatego K. Wołłosowicz wynajął się jako prywatny nauczyciel
dorastającego hrabiego A. Stenbock-Fermora, wywierając bardzo korzystny wpływ
na charakter młodego arystokraty, wykazującego nad wyraz ekscentryczne i
rozrzutne usposobienie. Hrabia był sierotą, lecz odziedziczył po ojcu
gigantyczny majątek, był właścicielem prawie połowy Uralu, z jego
bezgranicznymi bogactwami naturalnymi i cywilizacyjnymi. Choć A.
Stenbock-Fermor uczył się u Wołłosowicza zaledwie parę lat, przejął się jednak
jego kulturą i naukami, a jego wdzięczność (choć zmienna) trwała przez wiele
następnych lat i znajdowała wyraz m.in. w tym, że magnat, zamieszkały na
emigracji w Paryżu, niekiedy dość hojnie wspierał finansami naukowe
przedsięwzięcia swego byłego wychowawcy.
Prace
naukowo-badawcze K. Wołłosowicz rozpoczął około roku 1896 w dolnym biegu rzek Dźwiny
Północnej i Pinegi na terenie Rosji, a ich wyniki opublikował w artykule pod
tytułem Gieołogiczeskije nabludienija w
niżniem tieczienii Siewiernoj Dwiny w „Trudach Warszawskogo Obszcziestwa
Jestiestwoispytatielej” w 1897 roku.
W
latach 1900-1912 K. Wołłosowicz mieszkał na stałe w Petersburgu, pracował w
strukturach Ministerstwa Oświecenia Publicznego. Jednak zajęcia biurowe
zupełnie go nie pociągały i gdy tylko nadarzyła się okazja, udawał się w
składzie wypraw naukowych na badania terenowe do Arktyki, Jakucji i gdzie
indziej, by prowadzić prace w zakresie geologii i paleontologii.
Wydaje
się, że pierwszą tego rodzaju wyprawą, w której wziął udział jako geolog, była
ekspedycja pod kierownictwem Edwarda Tolla do regionu północnych Wysp
Nowosyberykskich i Ziemi Sannikowa, która wyruszyła z Kronsztadu w połowie lata
1900 na pokładzie statku „Zaria” („Zorza”). Wyprawa, jak wszystkie tego rodzaju
przedsięwzięcia, przebiegała w ekstremalnych warunkach przyrodniczych, i
wymagała od uczestników nie lada wytrwałości, męstwa i siły woli. Zimę
1900-1901 spędzono na półwyspie Tajmyr, a latem 1901 wylądowano na odległych
Wyspach Nowosyberyjskich, skąd podjęto próby penetracji rozległych obszarów
Oceanu Północnego, mając na celu ponowne odnalezienie legendarnej Ziemi
Sannikowa.
W
wyprawie pod kierunkiem Edwarda Tolla pełnił K. Wołłosowicz funkcje dowódcy
tzw. „grupy lądowej”, która dotarła do Wysp Nowosyberyjskich saniami przez
Wierchojańsk i prowadziła następnie badania meteorologiczne oraz geologiczne
przede wszystkim na wyspie Kotielny. Baron E. Toll w raportach do Petersburga
bardzo wysoko oceniał wyniki badań K. Wołłosowicza i jego postawę życiową,
zaprzyjaźnił się zresztą z Polakiem i bardzo go lubił.
Nowy
rok 1902 członkowie wyprawy powitali na Wyspach Nowosyberyjskich, skąd niebawem
K. Wołłosowicz z grupą naukowców odłączył się i udał – na rozkaz kierownika
ekspedycji – na kontynent, by wyjednać wsparcie dla ekspedycji. Edward Toll ze
swymi towarzyszami pozostał, jednak latem 1902 roku zatory lodowe uniemożliwiły
mu poszukiwanie Ziemi Sannikowa, a odważni naukowcy zginęli od mrozu i głodu na
dryfujących lodach. (Dopiero po trzydziestu latach ekspedycja R. Samojłowicza
odnalazła ślady ich obozowiska i dziennik E. Tolla, który został w 1940 roku
opublikowany jako cenny materiał naukowy).
K.
Wołłosowicz po pewnym czasie przybył do Petersburga, zabiegał tu o wysłanie
pomocy E. Tollowi, spisał szereg raportów, które przedstawił odnośnym władzom.
Następnie zaś opracował ściśle naukowy tekst pt. O gieołogiczeskom strojenii Nowosibirskich Ostrowow Ziemli Bennetta,
który został opublikowany w 1905 roku w periodyku „Zapiski Impieratorskogo
Minierałogiczeskogo Obszczestwa”. Później, gdy dowiedziano się o zaginięciu E.
Tolla, K. Wołłosowicz przygotował do druku w języku niemieckim książkę pt. Die russische Polarfahrt der „Zarja”
1900-1902, w której zamieścił również własny rozdział O pracach naukowych barona Tolla i ogólnych wynikach geologicznych jego
ostatniej ekspedycji. Książkę wydano w Berlinie w 1909 roku i wzbudziła ona
duże zainteresowanie w europejskich kołach naukowych. (Baron Edward Toll był
Niemcem z pochodzenia, człowiekiem o wybitnych zaletach umysłu i charakteru).
W
tymże czasie K. Wołłosowicz sporządził pierwszą w historii nauki rosyjskiej
mapę geologiczną Wysp Nowosyberyjskich oraz przekazał Cesarskiej Akademii Nauk
dużą kolekcję kości ssaków czwartorzędowych, którą zgromadził w czasie wyprawy
na te wyspy.
W 1903
roku K. Wołłosowicz ożenił się z panną Aleksandrą Ławrową i na krótko wyjechał
z nią do Szwajcarii; traf chciał, że znajomi zaprosili go na spotkanie W.
Lenina z rosyjskimi emigrantami w Zurychu. Obecni na spotkaniu tajni agenci
policji rosyjskiej zakomunikowali o tym do Petersburga i powracający do Rosji z
podróży poślubnej K. Wołłosowicz został aresztowany i osadzony na okres kilku
miesięcy w więzieniu. Po zwolnieniu kontynuował opracowywanie materiałów
przywiezionych przez siebie z polarnej wyprawy.
Wracając
nieco wstecz zauważmy, że ekspedycja Edwarda Tolla, w której uczestniczył i K.
Wołłosowicz, stanowiła ważny moment w dziejach nauki rosyjskiej i światowej. W
książce Historia poznania radzieckiej
Azji (Warszawa 1979, s. 564-566) czytamy o niej: „Pod koniec XIX i na początku XX w. w kołach geograficznych odżyła
dyskusja na temat zagadkowych ziem widzianych na północ od przybrzeżnych
archipelagów. Szczególne zainteresowanie wzbudzał problem „Ziemi Sannikowa”, co
pozostawało w związku z informacjami dostarczonymi przez E. W. Tolla. Udało się
przekonać rząd carski o konieczności wysłania dużej ekspedycji, której celem
byłoby poszukiwanie tajemniczej „Ziemi Sannikowa”. Zdaniem Ministerstwa Żeglugi
ekspedycja Tolla na Wyspy Nowosyberyjskie miała umocnić pozycje Rosji i
zapobiec „... niekontrolowanemu wykorzystaniu bogactw naturalnych przez
przedsiębiorczych obcokrajowców”. Wyprawę Tolla oficjalnie nazywano Rosyjską
Ekspedycją Polarną. Toll wypłynął z Kronsztadtu 10 lipca 1900 r. na nabytym w
Norwegii statku „Zaria”. W ekspedycji udział wzięli znakomici żeglarze i uczeni
tego okresu, między innymi geodeta i meteorolog F. A. Matisen, zoolog A. A.
Białynicki-Birula, kierownik grupy technicznej budującej magazyny żywnościowe
na wyspach – geolog K. A. Wołłosowicz, kapitan N. N. Kołomiejcew, bosman N. A.
Biegiczew i inni.
Pierwsze zimowisko „Zari” miało miejsce na Tajmyrze
(76°08´ szer. geogr. pn., 95°06´ dł. geogr. wsch.) w zatoce Kolin Arczer (zalew
Zari). Okres zimy poświęcono badaniom wybrzeża, jego zatok i zalewów. Żeglarze
odkryli dziesiątki nowych obiektów geograficznych. Na mapach ekspedycji
pojawiło się 250 nowych, głównie rosyjskich nazw geograficznych. Szczególnie
dokładnie opisano archipelag Nordenskjölda. Prowadzący prace opisowe F. Matisen
wydzielił w tym archipelagu cztery grupy wyspowe – Litk’ego, Cywolki,
Pachtusowa i Wilkickiego; ogółem opisano 40 wysp. W kwietniu i maju 1901 r.
Toll, niezadowolony z kapitana Kołomiejcewa, odesłał go wraz z Rastorgujewem na
Wyspę Kotielną pod pretekstem zbudowania tam nowych magazynów. W czasie podróży
saniami dwóch odważnych żeglarzy wykonało marszrutowe zdjęcie Zatoki
Tajmyrskiej i ujścia rzeki Tajmyry, wnosząc wiele istotnych poprawek do ich
zarysów na mapie.
Z nastaniem okresu nawigacyjnego „Zaria” bez przeszkód
przepłynęła na Wyspy Nowosyberyjskie, a stąd wyprawiła się na północ, aby
odszukać „Ziemię Sannikowa”. Jednak próba dopłynięcia do Wyspy Bennetta,
otoczonej zwartym pierścieniem lodów, zakończyła się niepowodzeniem. „Zaria”
zmuszona była powrócić do Zatoki Nierpicznej, gdzie miało miejsce jej drugie
zimowisko. Po pewnym czasie przybyła tutaj z Leny grupa Wołłosowicza w
składzie: inżynier M. J. Brusniew, student O. F. Fiongliński i inni.
W maju 1902 r. Toll postanowił nie czekać na początek
sezonu nawigacyjnego i przedsięwziął wyprawę na saniach na Wyspę Bennetta.
Kierownictwo ekspedycji Toll przekazał kapitanowi „Zari” F. Matisenowi,
uzgodniwszy z nim, że statek dopłynie do wyspy 21 sierpnia 1902 r.
Podróż na Wyspę Bennetta miała pomyślny przebieg. Z
wyspy Kotielnyj grupa Tolla przeniosła się z badaniami na Wyspę Faddiejewską
oraz Nową Syberię i dopiero stąd na Wyspę Bennetta. Badacze spędzili tutaj całe
lato, ale „Zaria” nie pojawiła się (wszystkie próby kapitana F. Matisena
podpłynięcia do wyspy kończyły się niepowodzeniem). W listopadzie 1902 r.
czterech członków wyprawy postanowiło przejść cieśninę po dryfującym i stałym
lodzie, ale w drodze wszyscy zginęli. Przyczyn ich śmierci nie udało się
ustalić. W roku 1903 Akademia Nauk zorganizowała dwie ekspedycje ratunkowe: na
saniach – w celu penetracji Wysp Nowosyberyjskich na czele z M. I. Brusniewem i
na statku wielorybniczym, którym dowodził N. A. Biegiczew. Na Wyspie Bennetta
załoga statku odnalazła dokumenty Tolla i jego notatkę pozostawioną dla tych,
którzy będą go poszukiwać, zbiory geologiczne i mapy Wyspy Bennetta.
Już w okresie przygotowywania planu Rosyjskiej
Ekspedycji Polarnej E. W. Toll pisał: „Jaki by nie był koniec zamierzonego
przeze mnie przedsięwzięcia, nasza ekspedycja niewątpliwie zostawi pewien ślad
w nauce”. Nie pomylił się. Naukowe rezultaty ekspedycji są poważnym
przyczynkiem do badań Tajmyru i Wysp Nowosyberyjskich. Jej obserwacje i badania
zajęły wiele miejsca w 42 wydaniach „Zapisok Akademii nauk” (wydziału
fizyczno-matematycznego). Tołmaczew przeprowadził zwiad geologiczny basenów
chatangsko-anabarskiego i piasińskiego, uściślił wiadomości o przyrodzie i
rzeźbie tego ogromnego terytorium. Ekspedycja zbadała częściowo solny pagór na
półwyspie Jurung-Tumus, odkryła w dolnym biegu rzeki Chatangi pokłady węgla
kamiennego i wskazała na możliwość występowania złóż ropy naftowej w okolicy
zatoki Nordwik, co później potwierdzili geolodzy radzieccy.
W roku 1908 odkryto po raz drugi wyspę leżącą na wschód
od wejścia do Zatoki Chatańskiej. Odkrył ją i naniósł na mapę jenisejski
przemysłowiec, uczestnik ekspedycji Tolla – N. A. Biegiczew. Na wniosek I. P.
Tołmaczewa Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne nadało wyspie imię Biegiczewa.
Najważniejsze jednak wydarzenia miały miejsce na wschód
od rzeki Leny, od ujścia której proponowano rozpoczynanie rejsów statków.
W roku 1909 przybyła tu ekspedycja leńsko-kołymska K. A.
Wołłosowicza, aby wybrać miejsce pod budowę bazy i stacji. Wołłosowicz miał
przeprowadzić marszrutowe zdjęcie wybrzeża morskiego i przy okazji poczynić
obserwacje geologiczne i meteorologiczne.
Podzieliwszy się na dwie grupy: zachodnią i wschodnią
(zachodnią kierował K. A. Wołłosowicz, wschodnią – I. P. Tołmaczew), ekspedycja
objęła badaniami obszar nadbrzeżny od ujścia Leny do Cieśniny Beringa.
Określono dziesiątki punktów astronomicznych i przeprowadzono niwelację
barometryczną.”
Jeśli
chodzi o tę drugą wyprawę, już pod kierownictwem Konstantego Wołłosowicza, to
Cesarska Akademia Nauk zleciła jej zorganizowanie jeszcze w roku 1908, a celem miało być
kontynuowanie badań Jana Czerskiego, tragicznie przerwanych przez jego
przedwczesną śmierć. (Porównaj: Jan Ciechanowicz, W bezkresach Eurazji, Rzeszów 1997, s. 58-73).
Jako
instytucja finansująca tę ekspedycję figurowało rosyjskie Ministerium Przemysłu
i Handlu. Wyprawa dotarła do Gór Charaułaskich, przecięła rozległe tereny od
zatoki Buor-Chaja do ujścia Leny, odkrywając i nanosząc na mapy szereg lodowców
i pomniejszych jezior. Prócz tego K. Wołłosowicz prowadził badania
paleontologiczne i geologiczne nad jeziorem Tastach, na Wyspach Faddiejewskiej
i Lachowskich. Koło rzeki Sanga-Jurach udało mu się odnaleźć kompletne szczątki
mamuta, jak też dokonać innych interesujących odkryć i obserwacji naukowych.
Jednocześnie pod kierownictwem K. Wołłosowicza kształciło się, nabierało
doświadczeń i umiejętności kilku nieco młodszych rosyjskich badaczy, którzy wyrośli
niebawem na słynnych uczonych, a jednym z nich był Iwan Tołmaczew.
W
cytowanej powyżej zbiorowej monografii Historia poznania radzieckiej Azji
(Warszawa 1979, s. 449-450, 564-565, 568-569) znajdujemy bardzo wysoką ocenę
działalności Wołłosowicza. I tak w podrozdziale pt. Ekspedycja Tołmaczewa i Wołłosowicza czytamy: „Ekspedycja leńsko-kołymska pod przewodnictwem K.
A. Wołłosowicza została zorganizowana i wysłana w 1909 r. przez ministerstwo
handlu i przemysłu. W ekspedycji tej wziął udział G. J. Siedow, przyszły
naczelnik pierwszej rosyjskiej ekspedycji na biegun północny, a także i I. P.
Tołmaczew kierujący w ekspedycji Wołłosowicza grupą pracującą na wschód od
Kołymy. Celem tej ekspedycji było sprawdzenie możliwości żeglugi kabotażowej
wzdłuż wybrzeży Syberii na wschód od ujścia Leny oraz możliwości wpływania w
ujścia rzek, a także do zasłoniętych zatok i zalewów. Zebrano również materiały
dotyczące budowy geologicznej wybrzeży Morza Arktycznego i niektórych większych
rzek. Niestety większa część materiałów nie została opublikowana, a zbiory
zaginęły. Jedynie rozprawy astronoma ekspedycji E. F. Skworcowa i geologa I. P.
Tołmaczewa dają pewien pogląd o obserwacjach prowadzonych podczas ekspedycji
nad warunkami przyrodniczymi i życiem miejscowej ludności. E. F. Skworcow w
swojej pracy zaznaczył, iż nad Janą i Kołymą lasy stopniowo rzedną, ale
pojedyncze duże drzewa spotyka się jeszcze na znacznej przestrzeni. Dalej w
kierunku północy rozciąga się już tylko tundra krzewiasta, a drzewa spotyka się
tylko w osłoniętych od wiatru dolinach i to tylko na południowych zboczach
dobrze nagrzewanych przez słońce.
Ekspedycja I. P. Tołmaczewa, działająca w środkowej
części zachodniej Jakucji, nad górną Chatangą i Wilujem, ustaliła, że trapy na
wysokich równinach Wyżyny Środkowosyberyjskiej rozciągają się daleko na zachód,
wschód i północ. Jednym z ciekawszych i w znaczeniu naukowym najpoważniejszych
osiągnięć tej ekspedycji było odkrycie anabarskiego masywu krystalicznego i
wydzielenie go jako odrębnej jednostki strukturalno-tektonicznej, jednej z
najstarszych na kontynencie Azji. I. P. Tołmaczew rozpatrywał ten masyw jako
ogromne plateau, wyniesione w centrum i stopniowo obniżające się ku peryferiom.
Największą wysokość plateau określił w przybliżeniu na 1000 m (według dzisiejszych
pomiarów najwyższy jego szczyt Lucza-Ongoton osiąga 1044 m n.p.m.). Ciekawe są
też obserwacje roślinności prowadzone na północnych zboczach Płaskowyżu
Anabarskiego w pasie przechodzenia od tajgi do tundry. W ten sposób została
ujawniona jeszcze jedna tajemnica wewnętrznych słabo zaludnionych rejonów
Syberii.” (...)
Jeszcze
w trakcie trwania leńsko-kołymskiej wyprawy Wołłosowicz opublikował w 1909 roku
w „Izwiestijach Impieratorskoj Akadiemii Nauk” dwa teksty: Raskopki Sanga-jurachskogo mamonta w 1908 godu oraz Soobszczienije o pojezdkie mieżdu Lenoj i
ozierom Tastach letom 1908 goda. W 1915 roku ukazała się poświęcona tymże
zagadnieniom rozprawa Mamont ostrowa
Bolszogo Lachowskogo. Kilka książek opracowanych na podstawie ekspedycji
leńsko-kołymskiej zaginęło w ogóle, niektóre pozostały w rękopisie i były znane
tylko wąskiemu gronu specjalistów z Cesarskiej Akademii Nauk. Uwzględniono je
jednak w trakcie realizowania dalszych planów badania i zagospodarowywania
terenów Jakucji. Liczne rękopisy wybitnego uczonego są przechowywane w
petersburskim i moskiewskim oddziałach Rosyjskiej Akademii Nauk, stanowiąc
obecnie przedmiot zainteresowania historyków nauki.
K.
Wołłosowicz pisał nie tylko o zagadnieniach geologii i paleontologii, zahaczał
też o tematykę meteorologiczną, botaniczną, zoologiczną, klimatologiczną,
topograficzną, a także związaną z kwestiami żeglugi rzecznej i morskiej,
wojskowości, budownictwa na terenach tundry i in.
Jego
dorobek teoretyczny był bardzo wysoko oceniany przez takie autorytety nauki
międzynarodowej, jak np. profesor W. Obruczew, R. Samojłowicz, A. Mielnikow.
Późniejsi
rosyjscy badacze terenów polarnych w uznaniu ogromnych zasług naszego rodaka
dla nauki nadali jego imię nie tylko szeregowi kopalnych organizmów roślinnych
i zwierzęcych (np. Piscea wollosowiczi), ale też przylądkowi i wyspie u
wybrzeży archipelagu Ziemia Północna.
Życie
Konstantego Wołłosowicza zakończyło się tragicznie. W 1917 roku wraz z rodziną
przeniósł się ze zbolszewizowanego Piotrogrodu do miasta Essentuki, gdzie jego
żona pracowała w charakterze lekarki, on zaś przez parę lat wojny domowej
pozostawał, praktycznie rzecz biorąc, bez zatrudnienia i bez zarobku. Były to
niesłychanie dramatyczne i trudne lata. Jak ustalił historyk białoruski Walenty
Hryckiewicz w swej książce Ot Niemana k
bieriegam Tichogo Okieana (Mińsk 1986, s. 282), Konstanty Wołłosowicz
zginął tragicznie w katastrofie kolejowej pod stacją Bespałowka koło Charkowa
na Ukrainie 25 września 1919 roku. Być może to wydarzenie było powiązane w jakiś
sposób z walkami, które wówczas wrzały na tamtych terenach między Białą
Gwardią, Czerwoną Armią i oddziałami ukraińskimi...
Syn
Konstantego Wołłosowicza, także Konstanty (1909-1973) również był geologiem i
przez kilka dziesięcioleci pracował na północy ZSRR; jego zaś żona Erna
Arturowna Kalberg posiadała nawet honorowy tytuł Zasłużonego Geologa Federacji
Rosyjskiej. Dalsi potomkowie K. Wołłosowicza są obecnie obywatelami Rosji.
* * *
Wydaje
się, że z tejże rodziny polsko-litewskich Wołosewiczów pochodzi znany rosyjski
pisarz, dysydent w okresie ZSRR i obrońca praw człowieka, piszący pod
pseudonimem Gieorgij Władimow. Józef
Smaga pisze o nim w Leksykonie Kto jest
kim w Rosji po 1917 roku (Kraków 2000, s. 314-315):
„Urodził się 19 II w Charkowie. Absolwent prawa
Uniwersytetu Leningradzkiego (1953). W 1946 udał się do Zoszczenki, by wyrazić
mu szacunek po skrytykowaniu go przez Żdanowa. Sławę przyniosła mu opowieść Katastrofa (1961), łamiąca konwencje
tzw. literatury młodzieżowej. Utwór przeczytał papież Jan XXIII. Na jednej z
audiencji usłyszał on od dziennikarzy, iż daremnie usiłuje nawiązać stosunki z
krajami bloku wschodniego, „twierdzą bezbożnictwa, która może szkodliwie
oddziałać na wierzących w naszych krajach”, na co odpowiedział: „Nie byłbym takim
pesymistą. Niedawno przeczytałem powieść młodego pisarza radzieckiego o zwykłym
kierowcy, zajętym ustawiczną pogonią za chlebem powszednim. Ale ja i tam
dostrzegłem krach ateizmu, bo z książki niezbicie wynika, że zanik duchowości
może stać się przyczyną zguby człowieka. Autor nie pisał książki na zamówienie
kościoła, to typowo świecka literatura. Ale pisał ją chrześcijanin, pewnie nie
podejrzewający, że nim jest”. W 1967 wystąpił w obronie zniesławianego
Sołżenicyna. W liście do IV Zjazdu Związku Pisarzy Radzieckich apelował:
„Niechże się Zjazd nie obrazi, ale imiona 9/10 jego delegatów nie przejdą do
następnego stulecia. Tymczasem Aleksander Sołżenicyn, duma literatury
rosyjskiej, będzie sławny znacznie dłużej”.
W 1977 wykluczony ze Związku Pisarzy, wkrótce potem stał na czele
moskiewskiej sekcji Amnesty International. W V 1983 poczuł się zmuszony do
opuszczenia ZSRR. Mieszkając w RFN, w 1984-86 stał na czele czasopisma „Grani”.
Za arcydzieło w powszechnej opinii czytelników i krytyki uznano jego Wiernego Rusłana (publ. w 1975), utwór
dłuższy czas krążący w „samizdacie”, szczególnie popularny w Polsce okresu
stanu wojennego. Historia psa obozowego, który po skończonej służbie nie jest
już w stanie nie być oddanym strażnikiem świata za drutami kolczastymi, ukazuje
głębię zniewolenia ofiar totalitaryzmu oraz wymienność ról ofiary i kata. Ten
opis cywilizacji łagrowej jest jedną z najgłębszych analiz totalitaryzmu w
literaturze pięknej. W Niech się Pan nie
przejmuje, Maestro (1982) Władimow sugestywnie opisał okres szykan, jakim
został poddany przez władze i współdziałający z nimi „prosty lud”. Twórczość
Władimowa wyrasta z tradycji prozy rosyjskiej, łącząc mistrzostwo artystyczne z
dążeniem do autentyzmu i obrony ludzkiej podmiotowości. Po raz pierwszy Polskę
odwiedził w 1964, po raz drugi w II 1999, z okazji tłumaczenia jego powieści Generał i jego armia (1994), będącej
ambitną próbą odkłamania tematyki II wojny światowej w duchu tradycji
batalistycznej Lwa Tołstoja. W publicystyce nie przestaje ostrzegać przed
narastającą w Rosji groźbą faszyzmu, bronić zasad demokracji i pluralizmu.
Zarówno w swej postawie życiowej, jak i twórczości jest jednym z symboli
pisarskiej godności, niezależności i obrony wartości humanistycznych
podeptanych przez system totalitarny.”
* * *
I wreszcie jeszcze jednym znakomitym reprezentantem rodu
jest poeta polski Michał Wołosewicz,
urodzony 8 września 1926 roku w miejscowości Stare Rakliszki (gmina
Bieniakonie, powiat lidzki, województwo nowogródzkie), jeden z najbardziej
utalentowanych twórców literatury na polskich ziemiach, okupowanych przez ZSRR
w 1939 roku. Jego utwory cechuje głęboki patriotyzm, szczerość, łatwo
rozpoznawalny, indywidualny styl myśli i wyrazu.
W jednym z wierszy z roku 1994 Michał Wołosewicz pisał:
„Zważcie kochani moi
harmonia tych słów miła, bliska, swojska,
a była tu wówczas ma Ojczyzna Polska.
Piękne było niebo, łąki, pola, lasy –
chodziłem do szkoły – już do szóstej klasy –
gdy wybuchła wojna – O! Wspomnieć serce boli
–
rzucano mnie jak piłkę – z niewoli do
niewoli.
Były nawet chwile, że mój Kraj rodzinny
miewał nazwy obce i był jakby „inny”.
No i dzisiaj są także zniekształcone słowa,
co głosi swym szyldem „granica państwowa”.
Mieszkam w Białorusi – a Litwa za rzeką –
lecz granica Polski daleko, daleko...
Bywa ktoś mi takie pytanie zadaje:
„Kim jestem w tej chwili? Komu honor daję?”
Odpowiadam szybko: „Jestem z Wileńszczyzny –
ja synem tej ziemi – Polak bez Ojczyzny,
bo tu moce piekieł ziściły swe plany –
ja przez „sojuszników” w Jałcie zaprzedany.”
Dziś o tem historia „wstydliwie” wspomina –
nie znano, nie chciano znać planów Stalina,
ćmiąc grube cygara anglosaskim stylem
jeden był Rooseveltem, a drugi Churchillem.
Przecież to oni depcząc prawdę, prawo,
honor, cnotę,
wypełnili iście szatańską robotę.
Dali mi „rozkosze” sowieckiego „raju”
a dziś – nazwę obcego – w swym rodzinnym
Kraju.”
Zienkiewicz
Jest to dawny ród,
od dawna znany w różnych dzielnicach Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jedni z
Zienkiewiczów czują się Polakami, inni Litwinami, Białorusinami czy Rosjanami,
choć w ich żyłach płynie najczęściej ta sama krew. Ale przecież narodowość jest
kategorią kulturową, psychologiczną, duchową, nie zaś biologiczną...
Zienkiewiczowie
używali herbu Siestrzeniec i od wieków byli znani na Wileńszczyźnie, Witebszczyźnie
i Grodzieńszczyźnie. Na Nowogródczyźnie pieczętowali się godłem Siekierz, a w
powiecie poniewieskim na Żmudzi – Pobóg. Szczególnie gęsto rozsiedleni w
powiatach: trockim, wileńskim, dziśnieńskim, rosieńskim, wołkowyskim. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 703; f. 391, z. 7, nr 1444, 4117; f. 391, z.
4, nr 3471, f .
708, z. 2, nr 1752).
Bazyli Zienkiewicz
w 1610 roku był sędzią ziemskim słonimskim.
Jan Zienkiewicz w
1654 roku był jednym z obrońców Smoleńska przed agresją Moskwy.
W połowie XIX wieku
Jan Zienkiewicz, absolwent gimnazjum w Krożach i Uniwersytetu Wileńskiego,
pracował w pierwszym gimnazjum wileńskim w charakterze nauczyciela rysunku,
choć był – jak świadczą współcześni – „głuchy jak pień”. (Por.: Zygmunt
Mineyko, Z tajgi pod Akropol, s. 64).
Zatwierdzony przez
urząd heraldyczny w Mińsku Litewskim 11 lutego 1819 roku Wywód familii urodzonych Zieńkiewiczów herbu Siestrzeniec brzmi jak
następuje: „Przed Nami, Michałem Deszpott z Bratoszyna Zenowiczem, mińskim
guberńskim szlachty marszałkiem, radcą stanu, kawalerem Orderu ś-go Stanisława
pierwszej klassy, prezydującym, oraz deputatami z powiatów tejże gubernii do
przyjmowania i rozstrząsania dowodów szlacheckich obranemi, – złożony został
„Wywód familii urodzonych Zieńkiewiczów herbu Siestrzeniec czyli Leliwa”, na
linii do wywodu podanej i przez nas, Deputację, w pokoleniach dziewięciu,
imionach sześćdziesiąt pięciu konotowanej, od urodzonego Wincentego, syna
Nikodema, Zieńkiewicza podpisany. – Którego starożytne nadanie, dystynkcja, szlachetność,
używanie prerogatyw tego stanu z prezentacji mnogich dokumentów, a najbardziej
z dekretów wywodowych jednego roku 1773, januarii szesnastego dnia w sądzie
ziemskim Prowincji Połockiej, drugiego roku 1792 februarii trzeciego dnia w
Deputacji Namiestnictwa Połłockiego uzyskanych. – Też dowodów possessyi
ziemskiej, metryk chrzestnych i spisków szlacheckich od wskazanego protoplasty
urodzonego Helima Zieńkiewicza, następnie wykładaną była: – Że urodzeni na
Jelni Zieńkiewiczowie (...) posiadali (...) grunta, także z processem w Zamku
Newelskim, roku 1648” ...
W dalszym ciągu
następuje lista pokoleń i osób panów Zieńkiewiczów, siedzących w okolicy Newla
na Białej Rusi.
Paru szczegółów o
tej rodzinie dostarczył autorowi niniejszego opracowania p. Adam A. Pszczółkowski
z Warszawy, który we wrześniu 1999 roku pisał w liście: „Jeżeli idzie o
Zienkiewiczów, to wiem tyle, że mój praprapradziad Michał, zamieszkały gdzieś w
okolicy Wilna z Martyjanny Perepiecza miał syna Władysława, uczestnika
powstania styczniowego. W 1864 roku wraz z żoną Antoniną Jasieńczyk-Michałowską
(1842-1897), w obawie przed represjami, przeprowadził się do Carskiego Sioła i
tam mieszkał do końca życia. Z sześciorga ich dzieci trzech synów ukończyło
elitarne uczelnie. Jeden z nich, Michał (absolwent Korpusu Kadetów w St.
Petersburgu, szkoły junkrów w Wilnie i Akademii Wojskowej w Oranienburgu)
doszedł nawet do stopnia pułkownika w armii carskiej, a w II Rzeczypospolitej
wyniesiono go do rangi generała brygady.”
Michał Zienkiewicz
Michał Aleksandrowicz
Zienkiewicz urodził się 21 maja 1891 roku w miejscowości Nikołajewskij Gorodok
w guberni saratowskiej, zmarł 16 września 1973 roku w Moskwie. Jego ojciec,
Polak, z zawodu nauczyciel, należał do rodziny od dawna znanej w Wielkim
Księstwie Litewskim.
Wiersze M.
Zienkiewicza cechuje rzadko spotykana głębia metafizyczna i niekłamane
religijne ukierunkowanie, porównywalne w jakiś sposób z klimatem poezji ks.
Jana Twardowskiego, wielkiego poety polskiego XX wieku. Duch katolicyzmu
niewątpliwie jest obecny w szeregu utworów Zienkiewicza, mimo iż pisane one
były w języku rosyjskim, który się kształtował i rozwijał na glebie mentalnej
chrześcijaństwa wschodniego. Nie dotyczy to oczywiście wierszy wymuszonych na
poecie przez system sowiecki, które nie były niczym innym, jak tylko oddaniem
cesarzowi tego, co cesarskie, i z których sam autor nieraz drwił.
Nastrój uroczystej
zgrozy panuje w wierszu: Nawodnienje w
Leningradie (1924):
„S usypalnic sobornych wychodiec miertwyj,
Ottuda, gdie prizraki proszłogo spiat,
God nawodnienja dwadcat’ czietwiertyj
Jubilejem stoletnim jawiłsia wspiat’.
(...)
I wołny gulajut po letniemu sadu
Razgulnoj watagoju wdol allej,
I statui walat, i s nimi niet sładu,
Rwut lipy s korniami, burlat wsio naglej.
(...)
W soborie molaszczijesia, wy zapierty!
Wam nie pomożiet ziemnoj pokłon,
Wołny ubijcy was żdut na papierti,
Powalat, udawiat w korniach kołonn.
(...)
A na płoszczadi, tam, gdie wołny, głodaja,
U Miednogo Wsadnika liżut granit,
Miertwiec, ot ostrowa Gołodaja
Priniesiennyj, na mramornom zwierie sidit.
Sumasszedszij w płaszczie, kogo on duraczit?
Utoplennik blednyj, kak on znakom!
Issochszije palcy klesznieju raczjej
Sżimaja, komu on grozit kułakom?
Dawno ogłochszij w czugunnom szumie,
Tiepier’ biesstraszno skwoź grochot i woj,
Gigantu kriczit so złoradstwom biezumiec:
„Zdieś gorod Lenina, a nie twoj!”
Literaturoznawca
niemiecki Wolfgang Kasack w następujący sposób pisze o twórczości Michała
Zienkiewicza:
„Pierwszy zbiorek jego wierszy pt. Dikaja
porfira 1912 (Dzika porfira) ukazał się w petersburskim wydawnictwie Cechu
Poetów. W 1915 ukończył studia prawnicze na uniwersytecie w Petersburgu,
następnie przez dwa lata studiował filozofię w Jenie i Berlinie. W 1923
przeniósł się do Moskwy, gdzie został współpracownikiem wydawnictwa „Ziemla i
Fabrika”. Dostosowywał tematykę swoich utworów do oczekiwań partii. Do 1937
opublikował 8 tomików poezji. Główne miejsce w jego działalności literackiej
zajmowały przekłady poezji. W 1947 wstąpił do partii, a w 1954 tylko raz został
wydelegowany na zjazd pisarzy. Wybór wierszy pt. Skwoź grozy let (Przez burze lat) wydał w 1962. Mieszkał w Moskwie.
We wczesnym okresie twórczości Zienkiewicza, upływającym pod znakiem akmeizmu,
przeważały wiersze ciężkie, do których tematów i obrazów szukał w czasach
prehistorycznych. Ukazanie nicości człowieka w owych utworach wywołało
krytyczne uwagi o pesymizmie autora. Zienkiewicz tworzył również wiersze o
wojnie, w których ukazywał jej okrucieństwo i wyrażał wiarę w przyszłe życie.
Opisy zebrań partyjnych, zachwyt nad techniką, stosowaną w rolnictwie,
wychwalanie sowieckich lotników i wielkości Stalina (m.in. w wierszach
publikowanych przed 1939 na łamach miesięcznika „Nowyj Mir”) cechuje
powierzchowność, właściwa utworom napisanym w duchu realizmu socjalistycznego.
Natomiast przekłady Zienkiewicza cieszyły się zasłużonym uznaniem.”
W 1944 roku
powstał melodyjny i śpiewny wiersz M. Zienkiewicza pt. Dalniaja doroga:
„Na duszie triewoga
I kopytnyj stuk,
Dalniaja doroga,
Chołodok razłuk.
Słowno na rasswietie
Dan k otjezdu znak.
Stielet zimnij wietier
Po nogam skwozniak
Kto-to w dwier wynosit
Cziernyj cziemodan
Kto-to mnie podnosit
Ogniennyj stakan.
Pju ja, nie pjanieja,
I cziemu-to rad.
Czji żie mnie na szieju
Ruki wdrug wzletiat?
Mnie wied’ nie żienitsia,
Pust’ w poslednij raz
Połychnut zarnicy
Nieprogladnych głaz.
Po wietru biez boli
Grust’ tosku raskiń...
Kołokolczik w pole:
Diń-diń-diń... Diń-diń...”
Atmosferą
czułości, tolerancji i dobroci promieniuje szereg utworów M. Zienkiewicza na
tematy zwykłej ludzkiej codzienności, jej małych i większych dramatów.
W 1955 roku poeta
napisał śliczny wiersz pt. Najdienysz:
„Priszieł sołdat domoj s wojny,
Gladit: w pieczi ogoń gorit,
Stoł czistoj skatiertju nakryt,
Czrez kraj kwaszni tiekut bliny,
Da niet choziajki, niet żieny!
On skinuł wieszcziewoj mieszok,
Wział dla prikurki ugolok.
Pod pieczkoj, tam, gdie tiemnota,
Głaza blesnuli... Czji? Kota?
Myszinyj szoroch, tichij wzdoch...
Nagnułsia: diewoczka let trioch.
– Ty czto sidisz tut? Wylezaj! –
Mołczit, gladit wo wsie głaza
Pugliwieje zwierienyszka.
Swietlej kudieli wołosa,
Na wasilkach – rosa – sleza.
– Kak zwat’ tiebia? – Alenuszka.
– A docz’ ty czja? – Mołczit... – Niczja.
Naszła mamańka u ruczja
Za dalnieju połosońkoj,
Pod biełoju bieriozońkoj.
– A mamka gdie? – Ukryłaś w roż’.
Boitsia, czto ty nas ubjosz’... –
Sołdat wotknuł w chleb ostryj noż,
Opiersia kułakom o stoł,
Kułak swincom nalit, tiażioł.
Mołczit sołdat, w okno gladit,
Tuda, gdie tropka wjotsia wdal.
Najdienysz riadom s nim sidit,
Nad sierdciem tieriebit miedal.
Kak byt’? W tumanie gołowa.
Prochodit czas, a możiet, dwa.
Sołdat gladit w okno i żdiot:
Pridiot żiena il nie pridiot?
Kak tut poładisz, żdi nie żdi...
A diewoczka k jego grudi
Priżałaś blednym liczikom,
Diesziowym blekłym sitczikom...
Wzglanuł: u pritołki żiena
Stoit, potupiwsziś, bledna...
– Wchodi, żiena! Pieki bliny.
Wiernułsia ciełym muż s wojny.
Byłoje porostiet byljom,
Kak dalniaja storonuszka.
Po-nowomu my zażiwiom,
Wot nasza docz’ – Alenuszka!”
W tym właśnie
duchu współczucia z ludźmi i ze światem utrzymana jest większość utworów
poetyckich Michała Zienkiewicza, znakomitego poety, któremu przyszło żyć i
tworzyć w bardzo trudnych czasach totalitaryzmu.
Leon Zienkiewicz
Profesor Leon
Zienkiewicz, jeden z koryfeuszy oceanologii, hydrobiologii i zoologii światowej
XX wieku przez czterdzieści lat (1930-1970) kierował Katedrą Zoologii
Bezkręgowców Uniwersytetu Moskiewskiego, wychował plejadę znakomitych
specjalistów, pracujących później nie tylko w Rosji, ale też na Ukrainie, Litwie,
Estonii, Azerbejdżanie.
L. Zienkiewicz
wydał szereg fundamentalnych prac: Oczierki
po ewolucji dwigatielnogo apparata żiwotnych (1944), Biołogija moriej SSSR (Moskwa 1963); Kratkij kurs zoołogii (Moskwa 1955); Moria SSSR i ich fauna (Moskwa 1948); Moria SSSR, ich fauna i fłora (Moskwa 1956); Fauna i biołogiczeskaja produktiwnost’ moria (Moskwa 1951); Izbrannyje trudy w 2 tomach (Moskwa
1977).
Pod jego redakcją
naukową wydano również sześciotomową edycję Żizń
żiwotnych (Moskwa 1968-1971) oraz szereg tomów zbiorowych z dziedziny nauk
biologicznych i przede wszystkim oceanografii. Ogólna liczba jego własnych
opublikowanych tekstów przekracza granicę 250 jednostek. Szereg jego artykułów
i książek, jak np. Biologia mórz ZSRR,
stało się klasycznymi dziełami w zakresie hydrobiologii światowej i zostało
przetłumaczone w Wielkiej Brytanii, USA, Japonii, Chinach, innych krajach.
L. Zienkiewicz
został laureatem Nagrody Państwowej ZSRR oraz Nagrody im. W. Lenina w
dziedzinie biologii, Nagrody im. M. Łomonosowa Uniwersytetu Moskiewskiego,
złotego medalu im. F. Littkego Towarzystwa Geograficznego ZSRR, francuskiego
medalu imienia Alberta I, radzieckich orderów Lenina i Czerwonego Sztandaru
Pracy. Jego imię nadano górze podwodnej oddzielającej Ocean Spokojny od
przetoki Kuryło-Kamczackiej, jak też kilku dziesiątkom gatunków podwodnej flory
i fauny. Profesor, członek akademii nauk i towarzystw naukowych Indii, Danii,
Serbii, Anglii; miał tytuł doktora honoris causa uniwersytetu w Marsylii. Był,
krótko mówiąc, jednym z najwybitniejszych uczonych XX wieku.
* * *
Leon
(Lew) Zienkiewicz urodził się 17 czerwca 1889 roku w mieście Carewie guberni
astrachańskiej. Jego ojciec był lekarzem weterynarii. Ukończył gimnazjum w
Orenburgu, gdzie się po raz pierwszy zainteresował biologią, gdy znany zoolog
K. Jagodziński, który w tym czasie bawił w Orenburgu z cyklem wykładów
publicznych, podarował gimnazjaliście książkę K. Timiriaziewa Karol Darwin i jego nauka. Na razie
jednak zainteresowania młodego człowieka nie były dość wykrystalizowane i
Zienkiewicz w 1908 roku wstąpił na studia wyższe do Uniwersytetu Moskiewskiego
na wydział prawa, który też ukończył w 1912 roku, a potem wstąpił na wydział
przyrodniczy tejże uczelni, który pomyślnie ukończył w 1916 roku.
Trzeba
bowiem przyznać, że głębsze zainteresowanie naukami biologicznymi powstało w
umyśle młodego człowieka jeszcze w 1911 roku, kiedy to został on zawieszony
czasowo w prawach studenckich (za udział w ruchu rewolucyjnym) i wysłany do
Tuły, gdzie się zapoznał i trafił pod wpływ A. Syrokomli-Sopoćki, wybitnego
entomologa polskiego pochodzenia, także wywodzącego się z ziem W. Ks.
Litewskiego. Renomowany uczony zaproponował młodemu człowiekowi zajęcie się
zbieraniem szkodliwych owadów oraz opisaniem szkód przez nie wyrządzanych
roślinom i Zienkiewicz entuzjastycznie podjął się tego zadania, marząc o tym,
że napisze kiedyś i opublikuje na ten temat artykuł naukowy. Jednak już na
początku zboczył z drogi i zajął się ilościową statystyką insektów naziemnych,
zbierając je na placyku badanym (0,5
m2 ) oraz licząc reprezentantów każdego
gatunku. Był więc, obok Duńczyków S. Eckmana i K. Petersena jednym z pionierów
ilościowego badania fauny tego rodzaju, ale A. Syrokomla-Sopoćko uznał tę pracę
za mało sensowną i ten pierwszy artykuł naukowy L. Zienkiewicza opublikowany
nie został i gdzieś się z biegiem czasu zawieruszył.
Latem
1914 roku Leon Zienkiewicz przez dwa miesiące, jako student, prowadził pod
kierunkiem profesora I. Miesiacewa badania naukowe nad wybrzeżem Morza
Barentsa, w okolicy miast Archangielska i Murmańska. Nieprzebrane bogactwo,
urozmaicenie i piękno morskiej fauny na zawsze podbiły serce młodego człowieka
i zafascynowały jego umysł zadziwiającą wielorakością form życia. Z czcią i
zachwytem stanął początkujący naukowiec przed wielką księgą przyrody i odtąd
postanowił poświęcić swe życie poznaniu Stwórcy przez badanie jego Dzieła.
Najprostszy
nawet na pozór organizm biologiczny okazywał się przy bliższym przyjrzeniu mu
się „mechanizmem” niesłychanie złożonym i pod wieloma względami doskonałym. To
fascynowało i pociągało ku sobie umysł.
W 1916
roku Zienkiewicz pomyślnie ukończył uniwersytet i został w nim pozostawiony w
celu przygotowania do pełnienia funkcji profesorskich. Odtąd i do końca życia
był z tą uczelnią związany, w okresie 1917-1925 jako asystent, 1925-1930 jako
docent, 1930-1970 jako kierownik katedry zoologii bezkręgowców.
Pierwsza
publikacja naukowa L. Zienkiewicza pt. Niefridij
Sipunculidae ukazała się w 1916 roku, gdy młody człowiek był jeszcze
studentem. W 1922 roku ukazało się jego sześć niedużych tekstów w języku
łacińskim, rosyjskim i niemieckim, m.in. Ein
Fall von Flügelverkrüppelung bei Anas boschas oraz Nowyje dannyje k zoogieografii oziera Bajkał. W 1923 roku
opublikowano artykuł Niefridialnaja
sistiema Polycirrus albicans.
W 1917
roku L. Zienkiewicz uczestniczył w wyprawie naukowej Uniwersytetu
Moskiewskiego, mającej na celu badanie fauny jeziora Bajkał. Zebrany wówczas
materiał, pod wieloma względami odkrywczy, został wydany w postaci osobnej
monografii w 1925 roku. Przedtem jednak (1922) część obserwacji została
opublikowana w obszernym artykule Nowe
dane o zoogeografii jeziora Bajkał.
W okresie
późniejszym liczba publikacji wzrastała odpowiednio do poszerzania sfery
badawczej przez uczonego i do intensyfikacji jego działalności poznawczej.
Od
1920 roku L. Zienkiewicz ponownie rozpoczął badania nad florą i fauną morską w
Morzu Barentsa, później też na innych morzach Północy. W ciągu osiemnastu lat
wielokrotnie stawał na czele wypraw naukowych (1924, 1926, 1929 i in.) na
słynnym statku „Piersiej” („Perseusz”), których wynikiem były liczne odkrycia
naukowe oraz kompleksowe opracowanie wielu fundamentalnych zagadnień
oceanografii, hydrobiologii, ichtiologii, hydrologii, geologii, hydrochemii,
zoogeografii, ekologii, parazytologii.
Warto
zaznaczyć, że te wyprawy na drewnianym statku były nie tylko uciążliwe, ale też
stanowiły nieraz zagrożenie dla życia. Choć wypływano na otwarte morze tylko w
okresach z reguły względnie spokojnych, to przecież i tak wszystkiego przewidzieć
się nie dawało. Drewniany statek skrzypiał, trzeszczał i wydawał się pękać w
szwach pod uderzeniami potężnych fal, raz unoszących go na swym grzbiecie, by
za chwilę rzucić, jak się wydawało, na dno otchłani. Był to obraz, jakby żywcem
nieraz wyjęty z pierwszej księgi Eneidy
Wergiliusza:
(.............................................)
Wichry,
Jakby w ordynku, przez dany im
wylot
Pędzą, zamętem przewiewają
ziemię.
............................................................
Bucha krzyk ludzi, zgrzyt osprzętu.
Niebios
Blask dzienny chmury porywają
Sprzed oczu. Morze noc zalega
czarna...
.......................................
Z każdej strony
Śmierć patrzy w ludzi bliska...
....................................
Nawała z północy
Wichrem świszcząca bije prosto w
żagiel,
Podrzuca fale do gwiazd, łamie
wiosła.
Dziób się odwraca nawy, bok się
wałom
Poddaje. Stroma góra wody spada.
Ci na jej grzbiecie wiszą, innym
topiel
Rozdarta ziemię spod toni
odsłania,
Piach kotłujący się na dnie.
(...)
Aż wreszcie morze w rozległym
łoskocie
Rozkołysane, rozpętane wichry
I rozburzony u dna spokój wody
Odczuł boleśnie Neptun”.
Po
burzy jednak zawsze następowało uspokojenie i okres prowadzenia bardzo
intensywnych, wszechstronnych badań naukowych. W latach trzydziestych wieku XX
L. Zienkiewicz prowadzi badania nad fauną Morza Kaspijskiego, Czarnego i
Azowskiego. Pod jego kierunkiem dokonuje się przesiedlenie licznych gatunków
fauny z Morza Azowskiego do Kaspijskiego, co pozwoliło w istotny sposób
zwiększyć rozród ryb w tym akwenie. W latach 1947-1951 ukazała się
fundamentalna dwutomowa monografia profesora Fauna i biołogiczeskaja produktiwnost’ moria (tom pierwszy Mirowoj okiean, tom drugi Moria SSSR). W tych książkach znajduje
się wiele bardzo ciekawych opisów, dotyczących m.in. także poszczególnych
gatunków fauny morskiej, które przecież mają dla ludzkości duże znaczenie jako
jedno ze źródeł pozyskiwania żywności. Ciekawym pod wieloma względami
reprezentantem fauny morskiej jest np. kalmar, rozpowszechniony w wielu morzach
Oceanu Światowego.
Przedstawiciele tego gatunku mogą rozwinąć w wodzie
szybkość do 70 km/godz., a gdy się dobrze rozpędzą, wyskakują
w powietrze i szybują nad powierzchnią morza kilkanaście do kilkudziesięciu
metrów. Z reguły lot odbywa się na wysokości około dwóch do siedmiu metrów. Dla
porównania przypomnijmy, że potężnie umięśniony wieloryb rozwija w wodzie
szybkość nie wyższą od 36-40 km/godz., ale on przecież nie ma „silnika
odrzutowego”.
Jednym
z ciekawych okazów podwodnego królestwa jest ryba-księżyc, osiągająca niekiedy
wagę do 1.500
kilogramów , która żywi się jednak wyłącznie planktonem i
drobnymi raczkami morskimi; jest ona pod pewnym względem rekordzistką, w czasie
jednego tarła składa do 300 milionów ikierek. L. Zienkiewicz wiele uwagi
poświęca m.in. ustaleniu optymalnych warunków życia i rozmnażania się ryb
słonowodnych i słodkowodnych.
Innym
niezwykłym gatunkiem fauny morskiej są rekiny młoty. Żyją w ciepłych,
prześwietlonych słońcem wodach oceanów. Samce mają parę przekształconych płetw,
które służą do zapłodnienia samicy. Plemniki nie rozpływają się w wodzie – jak
to zwykle u ryb bywa – tylko trafiają dokładnie tam, gdzie należy. Zapładniają
jaja wewnątrz organizmu matki, ale zarodki ani myślą go opuszczać. Zagnieżdżają
się w ciele rekinicy – i podobnie jak to się dzieje u ssaków – czerpią
wszystkie potrzebne do rozwoju składniki z matczynej krwi. Rekinki zaś rodzą
się w pełni ukształtowane.
Hawajska
zatoka Kaneohe służy jako porodówka dla jednego z kilkunastu gatunków rekinów
młotów. Każda z rekinich mam wydaje na świat do 20 maluchów, których skóra ma
kolor jasnego piaskowca. Tuż po urodzeniu maleństwa są samodzielne: umieją
polować, uczą się unikać drapieżników. Nie wypływają jednak na otwarte wody w
ślad za matkami. Przez kilka tygodni ukrywają się przy dnie zatoki, a kiedy
wyruszają na podbój oceanów, ich skóra na grzbiecie ma kolor ciemnobrązowy.
Barwnikiem
odpowiedzialnym za pociemnienie skóry zwierząt, a także ludzi i młotów, jest
melanina. Kiedy ludzka skóra wystawiona jest na działanie słońca, wówczas ilość
melaniny w skórze rośnie, co nazywa się opalaniem. I choć opalone ciało wygląda
ładniej niż blade, nie o urodę chodzi, ale o zdrowie. Melanina pochłania
szkodliwe promieniowanie ultrafioletowe i zapobiega uszkodzeniom wewnętrznych
warstw skóry. Ludzie, którzy się łatwo opalają lub z natury mają ciemniejszą
karnację, są mniej narażeni na raka skóry.
Taka
jest także przyczyna ciemnienia skóry rekinów. Młoty noszące filtry blokujące
promienie ultrafioletowe oraz te nie przepuszczające żadnego światła, pozostają
jasnoszare. Natomiast rekiny wystawione na działanie słońca ciemnieją. Dopiero
opalone maluchy mogą wypłynąć tropem swych matek – na przejrzyste,
prześwietlone słońcem wody oceanu. Przed słońcem chroni je melanina.
Są
jednak w świecie ryb zjawiska jeszcze bardziej zaskakujące. Choć niektórych
może to szokować, samice pewnego gatunku ryb połykają spermę samców, żeby
trafiła ona we właściwe miejsce. Dzieje się tak u południowoamerykańskiej ryby,
znanej jako kiryska z gatunku Corydoras aeneus.
W czasie
miłosnego zbliżenia samica przytula pyszczek do tylnej części ciała samca i
pobudza u niego wydzielanie spermy. Skoro tylko się jej powiedzie, szybko łyka
to, co wypływa. Ale nie ma w tym nic perwersyjnego.
Manasori
Kohada i jego koledzy z Uniwersytetu w Osace dolali do spermy niebieskiego
atramentu. Samica połknęła nasienie i atrament, a pięć sekund później z jej
odbytnicy wytrysnął niebieski strumień. Dobrze nakierowany popłynął wprost do
jaj. Samica złożyła je dwie sekundy po połknięciu nasienia i umieściła w
„kieszonce” ze złączonych płetw odbytowych.
* * *
Ryby,
podobnie jak inne zwierzęta, posiadają dość rozwinięty system reakcji
dźwiękowych na charakterystyczne sytuacje życiowe, takie jak gody, radość,
pobieranie żywności, zagrożenie, walka, ucieczka, niezadowolenie. Podobnie jak
np. świerszcze, koniki polne, ptaki oraz ssaki ryby reagują dźwiękowymi
„pogróżkami” w sytuacji, gdy jakiś niemile widziany intruz zbliża się na
odległość wytwarzającą życiowy dyskomfort. Sygnałom dźwiękowym towarzyszą
złożone, ale bardzo dla danej właśnie sytuacji charakterystyczne zachowania
rytualne: typowe ruchy, pozy, pozycje. A wszystko odbywa się w dokładnym i
niezmiennym układzie „choreograficznym”. Gdy dochodzi czasami do starć i „walki
wręcz” między osobnikami należącymi do tego samego gatunku, z reguły bywa ona
bezkrwawa i ogranicza się do mało szkodliwych uderzeń pyszczkiem w bok
przeciwnika, choć też się może zdarzyć, iż osobnik większy po prostu skonsumuje
mniejszego. Z reguły – a prawidłowość ta dotyczy prawie wszystkich zwierząt –
wyjaśnienie stosunków następuje już po pierwszym starciu: ten, kto poczuł się
słabszy, salwuje się ucieczką, a zwycięzca zaniecha pogoni. Ciekawe, że wśród
ptaków i ssaków daje się zauważyć interesującą prawidłowość: wycofuje się
najczęściej intruz, a zwycięzcą zostaje „gospodarz” czyli osobnik, który już
wcześniej wszedł w posiadanie danego rewiru. Nieproszony gość czuje się
psychicznie niepewny, choć może przewyższać gospodarza pod względem siły
fizycznej, ale jest jakby zakompleksiony moralnie i na skutek tego przegrywa. U
ryb także są nierzadkie tego rodzaju sytuacje, gdy np. drobniutki ciernik,
wściekle rzucając się nie tylko na opasłego karasia, który zbliżył się na
nietaktownie bliską odległość do jego domku, ale i na żarłocznego okonia –
odważnie ich odpędza i tryumfuje. Wiadomo: szlachcic na zagrodzie, równy
wojewodzie... I jeszcze jeden wymowny szczegół: „gospodarze” sąsiadujących ze
sobą rewirów często solidarnie łączą swe wysiłki broniąc się przed intruzem i
wspólnie wypędzają go ze swego terenu. – Dotyczy to zarówno ptaków, ryb, jak
też ssaków. Przy czym na sygnał alarmu łączą się nawet sąsiedzi, którzy
przedtem niezbyt się ze sobą godzili, przerywają sąsiedzkie niesnaski i
wspólnie rzucają się na wroga.
Wydaje
się, że złowione przez wędkarzy ryby, które zostają umieszczone w rybiarni w
tymże zbiorniku wodnym, wydają dźwięki, ostrzegające będących na wolności
rodaków, którzy też odpływają dalej i branie się kończy. Świat ryb pełen jest
zjawisk zagadkowych i tajemniczych, ale zawsze świadczących o tegoż świata
mądrym urządzeniu.
* * *
Wyjątkowym
okazem morskiego świata zwierzęcego jest bliska krewna słodkowodnego minoga
zwana miksyną (śluzica, należąca do gromady Cyclostomata czyli smoczkoustych),
istota wałkowato-kauczukowata, śliska, sprytna i... odpychająca zarówno z
wyglądu, jak i z zachowania – choć przecież też twór Boży. Miksyna jest
kręgowcem, ale jej kręgosłup nie jest z kości tylko z elastycznego włókna.
Okrągły otwór gębowy jest obramowany trzema wąsikami, a do oddechu zarówno w
wodzie, jak i w powietrzu służy jedno szeroko otwarte nozdrze, wrażliwe m.in.
także na zapachy. Mieszka tylko w wodach słonych i chłodnych Atlantyku oraz
Pacyfiku; bardzo rzadko trafia przez przypadek do Morza Śródziemnego. Miksyna
zawsze jest pokryta dużą ilością śluzu, co czyni z niej istotę odpychającą i
prawie niemożliwą do schwytania przez drapieżników. W razie zagrożenia chroni
się do piasku lub mułu, pozostawiając z góry tylko otwór gębowy. Żywi się
miksyna jako krwiopijca, przymocowując się do brzucha chorej lub nawet martwej
ryby, przecina jej skórę ostro uzębionym językiem i potem powoli przez dłuższy
czas wysysa i pożera zawartość całego organizmu swej ofiary, znajdując się w
jej wnętrzu. Niekiedy atak następuje przez skrzela, a stawiająca opór ryba bywa
uduszona przez dużą ilość śluzu wydzielonego w tym celu przez miksynę. Po
takiej uczcie z ryby pozostają tylko skóra i kości, a nażarty potwór wpada w
apatię i zarywszy się w muł oddaje się powolnemu trawieniu.
Śluzica
nie lubi światła, które sprawia przykrość dwóm czułym na światło zonom, z
których jedna znajduje się na skórze głowy, a druga przy otworze analnym na
ogonie. Dlatego też mieszka ona w ciemnych otchłaniach mórz między 50 a 1800 metrów głębokości.
Miksyna nie ma oczu, ale potrafi „widzieć” koniuszkiem swego ogona, jej zęby są
ulokowane na języku, ale szczęk ta istota niema; żołądka nie posiada, lecz ma
aż cztery serca, z których każde, jeśli je wyciąć i umieścić w wodzie poza
organizmem, będzie samodzielnie i normalnie pulsowało jeszcze kilka dni; w
organizmie jedno z nich odgrywa rolę główną, a trzy pozostałe – pomocniczą,
przy czym każde z nich bije własnym, niezsynchronizowanym z innymi, rytmem.
Miksyna bowiem nie posiada sympatycznego układu nerwowego, któryby wniósł ład i
porządek do tej „orkiestry bez dyrygenta”. Podstawowe serce jednej miksyny
przeszczepione pod skórę drugiej funkcjonuje normalnie przez wiele tygodni.
Nawet pokrojone na kawałki przez dłuższy czas nie zaprzestaje rytmicznej
pulsacji – tak ogromna jest jego siła witalna. Żywotność miksyny jest
zaskakująca, rany na jej ciele natychmiast się goją, choć jej układ endokrynowy
prawie nie wytwarza przeciwciałek, infekcje jej się nie imają. Miksyna potrafi
przez siedem miesięcy żyć bez jedzenia i wiele godzin spędzić poza środowiskiem
wodnym. Komórki mózgowe długo po uśmierceniu reszty organizmu zachowują swe
życie i nie ulegają rozkładowi. Jeśli temu potworowi odciąć głowę i po 5-6
godzinach rzucić do wody, jak nigdy nic odpływa i znika w głębinach.
Życie
intymne śluzicy nie zostało dotychczas zbadane, ponieważ jednak samiczki są
znacznie większe od samców, uważa się, iż może z latami tu zachodzić zjawisko
metamorfozy samca w samiczkę. Te ostatnie raz na rok składają około 20 ikier, z
których prawie żadna nie ginie. Po pewnym czasie z tych rogowatych jajeczek
sczepionych ze sobą wykluwają się nie larwy, lecz zupełnie ukształtowane
osobniki z czterema sercami, zębatym językiem i „okiem” na końcu ogona.
Szereg
szczegółowych danych o śluzicach ustalił i opisał w swych publikacjach profesor
Leon Zienkiewicz.
* * *
Od
1948 roku działalność uczonego ściśle się wiąże z Instytutem Oceanografii
Akademii Nauk ZSRR; uczony staje na czele kilku wypraw na przestworza Pacyfiku
na pokładzie statku „Witiaź”, podczas których ustalono m.in. po raz pierwszy w
nauce światowej, że dość urozmaicone formy życia są w Oceanie Światowym obecne
także na głębokości większej niż 6,5
km . Ustalono również, że świat ożywiony różnych mórz
istotnie różni się od siebie nawzajem, np. w Morzu Japońskim żyją 82 gatunki
planktonu, w Ochockim – 64, Beringa – 66. Jeśli zaś chodzi o wodorosty denne,
to w Morzu Japońskim sklasyfikowano 379 gatunków, w Ochockim – 299, Beringa –
171. Liczba gatunków bezkręgowców dennych w Morzu Japońskim i Ochockim jest mniej
więcej równa 2000, natomiast w Morzu Beringa – około 1500. L . Zienkiewicz
szczegółowo opisał też 615 gatunków ryb Morza Japońskiego, 300 – Ochockiego,
315 – Beringa.
Kierowanie
wyprawami naukowymi wymaga nie lada inteligencji, energii i talentu.
Współpracownicy
i przyjaciele uczonego w swych późniejszych o nim wspomnieniach uwypuklają
takie cechy jego usposobienia, jak ogromna pracowitość, odwaga intelektualna,
skłonność do szukania nowych rozwiązań i formułowania nowych hipotez, erudycja,
twórcze myślenie i umiejętność nawiązywania współpracy oraz talent
organizatorski.
W
ciągu dwunastu lat (1957-1969) pod kierownictwem Leona Zienkiewicza zbadano
ponad 50 regionów w akwenie między Koreą, Rosją i Japonią aż do wybrzeży
Alaski. Zidentyfikowano około 200 nowych gatunków flory oraz ponad 800 fauny
morskiej, wśród których kilkadziesiąt stanowiły odmiany dotychczas zupełnie
nauce nie znane. Profesor Zienkiewicz uważał, że w przyszłości wody i dno
Oceanu Światowego staną się dla ludzkości podstawowym źródłem pozyskiwania nie
tylko żywności, ale też surowców, materiałów budowlanych itp. Ocean Światowy,
który zajmuje 71 proc. powierzchni kuli ziemskiej jest miejscem zamieszkania
ponad 180 tysięcy gatunków fauny, ponad 20 tysięcy gatunków roślin. Ponad 90
proc. życia kryje się właśnie w toniach wód, a ogólna masa zamieszkałych w nich
organizmów ożywionych jest obecnie obliczana na około 35 miliardów ton.
W jednym ze swych
ostatnich artykułów popularnonaukowych, opublikowanych na łamach pisma
polskiego „Widnokręgi” profesor pisał o oceanach jako o przysłowiowym
„magazynie ludzkości”:
„Ocean kryje w sobie ogromne zasoby surowców
roślinnych i zwierzęcych, niezbadane bogactwa mineralne oraz olbrzymie zasoby
energetyczne. Powierzchnia oceanu, jego głębie i przestwory powietrzne ponad
nim stanowią tanie i najkrótsze szlaki komunikacyjne. Pomiędzy oceanem a
atmosferą zachodzi wymiana wilgoci, ciepła i dwutlenku węgla. Wszystko to już
od dawna przyciąga pilną uwagę człowieka. Zainteresowanie morzami i oceanami
rozwija się burzliwie, w coraz szybszym tempie.
Badaczy przyciąga dno oceaniczne i tajemnice kryjące się
pod nim i ponad nim. Oto wspaniały przykład ludzkiej żądzy wiedzy i ludzkiej
odwagi: J. Piccard opuścił się niedawno w największą głębię, prawie 11 kilometrów pod poziom
morza – do Rowu Mariańskiego. Być może, niedaleki jest już czas, gdy człowiek
stanie się tam powszednim gościem.
W tym szturmowaniu głębin oceanu zainteresowane są
liczne dziedziny nauki: geologia, geofizyka, geografia, biologia i geochemia.
Dno oceanu zalegają grube na całe kilometry warstwy
osadów, nagromadzonych w ciągu całej jego historii. Wszystkie wydarzenia tej
historii są zapisane w osadach dennych, jak w olbrzymiej kronice, jeszcze nie
odczytanej, a obiecującej rozwiązanie wielu ważnych problemów.
Czy w czasie miliardów lat istnienia Ziemi zmieniał się
jej klimat, a jeżeli zmieniał się, to jak? Czy były na Ziemi okresy
równomiernego klimatu ciepłego, czy też zawsze istniała strefowość klimatyczna?
Czy ocean był zawsze, czy też powstał dopiero w ostatnich okresach życia naszej
planety?
Czy zmieniało się położenie biegunów i samej osi
ziemskiej, czy też zawsze pozostawały one mniej więcej tam, gdzie znajdują się
obecnie? Czy w głębinach oceanu kryją się zatopione kontynenty – Atlantyda,
Gondwana i Pacyfida? Czy lądy przesuwały się w kierunku poziomym tysiące
kilometrów, czy też zawsze pozostawały na tym samym miejscu? Jaka jest budowa
kory ziemskiej i warstwy stanowiącej jej podłoże – ciekłej magmy?
Istnieją poważne podstawy, by przypuszczać, że dno
oceanu może dać odpowiedź na wszystkie te pytania.
Niektóre dane wyjściowe są już znane. Stosując
metody systematycznego sondowania i grawimetrii wykazano, że kora ziemska pod
oceanami jest bardzo cienka. W lądach jej grubość wynosi 30 do 40 kilometrów , a pod
oceanami – 5 do 8 km .
Już od kilku lat inżynierowie amerykańscy opracowują
projekt przewiercenia dna oceanu i dotarcia poprzez warstwę osadów i całą korę
ziemską, aż do tajemniczej ciekłej magmy. Zgodnie z tym projektem, który ma być
urzeczywistniony w ciągu najbliższych lat, wiercenie będzie dokonywane z dużego
statku. Ma on zostać zaopatrzony w specjalną wieżę wiertniczą i umocowany
grubymi linami na kilku kotwicach, zarzuconych na głębokość 4 do 5 kilometrów .
Jednak wiercenie ze statku poprzez 4-5-kilometrową
warstwę osadów nie stanie się chyba roboczym sposobem przenikania do kory
ziemskiej. Ten projekt techniczny jest zbyt skomplikowany. Jeśli nawet raz
jeden uda się osiągnąć pozytywne wyniki, to należy wątpić, by burze i sztormy
pozwoliły korzystać z niego i nadal.
Myśl techniczna w dziedzinie opanowania dna oceanu
pójdzie najprawdopodobniej w kierunku konstruowania autonomicznych urządzeń
wiertniczych, opuszczanych na dno i sterowanych z autonomicznych samobieżnych
batyskafów.
Jedno jest oczywiste, a mianowicie, że człowiek bardzo
szybko stanie się gospodarzem dna oceanu, panem jego tajemnic i zasobów.
Oceany pokrywają trzy czwarte powierzchni Ziemi. Do
czasów obecnych człowiek otrzymywał wszystkie potrzebne mu surowce mineralne z
jednej czwartej powierzchni kory ziemskiej. Czy wolno sądzić, że trzy czwarte
jej części, ukryte pod wodą, są pozbawione bogactw mineralnych? Rzecz jasna, że
nie. Kiedy człowiek opanuje dno oceanu, poszukiwanie i wydobywanie ich będzie
tam, być może, łatwiejsze niż na lądzie.
Rzecz w tym, że podstawowe zasoby mineralne zalegają w
strefie przejściowej między twardą korą a podkorowym płaszczem, w tak zwanej
„linii Mohorowičiča”, nazwanej tak od imienia jugosłowiańskiego geofizyka,
który ustalił to metodami sejsmicznymi: szybkość dźwięku przechodzącego z kory
do głębiej położonej płynnej magmy (płaszcza) raptownie zmienia się. Jednakże
pod wieloma względami budowa kory ziemskiej i warstwy podkorowej pozostaje
jeszcze zupełnie niewyjaśniona.
Mineralnych bogactw oceanu należy poszukiwać również na
samej powierzchni dna. Już od dawna wiadomo, że napotyka się tam tak zwane
„konkrecje żelazomanganowe”. W dużej ilości pokrywają one dno mórz: Białego,
Bałtyckiego i Kaspijskiego. Jak wykazało fotografowanie dna Oceanu
Atlantyckiego i Spokojnego, i tutaj konkrecje te pokrywają duże przestrzenie.
Na jeden metr kwadratowy przypada ich wiele dziesiątków
kilogramów.
W samym tylko Oceanie Spokojnym zajęta przez
konkrecje powierzchnia osiąga kilkadziesiąt milionów kilometrów kwadratowych, a
łączna ich waga wynosi – kilka miliardów ton!
Powstanie swe konkrecje zawdzięczają działalności
życiowej szczególnych form bakterii, które zdolne są do koncentrowania
minerałów, rozpuszczonych w wodzie morskiej w znikomo małych ilościach. Prócz
żelaza i manganu konkrecje zawierają również nikiel, kobalt i miedź.
Czy ludzkość ma prawo pozostawić odłogiem te zaiste
olbrzymie złoża najbardziej wartościowej rudy, wyścielającej dno oceanów i
mórz? Oczywiście, że nie! Można z całą pewnością powiedzieć, iż nadchodzący
wiek – to wiek zdobycia i opanowania nie tylko kosmosu, lecz również kory
ziemskiej pod oceanami”.
W 1968 roku na pokładzie statku „Akademik Kurczatow”
Leon Zienkiewicz, mając już 79 lat, zorganizował i przeprowadził swą ostatnią
wyprawę naukową na terenie mało zbadanych wód południowo-wschodniego Pacyfiku,
niedaleko wybrzeży Peru i Chile. W grudniu 1969 wielki uczony wygłosił swój
ostatni referat naukowy na konferencji naukowej „Dzieje Oceanu Światowego”,
odbywającej się w Moskwie. Temat referatu brzmiał: Przyczynek do zagadnienia o starożytności oceanu i jego fauny.
Został on opublikowany w dwa lata później, już po zgonie uczonego.
Profesor Leon Zienkiewicz zmarł 20 czerwca 1970 roku, w
Moskwie, i pochowany został na cmentarzu Nowodiewiczym.
Żagiell
W fundamentalnej
edycji z 1976 roku (Wkład Polaków do
kultury świata, s. 303) czytamy o nim: „Lekarz nadworny księcia egipskiego
Halima Żagiell napisał kilka prac z dziejów Egiptu. Najważniejsza z nich była Historia Egiptu w 2 tomach (1879-1880).”
Stanisław
Kośmiński w Słowniku lekarzów polskich
(Warszawa 1888, s. 580-581) podaje: „Żagiell Ignacy, książę, urodzony 1 lutego
1826 roku we wsi Kierpszyszkach w powiecie i guberni wileńskiej, nauki szkolne
pobierał do roku 1843 w Wiłkomierzu u księży Pijarów. W roku 1845 wstąpił na
uniwersytet kijowski, ukończywszy go w roku 1850 ze stopniem lekarza (cum
eximia laude) przez rok 1851 oddawał się praktyce lekarskiej w Odesie. W roku
1852 udał się w podróż naukową po Europie, był w Berlinie, Dreźnie, Pradze, Wiedniu,
w r. 1856 doktoryzował się w Paryżu, w roku 1859 w Londynie, skąd wyjechał do
Indyj, gdzie przez lat 4 był lekarzem armii angielskiej w Madras. Następnie
pełnił przez lat kilka obowiązki lekarza przy vice-królu egipskim; przez lat 6
przy sułtanie Abdul-Azisie. Zwiedził całą niemal Europę, Azyę, Afrykę i
Amerykę, i przepędziwszy lat kilkadziesiąt poza granicami kraju, powrócił w
roku 1876 i osiedlił się w Wilnie, i tam przez lat cztery (1876-1881) piastował
godność prezesa komisji sanitarnej przy radzie miejskiej. Jest członkiem wielu
zagranicznych uczonych towarzystw i ozdobiony licznymi orderami”. Historyk
medycyny przytacza też listę ponad dwudziestu publikacji naukowych I. Żagla w
językach: włoskim, francuskim, angielskim, niemieckim, polskim.
* * *
Ignacy Tadeusz Żagiell urodził się 1
lutego 1826 roku w miejscowości Kierpszyszkach powiatu wileńskiego, zmarł 21
czerwca 1891 roku w Warszawie. Miał być w linii prostej w dziesiątym pokoleniu
potomkiem protoplasty rodu Stanisława. Drzewo genealogiczne tego rodu,
sporządzone w heroldii wileńskiej 12 sierpnia 1840 roku obrazuje 10 pokoleń,
liczących 45 osób płci męskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3531, s.
11-12).
Żagiellowie,
rodzina szlachecka pieczętująca się herbem Trąby, wywodzili siebie – choć
bezdowodnie, tylko na podstawie legendy rodzinnej – z wielkich książąt
litewskich.
Adam Am. Kosiński
(Przewodnik heraldyczny, Kraków 1877,
s. 152-153) podaje: „Żagiel herbu Trąby, wywodzą się od Stanisława syna
Michała, a wnuka Zygmunta, wielkiego księcia litewskiego, zabitego w 1444 roku,
to jednak ich pochodzenie bardzo jest wątpliwe”.
Inne znów dzieło
genealogiczne pisze: „Żagiel herbu Trąby. Od 1590 w Wilkomierzu. W 1798 uznanie
tytułu książęcego w Rosji. Rodzina jest pochodzenia litewskiego i ród swój
wiedzie od wielkiego księcia Gedymina”. (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski,
Nikolaus R. von Pastinszky, Der polnische
und litauische Hochadel, Budapeszt 1944, s. 103).
Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 1, Warszawa
1935, s. 249) informuje: „Żagielowie herbu Trąby. Rodzina książęca litewska,
pochodząca rzekomo od w.ks.lit. Gedymina”.
Jeden z bohaterów
naszej największej epopei narodowej, Żagiel właśnie, mówi w Panie Tadeuszu, że na Litwie „znajdziesz
pono mitry i w niejednym domu”, mając na myśli tytuł książęcy, używany tu przez
wiele rodzin.
Obszerne materiały
do dziejów rycerskiego domu Żagielów znajdują się w Centralnym Państwowym
Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie (f. 391, z. 1, nr 1203, s. 10-16 oraz f.
391, z. 1, nr 1235, s. 1-49).
W dawnych źródłach
pisanych wzmianki o reprezentantach tego rodu są spotykane od początku XVII
wieku. Najsłynniejszym był wówczas bodaj Marcin Żagiel, „canonik y deputat
Wileński”, który 23 czerwca 1609 roku podpisał jeden z dekretów Głównego
Trybunału Litewskiego. (Akty izdawajemyje..., t. 20, s.
212). Onże w 1631 roku był dziekanem Katedry Wileńskiej (tamże, s. 302): W 1636
zaś roku figuruje już jako „proboszcz Wileński, Oszmiańsky deputat duchowny”
(tamże, s. 317).
O Marcinie Żaglu
tekst z 1626 roku zezna, iż był to „mąż poważny i doświadczony, oddany studiom
filozoficznym i teologicznym, niezrównany w gorliwości nad szerzeniem dobra w
Kościele”.
W 1643 roku, tuż
przed śmiercią, tenże prałat Marcin Żagiel ofiarował na utrzymanie bursy
uniwersyteckiej 2.150 złotych polskich. L. Piechnik (Dzieje Akademii Wileńskiej, t. 2, Rzym 1983, s. 191) pisze o nim:
„Marcin Żagiel, promowany na magistra filozofii prawdopodobnie w pierwszych
latach XVII w., odznaczał się wielką gorliwością o sprawy Kościoła. Wydał kilka
rozpraw przeciw innowiercom, ufundował w kolegium akademickim misję, tzn.
ofiarował fundusz na utrzymanie dwóch księży, którzy mogliby podejmować wyprawy
do tych szczególnie okolic, gdzie z powodu braku kapłanów panuje nieznajomość
prawd wiary.”
T. Święcki (Historyczne pamiątki, t. 2, s. 338)
podaje krótko: „Żagiel Marcin herbu tejże nazwy, z powiatu wilkomierskiego,
proboszcz katedralny wileński i oszmiański, mąż uczony wielkiej powagi,
pożegnał ten świat 1643 roku; zostawił niektóre pisma w materjach ascetycznych.
– Grzegorz, władyka piński”... Ten był zwany po ojcu Michale Michajłowiczem lub
Michajłowskim...
W roku 1707 jednym
z ławników sądu m. Mohylewa był Samuel Żagiel, występujący w różnych
dokumentach także jako Żaglewicz lub Żaglewski.
W roku 1730 Jan
Antoni kniaź Żagiell, sędzic grodzki i koniuszyc powiatu wiłkomierskiego,
towarzysz chorągwi znaku petyhorskiego wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego, po
teściu swym zmarłym i żonie Klarze Zarankównie, starościance żmudzkiej, stał
się właścicielem cudownego obrazu przenajświętszej Maryi Panny Łaskawej. W
druczku, który się ukazał w 1819 roku czytamy: „Po śmierci którey (tj. Klary
Zarankówny – przyp. J. C.), 1737 roku Julij 15 dnia, takowy obraz został
kosztem i staraniem pomienionego Żagiella w ramy pozłociste oprawiony. – A
nazajutrz jako to: dnia 16 czasu obchodu festu Przenayświętszey Maryi Panny
Szkaplerney w Kościele OO. Dominikanów Wileńskich, pod tytułem św. Ducha
wystawionym; przy odprawowaniu mszy świętey solenney, obrządkiem religiyney
konsekracyi przez xiędza Michała Jana Zienkowicza, biskupa dyecezjalnego
wileńskiego, poświęcony i ocierany. – Odtąd takowy obraz pozostaje w domie
Żagiellów ze czcią i należytem utrzymywany poszanowaniem. – Któremu od roku
1640 aż do roku ninieyszego 1819, policza się spełna lat 179.
Niech za tym
wyrażony obraz, okryty nieskończoną pobożnych chrześcijan chwałą, utrzymuje się
na tem mieyscu, gdzie się teraz znayduje; w swey nieskażoney mocy i trwałości,
po wiek wieków. – Amen.
Wyszło spod prasy
drukarni kosztem Adama i Antoniny z Kordziuków kniaziów Żagiellów, marszałków
powiatu wiłkomierskiego”. (Dział rękopisów Biblioteki AN Litwy, F. 273-3631).
Że ten druczek został wydany, świadczy nie tylko o pobożności państwa
Żagiellów, ale i o ich pragnieniu sławy, którą tym razem osiągali opisując losy
obrazu, namalowanego przez jednego z włoskich malarzy XVII wieku i znajdującego
się wówczas w ich dworze w Radziunach.
Spis szlachty powiatu wiłkomierskiego z 1795 roku
zawiera m.in. Listę familij szlachty
Adama, pisarza ziemskiego powiatu oniksztyńskiego, Marcina, dworzanina
skarbowego Wielkiego Xięstwa Litewskiego, y Antoniego, cześnikowicza
wiłkomierskiego, kniaziów Michayłowiczów Żagiellów, żyjących w powiecie
wiłkomierskim w majątku Powirynciu. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
1690, s. 389).
Dowiadujemy się z
tego dokumentu, że używała ta rodzina herbu Trąby, a wywód jej brzmi jak
następuje: „Pra, pra, pra, pra, pra Dziad wywodzących się Michayło syn Bohdana
oprócz dalszych swych braci y potomków po stryju swemu inaczey Szczepanem
zwanym, był z głowy swych przodków dziedzicem dóbr Kurkl czyli Powiryncia,
niegdyś przed Unią w powiecie trockim kurklewskim, a teraz wiłkomierskim
leżących. Ten w dacie indykta 2,
a to jest w roku 1390 pospół z swą żoną Anną
Woyciechówną w sądach trockich za namiestnictwa brata swojego Mikołaja
Bohdanowicza uzyskał dekret z Januszką Mistyszkowiczem y dalszemi. A indykta 4,
to jest w roku 1420 od brata rodzonego Serafina Bohdanowicza nabył siedlisko
gruntów, wyrażając w prawie, iż to w potomności dziedziczyli. Około tegoż
czasu, jak świadczy regestr popisowy rycerstwa szlachty wojującey z Krzyżakami
za Króla Władysława Jagiełły, po skończoney woynie spisany, tenże Michayło,
czyli też któryś z braci lub synów jego, jeden pod rotmistrzostwem Perchura
Perchurewicza Kopcia, drugi pod chorągwią rotmistrzostwa Alexieja Joszkiewicza
1420... na tey znaydowali się kampanii.” Jeden z synów Michayła Bałtromiej
ożenił się z Nastazyą Frąckówną, i miał z nią synów Mikołaja, Jana i Jerzego...
W roku 1631 Marcin kniaź Żagiell „będąc dziekanem katedralnym wileńskim,
proboszczem oszmiańskim y altarystą wiłkomierskim (...) uczynił dział wieczysty
w gruntach” między krewnymi. Posiadali wówczas Żagiellowie Towiany i inne wsie.
Marcin Żagiell był w swoim czasie znanym polemistą, z szacunkiem piszą o nim
kronikarze: „Martinus Żagiell praepositus cathedralis Vilnensis eruditione,
polemicae Theologiae lucubrationibus haereser proligavit. Animarum lucris intentis missionem ad agrestes
Lithvaniae incolus in Collegio Vilnensi S. J. fundavit, ut animarum proventum
caelo post fatadue provideret... Był wielkiego za czasów swych znaczenia”...
„Adam z Kniazia
Michayłowicza Żagiell, pisarz ziemski powiatu wiłkomirskiego” podpisał 23
października 1796 inwentarz dóbr Czadosy i Kołpaciszki w powiecie wiłkomierskim
leżących. (Akty izdawajemyje..., t. 38, s. 309).
Anioł kniaź
Żagiell był pisarzem powiatu wiłkomierskiego około 1818 roku. (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 4, nr 588, s. 40).
W grudniu 1819
roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Jana, Jakuba i Ignacego
Żagiellów, szlachciców powiatu wileńskiego. (Tamże, f. 391, z. 1, nr 1006, s.
65).
Według ustaleń
heroldii wileńskiej z 1847 roku dwaj bracia Żaglowie wspólnie posiadali majątki
Szczurkiszki i Kiełpszyszki w powiecie wileńskim. Starszy z nich, opiekun
wiejskich magazynów zapasowych powiatu wileńskiego, koleżski sekretarz Adam
Edward Maksymilian lat 36, był żonaty z Pelagią z Soroków i miał w tym czasie
4-letnią córeczkę Marię. Młodszy, lekarz 1 oddziału Kijowskiego Cesarskiego
Uniwersytetu Medyko-Chirurgicznego, 32-letni Ignacy Tadeusz Marcin żonaty był z
wdową po Abramowiczu, Feliksie z domu Mazaraki, lat 35. (Tamże, f. 391, z. 10,
nr 131).
Genealogia rodu Żagielów z 1847 roku
przyjmuje za protoplastę rodziny Piotra Żagiela (około 1665), który posiadał
majątek Powirynty w powiecie wiłkomierskim i miał czterech synów: Mikołaja,
Jana, Aleksandra i Gabryela, z których ten ostatni również spłodził czterech
potomków: Rafała, Samuela, Jerzego i Michała. Z tych Rafał miał syna Tadeusza,
ten zaś znów czterech potomków: Antoniego, Adama, Marcina i Józefa. Spośród
nich Antoni miał trzech synów: obok Ignacego Tadeusza Marcina, także Adama
Edwarda Maksymiliana, oraz czterech imion Adolfa Napoleona Antoniego Filipa.
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1203, s. 1-106). Matką chłopców była
Anna z domu Gorska.
Przed 1833 rokiem
Żagiellowie mianowali się kniaziami, ale ponieważ nie przedstawili do heroldii
papierów potwierdzających ten ich rodowód, rozkazem generała-gubernatora Wilna
zostali pozbawieni prawa używania tytułu książęcego. Ale w 1864 roku znów w
dokumentach oficjalnych figurują Żagielowie jako „kniaziowie”. Spokrewnieni
byli ze szlacheckimi rodzinami Wersockich, Lipskich, Tomkiewiczów, Łojbów.
W 1852 roku
zgromadzenie szlacheckie guberni wileńskiej potwierdziło przynależność do stanu
szlacheckiego opiekuna rolniczych magazynów powiatu wileńskiego Adama Edwarda
Maksymiliana (syna Antoniego) Żagiela, zamieszkałego razem z żoną Pelagią z
Soroków i córką Marią, w majątku własnym Szczurkiszki. (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 7, nr 58, s. 4-5).
W 1868 roku
ziemianin Edward Żagiel, pochodzący z guberni kowieńskiej, a gospodarujący we
własnym majątku Powieryńce powiatu wiłkomierskiego, znajdował się pod tajnym
nadzorem policji jako „politycznie podejrzany”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378,
op. 1868, nr 228, s. 82).
Ukazem z 31
października 1880 roku cesarz Rosji Aleksander II i senat rządzący ponownie
odmówili Żagiellom prawa na używanie tytułu książęcego, mimo iż w załączonej
przez prosicieli genealogii z 1794 roku znajdowała się informacja, że bracia
Żagiellowie są „w czternastym pokoleniu potomkami wielkiego księcia litewskiego
Giedymina, syna jego Kiejstuta, wnuka Zygmunta Kiejstutowicza i prawnuka
Michajła Zygmuntowicza, od syna którego Stanisława jakoby pochodzą kniaziowie
Michajłowiczowie, przezwani później Sagiellami lub Żagiellami”. Mieli
Żagiellowie jakoby, zaczynając od Stanisława Michajłowicza władać księstwami
Starodubowskim, Nowogrodzkim, Trockim, Druckim oraz majątkami: Witoldowskie,
Kurkle czyli Powiryńce, Onikszty, Pieniany, Trąby, Bogdanowo i in.
Lecz heroldie
Cesarstwa Rosyjskiego bardzo wnikliwie badały przeszłość rodów szlacheckich i
przy najmniejszej wątpliwości prośby o nadanie tytułów honorowych odrzucały. I
tym razem po dokładnym sprawdzeniu Metryki Litewskiej okazało się, że
Żagiellowie nigdy nie byli właścicielami nie tylko księstw, ale nawet majątków,
które w wywodzie (sfabrykowanym, razem z fikcyjnym podpisem hrabiego Kazimierza
Konstantego Platera) podali jako swe rzekome ongisiejsze posiadłości.
Dwa autentyczne
przywileje nadane Adamowi Żagiellowi przez króla Stanisława Augusta
Poniatowskiego 18 lutego 1791 i 17 marca 1794 roku, nie nazywają Żagiellów ani
„książętami”, ani „Michajłowiczami”, lecz po prostu „urodzonymi”, czyli zwykłymi
bracią-szlachtą. W ten sposób decyzja Heroldii Wileńskiej z 25 lutego 1866 roku
o prawie Żagiellów do tytułu książęcego okazała się bezpodstawna. Lecz cała
wieloletnia walka tej rodziny o urojone prawa świadczy o niewątpliwej
skłonności jej członków do mistyfikacji. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
1235).
Skłonność ta była
tak silna, że nie potrafił jej zneutralizować ukaz carski, gdyż Żagiellowie
nadal „walczyli” o tytuł książęcy, zarzucając urzędy podaniami aż do roku 1897
włącznie, kiedy to domagał się „sprawiedliwości” syn Ignacego Żagiella Witold
Kazimierz i jego żona Maria z hrabiów Platerów.
* * *
Ignacy Tadeusz
Żagiell pochodził więc z kresowo-szlacheckiego środowiska polskiego pod
względem kultury, a germańskiego – jak twierdzą niektórzy – pod względem
dawnego pochodzenia, które wydało wielu utalentowanych i ruchliwych działaczy w
różnych sferach życia społecznego. Edward Żagiell w Gawędach o Polakach na Kowieńszczyźnie („Zeszyty Historyczne, Paryż
1988, s. 85, 139-180) pisał o tym środowisku jak następuje:
„W odróżnieniu od południowo-wschodniej
części Kowieńszczyzny, gdzie prócz zaścianków były liczne polskie wsie i gdzie
większość mieszczan z proletariatem włącznie, mówiła po polsku, na Żmudzi
polskie było tylko ziemiaństwo oraz trzy warstwy, pragnące uchodzić za panów:
zamożniejsze mieszczaństwo, administracja dworska i szlachta zaściankowa.
Chłop, robotnik, część kleru i pierwsi pojawiający się studenci byli
Litwinami”. (...) Ziemiaństwo sprowadzało ogrodników z Królestwa i Poznania.
„Ciekawe, że byli mniej odporni na wynarodowienie od Polaków litewskich.
Synowie i wnuki wielkopolskich ogrodników wsiąkali w masę litewską, podczas gdy
właściciel wielkiego zakładu ogrodniczego w Szawlach, będącego dumą miasta,
stał się powodem wielkiej konfuzji. Program wizyty, jaką miastu składał
prezydent Smetona, przewidywał odwiedzenie zakładu Sielskiego. Okazało się, że
jego sędziwy właściciel nie mówi po litewsku. Natomiast syn ogrodnika
Rogalińskiego zwał się Rogalisem. Inaczej układały się stosunki wśród ziemian.
Tu D’Erceville, Hiksa, Landsberg, Saari, Knoch, Butler, baronowie Raden i Ropp,
hrabiowie Choiseul, Zubow i O’Rourke, niezależnie od kraju pochodzenia
przodków, mówili po polsku i w większości byli Polakami. (...)
Brzozowscy stosunkowo niedawno nabyli Wodokty. Przez
parę stuleci była to posiadłość Kopańskich, którzy tu niegdyś przywędrowali z
Kopan na Mazowszu. (...)
Z powiatu szawelskiego wielu wyjechało do Rosji po złote
runo. Wiktor Nagurski był rejentem w Petersburgu. Tamże wziętym lekarzem był
Korabiewicz, dziedzic na Gierżdelach, które później tym się wsławiły, że miały
furmana, który się zwał Juozas Piłsudskis. (...)
Lekarz carskiej marynarki, wielkolud Nagiewicz skończył
jako litewski generał i kustosz Litewskiego Muzeum Wojskowego, pełnego tylu
antypolskich eksponatów, że Zygmunt Nowakowski w 1938 roku ze skandalem
przerwał zwiedzanie tego przybytku. Skoro doszliśmy już do generałów, to nie
wdawając się w szczegóły metryk urodzenia, można stwierdzić, że na terytorium
międzywojennej republiki litewskiej można było objechać rzemiennym dyszlem
krewnych marszałka Piłsudskiego, krewnych generałów Dowbór-Muśnickiego,
Bortnowskiego, Kopańskiego, Rymszy, Szylinga, a podejrzewano również generałów
Sulika, Januszajtisa, któregoś z admirałów i Żeligowskiego. Ale do
pokrewieństwa z tym ostatnim każdy by się w czasach tej republiki bał przyznać.
Był dla Litwinów wrogiem numer jeden. Zresztą dotyczyło to nie tylko
Żeligowskiego. Pewna Litwinka, wnuczka Billewiczówny, wsławiła się
powiedzeniem: „Jestem kuzynką Piłsudskiego. Nie uważam tego za zaszczyt, lecz
za hańbę”. Ale to było w czasach międzywojennych. Jeszcze w roku 1915 stary
Chodakowski ostrzegał i prawie przepraszał swych gości, że ma za zięcia
wielkiego litwomana, Antoniego Smetonę.
Przed pierwszą wojną światową miejscowi Polacy uważali
się za Litwinów w sensie dzielnicowym. Kto jest Litwinem – mówili – ten samo
przez się jest też Polakiem. Przeciwników tego stanowiska, separatystów
litewskich, zwano litwomanami. W pierwszych latach odrodzonej republiki
litewskiej, w nowej sztuce litewskiej, na scenie teatru kowieńskiego, młoda
Litwinka symbolicznie zdruzgotała statuetkę Adama Mickiewicza. Ten gest miał
oznaczać zerwanie ze wspólną przeszłością polsko-litewską. Dawni litwomani
stali się Litwinami, a Litwini w sensie historycznym, wierni związkom
kulturalnym, politycznym i językowym z Polską, otrzymali dźwięczny przydomek
„wyrodków”. Dla udokumentowania tej tezy uchwycono się wyników badań prof. Jana
Jakubowskiego. W jednej ze swych prac historycznych o Wielkim Xięstwie
Litewskim sformułował wniosek, że Polacy na Litwie są w przygniatającej
większości spolonizowanymi Litwinami. Pewna domieszka krwi polskiej (głównie
mazurskiej) płynie w żyłach ludności Litwy, ale prawie w równej mierze wśród mówiących
po polsku i po litewsku. A że Litwini z pochodzenia sprzymierzają się z obcą i
wrogą potencją, jaką była Polska, są więc wyrodkami. Słowo iszgama było w
częstym użyciu i dotyczyło również marszałka Piłsudskiego.
Brzmienie nazwiska nie było miarodajnym kryterium do
stwierdzenia pochodzenia. Czysto polskie nazwisko Kalina nosili potomkowie
Tatarów, zachowujący nawet wyznanie mahometańskie. Litewskie rodziny chłopskie
z dóbr polskich magnatów nosiły nazwiska Lanckorońskich lub Potockich, a każdy
Gryszus lub Wojtkus, gdy nieco awansował na drabinie społecznej był zapisywany
w księgach metrykalnych przez polskich księży jako Gryszewicz lub Wojtkiewicz.
Niejaki Franciszek Karp, Polak, w trzech czwartych niemieckiego
pochodzenia i autor niefortunnej książki o niemieckich prawach do kolonii
(wydanej przed wojną w Grodnie) zainteresował się rodowodami starolitewskich
bojarskich nazwisk jak: Gimbut, Butrym, Sągaiłło, Dowgiałło, Kibort, Korsak,
Dowmunt, Dowgird, Orwid itd. W swej kilkudziesięciostronicowej pracy doszedł do
nieoczekiwanych wyników. Bardzo mało spośród tych nazwisk – dowodził – świadczy
o litewskim pochodzeniu. Bułhak i Korsak – to pochodzenie tatarskie. Nazwiska
kończące się na: rym, but, ort, ird, to stare nazwiska bojarów litewskich,
pochodzących od Wikingów. Dla porównania cytował książkę telefoniczną
Kopenhagi. Twierdził, że czyta się ją jak starą heraldykę litewską, tyle tam
nazwisk zbliżonych do litewskich nazwisk arystokratycznych a żadnego
podobieństwa do typowo ludowych. Natomiast nazwiska kończące się na „ajłło”
były bezspornie litewskie, w odróżnieniu od najpospolitszych na „wicz” które
były naleciałością ruską, świadczącą nie o pochodzeniu, a o modzie dodawania
tej końcówki. Pracę Karpia drukował „Dzień Polski” w Kownie w odcinkach, póki
autor nie doszedł do wikingowskich konkluzji. Wówczas cenzura wstrzymała druk.
(...)
Domniemani potomkowie Wikingów, kolejno
zlitwinizowanych, przeważnie zruszczonych za czasów Witolda, a następnie
całkowicie spolonizowanych, czuli się dobrze w szlacheckiej
polsko-rusko-litewskiej dawnej Rzeczypospolitej. Złoty wiek kultury na kresach,
w wyniku rozkwitu Uniwersytetu Wileńskiego jeszcze wzmógł litewski wkład do
ogólnopolskiej kultury. Dlatego była tak niebezpieczna dla separatystów
litewskich. Była ona również ich kulturą, kulturą Adama Mickiewicza,
Krasińskiego syna Radziwiłłówny, Słowackiego, syna profesora Uniwersytetu
Wileńskiego, by zacząć od trzech wieszczów. Poza tym Norwida, Syrokomli i wielu
innych, którzy spowodowali, że niejako narodowymi imionami polskimi stały się
litewskie: Grażyna, Witold, Olgierd czy Aldona. Ale gdy w końcu XIX wieku
wszędzie zaczęły wchodzić w obręb życia kulturalnego warstwy ludowe, liczne w
Polsce etnograficznej, kultura Kasprowicza, Morcinka, Jalu Kurka, Orkana,
Stryjeńskiej, Skoczylasa (Trojaka, Kujawiaka i Zbójnickiego) stawała się coraz
bardziej obca „spolonizowanym Litwinom”. Stąd może ta olimpijska obiektywność w
stosunku do Polaków w twórczości Miłosza i Józefa Mackiewicza, a cieplejsze
struny na wzmiankę o ludziach i ziemi Litwy historycznej. Tu mała, nieco
kąśliwa dygresja – obaj napomniani, oraz Gombrowicz, mówiący o sobie, że jest
potomkiem szlagonów litewskich, stali się pisarzami o światowej sławie,
tłumaczonymi na liczne obce języki. Wszystkim zarzucano takie czy inne
kolaboracje, lub brak aktywnej kolaboracji w czasie wojny.
Odrębność kulturalna Polaków litewskich zatarła się
mocno na terenach, które weszły w skład Rzeczypospolitej międzywojnia.
Natomiast na Litwie kowieńskiej, odciętej granicą, do której nie docierały
nawet czasopisma polskie, gdzie kontakty osobiste ograniczały się do
nielicznych jednostek, a jedynym prawie łącznikiem, prócz trudno osiągalnych
książek, było radio, kultura polska zachowała się w swej formie przedwojennej,
jagiellońsko-polsko-litewskiej”...
* * *
Biografowie z
reguły podają, że Ignacy Tadeusz Żagiell ukończył uniwersytet w Kijowie,
studiował też w Paryżu i Oksfordzie. Jednak informacje dotyczące jego życia są
pogmatwane, do czego on sam wybitnie się przyczynił, i dziś jest prawie
niemożliwe odróżnić w tej materii prawdę od mistyfikacji. Nawet źródła
archiwalne podają nieraz dane sprzeczne ze sobą.
10 maja 1852 roku
heroldia wileńska potwierdziła przynależność do stanu szlacheckiego lekarza
1-go oddziału Kijowskiego Cesarskiego Medyko-Chirurgicznego Uniwersytetu
Ignacego Tadeusza Marcina (syna Antoniego) Żagiella, lat 32, mieszkającego w
Kijowie razem z 35-letnią żoną Feliksą z domu Mazaraki (primo voto
Abramowiczową). Jak wynika z zapisu, był on współwłaścicielem z bratem majątków
Kiełpiszki i Szczurkiszki w powiecie wileńskim (115 chłopów płci męskiej).
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 58).
12 maja 1840 roku
Ignacy Żagiell został w karczmie Radziszewskiej, znajdującej się w okolicach
Wiłkomierza, zatrzymany przez policjantów Gilewicza i Popławskiego, ponieważ
miał przy sobie pistolet. Szef posterunku policyjnego w Widziszkach Norwiłł po
odebraniu od zatrzymanego wyjaśnień, iż jakoby znalazł w przededniu tę broń na
szosie, gdy pędził do domu konie z noclegu, zwolnił go do zaścianka Nowosady, w
którym mieszkał. Sprawa ta narobiła wiele hałasu, zajął się nią osobiście szef
żandarmów Guberni Wileńskiej, hrabia Fiodor Dołgorukow, ponieważ incydent z
bronią nastąpił wkrótce po przejeździe w tych miejscach cesarza Mikołaja I.
Według niektórych danych, podchmielony Ignacy Żagiel odgrażał się w karczmie,
że zabije z niej cara. Ostatecznie potwierdzono wersję zdarzeń podaną przez
delikwenta i sprawa została zamknięta.
Ale 6 lipca 1840
roku w urzędzie wileńskiego generał-gubernatora rozpoczęto pod gryfem „Tajne” Sprawę o szlachcicu Guberni Wileńskiej
Ignacym Żagiellu, zatrzymanym w karczmie Radziszewka powiatu wiłkomierskiego z
naładowanymi pistoletami wkrótce po przejechaniu Gosudar-Imperatora. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 378, t. 1840, nr 1578). Liczący piętnaście stron plik
dokumentów rozpoczyna list (z 24 czerwca 1840 r.) szefa żandarmów, dowodzącego
główną kwaterą cesarską, hrabiego Benckendorfa do wojskowego
generała-gubernatora wileńskiego, grodzieńskiego, białostockiego i mińskiego, generał-lejtnanta
Fiodora Jakowlewicza Mirkowicza. List ten brzmi jak następuje: „Miłościwy Panie
Fiodor Jakowlewicz! Po otrzymaniu zawiadomienia, iż wkrótce po przejeździe
Gosudara Imperatora zatrzymany został w niedalekiej odległości od Wiłkomierza w
karczmie Raduszewce szlachcic Żagiell, mający przy sobie załadowany pistolet i
wkrótce uwolniony na rozkaz stanowego przystawa Norwiłła, mam zaszczyt zapytać
Waszą Ekscelencję, czy w tym tak ważnym przypadku przeprowadzono formalne
śledztwo i co ono wykazało. Do tego uważam za obowiązek dodać, że chociaż
Żagiel i twierdził, że znaleziony przy nim pistolet on znalazł na drodze, to
świadectwo to nie jest prawdziwe, gdyż wiadomo mi dokładnie, że jego z tą
bronią widziano i w innych karczmach.
Z zupełnym
uszanowaniem i oddaniem mam zaszczyt pozostać – Waszej Ekscelencji pokorny
sługa – hrabia Benckendorf.”
Wkrótce na imię
Mirkowicza nadeszło z Włodzimierza wyjaśnienie od pułkownika Komajewskiego z
twierdzeniem, że Żagiell rzeczywiście, według jego słów, znalazł pistolet na
drodze i szedł właśnie do urzędu policji, by broń tam złożyć, ale nie zdążył
tego uczynić, ponieważ został w karczmie zatrzymany (w okolicznościach
opisanych powyżej).
Wydawać by się
mogło, że sprawę można byłoby uważać za zakończoną, ale podpułkownik Lobri
napisał do Petersburga donos (sprawdzony sposób robienia kariery!) o tym, iż
rzekomo Żagiell jest człowiekiem niebezpiecznym, a miejscowe władze policyjne
nie są dość czujne. Spowodował ten donos nadejście przytoczonego listu
Benckendorfa i kilka miesięcy trwające śledztwo. Dopiero 1 sierpnia 1840 roku
hrabia Mirkowicz wysłał do szefa żandarmów list, który znamionował sobą
zakończenie sprawy. Generał gubernator pisał:
„Miłościwy Panie
hrabio Aleksander Christoforowicz!
Na skutek
zapytania Waszej Ekscelencji z dnia 24 czerwca pod numerem 2626 o szlachcicu
Żagiellu, zatrzymanym wkrótce po przejeździe Gosudara Imperatora w niedalekiej
odległości od Wiłkomierza w karczmie Raduszewce z załadowanym pistoletem,
zapotrzebowałem od wileńskiego gubernatora cywilnego doniesienia o
okolicznościach tego wydarzenia.
Obecnie
rzeczywisty radca stanu książę Dołgorukow doniósł mi, że on otrzymał od
sztabsoficera korpusu żandarmów podpułkownika Lobri jeszcze 16-go maja pod
numerem 45 zawiadomienie o zatrzymaniu na szosie 12-go maja szlachcica Ignacego
Żagla z pistoletem i o zwolnieniu go od aresztu przez stanowego przystawa
Norwiłłę, – kazał w tymże czasie wojennemu naczelnikowi powiatów
nowoaleksandrowskiego i wiłkomierskiego przeprowadzić w tej sprawie formalne
śledztwo.
Z przekazanej
pułkownikiem Komajewskim cywilnemu gubernatorowi dokumentacji 24 czerwca pod
numerem 114 wynika, że wymieniony szlachcic Żagiell, powracając 11-go maja
rankiem z końmi z noclegu do domu i przejeżdżając szosą znalazł pistolet, lecz
czy był on naładowany, tego nie wiedział. Po przybyciu do domu położył pistolet
na drwa i w następnym dniu, wiedząc, że bez zezwolenia zwierzchnictwa nijakiej
broni trzymać nie kazano, udał się z tym pistoletem do stanowego przystawa. Po
drodze spotkało go dwu znajomych rolników, z którymi wstąpił do karczmy
Radziszewki, gdzie tysiacki Popławski, zauważywszy u niego pistolet i
powziąwszy o nim podejrzenie po wypytaniu odesłał go bez aresztu, ale z
dziesiackim Gilewiczem do miasteczka Widziszki, do stanowego przystawa
Norwiłły.
Stanowy przystaw
uznawszy zeznania Żagiella za prawdopodobne, ponieważ pistolet ten był bez
krzemienia, a w lufie jego znajdowało się nie więcej niż ćwierć ładunku prochu,
zakorkowanego szmatą, rdza zaś jego niewątpliwie wskazywała, że od dawna nie
był używany, a przekonawszy się od miejscowych mieszkańców o dobrym zachowaniu
się i myśleniu Żagiella, zwolnił jego do miejsca zamieszkania w zaścianku
Nowosadki.
Nie ograniczając
się wszelako do tego, przystaw Norwiłło zarządził sekretną inwigilację o
prawdziwości tego co wyjawił Żagiell, co w końcu też się potwierdziło.
Wykonujący
obowiązki cywilnego gubernatora wice-gubernator po rozpatrzeniu tej sprawy
zawiadomił 5 lipca pułkownika Lobri o wszystkim powyżej powiedzianym i dodał,
że on, uważając wyniki śledztwa za zadowalające, kazał korespondencję na ten
temat zamknąć.
Donosząc o tym
Waszej Ekselencji mam zaszczyt pozostać z głębokim uszanowaniem i zupełnym
oddaniem.
– Mirkowicz.”
Jakie znaczenie
dla nas mają szczegóły, które poznaliśmy z dokumentów archiwalnych? Ano takie,
że wnoszą one wiele konkretów co do sylwetki psychologicznej Ignacego Żagiella,
ukazują go mianowicie jako osobnika skłonnego do fantazjowania i fabulacji, nie
stroniącego od kieliszka, a jednocześnie ambitnego, ruchliwego i nie
pozbawionego talentu. W sumie więc ten człowiek jak najbardziej nadawał się na
mistyfikatora. Był pod tym względem – choć szlachcic czystej krwi – typowym
„człowiekiem masowym”, o którym Jose Ortega y Gasset (Bunt mas i inne pisma socjologiczne, s. 76-77) pisał: „Dlaczego
masy wtrącają się do wszystkiego i dlaczego czynią to tylko w sposób gwałtowny?
Człowiek masowy uważa się za uosobienie doskonałości. Człowiek wybitny musi być
bardzo próżny, by czuć się doskonałym, a jego wiara we własną doskonałość nie
jest czymś pozostającym w organicznym związku z jego osobowością, lecz wynika z
jego próżności i nawet dla niego samego ma charakter fikcyjny i problematyczny.
Dlatego też człowiek próżny potrzebuje innych, u których szuka potwierdzenia
opinii, jaką chciałby mieć o sobie samym. Na szczęście człowiek szlachetny,
nawet wtedy kiedy „zaślepia” go próżność, nie czuje się nigdy prawdziwie
doskonały i pełny. Inaczej ma się rzecz z przeciętnym człowiekiem naszych
czasów, z nowym Adamem – jemu nie przyjdzie nawet do głowy powątpiewać o
własnej doskonałości. Jego wiara w siebie samego jest iście rajska, tak samo
jak wiara Adamowa. Wrodzona hermetyczność duszy wyklucza zaistnienie warunku
koniecznego do odkrycia własnej niedoskonałości, jakim jest porównanie siebie z
innymi. Porównać się z bliźnim to znaczy wyjść na chwilę z siebie samego i
przenieść się do duszy kogoś innego. Ale dusza przeciętna niezdolna jest do
transmigracji, najszlachetniejszej formy sportu”...
* * *
Pełna nazwa
najważniejszej książki I. Żagiella brzmiała: Podróż historyczna po Abissynii, Adel, Szoa, Nubii, u źródeł Nilu, z
opisaniem jego wodospadów, oraz po krajach podrównikowych; do Mekki i Medyny,
Syryi i Palestyny, Konstantynopolu i po Archipelagu. Przez D-ra Ig. Księcia
Żagiella, członka wielu akademij, uniwersytetu oksfordzkiego i uczonych
Towarzystw zagranicznych, Autora historyi Egiptu, z dodaniem małego słowniczka
najużywańszych wyrazów arabskich.
Autor zaczyna swe
dzieło intrygującymi zdaniami: „Drugiego września 1863 roku jego wysokość książę
Halim, młodszy brat wice króla Egiptu Saida Baszy, w czasie mojej rannej u
niego wizyty, powiedział mi: „Czy wiesz, kochany doktorze, jaki mam projekt?
Wice król życzy, abym pojechał do Sudanu i objął nad nim rządy; daje mi zupełną
władzę nad tym krajem. Pierwszego października zatem, (...) pojedziemy na
wojaż”... Tak miała się rozpocząć intrygująca wyprawa autora do licznych krajów
Afryki w towarzystwie jednego z jej władców.
Żagiell hojnie
szermuje szczegółami: nazwami osób i miejscowości, liczbami, datami, rzekomymi
opisami konkretnych ludzi, miejsc i zdarzeń. Oto np. jak opisuje króla Mtesa
czyli Ugandy w rozdziale XIV Podróży
historycznej po Abissynii:
„Cesarz Mtesa ma
wielką powagę u sąsiadów swych, małych królów, którzy się go obawiają. Podczas naszego
pobytu u Mtesa przybywali ambasadorowie z Menukorango, Ussui i od okrutnego
Mirambo, którego imię napełnia strachem zamieszkałe brzegi jezior: Tanganika i
Ukerewo – i na kolanach podawali cesarzowi Mtesa dań przysłaną od ich władców.
Więcej jak 3000 żołnierzy z gwardyi Mtesy, dobrze ubranych i dobrze znających
wojenne manewra, w największym porządku, z zachowaniem wszelkich prawideł
karności, asystowało ceremonii przyjęcia posłów.
Mtesa jest to
władca uzdolniony i dystyngowany, z najlepszemi dążnościami. Gdyby miał dobrych
pomocników, wypełniających jego wolę, mógłby w bardzo krótkim czasie wznieść
cywilizację środkowej Afryki do stopnia daleko wyższego od rozwoju cywilizacji
w niektórych krajach Europy, mających pretensyę do wyniesienia się despotycznego
i stawiania swej oświaty, swego ukształcenia na równi z krajami
ukonstytucyonowanemi!”
Wydaje się, iż
Żagiell robi w tym miejscu przytyk antyrosyjski, którego cenzura albo nie
zauważyła, albo puściła płazem, uważając za mało szkodliwy. A więc dalej czytamy
o cesarzu Ugandy: „Jest to monarcha srogi, lecz pilnujący się zasad moralnych
religii muzułmańskiej i konstytucyjnych praw człowieka. Poszanowanie własności,
swoboda osobista, praca, z wypełnieniem podług możności obowiązków wobec Boga,
bliźniego i cesarza – oto są zasady, jakiemi się rządzą obywatele państwa
Mtesa. Zbrodnia popełniona względem bliźniego, zabranie cudzej własności,
kradzież, bądź publiczna, bądź potajemna, nieposłuszeństwo prawu, są to
przestępstwa rzadko się zdarzające i wielce karane. Cesarz sam chce wiedzieć o
potrzebach poddanych, czuwać nad ich dobrym bytem i stara się, by im była
wymierzoną w każdym względzie największa sprawiedliwość. Chroni swój naród od
niesprawiedliwych i szkodliwych rozporządzeń urzędników, np. szejków, prezesów
trybunałów, sędziów i innych, którym powierzone są rządy w prowincyach i w
stolicy, i którzy za niesprawiedliwość bywają często karani nie tylko wiecznem
więzieniem na wyspach jeziora, lecz i śmiercią. Słowem, Kabaka, tj. cesarz
państwa Uganda, a dziś Mtesa, jest to człowiek wielce sympatyczny i
sprawiedliwy, nadzwyczaj szanowany i lubiony przez swych poddanych, a nawet
przez swoich sąsiadów. Nie jeden naród w Europie pozazdrościć może cesarstwu
Mtesa takiego monarchy! Wprawdzie podróżnicy dali mu nazwę półdzikiego władcy,
lecz nie wszyscy; dowodem tego jest Henryk Stanlej, który w swem dziele „O
krajach tajemniczych” podziela nasze zdanie.
Mtesa jest bardzo
słusznego wzrostu, ciemno-brązowego koloru, oczy ma wielkie, rysy twarzy i
budowę ciała regularną, spojrzenie srogie, lecz sympatyczne; jest to olbrzym
przypominający kolor Memnona. Widziałem go wychodzącego z rady państwa, której
prezydował. Skoro wyszedł, zdawałoby się, że zrzucił z siebie strój monarchy i
stał się popularnym, śmiejącym się, wesołym, wszystkim równym i od wszystkich
lubionym. Jest bardzo ciekawym wszystkiego, co się dzieje w Europie; z
przyjemnością słucha opowiadania Europejczyków. Kobiety w cesarstwie Mtesa są
wielce szanowane. Niemoralność i nieuszanowanie dla kobiet są przez prawo
karane wydaleniem ze społeczeństwa”.
Ten fragment
książki Ignacego Żagiella, jak i jej całość, robi wrażenie mieszaniny dość
abstrakcyjnych dywagacji samego autora ze szczegółami zaczerpniętymi z książek
podróżników brytyjskich i francuskich, które autor polał polskim sosem i
zaserwował to kompilatywne danie jako własne. Podobne wrażenie wywiera też inny
fragment opisujący rzekome bezpośrednie obserwacje Ignacego Żagiella w Afryce
Środkowej.
„Książę bardzo był
ciekawym zobaczyć dzikich ludzi, koczujących wśród ogromnych lasów równika.
Nazajutrz więc rano, na ochotnika, wszyscy prawie (wyjąwszy Habiba, który z
powodu niezdrowia pozostał w domu) wyruszyliśmy z bratem Mtesy do pobliskich
lasów, wskazanych prze Etia, przewodnika. Nawet Orik prosił księcia, by mu
pozwolił towarzyszyć w wyprawie myśliwskiej na dzikich ludzi, a uzyskawszy
przyzwolenie wnet się do nas przyłączył, zabierając z sobą zimne śniadanie,
które wiózł Beduin na dromaderze. Po godzinie drogi od miasta Mtesa wjechaliśmy
na naszych mułach na wielką równinę, porosłą olbrzymią trawą. Asystowało nam
też 22 Beduinów, myśliwych z professyi. Etia ostrzegał, że na tej dolinie jest
dużo wielkich wężów, bardzo jadowitych, na co trzeba baczną zwracać uwagę. Tu
zapytał mię książę: „A czy masz, doktorze, z sobą antidotum przeciwko
ukąszeniom cobra capella, wielkich skorpionów i innych jadowitych wężów, oraz
przeciw ukłuciu białych mrówek”. Odpowiedziałem, że na podobne wycieczki
wszystko trzeba mieć z sobą: rozmaite kwasy, olkalia, a w dodatku i narzędzia
chirurgiczne. Przejeżdżając dolinę widzieliśmy wielkie stada dropi, krzyczących
pentarek czyli kur afrykańskich francolinus sinamatus i dużo czarno-pąsowych
kosów.
Wjechawszy do
ogromnego lasu, przez który prowadziła wąska ścieżka, napotykaliśmy wielkie gromady
rozmaitych papug, małpy małe żółto-siwe, większe złośliwe cynocephalus i
rozmaite inne ptaki i zwierzęta. Gdyśmy cicho, bez szelestu wjeżdżali na
pagórek, dostrzegł brat Mtesy coś siedzącego w dali i zawołał na Etia, za nim
zbliżył się i książę. Orik powiada, że to jest łysy człowiek i że on śpi na
drzewie pod parasolem. Etia potwierdził przypuszczenie Orika. „To są właśnie,
mówił on, mniejsze rasy dzikich ludzi, które na gałęziach drzew wielkich budują
sobie mieszkania, by się ochronić na wysokości od napadu dzikich zwierząt, węży
i białych mrówek, termitami zwanych.” Właściwie była to czarna małpa, obrosła
krótkiemi włosami, mająca dość zgrabną głowę bez włosów, płaską twarz i takiż
sam nos, ręce i nogi o palcach foremnych w ogóle, podobna z postaci do
podrównikowych murzynów. Mieszkanie jej sztucznie było zbudowane z gałęzi
silnie przytwierdzonych do drzewa, a nad niem znajdował się bardzo starannie
opleciony z gałęzi dach w kształcie parasola, który ochraniał doskonale to
schronienie od ulewnych podrównikowych deszczów.
Obejrzawszy bardzo
ciekawą siedzibę małpy-człowieka, zwanego przez miejscowych uschiego-mbuwe,
która jest mniejszym rodzajem szympansa, udaliśmy się dalej pod przewodnictwem
Etia i dwóch jeszcze strzelców księcia, szukając owych wielkich dzikich ludzi.
Widzieliśmy kilka wężów ogromnych, przesuwających się naszą drogą, wiele małp
małych, które przeraźliwie krzycząc, rzucały na nas kawałkami suchych gałęzi, i
stada rozmaitych krzykliwych papug; lecz, by nie spłoszyć owych wielkich dzikich
ludzi (człowieka lasu, jak mówili myśliwi), Etia prosił, by nie strzelać. –
Etia był to człowiek małego wzrostu, krępy, bardzo czarny, muskularny, nosa
płaskiego, grubych, szerokich ust i wielkich oczu. W rysach jego twarzy
malowała się pojętność i bystrość; patrząc na niego zdawało się, że ciągle
myśli o czatach myśliwskich. Na twarzy, rękach i na ramionach wiele było znaków
od zagojonych blizn, od szarpania drzew iglastych, między któremi często
przechodził, szukając zwierzyny, ten znakomity myśliwy. Następnie
przejeżdżaliśmy śliczną łąkę, pokrytą świeżą, zieloną murawą, otoczoną gęstemi
krzakami i lasem, po większej części hebanowym. Widok jej był malowniczy:
dolina zdawała się jakby zamknięta wśród stromych urwisk gór wznoszących się
zdala. Lasy ją okrążające dawały schronienie słoniom, bawołom, antylopom,
girafom i gazellom, które zwykle stają się łupem lwów, panter, lampartów i
hyen. Dlatego wszystkie te drapieżne zwierzęta są dość łagodne, nie napadają na
ludzi, gdy ich nie zaczepiają, ponieważ nie są głodne.
Wtem Etia
zatrzymał nas i dał znak, byśmy stanęli na czatach i pilnowali przechodzących
zwierząt; lecz abyśmy nie strzelali, nim pierwiej nie zobaczymy przechodzącego
dzikiego człowieka; ale dotąd widzieliśmy tylko słoni, panter i lwów ślady na piasku.
Po półgodzinnem oczekiwaniu Etia wskazał księciu idącego bokiem leśnego
człowieka, a raczej dużą małpę. Beduin pobiegł naprzód, by go napędzić na
strzał księcia; lecz został nagle przezeń napadnięty i w obronie swej zabił
zwierzę. Mieszkaniec królestwa Szoa, podzielający uprzedzenia swego kraju,
płakał i miał sobie do wyrzucenia, że tak wielki kryminał popełnił, zabijając
człowieka. Pocieszaliśmy go, aby nie desperował, przekonywając go, że to nie
jest człowiek, lecz małpa, tylko bardzo podobna do człowieka, zwana szympanse.
Ów zabity szympanse miał dwa metry wysokości, był kształtny i nadzwyczaj
podobny do południowych murzynów, szczególnie do Etia.”
[Widocznie Ignacy
Żagiell był wyznawcą poglądu, rozpowszechnionego ongiś wśród brytyjskich
kolonizatorów Afryki, że Murzyni to nie są „czyści” ludzie, lecz mieszańcy,
powstali na skutek kopulowania ludzi z małpami. – J. C.].
„Książę kazał go
wziąć z sobą, by wypchać. Obecnie znajduje się on w muzeum Jardin des plantes w
Paryżu... (...) Powróciwszy z wizyt lekarskich oglądałem raz jeszcze rozmaite
rośliny i drzewa, jak: mimoza, banany, sykomory, granaty, figi potężne” etc.
etc.
Takimi to właśnie
„figami potężnymi” częstuje autor czytelnika na 358 stronach swego
zadziwiającego dzieła. A przy tym raz po raz – co kilka stron – „nie natrętnie”
uwypukla swą obecność w zdaniach typu: „Kabaka prosił mnie, bym poradził jego
żonie cierpiącej na oczy i jeszcze dwóm dygnitarzom chorym na dysenterię
podrównikową”...
Na szczęście nie
ma dalej mowy o cudownym uzdrowieniu żony i dygnitarzy, czyli poczucie umiaru
jednak nakazywało Żagiellowi nie przesadzać w samoreklamie. Ale i tak skutek
tej lektury musiał być przeciwny zamierzonemu: w tekście jest stale wyczuwany
brak autentyzmu, wciąż ma się wrażenie, że jest to jakaś sztuczna fabulacja, że
„czegoś” w tych „sprawozdaniach z podróży” nie ma. A nie było po prostu –
prawdy. Choć na wileńskiej prowincji przez dłuższy czas Ignacy Żagiell,
przynajmniej w niektórych środowiskach, uchodził za męża uczonego, wielkiego
medyka i podróżnika.
Uważał więc,
widocznie, „książę” Żagiell, że przesadna skromność nie zdobi mężczyzny i
postępował zgodnie z tym przekonaniem, „wytwarzając” i wydając swe fantazyjne
księgi podróży. Był przeciwieństwem Ernesta Hemingway’a, który wyznawał, że
może pisać tylko o tym, co sam widział i przeżył. Wyobraźnia zastępowała mu
czasem – i to skutecznie – rzeczywistość. Oczywiście, bodaj nigdy nie pojawiło
się coś twórczego i wielkiego, co uprzednio nie było „fantazją”. Lecz z drugiej
strony „nie należy zapominać, że twórcza fantazja może wynaturzyć się i ulec
najszkodliwszemu przerostowi, jeżeli nie wyznaczy się jej określonych granic”
(Carl Gustaw Jung). Jednym z takich „przerostów” mogą być właśnie grafomańskie
dzieła pseudoliterackie i pseudonaukowe. Ale przecież nie tylko one.
W 1909 roku prasę
austriacką, niemiecką i polską obiegła na kawał zakrawająca – ale przecież
prawdziwa – historia Janusza I Putyry, szewskiego syna, który upozorował się na
dziedzicznego księcia. Donosiło jedno z pism: „Fałszerstwo dokumentów
doprowadził do ostatnich granic doskonałości. Nie skończywszy szkół,
sfabrykował sobie sam świadectwa, które umożliwiły mu wstęp do uniwersytetu. Tą
samą uproszczoną metodą zrobił się doktorem dwóch fakultetów, prawa i
filozofii. Został sędzią... Żył i sądził Putyra, jako „dr. Janusz Olaf z
Wielkiego Skrzynna na Smogorzewie hr. Dunin-Wąsowicz”. Ożenił się. Mógł był
spokojnie spocząć na laurach, zdobywszy piękne imię i niezłe stanowisko. Lecz
Putyrę coś parło naprzód. Zostawszy ojcem postanowił prosić w kumy cesarza
Franciszka Józefa. Uczynił to, ale ze skutkiem dla siebie fatalnym.
Zdemaskowano go, pozbawiono nieprawnie zajmowanej posady, wytoczono śledztwo,
uwięziono, sądzono. Ale też puszczono wolno. Jako mało szkodliwego maniaka...
Przez jakiś czas znikł z widnokręgu, klepał biedę bez roboty. Aż znów się
wynurzył na powierzchnię. Tym razem jako „kniaź ze Zbaraża na Woronczynie
Korybut-Zbarazki-Woroniecki”. Papiery i tym razem miał w idealnym porządku...
Żył jak nędzarz, lecz mania uchodzenia za podupadłego magnata słodziła mu całą
gorycz tułaczego żywota. Posturę wyćwiczył poniewierający się „książę”
wielkopańską, był więc tam i tu goszczony po parę dni w dobrych domach i tak
pędził swój żywot...
Aż znów wpadł i
został zamknięty. Lecz w trakcie przewożenia z Krakowa do Lwowa (bo tam mu
wytoczono pierwszy proces) umknął i znikł. By po paru tygodniach nadesłać z
Częstochowy do jednego z pism krakowskich pełną elegijnego smutku skargę na
prześladowania jego jako „dynasty Janusza Olafa Aleksandra I”... Obłąkaniec czy
oszust? – zastanawiali się dziennikarze.
Aż wreszcie został
Putyra schwytany w Wiedniu, tyle że już jako „Stanisław książę Jabłonowski”!
Mimo wszystko więc – „urodzony szlachetnie”...
Tego rodzaju
postępowanie zawsze jest w bardzo ścisły, choć nieraz mało widoczny, sposób
powiązane z różnie przez nosicieli przeżywaną manią wielkości.
Profesor Antoni
Kępiński w dziele Schizofrenia (s.
94-95) pisze o tzw. urojeniach wielkościowych i posłanniczych: „U każdego
człowieka występuje oscylowanie poczucia własnej roli i misji, zależnie od
nastroju. Patologia zaczyna się wtedy, gdy skryte marzenia ambicjonalne
znajdują ujście w ich realizacji, która oczywiście nie odpowiada sytuacji
rzeczywistej i wzbudza tylko śmiech otoczenia (ośmieszenie jest tu karą, jaką
stosuje grupa w stosunku do tego, który chce się nad innych wywyższyć). Na taką
realizację można sobie pozwolić, gdy osłabną hamulce społeczne (...)
Charakter misji
może być patriotyczny, religijny, polityczny, naukowy, artystyczny itp. Chory
gotów jest czasem poświęcić dla niej swe życie. Jego celem życia staje się
zmiana świata na lepszy, uszczęśliwienie ludzkości. Niekiedy jego stosunek do
ludzi zmienia się na pogardliwy lub wrogi. Chory jest przeświadczony, że nie
rozumieją go i przeszkadzają mu w realizacji wielkiej w jego pojęciu misji.
Absurdalność i wynikający z niej komizm – zarówno misji, jak i roli – wskazuje
najczęściej na otępienie organiczne, rzadziej na degradację schizofreniczną”.
Za pokrewne temu
syndromowi profesor Kępiński uważa tzw. „urojenia wynalazcze”, o których pisze
jak następuje: „W urojeniach wynalazczych lub raczej twórczościowych – bo nie
tylko do wynalazków się ograniczają – misja chorego polega na stworzeniu
wielkiego dzieła, które go wsławi, a ludzi uszczęśliwi. W urojeniach
wynalazczych, podobnie jak w posłanniczych, realizują się sny i marzenia lat
dziecinnych i wczesnomłodzieńczych. Są to dzieła epokowe, o których ludzkość
marzyła – perpetuum mobile, jakiś uniwersalny lek, środek odmładzający, idealny
system filozoficzny lub polityczny, rozwiązujący wszystkie konflikty i
problemy, także dzieła sztuki, które są kwintesencją piękna itd. ... Dla
dokonania swego dzieła chory gotów poświęcić wszystko. Pracuje bez wytchnienia,
czasem po kilkanaście godzin dziennie, zaniedbuje dom i rodzinę, nie dba o
swoje sprawy życiowe. Zwykle zazdrośnie chowa powstające dzieło przez oczami
ludzkimi. Niekiedy dopiero po śmierci zostaje ono odkryte. Przeważnie są to
prace bez większej wartości naukowej czy artystycznej. Należy jednak ocenić trud
w nie włożony; czasem trafić się może oryginalny pomysł, nowe spojrzenie na
rzeczywistość, precyzja lub duży artyzm wykonania”.
Wydaje się, że
wszystkie te cechy odnaleźć można w „księgach podróży” Ignacego Żagiella. W
sumie, jak się wydaje, można je ocenić używając słów z wiersza Ignacego
Krasickiego Podróż pańska. Do księcia
Stanisława Poniatowskiego:
„Gdy
drzemią filozofy, w dyskursach przyjemnych
Łże
o swoich przypadkach i morskich, i ziemnych,
A
czyli peroruje, czy szepce do ucha,
Drwi
i z tych, co drzemią, i z tego, co słucha”.
Obecnie raczej już
nikt z historyków nauki nie traktuje książek I. Żagiella tak poważnie i
entuzjastycznie, jak w latach 1885-1965.
W jednym z
nowszych wydań encyklopedycznych czytamy: „W
1859 wstąpił do angielskiej służby medycznej w Indiach, w których przebywał ok.
3 lat. W 1864 przeszedł do podobnej służby medycznej w Turcji, co, jak sam
podaje w późniejszych swoich publikacjach, dało mu możność poznania wielu
krajów ówczesnego imperium otomańskiego, m.in. Anatolii, Nubii, Arabii,
Palestyny i Syrii. Z publikacji tych wynikałoby również, iż był jednym z
pierwszych Polaków, którym udało się odwiedzić Mekkę i Medynę.
W 1884 wydał w Wilnie własnym nakładem głośną książkę pt. Podróż historyczna po Abisynii, Adel, Szoa,
Nubji, u źródeł Nilu, z opisaniem jego wodospadów oraz po krajach
podrównikowych do Mekki i Medyny, Syryi i Palestyny, Konstantynopolu i po
Archipelagu, z dodaniem małego słownika najużywańszych wyrazów arabskich. W
książce tej Żagiell, opisując swoje podróże i odkrycia, pomija wcześniejsze i
autentyczne odkrycia Speke'a, Burtona, Bakera czy Granta i przypisuje sobie np.
ostateczne rozwiązanie pasjonującego ludzkość od wieków problemu
geograficznego, jaki stanowiło odkrycie źródeł Nilu. Gdyby tak było istotnie, Żagiell
byłby nie tylko najwybitniejszym podróżnikiem polskim, ale i jednym z
najwybitniejszych w skali światowej. O tych wielkich zasługach i osiągnięciach
Żagiella nie wspomina jednakże żadna poważna historia geografii, a wszystkie o
nich informacje oparte są wyłącznie na własnych słowach Żagiella i wydanej
przez niego książce. Fakt ów skłania do ostrożnego podejścia do większości
oświadczeń Żagiella. Dokładna lektura jego książki ostrożność tę zamienia w
całkowitą nieufność, gdyż zawiera ona tak nieprawdopodobne błędy i zmyślenia,
iż skłania czytelnika do powątpiewania, czy podróż taka w ogóle się odbyła.
Pierwszy podjął analizę tego typu pracownik Instytutu Nauk Etiopskich w
Addis Abebie Stanisław Chojnacki. Poznawszy dobrze w ciągu wieloletniego pobytu
w Etiopii jej historię i geografię oraz przeprowadziwszy specjalne studia w
tamtejszych archiwach i instytucjach, doszedł on do wniosku, że książka
Żagiella jest mistyfikacją i że opisana przezeń podróż nie miała w ogóle
miejsca. Tezę swoją poparł szeregiem przykładów nie do zbicia.”
Nie wykluczone, że
jedną z pobudek, które skłoniły doktora Żagiella do napisania i wydania własnym
sumptem swej mistyfikującej książki, była chęć ucieczki od szarej i
odpychającej codzienności, która go otaczała w okupowanej Litwie, gdy zaborcy
systematycznie gasili wszelką iskierkę żywej i szczerej myśli niepodległej, a
rodacy prześcigali się w służalstwie i donosicielstwie na siebie nawzajem. Tego
rodzaju „twórczość” mogła jakby dodawać sensu i urody beznadziejnej egzystencji
na marginesie świata cywilizowanego. Bo przecież: „Jeśli nie chcemy żyć z dnia
na dzień, ale pragniemy w pełni świadomie przeżywać własną egzystencję, wówczas
naszą największą potrzebą i najtrudniejszym zadaniem jest znalezienie jej
sensu. Wiadomo powszechnie, jak wielu ludzi traci chęć do życia i zaprzestaje
wszelkich wysiłków, ponieważ wymknęło im się znaczenie własnej egzystencji. Nie
pojmuje się go nagle w określonym wieku, nawet po osiągnięciu dojrzałości
liczonej w latach. Odwrotnie, dojrzałość psychiczną zdobywamy dopiero wówczas,
gdy dochodzimy do głębokiego zrozumienia, jaki może lub powinien być sens
naszego życia. A fakt ten jest rezultatem długiego rozwoju: w każdym wieku
poszukujemy pewnego minimum owego znaczenia – i winniśmy być zdolni do tego, aby
je odnaleźć – zgodnie z przebywaną fazą rozwojową umysłu i aktualnymi
możliwościami rozumienia”. (Bruno Bettelheim, Cudowne i pożyteczne, t. 1, s. 39).
Niekiedy, by sens
życia zyskać, chwytamy się też tak dziwacznych sposobów, jak twórczość
„naukowo-fantastyczna”. Tym bardziej, że autentyczna twórczość naukowa i
literacka w środowisku polskim, krańcowo zawistnym i nie dorastającym do
rozumienia prawdziwych wartości duchowych, była raczej nie do pomyślenia,
ponieważ wymaga zarówno pozytywnej wokół siebie aury psychospołecznej, jak też
współdziałania wielu ludzi (choćby wydawców czy posiadaczy kapitału).
Wydaje się, że
swój tekst I. Żagiell oparł na jakichś źródłach rosyjskojęzycznych, gdyż w jego
tekście liczne są rosyjskie stereotypy językowe, a nawet rusycyzmy leksyczne.
Widocznie „twórczo” wykorzystał liczne utwory podróżników brytyjskich i
francuskich, często wówczas wydawane także w rosyjskim tłumaczeniu, popełniając
książkę kompilatywną, lecz zaprawioną także osobistymi dygresjami i
rozważaniami – co prawda, niewysokiego polotu – „autora”, czy może wypadałoby
powiedzieć „współautora”...
W książce aż się
roi od błędów w pisowni nazwisk nawet znanych europejskich uczonych i
podróżników, natomiast imiona afrykańskich królów, książąt i dygnitarzy, z
którymi rzekomo Żagiell się spotykał i przyjaźnił, są po prostu owocem fantazji
mistyfikatora. Podobnie jak nazwy szeregu wyimaginowanych rzek, gór, jezior,
prowincji i krajów Afryki, które nigdy nie istniały w rzeczywistości.
Swą książkę dr
Żagiell kończy tematem, który w intencji autora nikogo – a jakże – nie mógł
pozostawić obojętnym, a i samemu księciu nie był ewidentnie obcy: „Nie znam
żadnego pisma, w którem by opisano sumiennie, jakie ma właściwe znaczenie harem
u muzułmanów.
Słowo harem z
arabskiego znaczy poświęcony, a więc miejsce poświęcone wyłącznie na mieszkanie
dla kobiet. Nie trzeba mieszać słowa harem z wyrazem seraj, gdyż to ostatnie
oznacza stary pałac. Do haremu nikt wejść nie ma prawa oprócz samego
właściciela, doktora i sługi przynoszącego wodę, zwanego po arabsku saaka, a po
turecku sudzi. W haremie zwykle mieszkają żony muzułmanów: bądź to Arabów,
Turków, bądź Persów, Indyan itd. Tam także właściciele przechowują swe klejnoty
i kosztowności różne. Tylko sułtan (kalif) ma prawo wejść do obcego haremu, a
nawet jeżeliby sobie tego życzył (chociaż to się nie praktykuje), może sobie
wybrać odaliskę z każdego haremu swoich poddanych.
Sułtan Abdul-Aziz,
przy którym pełniłem urząd doktora, miał dwie żony, chociaż, jako kalifowi,
czyli następcy proroka, prawem koranu dozwolone było mieć ich cztery”. Każda z
żon sułtana – popuszcza Żagiell wodze fantazji – mieszkała w osobnym pałacu i
miała swój własny harem złożony z niewolnic, po większej części Czerkiesek i
Arabek. Na te haremy składały się osobiste służebnice i dzieci sułtanki, jak
też orkiestra złożona z 26 muzykantek, grających na instrumentach „dętych i
rżniętych”, oraz do czterdziestu i więcej baletnic. Oprócz tego miało być po
kilkanaście specjalistek od fajek i palenia tytoniu, od parzenia kawy itd.
Ignacy Żagiell
notuje: „Naturalnie, bywają wielkie intrygi w haremach tak między żonami
sułtana, jak między kobietami służebnemi. Żony intrygują jedna przed drugą,
chociaż mieszkają oddzielnie, aby być pierwszą w łaskach u sułtana, rządzić nim
i przewodzić haremowi. Zwykle się zdarza, iż piękniejsza, a przy tem rozsądna i
sprytna, bierze górę nad innemi i nad sułtanem zarazem. Równie się dzieje
między niewolnicami: ładna a bystra i przebiegła może zostać żoną sułtana,
jeżeli mu wpadnie w oko. Kobiety haremowe zwykle w dobrych są stosunkach ze
starszym eunuchem, który ma sobie powierzoną największą czujność nad haremem i
dozwolony w każdej chwili wstęp do sułtana. On to mu donosi o całym niewieścim
zgromadzeniu, zostającym pod jego opieką. Wychwala piękność, charakter tej lub
owej, mówi o ich prowadzeniu się, zachęca sułtana, by tę lub inną wziął za
żonę, namawia, podając jakąś przyczynę, aby się rozstał z żoną, która niby w
czymś przewiniła, jak np. popatrzyła na przechadzce na obcego mężczyznę lub do
niego się uśmiechała; że nie jest posłuszną, że jest chorowitą itp. Starszy
eunuch widocznie za tą przemawia, która umiała go sobie zjednać; jedną więc
chwali, jak może, inną potępia, często niesłusznie. Słowem, intrygi na
intrygach oplątują niby siecią cały harem, których największym promotorem jest,
jak widzimy, ten starszy eunuch, w istocie osoba ważna, gdyż wiele dokazać
może. Jemu się kłaniają ministrowie i wyżsi urzędnicy, od jego protekcji wiele
zależy; nie jeden z niższych urzędników mocą tej protekcji wyniesionym był na
godność ministra a nawet wielkiego wezyra. Starszy eunuch, człowiek niezmiernie
chytry i przebiegły, rzezaniec imieniem Basza-Aga, ma rangę generała i jest
wszystko mogącym u sułtana. (...)
Książę Halim, jako
człowiek ucywilizowany, ma jedną tylko żonę. Pierwsza mu umarła, z drugą się
rozwiódł, obecnie żonaty jest z trzecią, z której ma dwóch synów i jedną córkę,
co się rzadko zdarza u muzułmanów, by mieć troje dzieci z jedną żoną. (...)
Sułtan przy wszystkich haremach ma 56 eunuchów, podległych starszemu Baszy-Aga,
ten zaś ostatni ma w zależności wszystkie damy haremowe. Poza obręb haremu bez
jego zezwolenia żadna wyjść nie może, nawet do ogrodu. Eunuchy są to zwykle
ludzie bez charakteru, lubiący pieniądze i życie rozkoszne; tracą oni wiele na
kosztowne ubiory, brylanty, pierścienie, na konie i różne wygody i zbytki.
Opisując
szczegółowo harem, można by napisać wiele o życiu wewnętrznym jego mieszkańców.
Ten pół dziki zwyczaj, nakazujący trzymać w zamknięciu tyle niewolnic, wpływa
ogromnie na rozwój wielu chorób kobiecych, pochodzących tak z przyczyny
siedzącego życia, prawie bez ruchu, jakie tam prowadzą, jak pod wpływem
cierpień moralnych, cierpień duszy: gdyż i te biedne, zamknięte istoty mają
wrodzone sobie tkliwe uczucia, a pragną życia i szczęścia tak jak każda inna.
Nie życzyłbym żadnej z naszych kobiet należeć do muzułmańskiego haremu. Nie
zazdroszczę nawet doktorowi, leczącemu damy haremowe; ciężki tam jego
obowiązek.
Po długoletnim
pobycie na Wschodzie, stęskniony za krajem rodzinnym, wróciłem do ukochanego
Wilna”...
* * *
Jednym z
historyków, którzy poświęcili twórczości Żagiella wnikliwe teksty analityczne,
był znakomity białoruski uczony, przez szereg lat wykładający na Uniwersytecie
Leningradzkim, Walenty Hryckiewicz, z którym autor tego tekstu utrzymywał w
swoim czasie korespondencję naukową, i od którego otrzymał tom 112 (1980) pisma
„Izwiestija Wsiesojuznogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”, w którym profesor
zamieścił był właśnie swój tekst pt. Putiesiestwije
I. Żagiella w Efiopiju i Ugandu. W. Hryckiewicz wysuwał m.in. hipotezę, że
motywem, który skłonił naszego ziomka do mistyfikacji, mogła być chęć
„pokrzepienia serc” rodaków w zaborze rosyjskim, gdyż w owym czasie wszystko co
polskie było na Litwie poniżane, prześladowane, poniewierane i wykorzeniane,
Ignacy Żagiell zaś, ukazując samego siebie jako wielkiego podróżnika i
wybitnego lekarza, którego przyjaźń cenili sobie afrykańscy książęta i
królowie, pokrzepiał – podobnie jak Henryk Sienkiewicz w tymże czasie powieściami
historycznymi – serca Polaków, napawał je wiarą w siebie i dodawał sił do
przetrwania jednego z najtrudniejszych okresów w życiu narodu. Jako dowód na
swe twierdzenie profesor Walenty Hryckiewicz przytaczał fakt, że w
„afrykańskich” książkach I. Żagiella znalazł się szereg przeoczonych przez
cenzurę rosyjską wzmianek o „uciśnionej przez barbarzyńców ojczyźnie” i innych
patriotycznych sformułowań. Wydaje się, że ten punkt widzenia naukowca
białoruskiego wart jest uwagi i pozwala w głębszy sposób zrozumieć intencje i
cele Ignacego Żagiella, autora naprawdę intrygującej Podróży historycznej do Abisynii, Adel, Szoa, Nubii u źródeł Nilu, z
opisaniem jego wodospadów, oraz po krajach podrównikowych i do Mekki i Medyny,
Syrii i Palestyny, Konstantynopolu i po Archipelagu. Nie ma przecież tak
długiej i uciążliwej podróży, której by się nie podjęło serce polskie, by jakoś
się przysłużyć umiłowanej Ojczyźnie!
Żyliński
Trudno mówić o
sprawach, które są powszechnie znane. Dotyczy to również znakomitego, słynnego
rodu szlachetnych panów Żylińskich, którzy używali w różnych odnogach herbów: Lubicz, Ciołek, Pogoń odm., Janina. Węgierskie
źródło heraldyczne podaje: „Żyliński herbu Pogoń Ruska. Od 1500 r. w Smoleńsku.
Ruska rodzina książęca wywodząca się od wielkiego księcia Ruryka z gałęzi
kniaziów smoleńskich. Zaprzestali używania tytułu książęcego”. (Stefan Graf von
Szydlow-Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky, Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 106).
O tymże rodzie Polska Encyklopedia
Szlachecka (t. 1, s. 249) donosi: „Żylińscy. Rodzina książęca, szczepu
Ruryka, gałąź w. ks. smoleńskich, byli na Białej Rusi w XVII w.” Jak się
wydaje, było kilkanaście różnych rodzin tego imienia, pieczętujących się
różnymi godłami.
O Żylińskich herbu Ciołek Herbarz
rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego (cz. 1, s. 136, Warszawa 1853)
podaje: „Żylińscy, pochodzą od Mateusza Żylińskiego, oboźnego wołkowyskiego,
któremu król polski August III w roku 1735 folwark Kłusowszczyzna na
dziedzictwo nadał”.
Wywód familii urodzonych
Żylińskich herbu Lubicz, sporządzony w Mińsku w marcu
1802 roku podaje, że „ta familia (...) od naydawnieyszych czasów polskich
kleynotem szlachectwa będąc zaszczyconą, wszystkich z praw pozwolonych temu
stanowi używała przywilejów...”. Spokrewnieni byli z Suszczewskimi,
Maszewskimi, Lichodziejewskimi, Domejkami, Świderskimi i inną szlachtą kresową.
W 1802 roku Dominik, Mikołaj, Tomasz, Franciszek, Antoni, Jan, Józef, Jakub,
Wincenty, Karol i inni Żylińscy uznani zostali przez Deputację Wywodową „za
rodowitą i starożytną szlachtę polską” i wniesieni do części pierwszej ksiąg
szlacheckich Guberni Mińskiej. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w
Mińsku, f. 319, z. 2, nr 1076).
Żylińscy herbu Janina od XVII wieku dziedziczyli majątek Bitowtowicze w
powiecie trockim. Protoplasta rodu Stefan Żyliński miał synów Więcława i
Samuela, a ci odpowiednio Aleksandra i Ludwika, od których poszły dwa szeroko
rozgałęzione pnie tej znakomitej rodziny (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
1388, s. 1-203).
W 1832 roku szlachecka deputacja wileńska potwierdziła starodawność i
rodowitość rodu Żylińskich herbu Janina, wywodząc ich od Wencława i Samuela
Stefanowiczów Żylińskich, odnotowanych w roku 1666 w księgach grodzkich
trockich. Węncław miał syna Aleksandra Jana, a Samuel syna Ludwika i odtąd
zaczęli się Żylińscy rozgałęziać. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1029,
s. 84-86).
Według danych z 1846 roku Józef syn Benedykta Żyliński, lat 32, wyznania
rzymsko-katolickiego, był wraz z rodzicami współwłaścicielem majątku Roszanowo
w powiecie trockim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1183).
W dawnych przekazach archiwalnych, pochodzących z początku XVI wieku,
zawarte są liczne wzmianki o reprezentantach domu Żylińskich.
Tak kniaziowie Jan i Bazyli Żylińscy figurują w księgach buhalteryjnych
W. Ks. L. z lat 1506-1511 (Russkaja
Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 660).
„Kniaź Wasilej Zyliński majet stawić dwa konie” – postanawiał sejm wileński 1528 roku o pospolitym ruszeniu.
Pan Mikołaj Zyliński i jego żona Alena wspomniani są przez księgi
magistratu wileńskiego 1 kwietnia 1592 r. (Akty
izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 20, s. 71).
Znane jest „Przyznanie prawa zastawnego od kniazia Żylińskiego
jaśniewielmożnemu panu Starosielskiemu na majętność Wielidzicze od Tułowia
odłączoną danego” z 7 czerwca 1504, w
którym książę Andrzej Żyliński, wojski witebski, poświadcza, iż zaciągnął dług
„pięć set kop groszy liczby i monety, zdawna w Wielkim Księstwie Litewskim
zwykłych” u Balcera Starosielskiego, sędziego ziemskiego witebskiego, obiecując
mu tę należność w ściśle określonym czasie spłacić.
Tenże książę występuje w niektórych innych dokumentach pisanych cyrylicą,
jako Żyleński (np. w doniesieniu Krzysztofa Rusieńca o przeprowadzeniu granicy
między posiadłościami kniazia Żyleńskiego właśnie, a takowymi Jana
Chrapowickiego, chorążego grodzkiego witebskiego, z 7 czerwca 1592 roku),
podczas gdy w zapisach polskojęzycznych nazwisko to występuje bez zmian.
„Jenerał Paweł Żyliński” figuruje w jednym z zapisów magistratu
brzeskiego z 1666 r. (Akty izdawajemyje..., t. 5, s. 39).
Wacław Żyliński, pieczętarz w-wa Trockiego, 1666 (Akty izdawajemyje..., t. 31, s.
386-387).
Miewali i Tatarzy litewscy nazwisko Żylińskich. Tak np. w 1672 r. w
księgach ziemskich trockich figuruje kniaź Szachmancer Achmiecjewicz Zyliński i
jego żona Szuchna Wilkamanówna (Akty izdawajemyje..., t. 31, s. 426).
W 1707 roku księgi grodzkie witebskie wymieniają imię p. Żylińskiego,
właściciela dóbr Bobry. Bojar Żyliński był właścicielem gruntów w okolicy
miasteczka Żyrowice, 1751 (Akty izdawajemyje..., t. 12. s. 31).
Józef Żyliński podpisał uchwałę grodzieńskiego sejmiku szlacheckiego 19
kwietnia 1764 r. (Akty izdawajemyje..., t. 7. s. 344).
Wincenty Żyliński był majstrem rusznikarskim w Wilnie, 1789 (Akty izdawajemyje...,
t. 10, s. 537).
Ks. Jan Zyliński, kanonik miński honorowy, w roku szkolnym 1822/23 pełnił
funkcje kapelana gimnazjum w Mińsku (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26,
s. 16).
Senat i rektor Wszechnicy Wileńskiej w 1827 r. wydali Hipolitowi
Żylińskiemu następujące świadectwo: „Auspiciis augustissimi et potentissimi
Imperatoris Nicolai l, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Quum nobilis Hippolytus
Ludovici filius Żyliński, studiorum curriculo in Gymnasio Vilnensi emenso, ante
die XVII Septembris anni MDCCCXXII in Civium hujus Caesareae Litterarum
Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in ordine Professorum scientiarum
physico – mathematicarum Physicae, Chemiae, Zoologiae, Botanicae, Mineralogiae,
Algebrae, Geometriae analyticae, Calculo differentiali et integrali, Geodesiae,
Astronomiae et Architecturae, per quadriennium multam et assiduam operam
dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus
praeceptoribus suis adeo probaverit, ut ordinis scientiarum physico – mathematicarum
die XIX Junii Anni MDCCCXVIII lata sententia Candidati gradum et honorem
meruisse judicaretur. (...) Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate eumdem
Hippolytum Żyliński Candidatum in Ordine physico – mathematico creamus ac
renuntiamus atque proinde in XII Civium classem referimus cunctisque juribus
atque commodis huic gradui et ordini propriis gaudere testamur. In cujus rei
fidem diploma hoc publicum, manu nostra subscriptum sigilloque Universitatis
munitum eidem dedimus. Vilnae in aedibus academicis anni MDCCCXXVII die XXIV
mensis Aprilis”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1. nr 834, s.
24).
Wincenty Żyliński, mieszkając w majątku Lejpuny powiatu wileńskiego, od
stycznia 1832 r. znajdował się za udział w powstaniu listopadowym pod tajnym
nadzorem policji (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, op. 1840, nr 174. s. 40).
W latach 1840-1856 ziemianin powiatu wiłkomierskiego Michał Żyliński,
współwłaściciel miasteczka Średniki, wadził się ze swymi krewnymi o spadki;
przy okazji we wzajemnych skargach do sądów i urzędów krewni szczodrze polewali
się nawzajem błotem, tak iż lektura prawie 150 stron tej „sprawy” robi wrażenie
nad wyraz przygnębiające. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, r. 1840, nr 1087).
Podpułkownik inżynier w rezerwie Ludwik Żyliński od 1861 roku przez
szereg lat znajdował się pod nadzorem policji w swym majątku Średniki w
powiecie kowieńskim, gdyż wziął udział w „procesji kościelnej mającej cele
polityczne” w Kownie 31.VII.1861. Policja uważała w 1867, że trzeba na niego
nadal mieć baczenie. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, o. 1868, nr 228, s. 7).
Szlachcic powiatu rzeczyckiego Jan Żyliński w latach 1863/68 znajdował
się pod nadzorem policji, gdyż lepelskie dowództwo wojskowe podejrzewało go o
udział w powstaniu polskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 21 ).
Ziemianin Stanisław Żyliński w latach 1884-1898 roku pociągany był do
odpowiedzialności karnej za niezwracanie długu Klasztorowi Bernardynów w Nowych
Trokach. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 381, z. 19, nr 2136).
Żylińscy dali długi szereg wybitnych osobowości, zasłużonych dla kultury
Polski, Litwy, Rosji, Białorusi, Łotwy, Ukrainy.
Obszczij Gierbownik
Dworianskich Rodow Wsierossijskoj Impierii (t. 7, s. 142)
powiadamia: „Familia Żylińskich proischodit iż Smolenskogo szlachectwa”.
Jeślibyśmy chcieli
rozwinąć i uzupełnić tę informację, musielibyśmy wspomnieć, że istnieje też
koncepcja genealogiczna, zgodnie z którą Żylińscy pochodzą od Mordasów.
Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 8, s. 338,
Warszawa 1937) podaje, że Mordasowie pierwotnie używali herbu Ciołek, później
zaś, od początku wieku XVII, niektóre gałęzie zaczęły się też pieczętować
godłem Mora, pisząc się „z Junowicz”. Za pierwszą ich siedzibę przyjmuje powiat
święciański i podaje: „Jedna z dawnych rodzin litewskich, brała przydomek
Żyliński, który wielu jej członków wzięło za nazwisko”...
Obszerniejsze i
bardziej dokładne dane znaleźć można w rękopiśmiennym Wywodzie familii urodzonych Żylińskich – Mordasów z 24 kwietnia
1819 roku, sporządzonym przez dawną heroldię wileńską, w którym czytamy: „Ta
familia jest dawna i starożytna w Kraju Polskim, której przodkowie od kilku
wieków do Litwy ze Szkocji pod nazwiskiem Mordasów przybywszy, za zasługi
wojenne i cywilne w tym Kraju spełniane oraz przychylność do tronu miała sobie
nadane od Monarchów Panujących dobra ziemskie i znaczne urzęda posiadała, jak o
tem przekonał przywilej Najjaśniejszego Króla Polskiego Kazimierza IV, 1463
roku dany Stanisławowi Mordasowi, staroście kowieńskiemu, za mężne czyny
przeciwko najazdom Krzyżaków odbyte, na dobra Żyliny zwane w województwie
trockim leżące; jakowe to dobra po zejściu jego przeszły na synów Michała i
Stanisława, którzy od nazwiska tego majątku poczęli mianować się Żylińskimi
Mordasami, a z których rozrodzone potomstwo po różnych prowincyach Xięstwa
Litewskiego rozsiedliło się, a mianowicie Jerzy Michałowicz Mordas Żyliński,
wzięty od dziś wywodzących się za protoplastę, mając po antecesorach swoich
majętność dziedziczną Sipowicze zwaną, w powiecie kowieńskim położoną, po
zejściu z tego świata Matysa, syna swego, wnukowi Bartłomiejowi Matysowiczowi
Mordasowi Żylińskiemu tęż majętność Sipowicze prawem donacyjnym (1627)
zapisał...
Bartłomiej zaś
Mordas Żyliński, otrzymawszy od dziada swego Jerzego wspomnionych dóbr Sipowicz,
wyprzedał one urodzonym Songinom (1666)...
Z tego Bartłomieja
Mordasa Żylińskiego urodzeni zostali dwaj synowie, Jan i Franciszek... Z tych
to synów Bartłomieja Franciszek possydował majętność Iszławie i spłodził syna
Jana... Ten zaś w pożyciu małżeńskim spłodził synów trzech Antoniego, Michała i
Tadeusza... Tenże Tadeusz Mordas Żyliński possydował prawem zastawnym od
starościny mińskiej Brzostowskiej majętność Hracze od roku 1794 w powiecie
oszmiańskim... Przed ostatnim zaś rozbiorem Kraju Polskiego zasiadał w Komissyi
Centralnej i był razem komendantem wojska, przez co za gorliwość ku dobru
Ojczyzny lękając się prześladowania nieprzyjaciół, emigrował i przez lat
dziewięć w Królestwie Pruskim przebywał, aż póki za wstąpieniem na tron
Najjaśniejszego Cesarza Aleksandra I amnestya nie pozwoliła powrotu do Kraju...
Drugi syn
Bartłomieja, a brat Franciszka, Jan Mordas Żyliński miał syna Krzysztofa (ur.
3.V.1706), który mając wieczystą majętność w okolicy Sipowiczach, wysprzedał
oną (1746) Montwiłowi i zostawił po sobie dwóch synów, Barnabę, już
nieżyjącego, i Teofila...
Z tych Barnaba
Mordas miał possessyą ziemską w okolicy Nowikach, po zejściu którego
bezpotomnie brat jego Teofil, jako prawy sukcessor, po nim odziedziczył”...
Na fundamencie
licznych złożonych dokumentów heroldia wileńska w 1819 roku uznała Tadeusza z
synem Aleksandrem i Teofila, także z synem Aleksandrem, Mordasów „za rodowitą i
starożytną szlachtę polską”, wnosząc ich imiona do pierwszej części Ksiąg
Szlachty Guberni Litewsko-Wileńskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
1547, s. 29-30).
* * *
Przodkiem
rosyjskich Żylińskich był Piotr Żyliński,
który miał nadane przez Władysława IV, króla polskiego, dobra ziemskie na
Smoleńszczyźnie, ale w 1656 roku przyjął poddaństwo moskiewskie i przeszedł na
prawosławie. Jego liczni potomkowie w dalszych pokoleniach byli odnotowywani w
księgach genealogicznych guberni Smoleńskiej, Saratowskiej, Penzeńskiej i in.
* * *
Z tego rodu
wyszedł długi szereg osób o wybitnych walorach intelektualnych.
Tak np. Jan Stanisław Żyliński (1795-1860) był
znanym w swoim czasie kompozytorem. Studiował w Wiedniu pod kierunkiem L. van
Beethovena, Kauera, Saliery’ego. Później stworzył szereg dzieł orkiestrowych do
słów F. Schillera, Stabat Mater, Te Deum, symfonię, kilka marszy, dwie
msze, szereg utworów instrumentalnych.
* * *
Arvids Żilinskis
(1905-1993) był wybitnym kompozytorem, pianistą i pedagogiem łotewskim. Od 1927
pełnił funkcje profesora Konserwatorium Narodowego w Rydze, od 1937 –
Łotewskiej Akademii Muzyki. Napisał około 800 dzieł, w tym opery Złoty koń, Wiej, wietrzyku!, szereg operetek i baletów dla dzieci. W 1967
laureat Nagrody Państwowej Łotwy.
Stanisław Żyliński
Ten słynny geodeta
urodził się w 1838 roku w mieście Tambowie.
Ukończył studia na
wydziale matematycznym Uniwersytetu Moskiewskiego; rok zaś 1859 spędził jako
słuchacz Szkoły Artylerii. W 1860 uzyskał szlify oficerskie i został słuchaczem
Michajłowskiej Akademii Artyleryjskiej, którą ukończył w 1862 roku. Od 1865
roku pełnił funkcje oficera oddziału geodezji Sztabu Generalnego Rosji. W 1868
mianowany naczelnikiem wydziału topograficznego Turkiestańskiego Okręgu
Wojskowego i ponad trzydzieści lat pracował na tym stanowisku.
Zrealizował
ogromne pod względem zasięgu badania topograficzne, astronomiczne,
mineralogiczne, meteorologiczne w Dolinie Fergany, na Pamirze i innych terenach
Azji Środkowej.
Podał się do
dymisji w 1900 roku.
Józef Żyliński
Zasłużony
geodezysta Józef Hipolitowicz Żyliński urodził się w 1834 roku. Po ukończeniu
Instytutu Inżynierów Komunikacji pracował zawodowo w Mikołajewskiej Akademii
Sztabu Generalnego oraz w Obserwatorium Pułkowskim. W 1860 roku został
oddelegowany na Białoruś, do guberni Mińskiej i Mohylewskiej w celu
przeprowadzenia pomiarów triangulacyjnych. Przez ponad dwadzieścia lat (od
1874) głównym terenem prac generała Józefa Żylińskiego było Polesie, błotnista
kraina na pograniczu Polski, Ukrainy i Białorusi.
„Polesie – jak pisze Norman Davies (God’s Playground. A History of Poland,
t. 1, s. 29, Oxford 1988) – was a province where the time stood still. Swamps
mingled with oak groves and lush meadows. Social and economic development was
as slow as the current of the Pripet”... Było tak przez wiele stuleci, jeszcze w XIX
wieku Władysław Syrokomla w powieści Ułas
odnotowywał:
„Smutny
kraju Polesia! Znajomyś mi nieco;
Mglisto
twoje wspomnienia z dzieciństwa mi świecą;
Snują
mi się niekiedy, jakby senne mary,
Nieprzemierzone
okiem trzęsawisk obszary,
Lasy
ciemne i gęste, jak gdyby jaskinie,
Rzeka,
co między łozą a sitowiem płynie,
Uprzykrzonych
owadów drużyna skrzydlata,
I
zielony motylek, co nad wodą lata,
I ta
cisza powietrzna, rzadko przerywana
Ostrym
krzykiem żurawia, klekotem bociana,
Albo
pluchaniem czółna po spokojnej fali,
Kiedy
rybak z więcierzem przemknie się w oddali.
(...).
Tu,
zasłonięci lasem i oblani wodą,
Z
pokoleń w pokolenia ludzie wiek swój wiodą;
Żaden
nowy obyczaj, żaden wymysł świeży
Nie
przemienił ich mowy, ni kształtów odzieży;
Żaden
nowy duch wieku nie przyłożył ręki,
By
zmienić bicie serca albo takt piosenki.
Jak
przed wieki nosiły słowiańskie narody,
Takie
noszą sukmany, takie same brody,
Takie
same siekiery, któremi dąb walą,
Takie
same cerkiewki, w których Boga chwalą,
Tak
samo ich posila miód, jagła i ryba,
Nic
tutaj nie przybyło – trochę nędzy chyba.
(...).
Tajemny
jakiś urok w mych oczach obwiewa
Żółte
Polesia piaski i ponure drzewa,
Czarne
podarte chatki na piasku lub mszarze,
Słomą
kryte cerkiewki i wiejskie cmentarze,
Ozdobione
jedliną lub sosną pochyłą,
Gdzie
sterczy mała chatka nad każdą mogiłą,
Gdzie
w spokojnej mogile pomieszał się społem
Stary
popiół pradziada z prawnuka popiołem.”
W takimże stylu
pisali wówczas o tej prowincji dawnego W. Ks. Litewskiego inni polscy pisarze.
„Jeśli
jaki kraj cichy, jeśli jaki spokojny, to Polesie nasze. Kiedy przez którą wieś
gościniec pocztowy nie idzie albo trakt kupiecki, to prócz pospolitego odgłosu
wsi, który jest jakby jej oddechem, nic nie słychać obcego, nic nie widać
cudzego. Wszystkie świty jednakowo siwe, wszystkie chustki jednakowo białe i
sosny jednakowo zielone, i chaty jednakowo niskie i nieforemne, i ten sam
zawsze dym czarny ponad ich dymnikami się wzbija. Jednakże jak dwóch liści
jednakowych na krzaku, tak dwóch wiosek zupełnie jednakowych na Polesiu nie
znajdziesz; tam cerkiew wyższa z ciemnymi galeriami dokoła, tam las gęstszy,
tam chat więcej – wszystkie podobne jak siostry rodzone, a dwóch nie ma
jednakowych zupełnie, jak dwóch twarzy ludzkich”. – Tym opisem sielankowej
monotonii rozpoczyna Józef Ignacy Kraszewski swą powieść o nieszczęśliwej
miłości Ulana. Obraz realistyczny.
I oto
w tej zapadłej, jakby zapomnianej przez Boga i człowieka, krainie przyszło
generałowi J. Żylińskiemu torować drogę pierwszym krokom cywilizacji, za
osuszaniem bowiem ogromnych trzęsawisk szedł rozwój rolnictwa, hodowli,
budownictwa, transportu, energetyki.
Ilustrowana
encyklopedia Trzaski, Everta i Michalskiego (t. 5, s. 1237) podaje: „Żyliński
Józef, inżynier polski w służbie rosyjskiej. 1873-78 na czele komisji
przeznaczonej do osuszenia błot poleskich, osuszył 2,5 mln hektarów trzęsawisk
i nieużytków, potem kierownik triangulacji w lubelskiem; napisał Oczerk rabot zapadnoj ekspedicji po
osuszeniju bołot (2 tomy, 1899).”
Wydał
zresztą także Oczerk rabot ekspiedicji po
oroszeniju na jugie Rossii i Kawkazie (Petersburg 1892); Oczerk osuszytielnych rabot w Polesje k 1883
godu (Petersburg 1909).
Przez
szereg lat generał pełnił funkcje kierownika wydziału triangulacji tzw.
Zachodniego Obszaru Przygranicznego. Pracował mądrze i ofiarnie, ale mimo to w
pewnym momencie stał się przedmiotem ataków ze strony prasy rosyjskiej, która
pisała, że on „wsławił” się m.in. tym, że będąc właścicielem ogromnych, ale
zabłoconych terenów na Polesiu, wykorzystał dla ich osuszenia podwładnych mu
specjalistów, oficerów rosyjskich służb topograficznych. Według tej logiki,
musiał widocznie generał osuszać wszystkie tereny prócz własnych, przedtem
oczywiście wprowadzając korekty do planu generalnego tych zakrojonych na
ogromną skalę robót, zatwierdzonego przez cesarza Rosji. Ponieważ jednak tak
absurdalne zachowanie nie wchodziło w rachubę, a na Polesiu poddawano
systematycznej melioracji rozległe połacie terenów błotnistych, rzeczywiście
osuszono też część ziem stanowiących własność generała J. Żylińskiego.
Na
początku XX wieku do dyspozycji kierownika wydziału triangulacji przydzielono
Bazylego Witkowskiego (patrz o nim powyżej tekst „Witkowski”).
Żyliński
bardzo serdecznie spotkał młodego oficera-geodetę i już przy pierwszym
spotkaniu dał do zrozumienia, że ze względu na wiek zamierza wkrótce wycofać
się ze służby, a na swym miejscu chętnie widziałby właśnie swego młodego
gościa. „Żyliński wywarł na mnie wręcz czarujące wrażenie” – wspominał po
latach Witkowski, który, niestety, nie ustrzegł się też paru bardzo
niesprawiedliwych wypowiedzi o starym generale, powtarzając po prostu złośliwe
plotki rosyjskich oficerów, którzy nie lubili Żylińskiego za demonstracyjnie
deklarowaną na każdym kroku polskość.
Józef
Żyliński był żonaty z Antoniną Jaksą-Bykowską, posiadał m.in. dobra Mędryki w
powiecie oszmiańskim. (N. Szaposznikow, Heraldica,
t. 1, s. 201, Petersburg 1900).
Polonia
rosyjska i rodacy w Kraju wysoko cenili walory intelektualne i postawę życiową
generała, który nie tylko nigdy się nie krył z polskością, lecz przeciwnie,
udzielał się, na ile pozwalały okoliczności, na polu aktywności narodowej.
Czasopismo
„Świat” (lipiec 1908) pisało: „Jedną z osób wielce wybitnych i zasłużonych śród
grona działaczów, uczestników XI kongresu nawigacyjnego w Petersburgu jest
Polak generał-lejtnant Józef Żyliński, dyrektor departamentu melioracji przy
ministerium rolnictwa, człowiek niezmierzonych zasług na polu osuszania błot i
irygacji obszarów Cesarstwa i Litwy. Jemu Pińszczyzna zawdzięcza racjonalne
osuszenie błot i użyźnienie, a całe obszary Rosji i Syberii – sieć tysiącznych
kanałów, irygacji i robót hydrotechnicznych.
Przewodnicząc
w I sekcji (nawigacja wewnętrzna) obecnego kongresu, na posiedzeniu w dniu 17
czerwca generał Żyliński w mowie wstępnej, wygłoszonej po francusku,
przedstawił obraz prac dokonanych, postępy rolnictwa z niemi związane, warunki
i plany przyszłej melioracji, na skutek czego p. Dabat, dyrektor hydrauliki
francuskiej, podnosząc zasługi generała Żylińskiego, powołał kongres do
wyrażenia mu zbiorowego uznania.
Generał
Żyliński udaje się wraz z członkami zagranicznymi kongresu na Wołyń dla
okazania im robót i właściwości hydraulicznych kraju. Uznanie, jakim
powszechnie otoczony jest głośny inżynier polski, odpowiada w zupełności jego
zasłudze i pracy niestrudzonej, w której nie ustaje pomimo 70 z górą lat wieku,
na wysokim swym stanowisku.
Generał
Żyliński jest przy tym dobrym i szczerym Polakiem, tudzież gorliwym katolikiem,
otacza opieką polskich inżynierów w Cesarstwie, których wypromował całą liczną
jakby rodzinę, powołując ich do mnogich a żyznych prac swoich”.
* * *
Spośród
innych reprezentantów tego rodu w Rosji warto wspomnieć niezbyt fortunnego
generała Jakowa Żylińskiego
(1853-1918), o którym A. Łukomski pisał, iż „był to doświadczony pracownik
sztabu, który dosłużył się od najniższych rang do dowódcy korpusu włącznie”.
Był absolwentem (1883) Akademii Sztabu Generalnego. Pełnił szereg kierowniczych
funkcji w armii Cesarstwa Rosyjskiego, w latach 1911-1914 stał na czele jej
Sztabu Generalnego.
W
początkowym etapie wojny z Niemcami w sierpniu 1914 roku nie potrafił zapobiec
porażce wojsk rosyjskich. Odwołany z frontu, w latach 1915-1916 pełnił funkcje
przedstawiciela sztabu rosyjskiego w Paryżu. Zginął z rąk bolszewików na
południu Rosji, dokładna data śmierci nie jest znana.
* * *
Profesor
Kazimierz Żyliński był zasłużonym
inżynierem w dziedzinie okrętnictwa, wydał m.in. książki: Tiepłoizolacija korpusa sudna (Leningrad 1958); Sudowaja tiepłoizolacija (Leningrad
1962, drugie wydanie); Sprawocznik po
sudowoj tiepłoizolacji (Leningrad 1963).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz