Rozdział II
NA FRONTACH
II WOJNY ŚWIATOWEJ
Nikt nie jest tak nierozumny, żeby wybierał
wojnę zamiast pokoju: bo w pokoju synowie grzebią swych ojców, w wojnie zaś – ojcowie
swych synów.
Krezus
Stado baranów dowodzone przez lwa
więcej jest warte niż stado lwów
dowodzone przez barana.
Napoleon
I Bonaparte
WSTĘP
Tom drugi tej
książki został w całości poświęcony wydarzeniom na frontach drugiej wojny
światowej. Obok biografii odnośnych osób i rozważań o charakterze ogólniejszym
włączyliśmy w jego skład obszerne fragmenty wspomnień wybitnych żołnierzy,
którzy brali bezpośredni udział w tej wojnie, jak np. Rokossowskiego,
Mansteina, Popławskiego, Malinowskiego, Jakubowskiego (o tym ostatnim dowódcy
można znaleźć interesujące informacje w książce: Jan Ciechanowicz, Z rodu polskiego, t. 2, s. 177-198. Wyd.
WSP w Rzeszowie 1999).
Ale obok tych
reminiscencji zamieściliśmy również fragmenty wspomnień tak znakomitych
żołnierzy jak Heinz Guderian, Franz Halder, Albert Kesselring, Wilhelm Keitel,
którzy, choć nie są bohaterami naszej książki, umożliwiają czytelnikowi jakby
bezpośredni wgląd w dawno minione wydarzenia i pozwalają odczuć konkretnie i
jakby „na żywo” zgrozę oraz piękno tytanicznych zmagań frontowych, owo
imponujące starcie inteligencji i charakterów, w którym decydowała się
przyszłość Europy i świata. Niestety, musieliśmy w większości pominąć dostępne
wspomnienia generałów radzieckich ze względu na tychże tekstów „niestrawność”.
Pisane w okresie sprzed 1990 roku noszą na sobie niezatarte piętno sowieckiej
cenzury partyjnej, która tak je kaleczyła i „opracowywała”, że normalny
człowiek po prostu nie może tego czytać, a „redagowanie” tych wspomnień na nowo
nie wydawało się nam ani celowe, ani z etycznego punktu widzenia dopuszczalne.
Wypada jeszcze
naszego czytelnika ostrzec, że wspomnienia dowódców hitlerowskich poniżej dość
obficie cytowane, choć są niewątpliwie rzetelne, bywają też nieraz stronnicze
(choć w bardzo umiarkowany i kulturalny sposób), dlatego również je trzeba
odbierać ostrożnie i konfrontować z naszymi do nich komentarzami i
wyjaśnieniami.
Niniejszy tom
zawiera również szereg ogólniejszych idei i obserwacji
filozoficzno-psychologicznych dotyczących wojny jako takiej, jej roli w
dziejach państw i narodów.
NIEMCY
Erich
von Lewinski (Manstein)
Niemcy są
najlepszymi żołnierzami świata, a to zarówno jeśli chodzi o inteligencję i siłę
charakteru dowódców, jak i o zręczność, wierność i męstwo zwykłych wojowników.
Wojaczkę ma ten naród niejako we krwi: „Indem
wir Krieg sagen, meinen wir, und dies mag im unergründlichsten deutschen Wesen
beschlossen sein und beschlossen bleiben, auch Kultur” (Joseph Goebbels).
Tym ciekawszy jest fakt, że wśród najwybitniejszych generałów niemieckich
niemało było wybitnych indywidualności o polskim rodowodzie, że wymienimy tu
przykładowo tylko takie nazwiska jak Prittwitz, Brauchitsch, Model, Blaskowitz,
Wilamowitz, Radetzky. Jednym z najznakomitszych w tej plejadzie był Erich von
Manstein.
Ten wybitny
dowódca wojskowy, feldmarszałek wojsk III Rzeszy, pochodził z dawnej szlacheckiej
rodziny polskiej, pieczętującej się herbem Brochwicz III, tej samej, z której
się wywodził polski generał Lewiński, dowódca antyfaszystowskiego ugrupowania „Gryf
Pomorski”. Został jednak wychowany przez wuja Georga von Mansteina (1844-1913)
w patriotycznym duchu prusko-niemieckim. Lewińscy byli jednak starożytną
szlachtą polską.
W księgach sądu
żagarskiego na Żmudzi z XVII wieku widzimy m.in. następujący wpis: „Anno 1693 die 10 martii, z Jodek. Agitowała
się sprawa poddanego ekonomicznego traktu żagorskiego, wójtowstwa pana Józefa
Pajszewicza, ze wsi Jodejków, na imię Józefa Birżula, jako aktora z jednej, a z
różnych siół Urbanem Bogdanowiczem, Gabryelem Ginkiewiczem, Hrehorym
Andruszkiewiczem, Pawłem Szkierem, Kazimierzem Mażakiem, Augustynem Stankiewiczem,
Symonem Garniem z drugiej strony, pozwanemi. Jako na dniu niniejszym stanąwszy
aktor Birżulis proponował swoją rzecz, że citati przyjachawszy do domu aktora,
nie wiedzieć na jaką potrzebę wzięli pieniędzy rękodajnej sumy talarów bitych
15 i uprosiwszy pana wójta Wisztaka na ten czas będącego do napisania karty,
dali na się obligacyją, z której patuit, że wzięli pomienioną sumę, a
dotychczas nie uiścili się. Tę swoją propozycyją proponowawszy, aby ta suma od
pozwanych oddana była i interes przy tym od lat 6 był wrócony, prosił i
domawiał się.
E converso stawając citati znali się dobrowolnie,
że wzięli, ale nie na swą potrzebę, jeno imieniem całego wójtowstwa pożyczyli i
pokładali regestr ekspensowy, co wydali w potrzebie całego wójtowstwa, na większą
sumę niżeli te 15 talarów. Takową replikę dawszy, od impetycyi aktora
uwolnienia żądali, a aktorowi forum do wójtowstwa pozwalali.
A tak ja, urząd, obostronnej kontrowersyi
przesłuchawszy i onę dobrze wyrozumiawszy, ponieważ dobrowolnie znali się do sumy
pożyczonej i nie negowali, ale onę mimo wiadomość wójtowstwa stracili i na
swoje własne prywaty suplikując obrócili, tedy nakazałem, aby od daty
niniejszej wyż pomienieni imieniami i przezwiskami mężowie za niedziel 2
wypłacili talarów bitych 15 Józefowi Birżulowi i ekspensu prawnego, jako
praetendit aktor, na złotych 15 w tej sprawie łożonego oddali. Sin secus nie
wypłacą, odprawę z dóbr onych deklarowałem, a luboby według wyrażenia w
obligacyi, że się podpisał pan Stanisław Wisztak wójt bywszy, po nim sukcesor
onego Antoni Lewiński płacić powinien byłby i dokładać się należałby, jednak iż
zaszedł areszt skarbowy na dom cały do kalkulacyi, tedy tym pozwanym salvum ius
na potym zachowałem jako do całego wójtowstwa, tak do Antoniego Lewińskiego, z
którym wolno agere po skończonych rachunkach skarbowych. Którym to dekretem
obie stronie kontentowały się. Co jako się agitowała sprawa, jest do ksiąg
inserowana, stronie zaś potrzebującej ekstraktem wydano, anno et die, ut supra.” (Żagares dvaro teismo knygos, Vilnius
2003, s. 168).
Heraldyk polski
Adam Boniecki bardzo obszernie informuje w swym herbarzu (t. 14, s. 203-207) o
różnych rodzinach nazwiska Lewiński i ich odgałęzieniach. I tak pisze: „Lewińscy h.
własnego, zwanego Brochwiczem 3-cim z Lewina na Kaszubach, w powiecie
mirachowskim, używali przydomków: Bach, von der Bass i Royk.
Piotr
z Lewina, otrzymał 1382 r. od W. Mistrza Lezienko pod Żukowem. Jan, syn Jakóba
z Lewina, 1434 r. student Uniwersytetu Krakowskiego. Piotr, zwany Lewin,
dziedzic na Krzyszynie (Krzesznie), obecny w Strzelnie 1436 r. Paweł, sędzia
ziemski mirachowski, Wojciech i Jakób Lewińscy, dziedzice Lewina 1526 r. Maciej
został sędzią ziemskim mirachowskim 1592 roku. Matjasz Royk Lewiński 1605 r.
Jan, czynny w sprawie Jeżewskich 1718
r. w Skarszewie. Władysław, chorąży dragonów wojsk koronnych 1726 r. Antoni,
poseł powiatu tczewskiego, Franciszek, chorąży królewski i Marcin, burgrabia
lemborski i bytowski, posłowie pomorscy, podpisali elekcję Leszczyńskiego 1733
roku. Dwóch Antonich, trzech Janów, dwóch Marcinów, dwóch Michałów, dwóch
Stanisławów i Władysław, podpisali manifest za Augustem III-cim. Prawdopodobnie
podpisy tych samych osób położone po dwa razy, pewno nawet nie przez nich
samych.
Marcin, burgrabia i regent grodzki
lemborski i bytowski, i Jerzy, świadczą 1740 r. Joanna von der Bass Lewińską,
zamężna Wiecka 1749 r.
Michał, podstoli trembowelski, dziedzic
Tuszyn, w powiecie świeckim, 1749 r. Syn jego Michał sprzedał te dobra 1796 r.
Józefowi Jeziorkowskiemu. Jan, sędzia lemborski i Dzięcielski, zastawili 1750
r. Lewino Norbertankom w Żukowie. Franciszek, Jan, Wojciech, Ignacy i Józef, z
województwem pomorskim, podpisali elekcję Stanisława Augusta.
Antoni, syn Marcina i Cecylji z
Wolffów, 1-o v. Dzięcielskiej, 2-o v. Cząstkowskiej, proboszcz inowrocławski i
kanonik kujawski 1800 roku, kanonik gnieźnieński 1812 r., umarł 1819 r.
Franciszek Ignacy, brat przyrodni
biskupa Feliksa, ur. 1783 r., został księdzem 1806 r., dziekan katedralny
podlaski 1818 r., obrany przez brata sufraganem 1825 r., prekanonizowany na
biskupstwo eleuteropolitański 1826 r., proboszcz łosicki, umarł 1854 r. w Zakrzu.”...etc.
„Lewińscy h. Lewart przydomku
Segedyńczyk v. Sygidyńczyk. Ksiądz Stefan Lewiński, kanclerz katedralny
włodzimierski, otrzymał na sejmie 1775 r. szlachectwo. Dyplom nobilitacyjny
wydano mu 1780 r., ale herb opisany nie jest Lewartem, bo przedstawia lwa
wspiętego bez korony z rogiem jelenim w łapie.
Nie zadowoliła ta nobilitacja księdza
Stefana i razem z braćmi: Janem, Andrzejem i Szymonem, urodzonym 1757 r.
uzyskawszy od szlachty halickiej świadectwo, że są znaną szlachtą,
wylegitymowali się ze szlachectwa jako synowie Jakóba i Marjanny Lewczyńskiej,
wnukowie Konstantego i zaślubionej 1701 r. Zofji de Morele Azerkiewiczównej, a
prawnukowie Jakóba i Teresy z Uhernickich, 1-o v. Kniehinickiej, z przydomkiem
Segedyńczyk i h. Lewart, w sądzie ziemskim lwowskim 1783 r”... etc.
„Lewińscy h. Pomian. Jakóba i Barbary z
Jaczymirskich córka Marjanna, wdowa po Aleksandrze Kozłowskim 1719 r. Nikodem i
Tadeusz, synowie Piotra i Heleny Korczyńskiej, wnukowie Stanisława i Konstancji
Nahoreckiej, wywiedli się ze szlachectwa 1788 r., w Wydziale Stanów
galicyjskich.
Tadeusz z żoną, Katarzyną z
Brodowiczów, obierał 1828 r. w Myszkowcach plenipotentów. Jego synem był
zapewne Stanisław, zamieszkały w Berdyczowie 1861 r. Ignacy, z żoną Elżbietą,
nabyli 1817 r. folwark Czaplak, o co proces we Lwowie. Rozalja, żona Wincentego
Bojarskiego 1818 roku”... etc.
„Lewińscy h. Sas. Jan Lewiński
otrzymał 1697 r. po Łużeckim dwa półłanki w Łużku, a wraz z żoną, Marjanną
Łużecką 1701 r. konsens na cesję tychże.
Stefan, Jan i Jerzy, bracia, obierali
1782 r. plenipotentów w Przemyślu. Jan jest potem pisarzem poczty, a Jerzy 1810
r. plebanem w Baczynie. Stefan v. Szczepan, dziedzic części w Łużku, syn
Bazylego i Anastazji Koblańskiej, wnuk Jana i Anny Sieleckiej, wylegitymował
się ze szlachectwa 1782 roku, w sądzie grodzkim przemyskim i umarł 1810 r.
plebanem grec.-katol. w Trzciance. Dzieci jego, urodzone ż Anny
Jarosiewiczównej z Łomny: Marja za ks. Danielem Kałużniackim 1804 r.; Pelagja
za ks. Michałem Towarnickim; Juljanna zmarła 1802 roku; Prakseda, Anna, Paweł,
urodź. 1786 roku i Jan, urodź. 1804 roku”...etc.
Także
Lewińscy siedzący w Wielkim Księstwie Litewskim i znacznie w nim rozgałęzieni,
szczególnie w powiecie wileńskim, pieczętowali się herbami: Brochwicz III, Lew,
Lewart, Pomian, Sas. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie,
f. 391, z. 9, nr 2052; f. 391, z. 6, nr 110, 707, 1623).
* * *
Poważne niemieckie
źródła biograficzne z reguły informują o stryju i o ojcu Ericha von Mansteina.
Pierwszy z nich, Alfred von Lewinski urodził się w mieście Münster w Westfalii
14 stycznia 1831 roku. W 1848 wstąpił do 9 Regimentu Piechoty; ze względu na
energię i wrodzone uzdolnienia już po roku awansowany do rangi porucznika. W
latach 1853-1856 studiował w Akademii Wojskowej (Allgemeine Kriegsakademie). W
1864 brał udział w wojnie przeciwko Danii, bezpośrednio walcząc w kilku
decydujących bitwach tej kampanii. Po wojnie został adiutantem dowództwa 3
Korpusu Armijnego, a następnie pod dowództwem księcia Fryderyka Karola
uczestniczył w wojnie przeciwko Austrii. W 1867 przeniesiony do sztabu
generalnego w randze majora i w tej jakości walczył przeciwko Francji w bitwach
pod Metz i nad Loarą. W 1872 awansowany na pułkownika objął kierownictwo sztabu
9 Korpusu Armijnego. Od 1880 dowodził 9 Brygadą Piechoty w randze
generał-majora. W 1889 objął funkcje gubernatora Strasburgu; w 1890 awansowany
do rangi generała piechoty. W 1892 roku podał się do dymisji ze względu na
ciężką chorobę oczu i resztę życia spędził w Gorlicach.
Jego brat Edward
Juliusz Ludwik von Lewinski urodził się 22 lutego 1829 roku w Münster. Ukończył
tamże gimnazjum i zaciągnął się do wojska pruskiego. Od 1848 porucznik
Gwardyjskiej Brygady Artylerii. W 1864 brał udział w wojnie przeciwko Danii na
stanowisku dowódcy gwardyjskiej kompanii oblężniczej. Podobnie jak brat
wyróżnił się tu osobistą odwagą i talentem przywódczym. Podczas wojny z Austrią
w 1866 roku znajdował się w sztabie 1 Armii; awansowany na majora. Podczas
wojny z Francją pełnił obowiązki głównego kwatermistrza Armii Południe, biorąc
udział w bitwach pod Colombey-Nouvilly, Gravelotte, Metz, Amiens, Hallue,
Pontarlier. Od 1871 był szefem sztabu generalnego 9 Armii. W 1877 pełnił
funkcje dowódcy 2 Brygady Artylerii Polowej, a od 1884 (już w randze
generał-majora) głównego inspektora artylerii polowej Prus. W 1890 mianowany na
generała artylerii.
Erich von Lewinski
urodził się 24 listopada 1887 roku w Berlinie jako dziesiąte z rzędu dziecko
już prawie 60-letniego generała Edwarda von Lewinskiego i piąte dziecko jego
drugiej żony Heleny von Sperling. Zarówno po mieczu, jak i po kądzieli, w
rodzinie istniała długa, wielopokoleniowa tradycja wojskowa. Po chrzcie
chłopczyk został zaadoptowany przez majora (później generała) Georga von
Mansteina, który nie miał dzieci w stadle z siostrą matki Ericha. Po kilkunastu
latach na mocy specjalnej uchwały Rady Ministrów Rzeszy Niemieckiej młody
człowiek uzyskał nowy herb i zaczął używać podwójnego nazwiska „von Lewinski
genannt von Manstein”, które w okresie późniejszym zredukowało się do „von
Manstein” i jako takie weszło do historii wojskowości powszechnej.
Całe dzieciństwo
Ericha minęło w garnizonach wojskowych Rudolstadtu i Schwerinu, w których
służył jego wujek czyli przybrany ojciec. Gimnazjum protestanckie (1894-1899)
kończył w alzackim Strasburgu; następnie zaś uczył się w korpusach kadetów w
Plön i Berlinie. Wspominał ten okres z sentymentem jako najważniejsze lata
swego życia, kiedy to przejął się do głębi duszy takimi wartościami jak honor,
twardość ducha, siła woli, duma, obowiązkowość, posłuszeństwo, koleżeńska
lojalność.
Czynną służbę
wojskową rozpoczął w 1906 roku jako podchorąży elitarnego 3 Spieszonego Pułku
Gwardii, stacjonującego w Berlinie, a złożonego prawie wyłącznie z młodzieży
arystokratycznej i szlacheckiej. W tym pułku służyli w swoim czasie m.in.
słynni dowódcy, feldmarszałkowie von Beneckendorf i Paul von Hindenburg.
W styczniu 1907
roku Erich von Manstein został mianowany na podporucznika, po dalszych czterech
latach objął funkcje adiutanta batalionu strzelców.
W 1914 roku
ukończył Akademię Wojskową, a początek pierwszej wojny światowej zastał go na
stanowisku adiutanta 2 Pułku Rezerwowego Gwardii. Od początku wziął udział w
bitwach frontowych na terenie Polski, w listopadzie 1914 został ranny. Od lata
1915 w randze kapitana służył początkowo oficerem łącznikowym, a następnie
sztabowym w armii generałów von Gallwitza i von Belowa. Tutaj też nabrał wiele
wiedzy i doświadczenia, jeśli chodzi o planowanie i prowadzenie działań
bojowych.
W 1918 roku
Manstein kończył wojnę we Francji, m.in. walcząc pod Reims i Sedanem.
Od 1919 służył w
Reichswehrze, systematycznie awansując i nabierając coraz większego autorytetu
jako specjalista w dziedzinie taktyki i historii wojen. Służył m.in. we
Wrocławiu, Angermünde, Berlinie, Kołobrzegu, Dreźnie. W lutym 1934 roku
awansował na pułkownika i został powołany na szefa sztabu III Okręgu Wojskowego
w Berlinie.
W latach 1935-1938
pełnił funkcje szefa Zarządu Operacyjnego oraz pierwszego nadkwatermistrza
Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych, na tych stanowiskach ze wszech miar popierał
rozbudowę wojsk pancernych i ciężkiej artylerii. Od 1938 miał rangę
generała-lejtnanta.
Brał czynny udział
w zajęciu Czechosłowacji (szef sztabu armii feldmarszałka Wilhelma Rittera von
Leeba) oraz w ataku na Polskę (szef sztabu grupy armii „Południe” generała
Gerda von Rundstedta).
W okresie
1939-1940 był szefem sztabu grupy armii „Południe”, a potem grupy armii „A”
dokonującej podboju Francji. Od 1940 General der Infanterie.
Opracowany przez
Mansteina i Franza Haldera plan „Rot” (Czerwony) zakładał wojnę błyskawiczną i
pokonanie Francji w ciągu paru miesięcy. Okazało się, że można było tego dokonać
dwa razy szybciej. I Manstein tego dokonał. Gdyby mu Hitler nie przeszkodził,
Anglicy nie mieliby zresztą szans na ewakuację z Dunkierki 370-tysięcznego
korpusu ekspedycyjnego. Führer bowiem wciąż się łudził, że Brytyjczycy – jako
Germanowie – są naturalnymi sprzymierzeńcami Niemców. Celowo więc oszczędził im
klęski powstrzymując natarcie na 48 godzin. Za zwycięstwo nad Francją Manstein
został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Krzyża Żelaznego.
Fritz Erich von
Manstein podczas wojny z ZSRR miał rangę generała-feldmarszałka i dowodził
szeregiem armii i ugrupowań niemieckich na froncie wschodnim, odnosząc szereg
błyskotliwych zwycięstw w początkowej fazie tej wielkiej wojny. W czerwcu 1941
roku, podczas ataku Niemiec na Związek Sowiecki, dowodził początkowo 56
Korpusem Pancernym, biorącym udział w natarciu na Leningrad z kierunku Prus
Wschodnich.
Od września 1941
do lipca 1942 dowodził 11 Armią podczas szturmu na Krym i Sewastopol. W lipcu
1942 otrzymał rangę generała-feldmarszałka za liczne zwycięstwa nad wojskami
radzieckimi, m.in. zniszczenie dużego desantu sowieckiego pod Kerczem i
skuteczną obronę Krymu przed kontratakami przeciwnika. Dowódcy rosyjscy uważali
go za najlepszego generała wojsk niemieckich. Marszałek ZSRR R. Malinowski
m.in. pisał w swych wspomnieniach: „Uważaliśmy
znienawidzonego przez nas Ericha von Mansteina za naszego najbardziej
niebezpiecznego przeciwnika. Jego umiejętności techniczne, okazywane także we
wszystkich wymuszonych sytuacjach, nie miały równych sobie. Sprawy być może
potoczyłyby się dla nas marnie, gdyby wszyscy generałowi Wehrmachtu posiadali
jego format”... Jesienią 1941 roku, gdy Manstein brał Krym, rozpierzchły bez
stawiania oporu trzy dywizje złożone z mieszkańców tego półwyspu; a na tzw. Zachodniej
Ukrainie pouciekali bez walki do domu tamtejsi Ukraińcy i Polacy zmobilizowani do
Armii Czerwonej. Jaki taki opór stawiały tylko terrorystyczne dywizje NKWD złożone
z reprezentantów Kaukazu (Czeczeńcy, Ormianie, Dagowie, Azerowie, Żydzi).
Jedną z
charakterystycznych cech Mansteina jako dowódcy była instynktowna umiejętność
odgadywania zamiarów przeciwnika i wciągania go do rozmaitych pułapek, a jeśli
trzeba, zręcznego unikania kontaktu bojowego. Jest to wielki dar dowódcy, o
którym ongiś Epaminondas miał powiedzieć: „Nic
nie przynosi wodzowi większej korzyści i nic bardziej nie jest mu potrzebne,
jak umiejętność odgadywania zamiarów i postanowień nieprzyjaciela”. Pozwala
to na uniknięcie wielu niebezpieczeństw i na odnoszenie wielu sukcesów.
Od sierpnia 1942
Manstein ponownie kierował działaniami bojowymi wojsk niemieckich pod
Leningradem. Wówczas też feldmarszałek i jego rodzina przeżyli ogromną
tragedię, gdyż na Froncie Leningradzkim poległ najstarszy syn Mansteina Gero. W
Straconych zwycięstwach ojciec
wspomina o tym wydarzeniu po żołniersku powściągliwie, lecz nie mniej boleśnie:
„W ostatnich
dniach pobytu przed Leningradem zaszło wydarzenie, będące najcięższym ciosem,
które dotknęło w tej wojnie moją ukochaną żonę, mnie samego i osobiście nasze
dzieci: śmierć naszego najstarszego syna Gero. Zmarł on w dniu 29 października
będąc podporucznikiem w 51. pułku grenadierów pancernych, w mojej starej 18.
dywizji, ponosząc śmierć za nasze ukochane Niemcy. Można mi wybaczyć, jeśli ja,
pod którego rozkazami tak wiele tysięcy młodych Niemców w podobny sposób oddało
życie za ojczyznę, mówię w tym miejscu o osobistej stracie. Ale zrozumie się,
że w tych wspomnieniach musi być miejsce dla naszego syna, który oddał życie za
naszą ojczyznę. Powinien się znaleźć tutaj tak jak wielu pozostałych, którzy
wraz z nim przebyli podobną drogę, których ofiara była podobna i którzy żyją
również w sercach swoich najbliższych, podobnie jak w naszych nasz ukochany
chłopak.
Nasz Gero, urodzony w Sylwestra 1922
r., zginął mając dziewiętnaście lat, od urodzenia był delikatnym dzieckiem. Od
najmłodszych lat cierpiał na astmę i dzięki stałej opiece mojej żony należy
zawdzięczać, że wyrósł na młodzieńca i mógł zostać żołnierzem. W dzieciństwie
jego cierpienia wymagały od niego wiele rezygnacji, bo pozwalało mu to szczególnie
dojrzewać i rozwinąć w nim silną wolę wychodzącą naprzeciw wyzwaniom życia mimo
wszystkich przeszkód.
Gero był szczególnie ukochanym,
poważnym i roztropnym, ale mimo to wesołym dzieckiem. W swoim życiu był
skromny, uczynny i obowiązkowy i wypełnił sentencję swojego chrztu: „ten, który
radośnie kroczył swoją drogą!”
Po zdaniu matury w 1940 r. w akademii
rycerskiej w Legnicy zrealizował swoje marzenie zostania żołnierzem tej broni,
piechoty, do której należałem także i ja, nazywaną królową pola walki, ponieważ
na niej spoczywał od dawna główny ciężar walki. My, jego rodzice, mogliśmy
zrozumieć to marzenie, którym kierował się podobnie jak generacja jego
przodków, i to życzenie stało się dla niego oczywiste właśnie podczas wojny i
nie wymagało żadnego słowa, i tak niewiele moja żona oraz także i ja
usiłowaliśmy kiedykolwiek skłonić go do tego wyboru zawodu. Zawód oficera, myśl
bycia wychowawcą młodzieży niemieckiej i kroczenia na jej czele, nawet jeśli
była poważna, miał raczej we krwi.
Po zdaniu matury wstąpił do 51. pułku
grenadierów pancernych w Legnicy i jako grenadier odbył kampanię letnią w Rosji
w 1941 r. Został podoficerem i otrzymał Żelazny Krzyż za uratowanie jednego
rannego towarzysza broni podczas wykonywania patrolu, znajdującego się na wysuniętej
linii, po którego udał się wraz z innym ochotnikiem. W jesieni 1941 r. powrócił
do ojczyzny, ukończył szkołę wojskową i wiosną 1942 r. uzyskał nominację na
podporucznika.
Po ciężkiej chorobie i urlopie powrócił
do swojego ukochanego pułku, walczącego w składzie 16. Armii na południe od
jeziora Ilmeń. Doznałem radości spotykając go podczas wyjazdu na front w
okresie bitwy nad jeziorem Ładoga, kiedy odwiedził mnie krótko w moim wozie
sztabowym. Potem widziałem go jeszcze raz, kiedy odwiedziłem w dniu 18
października mojego przyjaciela, gen. płk. Buscha w dowództwie 16. Armii.
Zaprosił on Gera na wieczór i spędziliśmy razem radośnie te chwile wraz z
Buschem i moim ukochanym oficerem łącznikowym Spechtem, który również poległ
kilka dni później.
Rankiem w dniu 30 października mój
drogi szef sztabu, gen. Schultz, następca Wöhlera, przyniósł mi wiadomość
otrzymaną z meldunków porannych, że nasz syn Gero zginął ubiegłej nocy w wyniku
wybuchu rosyjskiej bomby lotniczej. Będąc oficerem łącznikowym w swoim batalionie
znajdował się w drodze, by przekazać na pierwszą linię rozkaz dla jednego z
dowódców plutonu.
W dniu 31 października pochowaliśmy
ukochanego młodzieńca nad brzegiem jeziora Ilmeń. Kapelan 18. DGren.Panc.,
ksiądz Krüger, rozpoczął swoją przemowę, w pełni po myśli naszego syna: „podporucznik
piechoty.”
Bezpośrednio po pogrzebie poleciałem na
kilka dni do domu do mojej ukochanej żony, której oddanie i troska poświęcona
była we wszystkich latach w całkiem szczególny sposób właśnie temu
młodzieńcowi, sprawiającemu nam jedynie radość, ale w wyniku swoich cierpień, z
którymi tak dzielnie walczył, także pewne kłopoty. Oddaliśmy jego duszę w ręce
Boga.
Gero Erich Sylwester von Manstein
podobnie jak nieskończenie wielu młodych Niemców zginął jako dzielny żołnierz w
zmaganiach z nieprzyjacielem. Zawód oficera stał się jego powołaniem. W
niezwykłej dojrzałości spełnił swoje życie! Jeśli wolno powiedzieć w prawdziwym
tego słowa znaczeniu o szlachetnym młodzieńcu, to z pewnością był nim nasz syn.
Nie tylko z powodu swojego zewnętrznego wyglądu (był wysokim, szczupłym,
delikatnym młodzieńcem o szlachetnej drobnej twarzy), lecz przede wszystkim z
uwagi na swój charakter, swoje usposobienie. W tej młodej osobie nie było
żadnego fałszu. Taktowny, życzliwy i zawsze uczynny, poważny w swoich
poglądach, ale jednocześnie radosny, nie znał egoizmu, lecz tylko koleżeństwo i
ponadto miłość do drugiego człowieka. Jego duch i jego dusza były otwarte na
całe piękno i dobro. Tkwiła w nim spuścizna wielu generacji żołnierzy; jednocześnie
był entuzjastycznym żołnierzem niemieckim oraz szlachetnym człowiekiem w
prawdziwym znaczeniu tego słowa oraz chrześcijaninem”.
Od
listopada 1942 do lutego 1943 Erich von Manstein dowodził ugrupowaniem armijnym
„Don”, dążącym, aczkolwiek bez powodzenia, do odblokowania oddziałów Fryderyka
Paulusa pod Stalingradem. Chociaż planu strategicznego zrealizować wówczas nie
udało się, to jednak wojska radzieckie poniosły duże straty i przez dłuższy
czas nie były w stanie ruszyć do przodu. Tym bardziej, że Manstein w marcu 1943
roku wygrał mającą strategiczne znaczenie bitwę o Charków i zapobiegł załamaniu
się frontu niemieckiego. Został za to zwycięstwo odznaczony „Liśćmi dębowymi” i
„Mieczami” do Krzyża Rycerskiego.
Później Erich von
Manstein był uczestnikiem największej bitwy pancernej w dziejach ludzkości: na
Łuku Kurskim, w trakcie realizowania operacji „Cytadela”. W sposób bardzo
interesujący opisuje ówczesny rozwój wydarzeń w książce Stracone zwycięstwa: „Operacja
„Cytadela” wychodziła z założenia wydania bitwy przeciwnikowi, jeszcze w
stadium jego słabości. Według dyrektyw OKH zamierzano odciąć nieprzyjacielski
łuk na froncie wokół Kurska i zniszczyć znajdujące się tam siły
nieprzyjacielskie w wyniku uderzenia kleszczowego GA „Środek” (z północy) i GA „Południe”
(z południa), wykonanego z ich filarów narożnych.
Uderzenie GA „Środek” musiało wyjść z
frontu południowego na łuku kurskim. Podobnie jak utrzymywany przez wroga
wystający daleko na zachód na naszej linii, łuk na froncie wokół Kurska, na
północ od niego sterczał łuk orłowski, utrzymywany przez GA „Środek”, daleko na
wschód na froncie nieprzyjacielskim. Jako baza dla operacji „Cytadela” stwarzał
on przeciwnikowi możliwość wykonania oskrzydlającego natarcia i tym samym – w
przypadku uzyskania takiego sukcesu – zagrożenie dla tyłów sił użytych z GA „Środek”
do wykonania uderzenia w ramach operacji „Cytadela”.
Na odcinku działania GA „Południe”
niebezpieczeństwo tkwiło w fakcie utrzymania za wszelką cenę Zagłębia
Donieckiego, które z uwagi na swoje eksponowane położenie stwarzało wrogowi
możliwość wykonania jednego uderzenia za pomocą przeważających sił z dwóch
stron.
Mimo tych wątpliwości obydwie grupy
armii uczyniły wszystko, wydzielając możliwie duże siły, dla zapewnienia
powodzenia operacji „Cytadela”. Niewątpliwe ryzyko musiało być tym większe w
tej grupie armii, im więcej posiadał czasu wróg na odtworzenie gotowości w
swoich zaatakowanych siłach... (...)
Już w drugim dniu natarcia odczuwano
coraz bardziej przeciwuderzenia przeciwnika na froncie i flankach klina
uderzeniowego armii. Wróg skierował tam także rezerwy operacyjne, które
znajdowały się w północno-zachodniej części łuku kurskiego i przed frontem
południowo-wschodnim łuku orłowskiego. Znak, że chciał utrzymać w każdym razie
łuk kurski, a także, że w przypadku sukcesu „Cytadeli” właściwie można byłoby
okrążyć znaczne siły nieprzyjacielskie. Mimo tych przeciwuderzeń klin
uderzeniowy 9. Armii posunął się dalej do przodu, obecnie jedynie na szerokości
10 km .
Jednak w dniu 9 lipca natarcie zatrzymało się przed pozycją przeciwnika,
usytuowaną na wzgórzach wokół Olchowatki – około 18 km od stanowisk
wyjściowych 9. Armii. Dowództwo armii po obronie przeciwuderzeń
nieprzyjacielskich i przeniesieniu głównego wysiłku natarcia z włączeniem
swoich rezerw, zamierzało wznowić w dniu 12 lipca ofensywę dla zakończenia
przełamania. Jednakże do tego nie miało dojść. W dniu 11 lipca przeciwnik
przystąpił dużymi siłami ze wschodu i północnego-wschodu do ofensywy przeciwko
2. APanc., trzymającej łuk orłowski. Rozwój sytuacji zmusił dowództwo GA „Środek”
do wstrzymania tam natarcia 9. Armii, aby móc przerzucić z niej duże szybkie
siły do walki toczonej przez 2. APanc. Także na odcinku natarcia GA „Południe”
pierwsze przełamanie przez nieprzyjacielski system stanowisk okazało się więcej
niż trudne. Szczególnie odczuwalny okazał się brak dywizji piechoty dla
podjęcia pierwszego przełamania oraz względna słabość artylerii przełamania.(...).
W dniu 12 lipca wróg rzucił nowe siły
ze swoich rezerw operacyjnych do walki na front i flanki zgrupowania
uderzeniowego grupy armii. Dwie armie odparły w dniach 12-13 lipca wszystkie te
ataki. W dniu 14 lipca korpus SS mógł osiągnąć w bezpośrednim natarciu
Prochorowkę, XXXXVIII KPanc. uzyskał już wgląd w dolinę rz. Psioł na zachód od Obojan.
W tych walkach w dalszym ciągu częściowo zniszczono i częściowo ciężko
wyczerpano znaczne części rezerw operacyjnych nieprzyjaciela.
Obecnie wróg rzucił ogółem dziesięć
korpusów pancernych względnie zmechanizowanych do nowej walki przeciwko grupie
armii. Była to w zasadzie całość rezerw przeciwnika rozwiniętych przed naszym
frontem, z wyjątkiem grup, znajdujących się przed naszym frontem nad Dońcem i
rz. Mius, gdzie obecnie uwidoczniły się przygotowania nieprzyjaciela do
natarcia. Do dnia 13 lipca nieprzyjaciel stracił na naszym froncie „Cytadeli”
już 24 tys. jeńców, 1 800 czołgów, 267 dział i 1 080 armat ppanc.
Bitwa osiągnęła punkt kulminacyjny!
Wydawało się zanosić na uzyskanie rozstrzygnięcie, zwycięstwa bądź porażki.
Dowództwu grupy armii było chyba wiadomo od dnia 12 lipca, że 9. Armia musi
powstrzymać natarcie, a przeciwnik przeszedł do ofensywy przeciwko 2. APanc.
Ale dowództwo grupy armii trzymało się mocno postanowienia nie przerywania
przedwcześnie bitwy – być może przed bliskim osiągnięciem ostatecznego sukcesu.
Miało jeszcze pod ręką XXIV KPanc. w składzie 17. DPanc. i dywizja pancerna SS „Wiking”,
aby rzucić go jako atut do bitwy.(...).
W taki sposób toczyła się bitwa, kiedy
feldmarsz. von Kluge i ja zostaliśmy wezwani na dzień 13 lipca do Kwatery
Głównej führera. Byłoby chyba bardziej właściwe, gdyby Hitler udał się raz ze
swej strony do obu grup armii, bądź nie opuszczając swojej kwatery głównej z
uwagi na ogólne położenie, podjąłby decyzję wysłania do nas szefa Sztabu
Generalnego. Ale Hitler podczas całej kampanii wschodniej jedynie rzadko
skłonny był do udania się na front. Także nie pozwalał na to swojemu szefowi
Sztabu Generalnego.
Odprawa w dniu 13 lipca rozpoczęła się
oświadczeniem Hitlera o poważnej sytuacji zaistniałej na Sycylii, gdzie w dniu
10 lipca wylądowały jednostki mocarstw zachodnich. Włosi nie walczyli w ogóle.
Prawdopodobna stała się utrata wyspy. Następnym krokiem przeciwnika mogło być
lądowanie na Bałkanach, bądź w południowych Włoszech. Niezbędne będzie
utworzenie nowych armii we Włoszech i na Bałkanach zachodnich. Front wschodni
musi oddać siły i w związku z tym „Cytadela” nie może być kontynuowana. A więc
zaistniała dokładnie taka sytuacja, przed którą ostrzegałem w dniu 4 maja w
Monachium, w przypadku przesunięcia terminu „Cytadeli”!
Feldmarszałek von Kluge zameldował o
niemożliwości posuwania się naprzód armii Modela, która straciła już 20 000
żołnierzy. Poza tym grupa armii będzie zmuszona do ściągnięcia wszystkich sił
szybkich z 9. Armii w celu powstrzymania głębokich włamań przeciwnika w trzech
miejscach na froncie 2. APanc. Z tej przyczyny natarcie 9. Armii nie może być
już kontynuowane i później także nie zostanie wznowione.
Ja oświadczyłem natomiast, że – jeżeli
chodzi o GA „Południe” – bitwa obecnie znalazła się w decydującym punkcie. Po
sukcesach obronnych odniesionych w ostatnich dniach w walce z udziałem prawie
wszystkich rezerw operacyjnych przeciwnika, zwycięstwo znajduje się w
bezpośredniej bliskości. Przerwanie obecnie walki oznaczałoby oddanie zwycięstwa!
Gdyby 9. Armia na razie przynajmniej wiązała stojące naprzeciw niej siły
nieprzyjacielskie i ewentualnie wznowiła później natarcie, to my
poszukiwalibyśmy przede wszystkim sposobu ostatecznego rozgromienia już
znacznie osłabionych grup nieprzyjacielskich z użyciem naszych armii,
znajdujących się obecnie w walce...
Ponieważ feldmarszałek von Kluge także
za wykluczone uznał późniejsze wznowienie natarcia przez 9. Armię, opowiadając
się raczej za niezbędnym jej wycofaniem się na pozycje wyjściowe, Hitler – uwzględniając
jednocześnie konieczność oddania sił w rejon M. Śródziemnego – zadecydował o
przerwaniu „Cytadeli”. XXIV KPanc., z uwagi na groźbę ataków nieprzyjacielskich
w rejonie Dońca, nie został oddany grupie armii do swobodnej dyspozycji.
W każdym razie Hitler tym samym zgodził
się na podjęcie wysiłku przez GA „Południe” dla takiego rozgromienia,
znajdujących się obecnie na jej kierunku sił nieprzyjacielskich, aby uzyskała
możliwość wyciągnięcia własnych sił z frontu „Cytadeli”(...).
* * *
Interesująco
wypada porównanie punktu widzenia dowódcy niemieckiego z obrazem zdarzeń
przedstawionym przez jego przeciwnika, dowódcę rosyjskiego Konstantego
Rokossowskiego, który w książce Żołnierski
obowiązek zamieścił rozdział Krach „Cytadeli”,
w którym notował: „Od kwietnia w rejonie łuku kurskiego wojska obu stron rozpoczęły
intensywne przygotowania do kampanii letniej.
Nasze
stanowisko dowodzenia mieściło się w Jelcu. Jednakże ten ważny węzeł kolejowy
stale przyciągał uwagę nieprzyjaciela i często był bombardowany. Już z tego
choćby względu nie było to miejsce zbyt dogodne. Ponadto nowa sytuacja
sprawiała, że stanowisko dowodzenia należało usytuować bliżej wojsk.
Przenieśliśmy się więc do miejscowości Swoboda, na północ od Kurska. Dzięki
trosce naszego sztabu nowe stanowisko dowodzenia zostało zawczasu całkowicie
urządzone i zapewniono łączność z armiami, związkami taktycznymi, a także z
sąsiednimi Frontami z prawej i lewej strony.
Charakter działań nieprzyjaciela oraz
materiały wszystkich rodzajów rozpoznania przekonywały nas coraz bardziej, że
jeśli armia hitlerowska jest w ogóle zdolna w najbliższym czasie podjąć
natarcie na większą skalę, to uczyni to w rejonie łuku kurskiego. Jego kształt
sprzyjał bowiem zastosowaniu ulubionej metody dowództwa hitlerowskiego:
wykonaniu uderzeń w podstawę łuku na zbieżnych kierunkach (w tym wypadku – na
Kursk). W razie powodzenia operacji nieprzyjaciel wyszedłby na tyły Frontu
Centralnego i Woroneskiego i okrążył około siedmiu naszych armii, broniących
się na łuku kurskim. Nieustanne przerzucanie wojsk niemieckich, zwłaszcza
czołgów i artylerii, z głębi do rejonu występu orłowskiego tylko potwierdzało
nasze przypuszczenia.
Jak dowiedzieliśmy się później ze
zdobytych dokumentów, dowództwo hitlerowskie, planując operacje na rok 1943,
rzeczywiście zamierzało rozgromić przede wszystkim wojska radzieckie broniące
się na łuku kurskim. O znaczeniu, jakie przywiązywało do tej operacji, noszącej
kryptonim „Cytadela”, świadczy rozkaz Hitlera z dnia 15 kwietnia 1943 roku: „Zdecydowałem,
gdy tylko pozwoli na to pogoda, zrealizować pierwsze w tym roku natarcie
»Cytadela«. Natarcie to ma decydujące znaczenie. Powinno zapewnić nam
inicjatywę na okres wiosny i lata”.
Ale nie wszyscy niemieccy generałowie
wierzyli w powodzenie natarcia pod Kurskiem. Na naradzie u Hitlera, 4 maja 1943
roku, dowódca niemieckiej 9 armii, generał pułkownik Model, oświadczył: „Nieprzyjaciel
oczekuje naszego natarcia. Chcąc osiągnąć powodzenie trzeba użyć innej taktyki.
Jeszcze lepiej byłoby w ogóle zrezygnować z natarcia”. Podobne wątpliwości
mieli również dowódcy Grup Armii „Południe” i „Środek”, feldmarszałkowie
Manstein i Kluge.
Niemniej jednak w celu podtrzymania
zachwianego autorytetu Niemiec i zapobieżenia rozpadowi bloku faszystowskiego
dowództwo hitlerowskie, wykorzystując brak drugiego frontu w Europie, po
dłuższych przygotowaniach i kilkakrotnym przesuwaniu terminu zdecydowało się
rozpocząć natarcie pod Kurskiem.
Radzieckiemu dowództwu udało się
zawczasu odgadnąć zamiary nieprzyjaciela, przypuszczalne kierunki jego głównych
uderzeń, a nawet termin rozpoczęcia natarcia. Biorąc pod uwagę sytuację na
froncie oraz plany hitlerowskiego dowództwa, Kwatera Główna powzięła decyzję,
aby najpierw w operacji obronnej pod Kurskiem osłabić niemieckie zgrupowania
uderzeniowe, a następnie przejść do natarcia na całym południowym odcinku
frontu – od Smoleńska do Taganrogu. Nie mogę przemilczeć faktu, że w czasie
omawiania w Kwaterze Głównej zbliżającej się operacji (dowódcy Frontów
uczestniczyli w tej naradzie) znaleźli się również zwolennicy innego
rozwiązania. Uważali oni, że nie należy oczekiwać natarcia nieprzyjaciela, lecz
przeciwnie – uprzedzić je. Kwatera Główna niewątpliwie postąpiła słusznie, nie
zgadzając się z tą propozycją.(...)
W przekonaniu, że nieprzyjaciel z całą
pewnością uderzy wielkimi siłami, dowództwo Frontu już pod koniec marca w
swoich rozkazach i dyrektywach udzieliło wojskom konkretnych wskazówek co do
przygotowania rubieży obrony. Szef służby inżynieryjnej Frontu, generał major
A. Proszlakow, sporządził szczegółowy harmonogram prac oraz dołożył wiele
starań, aby prace te wykonywano w ustalonych terminach i na właściwym poziomie.
Jego energia i inicjatywa sprawiały, że można było na nim całkowicie polegać.
Ten skromny, nieco nawet nieśmiały człowiek umiał jednak przejawiać wolę i
niezłomne zdecydowanie. Dzięki głębokiej wiedzy i bogatemu doświadczeniu
potrafił podołać najtrudniejszym zadaniom. Troskliwy i wymagający dowódca,
wspaniały kolega. Cieszył się powszechną sympatią. Przyjemnie było z nim
pracować.
Planowe przygotowanie obrony łuku
kurskiego zapoczątkowano w kwietniu i prowadzono aż do momentu rozpoczęcia
nieprzyjacielskiego natarcia. Umocnienia głównego pasa obrony były budowane
przez oddziały wojskowe. Natomiast w budowie drugiego i trzeciego pasa, a także
tyłowych pasów armijnych i frontowego aktywnie uczestniczyła, obok wojsk,
miejscowa ludność cywilna.(...)
Dysponowaliśmy danymi, że dowództwo
hitlerowskie, przygotowując się do letniego natarcia, szczególne nadzieje
pokłada w zmasowanym użyciu swoich wojsk pancernych. W związku z tym obronę
łuku kurskiego organizowaliśmy przede wszystkim jako przeciwpancerną, zdolną do
odparcia uderzeń wielkich zgrupowań pancernych nieprzyjaciela. Musieliśmy wziąć
pod uwagę również to, że nieprzyjaciel zamierza na większą skalę użyć potężnych
czołgów nowego typu – „Tygrys”, i dział pancernych – „Ferdynand”. Utworzyliśmy
silne rubieże przeciwpancerne z potężnymi punktami oporu na kierunkach jak
największego zagrożenia pancernego, maksymalnie wyposażone w artylerię.(...).
Wiele uwagi poświęcono zbudowaniu
różnorodnych zapór przeciwczołgowych. Przed przednim skrajem i w głębi obrony,
na kierunkach zagrożenia pancernego, przygotowano ciągłą strefę takich zapór.
Składała się ona z pól minowych, rowów przeciwczołgowych, słupów, grobli
umożliwiających zatopienie terenu, a także z zawałów leśnych.
Do walki z czołgami
nieprzyjaciela, w wypadku gdyby włamały się one w głąb naszej obrony,
przygotowywaliśmy w dywizjach i armiach ruchome oddziały zaporowe, które w
czasie działań bojowych miały ustawiać miny, fugasy i przenośne zapory. W
dywizjach oddziały te składały się z jednej lub dwóch kompanii saperów, a w
armiach – z batalionu inżynieryjnego wzmocnionego fizylierami. Zawczasu
wskazano im przypuszczalne rejony ich działań.
W dywizjach, armiach i we Froncie
oprócz oddziałów zaporowych utworzono artyleryjskie odwody przeciwpancerne. W
moim odwodzie znajdowały się trzy brygady i dwa pułki artylerii
przeciwpancernej.
W toku przygotowywania obrony
szczególną uwagę zwracano na organizację systemu ognia. Środki ogniowe
urzutowano na całą głębokość obrony armijnej. Przewidywano manewr zmasowania
ognia na zagrożonych kierunkach. Aby zapewnić prosty i niezawodny system
kierowania ogniem, zbudowano rozgałęzioną sieć punktów obserwacyjnych, wyposażonych
w trwale działającą łączność.
Przy organizowaniu ugrupowań bojowych w
kompanijnych rejonach obrony kierowaliśmy się przede wszystkim potrzebą
stworzenia nieprzebytej zapory ogniowej. Przystosowując się do rzeźby terenu,
pododdziały rozmieszczały się w jednym przypadku kątem w przód, w innym – kątem
w tył, co umożliwiało trzymanie pod ogniem całego obszaru wewnątrz rejonu
batalionowego oraz prowadzenie ognia skrzydłowego i skośnego. We wszystkich
prawie batalionach przygotowano zaporowe i ześrodkowane ognie karabinów
maszynowych zarówno przed przednim skrajem, jak i w głębi rejonów batalionowych
oraz odcinków pułkowych. Kompanie moździerzy zawczasu wstrzelały się w odcinki
i rubieże. Obsługi rusznic przeciwpancernych rozmieszczono plutonami lub drużynami
na kierunkach zagrożenia pancernego.
Według tych samych zasad tworzono
system ognia broni piechoty na drugim i tyłowym pasie armijnej obrony. Na
odcinkach zajętych przez wojska rubieże te pod względem wyposażenia w środki
ogniowe prawie nie ustępowały pasowi głównemu. Na tyłowym pasie 13 armii
nasycenie środkami ogniowymi było nawet większe niż na głównym.
Na przypuszczalnych kierunkach działań
nieprzyjaciela ześrodkowaliśmy potężne zgrupowania artyleryjskie. Ogólna
gęstość artylerii wynosiła po trzydzieści pięć luf na kilometr frontu, w tym
ponad dziesięć dział przeciwpancernych. W pasie obrony 13 armii gęstość ta była
jeszcze większa.
Na równi z pracami obronnymi wojska
intensywnie zajmowały się szkoleniem bojowym. Co najmniej jedną trzecią wszystkich
zajęć prowadzono w nocy. Bez przerwy szkolono sztaby(...).
Napięta sytuacja, oczekiwanie zaciętych
walk budziły u niektórych towarzyszy uzasadniony niepokój. Kierując się
szlachetnymi pobudkami – chęcią uchronienia przed zbędnym ryzykiem ludzi, którzy
już wiele wycierpieli i dopiero niedawno wyrwali się z hitlerowskiego jarzma,
proponowali oni ewakuację ludności z rejonu łuku kurskiego. Nie mogliśmy się na
to zgodzić w żadnym wypadku. Ewakuacja ludności bez wątpienia ujemnie
wpłynęłaby na nastroje wojsk. Żołnierze budowali umocnienia, byli gotowi za
wszelką cenę utrzymać to, co zostało zdobyte. Uczyniono wszystko, aby w nikim
nie mogła się nawet zrodzić myśl o możliwości odwrotu. Stanowisko dowodzenia,
dowództwo, sztab i tyły Frontu rozmieszczono w środku łuku kurskiego. Tutaj
skupiliśmy również wszystkie zapasy niezbędne do prowadzenia długotrwałej
walki. I gdyby nawet nieprzyjacielowi udało się nas odciąć, łuk kurski
potrafilibyśmy utrzymać. Miejscowa ludność wierzyła w nasze siły i nie myślała
o jakiejkolwiek ewakuacji. Kwatera Główna popierała nasze stanowisko.
Towarzysze z Kurska zrozumieli, że mamy rację. Więcej o sprawie ewakuacji nie
mówiono.
Wiele lat później zapytywano mnie,
dlaczego byliśmy tak pewni, że zdołamy odeprzeć nieprzyjaciela.
Pewność ta miała mocne podstawy. Nasi
dowódcy zdobyli doświadczenie. Żołnierze nauczyli się walczyć i zwyciężać. Kraj
coraz lepiej zaopatrywał nas w nowoczesny sprzęt i broń. Zaszły również ważne
zmiany w strukturze organizacyjnej wojsk. Pojawiły się wielkie związki
artyleryjskie – dywizje i korpusy – odwodu Naczelnego Dowództwa. Umożliwiło to
ześrodkowywanie mas artylerii na odpowiednich kierunkach. Sprzyjało temu
również przejście artylerii na trakcję mechaniczną. Wzrosła siła naszego
lotnictwa, które wyposażono w najnowocześniejsze, jak na owe czasy, samoloty. (...).
Nadciągały coraz ciemniejsze
chmury. Pod koniec czerwca zaczęliśmy otrzymywać informacje o wzmożonym ruchu
niemieckich związków pancernych, artyleryjskich oraz dywizji piechoty.
Podciągano je bliżej przedniego skraju. Zarówno artyleryjskie, jak i powietrzne
rozpoznanie odnotowywało wciąż nowe stanowiska artylerii, skupienia
nieprzyjacielskich czołgów w wąwozach i zagajnikach w pobliżu przedniego
skraju.
2 lipca Kwatera Główna ostrzegła nas,
że nieprzyjaciel lada dzień rozpocznie natarcie. Było to już trzecie z kolei
ostrzeżenie. Pierwsze nadeszło 2 maja, drugie – 20 maja.
W nocy z 4 na 5 lipca w pasie 13 i 48
armii wzięto do niewoli niemieckich saperów, którzy robili przejścia w polach
minowych. Jeńcy zeznali, że natarcie wyznaczono na godzinę trzecią rano, wojska
niemieckie zajęły już pozycje wyjściowe.
Pozostawało niewiele ponad godzinę.
Wierzyć czy nie wierzyć jeńcom? Jeśli mówią prawdę, to należy natychmiast
rozpocząć zaplanowane przez nas artyleryjskie kontrprzygotowanie, na które
przeznaczono pół jednostki ognia pocisków i granatów moździerzowych.
Nie mieliśmy czasu na skontaktowanie
się z Kwaterą Główną, ponieważ sytuacja przedstawiała się tak, że każda zwłoka
mogła doprowadzić do ciężkich następstw. Przedstawiciel Kwatery Głównej,
Gieorgij Żuków, który przybył do nas poprzedniego wieczoru, pozostawił mi
swobodę decyzji.
Uważam, że postąpił słusznie. Dzięki
temu mogłem wydać dowódcy artylerii Frontu rozkaz, by natychmiast otwarto
ogień.
5 lipca o godzinie 2.20 grzmot dział
rozdarł ciszę zalegającą step, pozycje obu stron i obszerny odcinek frontu na
południe od Orła.
Nasza artyleria otworzyła ogień w pasie
13 armii i częściowo 48 armii, gdzie oczekiwano głównego uderzenia, na dziesięć
minut – jak się później okazało – przed przygotowaniem artyleryjskim, które
zamierzali rozpocząć Niemcy.
Na przygotowane do natarcia wojska
niemieckie, na ich baterie spadł ogień ponad pięciuset dział, czterystu
sześćdziesięciu moździerzy, stu wyrzutni artylerii rakietowej M-13. W
rezultacie nieprzyjaciel poniósł wielkie straty, zwłaszcza w artylerii.
Naruszono również jego system dowodzenia wojskami.
Wojska hitlerowskie były całkowicie
zaskoczone. Przeciwnik przypuszczał, że strona radziecka sama przeszła do
natarcia. Pokrzyżowało to oczywiście jego plany, spowodowało zamieszanie w
oddziałach. Dowództwo niemieckie potrzebowało około dwóch godzin na
doprowadzenie do porządku swoich wojsk. Dopiero o godzinie 4.30 zdołało
rozpocząć przygotowanie artyleryjskie. Prowadziły je osłabione już siły i to w
sposób niezbyt zorganizowany.
O godzinie 5.30 orłowskie zgrupowanie
wojsk hitlerowskich przeszło do natarcia w całym pasie 13 armii oraz na prawym
skrzydle 70 armii, wykonując główne uderzenie na wąskim odcinku frontu.
W pierwszym dniu natarcia nieprzyjaciel
wprowadził do walki dużą ilość czołgów, w tym również „Tygrysy”, a także
ciężkie działa pancerne – „Ferdynandy”.
Natarcie było wspierane silnym ogniem
artylerii oraz uderzeniami lotnictwa. Około trzystu bombowców, działających
grupami po pięćdziesiąt do stu samolotów, bombardowało całą taktyczną strefę
naszej obrony, przede wszystkim stanowiska ogniowe artylerii. Zacięte walki
rozgorzały na kierunku Olchowatki, na odcinkach 81 i 15 dywizji piechoty 13
armii. Nieprzyjaciel wykonywał tu główne uderzenie siłami trzech dywizji
piechoty i dwóch dywizji pancernych. Ataki te miały wsparcie dużych sił
lotnictwa.
W szykach bojowych grup pancernych
nacierała piechota na transporterach opancerzonych i w szyku pieszym. Pod
osłoną czołgów szybko posuwała się do przodu.
Dowództwo hitlerowskie zapewne liczyło,
że uda się powtórzyć atak, jaki przeprowadziło latem 1942 roku z rejonu Kurska
w kierunku Woroneża. Jednak tym razem nieprzyjaciel sromotnie się przeliczył.
To już nie te czasy.
Nasza artyleria, moździerze, katiusze i
karabiny maszynowe powitały nacierającego nieprzyjaciela gęstym ogniem. Działa
strzelające na wprost oraz rusznice przeciwpancerne z bliskiej odległości
przebijały czołgi na wylot. Lotnictwo kontratakowało nieprzyjaciela w powietrzu
i na ziemi.
Rozgorzały ciężkie, uporczywe walki. Na
naszych polach minowych hitlerowskie czołgi wylatywały w powietrze jeden po
drugim. Podążające za nimi wozy odciągały wraki i usiłowały dalej pokonywać
zaminowane odcinki obrony naszych wojsk. „Tygrysy” i „Ferdynandy” osłaniały
swoim ogniem działania czołgów średnich i piechoty.
Atakowane przez stalową lawinę nasze
wojska walczyły ofiarnie, wykorzystując wszystkie dostępne im środki rażenia.
Piechota prowadziła do czołgów ogień nawet z czterdziestopięciomilimetrowych
dział. Pancerza „Tygrysów” nie mogły wprawdzie przebić, ale strzelano z
bliskiej odległości do gąsienic. Saperzy i piechurzy pod huraganowym ogniem
skradali się do unieruchomionych czołgów nieprzyjaciela, podkładali pod nie
miny, obrzucali je granatami i butelkami z płynem zapalającym. W tym czasie
pododdziały naszej piechoty odcinały nacierającą za czołgami piechotę wroga i
niszczyły ją w kontratakach. Żołnierze 13 armii odparli cztery zaciekłe ataki.
Dopiero w wyniku piątego ataku, po wprowadzeniu świeżych sił, udało się
nieprzyjacielowi włamać w obronę 81 i 15 dywizji piechoty. Nadszedł więc czas
wsparcia tych związków taktycznych lotnictwem. Dowódcy 16 armii lotniczej
polecono uderzyć na nieprzyjaciela, który włamał się w głąb naszej obrony.
Rudenko rozkazał wzbić się w powietrze ponad dwustu myśliwcom oraz stu
pięćdziesięciu bombowcom. Zahamowały one tempo natarcia hitlerowców na tym
odcinku, co umożliwiło przerzucenie tutaj 17 korpusu piechoty, dwóch brygad
artylerii przeciwpancernej i brygady moździerzy. Wojska te zdołały zatrzymać
dalsze posuwanie się nieprzyjaciela.
Mimo ogromnej siły, z jaką
nieprzyjaciel uderzał, w pierwszym dniu walk udało mu się włamać w głąb naszej
obrony zaledwie sześć do ośmiu kilometrów.(...)
Bitwa na łuku kurskim znów zmusiła mnie
do zastanowienia się nad problemem miejsca dowódcy w czasie walk. Wielu
dowódców wysokiego szczebla wyznawało zasadę, że zły jest ten dowódca armii czy
Frontu, który dowodzi walczącymi wojskami przebywając głównie na swoim stanowisku
dowodzenia lub w sztabie. Z takim twierdzeniem nie można się zgodzić. Moim
zdaniem powinna obowiązywać jedna jedyna zasada: miejsce dowódcy jest tam, skąd
dogodniej i lepiej jest kierować wojskami.
Od początku do końca bitwy obronnej
znajdowałem się bez przerwy na swoim stanowisku dowodzenia. Właśnie tylko
dzięki temu potrafiłem wyczuwać rozwój wydarzeń na froncie, trzymać rękę na
pulsie i w odpowiednim czasie reagować na wszelkie zmiany.
Uważam, że wyjazdy na przedni skraj w
złożonej, szybko zmieniającej się sytuacji mogą na jakiś czas pozbawić dowódcę
Frontu ogólnego obrazu walki. W wyniku tego nie będzie on umiał właściwie
manewrować siłami, co może doprowadzić do porażki. Oczywiście, nie oznacza to
wcale, że dowódca powinien stale przesiadywać w sztabie. Wyjazdy dowódcy do
wojsk mają ogromne znaczenie. Ale wszystko zależy tu i od czasu, i od
sytuacji.(...).
3 armia pancerna gwardii wkrótce potem
przybyła do nas i miała być wykorzystana w natarciu na Kromy. Dowodził nią
generał P. Rybałko, którego znałem od roku 1926; pełniłem wówczas służbę w
charakterze instruktora w Mongolskiej Armii Ludowo-Demokratycznej, Rybałko zaś
dowodził w Ułan-Batorze samodzielnym szwadronem kawalerii przy ambasadzie
radzieckiej. W przeszłości był pracownikiem politycznym, a następnie, po
ukończeniu odpowiedniego kursu, przeszedł do pracy dowódczej. Był dobrym,
walecznym i zdecydowanym dowódcą. Lecz ani on, ani jego podwładni nie zdążyli
jeszcze ochłonąć po trudnych walkach na Froncie Briańskim. Mimo wielkich
wysiłków czołgistom nie udawało się pokonać oporu nieprzyjaciela. W celu
uniknięcia niepotrzebnych strat zwróciłem się do Kwatery Głównej z prośbą o
wyprowadzenie armii pancernej Rybałki do odwodu. W późniejszym okresie
czołgiści gwardii, działając w składzie wojsk Frontu Woroneskiego, wsławili się
wybitnymi sukcesami bojowymi.(...)
Wspólnymi wysiłkami trzech Frontów –
Zachodniego i Centralnego, nacierających od północy i południa, oraz
Briańskiego, który nacierał od wschodu – orłowskie zgrupowanie nieprzyjaciela
zostało rozgromione. 5 sierpnia dywizje Frontu Briańskiego wyzwoliły Orzeł. Do
18 sierpnia wojska Frontu Centralnego, we współdziałaniu z Frontem Briańskim,
przepędziły hitlerowców z całego występu crłowskiego i podeszły do potężnej
rubieży obrony niemieckiej – linii „Hagen”.
3 sierpnia przeszły do natarcia wojska
Frontu Woroneskiego i Stepowego, które 5 sierpnia wyzwoliły Biełgorod. Aby
uczcić wyzwolenie Orła i Biełgorodu, wieczorem 5 sierpnia oddano w Moskwie
pierwszy w historii wielkiej wojny narodowej salut artyleryjski. Kraj oddawał
cześć wojskom Frontów Centralnego, Woroneskiego, Briańskiego, Zachodniego i
Stepowego, które doskonale wykonały swoje zadania.
Inicjatywa strategiczna przeszła
całkowicie w ręce naszego dowództwa. Przed hitlerowską Rzeszą stanęło w całej
swej okazałości widmo katastrofy.”
* * *
Od
lutego 1943 do marca 1944 Erich von Manstein dowodził grupą armii „Południe”,
ale mimo talentu nie potrafił już powstrzymać naporu wojsk radzieckich. Jako
swoistą ciekawostkę wypada być może przypomnieć fakt, że przez cały okres
wojenny adiutantem marszałka Mansteina był kapitan Alexander Stahlberg, Żyd
czystej krwi. (Jak podaje dr Bryan Mark Rigg, profesor American Military
University w książce Hitler’s Jewish
Soldiers (University Press of Kansas 2002) w oddziałach militarnych Niemiec
hitlerowskich służyło co najmniej 150 tysięcy Żydów, w tym jeden marszałek
polny (Milch), siedmiu admirałów, dwudziestu generałów, wielu pułkowników i
majorów; wszyscy oni oczywiście brali udział w zbrodniach tego reżymu.
W związku z
niekończącymi się zatargami z Adolfem Hitlerem, który uniemożliwiał Mansteinowi
fachowe dowodzenie wojskami, został w kwietniu 1944 roku odsunięty od czynnej
służby frontowej i przeniesiony do rezerwy. W swych wspomnieniach Stracone zwycięstwa feldmarszałek
zamieścił specjalny rozdział pt. Hitler w
roli dowódcy, w którym kreśli interesującą sylwetkę kanclerza Trzeciej
Rzeszy: „Wraz z nominacja na dowódcę GA „Don”
znalazłem się po raz pierwszy bezpośrednio pod rozkazami Hitlera, jako dowódcy
Wehrmachtu i wojsk lądowych. Dopiero wówczas miałem możliwość rzeczywistego
poznania i oceny sposobu wykonywania przez niego, obok kierowania państwem,
zadań naczelnego wodza. Do tej pory jedynie z oddali i pośrednio odczuwałem
jego wpływ na dowodzenie wojskowe. W obliczu ścisłego utrzymywania w tajemnicy
wszystkich rozpatrywanych zagadnień operacyjnych nie mogłem mieć żadnej własnej
uzasadnionej opinii.
W okresie kampanii polskiej nie były
nam znane ingerencje Hitlera w dowodzenie wojskami lądowymi. Podczas dwukrotnej
wizyty w grupie armii dowodzonej przez von Rundstedta wysłuchał on naszych
opinii o sytuacji i zamiarach dowódcy grupy armii, nie podejmując jakiejkolwiek
próby wtrącania się.
W ogóle nic nie wiedzieliśmy o planie
okupacji Norwegii.
Stanowisko Hitlera w dziedzinie
ofensywy na zachodzie zostało już szczegółowo przedstawione. Również z
pewnością godne pożałowania było ryzykowne pominięcie przez niego w tej kwestii
OKH. W każdym razie należy przyznać, że jego pogląd o poszukiwaniu ofensywnego
rozstrzygnięcia na zachodzie był z wojskowego punktu widzenia w zasadzie
właściwy, chociaż odbiegał od jego pierwotnego pożądanego terminu. Z pewnością
Hitler ustalił główne zarysy planu operacyjnego nakazanej przez niego ofensywy,
która – jak wcześniej wspomniano – mogła chyba doprowadzić do uzyskania
całkowitego rozstrzygnięcia. Chyba nawet nie wierzył na początku w możliwość
osiągnięcia rozstrzygnięcia w takim wymiarze, w jakim rzeczywiście zostało ono
wywalczone. Ale pochwycił on natychmiast zamiar operacyjny przedstawiony mu w
planie dowództwa GA „A”, rokujący nadzieję na osiągnięcie takiej możliwości.
Zaakceptował go jako własny, nawet jeżeli wystąpiły pewne ograniczenia
pozwalające rozpoznać obawę przed podjęciem ryzyka. Decydujący jego błąd
polegający na powstrzymaniu związków pancernych przed Dunkierką, nie był tak
widoczny w owym okresie dla osób postronnych, gdyż na ten temat nic prawie nie
było wiadomo. Obraz pozostawionego niezliczonego materiału na plażach Dunkierki
wprowadził nas w błąd, ponieważ nie wiedzieliśmy jeszcze, w jakim zakresie
Brytyjczykom udało się uratować swoich żołnierzy i przerzucić ich poza kanał.
Brak „planu wojny”, umożliwiającego
odpowiednie przygotowanie inwazji, wyraźnie uwypuklił niesprawdzenie się
kierownictwa Wehrmachtu, a więc Hitlera. Z drugiej strony, dla osób,
znajdujących się zdała od tych problemów, nie należała ocena, czy decyzja
zwrócenia się obecnie przeciwko Związkowi Sowieckiemu była nieunikniona z
przyczyn politycznych? Koncentracja sowiecka na naszej granicy i węgierskiej
względnie rumuńskiej, w każdym razie przedstawiała sobą zagrożenie.
O wpływie Hitlera na plan operacyjny
przeciwko Związkowi Sowieckiemu, jak i realizacji operacji w pierwszej fazie
kampanii, dowiedziałem się tak samo niewiele będąc dowódcą korpusu czy dowódcą
11. Armii, podobnie jak o planach ofensywy letniej w 1942 r. W każdym razie
Hitler nie ingerował w kierowanie kampanią na Krymie. Raczej przy okazji
przedstawiania przeze mnie zamiaru operacji na wiosnę 1942 r. zgodził się bez
wahania z naszymi poglądami i niewątpliwie czynił wszystko dla umożliwienia
osiągnięcia sukcesu pod Sewastopolem. Powiedziałem już o tym, że za błąd
uznałem zmianę przeznaczenia użycia 11. Armii po upadku twierdzy.
Obecnie będąc dowódcą grupy armii
podporządkowanej bezpośrednio Hitlerowi, miałem dopiero możliwość rzeczywistego
poznania go w roli naczelnego wodza.
Z pewnością nie można dokonać oceny
Hitlera w roli dowódcy wojskowego w myśl hasła jako o „kapralu z I wojny
światowej”.
Posiadał bez wątpienia pewne spojrzenie
na możliwości operacyjne, co udowodnił już podczas podejmowania decyzji
odnośnie planu GA „A” w kampanii zachodniej. Takie spojrzenie można znaleźć
częściej także u laików wojskowych. W przeciwnym razie historia wojen nie
wiedziałaby o pewnych książętach czy królach, którzy zostali skutecznymi
dowódcami wojskowymi.
Ponadto Hitler posiadał zdumiewającą
wiedzę i pamięć, jak także twórczą fantazję w odniesieniu do kwestii
technicznych i wszystkich problemów zbrojeniowych. Mógł służyć zdumiewającymi
wiadomościami także z zakresu działania nowych broni nieprzyjacielskich oraz
danymi produkcyjnymi zarówno własnych jak i strony przeciwnej. Chętnie z tego
korzystał, jeżeli chciał odwrócić nieprzyjemną dla siebie dyskusję. Nie podlega
żadnej wątpliwości, że okazał wiele zrozumienia w dziedzinie zbrojeń i uprawiał
tę problematykę z nadzwyczajną energią. Wiara w posiadaną przewagę w tych
kwestiach miała fatalne skutki. Poprzez swoje ingerencje przeszkadzał on
stałemu i prawidłowemu dalszemu rozwojowi Luftwaffe. Niewątpliwie także w
dziedzinie rozwoju napędu rakietowego i broni atomowej działał hamująco.
Przejawianie zainteresowania do
wszystkich nowości technicznych skłoniły Hitlera przede wszystkim do
przecenienia roli i znaczenia środków technicznych. Np. wierzył w możliwość
odtworzenia sytuacji za pomocą własnych oddziałów dział szturmowych czy dzięki
zastosowaniu nowych czołgów – „Tygrysów”, których jedynie użycie w ramach
dużych związków mogło przynieść nadzieję na odniesienie sukcesu.
Uwzględniając całość brakowało mu wręcz
doświadczenia polegającego na artyzmie wojskowym, którego nie zawsze mógł
zastąpić swoją „intuicją”.
Jak wspomniano, jeżeli Hitler
posiadał także pewne spojrzenie na szanse operacyjne, względnie mógł je szybko
pochwycić, nawet jeżeli one mu się inaczej przedstawiały, to brakowało mu
zdania o warunkach wstępnych i możliwościach wykonania zamiaru operacyjnego.
Brakowało mu zrozumienia dla relacji zachodzących między postawionym celem
operacyjnym i wynikającą z tego głębokością operacji do nakładu czasu i sił.
Nie wspominając już w ogóle o zależności od możliwości zaopatrzeniowych. Nie
zrozumiał, czy nie chciał zrozumieć, że np. każda operacja ofensywna
wykraczająca daleko poza niezbędną ilość sił do wykonania pierwszego uderzenia
potrzebuje określoną ilość norm żywieniowych. Wszystko to ujawniło się w sposób
szczególnie jaskrawy podczas planowania i wykonania ofensywy letniej w 1942 r.
Wspomniano już także o fantastycznym pomyśle, ujawnionym mi przez niego w
jesieni 1942 r., o wykonaniu w następnym roku za pomocą zmotoryzowanej grupy
armii uderzenia przez Kaukaz na Bliski Wschód i dalej do Indii.
Podobnie jak w dziedzinie politycznej,
w każdym razie po sukcesach odniesionych przez niego w 1938 r., zabrakło mu
także w dziedzinie militarnej odpowiedniego podejścia do zamierzanych celów.
Mimo niedoceniania przez niego siły oporu Francji nie rozpoznał w jesieni 1939
r. przede wszystkim możliwości osiągnięcia zdecydowanego sukcesu w wyniku
właściwie przygotowanej ofensywy niemieckiej na Zachodzie. Kiedy jednak sukces
ten został osiągnięty, utracił on horyzont istniejących możliwości w innych
warunkach. W obu przypadkach zabrakło mu rzeczywistego wyszkolenia
strategicznego względnie operacyjnego.
W ten sposób jego żywotny duch chwytał
się chyba każdego nęcącego celu, czego rezultatem było doprowadzenie przez
niego do jednoczesnego rozdrobnienia siły niemieckiej na kilka celów względnie
na różnorodne teatry działań wojennych. Zasada mówiąca, że nie można być słabym
na decydujących kierunkach, a w razie potrzeby rezygnuje się z frontów
drugorzędnych czy należy podjąć odpowiednie ryzyko doprowadzając do swojego
radykalnego osłabienia dla osiągnięcia rozstrzygającego celu, nie znalazła u
niego żadnego rzeczywistego zrozumienia. W ten sposób nie przezwyciężył u
siebie poglądu, że podczas zaplanowanych ofensyw w latach 1942–1943 należy
postawić wszystko dla osiągnięcia sukcesu. Jeszcze był zdolny do dostrzegania
konieczności odtworzenia położenia w wyniku zaznaczającego się niekorzystnego
rozwoju sytuacji.
Jeśli chodziło obecnie o cele
operacyjne Hitlera – przynajmniej w walce ze Związkiem Sowieckim, to były one
uwarunkowane w przeważającym stopniu względami natury politycznej i gospodarki
wojennej. Zaznaczyło się to już we wstępnych uwagach do kampanii rosyjskiej i
wystąpi to także podczas opisywania walk obronnych w latach 1943–1944.(...).
Z pewnością strategia ma być służebnicą
kierownictwa politycznego i nie wolno mu nie uwzględniać celu strategicznego
każdej wojny, złamania nieprzyjacielskiej siły i oporu militarnego, jak miało
to miejsce u Hitlera podczas określenia celu operacyjnego. Dopiero odniesione
zwycięstwo toruje drogę do osiągnięcia celów politycznych i gospodarczych.
W związku z tym dochodzę chyba
do decydującego czynnika określającego dowodzenie Hitlera: przecenianie potęgi
woli, jego woli, która miała przeistoczyć się w wiarę sięgającą aż do
najmłodszego grenadiera dla potwierdzenia prawidłowości jego decyzji, dla
zapewnienia sukcesu jego rozkazów.
Oczywiście silna wola jest dla
naczelnego wodza jedną z zasadniczych przesłanek zwycięstwa. Tak jak niektóre
bitwy zostały przegrane, tak jak niektóre sukcesy zostały zaprzepaszczone,
ponieważ u dowódcy w decydującej chwili nastąpiło osłabienie woli.
Wola naczelnego wodza do osiągnięcia
zwycięstwa, wzmocniona silnym duchem przetrzymująca także ciężkie kryzysy, jest
trochę inna niż istniejąca wola u Hitlera, która wynikała w końcu z wiary w
jego „misję”. Taka wiara prowadzi niechybnie do uporu, jak także do poglądu, że
własna wola może wykraczać nawet poza granice twardej rzeczywistości,
wznoszącej się przed nią. Granice te znajdowały się teraz w istnieniu
wielokrotnej przewagi sił nieprzyjacielskich, w warunkach czasu i przestrzeni
czy jedynie w fakcie, że ostatecznie wolę posiadał także nieprzyjaciel.
Uwzględnienie z góry w swojej
kalkulacji przypuszczalnych zamiarów kierownictwa nieprzyjacielskiego w ogóle
było niewielką skłonnością u Hitlera, który tkwił w przekonaniu o ostatecznym
zatriumfowaniu swojej woli. Również okazywał niewielką gotowość do uznania
nawet najbardziej niepodważalnych danych o ewentualnej wielokrotnej przewadze
posiadanej przez nieprzyjaciela. Odrzucał je, czy bagatelizował utrzymując się
w przekonaniu o braku posiadania przez nieprzyjaciela odpowiedniej ilości
jednostek wojskowych, bądź uciekał się w niekończące wyliczanie własnych danych
produkcyjnych.
W ten sposób jego wola nie uwzględniała
zasadniczych elementów „oceny sytuacji”, z której dla każdego dowódcy
wojskowego mniej lub bardziej musi wynikać decyzja. Tym samym Hitler opuścił
grunt rzeczywistości.
Znamienne było jedynie to, że temu
przecenieniu potęgi własnej woli, temu pomijaniu możliwych zamiarów i sił
przeciwnika, nie odpowiadała śmiałość przy podejmowaniu decyzji. Hitler po
uzyskaniu sukcesów w dziedzinie polityki do 1938 r. stał się hazardzistą
politycznym, zaś w dziedzinie militarnej wycofał się przed podjęciem ryzyka.
Właściwie jedyną śmiałą decyzją Hitlera było zajęcie Norwegii, chociaż i tutaj
pierwszą inicjatywę przejawił wielki admirał Raeder. Ale jeżeli nawet był to
Hitler, wkrótce pod Narwikiem doszło do kryzysu, do rozgardiaszu, do
opuszczenia miasta i tym samym do poświęcenia zasadniczego celu całości
operacji, swobody dowozu rudy żelaza. Także podczas wykonywania ofensywy
zachodniej ujawniała się pewna bojaźliwość Hitlera przed podjęciem ryzyka
militarnego. Decyzja zaatakowania Związku Sowieckiego była w końcu
nieuniknionym rezultatem rezygnacji z inwazji na Anglię, której ryzyko z kolei
wydawało się za duże dla Hitlera. (...).
Hitler uwielbiał odwlekać możliwie jak
najdłużej każdą decyzję, która nie była po jego myśli, bądź której nie mógł
uniknąć. Zdarzało się to za każdym razem, jeżeli chodziło o uniemożliwienie
przeciwnikowi wykorzystania zarysowującego się sukcesu poprzez użycie w porę
własnych sił czy sparaliżowanie jego manewrów. Wymagało to wielodniowych walk
szefa Sztabu Generalnego z Hitlerem, nawet jeśli chodziło w tym o chwilowe
przerzucenie sił z mniej zagrożonych odcinków frontu na pozycje kryzysowe.
Przeważnie było to już za późno, bądź przerzucano za małe siły, co w rezultacie
prowadziło do tego, że następnie musiano oddać znacznie większe siły niż
potrzebowano do odtworzenia sytuacji w porównaniu do pierwotnych żądań.
Tygodniami musiano walczyć, nawet jeżeli chodziło w tym o oddanie rubieży
praktycznie nie do utrzymania (np. w 1943 r. Zagłębia Donieckiego czy w 1944 r.
łuku Dniepru). Odnosiło się to także do przypadku, kiedy chodziło o pozyskanie
dodatkowych sił po opuszczeniu w porę niezagrożonych i mało znaczących pod
względem operacyjnym, odcinków wygiętego łuku frontu. Hitler ciągle wierzył, że
sprawy toczą się nadal według jego woli i może unikać podjęcia decyzji, które
budziły już u niego opór, oznaczały one uznanie faktu liczenia się z
działaniami przeciwnika. Jednocześnie cofał się przed tym, aby podjąć ryzyko na
osłabionych odcinkach frontu.
Przecenienie potęgi własnej woli przez
Hitlera, pewna obawa przed podejmowaniem ryzyka związanego z prowadzeniem
operacji manewrowych, których pomyślnego skutku z góry nie można było
zagwarantować oraz jego niechęci w ogóle do dobrowolnego oddawania
czegokolwiek, i im dłużej to wszystko trwało, to tym mocniej określało jego
dowodzenie wojskowe.
Nieugięta obrona każdej piędzi ziemi
stała się stopniowo jedyną zasadą dowodzenia. Hitler, po nadzwyczajnych
sukcesach niemieckich sił zbrojnych uzyskanych w pierwszych latach wojny dzięki
prowadzeniu operacji ofensywnej, w okresie powstania pierwszego kryzysu pod
Moskwą przejął receptę sztywnego trzymania każdej pozycji. Recepta, która
doprowadziła kierownictwo sowieckie w 1941 r. prawie na skraj przepaści,
została później porzucona z powodu niemieckiej ofensywy w 1942 r.
Kiedy owej zimy 1941 r.
sowieckie przeciwuderzenie ostatecznie osłabiło siłę naszych wojsk, Hitler
doszedł do przekonania, że jedynie jego zakaz o stałym odrywaniu się od
nieprzyjaciela uratuje niemieckie siły zbrojne przed losem armii napoleońskiej
w 1812 r. W tym przekonaniu był on wciąż utwierdzany przez akceptację jego
otoczenia i przez niektórych dowódców. Kiedy następnie po powstrzymaniu
ofensywy niemieckiej pod Moskwą i na Kaukazie doszło w jesieni 1942 r. do
nowego kryzysu, wówczas ponownie uwierzył w sekret sukcesu tkwiący w uporczywym
trzymaniu terenu za wszelką cenę....
. W końcu przeciwstawił on
pojęciu sztuki wojennej brutalną przemoc, przemoc, której najpełniejsza
skuteczność gwarantowana była poprzez stojącą za nią potęgę woli...
W końcu należy jeszcze wspomnieć o
ustawicznym podkreślaniu przez Hitlera jego nastawienia żołnierskiego i chętnym
wspominaniu o zdobyciu przez niego doświadczeń wojskowych w charakterze
żołnierza frontowego. W rzeczywistości jego wewnętrzne usposobienie dalekie
było od żołnierskiego myślenia i uczuć. Zarówno także zachowanie się jego
partii z pruskim charakterem, na który ona tak chętnie się powoływała, nic nie
oznaczało. (...).
W jednej sprawie Hitler myślał
zupełnie po żołniersku: w kwestii odznaczeń wojennych. Dzięki temu chciał on
uhonorować w pierwszym rzędzie właściwych bojowników, walecznych żołnierzy. W
ten sposób wydane przez niego na początku kampanii przepisy odznaczania Krzyżem
Żelaznym były wzorcowe. Zamierzano odznaczać jedynie za waleczne czyny i za
rzeczywiste zasługi dowódcze, co w ostatnim przypadku odnosiło się jedynie do
dowódcy i jego najbliższych pomocników. Niestety te przejrzyste i bezsprzeczne
uregulowania nie zostały od początku dotrzymane przez niektóre szczeble
przedkładające wnioski o nadanie odznaczenia. Wprawdzie w części wina leżała w
spóźnionym powołaniu do życia Kapituły Odznaczonych Krzyżem Żelaznym, która
określiła dodatkowe warunki odznaczania KŻ dla tych stanowisk służbowych, które
nie spełniały poprzednich wymogów, lecz zasługiwały na otrzymanie odznaczenia.
Coraz trudniej było odznaczyć Krzyżem Kawalerskim zasłużonego generała z
otoczenia Hitlera aniżeli oficera czy żołnierza z frontu.
Jeżeli później szydzono z wielorakich
odznak ustanowionych przez Hitlera podczas wojny, to należy jedynie uprzytomnić
sobie dokonane osiągnięcia naszych żołnierzy podczas długiego trwania wojny.
Np. „Odznaka za walkę wręcz” czy odznaka ustanowiona dla 11. Armii dla
upamiętnienia walk na Krymie były noszone z poczuciem dumy. Zresztą żołnierze
przystrojeni wieloma wstęgami orderów ukazują inną stronę, iż problemu
odznaczeń wojennych nie zbywa się nierozsądnym hasłem „ozdób na choince”.(...).
Jeżeli chodzi o moje osobiste
doświadczenia w obcowaniu z Hitlerem, to muszę stwierdzić, że nawet, jeżeli
nasze poglądy były sprzeczne bądź się ścierały, on zachowywał formę i trzymał
się rzeczowej płaszczyzny. Jedyny raz, kiedy jego nierzeczowa uwaga skierowana
osobiście w stosunku do mnie, skłoniła mnie do prawie ostrej repliki, milcząco
przyjętej przez Hitlera.
Hitler umiał podczas rozmów po
mistrzowsku dostosować się psychologicznie do swoistych cech każdego partnera,
którego chciał przekonać do swoich racji. Przede wszystkim odkrywał on
naturalnie zawsze powody bądź zamiary każdego, kto przychodził do niego ze
sprawozdaniem. Zatem był zawsze przygotowany na odparcie wszystkich przeciwnych
argumentów.
Jego zdolność do przeniesienia na
innych swojej pewności, prawdziwej czy udawanej, była nadzwyczajna. Właściwie
wtedy, kiedy przychodzili do niego oficerowie z frontu, którzy nie znali
jeszcze bliżej Hitlera. Następnie mogło się zdarzyć, że osoba, która przyszła „w
celu powiedzenia prawdy Hitlerowi o krytycznej sytuacji na froncie” wracała jak
osoba nawrócona, pełna wiary.
Przy różnorodnych sporach, jakie
wyniknęły między mną jako dowódcą grupy armii a nim w kwestiach operacyjnych,
największe wrażenie czyniła właśnie nieprawdopodobna zaciętość, z jaką bronił
on swojego punktu widzenia. Uzyskanie od niego akceptacji, czy odrzucenia bądź
złożenia obietnicy wymagało prawie zawsze wielogodzinnego zmagania. Nie
poznałem żadnej osoby, która mogła w podobnej dyskusji rozwinąć w przybliżeniu
analogiczną wytrzymałość i upór. Takie dyskusje między Hitlerem i dowódcą
frontu wymagały w każdym razie najwyżej kilku godzin, to jednak szef Sztabu
Generalnego, gen. Zeitzler zmuszony był często toczyć walkę przez wiele dni,
przy każdej nadarzającej się okazji, o przeforsowanie u Hitlera
Ponadto argumenty Hitlera broniące jego
poglądu, nawet jeżeli miały one jedynie charakter militarny, z reguły nie łatwo
można było je obalić. Przynajmniej miały one taki charakter, iż nie można było
je odrzucić bez uwzględnienia dodatkowych argumentów. Prawie zawsze podczas
omawiania zamiarów operacyjnych chodziło o sprawy, których z całą pewnością
wyniku nikt nie może przewidzieć. Ostatecznie podczas wojny nic nie jest
pewne.(...).
Z drugiej strony Hitler okazywał
zdolność do słuchania, nawet jeśli dane poglądy nie były po jego myśli, to mógł
on następnie przejść do kontynuowania rzeczowej dyskusji.
Naturalnie nie mógł zawiązać się
jakikolwiek wewnętrzny stosunek między dyktatorem, fanatykiem myślącym jedynie
o swoich celach politycznych i wierzącym w „posłannictwo” a dowódcami
wojskowymi. Oczywiście Hitler nie był tym w ogóle osobiście zainteresowany.
Widział w ludziach jedynie narzędzie mające służyć jego celom politycznym.
Żadne więzy wierności ze strony Hitlera nie kierowały się w stronę żołnierzy
niemieckich.
W związku z utrzymującymi się coraz
dłużej błędami w niemieckim dowodzeniu wojskowym, częściowo tkwiącymi w
osobowości Hitlera i które, jak wcześniej naszkicowano, sparaliżowały
całkowicie naczelną organizację naczelnego dowództwa, nasuwało się naturalnie pytanie,
czy i w jaki sposób należało zmienić te stosunki? Chciałbym przy tym – jak w
ogóle w tej książce – nie zwracać uwagi na kwestie polityczne.
Usiłowałem w interesie rozsądnego
kierowania podczas wojny skłonić Hitlera co najmniej trzykrotnie do zmiany
stanowiska w kwestii sprawowania funkcji naczelnego wodza. Nie wierzę, że
podobna uwaga uczyniona z innej strony w stosunku do niego, unaoczniła mu braki
w jego dowodzeniu wojskowym.(...).
* * *
Nie
sposób nie zauważyć, że feldmarszałek von Manstein jest w swych ocenach
taktowny i obiektywny. Byłoby wszelako rzeczą niesłychanie interesującą
skonfrontować jego wywody z obrazem Adolfa Hitlera, naszkicowanym przez innego
dowódcę niemieckiego, Heinza Guderiana (też nawiasem mówiąc Pomorzanina) w jego
Wspomnieniach żołnierza, których
odnośny fragment przytaczamy – celem porównania z poprzednimi – poniżej.
„W
ciągu swej służby wojskowej zetknąłem się z wieloma czołowymi osobistościami,
które wywarły poważny wpływ na bieg historii narodu niemieckiego. Uważam za
swój obowiązek podzielić się wrażeniami, jakie odniosłem z tych bezpośrednich
kontaktów. Zdaje sobie sprawę, że moje wrażenia są subiektywne. Są to wrażenia
nie polityka, lecz żołnierza i dlatego pod niejednym względem różnią się od
nich, nie kształtowały się bowiem pod wpływem określonych tendencji ani zamiaru
osiągnięcia wytyczonych celów politycznych. Na przywódców Trzeciej Rzeszy
patrzyłem z perspektywy żołnierza i pod kątem tradycyjnego w armii niemieckiej
pojęcia żołnierskiego honoru. Dlatego też wrażenia moje wymagają uzupełnienia
spostrzeżeniami i opiniami innych ludzi. Dopiero z porównania różnych źródeł
wyłonić się może mniej więcej prawdziwy obraz charakterów ludzi, których
działania i błędy zdecydowały o nieszczęśliwych dla nas wydarzeniach, zakończonych
nie spotykaną w dziejach katastrofą. (...)
HITLER
W centrum kręgu ludzi, którzy
kształtowali nasz los, stoi postać Adolfa Hitlera.
Hitler był dzieckiem ludu. Pochodząc z
prostego środowiska i odebrawszy skromne wykształcenie szkolne oraz zaniedbane
wychowanie domowe, nieokrzesany w mowie i obyczajach, czuł się najlepiej w
gronie swych najbliższych współziomków. Do wyższych sfer inteligencji
początkowo odnosił się bez uprzedzeń, zwłaszcza w rozmowach o sztuce, muzyce i
na inne podobne tematy. Dopiero później pewni ludzie z najbliższego jego
otoczenia, sami stojący na niskim poziomie kulturalnym, systematycznie starali
się wywołać w nim głęboką niechęć do inteligencji. Świadomie dążyli do tego,
aby usposobić go wrogo do ludzi górujących nad nim pochodzeniem i intelektem i
przez to wyeliminować ich wpływy. Cel ten w znacznym stopniu udało im się
osiągnąć – po pierwsze dlatego, że na dnie duszy Hitlera drzemały zatajone
urazy z okresu młodości spędzonej w ciężkich warunkach, po wtóre zaś dlatego,
iż uważając się za wielkiego rewolucjonistę Hitler obawiał się, że ludzie
reprezentujący stare tradycje będą go tylko hamować i sprowadzać z wytkniętej
drogi.
Tu mamy klucz do pierwszej, jakby to
można określić, „przegrody” duszy Hitlera. Z tego zespołu wyobrażeń, z tego
kompleksu wywodzi się jego coraz silniejsza niechęć do arystokracji i szlachty,
do uczonych i junkrów, do urzędników państwowych i oficerów. O ile w pierwszym
okresie po zdobyciu władzy starał się przystosować swe zachowanie do stylu i
tonu przyjętego w dobrym towarzystwie i w stosunkach międzynarodowych, o tyle
po wybuchu wojny całkowicie z tego zrezygnował.
Był nieprzeciętnie mądrym człowiekiem.
Miał niezwykłą pamięć zwłaszcza do danych historycznych, liczb z dziedziny
techniki i statystyk gospodarczych. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce,
uzupełniając w ten sposób luki w swoim wykształceniu. Rozmówców swych zadziwiał
dokładnością w przypominaniu tego, co przedtem słyszał lub czytał w raportach. „Sześć
tygodni temu mówił mi pan zupełnie co innego” – te i temu podobne słowa stały
się postrachem w ustach jutrzejszego kanclerza i naczelnego wodza Wehrmachtu,
przy najmniejszej bowiem próbie sprzeciwu sięgał do niezbitego dowodu w postaci
sporządzonych z każdej narady stenogramów.
Miał dar wyrażania swych myśli w
łatwych do zapamiętania sformułowaniach, które ponadto wbijał w głowy swego
audytorium przez ustawiczne ich powtarzanie. Prawie wszystkie jego przemówienia
i wywody – obojętnie, czy wygłaszane do tysięcy ludzi, czy do małego grona
słuchaczy – zaczynały się od słów: „Gdy w 1919 roku postanowiłem zostać
politykiem...”, tak jak wszystkie jego wielkie mowy polityczne niezmiennie
kończyły się słowami: „Nigdy nie ustąpię i nigdy nie skapituluję!”
Miał wrodzony niezwykły talent
oratorski, dzięki któremu jego mowy zawsze działały na masy, a często także na
ludzi wykształconych. Umiał przemówienia swe przystosowywać do mentalności
słuchaczy. Inaczej mówił do przemysłowców, a inaczej do żołnierzy, inaczej do
wierzących w każde jego słowo aktywistów NSDAP, a inaczej do sceptyków, inaczej
do gauleiterów, a inaczej do drobnych urzędników i funkcjonariuszy.
Najwybitniejszą cechą Hitlera była jego
siła woli. To ona dawała mu moc zdobywania władzy nad ludźmi. Działała wysoce
sugestywnie, na niektórych ludzi wprost hipnotyzująco. Często byłem świadkiem
tego. W Naczelnym Dowództwie Sił Zbrojnych niemal nikt nigdy nie sprzeciwiał mu
się; jego współpracownicy bądź znajdowali się w stanie stałej hipnozy, jak
Keitel, bądź – jak Jodl – byli zupełnie zrezygnowani. Ale nawet ludzie mający
własne wyrobione zdanie, ludzie odważni w obliczu wroga, ulegali działaniu jego
przemówień i dawali za wygraną wobec trudnej do odparcia logiki jego wywodów.
Hitler mówiąc w mniejszym gronie przyglądał się kolejno każdemu ze słuchaczy i
uważnie sprawdzał działanie swych słów. Gdy widział, że ten lub ów jeszcze nie
uległ ich sugestywnej sile, że nie okazał się dobrym „medium”, mówił i
argumentował tak długo, aż odniósł wrażenie, że zdołał przekonać i tego
opornego słuchacza. Jeżeli zaś ta oczekiwana reakcja nie następowała, to
człowiek, który potrafił zachować samodzielność myślenia, ściągał na siebie
gniew „hipnotyzera”. „Tego człowieka nie przekonałem” – mówił wtedy Hitler i
takich ludzi usiłował jak najprędzej się pozbyć. Im większe były jego sukcesy,
tym bardziej stawał się nietolerancyjny.
Z faktu tego silnego oddziaływania
Hitlera na ludzi wyciągnięto wniosek, jakoby Niemcy szczególnie łatwo poddawali
się sugestii. Ale we wszystkich narodach i we wszystkich czasach ludzie ulegali
sugestywnej sile niezwykłych indywidualności, nawet takich, które w rozumieniu
chrześcijańskim nie były pozytywne. W nowszym okresie dziejów dobry tego
przykład stanowi rewolucja francuska z jej wielkimi przywódcami, a bezpośrednio
potem – Napoleon. Francuzi szli za wielkim Korsykaninem aż do samego jego
upadku, chociaż dawno musieli wiedzieć, że droga Napoleona prowadzi do klęski.
Naród amerykański w obu wojnach światowych, mimo swego umiłowania pokoju, uległ
sugestywnej sile swych prezydentów wzywających do udziału w wojnie. Włosi szli
za swym Mussolinim. Cóż dopiero powiedzieć o Rosji, gdzie olbrzymi naród, wbrew
swym pierwotnym przekonaniom, wskutek siły idei Lenina stał się bolszewicki.
Lecz właśnie, gdy chodzi o Rosję, my, współcześni, wiemy, że dla rewolucyjnych
idei Lenina istniał tam podatny grunt: bezprawie i zła gospodarka za rządów
carskich wywołały niezadowolenie i nędzę szerokich mas, które poszły za ludźmi
obiecującymi poprawę ich położenia.
To, że Niemcy ulegli sugestywnej sile
Hitlera, również miało swoje przyczyny. Stworzyła je przede wszystkim chybiona
polityka państw zwycięskich po pierwszej wojnie światowej. Polityka ta zrodziła
w Niemczech bezrobocie, brzemię podatków, bolesne ustępstwa terytorialne,
utratę wolności, nierówność i bezbronność kraju – stworzyła grunt, na którym
mógł wzejść posiew narodowego socjalizmu. Niedotrzymanie przez zwycięzców w
pierwszej wojnie światowej czternastu punktów Wilsona przy zawieraniu traktatu
wersalskiego poderwało zaufanie Niemców do wielkich mocarstw. W tych warunkach
człowiek, który przyrzekał narodowi niemieckiemu uwolnienie od kajdan Wersalu,
miał stosunkowo łatwe zadanie, tym bardziej że formalna demokracja weimarska
mimo rzetelnych wysiłków nie mogła się wykazać żadnym znaczniejszym sukcesem w
dziedzinie polityki zagranicznej ani nie była w stanie opanować trudności
wewnętrznych. Hitler, roztaczając przed narodem niemieckim jaśniejsze
perspektywy w dziedzinie polityki zagranicznej i wewnętrznej, zdołał zebrać
wielką liczbę głosów i stworzyć w drodze demokratycznej najsilniejszą w
Niemczech partię. To w końcu – w myśl zasad demokracji – przywiodło go do
władzy. Istniał po prostu grunt do tego. Dlatego też nie można zarzucać
Niemcom, że są bardziej podatni na sugestię niż inne narody.
W dziedzinie polityki zagranicznej
Hitler obiecywał Niemcom uwolnienie od niesprawiedliwości traktatu
wersalskiego, w dziedzinie polityki wewnętrznej – likwidację bezrobocia i waśni
międzypartyjnych. Wiedział, że wysuwając te cele, gorąco upragnione przez cały
naród, ma za sobą wszystkich uczciwych Niemców. Któryż Niemiec do nich nie
dążył? Pozyskał więc na początku swej działalności miliony ludzi, którzy
zaczęli już wątpić w zdolności swych mężów stanu i w uczciwe zamiary byłych
przeciwników. Im więcej konferencji kończyło się bez pozytywnego wyniku, im
trudniejsze do zniesienia stawało się brzemię odszkodowań wojennych, im dłużej
trwała nierówność Niemiec wobec innych państw – tym więcej zwolenników
gromadziło się pod znakiem swastyki. Trzeba sobie uprzytomnić nieomal rozpaczliwą
sytuację, w jakiej znajdowały się Niemcy na przełomie 1932 i 1933 roku. Ponad
sześć milionów bezrobotnych, czyli łącznie z rodzinami około 25 milionów ludzi
cierpiących głód, spustoszenia moralne wśród młodzieży robotniczej, włóczącej
się bez zajęcia po ulicach Berlina i innych wielkich miast, wzrost
przestępczości – wszystko to dało w wyniku sześć milionów głosów
komunistycznych. Liczba ta niewątpliwie wzrosłaby jeszcze o dalsze miliony,
gdyby tych milionów nie pociągnęła za sobą partia narodowosocjalistyczna
Hitlera, ożywiając je nowymi ideałami i nową wiarą.
Trzeba także przypomnieć, że na krótko
przedtem Francja i Anglia zabroniły Niemcom i Austrii zawarcia unii
gospodarczej, chociaż przyniosłaby ona obu tym państwom pewną nieznaczną ulgę,
dla potęgi politycznej zaś mocarstw zachodnich nie mogła stanowić żadnego
niebezpieczeństwa. Austria – w wyniku traktatu w St. Germain, odpowiednika
traktatu wersalskiego – również stała wtedy na skraju katastrofy gospodarczej.
Kraj ten nie może istnieć bez ekonomicznego powiązania z jakimś wielkim
obszarem gospodarczym; należy żywić nadzieję, że przez zrealizowanie koncepcji
europejskiej unii gospodarczej i ten problem znajdzie swe rozwiązanie. Zakaz
niemiecko-austriackiej unii gospodarczej wywołał wtedy wielkie rozgoryczenie
nawet wśród umiarkowanych kół niemieckich hołdujących „orientacji zachodniej”,
stanowił bowiem – w dwanaście lat po zakończeniu wojny i w sześć lat po
przyjęciu Niemiec do Ligi Narodów – dowód kompletnego braku zrozumienia oraz
jaskrawej samowoli państw zwycięskich. Najbardziej nawet umiarkowane opinie o
ówczesnych stosunkach w Niemczech stwierdzały, że wydarzenie to w znacznym
stopniu przyczyniło się do sukcesów wyborczych Hitlera w 1931 i 1932 roku.
Tak czy owak faktem jest, że pewnego
dnia Hitler skupił pod swym sztandarem partię tak silną, że dłużej już nie
można było nie brać jej w rachubę. Sędziwy feldmarszałek von Hindenburg,
prezydent Rzeszy, po długiej wewnętrznej rozterce mianował go kanclerzem
Rzeszy. Z pewnością niełatwo mu było powziąć tę decyzję. Wraz z nim wielu
Niemców odnosiło się negatywnie do Hitlera i do jego metod działania.
Doszedłszy do władzy Hitler zlikwidował
opozycję. Bezwzględność, z jaką tego dokonał, odsłoniła jeszcze jedną cechę
charakteru jutrzejszego dyktatora. Bezwzględność tę mógł stosować bezkarnie,
gdyż opozycja była słaba i rozdrobniona; skoro tylko uderzył w nią z całą
energią, zawaliła się prawie bez walki. Dzięki temu Hitler mógł przeprowadzić w
Reichstagu ustawy, które umożliwiły mu obalenie przeszkód stworzonych przez
konstytucję weimarską dla niedopuszczenia do dyktatury.
Bezwzględność przejawiona przez Hitlera
w usuwaniu wewnętrznych oporów wyrodziła się w okrucieństwo, gdy posunął się do
zabójstwa Roehma. Wiele osób – w tym i takie, które nie miały nic wspólnego z
Roehmem, lecz stały się niewygodne z innych powodów – zamordowano, wprawdzie
bez wiedzy Hitlera, ale sprawcy tych zabójstw nigdy nie zostali ukarani.
Stojący nad grobem feldmarszałek Hindenburg, prezydent Rzeszy, nie był w stanie
interweniować. Wtedy jednak Hitler przynajmniej uważał jeszcze za konieczne
usprawiedliwić się przed korpusem oficerskim z powodu zamordowania generała von
Schleichera i zapewnić, że tego rodzaju fakty więcej się nie powtórzą.
Fakt, że zbrodnie popełnione 30 czerwca
1934 roku uszły ich sprawcom bezkarnie, oznaczał już poważne zagrożenie
praworządności w Niemczech, ponadto zaś w ogromnym stopniu umocnił u Hitlera
poczucie własnej siły. Uregulowanie sprawy następstwa Hindenburga za pomocą
zręcznie przeprowadzonej ustawy i równie zręcznego uzasadnienia zarządzonego
plebiscytu doprowadziły do tego, że w końcu Hitler – także formalnie – stanął
na czele państwa.(...).
Hitler wybrał dyktaturę. Jako dyktator
osiągnął poważne sukcesy: zlikwidował bezrobocie, podniósł moralny stosunek do
pracy, umocnił ducha narodowego, skończył z chaosem partyjnym. Byłoby błędem
nie uznawać tych osiągnięć.
Po umocnieniu dyktatorskiej władzy
wewnątrz kraju Hitler przystąpił do realizowania swego programu w dziedzinie
polityki zagranicznej. Odzyskanie Zagłębia Saary, przywrócenie suwerenności
militarnej, wprowadzenie wojsk do Nadrenii, Anschluss Austrii – wszystko to
zostało dokonane przy pewnym poparciu narodu niemieckiego, a zarazem z
pobłażaniem, co więcej – uznaniem ze strony zagranicy, gdzie słuszne żądania
Niemiec znajdowały wiele zrozumienia, gdyż narody zachodnie, kierując się
prawdziwym poczuciem sprawiedliwości, uświadomiły sobie tragiczne błędy
traktatu wersalskiego.(...).
Wraz ze wzrastającą pewnością siebie
Hitlera, z umocnieniem się jego władzy wewnątrz kraju oraz sukcesami na arenie
międzynarodowej zrodziła się jego pycha. Nie uznawał już nikogo i niczego poza
własną osobą. Pycha ta rosła niepomiernie wskutek tego, że kierownicze
stanowiska w Trzeciej Rzeszy obsadził ludźmi tuzinkowymi, wręcz
bezwartościowymi. Jeżeli dotąd przynajmniej jeszcze wysłuchiwał rzeczowych
propozycji i gotów był je rozważać, to teraz z każdym dniem stawał się coraz
bardziej autokratyczny. Między innymi znalazło to wyraz i w tym, że od 1938
roku w ogóle nie zwoływano posiedzeń Rady Ministrów. Ministrowie zarządzali
swymi resortami na podstawie bezpośrednich dyspozycji Hitlera. Wspólne narady
nad wielkimi problemami politycznymi już się nie odbywały. Wielu ministrów bądź
bardzo rzadko, bądź w ogóle nie mogło się dostać do Hitlera, nawet gdy się o to
starali. Podczas gdy ministrowie usiłowali przestrzegać drogi służbowej z
zachowaniem hierarchii instancji, powstawała obok biurokracji państwowej –
biurokracja partyjna. Głoszona przez Hitlera zasada, że „nie państwo rozkazuje
partii, lecz partia państwu”, stworzyła zupełnie nową sytuację. Władza
państwowa przeszła w ręce partii, tzn. gauleiterów, ci zaś dochodzili do tych
stanowisk nie na podstawie swych kwalifikacji do piastowania wysokich urzędów
państwowych, lecz z racji zasług położonych w partii, przy czym nie zawsze
przywiązywano należytą wagę do ich wartości moralnych.
Ponieważ większość pracowników partii
stawała się za przykładem Hitlera coraz bardziej bezwzględna w zmierzaniu do
swych celów politycznych, więc obyczaje polityczne rychło uległy zdziczeniu.
Administracja publiczna stała się bezsilna.(...).
Hitler chciał zjednoczyć Europę. Jego
lekceważenie odmienności charakterów różnych narodów i jego centralistyczne
metody z góry skazywały ten plan na niepowodzenie.
Wojna w Rosji rychło ujawniła granice
niemieckiej potęgi. Hitler jednak nie tylko że nie wyciągnął z tego wniosku i
nie przerwał lub co najmniej ograniczył tego przedsięwzięcia, lecz przeciwnie,
puszczając wodze fantazji coraz bardziej się w nie angażował. Wbrew wszystkiemu
i mimo wszystko chciał z całą bezwzględnością dopiąć swego: powalić Rosję na
kolana. W niepojętym zaślepieniu wplątał się jeszcze i w wojnę ze Stanami
Zjednoczonymi.(...).
Strategia Hitlera zbankrutowała wskutek
braku konsekwencji i częstych wahań w podejmowaniu decyzji. Skutki błędów
zawinionych przez jednego wszechwładnego człowieka chciano teraz wyrównać
bezwzględną surowością wobec własnych wojsk. Przez jakiś czas dawało to jeszcze
wyniki. Na dłuższą jednak metę nie dość było powoływać się na grenadierów
Fryderyka Wielkiego i przypominać ofiary, jakich domagał się od nich znakomity
król i wódz. Nie wystarczało utożsamiać swą własną osobę z narodem niemieckim,
jednocześnie ignorując jego najbardziej elementarne potrzeby życiowe. Przez
poruszenie tej sprawy dochodzę do omówienia osobistych cech Hitlera, tak jak je
oceniam. Jakiż był Hitler? Był jaroszem, nie pił, nie palił: same przez się
chwalebne zasady, wypływające z jego przekonań i ascetycznego sposobu życia.
Zgubne natomiast skutki pociągało za sobą jego osamotnienie, odgradzanie się od
ludzi. Nie miał ani jednego prawdziwego przyjaciela. Nawet jego najstarsi
towarzysze partyjni byli wprawdzie poplecznikami, ale nie przyjaciółmi. O ile
mogłem się zorientować, z nikim nie utrzymywał bliższych stosunków. Nikomu się
nie zwierzał ze swego życia wewnętrznego, z nikim nie prowadził szczerej,
otwartej rozmowy. Tak jak nie umiał znaleźć przyjaciela, tak też niezdolny był
zaznać uczucia głębokiej miłości do kobiety. Był kawalerem. Nie miał dzieci.
Wszystko, co może w życie doczesne tchnąć coś ze świętości – przyjaźń ze
szlachetnymi ludźmi, czysta miłość do kobiety, miłość do własnych dzieci – było
i pozostało dla niego obce. Szedł samotny przez życie, pełen swych
gigantycznych planów. Można by mi na to odpowiedzieć, że przecież ożenił się z
Ewą Braun. O tym stosunku nic nie wiedziałem i nie miałem pojęcia o roli Ewy
Braun, jakkolwiek przez długie miesiące niemal codziennie stykałem się z
Hitlerem i jego najbliższym otoczeniem. Dopiero w niewoli dowiedziałem się o
tym uczuciu. Wpływu na Hitlera kobieta ta z pewnością nigdy nie miała. Można
powiedzieć – niestety, bo może byłby łagodzący.
Taki był dyktator Niemiec. Nie mając
ani mądrości, ani umiaru Fryderyka Wielkiego i Bismarcka, na których się
wzorował, szedł samotnie, bez wytchnienia, od sukcesu do sukcesu, potem od
porażki do porażki, goniąc za coraz bardziej gigantycznymi celami, coraz
bardziej kurczowo czepiając się ostatnich szans powodzenia i coraz bardziej
utożsamiając siebie z narodem.
Z nocy robił dzień. Raporty, jeden za
drugim, trwały do późna po północy. Posiłki, które początkowo były zarazem
chwilą wytchnienia spędzaną w gronie oficerów OKW, od czasu katastrofy
stalingradzkiej spożywał zawsze sam, z rzadka tylko zapraszając jednego lub
dwóch gości. Szybko jadł swe jarzyny lub potrawy mączne, popijając je zimną
wodą lub piwem słodowym. Po ostatnim wieczornym raporcie przesiadywał godzinami
ze swymi adiutantami i sekretarkami, mówiąc aż do świtu o swoich planach. Potem
kładł się na krótką drzemkę, z której często, gdy przychodziły sprzątaczki,
budziło go postukiwanie szczotek o drzwi jego sypialni. Wstawał najpóźniej o
godzinie dziewiątej. Nadmiernie gorąca kąpiel miała pobudzić znużony organizm.
Dopóki wszystko szło dobrze, nie zaznaczały się ujemne skutki tego
nienormalnego trybu życia. Potem, gdy jedna klęska następowała po drugiej i
nerwy odmawiały posłuszeństwa, coraz częściej sięgał do różnych leków; brał
zastrzyki na sen, to znów podniecające, raz na uspokojenie serca, to znowu na
pobudzenie. Jego lekarz przyboczny, Morell, dawał mu wszystkie lekarstwa,
jakich pragnął. Pacjent jednak często przekraczał przepisane dawki, zwłaszcza
środków nasercowych z zawartością strychniny, z biegiem czasu coraz bardziej
rujnując zdrowie fizyczne i psychiczne.
Gdy po czternastomiesięcznej przerwie
zobaczyłem go znowu po katastrofie stalingradzkiej, zauważyłem zmiany, jakie
zaszły w stanie jego zdrowia. Lewa ręka drżała, zgarbił się, wyblakłe oczy
wychodziły mu na wierzch, spojrzenie było martwe, na twarzy miał czerwone
plamy. Jego pobudliwość jeszcze wzrosła. Wybuchając gniewem tracił wszelkie
panowanie nad sobą. Był wtedy zupełnie nieobliczalny w słowach i decyzjach.
Coraz wyraźniej występowały zewnętrzne objawy choroby, których jego najbliższe otoczenie,
widując go codziennie, na ogół nie dostrzegało. W końcu, po zamachu 20 lipca
1944 roku, drżała już nie tylko lewa ręka, lecz cała lewa połowa ciała. Siedząc
trzymał prawą rękę na lewej i zakładał prawą nogę na lewą, aby w ten sposób
uczynić to drżenie mniej widocznym. Idąc powłóczył nogami, trzymał się
pochylony; każdy ruch wykonywał tak powoli, że przypominało to film w
zwolnionym tempie. Gdy chciał siąść, musiano mu podsuwać krzesło. Umysł nadal
zachował żywy, ale ta żywość umysłu miała w sobie coś niesamowitego, wypływała
bowiem z niewiary w ludzkość, a zarazem z dążenia do ukrycia swej klęski –
fizycznej i duchowej, politycznej i militarnej. Tak próbował stale oszukiwać
samego siebie i innych, aby ratować pozory trwałości wzniesionego przez siebie
gmachu, wtedy bowiem wiedział już, jak w rzeczywistości przedstawiają się i
własny jego stan, i jego sprawy.
Z uporem fanatyka, jak tonący brzytwy,
czepiał się ostatniej, choćby najmniejszej, szansy uratowania jeszcze mimo
wszystko siebie i swego dzieła od upadku. Całą swą olbrzymią siłę woli wkładał
w tę jedną myśl, która opanowała go bez reszty: „Nigdy nie ustąpić i nigdy nie
skapitulować!” Jakże często to mówił! Teraz nie pozostało mu nic innego, jak
postępować zgodnie z tą dewizą.(...).
Gabinet Rzeszy przypuszczalnie nie znał
prawdy o stanie zdrowia Hitlera. Ale gdyby ją nawet znał, jest więcej niż
wątpliwe, czy mógłby wyciągnąć z tego jakiekolwiek konsekwencje. Przyczyny tej
straszliwej choroby przypuszczalnie szukać należy nie w jakiejś przebytej
chorobie wenerycznej, lecz raczej w ciężkim przeziębieniu, na przykład
złośliwej grypie. Tę sprawę niechaj rozstrzygną lekarze. Naród niemiecki
powinien wiedzieć, że człowiek, który stał na jego czele i któremu ufał tak,
jak chyba żaden jeszcze naród na świecie nie ufał swemu wodzowi, był
człowiekiem chorym. Choroba ta stała się jego nieszczęściem, ale zarazem i
nieszczęściem narodu niemieckiego, który połączył swój los z jego losem”.
* * *
Znakomity
niemiecki dowódca Albert Kesselring, jeden z najbliższych współpracowników
Hitlera w okresie II wojny światowej poświęcił również kilka dalszych stron
Führerowi w swych wspomnieniach „Soldat
bis zum letzten Tag”. W rozdziale pt. „Mój
stosunek do Hitlera i OKW” pisał: „W
rezultacie mojej długiej działalności w Berlinie i przynależności do wojsk
lądowych oraz do Luftwaffe, znałem wszystkie wpływowe osobistości. To ułatwiało
pracę. Dzięki marszałkowi Rzeszy Hermannowi Göringowi, my, feldmarszałkowie
Luftwaffe – mogę to spokojnie powiedzieć – zajęliśmy szczególną pozycję.
Ponieważ marszałek Rzeszy w czasie
rozbudowy Luftwaffe osobiście reprezentował na zewnątrz jej interesy, mieliśmy
tylko niewielki bezpośredni kontakt z Hitlerem; ale tym większy z
osobistościami na kierowniczych stanowiskach w OKW. I tak to już pozostało
podczas pierwszych kampanii. Morze Śródziemne i zachodnie teatry były tzw.
teatrami wojny OKW, które nie miały nic wspólnego z naczelnym dowództwem wojsk
lądowych”. (Struktura organizacyjna Sił Zbrojnych (Wehrmachtu)
wyglądała w końcu 1944 r. następująco: Na czele stał Adolf Hitler, Führer i
Naczelny Dowódca Wehrmachtu, jednocześnie Naczelny Dowódca Wojsk Lądowych.
Bezpośrednio podlegały mu: Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych (OKH) i Naczelne
Dowództwo Sił Zbrojnych (OKW). Naczelnym Dowództwem Sił Zbrojnych kierował
feldmarszałek Wilhelm Keitel, a szefem Sztabu Dowodzenia Wehrmachtem był
generał Alfred Jodl. To oni opracowywali, pod bezpośrednim nadzorem Hitlera,
plany operacyjne teatrów działań wojennych w Norwegii, Finlandii, Afryce Płn.,
Włoszech i Francji (łącznie z Belgią i Holandią) oraz na Bałkanach. Z kolei
Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych opracowywało plany operacyjne dla wschodniego
teatru działań wojennych, czyli dla całego frontu wschodniego. Jemu też
podlegały lądowe grupy armii, armie, korpusy i dywizje. Naczelni dowódcy
lotnictwa (Luftwaffe) – marszałek Rzeszy Hermann Göring i marynarki – wielki
admirał Karl Dönitz oraz Naczelny Dowódca Armii Zapasowej – Heinrich Himmler
(jednocześnie szef SS i policji) podlegali bezpośrednio Führerowi.
6
kwietnia 1945 r. – na miesiąc przed klęską – Hitler po raz ostatni podzielił
kompetencje dowódcze na szczycie. Karl Dönitz sprawował dowództwo w północnych
Niemczech, a Albert Kesselring w południowej części Rzeszy.
„Jako naczelny dowódca na Południu i pod
koniec wojny na Zachodzie musiałem współpracować prawie wyłącznie z Hitlerem i
OKW. Po różnych wahaniach od połowy 1944 r. zdobyłem ich pełne zaufanie, co z
pewnością było powodem mego przeniesienia na Zachód. Na włoskim teatrze działań
wojennych wywalczyłem sobie wielką swobodę dowodzenia, na Zachodzie była ona z
konieczności okrojona, w wyniku sytuacji na Wschodzie. Od 10 marca do 12
kwietnia odwiedziłem Hitlera czterokrotnie i znalazłem u niego wiele
zrozumienia dla moich postulatów. Mimo wielkich porażek nigdy nie czynił mi
żadnych wyrzutów, z pewnością dlatego, że czuł, iż sytuacja na Zachodzie zaszła
już zbyt daleko, aby móc oczekiwać radykalnej poprawy.
Hitler przyjmował moje raporty o każdej
porze nocy, nie przerywając słuchał, co mam do powiedzenia, okazywał
zrozumienie dla poruszanych przeze mnie kwestii i prawie zawsze rozstrzygał w
duchu mojego raportu. Jego sprawność umysłowa jaskrawo kontrastowała z jego
stanem fizycznym. Podejmując decyzje formułował je krócej niż dawniej i
okazywał mi zwracającą uwagę troskliwość oraz względy. Dwukrotnie oddał mi do
dyspozycji w drogę powrotną swój samochód z osobistym kierowcą, udzielając mu
szczegółowych instrukcji, jak ma się zachowywać. To przestawienie się z
wcześniejszego pełnego szacunku i grzecznego traktowania mnie na wyraźną troskę
o moją osobą stanowiło dla mnie niepojęte novum, ponieważ do Hitlera miałem
zawsze stosunek czysto służbowy i widziałem stale powiększającą się przepaść
między naczelnymi dowódcami Wehrmachtu a nim.
Hitler nie żądał ode mnie nigdy
niczego, co byłoby sprzeczne z moimi poglądami oficera, a ja nigdy nie
przedstawiałem mu prywatnych próśb. To okazywane mi w sposób rzucający się w
oczy zaufanie mogę sobie wytłumaczyć tylko tym, że Hitler wiedział ode mnie, iż
obcowałem z nim bez jakiejkolwiek ubocznej myśli i od lat na wykonanie
przekazanych mi zadań poświęcałem nie tylko mój czas służbowy.
Kierując się chorobliwą podejrzliwością
– pod koniec obejmującą prawie wszystkich – Hitler przebrał miarę próbując
samemu rozstrzygać o wszystkich sprawach Rzeszy. Miał bardzo nieszczęśliwą rękę
w wyborze swego otoczenia. Obie kwestie wpływały niekorzystnie także na
Wehrmacht i sposób prowadzenia wojny.
Jeszcze 12 kwietnia 1945 r., podczas
mego ostatniego raportu u Hitlera, był on nastawiony optymistycznie: na ile
była to gra, trudno ocenić. Patrząc wstecz chcę powiedzieć, że był on wręcz
opętany ideą możliwości ratunku, jak tonący który chwyta się brzytwy. Wierzył w
powodzenia walki na Wschodzie, wierzył w sformowanie 12 armii, w różne nowe bronie
i być może w załamanie się koalicji nieprzyjacielskiej.
Wszystko to było oszustwem; od początku
rosyjskiego ataku Hitler coraz bardziej zamykał się w sobie, żył osamotniony w
coraz bardziej nierealnym świecie.”
* * *
Aby
uzupełnić naszą wiedzę o złym geniuszu polityki niemieckiej, przypomnijmy, że w
grudniu 1945 roku, nie na długo przed swym powieszeniem na mocy wyroku
Trybunału Norymberskiego feldmarszałek Wilhelm Keitel ułożył nieduży tekst pt. „Wehrmacht i partia”, w którym także
przedstawił własny punkt widzenia na wodza Trzeciej Rzeszy. W szkicu tym m.in.
czytamy: „Kiedy podjęta przez Hitlera
próba zmiany władzy (rządu) drogą puczu 9 listopada 1923 r. spełzła na niczym,
ponieważ Reichswehra spełniła swój obowiązek posłuszeństwa, Hitler uznał, że nie
uda mu się zrealizować swych politycznych planów w sposób nielegalny.
Po zwolnieniu z więzienia w twierdzy
Hitler jako polityk rozpoczął w Niemczech kampanię propagandową w celu zdobycia
politycznej większości w narodzie i w oparciu o nią – władzy w Rzeszy.
O ile udało mu się tu i ówdzie zyskać
zwolenników, np. w korpusie urzędniczym oraz w policji, to Reichswehra i korpus
oficerski nie poddawały się upolitycznieniu w duchu NSDAP, choć nie można
zaprzeczyć, że niektórzy zaczynali akceptować poszczególne punkty programu
partii, głównie oczywiście dotyczące wzmocnienia Wehrmachtu.
Ale również sam Hitler był przekonany,
że wprowadzenie wtedy do Wehrmachtu walki politycznej, niezależnie przez którą
stronę, doprowadziłoby do zniweczenia jego wewnętrznej spójności, co
spowodowałoby, że w rezultacie ugodziłoby to w inicjatorów wewnątrzpolitycznych
sporów ideologicznych i w decydującym momencie uczyniłoby bezużytecznym ów
jedyny instrument gwarantujący bezpieczeństwo. Dlatego też Hitler osobiście
powstrzymał działania partyjnych funkcjonariuszy usiłujących wedrzeć się do
Reichswehry.
Dzięki swej niezłomnej wierności i
szacunkowi dla prezydenta Rzeszy, feldmarszałka von Hindenburga, Reichswehra
była odporna na wszelkie wewnętrzne polityczne wpływy. Gwarantowali mu to –
jako Naczelnemu Dowódcy Wehrmachtu –generałowie, będący jego oddanymi
powiernikami. Tylko jeden generał rozprawiał wówczas o polityce, mianowicie von
Schleicher; ale właśnie on był najbardziej bezkompromisowym obrońcą tezy, że za
wszelką cenę należy nie dopuścić do politycznego opowiedzenia się Wehrmachtu po
stronie jednej z partii. Spotkało się to z pełnym poparciem takich osób jak
minister obrony Rzeszy Gröner, szef dowództwa Sił Lądowych baron von
Hammerstein i, zgodnie z moją wiedzą, również ówcześni dowódcy okręgów
wojskowych, a także dowództwo Marynarki Wojennej.(...).
Ja, podobnie jak cała generalicja,
byłem zdecydowanym przeciwnikiem działań skierowanych przeciwko kościołowi.
Jestem wierzącym chrześcijaninem i zajmując odpowiedzialne stanowiska, jako
szef sztabu feldmarszałka von Blomberga, a później jako szef OKW, starałem się
zachować duszpasterstwo w Wehrmachcie. W każdym garnizonie znajdował się
kapelan garnizonowy, a w każdej dywizji dywizyjni kapelani: ewangelicki i
katolicki. Skutecznie przeciwstawiałem się staraniom partii o uzyskanie wpływu
na tę sprawę i zlikwidowanie wojskowego duszpasterstwa. Również podczas wojny
zachowano w Wehrmachcie duszpasterstwo wojskowe.
Szczególnie mocno ujawnił się sprzeciw
wobec stosunku partii do kwestii żydowskiej. Jak to udowodniono, jako szef
sztabu ówczesnego ministra wojny Rzeszy i głównodowodzącego Wehrmachtu von
Blomberga, opowiedziałem się przeciwko zniesławianiu kombatantów z okresu wojny
światowej będących wyznania mojżeszowego. Zachęcony przez swojego ówczesnego
zwierzchnika von Blomberga złożyłem u Hitlera wniosek, żeby kombatanci wojny
światowej pochodzenia żydowskiego podlegali ochronie. Hitler, zgodnie z tym
wnioskiem, obiecał ochronę. Również później wielokrotnie interweniowałem u
Hitlera w sprawie poszczególnych zażaleń żydowskich kombatantów wojny światowej
i to z dobrym skutkiem.
Do zawierania związków małżeńskich
przez żołnierzy z tak zwanymi półżydami, na co zgodę wyrażał osobiście Hitler,
odnoszono się wielkodusznie. Utrzymano również zezwolenie na awansowanie takich
żołnierzy na dowódców w nagrodę za wybitne męstwo. W każdym indywidualnym
przypadku zgodę taką wydawał osobiście Hitler.
Zaopatrzenie Wehrmachtu na wszystkich
teatrach wojny w materiały propagandowe, gazety polowe i materiały do szkoleń
na tematy patriotyczne w jednostkach wprowadzono zimą 1939/1940 r. Później
zadbano o rozmaite formy rozrywki w postaci teatrów frontowych, kabaretów i
podobnych imprez. Organizowaniem tego kierowało OKW mając na celu udzielanie
wsparcia dowódcom jednostek odpowiedzialnych za wychowanie i postawę oddziałów.
Rolę organów pomocniczych pełnili, w ramach dodatkowych obowiązków, wyznaczeni
w tym celu, od batalionu w górę, tak zwani oficerowie oświatowi. Działalność
oświatowa w wojsku nie miała bynajmniej charakteru jednostronnie
narodowosocjalistycznego, choć korzystano również z odpowiedniej
narodowosocjalistycznej literatury.
Kryzys na
wschodzie, po klęsce pod Stalingradem w zimie 1942/1943 r., spowodował wydanie
przez Führera rozporządzenia nakazującego zwiększenie i nasilenie działalności
politycznej i szkoleniowej. Führer nakazał dostarczać jednostkom odpowiednią
narodowosocjalistyczną literaturę, przy współudziale Ministerstwa Propagandy;
największy nacisk położono na szkolenie ideologiczne prowadzone podczas
wykładów oraz z pomocą przyjezdnych agitatorów propagandowych. Oficerowie
oświatowi awansowali dzięki rozkazowi Führera na oficerów
przywódczych/szkoleniowych i zostali częściowo zastąpieni przez przeszkolonych
aktywistów, głównie oficerów rezerwy, przygotowanych do tego w partii dzięki
pełnieniu w niej takiej samej lub podobnej roli. Narodowosocjalistyczni
oficerowie przywódczy otrzymywali przydziały do pełnoetatowej pracy w
jednostkach, od batalionu wzwyż, aż po dowództwa armii, pracowali na specjalnych
warunkach i byli zwolnieni z wszelkiej innej służby. Odpowiedni rozkaz Führera
z grudnia 1943 r. podporządkowywał narodowosocjalistycznych oficerów
przywódczych bezpośrednio dowódcom jednostek i podkreślał ich wyłączną
odpowiedzialność za wychowanie wojska. (...). Metoda ta jednak nie mogła już
być skuteczna. „Żołnierze walczący wówczas na froncie, to nie była
już pełna entuzjazmu młodzież – procent młodych ludzi systematycznie się
zmniejszał – ale starsze roczniki wyłuskane z zaplecza, czy innych części
Wehrmachtu. Cięciwa była zbyt napięta, przeciwnik silniejszy, front załamał
się.”
* * *
Erich
von Manstein uczynił jednak wiele, by na skutek ponoszonych porażek armia nie
wpadła w panikę, zachowała karność i ład oraz nadal stawiała zawzięty opór
przeciwnikowi. Brał nieraz całą odpowiedzialność dowodzenia na własne barki,
wiedział bowiem, że – jak to opisał rzymski wódz Agryppa Furiusz – „przy kierowaniu wielkimi przedsięwzięciami
nadzwyczaj jest ważne, aby cała władza spoczywała w rękach jednego”. Na
wojnie bowiem ogromną rolę odgrywa jedność woli.
Zgodnie
z zasadami psychologii walki feldmarszałek zawsze manifestował wolę zwycięstwa,
pewność siebie i wiarę w ostateczne powodzenie. Taka postawa dodawała bowiem
pewności siebie także jego podwładnym.
Niccolo
Machiavelli pisał: „Wódz może okryć się
chwałą w każdym przedsięwzięciu bez względu na jego wynik. Jeżeli odnosi
zwycięstwo, wsławia się drogą zwyczajną. Jeżeli spotyka go klęska, winien dążyć
do zdobycia sławy dwoma sposobami: albo dowodząc, że niepowodzenia nie poniósł
z własnej winy, albo też dokonując zaraz po tym jakiegoś wielkiego czynu, który
przesłoni sobą wszystko inne”... Tak właśnie usiłował działać „chytry lis”
(według generałów rosyjskich) Erich von Manstein.
Polski
psycholog i filozof Antoni Kępiński pisze o iluzji sukcesu: „Wódz jest dobrym wodzem, póki ma sukcesy...
Gdy sukcesów zabraknie, idea staje się urojeniem... Wódz żyje zwycięstwami, bez
nich ginie. Zwycięstwo jest dowodem, że to, o co on walczy, nie jest fikcją”.
Dlatego wodzowie nigdy nie mówią o swych porażkach, co więcej, przedstawiają je
nieraz jako zwycięstwa, lub co najmniej z góry przewidywaną „korektę planu”.
Nawet w obliczu klęski ostatecznej okazują przywódcy i wierni im fanatycy
ostentacyjną wiarę w „ostateczne zwycięstwo”. Oni po prostu nie mogą powiedzieć
innym ludziom prawdy, po temu są zbyt fałszywi i dufni w swą nieomylność. Nie
mogą dla tychże względów uznać siebie we własnych oczach za przegranych.
Instynkt samozachowawczy każe im butnie łgać aż do końca o zwycięstwach, które
potwierdzają prawowitość władzy, a w każdym bądź razie jej siłę, co ma być też
jej usprawiedliwieniem, legitymizacją. Zwycięstwa też miały potwierdzać, że „Bóg
(historia etc.) jest z nami”.
Pierwszy
znany historycznie fakt fałszowania doniesień z frontu na niekorzyść wroga, tj.
wojskowej „propagandy sukcesu” pochodzi jeszcze z Grecji antycznej, z czasów
Solona. Już więc wówczas istniała „propaganda sukcesu” przemilczająca porażki,
wyolbrzymiająca zwycięstwa, a służąca jedynie i tylko umocnieniu pozycji
panujących kłamców, zatroskanych wyłącznie zachowaniem swej władzy i płynących
z niej przywilejów.
Nawiasem
mówiąc, tylko ludzie bardzo naiwni mogą się oburzać na fakt, że manipulacja i
kłamstwo stanowią po prostu narzędzie prowadzenia wojny. Przecież jest ono
równie nagminnie wykorzystywane także w dziedzinie polityki, dyplomacji, a
nawet sztuki, nauki czy religii, to jest we wszystkich sferach, gdzie ludzie
rywalizują ze sobą o pierwszeństwo, wpływy i władzę. Wojna zaś to z istoty
rzeczy demonstracja siły i manifestacja mocy. Jak zaznaczał Fryderyk Nietzsche:
„Napada się nie tylko dlatego, żeby komuś
ból wyrządzić, kogoś zwyciężyć, lecz może też w tym jedynie celu, żeby poczuć
świadomość swej siły”.
Doskonale
zresztą zdawał sobie sprawę z tej okoliczności także wódz Trzeciej Rzeszy Adolf
Hitler.
* * *
W
ostatnim roku drugiej wojny światowej feldmarszałek Erich von Manstein nie brał
czynnego życia ani w działaniach bojowych ani w życiu społecznym.
Trzecia
Rzesza rozpadała się w gruzy pod druzgocącymi ciosami mocarstw sprzymierzonych.
Zwyczajnie tak bywa, że państwa, które szybko i niespodziewanie dochodzą do
dobrobytu i siły, wpadają w butę, stają się zaczepne, nastrajają cały świat
przeciwko sobie i w końcu giną. Pycha jest zabójcza; szczególnie zresztą w
środowisku wojskowym, gdzie z reguły – zamiast myśleć samemu – jest się
urabianym przez konwencjonalne poglądy, których – wobec wewnętrznej niepewności
– broni się fanatycznie. Straszliwa gorliwość w pełnieniu służby i wykonywaniu
poleceń zdaje się tu wywodzić z życiowego wyobcowania i zamętu w sferze sensu
istnienia. Poczucie własnej wartości wspiera się ogromnymi roszczeniami, butą,
agresją, wyniosłością, co w końcu musi prowadzić do klęski.
Erich
von Manstein po wojnie (1949) został skazany przez sąd brytyjski na 12 lat
pozbawienia wolności, lecz już w 1953 roku zwolniony z powodu ciężkiej choroby
oczu. Później objął stanowisko doradcy rządu niemieckiego do spraw Bundeswehry
i walnie przyczynił się do odbudowania potęgi militarnej już demokratycznego
państwa niemieckiego.
W 1955
roku ukazało się pierwsze wydanie jego książki Verlorene Siege, a w 1958 Aus
einem Soldatenleben, które zostały przetłumaczone i wydane w wielu krajach
całego świata.
Erich
von Manstein-Lewiński zmarł 10 czerwca 1973 roku w miejscowości Irschenhausen w
Bawarii Górnej, pochowany zaś został z honorami wojskowymi w miasteczku
Dorfmark.
Erich (von dem Bach) Zelewski
Był jednym
z szeregu najbardziej zasłużonych działaczy wojskowo-administracyjnych Trzeciej
Rzeszy Niemieckiej, najwybitniejszym autorytetem XX wieku w zakresie prowadzenia
wojny antypartyzanckiej, generałem policji i Obergruppenführerem SS. Genetyczny
Polak, Kaszub, wyróżniał się germańskim patriotyzmem i bezwzględną wiernością w
stosunku do Adolfa Hitlera, jak też skutecznością w walce przeciwko elementom polskim.
Z reguły trudno bywa o podlejszego łajdaka niż zniemczony, zruszczony lub zżyzdony
Polak: dziedziczy on społecznie najgorsze cechy obu etosów i jest zdolny do każdej
nikczemności za „godziwe wynagrodzenie”. Rozbiory w końcu XVIII wieku spowodowały,
że wielu Polaków zostało renegatami swego narodu i przeszło pod sztandary niemieckie,
gorliwie się wysługując nowym władzom, jak i nowej „ojczyźnie”...
W XX wieku
Zelewscy w ogóle zaczęli używać niemieckiej trawestacji swego nazwiska rodowego,
pisząc się „von dem Bach” czyli „z Zalewu”, „z Strumyku”, „z Potoku”.
Erich Zelewski
urodził się 1 marca 1899 roku w Lęborku (Lauenburg) na Pomorzu jako syn Oskara von
Zelewskiego. Wywodził się ze starej rodziny ziemiańskiej, osiadłej w dobrach Zelewo
na Kaszubach, około 15 km na północny zachód od Wejherowa. Ojciec zginął podczas
walk nad Narwią w 1915 r., jako oficer piechoty Wilhelma II. Zmyślenia polskich
narodowców o żydowskim pochodzeniu Zelewskich są bzdurą, z którą nie warto nawet
polemizować.
Jako niespełna
16-letni chłopiec Erich wstąpił na ochotnika do wojska. W roku 1916, mając zaledwie
17 lat, uzyskał stopień podporucznika. Walczył w 176 Pułku Piechoty, później w 10
Pułku Grenadierów Śląskich. Był dwukrotnie ranny, został odznaczony Krzyżem Żelaznym
I i II klasy. Po I wojnie światowej Zelewski podjął służbę zawodową w Reichswerze
i pełnił ją do 1924 roku. Mimo polskich korzeni – a może właśnie dzięki nim – walczył
w składzie Freikorpsów przeciwko Polakom na Śląsku. Później służył na granicy polsko
– niemieckiej i szczególnie się wyróżnił w wyłapywaniu polskich dywersantów, złodziei
i przemytników. W 1931 wstąpił do NSDAP, która ówcześnie była symbolem odrodzenia
narodowego Niemiec, a po kilku miesiącach wstąpił do elitarnej SS. W ciągu niewielu
lat awansował od Obersturmbannführera do Oberführera SS, obejmując ważne funkcje
dowódcze w okręgu Królewca. Był wyjątkowo czynnym i skutecznym oficerem, doskonale
dającym sobie radę z dywersantami polskimi, sowieckimi, francuskimi, brytyjskimi
i innymi. Ze względu na swój rasizm i antysemityzm naraził się radykalnie mediom
i politykom, a uratowało go jedynie dojście w styczniu 1933 roku Hitlera do władzy.
Odtąd zaczęła się – dzięki kwalifikacjom merytorycznym – jego zawrotna kariera w
Trzeciej Rzeszy. W opinii służbowej był wówczas charakteryzowany jako „bardzo dobry
i ideowy socjalista narodowy”, mający „nordyckie usposobienie”, a więc wierny, uczciwy,
prawdomówny, odważny, nieraz impulsywny, wybuchowy i niepohamowany.
W odrestaurowanym
przez Adolfa Hitlera Wehrmachcie Erich Zelewski, znany jako ideowy narodowy socjalista,
robił pozytywną karierę służbową. Führer nieraz go publicznie nazywał „najwierniejszym
z wiernych”, a Heinrich Himmler został ojcem chrzestnym jednego z jego synów.
Nadchodziły
czasy wojny, w których prawdziwi mężczyźni sprawdzają się najbardziej. Erich Zelewski
spotkał wybuch działań bojowych na Śląsku. Ale kilka miesięcy przedtem na wiecu
we Wrocławiu mówił: „Tylko szczera nienawiść
męska może nadać dynamikę jakiemuś ruchowi społecznemu. Wszędzie znajdą się łajdacy,
których nie da się przekonać do jakichkolwiek ideałów. Ich trzeba nienawidzić. I
to nie mniej niż obcych wrogów”. Nic więc dziwnego, że został jednym z najbardziej
zawziętych germanizatorów Śląska. Nad wyraz skutecznie dowodził akcją wysiedleńczą
– jeśli chodzi o Polaków – na terenie Śląska, Wielkopolski ii In., oraz osiedleńczej
– jeśli chodzi o Niemców – w Polsce centralnej i wschodniej.
Zelewski
był inicjatorem i organizatorem obozu śmierci w Oświęcimiu. Uważał, że z rasowo
niepełnowartościowym elementem powinno się walczyć bezwzględnie, najlepiej wyniszczając
go w odnośnych ośrodkach likwidacyjnych. Na jego osobisty rozkaz już wiosną 1940
roku zaczęto rozstrzeliwać osoby, co do których nie było nadziei na poprawę: notorycznych
złodziei, gwałcicieli, morderców, degeneratów, Żydów itd. Tych ostatnich uważał
za rasę niewątpliwie uzdolniona, a nawet utalentowaną, lecz zawsze i wszędzie destruktywna,
rozkładową, w najwyższym stopniu toksyczną i szkodliwą.
Na terenie
okupowanej Polski kazał bez uprzedzenia rozstrzeliwać na miejscu włóczęgów, pijaków,
prostytutki, bezdomnych itp. Dopiął tego, że najlżejszy odruch protestu społecznego
był interpretowany jako przejaw niebezpiecznego zamętu mentalnego i w trybie natychmiastowym
karany rozstrzelaniem na miejscu.
* * *
Był to
Polak nienawidzący Polski. W liście do Heinricha Himmlera z października 1940 roku
wyznawał otwarcie: „Ogromną wagę przywiązuję
do tego, aby moi potomkowie mogli zawsze dowieść udziału swego przodka w akcji przeciw
Polsce”. W listopadzie 1940 roku uzyskał oficjalne zezwolenie władz Wrocławia
na to, aby nazwisko Zelewski zastąpić czysto niemieckim „von dem Bach”. Nie mógł
się jednak pozbyć genetycznej niegodziwości i zawsze, przy każdej okazji, podkreślał
swą nienawiść do wszystkiego, co polskie. Po wojnie zresztą, przebywając w polskim
więzieniu, wciąż podkreślał, że jest przecież Polakiem. Istotnie, był nim. Ale tylko
wówczas, gdy przypuszczał, że to może wyjść mu na dobre.
Na stanowisku
dowódcy SS i policji „Süd-Ost” działał od początku maja 1941, gdy w związku z przygotowaniami
do ataku na ZSRR Himmler powierzył mu stanowisko wyższego dowódcy SS i policji „Środkowa
Rosja”. W 1947 roku zeznawał na trybunale norymberskim: „Przed wybuchem wojny rosyjskiej wiosną 1941 roku na zamku Wawelberg w Zachodnich
Niemczech – nie pamiętam dokładnie, kiedy to było – odbył się zjazd zwołany przez
Himmlera, w którym brali udział, poza nielicznymi gośćmi honorowymi, ci wyżsi dowódcy
SS, którzy w nowej kampanii przeciw Rosji mieli pełnić ważne funkcje. Na tym zjeździe
Himmler powiedział, że po zwycięskiej dla Niemców kampanii przeciwko Rosji – jak
się wyraził – „rasa słowiańska” będzie w sumie liczyła o 30 milionów mniej, a tym
samym zagrożenie biologiczne dla narodu niemieckiego zostanie usunięte”. Na
terenie ówczesnej Polski miało pozostać nie więcej niż 13 milionów osób spośród
37. W zamiarze Himmlera Erich Zelewski miał w przyszłości objąć stanowisko dowódcy
SS i policji niemieckiej w Moskwie. Z wiadomego powodu do zrealizowania tego planu
nie doszło. Ale podczas najazdu na ZSRR na środkowym odcinku frontu, gdzie Zelewski
dowodził całością sił SS i policji, działała m.in. słynna z okrucieństw i masowych
mordów na ludności Białorusi Einsatzgruppe B.
W sierpniu
1941 roku Himmler w towarzystwie von dem Bacha uczestniczył w pokazowej egzekucji
stu osób pod Mińskiem. W Norymberdze później Zelewski zeznał, że Himmler (który
ukrywał swe żydowskie pochodzenie) nie potrafił zapanować nad sobą, gdy zobaczył
podczas egzekucji dwie żydowskie kobiety, które po salwie jeszcze żyły. Zaczął krzyczeć
na żołnierzy, że źle strzelają i są do niczego. Na widok zaś poruszających się ciał
rozstrzelanych dostał torsji; później wyznawał, że nie potrafi sobie darować tej
chwili słabości, gdyż spowodował zamieszanie i zdenerwował żołnierzy plutonu egzekucyjnego.
Erich Zelewski
miał układ nerwowy bardziej odporny, wielokrotnie obserwował masowe mordy karnych
oddziałów niemieckich, litewskich, łotewskich, białoruskich popełniane na ludności,
jakże licznych na terenie Białorusi żydowskich miasteczek. W listopadzie został
po raz kolejny awansowany za kolejną „błyskotliwą” czteromiesięczną akcję eksterminacyjną.
Jednak 4 marca 1942 roku doktor medycyny Ernst Robert Grawitz pisał w urzędowym
liście do Himmlera o stanie zdrowia Zelewskiego: „Stwierdza się bardzo poważne wyczerpanie ogólne, a w szczególności nerwowe,
z którym pacjent przybył na leczenie z frontu wschodniego... Ponieważ leczenie pacjenta
nie jest łatwe ze względu na jego stan psychiczny (cierpi na urojenia w związku
z kierowanymi przez niego osobiście rozstrzeliwaniami Żydów i innymi ciężkimi przeżyciami
na Wschodzie), osobiście zająłem się jego kuracją i codziennie usiłuję przywrócić
mu równowagę duchową”... Kuracja poskutkowała i von dem Bach już na początku
lata 1942 roku powrócił na zaplecze frontu wschodniego, aby zwalczać tu sowiecką,
białoruską i polską partyzantkę, a przy okazji kontynuować „die Endlosung der Judenfrage”
– ostateczne rozstrzygnięcie kwestii żydowskiej przez masakrowanie setek tysięcy
bezbronnych ludzi, których jedyną „winą” było, że los chciał, aby urodzili się Żydami.
We wrześniu 1942 von dem Bach został mianowany przez Himmlera pełnomocnikiem Reichsführera
SS do zwalczania band na Wschodzie z poddaniem jego władzy wszystkich oddziałów
Wehrmachtu, SS i policji znajdujących się w tym czasie na terenie okupowanej Białorusi.
Nieco później stanowisko to przemianowano na „Chef der Bandenkampf-Verbände”, a
obszar tej działalności rozciągnięto na tereny okupowane Rosji, Ukrainy, Białorusi,
Polski, Belgii, Francji, Norwegii, Francji i Jugosławii. Zelewski miał własny sztab,
złożony z kilkunastu niemieckich generałów, jak też specjalne niemieckie i ukraińskie
oddziały karne, tak zwane „Bandenjagdkommandos”, coś w rodzaju wojsk antyterrorystycznych,
zwalczających partyzantkę jejże metodami. To znaczy, że oddziały hitlerowskie przebierały
się za partyzantów (żołnierze musieli dobrze władać językami tutejszej ludności),
wchodziły do miasteczek i wsi, udając „oswobodzicieli”, nawiązywały kontakt z prawdziwymi
partyzantami, a po dokładnym rozpracowaniu terenu likwidowały ich. Później tę przewrotną
taktykę bardzo skutecznie przejęło sowieckie NKWD, tworząc po 1944 roku na terenie
Wschodniej Polski własne oddziały pseudopartyzanckie, udające, iż należą rzekomo
do AK, NSZ, WiN. Pod tą przykrywką popełniano niezliczone zdzierstwa i bestialstwa,
zwalając w propagandzie winę na „polskich bandytów”. [W okresie powojennym bardzo
liczni z tych sowieckich bandytów (w większośći pochodzenia żydowskiego, białoruskiego
i ukraińskiego) zostali mianowani przez Berię na „Polaków”, „repatriowani” do Państwa
Polskiego, gdzie objęli stanowiska kierownicze i intratne posady; potem otrzymali
wysokie emerytury, a w okresie złodziejskiej „transformacji ustrojowej” (1990) przekazali
władzę i majątek narodowy Polaków swym „demokratycznym” dzieciom.]
Wracając
do von dem Bacha wypada przypomnieć, że w 1943 roku terytorium Guberni Generalnej
ogłoszono za teren walk partyzanckich (specjalnym poleceniem zarządzono używać wyrazu
„bandyci” zamiast „partyzanci”), a Zelewski objął dowództwo całą akcją „antyterrorystyczną”.
Podległe mu oddziały wielokrotnie wykazały się szczególnym okrucieństwem i bestialstwem
w stosunku do mieszkańców okupowanej Polski. Rozstrzeliwanie na chybił trafił pochwytanych
podczas łapanek ludzi stanowiło najłagodniejsze postepowanie.
W 1944
Zelewski przez kilka miesięcy dowodził oddziałami SS i Wehrmachtu w walkach frontowych
na terenie Białorusi, następnie ze względów zdrowotnych został odwołany do Rzeszy.
* * *
31 lipca
1944 roku dowódca Armii Krajowej, generał Tadeusz „Bór” Komorowski oraz komendant
Okręgu Warszawskiego AK, pułkownik Antoni Chruściel „Monter”, przy poparciu delegata
Rządu na kraj Stanisława Jankowskiego podjęli decyzję o rozpoczęciu powstania w
Warszawie, aby uwolnić stolicę przed wkroczeniem do niej wojsk sowieckich, które
już stanęły u bram Warszawy. Decyzja była w ewidentny sposób motywowana politycznie,
nieprzemyślana i nieodpowiedzialna z wojskowego punktu widzenia, a przy tym nad
wyraz dogodna dla ZSRR, gdyż musiała spowodować (i wiemy, że spowodowała) wyginięcie
w starciach z Niemcami setek tysięcy zapalczywej młodzieży polskiej, tak iż sowieccy
okupanci mieli potem ułatwienie w akcji eksterminacyjnej. 3 sierpnia o godzinie
17 oddziały polskie, liczące około 25 tysięcy marnie uzbrojonych żołnierzy, podjęły
działania zbrojne przeciwko 20-tysięcznemu garnizonowi niemieckiemu, zdobywając
z marszu szereg kluczowych pozycji w mieście.
W tymże
czasie generał broni SS Erich von dem Bach Zelewski został mianowany dowódcą specjalnie
sformowanej Korpsgruppe, przeznaczonej do tłumienia powstania warszawskiego. Po
przybyciu do Sochaczewa uporządkował będące w odwrocie jednostki niemieckie oraz
etniczną mieszaninę, będącą pod dowództwem generałów Kamińskiego, Reinefartha i
Dirlewangera. Na procesie norymberskim zeznawał: „Kiedy przybyłem i zapoznałem się ze stanem walk, stwierdziłem wielkie zamieszanie.
Każda jednostka strzelała w innym kierunku, nikt nie wiedział, do kogo należy celować
i z wojskowego punktu widzenia cała sytuacja była trudna do rozwiązania. Na cmentarzu
sam widziałem, jak grupa osób cywilnych została zebrana i rozstrzelana na miejscu
przez członków ugrupowania Reinefartha... [Chodziło o egzekucję około 1500 osób
na terenie cmentarza prawosławnego przy ulicy Wolskiej – J.C.]. Osobiście udałem się do generała, spotkałem go
na stanowisku dowodzenia... Poinformowałem go o całej sytuacji i zwróciłem uwagę
na całe zamieszanie, które zaobserwowałem, i na to, że jego oddziały rozstrzeliwują
niewinną ludność cywilną. Odpowiedział mi, że otrzymał od Himmlera wyraźny rozkaz,
iż nie wolno brać jeńców, a każdego mieszkańca Warszawy należy zabić, niezależnie
od tego, czy to będą także kobiety i dzieci.” Von dem Bach nakazał jednak zaprzestanie
rozstrzeliwania pokojowej ludności, a kazał skierowywać ją do obozów koncentracyjnych,
w których wielu miało szansę doczekać się uwolnienia przez aliantów. Uczynił to
wbrew rozkazowi Himmlera, który na piśmie zobowiązywał go do: 1. Ujętych powstańców
zabijać na miejscu bez względu na to, czy walczyli zgodnie czy z naruszeniem Konwencji
haskiej; 2. ludność pokojowa, łącznie z kobietami i dziećmi, musi być mordowana;
3. całe miasto ma być zrównane z ziemią.
Zelewski
zajął się jednak przede wszystkim stroną militarną sprawy Zreorganizował oddziały,
otoczył miasto blokadą, aby nie dopuścić odsieczy spoza miasta. W Norymberdze wyznawał:
„Ponoszę w pełni odpowiedzialność za ten okres,
podczas którego dowodziłem. Nawet w tych wypadkach, w których nie udało mi się narzucić
mojej woli wojsku. Lecz oddziały te w dużej mierze były nie armią, lecz stadem świń”...
Usiłował skłonić powstańców do poddania się, aby uniknąć niepotrzebnego przelewu
krwi, a nawet proponował wspólną walkę przeciwko komunizmowi. Bez odzewu wszelako.
We wrześniu 1944 roku Himmler mówił, zwracając się do niemieckich dowódców okręgów
i komendantów szkół wojskowych: „Od pięciu
tygodni prowadzimy walkę o Warszawę... Ta walka jest najbardziej zażartą ze wszystkich,
jakie prowadziliśmy od początku wojny. Można ją porównać tylko z walkami ulicznymi
w Stalingradzie. (...) Wydałem rozkaz, że Warszawa ma być doszczętnie zburzona,
a każdego mieszkańca należy zabić, każdy blok mieszkalny należy wysadzić w powietrze.”
Wbrew postawie
innych hitlerowców Zelewski usiłował zminimalizować przelew krwi z obu stron i wielokrotnie
próbował nawiązać kontakt z polskim dowództwem. Później pisał: „Gdy po mozolnych usiłowaniach udało mi się nawiązać
z przeciwnikiem rozmowy przynajmniej na odcinku ratowania ludności cywilnej, ponowne
wmieszanie się Wehrmachtu spowodowało zniszczenie tej podstawy zaufania u przeciwnika.
Po utracie Pragi armia straciła nerwy i nie okazywała więcej gotowości wyczekiwania
na powolne dojrzewanie moich pertraktacji. Z wyłączeniem mojej osoby armia swoimi
kanałami spowodowała rozkaz Hitlera wzywający po raz ostatni, przy pomocy ulotek,
Bora-Komorowskiego do bezwarunkowej kapitulacji. Tak jak przepowiedziałem, Bór-Komorowski
nie raczył udzielić w ogóle żadnej odpowiedzi na to wezwanie. Nici zadzierzgnięte
przeze mnie zostały poważnie nadszarpnięte, ponieważ ja w moich ofertach do Bora
posunąłem się o wiele dalej i nie żądałem nigdy bezwarunkowej kapitulacji. Przy
moich ponownych usiłowaniach przeciwnik okazywał teraz wątpliwości, czy ja w ogóle
mam uczciwe zamiary, względnie w wypadku pozytywnym, czy ja jestem uprawniony do
składania ofert oraz upoważniony, gdyż ostatnie wezwanie do bezwarunkowej kapitulacji
było podpisane przez generała Reinharda.
Te tarcia z 9 Armią i także moje troski
o zaopatrzenie dla moich dziesiątkowanych stale oddziałów zmusiły mnie do zameldowania
się u szefa sztabu generalnego wojsk lądowych. Mimo napiętej ogólnej sytuacji otrzymałem
od Guderiana znikomą materialną pomoc. Podczas pierwszej rozmowy Guderian oświadczył
mi, że na jego wniosek Adolf Hitler zdecydował, by przekazano mi dwa moździerze,
znajdujące się jeszcze w stadium doświadczeń, z ograniczoną ilością amunicji, albowiem
produkowanie tej amunicji nie było już kontynuowane. Te moździerze nadeszły we właściwym
czasie wraz z obsługą fabryczną.
Przy tej samej okazji Guderian przyrzekł
jeszcze przekazać kilkaset miotaczy ognia, jednakże ich obsługa musiała być wyszkolona
przeze mnie samego spośród moich ludzi, należących do mojej grupy bojowej. Guderian
obiecał również dostarczyć nowy środek bojowy, całkowicie mi i moim wojskom nieznany
– Tajfun – służący do wysadzania podziemnych dróg kanalizacyjnych, wraz z potrzebną
fachową obsługą. Wszystko to nadeszło do Warszawy zgodnie z terminem.
W czasie pierwszej rozmowy z Guderianem
prosiłem go także o spowodowanie uchylenia rozkazu Hitlera o bezwzględnym wymordowaniu
całej ludności Warszawy, ponieważ było to niedorzecznością z wojskowego punktu widzenia.
Zdumiony, odrzucił on moją prośbę lodowato, zaznaczając, że jakby nie było, jest
to przecież rozkaz wodza. Od Himmlera nie otrzymywałem żadnych rozkazów ani taktycznych,
ani jakichkolwiek innych. Wszak ani w charakterze dowódcy wojsk rezerwowych, ani
jako dowódca SS nie był uprawniony do wydawania rozkazów na obszarze operacyjnym.
Gdy prosiłem Himmlera o jakąkolwiek pomoc materialną, zawsze odsyłał mnie do 9 Armii
albo do Guderiana”.
* * *
Powstanie
Warszawskie, które trwało 60 dni, zostało w końcu utopione we krwi. Zginęło 17 tysięcy,
przeważnie młodocianych, powstańców oraz jeden tysiąc Niemców. Do tegoż wymordowano
240 tysięcy pokojowych mieszkańców polskiej stolicy. Dysproporcja rażąca, potwierdzająca
m.in. tezę o tym, że wydanie rozkazu do powstania było aktem zbrodniczym, samobójczym.
Resztki oddziałów powstańczych na warunkach honorowych złożyły broń 2 października
1944 roku, a von dem Bach własnym podpisem zagwarantował polskim żołnierzom prawa
kombatanckie i wyjście z okrążenia do niewoli 4-5 października, jak również bezpieczeństwo
ewakuowanej z Warszawy ludności cywilnej, które to gwarancje były diametralnie sprzeczne
z wcześniejszymi rozporządzeniami Hitlera i Himmlera o zburzeniu Warszawy i wymordowaniu
jej ludności. Ze strony polskiej akt honorowej kapitulacji podpisał dowódca AK,
generał „Bór”, Tadeusz Komorowski. Po przyjęciu w Ożarowie defilady wychodzących
do niewoli oddziałów Armii Krajowej, generał „Bór” został dowieziony do sztabu Zelewskiego,
który ponownie namawiał go do utworzenia wspólnego antykomunistycznego frontu. Ponieważ
ta niemiecka propozycja spotkała się ze stanowczą odmową, jeszcze tego samego dnia,
na rozkaz Himmlera, Komorowskiego przewieziono do Prus Wschodnich, a następnie razem
z innymi dowódcami przerzucono do oflagu Langwasser koło Norymbergi.
Erich von
dem Bach Zelewski za wybitne zasługi w uśmierzeniu Powstania Warszawskiego otrzymał
Krzyż Rycerski Żelaznego Krzyża oraz Liście Dębowe do Krzyża Rycerskiego. Następnie
został skierowany na Węgry, gdzie dowodził Korpusem Armijnym SS, stawiającym zacięty
opór przeważającym wojskom sowieckim, a pod koniec wojny Korpusem „Oder” czyli Odra,
walczacym przeciwko wojskom radzieckim i! Armii Wojska Polskiego.
Po wojnie,
w 1945 roku, Ericha Zelewskiego przejęli Amerykanie, którzy odmówili wydania go
Polsce. Przez szereg lat skwapliwie korzystali z jego wiedzy, doświadczenia i przemyśleń,
dotyczących wojny antypartyzanckiej. Oficerowie sił specjalnych USA byli szkoleni
przez tego hitlerowskiego generała, a potem stosowali jego nauki na terenie Wietnamu,
Korei, Kolumbii, Iraku, całej Afryki – wszędzie tam, gdzie US-Forces bronili „żywotnych
interesów” amerykańskiego kapitału.
Na Procesie
Norymberskim nad zbrodniarzami nazistowskimi Zelewski z iście polską gorliwością
ostro demaskował i obciążał wszelką odpowiedzialnością swych wczorajszych komilitonów,
niczego nie tuszował i nie ukrywał, a wszystko otwarcie ujawniał, tak iż zdegustowany
marszałek lotnictwa Trzeciej Rzeszy Herrmann Göring zawołał do niego z ławy oskarżonych:
„Du, Polenschwein!” – „Ty, polska świnio!”
Widocznie Zelewskiemu odbił wówczas rzeczywiście jakiś polski gen, skoro usiłował
ratować swoją skórę zdradzając niedawnych współtowarzyszy i przełożonych. Takie
postępowanie zresztą jaskrawo zaprzeczyło jego germańskości, której typową cechą
było przecież zawsze trwanie do końca przy dowódcy i oddanie za niego życia w chwili
śmiertelnego zagrożenia. Pan Zelewski dopiero później się opamiętał i próbował ratować
twarz, ale prawdziwi Niemcy odtąd ostentacyjnie okazywali mu swe lekceważenie i
unikali, jak mogli, jego towarzystwa.
W pierwszych
latach po zakończeniu II wojny światowej Erich Zelewski (ponownie powrócił do polskiego
nazwiska i twierdził, że zawsze czuł się po trosze Polakiem, jak też usiłował ich
podczas okupacji bronić) ogłosił kilka oświadczeń, dotyczących m.in. jego roli i
oceny Powstania Warszawskiego, z których fragment przytaczamy poniżej. Otóż odpowiadając
na pytanie o wpływie Powstania na działalność bojową wojsk niemieckich podkreślił,
że ten wpływ był istotny pod dwoma względami.
„A. Pod względem materialnym. Ruchy wojsk
związane z frontem i dowóz musiały być przestawione na drogę okrężną, co zwiększyło
odległość i niepotrzebne zużycie tak cennego paliwa. Związanie kilku pułków i silnych
jednostek artylerii, które zostały wyciągnięte z walki na froncie praskim, wreszcie
związanie jednej z najlepszych dywizji pancernych, których na froncie brakowało,
co najmniej na 14 dni; utrata z powodu pożarów czy zdobycia przez powstańców bardzo
ważnych magazynów mundurowych i żywnościowych, a wreszcie utrata wszystkich wojskowych
warsztatów remontowych i jednostek zaopatrzenia, które były nie do zastąpienia.
B. Pod względem moralnym. Moralny wpływ
powstania na żołnierzy nie może być niedoceniony. Walcząc na wschód od Pragi wojska
czuły się stale zagrożone na tyłach przez powstanie. Można było obawiać się wybuchu
powstania także na Pradze. Przede wszystkim zaś wojska frontowe, już silnie poobijane,
odczuwały jako zagrożoną swą drogę na zachód wobec spodziewanego wielkiego natarcia
rosyjskiego. Temu poczuciu niepewności można przypisać fakt, że Praga została tak
niespodziewanie stracona podczas ataku Rosjan, ponieważ wojska dążyły tylko przez
pospieszny odwrót do osiągnięcia znajdujących się jeszcze na północ od Warszawy
mostów”.
* * *
W 1949
roku Erich Zelewski został zwolniony z więzienia w Norymberdze, po czy przez parę
lat był przetrzymywany przez Amerykanów w różnych miejscach odosobnienia. W 1951
roku sąd w Monachium skazał go ponownie na dziesięć lat więzienia, ale do aresztu
się nie zgłosił i aż do 1958 roku zarabiał na skromne życie pełniąc obowiązki nocnego
stróża w jednej z prywatnych firm w miasteczku Eckersmühlen pod Norymbergą. Później
jeszcze dwukrotnie sądy niemieckie wszczynały przeciwko niemu postępowanie, aż wreszcie
wpakowano sędziwego generała do więzienia w Monachium. Zmarł tam 8 marca 1972 roku.
Na krótko przed śmiercią buńczucznie oświadczył w mediach: „Zawsze byłem i do końca jestem człowiekiem Hitlera. Jestem przekonany o
jego zupełnej niewinności”. Być może dążył w ten sposób do odzyskania twarzy,
którą stracił na Procesie Norymberskim, tak mocno obciążając swych hitlerowskich
współbojowników. Ale przecież wiadomo, że jeśli twarz – tak jak dziewictwo – raz
się straci, to odzyskanie jej ponownie jest po prostu niemożliwe.
Bronisław Kamiński
Pochodził
z gałęzi dawnego rodu szlacheckiego, pieczętującego się herbem Topór, potwierdzonym
w starodawnej rodowitości przez heroldię wileńską w 1852 i 1901 roku. [Szersze informacje
o tej rodzinie można znaleźć w następujących edycjach: Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. 3, s. 253, Rzeszów 2001; Jan Ciechanowicz, Rody szlacheckie Imperium Rosyjskiego pochodzące z Polski, t. 1, s. 509-510, Warszawa
2006).
Bronisław
Władysławowicz Kamiński, znany żołnierz z okresu II wojny światowej, urodził się
w drobnej posiadłości rodowej, w bezimiennym zaścianku szlacheckim w powiecie połockim
Województwa Witebskiego 16 czerwca 1899 roku. Był czystej krwi polskim szlachcicem,
choć w celu mistyfikacji, a przystosowując się do ówczesnej sytuacji deklarował
raz, że był Rosjaninem, to znów, że jego matka jakoby była niemieckiego pochodzenia.
W kilka
lat po przyjściu na świat syna państwo Kamińscy przenieśli się do Sankt-Petersburga
i zamieszkali przy wytwornej ulicy Gagarińskiej. W wieku 6-8 lat chłopczyk był świadkiem
rewolty 1905 roku, destabilizacji ładu państwowego, walk ulicznych, niezliczonych
mordów i grabieży popełnianych przez zbuntowany motłoch. Dla nikogo w Rosji nie
stanowiło tajemnicy, że cesarstwo znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie
zarówno na skutek knowań wrogów wewnętrznych (za których państwo Kamińscy uważali
przede wszystkim żydowskich socjalistów) oraz zewnętrznych, czyli takich krajów
jak Niemcy, USA, Wielka Brytania, które od zawsze zawistnie spoglądały na ogromne
bogactwa i rozległe tereny Rosji, zawsze usiłowały ją „rozhuśtać”, obalić, rozczłonkować,
a potem ograbić i obedrzeć ze skóry. Chyba już w tym wczesnym okresie życia mały
Bronek, nasłuchując rozmów dorosłych, przejął się dogłębnie duchem narodowo-rosyjskim,
nacjonalistycznym i antysemickim, skondensowanym w czarnosecinnym haśle: „Biej żydow, zpasaj Rasieju!”
Minęła
garść lat. Młodzian ukończył gimnazjum i w 1917 roku podjął studia na Politechnice
Piotrogrodzkiej. Aż tu wybuchły dwie „masońskie” rewolucje: Lutowa (liberalno-burżuazyjna)
i Październikowa (komunistyczna). Naturalny proces społeczny został zakłócony i
bezpardonowo przerwany; do steru władzy (pod hasłami walki o wolność, prawa człowieka
i demokrację) dorwały się szumowiny, „dzieci szatana”, element rozkładowy, antykulturalny,
prostacki, chamski, barbarzyński, choć z pewną domieszką arystokratycznego. Powstał
straszliwy zamęt, wszyscy walczyli ze wszystkimi; nie było wiadomo, gdzie przebiega
linia podziału i wedle jakich kryteriów określa się „naszych” i „obcych”, kto jest
wrogiem, a kto przyjacielem, za kim, a przeciwko komu iść. Nie wiemy, jaka była
motywacja tego kroku, ale 19-letni Bronisław Kamiński w 1918 roku wstąpił na ochotnika
do Armii Czerwonej, w której służył do 1920 r., zostając w międzyczasie członkiem
partii bolszewików. Może dlatego, że taka była wówczas moda, może z innych powodów...
Po demobilizacji
młody człowiek ponownie rozpoczął studia i w 1924 roku ukończył Instytut Chemiczno-Technologiczny
w Piotrogrodzie. Następnie pracował w Zakładach Chemicznych „Respublika”. Założył
rodzinę i został ojcem czterech córek. Mając usposobienie bezpośrednie i przekorne
zaprotestował otwarcie pewnego razu przeciwko barbarzyńskim metodom stosowanym w
trakcie wywłaszczania rolników i wprowadzania kolektywizacji wsi, kiedy to tylko
na Ukrainie zagłodzono na śmierć 9 mln osób. Został więc wydalony z WKP(b), objęty
śledztwem pod zarzutem działalności kontrrewolucyjnej i „utrzymywania kontaktów
z wywiadem polskim”. Niewiadomo, czy te kontakty naprawdę miały miejsce. W owym
okresie NKWD zdemaskowało i rozbiło aż 46 tajnych rezydentur wywiadu wojska polskiego
na terenie ZSRR, co spowodowało aresztowanie i rozstrzelanie kilku tysięcy osób,
którzy pracowali dla służb specjalnych II Rzeczypospolitej, choć dotychczas nieznane
jest imię tego zdrajcy, który przekazał z Warszawy do Moskwy najtajniejsze z tajnych
listy polskich agentów w Związku Sowieckim. Może i Kamiński znajdował się na tej
liście, a może było to tylko szablonowe sformułowanie i czysto werbalna manipulacja,
mająca na celu znalezienie pretekstu do zastosowania karnych sankcji wobec kontrowersyjnego
obywatela, który się poważył w warunkach dyktatury publicznie krytykować politykę
partii komunistycznej. Tak czy inaczej w 1935 roku Bronisław Kamiński dostał wyrok
10 lat (według innych źródeł trzech lat) zesłania pod zmienionym zarzutem przynależenia
do zabronionej Chłopskiej Partii Pracy (Krestjanskaja Trudowaja Partija). [Jako
interesujący szczegół można podać, że 8 września 1955 roku na mocy decyzji Rady
Ministrów ZSRR zesłanie Kamińskiego zostało uznane za „bezpodstawne”].
Młody mężczyzna
został jednak wywieziony do miasta Szadryńsk i podjął pracę w charakterze inżyniera
(technologa produkcji spirytusu). (Historycy rosyjscy piszą też o 10 latach łagru
w Niżnim Tagile koło uralskiego miasta Czelabińska). W pierwszych miesiącach 1941
roku został zwolniony i osiadł w miejscowości Łokoć.
Gdy latem
1941 r. wojska niemieckie ruszyły na podbój ZSRR, Kamiński zgłosił się na ochotnika
do Armii Czerwonej, a jego rodzina została ewakuowana w głąb ZSRR. Ofensywa faszystowska
rozwijała się jednak w tak zawrotnym tempie (w kilku „kotłach” Niemcy wzięli w 1941
roku do niewoli około 5 mln żołnierzy sowieckich), że Kamiński i jego przyjaciel
Konstanty Woskobojnik nie zdążyli nawet stanąć pod broń, a Łokoć został zajęty przez
oddziały Wehrmachtu. Bronisław Kamiński, Woskobojnik i szereg innych osób nienawidzących
ustrój sowiecki zadeklarowało chęć do współpracy z reżimem nazistowskim w jego walce
przeciwko bolszewizmowi. Dowództwo Wehrmachtu zaakceptowało tę wolę współpracy,
uczyniło K. Woskobojnika burmistrzem Okręgu Łokockiego (prawie milion mieszkańców),
a Br. Kamińskiego – jego zastępcą. Z nimi z kolei współpracowali liczni byli oficerowie
Armii Czerwonej: Bogaczew, Bałaszow, Biełaj, Morozow, Mosin, Biełousow, Szawykin
i inni, którzy pod kierunkiem Kamińskiego (Woskobojnika w 1942 zamordowali sowieccy
partyzanci) przystąpili do formowania „milicji ludowej”, złożonej z miejscowych
mieszkańców.
W lutym
1942 roku trzy bataliony rosyjskich sojuszników Hitlera liczyły w sumie 1200 osób,
a ich sukcesy w zwalczaniu partyzantki komunistycznej były tak znaczne, że zwróciły
na siebie uwagę Berlina w osobie samego Adolfa Hitlera. Nadal trwający zaciąg ochotników
i mobilizacja sprawiły, że jesienią 1942 roku Kamiński formował już pięciopułkową
brygadę Russkoj Oswoboditielnoj Narodnoj Armii (RONA), liczącą 8 tysięcy bitnych
i dzielnych żołnierzy. Dowódca 2. Armii Rudolf Schmidt nadał Kamińskiemu rangę generała
brygady (Waffen-SS-Brigadegeneral). Niebawem brygada Kamińskiego (Waffen-SS-Sturmbrigade
„Kaminski”) osiągnęła stan liczebny 12 tysięcy żołnierzy ochotników. Cały zalesiony
obwód brański i orłowski Smoleńszczyzny stanowił wymarzony teren do działań partyzantki
sowieckiej, jednak brygada SS pod dowództwem Kamińskiego doszczętnie wyniszczała
wszystkie zorganizowane na miejscu oraz przerzucone na samolotach rosyjskie oddziały
desantowo-partyzanckie, tak iż był to najspokojniejszy i najbezpieczniejszy teren
spośród wszystkich okupowanych przez Niemców. Po części udało się to osiągnąć dzięki
znakomitym walorom dowódczym i zdolnościom organizacyjnym generała Kamińskiego,
a po części także dlatego, że oficerowie RONA prowadzili wśród lokalnej społeczności
skuteczną propagandę ideologiczną (wszyscy należeli do narodowej partii „Wiking”,
na której czele też stał Kamiński) w duchu antykomunizmu, doktryny o wyższości rasy
aryjskiej i nacjonalizmu rosyjsko-słowiańskiego. Była to skuteczna odtrutka na internacjonalistyczną
indoktrynację marksizmu-leninizmu.
Organizacja
wewnętrzna RONA była wcale dobra i – jak na czasy wojenne – nawet „demokratyczna”.
Cały skład osobowy oddziałów był objęty systemem awansów służbowych i odznaczeń
wojskowych. Wielu oficerów otrzymywało od dowództwa niemieckiego Żelazne Krzyże,
a szeregowcy „die Tapferkeits – und Verdienstauszeichnungen
für Angehörige der Ostvölker”. Umundurowanie było ładne, wzorowane na niemieckim.
Żołnierze byli często zwalniani na przepustki do domu, zezwalano na regularny przyjazd
rodziców, żon, dzieci i narzeczonych. Dość skutecznie przeciwstawiano się tradycyjnym
plagom armii rosyjskiej, takim jak używanie alkoholu, gra w karty czy bijatyki.
Jednak między kadrą oficerską a szeregowymi żołnierzami utrzymywano duży dystans
i żelazną zasadę hierarchiczności.
Zdolność
bojowa brygady Kamińskiego była znakomita, tylko bowiem w pierwszej połowie 1943
roku zniszczyła ona 207 sowieckich oddziałów partyzanckich, zabijając i biorąc do
niewoli ponad trzy tysiące bojowców komunistycznych. Według oficjalnej oceny Berlina
brygada Kamińskiego pod względem skuteczności dorównywała co najmniej jednej niemieckiej
dywizji bezpieczeństwa, czyli że statystycznie przewyższała potencjał liczebnie
porównywalnych oddziałów niemieckich. W czerwcu 1943 brygada zniszczyła m.in. ugrupowanie
sowieckich partyzantów liczące ponad 6 tysięcy żołnierzy, a nie był to przecież
jedyny sukces tej formacji. Po przejęciu jej przez strukturę organizacyjną Schulz-Staffeln
jednostka nazywała się 29 Dywizja Grenadierów Waffen SS. W lipcu 1943 część jej
batalionów została rzucona na front i wykazała się ogromną nieustępliwością w walce.
Sowieckie oddziały zresztą otrzymały oficjalny rozkaz na piśmie: „bandytów Kamińskiego do niewoli nie brać, likwidować na miejscu”. To samo robili
też rosyjscy esesmani ze swymi „czerwonymi” rodakami. Okazało się – nie po raz pierwszy
w dziejach ludzkości – że wojny bratobójcze bywają szczególnie okrutne i krwawe.
Gdy linia
frontu przesuwała się dalej na zachód, żołnierze RONA, którym nie udało się wycofać
razem z Niemcami, tworzyli w lasach Smoleńszczyzny antysowiecką partyzantkę, dokonując
krwawych rzezi na funkcjonariuszach i oddziałach NKWD jeszcze w 1946 roku, kilkanaście
miesięcy po kapitulacji Niemiec hitlerowskich. Nie mieli zresztą wyboru, gdyż jeśli
wpadali w ręce NKWD, byli poddawani tak nieludzkim torturom (łącznie z grzebaniem
żywcem), że zwykła śmierć w boju wydawała się darem niebios.
W sierpniu
i wrześniu 1943 roku formację Kamińskiego i rodziny jego żołnierzy (razem ponad
30 tysięcy osób) ewakuowano na Białoruś, gdzie w okręgu lepelskim utworzyli swą
kolejną „wolną republikę”. Walka z białoruską partyzantką komunistyczną okazała
się jednak wielce utrudniona, wielu żołnierzy „Wikinga” zginęło, coraz więcej podupadało
na duchu i dezerterowało, gdyż w zasadzie już wszyscy zdawali sobie sprawę z tego,
że Niemcy wojnę przegrają, a Związek Sowiecki zdominuje powojenną Europę Wschodnią.
Jedna z kompanii przeszła na stronę partyzantów, a dowódca 2 Pułku majore Tarasow
razem ze swymi zastępcami Małachowem i Moskwiczewem zamierzał zniszczyć garnizon
niemiecki w miejscowości Siennoje i też przejść na stronę wroga. Gdy agenci wywiadu
poinformowali znajdującego się wówczas w Leplu generała Kamińskiego, ten, niedługo
czekając, pożyczył od Niemców samolot łącznikowy „Fi-156 Storch” i osobiście przyleciał
do siedziby 2 Pułku. Mógł zaraz zginąć, gdyż nie miał przy sobie nawet jednego adiutanta.
Zachował się jednak tak zdecydowanie, że nikt nie ważył się mu przeciwstawić. Kazał
natychmiast aresztować i powiesić majora Tarasowa oraz ośmiu jego najbliższych współpracowników.
Mianował nowych dowódców i 2 Pułk Grenadierów SS ponownie podjął działania przeciwko
partyzantce radzieckiej. Takich granicznych sytuacji, gdy o wszystkim decydowała
osobista odwaga i inteligencja Kamińskiego, było w dziejach 29 Dywizji SS bardzo
wiele. I zawsze wychodził z nich z honorem, co sprawiało, iż cieszył się bezgranicznym
zaufaniem i szacunkiem swych żołnierzy.
Oczywiście,
osobiste cechy przywódcy nie mogą – prawdopodobnie – radykalnie odmienić biegu dziejów,
lecz mogą go jednak istotnie zmodyfikować, tak iż zawiśnie od nich los tysięcy,
a nawet milionów ludzi. [Na wojnie, jak powiadał Józef Piłsudski, „wszystko jest w ręku dowódcy”, wszystko
od dowódcy zależy. B. Kamiński doskonale znał się na psychologii sowieckich komandirów
i potrafił przewidywać ich posunięcia taktyczne co do najmniejszych szczegółów,
co umożliwiało mu nad wyraz skuteczne tychże posunięć udaremnianie przez zdecydowane
przeciwdziałanie. Działo się to jednak jakby w myśl znanej maksymy Napoleona I:
„W wojnie ten wódz zwycięża, który lepiej
potrafi wyzyskać głupstwa przeciwnika”.
Na przełomie
1943/44 potężne formacje partyzanckie usiłowały wziąć szturmem miasta Lepel i Czaszniki,
obsadzone przez oddziały Kamińskiego, który osobiście dowodził obroną i spowodował,
że świetnie uzbrojeni komuniści (w tym zrzuceni z samolotów komandosi) ponieśli
dotkliwe straty i musieli salwować się ucieczką, choć front był już niedaleko, a
Niemcy cofali się pod nieubłaganymi uderzeniami armii generała Jakubowskiego. W
styczniu 1944 roku Bronisław Kamiński został udekorowany Krzyżami Żelaznymi I i
II klasy przez szefa wydziału kadr Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych Trzeciej Rzeszy,
generała piechoty Wilhelma Burgdorfa. Formacji zaś nadano miano szturmowej (Waffen-SS-Sturmbrigade).
Wielu wyróżniających się bohaterstwem żołnierzy nagrodzono i awansowano, a wiosną
1944 udało się skutecznie spacyfikować partyzantów na całym zapleczu Grupy Armii
„Środek”.
W tym czasie
Niemcy oficjalnie przyznawali, że oddziały RONA są bardziej bitne i skuteczne niż
odnośne jednostki niemieckie, nie mówiąc o litewskich. I rzeczywiście, pod znakomitą
komendą Kamińskiego jego formacja stała się najlepszym ugrupowaniem antypartyzanckim
II wojny światowej.
* * *
Warto w
tym miejscu napomknąć, że w hitlerowskich siłach zbrojnych w okresie 1941/45 służyło
co najmniej 2 miliony Rosjan, przeważnie byłych żołnierzy Armii Czerwonej, wziętych
do niewoli. Ta ogromna liczba nie powinna dziwić, gdyż impet uderzenia niemieckiego
w 1941 roku na ZSRR był tak potworny, że unicestwieniu ulegały nie tylko korpusy
i dywizje, ale całe armie sowieckie, w sumie zaś do niewoli niemieckiej dostało
się około 5,6 mln czerwonoarmistów. Podczas wojny z Niemcami zginęło 223 radzieckich
generałów, 50 zaginęło bez wieści, 88 trafiło do niewoli. Niektórzy z nich zgodzili
się na współpracę z hitlerowcami, aby uwolnić Rosję – jak to formułowali – „spod żydobolszewickiego jarzma”.
Nie obeszło
się jednak bez zgrzytów. Wiosną 1944 roku żołnierzy i uchodźców Kamińskiego ewakuowano
dalej na zachód, na tern Grodzieńszczyzny (ośrodek administracyjny Dzięcioł (Diatłowo).
Tutaj zaś działała gęsta sieć partyzantki polskiej Armii Krajowej. Mimo nalegań
Niemców Kamiński nie podjął walki z AK, unicestwił plany mobilizacyjne i pozwolił
na to, by miejscowa ludność polska i białoruska ukryła się po lasach i bezpiecznie
doczekała przesunięcia się frontu ze wschodu na zachód.
W połowie
1944 uchodźców Kamińskiego ewakuowano przejściowo na Śląsk, w okolice Raciborza,
a żołnierzy rzucono do walki z powstańcami w Warszawie, które wybuchło 1 sierpnia.
Tutaj jego współbojownikiem, a potem przełożonym, został inny generał Waffen SS
polskiego pochodzenia, o którym pisaliśmy w poprzednim rozdziale, Erich von dem
Bach Zelewski. Spośród 6,5 tysięcy żołnierzy wybrano 1700 nieżonatych, sformowano
z nich dwa bataliony szturmowe i rzucono do walki z powstańcami. Nie mieli oni jednak
zielonego pojęcia o walkach ulicznych w mieście i nie rwali się wcale do walki z
Polakami, zważywszy, ze w RONA było mnóstwo Polaków z Białorusi i Białorusinów,
którzy tradycyjnie byli Polsce bardzo życzliwi. Zamiast więc walczyć, ronowcy woleli
ponoć gromadzić majątek osobisty; zaczęli więc plądrować porzucone mieszkania, kraść,
grabić, pić, hulać ze sprzedajnymi kobietami, których w Warszawie zawsze było w
nadmiarze. Przy okazji dokonali jednak około 700 mordów na pokojowej ludności z
ogólnej liczby 240 000 ofiar w Warszawie, co im potem poczytywano za przejaw
„szczególnego okrucieństwa”. A to tym bardziej, że formacja ta był złożona z Rosjan,
Białorusinów, Polaków, Ukraińców o przekonaniach antykomunistycznych, zwaną „Waffen-SS-Sturmbrigade „Kaminski”, przemianowaną
później na „Rosyjską Dywizję Grenadierów SS”. Jej dowódca został nagrodzony
za zasługi bojowe medalem „Tapferkeits
– und Verdienstauszeichnung für Angehörige der Ostvölker”, „Czarną Odznaką za
Rany”. Skierowany przez dowództwo niemieckie do zwalczania Powstania
Warszawskiego w sierpniu 1944 roku, nie wykonywał rozkazów zwierzchnictwa, lecz
je otwarcie sabotował. Jego dywizji przypisuje się maksymalnie niecały jeden
procent ogółu zbrodni hitlerowskich podczas Powstania, a mimo to przyklejono mu
łatkę „kata Ochoty”. Niemiecki sąd polowy skazał go zaocznie na rozstrzelanie „za unikanie walki, skrajną niesubordynację,
grabież prywatnego mienia i inne przestępstwa”. Zakrawa na posępną drwinę,
że Niemcy, którzy grabili na terenach podbitej Europy wszystko, co się da,
Kamińskiego skazali rzekomo za to, co sami robili codziennie i nagminnie.
Najważniejszym rzeczywistym „przestępstwem” generała Bronisława Kamińskiego
była faktyczna odmowa walki przeciwko Powstańczej Warszawie. Według niektórych
źródeł został on rozstrzelany w Łodzi przez Niemców, według innych wpadł w
zasadzkę sowieckiego „Smierszu”, który od dawna bez skutku na niego polował.
Na Procesie
Norymberskim niemieccy świadkowie, mający ręce po łokcie zbroczone krwią całej Europy,
właśnie żołnierzom RONA imputowali popełnienie potwornych zbrodni. Przypisywanie
oddziałom Kamińskiego wymordowania 15 do 30 tysięcy osób podczas Powstania Warszawskiego
jest cyniczną, świadomą i zamierzoną manipulacją niemiecką, mającą na celu zarówno
wybielenie Wehrmachtu, jak też tuszowanie późniejszych bestialskich okrucieństw
wojsk sowieckich i żydowskiego UB na Mazowszu i w Warszawie. W sumie w Warszawie
zginęło około 800 młodych żołnierzy RONA, i to nie tyle w walce z powstańcami,
ile w potyczkach z niemiecką ochroną, broniącą niemieckiego mienia w Warszawie,
plądrowanego przez „Sturmbrigade „Kamiński”.
* * *
Generał
SS Bronisław Kamiński, otoczony bezwzględnym oddaniem i wiernością swych oficerów
i żołnierzy, czuł się na tyle pewny siebie, że nie wykonywał poleceń nawet dowódcy
9 Armii generała von Vormanna, do którego wciąż napływały skargi od niemieckich
osadników w Warszawie i okolicach, których ronowcy grabili dokładnie tak, jak oni
przedtem Polaków i Żydów. 11 sierpnia 1944 kronikarz 9 Armii zanotował w urzędowym
dzienniku: „Kamiński – największa plajta.
Dziś gwałcili niemieckie dziewczęta ze sportowej organizacji „Kraft durch Freude”...
Podejmowane próby uporządkowania sytuacji w ugrupowaniu Kamińskiego dotychczas nie
odniosły skutku”. Gdy oficerowie niemieccy usiłowali temperować zachowania ronowców,
ci po prostu posyłali ich „na chuj!” i grozili bronią, co nawykli do subordynacji
i dyscypliny Niemcy odczuwali szczególnie boleśnie, podobnie jak fakt, że Kamiński,
i to nie przebierając w słowach, krytykował zarówno poczynania dowódców, jak i polityków
hitlerowskich. Aż w połowie sierpnia 1944 roku SS-Obergruppenführer Erich von dem
Bach Zelewski, który przejął po Vormannie ogólne kierownictwo akcją przeciwpowstańczą,
po pewnym czasie odwołał jednostki RONA z Warszawy z powodu „obniżenia stanu dyscypliny”.
Postępowania i wypowiedzi dowódcy Rosyjskiej Dywizji Grenadierów SS w warunkach
wojny nie wolno było dalej tolerować, tym bardziej, że Kamiński głosił wszem i wobec,
że Trzecią Rzeszą, podobnie jak Związkiem Sowieckim, rządzą Żydzi, zmierzający do
ustanowienia swego panowania nad światem przez skłócanie narodów aryjskich.
* * *
Warto tę
kwestię potraktować nieco bardziej szczegółowo. Otóż Bronisław Kamiński zetknął
się we wczesnej młodości z barbarzyństwem bolszewickim i to doświadczenie prawdopodobnie
raz i na zawsze zdeterminowało jego postawę ideową, moralną i polityczną. Gdy bowiem
szlachetna i harmonijna dusza zderzy się z przejawami nieokrzesanego prostactwa
i okrucieństwa, wpada nieraz z deszczu pod rynnę i tak się bardzo zacietrzewia,
że zdolna staje się do popełnienia najstraszliwszych i najkrwawszych czynów. Jak
wynika z materiałów archiwalnych, Kamiński utożsamiał bolszewizm i komunizm z żydostwem
i był skłonny do podejmowania radykalnych kroków w celu „samoobrony” narodu rosyjskiego
przeciwko „żydowskiemu zagrożeniu”. [Gdy w 1935 roku został aresztowany, był w katowniach
NKWD torturowany przez oficerów tej właśnie narodowości i na całe życie znienawidził
wszystkich Żydów].
Taka postawa
– choć może to zabrzmieć paradoksalnie – psuła mu nieraz stosunki z politykami i
oficerami armii niemieckiej. Jak podaje bowiem Israel Shamir „w wojsku Hitlera służyło ponad 150 tysięcy żołnierzy
żydowskiego pochodzenia, m.in. admirał Bernhard Rogge, generał Johannes Zuckertort,
generał Luftwaffe Helmut Wilberg, marszałek polny Erhard Milch, szef bezpieki Reinhard
Heidrich i wielu innych”, w tym setki pułkowników i tysiące oficerów nieco niższej
rangi. Ci umundurowani Żydzi, z jednej strony, brali czynny udział w eksterminacji
swych rodaków na terenie Europy Wschodniej, ale, z drugiej strony, sabotowali tę
politykę i, gdzie tylko się dało, działali na szkodę Trzeciej Rzeszy, wpływając
na podejmowanie doniosłych decyzji wojskowych i politycznych w ten sposób, aby wojska
niemieckie nie odnosiły sukcesów lub nie wykorzystywały nadarzających się okazji
do przejęcia inicjatywy w toczącej się wojnie.
Bardzo
wcześnie dostrzegł to Bronisław Kamiński i nie wahał się wciąż na nowo zwracać na
to uwagę dowództwa SS i Wehrmachtu. Ściągnął przez to na siebie nienawiść dowódców
żydowskiego pochodzenia, którzy tylko czekali na okazję, by tego „polskiego antysemitę”
unieszkodliwić. Warto zaznaczyć, że żydowski historyk Kardel twierdził, że nie tylko
sam Hitler był pół-Żydem, ale prawie wszyscy w jego najbliższym otoczeniu byłi ludźmi
mającymi domieszkę krwi żydowskiej, z wyjątkiem zamordowanego w 1934 roku kapitana
Röhma, który był czystym Aryjczykiem. Obaj feldmarszałkowie Milch i Eichman, uśmierceni
po wojnie przez swych rodaków w Izraelu, byli Żydami stuprocentowymi. Gdy w 1940
roku Hitler nadał generalnemu inspektorowi Luftwaffe Erhardowi Milchowi rangę marszałka
polnego, Hermann Göring zwrócił mu na to uwagę, na co Führer odparł: „To ja decyduję, kto jest Żydem” i ostro
temat zamknął. Pół-Żydem był także feldmarszałek Walter von Reichenau (1884-1942)
i wielu innych dygnitarzy Trzeciej Rzeszy.
Naukowiec
rosyjski K. Kapitonow w publikacji pt. „Żydzi
w Wehrmachcie” zamieszczonej, w 2002 roku w periodykach „Niezawisimaja Gazeta” (Moskwa), „Forum” (Warszawa), „Głos Polski” (Toronto), „Polski
Przewodnik” (New York), opisał rolę tak zwanych „mieszańców” (Mischlinge) w
państwie nazistowskim. W tym tekście można było przeczytać co następuje: „W niemieckiej armii służyło 150 tysięcy żołnierzy
i oficerów, których rodzice lub dziadkowie byli Żydami. Dziś nikt nie chce się do
nich przyznać.
Terminem „Mischling” określano w III Rzeszy
osoby z małżeństw aryjsko-semickich. Ustawy rasowe odróżniały Mischlingów I stopnia
(jedno z rodziców Żyd) i III stopnia, kiedy Żydem był ktoś z pokolenia dziadków.
Dziesiątki tysięcy Mischlingów służyło w Wehrmachcie, Luftwaffe i Krigsmarine, wysoko
awansując. Setki spośród nich odznaczono Żelaznymi Krzyżami, zaś 20 żołnierzy i
oficerów żydowskiego pochodzenia otrzymało najwyższy order Trzeciej Rzeszy: Krzyż
Rycerski.
Major Wehrmachtu Robert Borhardt został
odznaczony Krzyżem Rycerskim za manewr na Froncie Wschodnim w sierpniu 1941 roku.
Odkomenderowany później do Afrikakorps dostał się do niewoli brytyjskiej. W 1944
r. mógł wyjechać do Anglii, gdzie przebywał jego ojciec, ale wrócił do Niemiec,
mówiąc: „Ktoś musi odbudować nasz kraj”. W 1983 roku, niedługo przed śmiercią, powtarzał:
„Wielu Żydów i półkrwi Żydów uważało, że winni bronić Vaterlandu”.
Hitler osobiście poświadczał aryjskość pułkownika
Waltera Hollandera, galacha, czyli syna żydowskiej matki. Hollander otrzymał Żelazny
Krzyż obu stopni oraz rzadki Złoty Krzyż Niemiecki. W 1943 roku, kiedy dowodzona
przez niego brygada zniszczyła pod Kurskiem 21 sowieckich czołgów, został odznaczony
Krzyżem Rycerskim. Spod Kurska Hollander jechał do Rzeszy przez Warszawę. Tu przeżył
szok na widok zrównanego z ziemią getta. Na front powrócił jako człowiek załamany.
Życie stawiało Mischlingów w absurdalnych
sytuacjach. Oto żołnierz z żelaznym krzyżem na szyi przyjeżdża do obozu Sachsenhausen,
by odwiedzić ojca. Oficer SS trzęsie się z oburzenia. Gdyby nie krzyż, doszlusowałby
zaraz syna do tatusia.
W 1940 roku zapadła decyzja o usunięciu
z Wehrmachtu oficerów, którzy mieli dwu żydowskich dziadków lub dwie babki. Ci,
którzy mieli tylko jednego żydowskiego dziadka, mieli być zdegradowani do szeregowca.
Oficerowie zwlekali z wykonaniem tego rozkazu, a żołnierze wstawiali się za „swoimi”
Żydami, a nawet ukrywali ich przed organami bezpieczeństwa. W 1944 roku lista wyższych
oficerów „spokrewnionych z żydowską rasą” liczyła 77 nazwisk, w tym 23 pułkowników
i 15 generałów. Wszyscy mieli świadectwa niemieckiej krwi podpisane przez Hitlera.
Powinna znaleźć się na niej jedna z najbardziej złowieszczych postaci – Reinhard
Heydrich, szef RSHA, organizacji kontrolującej gestapo, policję kryminalną, wywiad
i kontrwywiad. Jego babka miała wyjść za Żyda już po przyjściu na świat ojca przyszłego
szefa RSHA, ale koledzy szkolni bili małego Reinharda, wymyślając mu od Żydów. To
właśnie Heydrich zorganizował w styczniu 1942 r. konferencję w Wansee, poświęconą
„ostatecznemu rozwiązaniu kwestii żydowskiej”. Opowiadano, że pewnego razu po pijanemu
zaczął strzelać do swego odbicia w lustrze, wołając: Ty, paskudny Żydzie!
Klasycznym przykładem „utajonego Żyda” w
elitach III Rzeszy był feldmarszałek lotnictwa Erhard Milch”...
W gruncie
rzeczy tego rodzaju informacje nie powinny szokować, gdyż np. w Polsce złożony przeważnie
z Żydów komunistyczny Urząd Bezpieczeństwa już po wojnie wymordował ponad 70 tysięcy
Ak-owców i drugie tyle spośród byłych żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych i Batalionów
Chłopskich oraz około 200 tysięcy członków ich rodzin. A przecież bardzo wielu spośród
stalinowskich siepaczy wywodziło się z grona prohitlerowskich organizacji żydowskich:
Towarzystwa Wolnych Żydów i Żydowskiej Gwardii Wolności „Żagiew” Abrama Gancwajcha.
Było zaś tych zbrodniarzy niemało. W samej tylko okupowanej Warszawie z Niemcami
świadomie i zawodowo współpracowało co najmniej osiem tysięcy Żydów, nie licząc
2500 policjantów z getta, 820 tajnych etatowych agentów Gestapo i 1378 Żydów, będących
„osobami zaufanymi” tejże tajnej policji niemieckiej. Żydowska Policja Porządkowa
dokonała samodzielnie selekcji i deportacji do obozów zagłady 310 tysięcy swych
rodaków z warszawskiego getta. Żydzi zresztą we wszystkich krajach słowiańskich
w okresie 1939-1944 witali kwiatami niemieckie wojska okupacyjne; nic więc dziwnego,
że po wojnie tak szybko odrodziła się tu niemiecko-żydowska tradycja współpracy
na płaszczyźnie antysłowianizmu.
W wydanej
w 2002 roku przez University Press of Kansas książce pt. „Hitler’s Jewish Soldiers” czyli „Żydowscy żołnierze Hitlera”, profesor Bryan Mark Rigg informuje również, iż w SS i Wehrmachcie służyło co najmniej 150 tysięcy osób żydowskiego pochodzenia,
w tym siedmiu admirałów itd. Bardzo wielu Żydów służyło – jak twierdzi B.M.Rigg
– w tajnej policji politycznej Gestapo, słynącej z popełnienia na terenie Europy
mnóstwa najpotworniejszych zbrodni.
Według
pewnej zmitologizowanej koncepcji – którą wyznawał m.in. Bronisław Kamiński – Żydzi
w ogóle są winni wszelakiego zła: rozpętali dwie wojny światowe, popełnili zbrodnie
ludobójstwa w ZSRR, Trzeciej Rzeszy, jak i gdzie indziej. Kierując się takimi poglądami
W. Uszkujnik w książce „Paradoksy historii”
notuje: „Bestialskie wymordowanie polskich
oficerów w Katyniu, które najpierw przypisywano Niemcom, a później Sowietom, było
w rzeczywistości zorganizowane przez Berię i jego żydowskich współpracowników kontrwywiadu...
Polscy oficerowie byli w ich oczach nosicielami „klasycznego antysemityzmu” i zostali
wymordowani jako potencjalni wrogowie Żydów. Zniszczenie radzieckiej wyższej kadry
dowódczej przed wojną i wymordowanie oficerów polskich w Katyniu było zjawiskiem
wywodzącym się z tego samego źródła”... To twierdzenie w sposób oczywisty jest
fałszywe, bo fakty mówią, że zarówno wśród wymordowanych polskich oficerów, jak
i wśród pomordowanej kadry oficerskiej ZSRR znajdowało się bardzo wiele ofiar żydowskiego
pochodzenia, którym w żaden sposób nie dałoby się przypisać „antysemityzm”.
Jednak
W. Uszkujnik i cała narodowa (nacjonalistyczna) historiografia rosyjska uważała
i uważa, że w Żydach „opętanych przez mesjaniczną nienawiść” już sam wyraz „Rosja”
wywołuje odruch nienawiści, co sprawiło, że „piekielny ogień tejże nienawiści skierowano
właśnie na Rosję”, robiąc w niej rewolucje, zamieszanie, chaos itp. I choć w 1953
roku marszałek Grigorij Żukow, rozstrzeliwując osobiście Ławrentija Berię i rozbijając
żydowskie kierownictwo NKWD na Łubiance chwilowo odsunął od Rosji niebezpieczeństwo,
to jednak rządzący Ameryką i Europą żydowscy Chazarowie są gotowi rozpętać wojnę
atomową, byle tylko zemścić się na Rosji, Ukrainie i Białorusi za rozbicie i zlikwidowanie
przed tysiącem lat kaganatu Chazarii. Jak pisze autor „Paradoksów historii”: „Powszechna walka Ilii Muromca z Żydowinem znajduje
się w tymże stadium, co przed wiekami”, czyli zmaganie się na śmierć i życie
wciąż pozostaje nierozstrzygnięte.
Dokładnie
takie – stronnicze i mitologiczne – poglądy wyznawał Bronisław Kamiński i, kiedykolwiek
z Żydami się stykał, postępował z nimi twardo i bezwzględnie, przez co zyskał sobie
w propagandzie globalnej miano psychopaty, ludożercy i okrutnika.
* * *
W okresie
Powstania Warszawskiego, kiedy to żołnierze Kamińskiego popełniali liczne zbrodnie
także na osadnikach i urzędnikach niemieckich, generał Erich von dem Bach Zelewski
skierował do Heinricha Himmlera raport, w którym domagał się ukrócenia samowoli
RONA, a Himmler w odpowiedzi polecił właśnie Zelewskiemu dokonanie aresztu i uwięzienie
Kamińskiego. Ale choć Kamiński był wówczas ranny w rękę i niezupełnie sprawny, aresztowanie
go było niemożliwe, ponieważ ślepo mu oddani żołnierze nigdy by na to nie pozwolili.
Zastosowano więc fortel, mający na celu oddzielenie Kamińskiego od jego oddziałów.
Jedna z wersji głosi, że generałowi zakomunikowano, iż jest zapraszany do Łodzi
(Litzmannstadt), w której stacjonował sztab von dem Bacha, rzekomo na ważną naradę.
Tutaj Kamiński miał być aresztowany, w trybie przyspieszonym sądzony przez trybunał
SS i na mocy wydanego wyroku śmierci niezwłocznie rozstrzelany. Inna wersja podaje,
że Kamiński dostał rozkaz przybycia do Berlina w celu przedyskutowania ważnych spraw
wojskowych. W końcu października 1944 generał w asyście szefa sztabu Szawykina,
doktora Zabory i tłumacza Sadowskiego wyjechał z Warszawy. Niedaleko Poznania jego
auto zostało zatrzymane przez patrol SS, gdy zaś Kamiński i towarzyszące mu osoby
nie dali się aresztować, patrol otworzył do nich ogień z ręcznych karabinów maszynowych.
W gazetach niemieckich ogłoszono, że był on „wrogiem Führera”, co znowuż nie było tak dalekie od prawdy.
I wreszcie
nie jest wykluczona trzecia możliwość. Na Kamińskiego od dawna polowała sowiecka
organizacja „Smiersz” („Smierć szpionam”) czyli kontrwywiad wojskowy i cywilny wydzielony
z NKWD i GRU. Wielokrotnie z terytorium ZSRR zrzucano grupy komandosów z zadaniem
fizycznej likwidacji Kamińskiego, lecz wszystkie one były wykrywane i niszczone
przez żołnierzy RONA, mimo iż ci dywersanci byli świetnie wyszkoleni, znali dobrze
język niemiecki i byli ubrani w mundury SS lub Wehrmachtu. Kontrwywiad Kamińskiego
miał na sowietów wyrobiony węch i likwidował zrzucane oddziały dywersyjne nader
skutecznie. W końcu jednak mogli kontrowersyjnego generała SS dopaść, ale wydaję
się jednak, że padł on raczej ofiarą niemieckiego podstępu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz